MAGAZYN ŻET NR 18

Page 1

1


KOCHANI ŻMIECHOCZYTELNICY! No i co? Stało się. Są. W końcu przyszedł ten moment – Wakacje. Nie wiemy jak was, ale nas niezmiernie cieszy, że chociaż one nie będą zdalne. Przed nami dwa miesiące laby, dwa miesiące ładowania baterii, które muszą być w pełni gotowe na wrzesień i kolejne szkolne wyzwania. W końcu czas słońca, kąpieli w morzu, żeglowania i wspinania się po górach. Stąd w imieniu całej Żetki, życzymy Wam żeby te wakacje okazały się niezapomniane, żeby to była wspaniała przygoda, do której będziecie wracali, z sentymentem i uśmiechem. Dlatego kochane żmichowiaki profiter du présent. Jednocześnie z uwagi na to, że to ostatni przedwakacyjny numer, chcemy wam również podziękować, że znaleźliście czas na czytanie naszej gazetki i towarzyszyliście nam przez cały, ten jakże dziwny rok. Lecz nie rońcie łez, wrócimy!, a teraz oddajemy do waszych rąk nasz najnowszy magazyn. Miłej lektury

Spis treści 3 Maria Wolska „Nie żyje dla gór, tylko dla życia” – Halina Kruger-Syrokomska 7 Aleksandra Piszczyk Czy androidy śnią o mechanicznych owcach? 9 Oliwia Czuchryta „Zjawisko w czystej postaci” – o fenomenie Barbary Hoff 13 Weronika Przygoda Kiedy smutek staje się chorobą, czyli czym jest depresja 16 Zosia Oyrzanowska Znaczenie Kwiatów 25 Oliwia Biaduń Polka dots

26 Alicja Kontkiewicz La nouvelle vague 28 Marta Najda Estetyczne zniesmaczenie x Anonimowy Żmichowiak Pawilon dwadzieścia sześć x Liśka Żółek Life is pain, pain is life – czyli o chlebie i żabłkach

2


„NIE ŻYJE DLA GÓR, TYLKO DLA ŻYCIA”- HALINA KRUGER-SYROKOMSKA Maria Wolska Pierwotnie miałam umieścić we wstępie zupełnie inne słowa. Dla wielu kontrowersyjne, szokujące, nawet bolesne. Chciałam pisać o niesprawiedliwości, zapomnieniu i straszliwym pominięciu, a także zazdrości i okrajaniu faktów. Sądzę, że w przypadku Haliny KrügerSyrokomskiej miałabym do tego pełne prawo. Pokazałabym, że pamiętamy jej niesamowite osiągnięcia i równie fascynujący życiorys. Jak również to, że nie znosiła nieuczciwości.

dziewczynka mieszkała przez rok u rodziny wuja - Jana Krauze, gdzie nazywano ją „Jagódką”. W grudniu 1940 roku Maria Krüger, kuzynka ówczesnego opiekuna Haliny, zainteresowała się sprawą osieroconej dziewczynki i zapragnęła wziąć ją do siebie. Listownie starała się przekonać krewnego, że jest w stanie zadbać o jej edukację i wychowanie. Maria nie miała dzieci, ale była zamężna, podczas gdy Jan Krauze posiadał liczną rodzinę. Bardzo chciała wejść w rolę kochającej matki. Po adoptowaniu Haliny spełniła się w niej absolutnie i wraz z Henrykiem Krügerem starali się córce przychylić nieba.

W tym miejscu nie mam jednak zamiaru rozpamiętywać dawne czyny i wybory ludzi, których wielu nie ma już dzisiaj z nami. Większość z nich zginęła w górach, los dopadł ich tam, gdzie zabrał również Halinę. Zjednoczeni wspólną pasją, żyli burzliwie i na krawędzi. Wanda i Edmund Krzyśkowie, rodzice Haliny, w latach trzydziestych dwudziestego wieku zamieszkiwali kamienicę przy ulicy Mazowieckiej 3 w Warszawie. Straszliwy pech chciał, że 25 września 1939 roku świeżo upieczone małżeństwo znajdowało się w mieszkaniu. Podczas bombardowania na dom Krzyśków spadła bomba, od której zginęli rodzice dziewczynki oraz jej babcia - Wanda. Ocalała jedynie niespełna półtoraroczna Halina, ponieważ szczebelki jej łóżeczka ułożyły się nad nią w rodzaj namiotu i uratowały dziecko przed spadającym gruzem. Sama często mówiła potem, że żyje na kredyt. Po tragedii 3


Dziewczynka była w rodzinie uroczą i dobrą duszą, którą wszyscy starannie się opiekowali. Kiedy rozpoczęła naukę w szkole podstawowej, sytuacja nieco się zmieniła. Halina lalki odrzuciła w kąt, a wybrała wspinanie po drzewach i nawet(!) incydentalne bicie kolegów. Nadal zachowała jednak dobre serce – powiedział jej kuzyn Witold, z którym często się wtedy bawiła.

kadry nauczycielskiej stanowiły wtedy starsze, przedwojenne nauczycielki, a żmichowianki miały być skromne panienki. W szkole nie było miejsca na żadne eksperymenty z urodą, farbowanie czy kręcenie włosów – mówiła Anna Kiljan, była uczennica Żmichowskiej. Halina została zapamiętana jako dziewczyna z reguły zamknięta w sobie, o głębokim spojrzeniu, nie podkreślająca swojej urody, ale obdarzona poczuciem humoru i serdecznością. Mocny umysł ścisły. Wraz z przyjaciółką Krystyną WojtulewiczPotocką snuła odważne plany na przyszłość, które często dotyczyły uprawiania sportów ekstremalnych. Jak się później okazało, miała odwagę i siłę w dążeniu do spełnienia. Żmichowska pomagała wykształcić w uczennicach pewność siebie, mądrość, szeroko pojęty szacunek oraz zapał do ciężkiej pracy. Rozwijanie swoich własnych umiejętności było jednym z najważniejszych haseł liceum i pozwoliło nabrać pewności siebie wielu jego absolwentkom. Choćby to, że przez całe życie Halina dążyła do emancypacji kobiecego wspinania, miało niewątpliwie związek ze szkołą, do której uczęszczała.

Wraz z coraz większym ryzykiem podejmowanych zabaw, w 1948 roku pojawiły się również góry. Pierwsze zdobyte szczyty to te w Górach Izerskich, na które Halina weszła ze swoją mamą Marią, obie zrobiły to dumnie w sukienkach. Dwa lata później zza horyzontu wyłoniły się Tatry z krzyżem na Giewoncie i schroniskiem Murowaniec, które na dwa wakacyjne miesiące w roku stawały się drugim domem rodziny Krügerów. Przełom w górskiej historii Haliny nadszedł w momencie, gdy ta postanowiła zdobyć najwyższy szczyt Polski - Rysy. Ponieważ w tamtych czasach było to możliwe tylko z przewodnikiem, zapisała się na zorganizowaną wycieczkę (której przewodziła zresztą legendarna postać Tatr – Józef Krzeptowski „Ujek”) i spotkała tam Jacka Kolbuszewskiego, wraz z którym okazali się być najmłodszymi uczestnikami „wyprawy”. Z powodu złej pogody szczytu wprawdzie nie zdobyli, ale za to nawiązali znaczącą znajomość. Od tamtej pory, to znaczy od 1955 roku, w każde wakacje wyjeżdżali razem w góry, aby pokonywać tatrzańskie szlaki i spać w schroniskach, a wkrótce zgłębić także sztukę wspinaczki.

Nauka nauką, ale w 1956 roku, zaraz po zdaniu przez Halinę egzaminów na Uniwersytet Warszawski i dostaniu się na historię sztuki, studentka pierwszego roku znowu wyjechała w góry. Było to jej pierwsze lato, w którym Jacek Kolbuszewski wprowadził ją w tajniki technik wspinaczkowych. Złazili Tatry wzdłuż i wszerz – Mylna Przełęcz, Przełęcz pod Kopą, Zmarzły Staw… Halina w górach zaczynała czuć się lepiej, niż gdziekolwiek indziej. Posiadała świetne predyspozycje do pokonywania najtrudniejszych w Polsce wspinaczkowych przejść. Poza tym, była lojalna wobec sportowego partnera i swobodna w rozmowie, co w zespole wspinaczkowym, zwłaszcza w sytuacjach trudnych czy niebezpiecznych, stanowiło dużą wartość.

Warto wspomnieć, że w czasie gdy Halina dojrzewała jako tatrzańska turystka, stała się również licealistką. I to nie byle jaką! Żeńskie Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej przy ulicy Klonowej 16 w Warszawie, gdzie pracował także Henryk (nieoficjalny ojciec Haliny - do końca nie wiadomo, dlaczego nie przyznano mu praw rodzicielskich), stało się dla dziewczyny ważnym miejscem edukacji i osobistego rozwoju. Większość 4


Długosza na północno-wschodniej ścianie Kazalnicy Mięguszowieckiej. Mimo popełnionych błędów i pomocy kolegów, doszły na wierzchołek, co ponownie powiększyło pulę kobiecych tatrzańskich przejść. Pojawiające się coraz częściej sukcesy nie spotkały się u wszystkich z aprobatą. Mężczyźni byli niezadowoleni, że płeć przeciwna tak szybko zdołała dojść na ich wspinaczkowy poziom. W środowisku wykształcił się wtedy pogląd, że kobiety w Tatrach są w stanie robić swoje przejścia, ale Alpy to dużo wyższy, nieosiągalny dla nich poziom. W 1967 roku Halina, pięć lat po zawarciu z Januszem Syrokomskim związku małżeńskiego, na nieszczęście jej nieżyczliwym, wyruszyła na podbój europejskich Himalajów.

