MAGAZYN ŻET NR 13. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

Page 1

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

1

1


2

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

literacka zachęta

BALKON NA ŚWIAT Kinga Musiatowicz

Kilka tygodni temu nasze życie zmieniło się diametralnie. Wstajemy i kładziemy się spać później niż zawsze, zamiast zastępstw sprawdzamy na Librusie zakres materiału do przerobienia, a nasze najdłuższe spacery to te między sypialnią a kuchnią. Nie spotykamy się ze znajomymi, nie możemy pójść do kina, nie możemy odpowiednio świętować ani naszych urodzin, ani Świąt Wielkanocnych. a piękną wiosenną pogodę podziwiamy nie w parkach albo chociaż na ulicach Warszawy, tylko na naszych balkonach. Nie wiem jak wy, ale ja czuję, że gdyby nie te kilka metrów kwadratowych przy moim salonie, zaczęłabym chodzić po ścianach. To balkon jest moim oknem na świat, odrobiną normalności w tym nienormalnym czasie. Teraz, gdy dostęp do niemal wszystkiego został dla naszego dobra ograniczony, uprzytomniamy sobie, że brakuje nam rzeczy, których obecności zwykle nie byliśmy świadomi. Dla mnie na przykład niespodzianką jest to, jak bardzo lubię zmiany i dynamikę mojego normalnego życia. Dociera to do mnie, kiedy tylko dla urozmaicenia nauki przenoszę się z książkami z jednego pokoju do drugiego albo kiedy codziennie parzę inną herbatę mimo, że normalnie jestem wierna tylko dwóm. Te drobne zmiany mi nie wystarczają. Codziennie budzę się i mam wrażenie, że w bańce, którą stał się mój dom, nic się nie zmienia. Jest dokładnie tak, jak było wczoraj i przedwczoraj. Jedynym powiewem świeżości (dosłownie i w przenośni) jest dla mnie balkon. Doceniłam jego obecność, kiedy okazało się, że gdy wyglądam na ulicę, mój blik codziennie mijają inne samochody, jest inna temperatura, a wiatr wieje z innej strony. Zaczęłam obserwować ludzi stojących w kilkumetrowych odstępach w kolejce po pieczywo i sąsiadów w okularach przeciwsłonecznych, którzy czytają książki w fotelach naprzeciwko siebie. Niby nic specjalnego, a jednak. Moja okolica przypomina trochę ZOO z ludźmi zamiast zwierząt – widać na żywo to, jak się zachowują, jak sobie radzą w niewoli. Co więcej, obserwując świat wokół, zdałam sobie sprawę, że wszystko jest zmianą - rzeczywistości nie można przewinąć, zatrzymać, obejrzeć raz jeszcze. Odwrócenie wzroku od ekranu i wyjście na ten mały skrawek na zewnątrz uświadomiło mi dobitnie, że to wszystko, o czym właśnie napisałam - zmienność i nieprzewidywalność toczącego się życia - odróżnia mój balkon od portali społecznościowych, filmów, seriali i sprawia, że tak bardzo ciągnie mnie w jego stronę. Bo często to życie, najbliższe i jednocześnie najbardziej niewidoczne, pisze najlepsze scenariusze.

2


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

KOCHANI ŻMICHOCZYTELNICY! Jak widać kwarantanna nadal trwa i trwać będzie (choć mamy nadzieję, że nie po wsze czasy). Matury przełożone na „nie-wiadomo-kiedy”, e-szkoła w natarciu, po drodze jeszcze samotniejsze niż zwykle ferie wielkanocne… Ale nie ma co płakać, gdyż na pomoc przybywa nowy Magazyn Żet. a w nim kolejne artykuły pozwalające oderwać się na chwilę od okrucieństw świata. Nic, tylko czytać! i się nie bać, bo wszystko jeszcze się ułoży. Serdeczności, Jadwiga

spis treści 4

O pisance słów kilka Sandra Białousz

5

Wirtualna wycieczka po kopenhaskim muzeum dziwów Aleksandra Matynia

9

Nie ma to jak hotel. Historia H. H. Holmesa Amelia Czerczer

12 Akcja relaksacja Julia Ukielska 14 „Love story”, czyli Romeo i Julia XX wieku Lena Adamkiewicz 17

Danse macabre. o pszczołach, tańcu i śmierci przy zupie Aleksandra Karaźniewicz

19

Wokulski poza mainstreamem. w podróży z panem Baedekerem Jadwiga Mik

24

Projekt „Home4dog – bliżej adopcji”. Obalamy mity o schroniskach dla psów Weronika Przygoda

3

3


4

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

O PISANCE SŁÓW KILKA Sandra Białousz Wielkanoc zbliża się wielkimi krokami, co oznacza, że większość z nas zaopatrzyła się już w najjaśniejsze dostępne jajka, by móc przygotować pisanki. i choć Święta Wielkanocne zostały w dużej mierze odwołane, nic nie stoi na przeszkodzie, by mimo wszystko poświęcić trochę czasu na pisanie jajek, od czego pochodzi ich wyjątkowa nazwa. Zanim jednak to nastąpi, zapraszam do przeczytania pisankowojajecznych ciekawostek.

przez oklejanie skorupki nićmi, zianem, kwiatami, czy też misterne ażurki. Większość regionów Polski i Kresów posiada własny, unikatowy sposób rysowania pisanek, warto zatem udać się w przyszłości do muzeów poświęconych wyłącznie tym małym dziełom sztuki. Wizyta w ciechanowieckim Muzeum Rolnictwa lub kołomyjskim Muzeum Pisanki z pewnością nie będzie stratą czasu. Równocześnie zachęcam do zapo-znania się z wyjątkowymi na skalę świata pisankami Petera Carla Fabergé.

Starsze od Wielkanocy Wbrew pozorom pisanki nie są stricte polską, ani nawet chrześcijańską tradycją. Pierwsze pisanki pochodzą sprzed blisko czterech tysięcy lat, a znajdowano je zarówno na obszarze starożytnego Egiptu, Mezopotamii, Grecji, jak i na dalekiej północy u Skandynawów. Służyły zaś nie do dekoracji koszyka, lecz reprezentowały niektóre bóstwa (np. Ptah w Egipcie, Afrodytę w Grecji, Osterę u Anglosasów), jako amulety chroniły przed czarami, złymi duchami i chorobami, a także symbolizowały pomyślność i dobrobyt. Jajka są równocześnie wyrazem odrodzenia, nic więc dziwnego, że chrześcijaństwo tak szybko adaptowało je do swoich potrzeb.

Pisankowe zwyczaje Z pisankami związanych jest wiele tradycji. Na początek warto podkreślić, iż dawniej malowaniem pisanek zajmowały się wyłącznie kobiety, mężczyźni zaś mieli zakaz prze-bywania w domu. Gdyby ktoś złamał zakaz, natychmiast go przepędzano i odczyniano potencjalne uroki. Śniadanie wielkanocne rozpoczyna, podobnie jak wieczerzę wigilijną, podzielenie się jedzeniem, w tym wypadku jajkiem jest to nawiązanie do wieczerzy paschalnej, od której się wszystko zaczęło. Tymczasem młodzież mogła wyrazić swoje uczucia poprzez podarowanie swojej sympatii własnoręcznie zdobionej pisanki - prezent zwrotny świadczył o odwzajemnionych uczuciach. Wykupując się pisankami, panny mogły również uniknąć przymusowej kąpieli w Lany Poniedziałek. Na wschodzie Europy zaś wciąż zachował się zwyczaj pozostawiania na grobach bliskich pisanek w drugą niedzielę po

X sposobów na… Nie wiadomo, na ile sposobów można wykonać pisanki, jednak szacuje się, że metod tych jest około tysiąca. Wśród nich można znaleźć pisanki z ciasta piernikowego, styropianowe, klasyczne kraszanki, naklejanki powstające 4


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

Wielkanocy jako symbolu pamięci o nich oraz wierze w życie pośmiertne.

że, czerwienie, zielenie czy błękity, wszystko zaś zależy od ilości składników w wodzie. Aby utrwalić kolor, wykorzystywano ocet. Część pisankowych barw wciąż ma swoją symbolikę: niebieski i fioletowy oznaczają koniec postu, czyli czasu żałoby, zieleń reprezentuje wiosnę, czerwień - krew Chrystusa, a różowe pisanki mają pokazać szczęście ze zmartwychwstania.

Ten jeden, wyjątkowy kolor Choć obecnie dostępne są barwniki syntetyczne, o wiele łatwiejsze w przygotowaniu i tradycyjnie używane do malowania pisanek są barwniki naturalne. Aby otrzymać odpowiednie kolory, przygotowywano m.in. korę dębową, łupiny cebuli zwykłej i czerwonej, młodą pokrzywę i żyto, kwiat czarnej malwy, czerwoną kapustę z nich otrzymywano brązy, żółcie, ró-

Do dzieła, Żmichoczytelnicy! Pisanki same się nie namalują.

