Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 17 | Październik 2015

Page 1

K

Październik · 2O15

G A Z E T A

R

I

E

R

W

P

rzychodźcy” przyspieszają w Europie proces dekonstrukcji państw narodowych. Jest to właściwie zgodne z porozumieniem podpisanym na szczycie ONZ w Nowym Jorku, dotyczącym rozwoju świata w latach 2015-2030. Na ziemi ma powstać raj: pełne zatrudnienie, równość, dostęp do edukacji, służby zdrowia i wody pitnej, a rządy będą dobre. W lipcu 2015 r. na szczycie ONZ w Addis Abebie odpowiadano na pytania dotyczące nowego porządku finansowego. Nie podjęto decyzji o utworzeniu waluty światowej, ale jest to jedyny sposób sfinansowania programu przyjętego w Nowym Jorku. Na realizację programu potrzeba 7 bln dolarów rocznie. Trzeci szczyt odbędzie się w Paryżu, w grudniu. Szczyt ten ma zająć się klimatem, czyli zarządzaniem zasobami energetycznymi planety. Na naszych oczach światowi przywódcy oddają władzę nad majątkiem całej ludzkości w ręce niewybieralnych, anonimowych urzędników. Oto jedna z interpretacji tego, co się dzieje w świecie w 2015 roku. Program globalny przyjęty przez ONZ można zrealizować tylko w systemie totalitarnym. I właśnie wydajemy zgodę na budowę takiego systemu. Człowiek jako podmiot zostaje zastąpiony abstrakcyjnym pojęciem ludzkości. Komuniści przejęli władzę nielegalnie. Przyszli zarządcy świata przejmują ją zgodnie z prawem i w świetle jupiterów. Będą temu towarzyszyły wielkie wstrząsy. Ze świadomości ludzkości należy wyrzucić wszystkie śmieci, czyli pojęcia dotyczące podmiotowości i wolności. Z królestwa faraona trzeba wykluczyć chrześcijan. Jeśli świat i historię mierzyć ludzką miarą, nie ma szans na zatrzymanie rozpędzonego rydwanu globalistów. Ale człowiek wierzący nigdy nie traci nadziei. Niezależnie od globalnych zamysłów, musimy robić swoje. 25 października zmienimy rząd. Mam nadzieję, że zaczniemy budować kraj ludzi wolnych. A to można osiągnąć tylko przez dostęp do taniej energii, odzyskanie własności, odbudowę wspólnotowych więzi, których podmiotem jest człowiek. K Drogi Czytelniku! W prenumeracie krajowej otrzymasz dwa razy więcej Kuriera – aż 44 strony. Jeśli właśnie to czytasz – nie masz wszystkich stron Kuriera. Strony 1-4 oraz 17-20 różnią się w zależności od wydania. Inne są na Śląsku, inne w Wielkopolsce, a jeszcze inne w Łodzi i Warszawie. Zamów prenumeratę: www.kurierwnet.pl U

G A Z E T A

R

I

E

R

N I E C O D Z I E N N A

t

‒a

b ‒ a

‒ r ‒ a ‒ r ‒ a b ‒

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

w ‒ i ‒ ę ś ‒

K

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A

W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

N I E C O D Z I E N N A

Ł ‒‒ Ó ‒‒ D ‒‒ Z ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

N I E C O D Z I E N N A

Kiedy muzułmanie doszli liczby stu tysięcy, Bóg wzywał już w objawieniach do bezwzględnej walki: „Nagrodą dla tych, którzy walczą z Bogiem i z jego prorokiem, niech będzie ich zabicie, ukrzyżowanie, obcięcie im rąk i nóg naprzemiennie”. Są trzy takie wersety, tzw. miecza. Ale muzułmanie mówili: Bóg jest nieomylny. Dlaczego raz mówi „traktujcie ich dobrze, nie wolno wam ich gnębić”, drugi raz: „zabijajcie ich, jeśli was atakują”, a trzeci: „atakujcie i krzyżujcie, obcinajcie im ręce”? Więc Bóg zesłał Mahometowi objawienie: „Jeśli jakieś objawienie unieważniamy albo skazujemy na zapomnienie, w jego miejsce zsyłamy lepsze od poprzedniego”. I to objawienie unieważnia na korzyść wersetów miecza wszystkie objawienia tolerancyjne. O korzeniach państwa islamskiego oraz politycznym, religijnym i społecznym obliczu emigracji islamskiej mówi Franciszek Bocheński, ekspert w dziedzinie islamu, wybitny arabista, który ponad 20 lat spędził na Bliskim Wschodzie, znawca stosunków międzynarodowych. Słuchają i pytają Magdalena Uchaniuk i Krzysztof Skowroński.