Halina szybko stała się częścią polskiego środowiska wspinaczkowego. Całe lato spędzała w Morskim Oku, śpiąc w śpiworze w „kurniku”, czyli sławnej noclegowni ówczesnej górskiej młodzieży, gdzie cena pobytu była akurat na jej kieszeń. Panowała tam znacząca swoboda słów i obyczajów. Czuć było wolność młodości. Halina dobrze się tam odnajdywała, opowiadała dowcipy i przeklinała na równi z kolegami. Jej niecenzuralny język nie raził, ponieważ używała go z uśmiechem na ustach i ciepłem w sercu. Bywały jednak momenty, kiedy była twarda, stanowcza i nie szczędząca zgryźliwych uwag. Paliła fajkę, dyskutowała. Wtedy, w tamtym środowisku, trzeba było mieć charakter, żeby coś osiągnąć.

Halina i Wanda Błaszkiewicz (później Rutkiewicz) wyjechały na obóz we francuskim Chamonix, aby zapoczątkować alpejską działalność kobiet z Tatr. Zespołowi udało się przejść ośmiuset metrową wschodnią ścianę szczytu Aiguille du Grépon o wysokości 3482 m n.p.m., co było wtedy niebywałym sukcesem. Zmotywowane, po paru dniach postanowiły skierować się ku wierzchołkowi Grand Capucin, ale ze względu na trudne warunki, podjęły decyzję o odwrocie.

17 sierpnia 1960 roku Halina i Danuta Topczewska zrobiły klasyczną drogę na Zamarłej Turni. Były tym samym pierwszym czysto kobiecym zespołem, który po skończonym przejściu wrócił stamtąd żywy. Tragedia sióstr Skotnicówien z 1929 roku napawała grozą. Dziewczyny zawiódł wtedy sprzęt - rok po tragedii znaleziono w ścianie zardzewiały karabinek, odgięty po mocnym szarpnięciu liny, gdy jedna ze wspinaczek odpadła od ściany i pociągnęła za sobą siostrę. Halina i Danuta odczarowały dla kobiet Zamarłą Turnię. Samodzielnie, bez wsparcia mężczyzn, rozpoczęły działalność swojej płci w Tatrach, sprawiając, że kolejne dobre przejścia pojawiały się z dnia na dzień. Halina wraz z Janiną Zygadlewicz (znów jako pierwszy zespół kobiecy) weszły na Mnicha wariantem R. W 1962 roku ona i Wanda Błeszyńska-Łącka pokonały Drogę

Rok później Halina i Wanda znów spotkały się razem w górach, tym razem w Norwegii, i jako pierwsze kobiety na świecie przeszły wschodni filar Trollryggenu, co uważane było za jeden z największych sukcesów wspinaczkowych. W międzyczasie, w roku 1967, pomiędzy wyjazdami w Alpy, Halina rozpoczęła pracę w warszawskim magazynie „Fotografia”. Nie tylko góry, ale również praca dziennikarska leżały w kręgu jej zainteresowań i codziennych zajęć. Po znamienitych sportowych wyczynach w kraju i za granicą, przyszedł w końcu czas na góry wysokie. Najpierw, w 1970 roku Halina oraz Wanda Rutkiewicz zostały

5


przez Klub Wysokogórski Warszawa skierowane na wyprawę w Pamir. 10 sierpnia odbył się udany atak szczytowy na siedmiotysięczny Pik Lenina. Niestety, na kolejne wyjazdy w góry wysokie alina musiała długo poczekać. W 1971 roku urodziła córkę – Mariannę. W latach 197274 nie chciano wydać jej paszportu, który umożliwiłby wyjazd na wyprawy, na które była zaproszona. Decyzję tę spowodowało opublikowanie w magazynie „Fotografia”, w którym straciła wtedy pracę, artykułu „szkodliwego politycznie”. Lata, kiedy była zmuszona pozostać w Polsce, poświęciła na opiekę nad domem i prowadzenie kursów wspinaczkowych w Tatrach. Stała się uznaną i doświadczoną w środowisku instruktorką, z którą wspinało się tak dobrze, jak rozmawiało o życiu.

wyprawie znajdowała się również część męska, pojechali więc w Himalaje w słabej kondycji, do tego od początku widać było pomiędzy nimi napięcia. W 1976 roku powstał krótki dokument Temperatura wrzenia (reż. Andrzej Zajączkowski), który obnażył konflikty pomiędzy himalaistami. Pomimo wszystko, Halinie i Annie Okopińskiej udało się wejść na szczyt Gasherbrum II, a tym samym stały się pierwszym samodzielnym zespołem kobiecym, który stanął na ośmiotysięczniku. W wyniku serii nieporozumień nie wszystko odbyło się zgodnie z planem, ale polska kobieca wyprawa mogła pochwalić się zdobyciem aż dwóch Gasherbrumów - Wanda Rutkiewicz weszła na Gasherbrum III w zespole mieszanym (damsko-męskim). W sierpniu roku 1978 Halina pojechała na wyprawę na Makalu, ale nie miała stamtąd dobrych wspomnień. Kobieta była w słabej formie fizycznej, podczas podejścia do bazy dokuczały pijawki, a najgorsze – pogrzeb kolegi Andrzeja Młynarczyka, który niespodziewanie zmarł w nocy w namiocie, tragicznie osłabił morale wyprawy. Na domiar, niestety, złego, Wanda Rutkiewicz zdobyła na sąsiedniej wyprawie Everest, czyli wyprzedziła Halinę w rekordzie wysokości, co również nie zadziałało pokrzepiająco. Dręczyły ją silne bóle żołądka i nie była w stanie podejmować żadnej dłuższej akcji górskiej. W tamtym czasie dowiedziała się także o śmierci swojej górskiej koleżanki – Alison Chadwick-Onyszkiewicz. Koniec wyprawy nadszedł po czterech długich miesiącach, bez sukcesu.

W 1975 roku Halina dostała upragniony paszport i wyjechała na kierowaną przez Wandę Rutkiewicz kobiecą wyprawę w Himalaje, której celem było zdobycie Gasherbruma III. Wspinacze nie mieli przed wyjazdem czasu na regularne treningi, ponieważ cały wolny czas pochłaniała organizacja wyprawy; uzyskanie sponsorów, zakup sprzętu i załatwianie formalności. Członkowie, bo na

Halina, jako pomoc dla Wandy Rutkiewicz, która zmagała się z kontuzją, w 1981 roku dołączyła do organizacji długo wyczekiwanej kobiecej wyprawy na K2. W wirze obowiązków coraz bardziej podupadała na zdrowiu, ucierpiała również podczas wypadku w Tatrach, ale nie chciała rezygnować – kierowniczce Wandzie 6


pomógł w sponsoringu sam Reinhold Messner, wybitny włoski himalaista. Cały świat czekał na sukces.

K2. Jak mówiła przed wyjazdem, to miała być jej ostatnia wyprawa. Halina Krüger-Syrokomska nigdy nie traktowała gór jako zawód. Nie znaczy to jednak, że zdołała uciec rywalizacji i ambicji. Niełatwy charakter i emanująca od niej siła sprawiały, że pokonywała kolejne bariery napotkane w górach, dążąc do emancypacji czysto kobiecego wspinania i tworząc wraz z innymi złotą erę polskiego himalaizmu. Mimo że nie chciała niepotrzebnie ryzykować, robiła to zawsze, gdy opuszczała bazę, aby piąć się wyżej, do szczytu, ku marzeniom. Żyła pełnią życia, zarówno w górach, jak i poza nimi. Była osobą, która cieszyła się dużym zaufaniem, gotową pomóc i troskliwą. Mawiała, że góry są ważne, ale poza nimi jest też inne życie. Niestety, czasami nie ma już odwrotu. To góry wybrały Halinę.

Pod koniec czerwca 1982 roku polska kobieca wyprawa wyruszyła na podbój Himalajów, ale samo opuszczenie kraju było wydarzeniem cichym, wręcz wstydliwym. Polska znajdowała się w stanie wojennym, dziwnie było opuszczać wtedy ojczyznę. W połowie lipca Polacy dotarli do bazy pod K2, gdzie Halina zaczęła poważnie chorować. Miała problemy żołądkowe i była odwodniona, większość czasu spędzała w namiocie, ale w dalszym ciągu o podjęciu przez nią akcji górskiej chciała decydować sama, czyli bez pomocy Wandy Rutkiewicz, która pod K2 dotarła o kulach. 30 lipca, po długich przeprawach, zarówno kondycyjnych, jak i związanych z kłótnią pomiędzy nią, Wandą i lekarką wyprawową, Halina wraz z Anną Okopińską dotarły do obozu II. Obie były wyczerpane, ale poza tym czuły się dobrze. Zjadły obiad i udały się do namiotu na odpoczynek. O godzinie 17.00 Halina straciła przytomność i przestała oddychać. Dzięki pięciu austriackim himalaistom, którzy również nocowali w obozie, natychmiast zaczęto prawie półtoragodzinną akcję reanimacyjną. Kiedy jasne już było, że nie ma możliwości przywrócenia Halinie życia, podjęto decyzję o zniesieniu ciała,aby pochować je w miejscu, które pewnego dnia będzie mogła odwiedzić córka zmarłej - Marianna. Podczas transportu poruszono niebo i ziemię; Austriacy zawiesili próbę zdobycia szczytu i wraz z Polakami dwa dni znosili nosze do bazy. Czegoś takiego nie robi się w górach wysokich – himalaiści na zawsze zostają tam, gdzie napotka ich śmierć. Chłopaki zachowali się wtedy jak rycerze – powiedziała Ewa Panejko-Pankiewicz. Halina spoczęła obok Kopca Gilkeya u stóp

korzystałam z książki Anny Kamińskiej „Halina. Dziś już nie ma takich kobiet”