WIRTUALNA WYCIECZKA PO KOPENHASKIM MUZEUM DZIWÓW Aleksandra Matynia Na północnej wysepce, w samym sercu duńskiej stolicy znajduje się stara, skromna kamienica z czerwonej cegły. Zwykły, niczym niewyróżniający się w Kopenhadze budynek, pod warunkiem, że zignorujemy neonowy napis „believe it or not!” oraz starszego pana, który wpatruje się w ulicę po drugiej stronie szklanych drzwi. Zaintrygowany przechodzień mógłby spostrzec, że starzec ma woskową skórę i dolną wargę dziwnie podwiniętą pod nos. Chcąc przyjrzeć się mu bliżej, mógłby nawet przekroczyć drzwi tajemniczego budynku. Jednak w środku starszy pan z elastyczną wargą wydałby mu się mały w porównaniu z pozostałymi osobliwościami.

kierków. Koło niego prężą muskuły: ogromny nosorożec z korków po winie oraz smok z pomalowanych na zielono śrubek i kabli. Nie wiadomo, kogo spytać o pomoc: 3-metrowego terminatora z części samochodowych, woskowego recepcjonistę czy mężczyznę ze stopą odwróconą w przeciwną stronę. Pomimo tych wahań kieszeń w mgnieniu oka zostaje opróżniona ze 130 koron duńskich, a w ręku pozostaje jedynie ulotka z napisem „witamy w muzeum Ripleya!”. Tym tajemniczym nazwiskiem sygnowane są komiksy porozwieszane na wszystkich ścianach pokoju. Wyznaczają one drogę do następnego pomieszczenia. W pokoju zalanym dziwnym, pomarańczowym światłem nic się nie wyjaśnia, choć człowiek czuje się bardziej swojsko, ponieważ na ścianach wiszą portrety sławnych ludzi. Jednak przy bliższej obserwacji można stwierdzić,

Na wchodzącego spoglądają czarnobiałe zdjęcia powyginanych we wszystkie strony ludzi. Wśród nich zaplątał się kolorowy Michael Jackson, ułożony z żółto-pomarańczowych cu5

5


6

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

że Beethoven został wykonany z nut, palący papierosa George Clooney z pyłu tytoniowego, zaś Bruce Springsteen – z połamanych w afekcie płyt winylowych. Wobec takich niespodzianek nikogo nie zdziwi wizerunek królowej Danii Małgorzaty II ułożony z brudu kieszonkowego ani portret Marylin Monroe namalowany lakierem do paznokci. Obok nich dumnie prezentuje się replika „Kamieniarzy” Gustave’a Courbeta wykonana z tostów o różnym stopniu wypieczenia oraz podobizna Chrystusa ułożona z biblijnych wersetów.

nie ma gablot: dzieci wieszają się na ręku najwyższego człowieka świata (272 cm), częstują się cukierkami z okienka dawnego najgrubszego człowieka świata (486 kg) lub próbują sięgnąć klatki z Alipiuszem, 45centymentrowym karłem z Aleksandrii. Po opuszczeniu groteskowego miasteczka wkracza się do prawdziwej dżungli. Oprócz powykrzywianych zębów dzikich zwierząt w oknach wystawowych można podziwiać obumarłą rękę 4000-letniej mumii, zdobione czaszki tybetańskie, a przede wszystkim tsantsy – sczerniałe głowy wielkości ludzkiej pięści. Jedna z nich obraca się na sznurku i straszy zwiedzających przekłutymi ustami oraz powiekami. Jakby nie dość było estetycznych wrażeń, druga część sali prezentuje osobliwości ze świata zwierząt. Słynna syrenka z Fidżi, tj. małpia czaszka zszyta z rybim ogonem, i nieco mniej znany Wolpertinger, zając z rogami, istota z germańskiego folkloru, chylą głowy przed dwugłowym cielęciem i ośmiokopytną owieczką. Z wyrazem niesmaku bądź też fascynacji bardzo łatwo opuścić tę salę, wystarczy przejść przez drzwi o kolorze kojącej zieleni.

Mijając trójwymiarową pannę z guzików, można trafić do osobliwego warsztatu malarskiego. Na stolikach zamiast papieru leżą rozłożone kartonowe skrzydełka motyli oraz pancerzyki chrząszczy. Na każdym z nich uwieczniona została scena: a to Van Gogh ucinający sobie ucho, a to Salvador Dali spoglądający na rozpływające się zegary. Obok stolika znajdują się gabloty z ekologicznymi eksperymentami. w jednej z nich została zawieszona sukienka ślubna z przetworzonych śmieci, zaś w drugiej swoją trasę pokonuje mały, drewniany pociąg (być może zasilany energią słoneczną z dachu kamienicy). Przy witrynie z modelem Taj Mahal, zbudowanym z 300 000 zużytych zapałek, znajdują się małe drzwi, jakby z „Alicji w Krainie Czarów”.

Tuż za nimi kryje się ostatnia niespodzianka: sala szalejących błędników. Kiwające się ściany i chwiejący się most prowadzą do zmniejszających się wskutek iluzji optycznych drzwi. Dla co wrażliwszych udostępniono także kameralne przejście boczne. Obie drogi prowadzą do sali wywróconej do góry nogami, czyli głównego punktu fotograficznego.

Za nimi kryje się nieporównywalnie większe pomieszczenie; efekt ten spotęgowany jest przez wykrzywiające, poszerzające, pomniejszające lustra. w odbiciach widać kolorowe miasteczko z osobliwymi mieszkańcami. Tu już

6


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

Przy wyjściu zwiedzających żegna ten sam pan z nawiniętą na nos wargą, lecz nie wydaje się już tak straszny. Odchodząc, niemalże z żalem patrzy

się na niebieskie neony, znikające w labiryncie pospolitych budynków z czerwonej cegły.

7

7


8

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

8


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

NIE MA TO JAK HOTEL. HISTORIA H. H. HOLMESA Amelia Czerczer Chyba każdy z nas choćby słyszał o czymś takim jak dom strachów. Tajemniczy przybytek spowity w ciemnościach, pełen niepokojących odgłosów, upiorów i przerażających niespodzianek kryjących się w każdym zakamarku… Do takich miejsc wchodzimy świadomi czającego się za rogiem straszydła, by poczuć nutkę adrenaliny i strachu. Krzyczymy, by po wyjściu śmiać się sami z siebie, traktując strach jako rodzaj zabawy. Gościom „Zamku Mordercy” nie było jednak do śmiechu… zresztą niewielu z nich opuszczało jego mury. Właścicielem tego mrocznego budynku był doktor H. H. Holmes znany również jako „Diabeł z Chicago” czy pierwszy seryjny morderca Ameryki. Legendy o jego przerażającym domu przetrwały do dzisiaj i nadal wzbudzają sensacją.

Prawdziwe imię właściciela „Zamku Mordercy” brzmiało Herman Webster Mudgett. Urodził się 16 maja 1860 r. w Gilmanton w szanowanej rodzinie jego ojciec był kierownikiem urzędu pocztowego. Holmes był bardzo inteligentnym dzieckiem, kochał też zwierzęta - a zwłaszcza psy. Można powiedzieć, że w dzieciństwie był kompletnym przeciwieństwem tego, jak większość ludzi wyobraża sobie kogoś, kto w przyszłości ma zostać seryjnym mordercą. z tego powodu dawniej gazety lubiły podkolorowywać początek jego życia, zmieniając go w brutalną, krwawą historyjkę o małym potworze. Ponoć pewnego dnia dwójka starszych chłopców zaciągnęła i zamknęła młodego Mudgetta w pracowni miejscowego lekarza, gdzie miał po raz pierwszy w życiu zetknąć się z prawdziwą ludzką czaszką. Jednak zamiast się przestraszyć, chłopiec był nią zafascynowany, co wkrótce przerodziło się w miłość do medycyny. Po ukończeniu szkoły średniej podjął studia medyczne na Uniwersytecie Michigan, gdzie w roku 1884 r. uzyskał tytuł lekarza i podjął praktykę w Nowym Jorku. Na studiach szczególnie interesował się medycyną sądową i już wtedy przeprowadzał na zwłokach różne eksperymenty. Podobno zaobserwowano wtedy u niego dziwne zachowanie miał okaleczać zwłoki oraz uszkadzać je na inne sposoby. Mimo wszystko jednak w końcu XIX w. podobne praktyki nie były uważane za coś przerażającego - chirurgia dopiero się rozwijała, 9