10-11 8

Wybitny poeta, pisarz i publicysta Jarosław Marek Rymkiewicz świętował na zamku w Kórniku pod Poznaniem jubileusz 80-lecia.

O istnieniu na Śląsku Cieszyńskim pozostałości imponującej, nowoczesnej stanicy harcers­ kiej z końca lat 30. XX wieku, gdzie ostatnie wakacje przed wojną spędzili Alek, Zośka i Rudy, przypomina Michał Soska.

4

Geniusz Żydów Lech Jęczmyk, polemizując z tezami zawartymi w książce Krzysztofa Kłopotowskiego, broni historycznego ducha i postawy Polaków, ukształtowanych przez światopogląd chrześcijański.

5

Dzieci jednego Boga Europa nigdy nie przyjęła głęboko chrześcijaństwa. Dzisiaj ponosi tego konsekwencje. Może nawróci się przez islam – Stella Zylbersztain-Tzur o Polakach, Żydach, chrześcijaństwie i przyszłości Europy.

9

Był i jest wierny

n u m e r z e

Zapomniane dziedzictwo ZHP

czyli co ty wiesz o islamie? Redaktor naczelny

5 zł

N I E C O D Z I E N N A

Dżin z butelki

Krzysztof Skowroński

w tym 8% VAT

6

Paweł Kukiz opowiada o przyczynach swojej działalności politycznej, swoim programie wyborczym i celach inicjatywy obywatelskiej, której przewodzi.

Sól morza

Zmienić mentalność na obywatelską

Stefan Truszczyński zwraca tym razem uwagę na cyrkon jako cenne, niewykorzystane bogactwo polskiej części Morza Bałtyckiego oraz przypomina ludzi, którzy doceniając wartość Bałtyku dla Polski, poświęcili mu swoje siły i entuzjazm.

7

Kazimierz Dolny – zatracony fenomen 22 lipca 2015 Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę pozwalającą na sztuczne tworzenie ludzi, ich selekcję i zamrażanie. Pomyślałem wtedy, że to był najważniejszy krok w jego prezydenturze i narzuciło mi się porównanie z Lordem Jimem.

Wielka pustka III RP Jacek Jonak

P

odobnie jak tamten, Bronisław Komorowski stanął przed wyborem o dalekosiężnych skutkach. Gdyby Lord Jim pozostał na „Patnie” wraz z pielgrzymami powierzonymi jego opiece, zostałby bohaterem. Ponieważ jednak wskoczył do szalupy, ciągnęła się za nim opinia łajdaka. Nie wiem, jaką opinią będzie się cieszył lub martwił były Prezydent. Nie byłem jego zwolennikiem, moje zdanie niewiele go zapewne obchodzi, jednak oczekując rzeczonej decyzji, podsumowującej niejako całą jego prezydenturę, uznałem, że jeśli zachowa się godnie, będzie mu się należał mój szacunek. Stało się inaczej. Napisałem wtedy znajomym, że nie chciałbym być w jego skórze. Bronisław Komorowski jako katolik nie mógł nie rozumieć konsekwencji swojego czynu. Mam nadzieję, że nowy parlament zmieni złe przepisy. Ale nie w tym teraz rzecz. Mianowicie po pewnym czasie przyszła druga myśl, że dalekosiężne

skutki działania byłego Prezydenta mają nie tylko osobisty charakter. Tłumacząc bowiem swój krok, Bronisław Komorowski powiedział: Nie jestem prezydentem ludzkich sumień. Nawiązał w ten sposób wprost do słów Zygmunta Augusta: Nie jestem królem Waszych sumień. Jakże podobnie brzmią te zdania, a jakże odmienne jest ich znaczenie. Zygmunt August stwierdził, że wybór wiary jest sprawą osobistą każdego obywatela Rzeczypospolitej i że nie wolno nikomu jej narzucać. Bronisław Komorowski użył królewskich słów, aby uzasadnić złożenie podpisu pod ustawą, o której wiadomo, że jest nie do pogodzenia z jednoznacznymi wskazaniami moralnymi płynącymi z Dekalogu. Innymi słowy, niezależnie od oczywistego błędu pominięcia naukowych ustaleń odnoszących się do początku życia ludzkiego, Prezydent Rzeczypospolitej oznajmił nam, że kwestia, czy sztucznie wytworzony zarodek jest człowiekiem, czy jego