CZY ANDROIDY ŚNIĄ O MECHANICZNYCH OWCACH? Aleksandra Piszczyk 7


„Czy androidy śnią o mechanicznych owcach?” To tytuł powieści science-fiction Philipa K. Dicka z 1968 roku. Zyskała ona jednak rozgłos (i tak też się ją potocznie określa) jako Blade Runner lub Łowca Androidów z uwagi na, kultowy już, film Ridleya Scotta z 1982 roku o tej nazwie. Dzieło kinematograficzne luźno nawiązuje do prozy Dicka. Głównym bohaterem jest Rick Deckard – łowca współpracujący z policją, którego zadaniem jest ściganie zbiegłych androidów (w filmie nazywanych replikantami). Z uwagi na znaczące różnice między tymi dwoma dziełami, w artykule skupię się na analizie książki, a konkretniej spróbuję odpowiedzieć na tytułowe pytanie – Czy androidy mogą śnić o mechanicznych owcach?

stało się rzadkością, a także wyznacznikiem statusu społecznego. Dla tych, którzy nie mogli sobie na to pozwolić istniała tańsza alternatywa - realistyczna, mechaniczna imitacja. Na początku książki Rick trzymał na dachu swojego bloku sztuczne zwierzę, jednak czuł się z tym źle. Uważał, że owca nie jest w stanie odwzajemnić jego uczuć. Zazdrościł swojemu sąsiadowi posiadania konia, co dodatkowo motywowało go do polowania na androidy (zwane przez niego „andkami”). Równolegle do historii łowcy toczy się opowieść Johna Isidore, „specjalsa” - osoby za mało inteligentnej, by wyemigrować do kolonii. Nie cieszy się sympatią innych ludzi, wręcz przeciwnie, stał się obiektem kpin. Drogi obu mężczyzn skrzyżują się, gdy pod koniec dnia Rick odwiedzi blok Johna w celu usunięcia ostatnich trzech robotycznych uciekinierów, którym Isidore dał schronienie. John nie podziela zdania łowcy co do potrzeby ich eliminacji, ponieważ androidy od początku go szanowały.

Akcja powieści rozgrywa się w trakcie jednego dnia w styczniu 2021 roku w świecie zniszczonym przez wojny oraz pokrytym radioaktywnym pyłem. Większość ludzi już dawno przeprowadziła się na jedną z wielu skolonizowanych do tej pory planet wraz ze swoim mechanicznym służącym - androidem, do złudzenia przypominającym człowieka. Maszyna ma jeden cel - być posłuszna ludziom. Roboty nie zostały wyposażone w moralność przez swoich stwórców, ale są na tyle rozwinięte, by odczuwać ból, mieć poczucie własnego ja oraz otoczenia - cechy, które świadczą o świadomości. Mimo wszystko ich status prawny przypomina bardziej przedmiot niż podmiot. Ci, którzy pozostali na Ziemi borykają się z suszami i promieniotwórczym opadem, który zniszczył praktycznie całe życie na plancie. Główny bohater - Rick Deckard - pracuje jako łowca androidów, podległy pod wydział policji w San Francisco. Dostaje zlecenie usunięcia 6 humanoidów, które wbrew obowiązującemu prawu, zabiły swoich właścicieli i przyleciały na Ziemie poszukując wolności. Początkowo jest niechętny, jednak obietnica zarobku, za który może kupić żywą owcę ostatecznie go przekonuje. Posiadanie żywego zwierzęcia

Empatia jest właściwie głównym tematem książki. Oprócz wymiaru opieki nad zwierzęciem jest także osnową nowej religii - merceryzmu i jedyną rzeczą odróżniającą ludzi od androidów. Aby utrzymać jakiekolwiek poczucie wspólnoty i sensu, ludzie na Ziemi oraz skolonizowanych planetach praktykują religię polegającą na łączeniu się we wspólnym odczuwaniu przez wirtualną rzeczywistość. Badanie, na podstawie którego Deckard decyduje o zabiciu kogoś - skala Voigta- Kampffa również bazuje na empatii. Czy słusznie? Rick uważa, że to uczucie może istnieć jedynie w ludzkiej społeczności, ponieważ wymaga rozwiniętego instynktu grupowego, a androidy nie są w stanie sobie zaufać. Ludzie w książce F. Dicka nie różnią się tak bardzo od androidów, jak y tego chcieli. Paradoksalnie to właśnie oni okazują się sztuczni. W przeciwieństwie do nich, androidy kierują się potrzebą 8


przetrwania, w którą zostały wyposażone. W pewnym momencie nawet sam Rick zaczyna odczuwać względem nich pewien rodzaj empatii. Ma także wiele wątpliwości. Co jakiś czas pojawia się u niego myśl, czy przypadkiem nie jest jednym z nich. By normalnie funkcjonować, musi co chwilę umniejszać wartości życia androida. Nieustannie myśleć o nich jako o maszynach bez uczuć ani świadomości. Inaczej jego zawód byłby jeszcze trudniejszy.

próbuje zdefiniować czym świadomość dokładnie jest. Trudność ta wynika z tego, że każdy z nas ma dostęp jedynie do własnych przeżyć. Treści tego doświadczenia nie jesteśmy w stanie w pełni przekazać innym. W 1974 roku filozof Thomas Nagel opublikował artykuł „Jak to jest być nietoperzem?”, w które rozważał świadomość jako subiektywny sposób postrzegania świata przez daną istotę. „Fakt, że jakiś organizm ma w ogóle świadome doznania, znaczy zasadniczo, że istnieje coś takiego, jak bycie tym organizmem. (…) Ów organizm ma jednak z istoty świadomej stany mentalne wtedy i tylko wtedy, gdy jest coś takiego, jak bycie tym organizmem – coś co jest jakby dla tego organizmu”. Jeśli przyjmiemy takie założenie, to każdy z androidów posiada coś jak bycie androidem, którego ludzie nigdy w pełni nie zrozumieją. Możemy dokonywać obserwacji ich stanów umysłowych (np. odczucia i świadomość bólu) i odnosić je do naszych doświadczeń lub odwoływać się do ich budowy (schemat układu nerwowego). Jeśli u ludzi jakimś stanom wewnętrznym towarzyszy określoną aktywność neurofizjologiczna mózgu, to być może struktura lub aktywność mózgu u androidów jest podobna. Stanowi to podstawę do przypisania im możliwości przeżywania analogicznych stanów. Jednak nawet wtedy, nie będziemy pewni, czy ta świadomość nie jest tylko pozorna. Niemniej jednak, badania nad sztuczną inteligencją być może pozwolą nam dokonać istotnych przełomów w badaniach dotyczących naszych umysłów. Sprowadza się to do pytania, czy nasze mózgi są tak skomplikowane, że potrzebujemy lepszych technologii i więcej czasu, żeby je zrozumieć, czy może tak złożone, że nie zrozumiemy ich nigdy?

Podsumowując, androidy nie mogą marzyć, pożądać, pragnąć mechanicznych owiec, ponieważ nie rozumieją tego, co one reprezentują - statusu społecznego, majętności, uznania innych. Przez swoich stwórców nigdy nie zostały wyposażone w aparat moralny ani w umiejętności społeczne. Ich inteligencja to mechanizm służący do rozwiązywania problemów, w szczególności walki o przetrwanie, szukanie pokarmu, schronienia, ucieczki. Oczywiście różnią się od zwierząt, są bardziej inteligentne, ale wciąż moim zdaniem brakuje im rozumienia pewnych pojęć abstrakcyjnych. Niemniej jednak, filozof Peter Singer twierdzi, że każda istota zdolna odczuwać ból lub cierpieć ma prawo do norm moralnych, a ograniczanie tego tylko do ludzi byłoby dyskryminacją. Jeśli już ktoś postanowił stworzyć inną istotę samoświadomą na swoje podobieństwo, musi wziąć za to odpowiedzialność. Na szczęście temat świadomej sztucznej inteligencji jest jeszcze daleki. Wszyscy wiemy, a przynajmniej zdaje nam się, że wiemy, czym jest świadomość. Doświadczasz jej nawet teraz, czytając ten artykuł. To stan, w którym jednostka zdaje sobie sprawę z procesów wewnętrznych jak zachodzących w środowisku zewnętrznym. Wielu filozofów i naukowców od dawna

„ZJAWISKO W CZYSTEJ POSTACI”, FENOMEN BARBARY HOFF 9


Oliwa Czuchryta Moda wraca - jest to zdanie, bądź co bądź mało odkrywcze i z pewnością nadużywane, ale niezmiennie prawdziwe. Od zawsze możemy obserwować, jak zatacza ona swoje koła, ciągle nawiązując do czegoś co już było, co wyszło z użycia, co zdążyliśmy być może nawet schować na metaforycznym strychu Wielkiej Historii Poczucia Estetyki – a raz na jakiś czas ktoś nieopatrznie na ten strych zajrzy i (nie daj Boże!) coś z niego wyniesie, dumnie zarzuci na plecy pod pretekstem “awangardy” i się człowiek nie obejrzy - już sam stoi w połowie schodów na poddasze, aby “ciuch” modny x lat temu wygrzebać z dna własnej szafy, otrzepać z kurzu i odprasować.

“Zajęła się modą, bo chciała być dyktatorką, a w polityce akurat nie było warunków” - w taki sposób, jak zwykle z przymrużeniem oka i charakternie “przekrojowo” opisuje ją krótki biogram zamieszczony na stronie internetowej pisma “Przekrój”, z którym była związana przez większość czasu swojej działalności. Kusi, aby napisać, że to od “Przekroju” wszystko się zaczęło - ale byłoby to stwierdzenie nieco nad wyrost. Podobno Hoff swoją pierwszą sukienkę zaprojektowała przecież w wieku lat czterech, przy pomocy mamy, która siadała z córką, rozkładała żurnal i mówiła: “Z tej weźmiemy dół, a z tej górę”.