9


10

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

a niecodzienne eksperymenty były normalnością. Pewne jest, że Holmes był kobieciarzem, a szczególny pociąg odczuwał wobec blondynek. Miał trzy żony, jednak z żadną z nich nigdy nie wziął rozwodu (chociaż próbował). Prawdopodobnie zamieszkał na przedmieściach Chicago i zmienił nazwisko na Holmes właśnie po to, by uciec od miłosnych problemów. Po przeprowadzce zaczął pracować w lokalnej aptece prowadzonej przez blondynkę o nazwisku Holton. Kobieta zniknęła niedługo po zatrudnieniu Holmesa, a mężczyzna przejął jej sklep, tłumacząc przedłużającą się nieobecność właścicielki wyjazdem do Kalifornii. Pani Holton nigdy nie odnaleziono, dlatego uważana jest za pierwszą śmiertelną ofiarę „Diabła z Chicago”.

dźwiękoszczelne sale, rury z trującym gazem, kominy wystające z dziwnych miejsc i wiele innych przerażających rzeczy. Hotel porównywano do labiryntu i domu strachów z wesołego miasteczka. Jednak dla postronnych zachowano pozory - normalny miał pozostać jedynie parter, gdzie Holmes wynajmował lokale dla mniejszych sklepów i firm. Podczas budowy Holmes musiał zająć się problematycznymi kochankami, do których dołączyły niejaka panna von Tessel i sekretarka Emily Cigrand. Wszystkie były o siebie zazdrosne, co dla Mudgetta było nie do zniesienia tak więc nagle kobiety zaczęły po kolei znikać. Ten sam los spotkał Pearl, córkę Julii i Neda Connorów. Nikt jednak nie zgłosił ich zaginięcia, dzięki czemu Holmes mógł pozostać bezkarny.

Niedługo po tym tajemniczym zdarzeniu do Chicago przybył kupiec Ned Connor wraz z rodziną. Mudgett zaproponował mu otworzenie punktu usługowego w jego aptece, którą to ofertę Connor przyjął z radością. Jednak jego szczęście nie trwało długo wkrótce odkrył, że zarówno jego żona Julia, jak i siostra Gertie są kochankami Holmesa. Postanowił wyjechać, ale na miejscu pozostawił rodzinę i dobytek, który zawłaszczył sobie Mudgett. Majątek Connora wykorzystał bowiem do zakupu działki naprzeciwko apteki.

Wkrótce zakończono budowę „Zamku”, a Holmes zaczął przyjmować pierwszych gości. Należały do nich panny Mimi i Nannie Williams. Podczas ich pobytu na trzecim piętrze wybuchł pożar - wyglądało to na wypadek, jednak Mimi zeznała, że według niej był to przekręt Mudgetta mający na celu uzyskanie pieniędzy z polisy (i miała rację - często pozorował on uszkodzenia, by zdobyć odszkodowanie). Obie kobiety zniknęły następnego

To tam Holmes rozpoczął budowę hotelu znanego potem jako „Zamek Mordercy”. Podobno bardzo często zmieniał firmy budowlane i plany, by tajemnica tego przybytku pozostała znana tylko jemu. w „Zamku” miały znajdować się pokoje bez okien, drzwi prowadzące donikąd, zapadnie, 10


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

dnia i tak samo jak kochanki Holmesa nigdy nie zostały odnalezione.

- jego wybranką była Georgiana Yoke. Jednak ich wspólne życie nie trwało długo, ponieważ Holmes został aresztowany za swoje oszustwa w wymuszaniu odszkodowań. Kochająca i przekonana o jego niewinności Yoke wpłaciła kaucję i uwolniła męża. Wdzięczny Holmes pozwolił jej podzielić los swoich poprzedniczek - jego żona pewnego dnia zniknęła bez śladu.

Jego mordercza kariera dopiero się rozkręcała - szczytem był rok 1893. Podczas Światowej Wystawy Kolumbijskiej, która odbyła się w 400 rocznicę przybycia Krzysztofa Kolumba do Ameryki, w Chicago roiło się od zwiedzających. Holmes postanowił ugościć ich w swoim oryginalnym hotelu, dzięki czemu bardzo się wzbogacił. Część jego klientów już nigdy nie wyszła z tego budynku - byli to najczęściej obcokrajowcy, gdyż „Diabeł z Chicago” zdawał sobie sprawę z rosnącej liczby emigrantów zarobkowych i wiedział, że nikt nie będzie ich szukał. Jednak co takiego Holmes robił z tych nieszczęśników? Niektóre ofiary miał ociosywać z mięsa i ćwiartować, a szkielety sprzedawać po jakimś czasie Akademii Medycznej. Przeprowadzał również na swoich gościach wiwisekcje, topił ciała w kwasie lub palił w piecu.

Jednak szczęście „Diabła z Chicago” nie trwało wiecznie. Wszystko zaczęło się od nowego planu Homesa na wyłudzenie pieniędzy. Pomógł mu w tym jego partner Benjamin Freelon Pitezel, prawdopodobnie jego pomocnik przy niektórych zbrodniach. Plan był prosty: polegał na wymuszeniu polisy, którą niedawno wykupił Pitezel. Mieli sfingować jego śmierć - dla Mudgetta nie był to problem, ponieważ był doświadczonym lekarzem… lekarzem, który postanowił jednak zabić swojego wspólnika (co mu się udało). Wdowa po Pitezelu o tym nie wiedziała i nadal trzymała się wcześniej ustalonego planu. Oddała Holmesowi swoich troje dzieci, by ten wysłał je do opiekunki w stanie Kentucky. Nigdy tam nie dotarły.

Rok po Wystawie ponownie się ożenił

Wyłudzenie wyjawił inny mężczyzna, który pomógł im w wymyśleniu planu. Mudgett obiecał mu część pieniędzy, ponieważ jednak nie dostał obiecanej zapłaty, postanowił się zemścić. Wysłał do towarzystwa ubezpieczeniowego list w, którym opisał cały przekręt. Policja przeszukała „Zamek” Holmesa i odkryła jego „niecodzienność”. Piwnica przybytku wyjawiła przerażający sekret... Znaleziono tam liczne narzędzia tortur, żrące chemikalia, trucizny oraz piec, w którym bez problemu mogły się zmieścić ludzkie zwłoki. Jednak najbardziej szokujące 11

11


12

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

było odkrycie spalonych zwłok trójki dzieci jego biznesowego partnera. Ich tożsamość można było ustalić jedynie przy pomocy szczęk, które jako jedne z nielicznych kości przetrwały spalenie.

towane jajka i kawa. Do chwili śmierci Holmes pozostał spokojny, przejawiał niewiele oznak strachu, niepokoju czy depresji. Mimo to poprosił o umieszczenie trumny w cemencie i zakopanie jej na głębokości 10 stóp, ponieważ obawiał się, że złodzieje grobów ukradną jego ciało i użyją go podczas sekcji.

Początkowo oskarżono go jedynie o zabójstwo Pitzela i jego potomstwa, za co został skazany na karę śmierci. Podczas oczekiwania w celi śmierci Holmes zaczął spisywać pamiętniki, które sprzedawał za wysoką cenę do prasy. Wyjawił tam swoje pozostałe zbrodnie i oszustwa. Został ponownie postawiony przed sądem i oskarżony o kolejne zabójstwa. Zarzucano mu 27 morderstw, z których udowodniono tylko 9, jednak obwinia się go o zabicie stu, a nawet dwustu osób.

Rok przed egzekucją „Zamek Mordercy” spłonął, zabierając ze sobą swoje okrutne tajemnice. Legenda o mrocznym Doktorze H. H. Holmesie wciąż żyje, głównie dzięki duchom budynków, które powstały na zgliszczach dawnego „Zamku Mordercy”. Odwiedzający opowiadają, że są to ofiary „Diabła z Chicago”, które nadal poszukują wyjścia z jego nieistniejącego już zamku, w którym stracili swoje życie. Cóż, na razie pozostaje nam jednak oczekiwanie na film o Holmesie na podstawie książki „Diabeł w Białym Mieście”. Rolę główną ma zagrać Leonardo DiCaprio.