wytworzenie, selekcja i zamrożenie jest czynem dobrym, czy złym, powinna być rozstrzygnięta przez każdego indywidualnie. Może przesadzam, ale nasuwa mi się porównanie z pierwszym zerwaniem Sejmu przez Władysława Sicińskiego w 1652 roku. Jego konsekwencje znamy aż za dobrze. Nie jest teraz ważne, dlaczego Siciński zdecydował się to uczynić i kto za nim stał; tak samo nie jest istotne, dlaczego były Prezydent powiedział, co powiedział. Nie czas również na analizę, czy słowa Prezydenta były zgodne z Konstytucją RP, której miał być strażnikiem. Chodzi o świadome czy mimowolne sformułowanie nowej zasady ustrojowej, obcej dotąd Pierwszej, Drugiej i Trzeciej Rzeczypospolitej. Nigdy dotąd żaden wysoki przedstawiciel państwa polskiego nie stwierdził, że tworząc prawo można abstrahować od norm etycznych lub też uznać, że są one względne, a o tym, czy dany czyn jest zły, czy dobry, powinien

rozstrzygać każdy samodzielnie i – w domyśle – dowolnie. Prof. Andrzej Nowak w końcowych fragmentach pierwszego tomu „Dziejów Polski”, nawiązując do Wincentego Kadłubka i odczytania przez niego myśli Arystotelesa i Cycerona, napisał trafnie: Społeczeństwo istnieje tylko, opierając się na wspólnym rozpoznaniu dobra i zła – to jest istota tożsamości. Bez niej – czyli bez łączącego członków wspólnoty porozumienia co do tego, co jest dobrem, a co złem – nie ma tożsamości, nie ma wspólnoty. Historia i etyka spotykają się tutaj ze sobą. (…) Polska, ojczyzna jest tu wspólnotą nie etniczną, ale etyczną. Sformułowana przez Bronisława Komorowskiego zasada neutralności moralnej państwa polskiego, o ile będzie stosowana, może w krótkim czasie doprowadzić do erozji naszej wspólnoty. Z tego punktu widzenia znacznie mniej szkodliwe były słowa Pani Premier, że ustawa o in vitro niesie (swoiście rozumiane) dobro. Wobec takiego postawienia sprawy nie ulegajmy kolejnej pokusie zejścia do podziemia. Mamy obowiązki nie tylko wobec siebie, ale też wobec przyszłych pokoleń. Podobnie jak nasi przodkowie zawiązywali konfederacje, aby zapobiec zrywaniu sejmów, tak i współcześni Polacy muszą znaleźć sposób, aby nie pozwolić na trwałe sprowadzenie kwestii etycznych wyłącznie do sfery prywatnej. K

W wyniku zaniedbań i beztroski władz miastu grozi utrata bezcennych walorów architektonicznych, krajobrazowych i turystycznych. Romana Rupiewicz i Krzysztof Wawer biją na alarm w obronie Kazimierza nad Wisłą.

13

Nie ma wolności bez własności – zwłaszcza bezcennych i strategicznych aktywów – węgla, ziemi i złotówki. Komitet Obywatelski apeluje do przywódców partii i środowisk patriotycznych o niepozbawianie Polaków ostatniej szansy na wzrost standardu życia.

14

ind. 298050

nr 17

U


kurier WNET

2

o·p·i·n·i·e

Poznań czeka na zmiany Za krótka ławka?

PiS ma głos!

Jolanta Hajdasz

Jadwiga Chmielowska

Hubert Bekrycht

red. naczelny Wielkopolskiego Kuriera Wnet

red. naczelny Śląskiego Kuriera Wnet

red. naczelny Łódzkiego Kuriera Wnet

A

W

raczej trzeba napisać – wreszcie także Poznań czeka na zmiany. Potwierdzają to cieszące się coraz większym zainteresowaniem mieszkańców spotkania przedwyborcze z kandydatami opozycji oraz wyniki pierwszych lokalnych sondaży i plebiscytów przedwyborczych, w których, tak jak i w innych częściach kraju, Prawo i Sprawiedliwość wyprzedza rządzącą koalicję PO-PSL. Ale w Wielkopolsce do tych informacji trzeba podchodzić z wielką ostrożnością. W naszym regionie wybory prezydenckie zwyciężył przecież przegrany Bronisław Komorowski, a do tej pory Platforma Obywatelska wygrywała wszystkie wybory, także te samorządowe. Przed kandydatami na posłów i senatorów prawej strony