Ale nie ma co się dziwić - już sama “królowa Mody Polskiej”, Jadwiga Grabowska, czołowa projektantka PRL-u zdradziła kiedyś w tajemnicy Agnieszce Osieckiej, że “w dziedzinie mody w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat pojawiła się tylko jedna naprawdę nowa rzecz: zamek błyskawiczny...!”. Obecnie na ulicach (szczególnie Warszawy) widać ewidentny powrót do lat 70-tych, w postaci chociażby, szerokich spodni - widziałam nawet anegdotyczne komentarze pod zdjęciem z tamtego okresu zamieszczonym w internecie, mówiące, że przedstawione na nim modelki ubiorem nie różnią się wcale od nastoletnich dziewczyn pod Złotymi Tarasami. Ale to właśnie “Przekrój”, uosobiony w postaci redaktora naczelnego z lat 1948– 1969, Mariana Eilego stał się pierwszą rozgłośnią jej wizji, pozwolił jej wpływać na wygląd Polaków i wreszcie – wyposażył ją w stosowne narzędzia do “wwiercania się w system”.

Opowiedzieć o modzie “w ogóle” - nie w sposób. Nawet jeżeli zawężymy ją do jakiegoś czasu i miejsca – powiedzmy – Polska Rzeczypospolita Ludowa – jest to przedsięwzięcie karkołomne, a już na pewno niemożliwe do zrealizowania w formie, jakby nie było, krótkiej, jaką stanowi artkuł szkolnego magazynu. Trzeba z całej jej różnorodności i wielobarwności wybrać sobie jakieś jedno zjawisko. Na szczęście, istnieje Barbara Hoff -zjawisko w czystej postaci.

Bo to na tym, młodej Hoff, wówczas studentce historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim zależało najbardziej. “Ja sobie to przemyślałam, [...] co by tu zrobić, 10


żeby tak trochę “nadgryzać” ten straszny socrealizm” - wspomina na planie filmu dokumentalnego “Political dress” z 2011, w reżyserii Judyty Fibiger - “Otóż: moda, wydawało mi się wtedy, że tu można by odmienić sytuację, wpuścić trochę świeżego powietrza”. Jak wspomina „Przekrój” niezawodna Osiecka, mogło to wyglądać tak: dwudziestodwuletnia Hoff przesiaduje akurat w jednej z krakowskich kawiarni, gdy nagle wchodzi tam - cały na biało Marian Eile – wraz ze swoim “iluzorycznym salonem”, Picassem, Psem Fafikiem, Hermenegildą Kociubińską i temu podobnymi, a Hoff, wiedząc, że to krakowskie pismo to “jedyne miejsce [...] do którego można [...] przyjść i zaproponować”, zaaferowana przedstawia swoją wizję - wielką wizję “wietrzenia” socrealistycznego gustu, estetyki i rzeczywistości. Następnie Eile, a wraz z nim cała redakcja, mówi od razu “siadaj, rysuj, pisz, rób co chcesz”. Podobno bardzo są z tego zadowoleni.

W tej to niewielkiej rubryczce znalazły się pomysły na przeróbki, które do dziś wielokrotnie przytaczane są w charakterze anegdot. Najsłynniejszy z patentów Hoff? Oczywiście tak zwane trumniaki tenisówki pozbawione części sznurowanej, pociągnięte tuszem kreślarskim, służące za baleriny. Niezbędny element stroju każdej szanującej się plastyczki. Bywały tam porady zupełnie praktyczne: o tym jak ze sportową trykotową, dostępną w każdym sklepie bluzkę przerobić na wieczorowy “top” o najmodniejszym dekolcie, czy “jak ze spodni męskich uszyć spódnicę damską”. Jednak były też zupełnie, wydawać by się mogło, niepoważne. Moja ulubiona, radząca jak z krawata zrobić spodnie brzmi:

Z początku Hoff trafia “pod skrzydła” Janiny Ipohorskiej - zastępczyni redaktora naczelnego. Wspólnie prowadzą rubryczkę poświęconą modzie - ukrywając się pod pseudonimami rozsądnej, zorganizowanej Paulinki i wiecznie roztrzepanej Lucynki, której cierpliwa Paulinka bez przerwy coś musi tłumaczyć - a to jak posługiwać się żurnalem, dostosowywać modne fasony do własnej figury, czy przerabiać suknie.

“Robi się tak: kupuje się krawat (krawaty są). Daje się dziadkowi. Od dziadka wycygania się stare spodnie. Są trochę zniszczone, ale z dobrej wełny...”. Hoff charakteryzuje się ogromnym wyczuciem. I to nie tylko trendów, choć te poznaje wyjeżdżając “na zachód” i przeglądając zagraniczne magazyny przysyłane do redakcji, ale co ważniejsze tego, co jest “na miejscu’, tutaj, w Polsce,

11


co zalega na półkach sklepów i w szafach obywateli. Z łatwością potrafi dostosować to co widzi na paryskich wybiegach do komunistycznej rzeczywistości - a do tego trzeba niewątpliwych zdolności analitycznych, aby tak każdą “kieckę” rozebrać na części pierwsze, pomyśleć, co i z czego można przerobić, co wyciąć, gdzie zwęzić, jak dopasować “figurę Francuski” do figury przeciętnej Polki (figury te, bądź co bądź różniły się nieco) i w ogóle - dokonać całego tego zamieszania, które sprawia, że zamysł jakiegoś szalonego wizjonera-artysty staje się zdatny do podziwiania go i wyjścia - nie na rewię mody, a na ulicę. Po jakimś czasie zaczyna aranżować kolekcje własne “Przekroju”, fotografując w strojach, szytych najpierw przez znajomą, później przez niewielkie spółdzielnie; własnych znajomych artystów, literatów, aktorów. Pod każdą kolekcją - omówienie, wykrój, przepis jak uszyć. Działalność Hoff posiada ewidentne cechy misji. Chce informować o tym co jest modne teraz - “nie żadne pół roku później”. Ma też na względzie, aby moda była dostępna dla wszystkich: “Zawsze pisałam i uważałam, że jak ktoś chce być modnie ubranym, to to nie jest w ogóle kwestia pieniędzy” - zadeklaruje wiele lat później. Na razie stwierdza, że nie chce już tylko doradzać Polakom – chce ich ubierać własnoręcznie.

Idea, która jej przyświeca, jest prosta: tkaniny jakie akurat są, ale zawsze dobry, modny krój - i co najważniejsze - pomysł. Projektuje kilka sukienek ze sztruksu, projekty zanosi do Centralnego Domu Towarowego. Nie ma jeszcze pojęcia o systemie działania przemysłu lekkiego, normominutach, pośrednikach, konfekcjonowaniu, o tym, że cykl produkcyjny w normalnych warunkach trwa aż 5 lat – ma za to niesamowitą siłę przebicia. I udaje jej się dokonać niemożliwego - obejść system. Dyrektor Zakładów Przemysłu Odzieżowego podobno jest nawet z takiego obrotu spraw zadowolony: “Wreszcie coś bez tych cholernych pośredników!”. Funkcjonowanie poza systemem wymaga jednak specjalnego zaangażowania. Hoff umawia się, jeździ, załatwia. W jednej fabryce trzeba zamówić guziki, w innej uszyć spódnice, w jeszcze innej wyprodukować ozdobne kółko do zamka błyskawicznego. I jeszcze to wszystko poskładać. Pierwsza kolekcja okazuje się być jednak ogromnym sukcesem i niestety, jednocześnie piekłem dla pracowników 12


Cedetu. Klienci wchodzą drzwiami i oknami, kupują co popadnie, nie zważając na fason czy rozmiar, część towaru wynoszą nawet bez zapłaty. Zamieszanie jest tym większe, że przy okazji kolekcji otworzono też “awangardową” sprzedaż wysyłkową. Na tak duże zainteresowanie nikt nie był gotowy. Hoff jednak nie ustaje, ciągle tworzy kolejne kolekcje. Po latach wyzna Aleksandrze Boćkowskiej, autorce reportażu “To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL”, że o niczym tak nie marzyła, jak o tym, aby “Umyć głowę. Mieć dzień wolny”.

nawet okres transformacji, zamkną go dopiero w 2007. Dziś Barbara Hoff żyje nadal, sporadycznie pisze do “Przekroju” - ostatni jej artykuł pochodzi z 2017r. Zmieniło się jej podejście do mody (prawdopodobnie dlatego, że zmieniły się czasy) - coraz częściej zauważa, że bałwochwalczy stosunek do niej bywa ograniczający lub zwyczajnie niepraktyczny. Przygląda się jej z pozycji niejako eksperckiej, krytycznym okiem, raczej od strony socjologicznej niż techniczno-fasonowej. Niezmiennie ostre pozostało jednak jej pióro - nadal pisze w sposób niepozbawiony pewnej ironii, czy nawet złośliwości, odznaczający się “szeroką metaforą” i swoistą słodkogorzkością. “Ona jest ze szkoły Konwickiego. Długo milczy, a gdy coś w powie to w punkt i bardzo zabawnie” twierdzi Zuzanna Łapicka.

Od 1969 roku ma już własne stoisko w dopiero co otwartym “Juniorze” – jednym z pierwszych sklepów Domów Towarowych Centrum. Współpracuje z kilkudziesięcioma spółdzielniami, nadal jeździ po całym kraju, potrafi się dogadać i jeśli trzeba, pójść na ustępstwa. Dziwi się, że zakłady produkcyjne psują innym wzory. “Mnie nie psują. Oczywiście sama interesuję się tym, co się dzieje z moim projektem w robocie”.