„Urodziłem się z diabłem w ciele. Nie mogłem nic na to poradzić, że byłem mordercą, tak jak poeta nic nie poradzi na to, że pragnie tworzyć.” - mówił Mudgett przed sądem. Zawisł na szubienicy 7 maja 1896 r., a jego ostatnim posiłkiem był tost, ugo-

AKCJA RELAKSACJA Julia Ukielska Chcesz być spokojniejszym, spać lepiej i mieć większe panowanie nad emocjami? Zdradzę Ci jeden sprawdzony sposób, aby tego dokonać… Brzmi jak reklama kursu za miliony monet samozwańczego guru, prawda? No bo jak możemy nagle w jeden prosty sposób zmienić swoje życie? Odpowiedź jest prosta: MEDYTOWAĆ [w tym miejscu zostawiam wszystkim sceptykom miejsce na wyśmianie się. Jak już łzy radości zostaną

opanowane, zapraszam na wyjaśnienie]. Medytacja jest dość ,,śliskim” tematem. w Internecie można znaleźć mnóstwo artykułów zarówno o tym, jak uratowała komuś życie, jak i historii podważających jej sens czy określających ją jako „sekciarską”. Sama nazwa tej czynności budzi kontrowersje – konserwatyści, pragnąc bronić imienia ,,prawdziwej” medytacji, stają na głowie i klaszczą uszami, aby zapobiec 12


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

popularności ,,techniki Zachodu”. Ja nie jestem jednak buddyjską tradycjonalistką i medytacją nazywam trwanie w wygodnej pozycji z zamkniętymi oczami i uwalnianie swoich myśli. Pozwolenie, aby stres ze mnie wypłynął i zostawił miejsce na radość i pozytywną energię. Nie zawsze powtarzam mantry, nie zawsze słucham gongów, co sprawia, że czynność ta przez wielu nazywana jest jedynie relaksacją. Myślę, że nazwa nie ma tak wielkiego znaczenia. Nazywajmy to jak chcemy, byleby przynosiło efekt. a mi takowy ona daje.

że rozmaite techniki medytacyjne są dziś z powodzeniem wykorzystywane w psychoterapii. Ale Julia, jak zacząć? Tutaj nie ma żadnego haczyka: po prostu usiądź/połóż się tak, aby było Ci wygodnie. Jeśli chcesz możesz, wcześniej poczytać o różnych technikach, ale nie musisz tego robić – na początek wystarczy, że zamkniesz oczy i zaczniesz głęboko oddychać. Obserwuj, jakie myśli przychodzą Ci do głowy i akceptuj je. Zauważ, czy jesteś zmęczony, smutny, szczęśliwy czy zestresowany. Nie spinaj mięśni, nie irytuj się, że nie potrafisz ,,nie myśleć o niczym”- to absolutnie naturalne! Gdy wreszcie siadasz spokojnie i niczym innym się nie zajmujesz, zaczynasz zauważać swoje wewnętrzne dialogi. Im szybciej zaakceptujesz fakt ich istnienia, tym więcej stresu i frustracji sobie oszczędzisz. Po prostu skup się na oddechu i pozwalaj myślom płynąć.

Oglądałam ostatnio wykład Emily Fletcher, twórczyni szkoły Ziva Meditation, która dzieli medytację na dwa rodzaje: ten starszy, ,,mnisi”, ma więcej reguł i obostrzeń, przez co często może zniechęcać amatorów. Drugi, młodszy, zyskuje coraz większą popularność. Jest stosowany przez wielu znanych ludzi, szczególnie aktorów, piosenkarzy czy prezenterów, ale także właścicieli wielkich firm lub biznesmenów. Pomaga skupić się na wykonaniu zadania, uspokaja myśli, minimalizuje stres i pozwala cieszyć się z osiągnięć zamiast trwać w nieustającym strachu przed kolejną konfrontacją z rzeczywistością.

Wiele szkół mówi, że należy medytować minimum pół godziny. Jednak dla osoby początkującej jest to albo awykonalne, albo przynajmniej bardzo zniechęcające. Zacznij więc od 2-3 minut, a potem stopniowo zwiększaj ten czas. Ważne jest jednak, abyś medytował regularnie.

Dla kogo jest ta druga medytacja? Tak naprawdę dla każdego. Ludzie często patrzą na mnie sceptycznie (na czele z moją osobistą rodzicielką), gdy im o tym mówię - medytacja kojarzy się z osobami niespełna rozumu albo jest łączona z religijnością. Nic bardziej mylnego! Medytacja nie musi być związana z żadnym systemem religijnym. Najlepszym dowodem jest fakt,

I jeszcze jedno! Nie nastawiaj się, że gdy zaczniesz medytować, nagle całe Twoje życie się zmieni. Ten proces może następować powoli, czasem nawet niezauważalnie. Tak więc zamiast obiecywać sobie gruszki na wierzbie, bądź dumny, że poświęciłeś czas dla siebie, i wdzięczny za tę możliwość. a reszta powinna przyjść sama.

13

13


14

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

„LOVE STORY”, CZYLI ROMEO i JULIA XX WIEKU Lena Adamkiewicz Korzystając z nadmiaru wolnego czasu podczas kwarantanny, postanowiłam zrobić porządek na półce z książkami. Okazało się, że pełno tam pozycji, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Jedną z nich było z pozoru banalne romansidło - „Love story” Ericha Segala. Cóż, tytuł niezbyt zachęcał do lektury. Biorąc powieść do ręki, byłam przekonana, że to skrajnie stereotypowa opowieść o chłopaku i dziewczynie, którzy zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, a następnie żyją długo i szczęśliwie… the end. Jednak ta książka okazała się inna...

telnicy jednak nie zgodzili się z krytykami, a „Love story” szybko stała się jedną z najlepiej sprzedających się amerykańskich powieści lat siedemdziesiątych i została przetłumaczona na ponad 20 języków. Segalowi udało się też ze scenariuszem - niedługo po spektakularnym sukcesie ruszyły prace nad ekranizacją. W melodramacie „Love story” w reżyserii Arthura Hillera w główne role wcielili się wspaniali aktorzy: Ryan O'Neal oraz Ali MacGraw. Dzięki elektryzującej relacji między O'Nealem i MacGraw, jak i również prostocie gry i tekstu, twórcom filmu udało się ukazać istotę głębokiego uczucia. Można rzec, iż film jest do bólu przewidywalny, jednak 50 lat temu wprowadził pewną nutę świeżości do ówczesnej kinematografii i zdobył wiele prestiżowych nagród takich jak Złoty Glob dla najlepszej aktorki w dramacie (Ali MacGraw) czy Oscar za muzykę Francisa Laisa. Sama ścieżka dźwiękowa jako unikatowe tło do akcji stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów filmowych. i jak to bywa w Hollywood, na jednym filmie się nie skończyło: pozytywny odzew po premierze spowodował, że w 1978 r. na ekrany kin weszła kontynuacja pod tytułem "Historia Olivera" (której podstawą była zresztą druga część „Love story”, „Opowieść Olivera” z 1977 r.).

Zanim Erich Segal stał się znany jako autor wspomnianej książki i scenariusza do głośnego melodramatu „Love story” z 1970 r., kojarzony był przede wszystkim jako uwielbiany przez młodzież wykładowca uniwersytecki. Przez wiele lat pracował bowiem na uniwersytetach Ligi Bluszczowej (w tym na Harvardzie), gdzie zajmował się filologią klasyczną. Nie ograniczał się jednak do tematyki grecko-rzymskiej (jego specjalnością była komedia starożytna) - w 1968 r. do kin wszedł film animowany „Yellow Submarine” (tak, o muzyce Beatlesów), do którego napisał scenariusz. Dwa lata później Segal przedstawił agentowi kolejną filmową propozycję „Love story”. Nie udało im się jednak sprzedać do niej praw, więc agent poprosił Segala, by ten przerobił historię na powieść. Mimo wszystko „Love story” nie zyskało od razu przychylności publiki - zdecydowano o publikacji książki w niewielkim nakładzie (chociaż przynajmniej w Walentynki). Czy-

Co jednak było (i jest) takiego wyjątkowego w powieści Segala? Bezpretensjonalna historia dwojga ludzi zawdzięcza swoje powodzenie nie tylko znajomości amerykańskiego środowi14


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

ska uniwersyteckiego, ale także umiejętności myślenia kategoriami młodzieżowymi w ogóle i dostrzegania jej problemów przez autora. Ważna była również świeżość podejścia do współcześnie często uznawanego za banalny - tematu czystego, autentycznego uczucia. a wszystko w oprawie popularnego od wieków schematu problemu mezaliansu.

chwili… metoda "samoobsługowa" niczym w Las Vegas. Dalsza część historii miłosnej jest jednak znacznie mniej pogodna od poprzedniej, gdyż Oliver i Jenny muszą się zmierzyć z konsekwencjami własnych wyborów, nadejściem dorosłości i rutyną codzienności - a wszystko po to, żeby być razem... Niestety, jak to bywa w życiu, nic nie trwa wiecznie kiedy zaczyna im się wreszcie dobrze układać, w drzwiach zjawia się tragedia.