jeszcze mnóstwo pracy, by nakłonić nieprzekonanych i wahających się do zmiany poglądów. By przekonać ich, że wiek emerytalny będzie naprawdę obniżony, a rodzice, przynajmniej rodzin wielodzietnych, otrzymają od państwa finansowe wsparcie. Że szanowana będzie polska racja stanu, polska historia, a wymiar sprawiedliwości będzie kojarzył się z uczciwym procesem i uczciwym osądem, a nie z opresją i korupcją. I że państwo stanie po stronie swojego obywatela, a nie przeciwko niemu. I że… Lista spraw do załatwienia jest długa, Poznaniacy już ją znają. 25 października okaże się jednak, czy odpowiadają im ludzie, którzy w Wielkopolsce mają te zmiany wprowadzać w życie. K

tym miesiącu zadecydujemy o przyszłości Polski. Wybory odbędą się podczas toczącej się za naszą wschodnią granicą wojny hybrydowej. Za zachodnią lądują „zielone ludziki”. Tym razem są to bojownicy państwa islamskiego. Do Polski przybywają ich pierwsze transporty. Rosja destabilizuje cały demokratyczny świat. Jej marzeniem jest być postrzeganą jako „wybawiciel” kultury chrześcijańskiej. Czasu na reindustrializację kraju, na odbudowę sił zbrojnych, naprawę Rzeczpospolitej jest coraz mniej. Czy ci, których wybierzemy do parlamentu, mają wolę pracy dla dobra ojczyzny? Niestety na listach wyborczych znaleźli się ludzie, o których wątpliwych kwalifikacjach i morale przekonaliśmy się w poprzednich kadencjach. Trudno

powiedzieć, czy w partiach „ławka jest za krótka”, czy „znajomi królika za mocni”! Taśmy prawdy otworzyły oczy Polakom. Niestety prawo w III RP chroni polityków. Dziennikarze nie mogą pisać w kampanii wyborczej prawdy o kandydatach, aby nie narazić się na błyskawiczny proces. Pozostaje jedynie wierzyć, że pamięć ludzka nie jest zbyt krótka i informacje sprzed miesięcy, a nawet lat, nie poszły w zapomnienie. Nie usta pełne sloganów, a czyny świadczą o człowieku. Nie kierujmy się pozycją na liście wyborczej, a spróbujmy poznać kandydatów. Internet i znajomi powinni w tym pomóc. Brak wiary w możliwość zmian, atomizacja społeczeństwa – nie wróżą niczego dobrego. Nie popełniajmy jednak grzechu zaniechania, aby kolejne pokolenia nas nie przeklęły. K

W

edług polityków koalicji PO-PSL oraz mediów płynących z głównym nurtem wszyscy, którzy mają inne niż politycznie poprawne poglądy, są z PiS. Dotyczy to tych obywateli, w tym rzetelnych dziennikarzy, którzy patrzą na ręce przede wszystkim rządzącym. Na drugim biegunie są krytycy prawicowych ugrupowań. Właśnie oni zajmowali się dokopywaniem opozycji przez ostatnie osiem lat i była to ulubiona zabawa medialnych salonowców. Straszenie PiS-em odbywa się teraz na różnych poziomach, nie tylko w mediach. Straszą nas urzędnicy, że po przejęciu władzy przez prawicę zapanuje biurokratyczny bałagan. A co jest teraz? Aż słychać szyderczy śmiech Gomułki. Bankowcy straszą PiS-em, ponieważ boją się ujawnienia prawdy o ich pracy na

rzecz kapitału, który z Polską ma tyle wspólnego, co z Laponią. Katastrofa ma nastąpić dopiero, jak PiS dojdzie do władzy. Teraz jest dobrze... Działaczom PO i PSL. Ale powoli strach paraliżuje zwolenników rządzącej koalicji. I dlatego dla nich normalni obywatele są z PiS-u. W Łodzi ludzie są niezadowoleni, bo znowu próbuje się ich oszukiwać. Lokalne władze udają, że miasto rozwija się dynamicznie, a łodzianie żyją w dobrobycie, który zafundowała im Platforma. Ta sama Platforma, której jedynym pomysłem jest straszenie PiS-em. Zresztą po zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości wielu obecnych krytyków „prawicowego oszołomstwa” będzie z uwielbieniem oferować swoje usługi nowej władzy. Ktoś się na to jeszcze nabierze? K