Podobno nie jest łatwo się z nią spotkać, unika wywiadów, rozmów – szczególnie na temat własnej twórczości. “Co miałabym opowiadać? Nic takiego nie zrobiłam” mówi. “Z resztą, wszystko i tak jest w «Przekroju»”.

Buduje ogromną rozpoznawalność marki na własnym nazwisku. Do “Hofflandu” chodzi się nie tylko po to by coś kupić, ale też podejrzeć i zamówić podobny przedmiot u krawcowej (praktyka popularna szczególnie wśród modnych dziewcząt z innych miast, będących w Warszawie przejazdem). Modele są proste, klasyczne, ponadczasowe - kawał dobrego wzornictwa. Furorę robią sukienki “w łączkę” lub długie, flanelowe; koszule w chińskie znaki; sztruksowe marynarki, czy hit lat 80-tych – bluzy i Tshirty z logiem marki. Hoffland przetrwa

KIEDY SMUTEK STAJE SIĘ CHOROBĄ, CZYLI CZYM JEST DEPRESJA Weronika Przygoda

13


Śmiało można stwierdzić, że każdy z nas spotkał się ze słowem „depresja” i słyszał o tym, czym ona jest. Jednakże coraz częściej spotykamy się ze spłyceniem jej znaczenia. Używa się „depresji” jako określenia chwilowego obniżenia nastroju, krótkotrwałego smutku związanego np. ze stratą pracy, czy otrzymania gorszej oceny w szkole

Warto wspomnieć o podtypach zespołów depresyjnych, których do tej pory sklasyfikowano dziesięć. Wyróżnia się m.in. depresję melancholiczną (typową), atypową (odwróconą), o przebiegu przewlekłym (dystymia), krótkotrwałą nawracającą, sezonową (związaną z reakcją organizmu na brak światła i zmiany pory roku), poporodową, maskowaną. Za tą chorobą kryją się różne przyczyny. Istnieje wiele czynników, przyczyniających się do jej rozwoju - biologiczne, genetyczne, psychologiczne, społeczne i kulturowe. Niektóre z nich to traumatyczne sytuacje i wydarzenia życiowe, przewlekły stres oraz nieprawidłowości w produkcji neuroprzekaźników serotoniny, noradrenaliny czy dopaminy.

Depresja jest zarówno chorobą, jak i poważnym zaburzeniem psychicznym polegającym na zaburzeniach nastroju. Wyróżnia się jej trzy rodzaje: lekką, umiarkowaną oraz głęboką. Według Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10 do podstawowych objawów klinicznych pierwszego epizodu depresyjnego zaliczamy cztery elementy. Są to pojawiający się rano i utrzymujący się przez większość dnia obniżony nastrój, występujący prawie codziennie, utrata zainteresowania działaniami zazwyczaj sprawiającymi przyjemność, zanik odczuwania przyjemności - tzw. anhedonia oraz osłabienie energii i szybsze męczenie się. Myśli samobójcze, zaburzenia snu, problemy z pamięcią, utrata wiary w siebie, nadmierne i nieuzasadnione poczucie winy, zmiana łaknienia i masy ciała - to dodatkowe objawy tego zaburzenia. Depresję stwierdza się, gdy u osoby chorej występują co najmniej dwa podstawowe i dwa dodatkowe objawy z wymienionych powyżej. Ponadto objawy te muszą się utrzymywać przez co najmniej dwa tygodnie. Nie należy mylić depresji z manią. Choroby te leżą na przeciwległych biegunach, bowiem mania objawia się podwyższeniem nastroju, a depresja - jego obniżeniem. Dokonuje się także innej klasyfikacji depresji, w której to dzieli się ją na endogenną (dziedziczną) oraz reaktywną (to reakcja na bolesne doświadczenia w życiu).

Z raportu WHO z 2017r. wynika, iż z depresją zmaga się ponad 322 milionów ludzi na świecie. Wykazano również, że do 2030r. choroba ta będzie najczęściej diagnozowaną chorobą na świecie. Największą zachorowalność obserwuje się w Azji Południowo - Wschodniej - liczba osób zmagających się z tym zaburzeniem stanowi tam ok. 27% wszystkich chorych na świecie – jest to dwa razy więcej niż liczba chorych osób w Europie. Z raportu tej organizacji wynika także, że w skali światowej tej choroby doświadczają częściej kobiety, ale nie jest to duża przewaga przypadków względem mężczyzn. W Polsce z depresją zmaga się ok. 1,5 miliona osób i diagnozowana jest najczęściej w grupie 20-40 lat. Opracowanie NIK na podstawie danych OECD z 2015r., dot. wskaźnika samobójstw w krajach europejskich mówi, że najgorsza sytuacja jest na Litwie - 29 osób na 100 tys. mieszkańców popełniło samobójstwo. Polska zajmuje siódme miejsce na wszystkie 22 państwa, które wzięły udział w badaniu. Względem nas gorzej, oprócz Litwy, ma Estonia, Belgia, Węgry, Słowenia i Łotwa. Na uwagę 14


zasługują też ekonomiczne koszty leczenia depresji w naszym kraju, które wg badań IZWOZ wahają się między 1,2 a 6 mld złotych. Na starym kontynencie kwota ta sięga łącznie ok. 170 mln euro (badania WHO - 2014r.).

Podsumowując, nie ulega wątpliwości, że depresja to poważna choroba, która ma znaczący wpływ na jakość naszego życia. Warto przytoczyć słowa Emila Kreaepelina, który jako jeden z pierwszych naukowców opisał cechy depresji: „Człowiek taki czuje się samotny i w jakiś niemożliwy do opisania sposób nieszczęśliwy, tak jakby był „stworzeniem wydziedziczonym z własnego losu"; […]cechuje go pewna bierna rezygnacja, która wyklucza wszelkie pocieszenie i najmniejszy promień światła. Pacjent z trudem wegetuje, żyjąc z dnia na dzień. Wszystko stało się dla niego przykre; wszystko go męczy - towarzystwo, muzyka, podróże, praca zawodowa. Widzi tylko ciemną stronę wszelkich spraw oraz trudności na każdym kroku; ludzie wokół nie są tacy dobrzy i bezinteresowni, jak mu się wydawało; spotyka go jedno rozczarowanie za drugim. Życie jawi mu się jako bezcelowe, myśli, że jest zupełnie niepotrzebny na świecie, nie może się już powstrzymać, pojawia się myśl, by odebrać sobie życie, choć nie wie, dlaczego. Ma wrażenie, że coś w nim pękło.”

Z depresją da się wygrać dzięki leczeniu, które jest wynikiem współpracy między chorym, a jego lekarzem rodzinnym, psychiatrą i psychologiem. innymi pracownikami służby zdrowia. Niemal w każdym przypadku zalecana jest psychoterapia. Zmniejsza ona bowiem objawy depresyjne, częstotliwość nawrotów i może prowadzić do trwałego wyleczenia. Wiele mówi się o lekach antydepresyjnych, które przepisuje psychiatra w celu zmniejszenia objawów depresji i jej skutków. Warto zaznaczyć, że każdy pacjent ma indywidualnie dostosowane leki, a ich przyjmowanie jest niezbędne w okresie leczenia. Odstąpienie od leków powinno nastąpić stopniowo, aby zapobiec nawrotowi choroby. Elementem leczenia może być również umieszczenie pacjenta w szpitalu psychiatrycznym, ale ma to miejsce w skrajnych przypadkach chorób.

15


ZNACZENIE KWIATÓW Wraz z wiosną na świecie pojawia się wiele piękna-świeci słońce, jest ciepło i momentalnie każdy z nas wyrywa się z zimowego nastroju. Ale jedną z najważniejszych oznak przybycia tej pory roku są kwitnące kwiaty: tulipany, bzy, niezapominajki, stokrotki… Kwiaty niosą za sobą również bogatą symbolikę i właściwości. Zazwyczaj kojarzą nam się z dobrem i miłością, przez co stanowią idealny prezent na Dzień Matki, czy inne święta. Dlatego warto poznać ich znaczenie.

16


17


TULIPAN Tulipa Tulipany od wielu wieków stanowią inspirację dla wybitnych twórców, między innymi przez symbolikę. W czasach Imperium Osmańskiego (epoka tulipanów), kwiaty te uznawano za symbol obfitości, wyrozumiałości i szczęścia. Nieco bardziej pesymistyczne znaczenie otrzymały w Holandii – krótkość i przemijanie ludzkiego życia. Ale na pewno należą do jednych z najczęściej darowanych kwiatów na Walentynki czy inne święta, albowiem czerwone i żółte odmiany oznaczają miłość i dobro.

18


19


20


Bez Sambucus Uwagę przykuwa łacińska nazwa dzikiego bzu. Ma ona związek z greckim słowem σαμβύκη, które oznacza sambukę. Jest to instrument muzyczny wytwarzany z bzowego drewna, na którym grali już w starożytności.

21


Mniszek pospolity Taraxacum officinale Mniszek pospolity na przestrzeni lat otrzymywał wiele różnych nazw: dmuchawiec, podmuch, podróżnik mleczowaty czy lwi ząb. Ta ostania została wprowadzona przez francuskiego botanika René Louiche Desfontaines jako Taraxacum dens-leonis. Nazwa nawiązywała do kształtu liści rośliny, lecz ostatecznie nie została uznana. Owoce mniszka symbolizują ideę wznoszenia się i nieograniczonych możliwości. Oznacza również niestabilność uczuć, ochronę, dobre zdrowie i pieniądze.

22


Stokrotka pospolita Bellis perennis Stokrotki symbolizują światło, ze względu na to, że kiedy wschodzi słońce ich płatki się rozchylają. Oznaczają również dobro i zdrowie, albowiem są wykorzystywane w medycynie naturalnej: wspomagają trawienie i łagodzą podrażnienia skóry.