Fabuła tej historii o dwojgu kochanków niczym z "Romea i Julii" wygląda następująco: bogaty student prawa z Harvardu, snobistyczny hokeista nazwiskiem Oliver Barrett IV, zakochuje się (stereotypowo) w Jennifer Cavilleri, pasjonatce muzyki, która uczęszcza do powiązanego z Harvardem żeńskiego Radcliffe College (nie mylić z Harrym Potterem). Jenny pochodzi z ubogiej rodziny włoskich imigrantów, co nie zniechęca naszego amanta do dalszego ubiegania się o jej względy. z czasem dziewczyna poddaje się urokowi przystojnego młodzieńca i zakochani biorą ślub. Nie dzieje się to jednak z błogosławieństwem rodziny Barrettów, którzy chcieli, aby syn ożenił się z kimś bardziej odpowiednim - i to najlepiej z pewnym posagiem oraz wysoką pozycją społeczną. Oliwer jednak się buntuje, a jego apodyktyczny ojciec pozbawia go praw do majątku.

Kiedy w wyobraźni małżonków rodzi się myśl o synu, rzeczywistość zsyła na Jenny śmiertelną chorobę - białaczkę. Zrozpaczony Oliver, który nie może pogodzić się z okrutnym losem i obwinia siebie i niesprawiedliwego Boga za zaistniałe nieszczęście, przy nieświadomej jeszcze niczego Jenny zachowuje pozory normalności. Spędza z ukochaną ostatnie chwile jej życia, starając się zapewnić jej wszystko, czego pragnie, kupując nawet bilety do Paryża (nie róbcie tego teraz, chociaż wiem, że linie lotnicze kuszą swoimi ofertami). w końcu Jenny umiera, a jej ostatnie słowa do męża brzmią: "dziękuję, Ollie." Dziękuję za życie? Za wsparcie? Za wolność? Za obecność? Jenny dziękuje mu za wszystko. Oprócz tego drugim ważnym zakończeniem „Love story” jest pojednanie dwóch Oliverów, czyli Ojca z Synem, którzy w obliczu tragedii zostawiają dawne spory za sobą. Starszy z nich okazuje ogromne wsparcie zrozpaczonemu synowi. Wypowiada przy tym słynne słowa: "Kto kocha, nie potrzebuje nigdy mówić: przepraszam".

Młodzi decydują się na skromną ceremonię, która jest dla mnie jednym z najciekawszych wydarzeń w książce, gdyż Oliver i Jennifer jako niewierzący postanawiają odejść od tradycyjnego ślubu kościelnego i udzielić go sobie sami. Otóż podczas uroczystości celebrowanej przez uniwersyteckiego kapelana unitariańskiego przemawiają do siebie nie tylko słowami przysięgi małżeńskiej, ale także fragmentami wybranych przez nich wierszy podkreślających uroczysty charakter tej

Tragiczna miłość w "Love story" przypomina w pewnych aspektach dobrze wszystkim znaną lekturę gimnazjalną, która dla jednych jest ukochanym 15

15


16

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

dramatem, a dla drugich obiektem nienawiści. Mowa o klasyku wśród historii miłosnych - sztuce „Romeo i Julia” z 1597 r. Podobieństwa do lektury przejawiają się między innymi w młodzieńczym buncie w imię miłości przeciwko stanowczym rodzicom, którzy zdają się znać przyszłość własnych dzieci znacznie lepiej od nich samych. Inny przykład to niekonwencjonalny ślub - już nie w celi Ojca Laurentego, ale w gmachu Harvardu... No i oczywiście końcowa śmierć kochanków, w tym przypadku jednego kochanka (a raczej kochanki). By dobrze zrozumieć powieść, trzeba jednak wrócić się do początku. Na pierwszej stronie widnieje dedykacja, a pod nią cytat z rzymskiego poety Katullusa: "..namque... solebatis/Meas esse aliquid putarenugas", który można przetłumaczyć jako „zwykliście sądzić, że te moje igraszki coś znaczą...”. w moim odczytaniu motto powieści podkreśla uniwersalny przekaz przedstawionej w niej historii, w tym przypadku miłosnej (igraszki), którą każdy rozumie inaczej i z której każdy czerpie coś innego (ja na przykład nie miałam pojęcia, że istnieje ktoś taki jak kapelan unitariański). Ponadto, może chodzić o igraszki losu i to, że nawet największa Love story może zakończyć się tragicznie.

kształtują w pewien sposób to, kim jesteśmy albo kim chcielibyśmy kiedyś być. Możemy marzyć o księciu na białym koniu, który podjedzie pod okno wieży i zagra na mandolinie pieśni o urodzie swojej ukochanej. Możemy też rozpaczliwie łkać w ramionach poduszki, myśląc o tym, że to na pewno nigdy się nie stanie... Ale możemy również pogodzić się z brutalną rzeczywistością i zacząć żyć po swojemu, na własnych zasadach, tu i teraz… nawet bez love story. Chociaż nie love story jest również wtedy, kiedy kocha się siebie samego. a właściwie od tego trzeba zacząć.

Dzięki takim historiom jak „Love sto-

ry” Segala uczymy się projektować naszą przyszłość po swojemu. Nawet z pozoru banalne historie miłosne (chociaż ta do nich jednak nie należy)

16


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

DANSE MACABRE. O PSZCZOŁACH, TAŃCU i ŚMIERCI PRZY ZUPIE Aleksandra Karaźniewicz Świat owadów okryty jest rąbkiem tajemnicy - traktujemy je zazwyczaj jako (proszę wybaczyć) upierdliwe żyjątka, które zakłócają utęskniony czas wiosny i lata. Ewentualnie - i co gorsza - kojarzymy je z nauką systematyki na biologii. a jedyna konfrontacja następuje, gdy któraś ze stron zostanie poszkodowana: albo owad zaklaśnięty w ludzkich dłoniach na śmierć, albo człowiek ukąszony. O ile tym owadem jest komar - pół biedy, ale użądlenie takiej pszczoły to (a szczególnie dla dziecka) dramat na skalę światową.

pszczół oczywiście, znanego również jako taniec wywijany, bo właśnie mową ciała porozumiewają się te żądlące, stworzonka. Dlaczego wywijany? Od wywijania odwłokiem – jednej z części złożonej choreografii. Otóż pszczoły bynajmniej nie spotykają się przy kuflu miodu dyskutując o obecnej sytuacji geopolitycznej. Porozumiewają się jak znudzone sobą rodziny na domowej kwarantannie – gdy sytuacja jest awaryjna – brakuje pożywienia albo zwyczajnie dach wali się na głowę. a jednak robotnica, która znalazła nadzwyczaj urodziwą koniczynkę czym prędzej gna do ula by wykrzyknąć entuzjastycznie: „Znalazłam koniczynę na południowy wschód od naszego ula, pod kątem 60 stopni między obecnym położeniem słońca, naszego ula a polem koniczyny, w odległości 1650 metrów!”1. Ta taneczna rutyna jest zdecydowanie zbyt skomplikowana, a moje umiejętności matematyczne stanowczo niewystarczające, bym porywała się na dokładne opisywanie tych ruchów. Dużo lepiej widać to na schematach i filmikach (polecam!). Ale pokrótce: podstawą postaw jest odległość. Jeżeli kwiatek znajduje się nie dalej niż 50 metrów, podniecona pszczoła wpada do ula i kręci się na miodowych plastrach na przemian w prawo i lewo. Jeżeli ta odległość jest większa, choreografia jest bardziej skomplikowana,

Moja pszczela historia brzmi tak: pamiętam, gdy na obozowej stołówce spokojnie jadłam sobie zupę i nagle poczułam ukłucie na udzie. Najwyraźniej pszczółka utknęła w zamglonym oparami kotletów mielonych pomieszczeniu między nogami krzyczących dzieciaków... Na jej miejscu też bym się zdenerwowała. w moim dziewięcioletnim wyobrażeniu miał to być nieprawdopodobny ból, a ku mojemu zdziwieniu przeszłam atak niemal bezboleśnie. Została mi udzielona pierwsza pomoc, wróciłam na stołówkę, by dokończyć wystygłą już pomidorową, w której oprócz makaronu i pietruszki pływała... znana mi pszczoła. Na tym wydarzeniu i może jeszcze jednej szkolnej wycieczce kończy się mój bezpośredni kontakt z tymi owadami. Na szczęście są ludzie, którzy tego kontaktu mają więcej. Chyba najbardziej znanym z takich ludzi był Karol von Frisch - austriacki noblista, etolog pszczół, a do tego autor słownika i badacz języka. Języka

Fragment artykułu Tadeusza Unkiewicza „Hipnotyzujące pluskwy i rozmawiające pszczoły, czyli koniec świata, o którym jeszcze nikt nie pomyślał”, Przekrój nr 3 (3558)/17. 1

17

17


18

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

ułożona z matematyczną precyzją. 75 milisekund wywijania odwłokiem na boki odpowiada 100 metrom odległości od źródła pokarmu. Tak jak ja mogę usprawiedliwiać się niewystarczającą wiedzą matematyczną, tak dla pszczół nie ma zmiłuj. Nie ma, że nie umiesz tańczyć albo że jesteś humanistą – musisz liczyć ruchy swojej koleżanki pszczoły jak Japończycy koraliki na sorobanie2. Tak czy siak, wylatujesz. By gromadzić pożywienie oczywiście.

cowitość i pożyteczność. To taka wiedza podstawowa, przekazywana dzieciom przez rodziców na etapie, gdy te jeszcze nie żyją jak w bajce Andersena, żeby podejrzewać o zamach każde stworzenie. o poziom wyżej są ci, którzy obejrzeli „Film o pszczołach”, w którym jednak fikcja przejmuje kontrolę nad rzeczywistością. Przykro mi – policja trutniów nie istnieje (niech żyje rój i...). Cóż, warto się jednak nie zatrzymywać na tym podstawowym poziomie i przy otwieraniu następnego kilogramowego słoika miodu ciepło pomyśleć o wszystkich 1200 pszczołach, które zbierały nektar przez 40 dni, z 4 milionów kwiatów, lecąc 2 000 000 kilometrów.