23


24


POLKA DOTS Oliwia Biaduń Jak często wydaje Ci się, że oszalałeś? W świecie, w którym mamy okazję żyć, zapewne nierzadko spotykasz się z takimi refleksjami. Czy wyobrażasz sobie, że za parę lat, te niechciane myśli mogłyby stać się podstawą twojego sukcesu? Czy mogłoby tak się stać? Trudno w to uwierzyć, a jednak, bohaterce dzisiejszego artykułu się to udało.

niedługim czasie przygotowała aż 280 prac, które przedstawiła na swojej indywidualnej wystawie. Pokaz został przyjęty bardzo pozytywnie, a ona sama została okrzyknięta geniuszem. Myślę, że te słowa zamieszczone w artykule w „Magazif” doskonale opisują ówczesne poczynania Kusamy: „W latach 50-tych XX

Yayoi Kusama urodziła się 22 marca 1929 roku w mieście Matsumoto w prefekturze Nagano. Należała do niezwykle zamożnej rodziny, która od pokoleń zajmowała się uprawą kwiatów. Jej wyprawy na kwietne pola nie wiązały się jednak z przyjemną i pachnącą chwilą wytchnienia od codzienności, a z przerażającymi wizjami. Wszystko to, co wysnuwała jej wyobraźnia, uwieczniała w swoim szkicowniku. Pewnego dnia mała Yayoi zobaczyła dynię, a na niej czarne kropki. Z zaciekawienia przyglądała się dyni przez miesiąc! Halucynacjom, które wywołane były spoglądaniem na dynię, towarzyszyły rozmaite głosy. Co zrobiła Kusama by odegnać niedające spokoju myśli? Zaczęła malować powtarzalne kształty. Po latach, na swojej obsesji powtarzalności, zbudowała karierę. Niestety, zanim do tego doszło, musiała mierzyć się z ciemną stroną świata… Po II wojnie światowej, malarstwo było źle postrzegane przez społeczeństwo Japonii, zwłaszcza jeśli to kobieta pełniła rolę artysty. Do tych osób zaliczała się także matka Yayoi, która tępiła malowanie i genialne wyczucie córki do sztuki. Pod naciskiem matki ukończyła studia na Akademii Sztuk Pięknych w Kioto, specjalizując się w japońskiej sztuce malarskiej nihonga. Pomimo niechęci do nauki, szybko zaczęła osiągać sukcesy. W

wieku wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Szybko poznała innych artystów i reklamowała siebie, mówiąc, że reklama jest częścią jej twórczości. Yayoi Kusama szokowała, urządzała happeningi z nagimi ludźmi, których malowała, angażowała się politycznie – zaproponowała nawet prezydentowi USA Nixonowi seks w zamian za zakończenie wojny w Wietnamie.” Od zawsze marzeniem artystki było ukazanie nieskończoności. Nie udało jej się to jednak na płótnie. Twierdziła bowiem, iż

25


czuje się przez nie ograniczona. Kusama i tu znalazła kreatywne rozwiązanie – zaczęła otaczać swoje instalacje lustrami, w których odbicie wzoru sprawiało wrażenie nieskończoności. Tak właśnie powstały Infinity Mirror Rooms, czyli lustrzane sale, które tak jak polka dots i multiplikacja, stały się elementem jej twórczości.

tego czasu, jedne z najbardziej prestiżowych galerii sztuki miały okazję przedstawić jej prace. Mimo tego, że artystka od wielu lat zajmuje się sztuką współczesną, jej dzieła nadal cieszą się popularnością i uznaniem. Instalacja The Souls of Millions of Light Years Away, którą można podziwiać w muzeum The Board, jest tak chętnie odwiedzana, że wprowadzono zasadę, która reguluje czas przebywania zwiedzającego w sali. Czas ten wynosi jedynie 30 sekund!

Obecnie Yayoi Kusama uznawana jest za ikonę sztuki współczesnej. Zyskała ogromne uznanie w świecie sztuki w 1989 roku, kiedy to w Centrum Międzynarodowej Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku przedstawiła retrospektywę swych prac.

Pomimo tego, że Kusama stworzyła dla siebie miejsce w świecie sztuki, nie tworzy dla pieniędzy. Odkąd w latach 70. wróciła do Japonii, dobrowolnie mieszka w szpitalu psychiatrycznym, koło którego otworzyła swoją pracownię, w której, w ciągu dnia, może tworzyć arcydzieła. „Każdego dnia walczę z bólem, lękiem i strachem, a jedyną metodą, która pomaga mi w leczeniu choroby, jest ciągłe tworzenie sztuki.” mówi artystka. Pomimo walki z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, stanami lękowymi oraz halucynacjami Yayoi nie zaniechała pracy ze sztuką. Pracuje nad dwoma, a nawet trzema obrazami jednocześnie. Jak sama mówi, „Jedyną rzeczą w moim życiu, jaka mi pozostała, jest praca, którą muszę wykonać”.

W 1993 r. miała okazję reprezentować Japonię na Biennale w Wenecji, gdzie pokazała swoją słynną pracę ukazującą nakrapiane dynie w lustrzanej sali. W 2008 r., dzięki sprzedaniu trzy metrowego obrazu Nr 2 za 5,1 miliona dolarów, stała się najdroższą żyjącą artystką na świecie. Od

LA NOUVELLE VAGUE – NOWE OBLICZE KINA Alicja Kontkiewicz Czy nowa fala kina francuskiego mogłaby nie za istnieć? Najprawdopodobniej nie. Sztuka filmowa lat 50-tych i 60-tych obrazowała zmiany społeczne, które gwałtownie zachodziły w krajach. Była głosem młodzieży, która nie zaznała okropności wojny, wychowywała się we względnym dobrobycie i przede wszystkim chciała podkreślić swoją niezależność i zbuntować się przeciwko swoim rodzicom.

Jak wyglądał początek Nowej Fali, która rozlała się po cały świecie i zrewolucjonizowała kino? Zacznijmy od końca drugiej wojny światowej, nim ludzie ujrzą produkcję „Do utraty tchu”, do której musi minąć jeszcze kilka dobrych lat. Jak wyglądało kino w szarej, ponurej rzeczywistości lat powojennej Francji? Z pewnością cieszyło 26


się dużym zainteresowaniem. Pod okupacją niemiecką w kinach repertuar filmów był ograniczony i ściśle kontrolowany przez okupanta. Gdy Francja odzyskała swoją niezależność dostęp do kultury, w tym do filmów, był znów swobodny. Wszyscy Francuzi cieszyli się z wolności i szerokiego repertuaru. Na ekrany powróciły amerykańskie, brytyjskie, czy włoskie produkcje.

W 1953 ukazał się słynny esej François Truffaut ,, O pewnej tendencji kina francuskiego'', w którym autor zawarł swoją nieprzychylną opinię na temat francuskich produkcji. Jednak co właściwie uległo krytyce? Truffaut wskazywał dwie główne wady: przede wszystkim tendencję nazywaną realizmem psychologicznym, który w surowy, przejrzysty sposób obrazował daną historię. Brakowało w nim pewnej lirycznej puenty, czy zabiegów technicznych mających pobudzić wyobraźnie widza. Produkcje z tego gatunku były często tworzone na podstawie wielkich dzieł literatury francuskiej z tego samego nurtu realizmu. Niestety scenarzyści nieudalnie starali się przełożyć język powieści na język filmu. Ponadto produkcje zachowywały dystans do współczesności i dla wielu poruszały tematy przestarzałe. Największej krytyce ulegli Jean Aurenche oraz Pierre Bosta, których filmy zostały obwołane mianem kina papy.

Rozpoczęła się prawdziwa fascynacja kinem. Nie tylko w kontekście miłej rozrywki, poprawiającej nastrój. Zmianie uległo całe podejście do filmu. André Bazin był jednym z prekursorów nowego spojrzenia na film jako na sztukę, którą tak samo jak obraz Delacroix bądź powieść Balzaka można poddać głębszej analizie. Pisał na łamach magazynu L'Ecran Française, a ponadto głosił, że zadaniem filmu jest obrazowanie obiektywnej rzeczywistość. Uważał, że miejsce na interpretacje powinno zostać pozostawione widzowi, a zabawa montażem, czy inne zabiegi techniczne, tylko to utrudniają. Inny pasjonata kina -Alexandre Astruc napisał w swoim artykule z roku 1948, iż kamera w ręce reżysera powinna być niczym pióro u pisarza. Pogląd ten trafi w serca reżyserów nowofalowych i zostawi na nich znaczące piętno.

Wzorami do naśladowania dla młodych twórców były natomiast produkcję Alfreda Hicoccha i Howarda Hawksa. Byli pierwszymi reżyserami mającymi wstęp do nadzorowania całej produkcji. Trzeba pamiętać, iż w tamtych czasach największy wpływ na kształt filmu mieli producenci i scenarzyści, zaś rola reżysera była drugorzędna. Inną inspiracją było niemieckie kino przedwojenne, gdzie w szczególności zachwycano się scenariuszami, które znakomicie budowały napięcie. Włoski neorealizm inspirował i zachęcał do wyjścia z kamerą na ulice i kręcenia ujęć z ręki, pokazując prawdziwe lokacje z nieprofesjonalnymi aktorami.

Szał na oglądanie filmów objawiał się również w tym, iż na terenie całej Francji powstawały liczne kluby filmowe, które ściągały do siebie kinofili. Właśnie w takich miejsca można było spotkać przyszłych reżyserów Nowej Fali. Nurt ten nie narodziłby, gdyby nie założenie gazety Cashier du cinema. Magazyn został stworzony przez André Bazina, Jacques'a Doniola-Valcrozego i Josepha-Marie Lo Dukę. W swoje progi jako redaktorów zatrudniali młodych entuzjastów kina, tj. François Truffaut, Éric Rohmer, Jacques Rivette, Jean-Luc Godard oraz Claude Chabrol, którzy później przejęli pałeczkę nad redakcją, zdobywając rozgłos wśród czytelników.

W tamtych czasach istniały dwie metody, aby móc nakręcić film. Pierwsza polegała na zatrudnieniu się jako asystent i odbycie długiej praktyki u boku profesjonalnego reżysera, a dopiero po nich zasiąść na krześle kreatora . Drugą metodą było

27


staranie się o środki finansowe w ramach Funduszu Rozwoju Przemysłu Kinematograficznego. Jednak żadna z tych ścieżek nie była satysfakcjonująca dla grupy z Cashier.

Prezentuje on los młodej kobiety, która opowiada nowo spotkanemu Japończykowi o swoim romansie z niemieckim żołnierzem w czasie II wojny światowej. Narracja porównuje wielki dramat humanitarny jakim było zrzucenie bomby na Hiroszimę z tragedią życia jednej osoby. Tak samo jak w przypadku 400 batów film dostał poklask wśród krytyków. Mimo tych dwóch wybitnych produkcji za znak Nowej Fali uważa się, wcześniej wspomniany film, Do utraty tchu Jeana Luce’a Godarda. Głównym bohaterem jest młody mężczyzna o skomplikowanej przeszłości, który zabijając funkcjonariusza policji sprowadza na siebie nieszczęście. Dzieło zaskakuje swoją rewolucyjnością i realizacją bez konkretnego scenariusza wraz z improwizowanymi dialogami oraz ujęciami kręconymi z ręki.

Jako zwiastuny nowej fali uznaje się trzy produkcję stworzone przez trzech niezależnych twórców. Najstarszą z nich jest I Bóg stworzył kobietę (1956) w reżyserii Rogera Vladima, w której wystąpiła młodziutka Brigitte Bardot, której rola ukazała pewne rozluźnienie obyczajów. Następnie Windą na Szafot (1958) Louisa Milleta - kryminał utrzymany w konwencji filmów noir. Natomiast ostatnim stanowiącym kropkę nad i, a zarazem dający nową wizję kina, był Młody Serge Chabrola. Film wyreżyserowany, napisany i wyprodukowany przez tę samą osobę.

Tak właśnie wyglądały początki twórców, t.j Jean-Luc Godard, François Truffaut, Claude Chabrol, Éric Rohmer, Jacques Rivette, Agnès Varda, Louis Malle, Jacques Demy, Georges Franju. Nowa fala pozostawiła po sobie stały ślad. W następnych latach coraz to nowsi reżyserzy inspirowali się innowacjami technicznymi, czy innym podejściem do kształtowania fabuły. Jednak poza zmianą estetyki filmu, ważną kwestią było spojrzenie na reżysera, który stał się niezależnym głosem, artystą, tworzącym swoje dzieło sztuki jakim jest film. Dało to po części podwaliny do kina autorskiego, które zaczęło się rozwijać w latach 60-tych i następnych dekadach.

Jednak najważniejsze filmy, które do dziś stanowią symbol Nowej Fali powstały na przełomie lat 50-tych i 60-tych. Pierwszym z tych filmów jest 400 batów w reżyserii François Truffaut, gdzie zaprezentował on historię nastoletniego chłopca o buntowniczym charakterze, który postępuje wbrew rodzicom i normom społecznym. W produkcji odnaleźć można elementy autobiograficzne, chociażby fakt, że chłopiec był miłośnikiem kina. Film został doceniony przez krytyków, a Truffaut dostał Złotą Palmę na festiwalu w Cannes za najlepszą reżyserię. W tym samym roku na ekranach pojawił się film Alaina Resnais, pt. Hiroszima, moja miłość.

ESTETYCZNE ZNIESMACZENIE Marta Najda O filmie pt.: ,,Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek’’ dowiedziałam się przeglądając instagrama. Został on polecony na jednym z kont Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie uczelnia, przystosowując się do covidowych realiów,

realizowała dużo wirtualnych ,,atrakcji’’ dla kandydatów, m.in. polecenia filmowe według każdego wydziału. W związku z tym został udostępniony kadr z filmu oraz krótki opis, dlaczego warto go obejrzeć, w którym autorzy zwrócili głównie uwagę na 28


niesamowite stroje i scenerię filmu, co przekonało mnie do jego obejrzenia.

do pewnego momentu, kiedy mąż Georginy się o nim dowiaduje.

Film został nakręcony ponad trzydzieści lat temu, a mimo to nadal stanowi nietuzinkowe doznanie estetyczne pełne kontrastów oraz niekonwencjonalnej, a wręcz użyłabym tu słowa “dziwnej”, przerażającej fabuły. Reżyser Peter Greenaway, który oprócz bycia reżyserem, na co dzień zajmuje się różnymi dziedzinami sztuki wizualnej, m.in. jest również scenografem oraz artystą malarzem, co może wyjaśniać poczucie estetyzmu i piękny dobór kolorów w scenerii filmu. Przy produkcji nad scenografią pracowali Ben van Os oraz Jan Roelfs, a za kostiumy odpowiadał francuski projektant mody - Jean-Paul Gaultier. Patrząc na te nazwiska możemy się domyślić, że będzie to pewnego rodzaju ,,bomba’’ estetycznych doznań. I tak zresztą jest. Większość akcji dzieje się w wykwintnej londyńskiej restauracji ,,Le Hollandais’’ w której jada tytułowy złodziej i jednocześnie szef lokalnej mafii - Albert Spica (Michael Gambon) wraz z żoną - Georginą (Helen Mirren) i swoimi parobkami (m.in.Tim Roth). Jedzenie przyrządza znakomity szef kuchni - Richard (Richard Bohringer), który dba też o samopoczucie gości oraz stara się podporządkować impulsywnemu klientowi, a jednocześnie właścicielowi restauracjiAlbertowi. W trakcie kolejnego z obiadów spędzonych w towarzystwie prostackiego męża, Georgina nawiązuje kontakt wzrokowy z bibliotekarzem - Michaelem (Alan Howard). Mężczyzna ten stanowi antytezę Alberta - jest czuły, oczytany i okazuje zainteresowanie Georginie w przeciwieństwie do męża ignoranta, który traktuje żonę jako ozdobę jego osoby. Oboje są sobą zainteresowani i wkrótce stają się kochankami. Na początku spotykają się oni w damskiej toalecie, lecz później, przy pomocy pracowników restauracji, widują się też w innych miejscach. Ich romans kwitnie - oczywiście

Albert jest uosobieniem sadyzmu i ogólnego zła - wzbudził we mnie wyjątkowo negatywne odczucia, lecz domyślam się, że taki właśnie był zamysł reżysera, natomiast postać Michaela nie budzi tak silnych emocji, gdyż jest on po prostu ,,normalnym’’ człowiekiem, może trochę bardziej czułym. W tym filmie wszystko jest wyjątkowe, nawet wątek miłosny, w którym reżyser nie stroni od nagości. Jest ciekawy pod tym względem, że są to już ludzie w wieku około 50-ciu lat, przez co ich ciała mają już pewne niedoskonałości, co w filmie jest znormalizowane. Pojawia się również sporo brutalności ze strony Alberta, co może być trudne do obejrzenia dla niektórych, bardziej wrażliwych osób. Każdej z tych postaci można zrobić swoistą analizę psychologiczną, co daje dużo do myślenia i sprawia, że film staje się atrakcyjniejszy. Po pierwsze bohaterowie są zbudowani na zasadzie kontrastu - różnią się nie tylko zachowaniem i charakterem, 29


ale również wyglądem. Chociażby Georgina i Albert. Ona - chuda, delikatna, spokojna i sprytna, a on - gruby, nietaktowny, wybuchowy i prostacki. Różnice są także widoczne w scenerii filmu. Scenografowie idealnie operują kolorami, łącząc w poszczególnych salach wyrazistą czerwień z czystą bielą albo brudną czerwień z głęboką zielenią, zachowując przy tym niesamowitą dbałość o szczegóły. Cały film jest wielką ucztą dla oka, ale również „ucztą” w tym dosłownym znaczeniu, ponieważ bohaterowie głównie siedzą przy stole i jedzą na pozór wykwintne posiłki. Ostatnim aspektem, na który zwróciłam uwagę jest kompozycja, gdyż produkcja ta jest podzielona na osiem (niczym sztuka teatralna na akty). Akcja zaczyna się w czwartek, a kończy w piątek, przy czym każdy dzień jest zakomunikowany przez zbliżenie na menu restauracji, co moim zdaniem było kreatywnym i zaskakującym pomysłem.

Wydaje mi się, że film ten nie każdemu przypadnie do gustu, gdyż fabuła jest bardzo dziwna i zawiła oraz znajdują się w nim pewne sceny erotyzmu, sadyzmu i brutalności, które w pewnych momentach mogą być trudne do obejrzenia. Jednak z całą pewnością mogę powiedzieć, że warto go zobaczyć, choćby ze względu na tą niezwykłą estetykę. Konfundująca fabuła razem z dokładną i bardzo przemyślaną scenografią stanowią interesujące połączenie, w którym można się nasycić, a jednocześnie paradoksalnie zniesmaczyć zachowaniem bohaterów. Produkcja z pewnością wywoła silne emocje u każdego odbiorcy i zapadnie mu w pamięć. ,,Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek’’ niewątpliwie można zaliczyć do filmów, które ogląda się po kilka razy i za każdym razem zauważa się pewne rzeczy, na które uprzednio nie zwróciło się uwagi.