Chyba, że akurat zdarzyło Ci się być królową albo trutniem – przedstawicielem płci męskiej. Jeżeli jest się tą pierwszą, życie polega głównie na składaniu jaj. Celem życia trutnia - którego rola nie wygląda dużo ciekawiej niż nazwa - jest natomiast zapłodnienie królowej, po którym to akcie… truteń sparaliżowany umiera. Dwa słowa, które chyba najbardziej kojarzą nam się z pszczołami to pra-

Soroban - japońskie liczydło sprzed czasów komputeryzacji, jako element folkloru nadal wykorzystywany przez specjalnych rachmistrzów do obliczeń matematycznych - przyp. red. 2

18


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

WOKULSKI POZA MAINSTREAMEM. w PODRÓŻY z PANEM BAEDEKEREM Jadwiga Mik Kiedy Bolesław Prus pisał „Lalkę”, nie miał pojęcia, że jedno z jego najważniejszych dzieł będzie można w przyszłości powiązać z serią rajdów bombowych Luftwaffe na angielskie miasteczka podczas II wojny światowej. Tego nie spodziewałby się nikt, nawet A. P. Herbert3, twórca angielskiej wersji libretta opartego na operetce Offenbacha „La vie parisienne”, który napisał weń: „For kings and governments may err/But never Mr Baedeker”4. Bowiem to właśnie słynny pan Baedeker, a raczej jego jeszcze słynniejsze przewodniki turystyczne są kluczem do zagadki dzisiejszego wieczoru. Ale zanim nasz meta-foryczny pociąg zbliży się do stacji „Lalka” i „Luftwaffe”, by wyjaśnić to pokrętne połączenie, musi przejechać przez wszystkie pozostałe. Zapraszam więc w podróż dookoła podróży z Karlem Baedekerem.

mniejsza, a w jej mieszkańcach rozbudza się nieposkromiona ciekawość świata w postaci płomiennej Reiselust5. Słowo to nie na darmo pochodzi z niemieckiego, gdyż to właśnie ludzie posługujący się tym językiem wyznaczają drugą z kolei kardynalną datę. Dziesięć lat po wpłynięciu do nadreńskiej Kolonii pierwszego parowca (brytyjski Prince of Orange) w tymże mieście zawiązuje się PreußischRheinische Dampfschiffahrtgsellschaft (PRDG)6 - spółka zajmująca się przewozem pasażerów parowcami na trasie Kolonia-Moguncja. a tam, mniej więcej w połowie drogi, u ujścia Mozeli do Renu (miejsce znane jako Niemiecki Róg), leży prawdziwa perełka dla zwiedzających te okolice: Koblencja. W 1827 r. w tej urokliwej mieścinie pojawia się jednak nie tylko pierwszy rejsowy parowiec, ale i pewien dwudziestosześcioletni młodzieniec z żyłką do interesów. Jest nim Karl Baedeker z pobliskiego Essen, który zdecydował się opuścić rodzinne miasteczko i firmę, by na nowym gruncie w większym zarówno pod względem powierzchni oraz liczby mieszkańców, jak i potencjału biznesowego mieście budować własną markę. Nieodrodny potomek kolejnych pokoleń księgarzy terminujący wcześniej u słynnego Georga Reimera zamierza bowiem otwo-

Niczym w zadaniu matematycznym wyznaczmy punkt na osi - tym razem osi czasu. Będzie nim rok 1825, kiedy to ze Stockton do Darlington rusza pierwsza publiczna kolej ciągnięta przez kamień milowy w historii komunikacji, transportu i podróży - lokomotywę parową skonstruowaną przez George’a Stephensona. Dzięki temu przedsięwzięciu, które szybko zostaje powtórzone na Kontynencie, Europa po kongresie wiedeńskim podczas jednego z najdłuższych okresów (względnego) spokoju staje się coraz

niem. miłość do podróżowania. Ach, niemiecki. Wszyscy uwielbiamy. Angielskie tłumaczenie tej nazwy jako Prussian Rhine Steamship Company jest dużo wymowniejsze. 5

6

Nie, nie t e n Herbert. ang. Albowiem królowie i rządy mogą się mylić, ale nigdy pan Baedeker! 3

4

19

19


20

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

rzyć wydawnictwo z księgarnią. Ta decyzja stanie się punktem wyjścia do jego spektakularnego sukcesu.

powstają kolejne, coraz bardziej odchodzące od początkowego konceptu i wprowadzające innowacje Baedekera wydania. To pierwsze, z 1835 r. (Rheinreise von Mainz bis Cöln), stanie się w przyszłości znane jako D0008, przewodnik turystyczny numer jeden Karla Baedekera.

Na razie jednak Karl Baedeker dopiero rozkręca interes w kwitnącej Koblencji. Przez miasto zaczyna przewijać się coraz więcej turystów, którzy odkrywają uroki trasy znanej obecnie jako Zamki nad Renem. w 1828 r. oczekiwaniom chcących poznać lepiej okolicę wychodzi naprzeciw dom wydawniczy Franza Friedricha Röhlinga, który publikuje przewodnik Rheinreise von Mainz bis Cöln; ein Handbuch für Schnellreisende7 autorstwa historyka Johanna Augusta Kleina. Pozycja nieźle się sprzedaje - widzi to także Baedeker, który po rozwinięciu firmy kupuje w 1832 r. wydawnictwo Röhlinga razem z prawami do przewodnika. Postanawia on osiągnąć jak największe korzyści z tej sytuacji i traktuje książkę Kleina (który zdążył już opuścić ziemski padół) jako podstawę merytoryczną dla własnego przewodnika. w ten sposób przez następne dwanaście lat

Należy jednak wspomnieć (lecz nie wypomnieć – o tym za chwilę), że Baedeker w swoich przewodnikach inspirował się nie tylko Kleinem, ale także publikacjami turystycznymi brytyjskiego domu wydawniczego John Murray (to jego nazwa, nie należy mylić z właścicielem Johnem Murrayem ani późniejszymi właścicielami: Johnem Murrayem II i Johnem Murrayem III). To właśnie od nich zaczerpnięte zostały między innymi: charakterystyczna czerwona obwoluta bedekerów z nazwiskiem wydawcy na okładce, jak i poręczny, kieszonkowy format idealny do podróży w stylu Grande Tour9. Baedeker jednak zawsze grał fair i przyznawał się do inspiracji dotychczasowym liderem rynku – co więcej, w swojej księgarni eksponował publikacje Murraya i zachęcał turystów do zapoznania się także z nimi. Bo to oni dwaj - Anglik i Prusak - dokonali przewrotu w postrzeganiu podróży: przedstawili ją jako formę rozrywki dającej ogromną przyjemność i satysfakcję, dając początek znanej dzisiaj turystyce masowej. Następne lata w Koblenz upływają pod znakiem kolejnych przewodników po Prusach i dalszych krainach, które Numeracja wprowadzona przez Alexa W. Hinrichsena, autorytet w kwestii wszystkiego powiązanego z rodziną Baedekerów. 9 Była to popularna forma podróżowania i zarazem edukacji arystokratów (wybrał się w nią między innymi Goethe, czego efektem jest Podróż włoska). 8

ang. A Rhine Journey from Mainz to Cologne; A Handbook for Travellers on the Move. 7

20


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

zwiedza Baedeker. Tak – zwiedza: bo rzetelność to dewiza jego firmy, która nie zmieni się przez kolejne 180 lat publikowania kolejnych bedekerów. „Precyzja, niezawodność, klarowność, <<nie za dużo, nie za mało, poręczny rozmiar, dobre, jasne plany i mapy i wystarczająco dużo informacji, by uczynić podróżnika tak niezależnym od przewodników, urzędników i oberżystów, jak to możliwe>>”10 piszą znawcy tematu. Bo Baedeker myśli o wszystkim – pragnie dać turystom-amatorom, których wraz z rozwojem transportu ciągle przybywa, możliwość bezpiecznego podróżowania na własną rękę, bez płatnych przewodników. w tym celu tworzy specjalne kanony tras turystycznych i zabytków (wiele z nich aktualnych po dziś dzień!) - a wszystko z pomocą specjalistów nie tylko od historii! Do tworzenia legendarnie precyzyjnych map Baedeker zatrudnia również profesjonalnych kartografów (bądź sam się takim staje, na przykład wtedy, gdy po przybyciu do Paryża w 1855 r. dowiaduje się, że nie została dotąd wykonana żadna mapka 110-akrowego cmentarza Père-Lachaise. Spędza więc dwa dni na kreśleniu własnej, którą potem publikuje w przewodniku po mieście).

gi (bardzo… subiektywne) o mieszkańcach… Baedeker „doradza w bardzo osobistych sprawach, zalecając precyzyjną grubość tweedu do chodzenia po wzgórzach w Szwajcarii i radząc osobom starszym, jak odeprzeć chłód podczas wizyt w katedrach na Kontynencie [...] Był wielbicielem nalewki z arniki i zachwycał się <<pokrzepiającym i ożywiającym efektem po wtarciu jej w kończyny po dużym zmęczeniu>>. […] Baedeker często ostrzegał czytelników przed jedzeniem zbyt dużej ilości owoców tropikalnych i sugerował olej rycynowy i tabletki z węglem drzewnym jako leki na niestrawność.”11. Nie na darmo od tego pana pochodzi niemieckie Erbsenzähler12 oznaczające wielkiego pedanta - anegdota przekazana przez westfalskiego barona Karla Gisberta Friedricha von Vincke mówi, że gdy ten w czasie Grand Tour przybył do katedry w Mediolanie, schody przemierzył za „sapiącym, ale radosnym rodakiem z szerokimi bokobrodami” zostawiającym fasolkę na co dwudziestym stopniu. Gdy spotkał go ponownie, ponieważ zatrzymali się w tym samym hotelu - Baedeker oczywiście incognito, by zgodnie z zasadą rzetelności samemu ocenić nocleg - zapytał go, czemu służyła jego dziwna praktyka. Okazało się, że Baedeker użył fasolek, by policzyć schody katedry. Jak sam stwierdził: „W tych kwestiach nie ma miejsca na nieścisłości”. Tak, Baedeker nie zmyślał - po podróży po Niemczech i Cesarstwie Austriackim zapisał w przewodniku „Autor tych słów przebył drogę parowcem z Poli do

I jak tu nie korzystać z bedekerów w świecie, gdzie za przewodnik turystyczny uchodzi Podróż sentymentalna Lawrence’a Sterne’a? Kartograficzna dokładność, informacje nie tylko na temat zabytków, ale też noclegów, kursów walut, wymaganych napiwków, pułapek czyhających na nieuważnych podróżnych czy uwa-

https://www.abebooks.com/docs/Commu nity/Featured/RBR/baedekers.shtml 12 niem. zbierający fasolę.

10

11

https://shapero.com/blog/guidebooks/timetravel-the-history-of-baedeker-guidebooks/

21

21


22

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

Fiume nocą. Żałuje, że nie może nic o niej napisać”13.

z narożnego okna. Podobno po powrocie tłumaczył się słowami: „Tak, to straszna nuda, ale Baedeker jest znany z tego, że mówi, że robię to codziennie, więc nie mogę zawieść jego czytelników”14.

Wynalazkiem Baedekera jest tak zwany system „gwiazdek”, który funkcjonuje w przewodnikach po dziś dzień. Jego celem jest określenie miejsca zabytku w kanonie - jego atrakcyjności dla turystów. Staje się on z czasem gwarantem przeżycia danego miejsca na turystycznym rynku – przykład to sprawa Howarda z 1890 r., kiedy to właściciel hotelu wygrywa proces z wydawnictwem Baedekera o negatywną ocenę jego przybytku. w ramach odwetu zostaje on wykreślony z następnego wydania, co doprowadza do upadku interesu.

Bedekery znajdują też swoje miejsce w kulturze - w „Lalce” jednym z nich posługuje się Stanisław Wokulski w czasie swojej słynnej refleksyjnometaforycznej wyprawy do Paryża „będąc w Paryżu czas wolny od interesów z Suzinem wykorzystywał na najnieporządniejsze zwiedzanie miasta, wybierając cele na chybił trafił ze spisu alfabetycznego w bedekerze. Wieczorami studiował mapę Paryża, wykreślając obejrzane już miejsca”15. Jak widać bliżej jest mu do bardziej niezależnych podróżników, którzy szukają tego, „czego nie dojrzeli rodowici paryżanie (co byłoby mniej dziwne) ani nawet K. Baedeker, roszczący sobie prawo do orientowania się po całej Europie”16. Do tego gatunku należy również panna Lavish, która konfiskuje bedekera głównej bohaterce książki (1908) i filmu (1986) „Pokój z widokiem”, Lucy Honeychurch, gdy ta wędruje z nim pod ręką po Florencji (jak się to poszukiwanie „prawdziwej Italii” skończyło, nie powiem, gdyż warto zobaczyć samemu). Jednakże mimo istnienia przeciwników tradycyjnych kanonów Baedekera, przewodnik ten dla kolejnych pokoleń turystów staje się oczywistością i koniecznością podczas rozkoszy zwiedzania - gdyż nawet odrzucający bedekery wiedzą, że bez nich rozwój turystyki nie byłby możliwy.

Systemowi Baedekera nie należy jednak ufać w stu procentach - jest on jednak w dużej mierze subiektywny. Za życia legendarnego wydawcy żadnej gwiazdki nie otrzymuje na przykład szczyt Mont Blanc: Baedeker nie podziela bowiem fascynacji Kordiana i uznaje widok z najwyższej góry Europy za niezbyt satysfakcjonujący. Karl Baedeker umiera w 1859 r. Firmę przejmuje jego trzech synów, którzy w 1872 r. przenoszą firmę z Koblencji do Leipzig. Tymczasem bedekery stają się kultowe i do i wojny światowej są najważniejszymi i najbardziej renomowanymi przewodnikami na rynku. Ich precyzja nie przemija wraz ze śmiercią twórcy, gdyż pilnują jej nie tylko nowi właściciele praw do publikacji i sami zainteresowani, ale także żywe obiekty opisane w książkach. Jednym z nim jest kaiser Wilhelm, który w latach 80. XIX w. często odrywa się od porannych spotkań, by obserwować zmianę warty przed pałacem

14

https://www.abebooks.com/docs/Communit y/Featured/RBR/baedekers.shtml 15 http://nplp.pl/artykul/bedeker/ 16 Tutaj akurat z “Lalki”, rozdział Szare dnie i krwawe godziny z tomu II.

Wszystkie trzy cytaty za: https://www.abebooks.com/docs/Communit y/Featured/RBR/baedekers.shtml. 13

22


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

Nadchodzą jednak czasy i wojny światowej - okres niezbyt dobry dla przewodników turystycznych (chociaż dla kartografii w nich zawartej nie tak bardzo - kopie map Baedekera krążą po obu stronach barykady). Baedekerom udaje się jednak szybko wznowić interes po wojnie. Wydawnictwo przeżywa dzięki dopasowaniu się do realiów dwudziestolecia w Niemczech: pojawiają się publikacje lokalne, gdyż dalekie wyjazdy są możliwe tylko dla bogatszej warstwy społeczeństwa. Początkowo wydawnictwo zmuszone jest także do publikowania reklam, by utrzymać koszty druku, co przed wojną byłoby nie do pomyślenia – firmie udaje się jednak nadrobić straty i skończyć raz na zawsze ze szpecącymi reklamami. Interes znów kwitnie (czego dowodem są niewątpliwie bedekery obecne w „Śmierci nad Nilem” Agathy Christie z 1937 r.), jednak na horyzoncie pojawia się widmo kolejnego konfliktu. a w nim przewodniki Baedekera odegrają niebagatelną rolę.

go dnia o 9 rano. Dwa miesiące później wojska Rzeszy przechodzą przez Skagerrak bez problemu. Inwazja się udaje. Sytuacja druga: 1942 rok, niebo nad angielskimi miastami. Niedawno RAF zbombardował Lubekę, a Niemcy chcą odpłacić się pięknym za nadobne. Akcja znana jako Baedeker Blitz ma na celu zbombardowanie nic nieznaczących pod względem strategicznym, ale za to atrakcyjnych turystycznie miejscowości. Rozkaz Hitlera jest prosty jak drut: „Zrównajcie z ziemią wszystko, za co Baedeker daje trzy gwiazdki”17. Baron Gustav Braun von Stumm komentuje te naloty dużo szerzej: „Powinniśmy zbombardować w Anglii każdy budynek oznaczony trzema gwiazdkami w przewodniku Baedekera”18. w odpowiedzi Brytyjczycy zrównują z ziemią Leipzig – w płomieniach i pod gruzami ginie także pedantyczne archiwum Baedekera. To jednak nie koniec.