30


31


PAWILON DWADZIEŚCIA SZEŚĆ Anonimowy Żmichowiak Promienie nieśmiałego dziś słońca Miernie przebijają się przez chmury By oświetlić szarość żoliborskich murów Razem z chudzielcem kroczymy ulicą Popiełuszki (zniszczona tabliczka) Pośpiech wskazany, spieszno nam do pawilonu Czas zboczyć z chodnika, słońce nas nie dotknie Ale jak tam się dostać? Na tył wchodzić nie chcę! Wszak nasz cel niewart jest złamania szczęki czy nosa Przejść jednak trzeba, są też schody, trochę śliskie Ostrzega nas od razu niska starsza pani Elegantka to niezwykła, prochowiec dobrze leży Kostki opuchnięte, w tych ciżemkach wysłużonych Chwiejnie nieco tupta, rzucamy się do pomocy Ja ręką wątłe ramię trzymam, za nami długowłosy Po odbyciu tej wspólnej drogi , czując przywiązanie Starowinka na znak wdzięczności wyciąga słodycze Odmawiamy cukru uprzejmie, pytamy, co ją tu sprowadza „ Córkę po latach spotykam” jej uśmiech na wąskich ustach „ Wszak muszę wyglądać pięknie” już strzepuje paproch z płaszcza Przyszła więc do fryzjera, we trójkę zaglądamy przez oszklone drzwi Salon malutki, dwa stanowiska, jedno nieużywane Fryzjerka, makijaż rozmazany, przegląda magazyny Wzdycha, zazdrosna o piękno, którym nikt nigdy nie usiłował jej obdarzyć Smutno nam żegnać przyjazną damę Ta jednak dla córki się poświęci Oddaje się pod opiekę długich tipsów Bojąc się o rany na tej starczej głowie Rozstajemy się z jej wspomnieniem, teraz czas Szybko minąć miejsce budzące w sercach trwogę Zęby mamy zdrowe, nie patrzymy nawet Litery tworzą słowo STOMATOLOGIA Lecz my jak ślepcy sprytni błądzimy obok niego Już bezpieczne oczy znajdują komputery Całą masę, a wśród nich młody, samotny student Polo nosi przedwczorajsze, czoło pokryte potem 32


Rozszerzone źrenice z błyskiem pasji wielkiej Wodzi delikatnie dłońmi po zniszczonym sprzęcie Zupełnie jak po kochance, na prawdziwą jeszcze czeka Gdy dostrzega nasz wzrok, uśmiecha się zakłopotany Nie będziemy przerywać mu pieszczot, chodźmy, nie patrz tam Bez spoglądania wstecz zmierzamy coraz głębiej w te pawilony Na spotkanie wychodzi, a raczej sapie nam obskurny bar Ciekaw brzydoty nos przykleja się do zamglonej szyby Środek to ciasna przestrzeń łysych głów i podobnie okrągłych brzuchów Kufle czeskiego piwa opróżniane są natychmiastowo A tani trunek na krótką chwilę zaspokaja wątrobę Odciągam go od widoku tych wątrób ludzi bez twarzy, pragnę uciec Dopada nas jasne białe światło Kolorowe materiały, szpilki Spodobałyby się bardziej niż paznokcie Nie czas na wspomnienie, nie dla nas szycie, „Może pobiegniemy?” „ Ja się pospieszę” Twój jeden krok, moje trzy, marny ze mnie piechur Nareszcie dotarliśmy, oddycham szybciej Za ciemno tu chyba, okna zasłonięte Za szybą tylko pojedyncza okładka leży Uśmiechnięta para spogląda na nas martwo Ta pozycja musi być niewygodna dla niej On przekonuje cię miną, że wszystko dobrze Przecież to poradnik, on ci prawdę zawsze ukaże Po to tu jesteśmy, naoglądać się chcemy Poczuć wszystko, oblać się rumieńcem odkrywania Potem opuścić, zostawić wątpliwości za sobą Tajemnice za zasłoną więzione, kartka NIECZYNNE Jej biel pachnie kpiną, każe nam wracać do codzienności Idziemy więc dalej, ramię w ramię, w ciszy smakujemy porażkę Pawilon dwadzieścia sześć odmówił wstępu, ciekawość drogą do piekła, My, dzieci, będziemy pytać i błądzić, znajdziemy inne za zakrętem.

33


LIFE IS PAIN, PAIN IS LIFE - CZYLI O CHLEBIE I ŻABŁKACH Liśka Żołek Wiem, trochę spóźniony temat, ale ten artykuł będzie o pieczywie. Jeśli ominęła Was zeszłoroczna faza na pieczenie chleba na zakwasie podczas kwarantanny, dzisiaj pomogę Wam to nadrobić. W każdej kulturze i zakątku świata wytwarza się pieczywo, czy to płaskie jak placki, czy puszyste jak chmurka, wytwarzane z kukurydzy, pszenicy czy innych ziaren, bogactwo piekarnicze jest przeogromne. Teraz jednak zechcę się skupić na takim chlebie, jaki możemy znaleźć w zwykłych sklepach spożywczych (żabułek nie ma w zwykłych sklepach spożywczych, ale są w naszych sercach). Pierwsze na czym musimy się skupić to to, co pozwoli nam unieść chleb podczas pieczenia. Opcji mamy wiele, ale najpopularniejsze przy wypieku pieczywa są zakwas (czyli dzikie drożdże) i drożdże piekarskie. W procesie fermentacji drożdże wydzielają ditlenek węgla, bla, bla, bla - biolchem przynudza. Zakwas możemy zrobić samodzielnie albo ukraść trochę od znajomego hipstera. Jeśli twój zakwas z zeszłego roku dalej żyje, moje gratulacje. Natomiast prostszą opcją będzie po prostu zakupienie paczki świeżych lub suszonych drożdży piekarskich. Ciekawostka: świeże drożdże można zamrozić i przechowywać w zamrażarce nawet rok!

EKSPRESOWY CHLEB NA DROŻDŻACH Składniki: • 550 g mąki ( 150 g pełnoziarnistej i 400 g chlebowej) • 500 ml ciepłej wody • łyżka miodu • łyżka soli • 25g drożdży świeżych • mieszanka ziaren ( ja używam po 2 łyżki słonecznika, dyni, sezamu, siemienia lnianego i maku) Wykonanie: W dużej misce mieszamy mąkę, sól i ziarna. W ciepłej wodzie rozpuszczamy drożdże i miód. Dolewamy mokre składniki do suchych i wyrabiamy około 7 minut. Najprościej jest za pomocą robota kuchennego, ale można też ręcznie. Wlewamy ciasto do wyłożonej pergaminem formy „keksówki” i pozostawiamy na godzinę do wyrośnięcia. Po godzinie pieczemy 50 minut w temperaturze 205 °C. I to tyle. Serio! Nie jest to najlepszy chleb na 34


świecie, ale close enough. Smakuje dobrze, a na dodatek możesz się popisać tym, że umiesz piec chleb i sprawisz, że cały dom będzie pachnieć jak piekarnia!

ŻABUŁKI Szanowni ludzie i wszyscy inni, oto przepis, o który nikt nie prosił, ale każdy potajemnie potrzebował - przedstawiam Wam : Żabułki Są to bułki w kształcie żab! Składniki: • • • • • • • •

450 g mąki ( 100 g pełnoziarnistej i 350 g chlebowej ) 2 łyżeczki soli 10 g drożdży instant ½ łyżeczki cukru 1 ½ łyżki oliwy z oliwek szklanka wody odrobina mleka do posmarowania bułek kilka pestek dyni

Wykonanie: Mieszamy wszystkie składniki, poza wodą. Następnie powoli dolewamy wodę mieszając. Wyrabiamy około 5 minut (jak wcześniej, najłatwiej jest robotem kuchennym). Odstawiamy ciasto do wyrośnięcia na godzinę. Gdy ciasto podwoi swoją objętość dzielimy je na osiem części. Z siedmiu formujemy bułeczki, a ostatnią dzielimy na szesnaście małych kulek. Na każdą dużą bułkę układamy dwie malutkie – to będą oczy – i dekorujemy dynią. Pieczemy nasze żabułki ok.30 minut w 200 °C.

PYSZNY CHLEBEK NA ZAKWASIE z kategorii „dla zaawansowanych”

Składniki : • 100 g aktywnego zakwasu żytniego • 550 g maki pszennej • łyżka soli • 400g letniej wody • łyżka oliwy Dodatkowo : ziarna np. sezam, słonecznik, siemię lniane 35


Wykonanie: Wszystkie składniki mieszamy ze sobą i wyrabiamy około 4 minut. Wyrobione ciasto wkładamy do wyłożonej pergaminem „keksówki” i odstawiamy przykryte folią na 6 do 7 godzin. Nagrzewamy piekarnik do 250 °C i wkładamy wyrośnięty chleb. Zmniejszamy temperaturę do 200 °C i pieczemy około godziny.

Każdy z tych wypieków przed pieczeniem można posypać mąką, ziarnami albo posmarować oliwą lub mlekiem - poprawi to aspekty wizualne naszego efektu końcowego. Więc teraz do dzieła! Chleb wcale nie taki straszny! Mam nadzieję, że te przepisy przydadzą się Wam i zasieję w Was ziarno pasji do wypieków!

36


MAGAZYN ŻET MAJ/CZERWIEC 2021 (numer 18) REDAKTORKI NACZELNE: MARTA NAJDA, ALICJA KONTKIEWICZ, ZUZANNA HUTNA

REDAKTORKI: MARIA WOLSKA, ALEKSANDRA PISZCZYK, OLIWIA CZUCHRYTA, WERONIKA PRZYGODA, OLIWIA BIADUŃ, OLIWIA ŻÓŁEK , ZOFIA OYRZANOWSKA

KOREKTA: ZUZANNA HUTNA

SKŁADANIE: ZUZANNA HUTNA

OKŁADKA: ALICJA SZADURA

37


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.