Sytuacja pierwsza: mamy rok 1940, Hitler szykuje się do inwazji na Norwegię. Do manewrów potrzebne są mapy – przywódca Rzeszy daje więc generałowi Mikołajowi von Falkenhorstowi zajmującemu się planami najazdu 24 godziny na ich przygotowanie. Zdesperowany generał kupuje w berlińskim antykwariacie przewodnik Baedekera z 1931 r. i wykorzystuje zawarte w nim mapy do przygotowania planów dla Hitlera. Technicy przedstawiają je przywódcy następne-

Data trzecia: generalny gubernator Hans Frank zaprasza firmę Baedekera do przygotowania przewodników po 17

https://www.abebooks.com/docs/Communit y/Featured/RBR/baedekers.shtml, poprawka “dwa” na “trzy” dzięki informacji z innych źródeł. 18 Wikipedia, hasło Baedeker Blitz.

23

23


24

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

dawnych polskich terenach - całość ma być utrzymana w stylu nazistowskim. Tak oto w 1943 r. powstaje niesławny bedeker Generalne Gubernatorstwo. Podobno posługiwał się nim później pisarz Robert Harris w trakcie zbierania materiałów do głośnego „Vaterland”, powieści dziejącej się w alternatywnej rzeczywistości, w której to alianci ponieśli klęskę w II wojnie światowej, a dwadzieścia lat po konflikcie Germania triumfuje w Europie.

większym wydawcą książek podróżniczych. W taki oto sposób młodzieniec z Essen w Nadrenii zrewolucjonizował branżę podróżniczą, stając się tym samym ojcem współczesnej turystyki. Bakcyl Reiselust na dobre zakorzenił się w Europie, której mieszkańcy, gdy tylko to możliwe, wyruszają bezpiecznie w podróż z przewodnikiem lub bez niego. i chociaż powiększa się grono Wokulskich i panien Lavish przeciwnych turystyce z nosem w tradycyjnych publikacjach podróżniczych z kanonami i systemem gwiazdek, każdy mający jakiekolwiek ambicje poznania świata musi w pewnym momencie zetknąć się z przewodnikiem - choćby po to, żeby z niego wybrać co ważne. a później spróbować to poznać (chociaż może nie tak dokładnie jak Baedeker w Mediolanie). Bo podróże (małe i duże!), czego również powinna nas nauczyć ta historia, z pewnością rozwijają i kształcą, a przekazywanie swoich podróżniczych doświadczeń i wrażeń pełni tu niebagatelną rolę. Dlatego też teraz, gdy macie chwilę wolnego, spójrzcie na zdjęcia ze swoich ostatnich przygód - nie tylko tych z Francji czy Włoch, ale także z samej Warszawy czy waszych okolic. i spróbujcie stworzyć dla siebie (a może i dla innych) własnego bedekera.

Po wojnie firmę wyniszczoną przez bombardowanie i z reputacją podupadłą z powodu współpracy z Frankiem przejmuje Karl Friedrich Baedeker. Cudem udaje mu się uruchomić ją po raz kolejny – w 1948 r. wydawnictwo założone przez jego przodka otwiera swoje powojenne podwoje. Od tamtego czasu publikowane są kolejne przewodniki trzymające się zasad precyzji, rzetelności i klarowności. Na rynku pozostają jednak słynne czerwone egzemplarze, które są uznawane za kolekcjonerskie, a ich cena zależy od „smaczków” w nich zawartych, takich jak przedstawienie carskiej Rosji w wydaniu z 1914 r. czy Bośnia i Hercegowina oznaczone jako należące do Austrii. Nowe przewodniki zmieniają zaś szatę graficzną wraz z przejściem pod opiekę wydawnictwa MairDumont. i chociaż one same nie są już tak znane jak kiedyś, to w Niemczech Baedeker pozostaje naj-

PROJEKT „HOME4DOG – BLIŻEJ ADOPCJI”. OBALAMY MITY o SCHRONISKACH DLA PSÓW Weronika Przygoda Krzywda i upokorzenie doznawane przez zwierzęta od ludzi nigdy nie

było mi obojętne - widziałam ich uczucia oraz potrzeby, na które inni przy24


MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

mykali oko. Długi czas biernie przyglądałam się ich sprawom, jednak niedawno razem z kilkoma innymi uczennicami Żmichowskiej postanowiłam działać.

wiemy, jak mogą pomóc. Gminy w Polsce pieniądze z budżetu przeznaczają tylko na zakup najpotrzebniejszych rzeczy - a stosunkowo często okazuje się, że psy potrzebują specjalistycznego pokarmu. Przyniesienie samemu zabawek, odpowiedniej karmy lub innych tego typu przedmiotów to zawsze pozytywny, ale nadal drobny gest. Najbardziej potrzebny rodzaj pomocy dla schronisk to wolontariusze, którzy okażą troskę psom i oddadzą im swoje serce.

Do zrealizowania naszych pomysłów wybrałyśmy formę proponowaną przez platformę Zwolnieni z Teorii. To na niej realizujemy w tym roku projekt społeczny „Home4dog - bliżej adopcji”, który ma uświadamiać społeczeństwo o sytuacji zwierząt domowych w Polsce, jak również zachęcać do adopcji psów ze schronisk poprzez między innymi - obalanie stereotypów dotyczących przygarniania zwierząt. Kilka z nich przedstawię wam poniżej.

W ramach „Home4dog…” próbujemy dotrzeć do beneficjentów w możliwie najciekawszy sposób - walczymy ze złym postrzeganiem schronisk oraz nieprawdziwymi informacjami przykładowo poprzez tworzenie filmów umieszczanych na YouTubie. Przeprowadzamy do nich wywiady z osobami odpowiednio wykwalifikowanymi takimi jak weterynarz czy opiekunka do zwierząt. Staramy się też dotrzeć do potencjalnych odbiorców w mediach społecznościowych: przeprowadzamy sondy oraz regularnie publikujemy posty na Facebooku i Instagramie. Dokładamy wszelkich starań, aby to, co staramy się przekazać jako „Home4dog”, było przede wszystkim wiarygodnym, ale i rzetelnym źródłem wiedzy. Swoim przykładem chcemy pokazać ludziom, że można zmieniać świat wokół nas na lepsze. Jeśli idea tego projektu jest bliska także wam, w wolnej chwili wesprzyjcie naszą inicjatywę - wejdźcie na Youtube’a czy nasze media i zostawcie łapkę w górę, like’a czy serduszko. Psy na was liczą!

Pierwszym jest sposób postrzegania samotnych, porzuconych psów. Panuje powszechne przekonanie, że zwierzę rasowe jest lepsze, bardziej zadbane niż z „przytułka”. My zaznaczamy, że każdego psa należy szanować bez względu na to, skąd pochodzi. „Chcemy uświadomić społeczeństwu, że każdy pies potrzebuje swojego człowieka – kogoś, kto o niego zadba, poświęci mu swoją uwagę i da ciepły dom. w zamian przygarnięty zwierzak okaże mu nieskończone pokłady miłości” – mówi Patrycja Golińska, liderka naszego zespołu. W naszej działalności skupiamy się też na innej ważnej sprawie. Otwarcie mówimy o warunkach panujących w schroniskach. To nie są miejsca, gdzie psy cieszą się pełnią życia - często wyglądają raczej jak izolatki... Świadomość na temat ich działalności nie jest wysoka, przez co często nie

25

25


26

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 (KWIECIEŃ 2020)

MAGAZYN ŻET. KWARANTANNIK 3 KWIECIEŃ 2020 (formalnie: numer 13) REDAKTORKA NACZELNA: JADWIGA MIK REDAKTORZY: LENA ADAMKIEWICZ, SANDRA BIAŁOUSZ, AMELIA CZERCZER, ALEKSANDRA KARAŹNIEWICZ, ALEKSANDRA MATYNIA, KINGA MUSIATOWICZ, JULIA UKIELSKA + GOŚCIE KOREKTA i SKŁAD: JADWIGA MIK OKŁADKA: ALICJA SZADURA

26


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.