Wspaniały Wiedeń! Miasto szpiegów. Kochały je wszystkie wywiady świata! Austriacki kontrwywiad pilnował jedynie, by zbytnio nie zbliżyły się do interesów ich kraju, jakby poza turystyką Austria miała w ogóle jakieś interesy.

Weryfikacja

Spotkanie głównego bohatera z agentem o pseudonimie Ketling” – pracownikiem jednej z przybudówek CIA

C

zasami współpracowali ostro z BND, ale należało to do rzadkości. Generalnie wszyscy bawili się doskonale przy domowym winie i kolejnych kuflach piwa. Wszyscy też umawiali się pod Stephansdom. Po co komplikować! Kilkakrotnie, czekając na Jurka, widziałem facetów zachowujących się podobnie do mnie. Po kolei przychodzili ich „znajomi”. Witali się szybko i odchodzili, rozglądając się nerwowo naokoło. Raz umówiłem się dla odmiany pod operą. Padał deszcz, było cholernie pusto, a w dodatku na drugim końcu arkady czekał jakiś mężczyzna w garniturze i w płaszczu. Jego znajomy przyszedł pierwszy. Dobiegł mnie brytyjski akcent i obaj odeszli. Mężczyzna w płaszczu, przechodząc obok, uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Ocenił mnie prawidłowo. Nie wyglądałem na austriacką obserwację. Wróciliśmy więc z Jurkiem na Stephansplatz. „Ketling” czekał już na mnie pod kościołem. Jak zwykle w jeansach, swetrze i rozpiętej czarnej kurtce. Zobaczył mnie i nie czekał w miejscu, tylko podszedł do mnie, przywitaliśmy się, wymieniliśmy kilka uwag na temat podróży, a następnie przespacerowaliśmy się do restauracji na Kumpfgasse. (…) – Nie mam nic konkretnego dla ciebie dzisiaj – odezwał się Jurek, patrząc z ulgą, jak opróżniam talerz serowy. – Demokracja u was zaczyna szaleć, więc wszystko idzie jak należy. – To chyba jesteście zadowoleni – stwierdziłem sarkastycznie. – Nie przerywaj! Powiedziałem, że nie mam nic konkretnego, poza dwiema sprawami. Jedną bezpośrednio do ciebie, ale o tym później. Wszystko przebiega tak, jak należy, i mamy nadzieję, że to się nie zmieni. W tej kopercie jest lista nazwisk. Przekaż ją swoim. Podał mi małą listową kopertę, zabezpieczoną porządnie jak nigdy: taśmami i pieczątkami na zgięciach. – Co to za lista? – spytałem zdziwiony, bo zawsze przeglądałem materiały przekazywane mi przez „Ketlinga”. – To są właściwie dwie listy. Na jednej są nazwiska osób, które byśmy chętnie widzieli w waszej przyszłej administracji. Uważamy, że gwarantują one pozytywne przemiany i nie doprowadzą do wykorzystania tych przemian do konfliktów społecznych ani międzynarodowych. To nam teraz niepotrzebne. Dogadujemy się świetnie z Kremlem, więc wasza genetyczna antyrosyjskość może wam tylko zaszkodzić.

– Jaka „genetyczna”?! – obruszyłem się. – Wami nikt nigdy nie rządził ani nie trzymał na krótkiej smyczy. Myślicie, że jak pojawią się inne partie poza pezetpeerem z sojusznikami, to da się wyciszyć Katyń, lata pięćdziesiąte, UB, czystki pod pozorem walk z bandami? Naiwni jesteście! Ludzie, jak poczują wolność, będą chcieli w końcu żyć uczciwie. Nie udawać, nie kryć się, nie pisać na murach, ale w gazetach, które można normalnie dostać w kiosku. Lubić Rosjan, lecz nie musieć ich kochać. Samemu wybrać przyjaciół i zdefiniować wrogów. To chyba nazywacie demokracją!? – Basiccally, yes – zgodził się łaskawym tonem. – Lecz tylko z pozoru. Możecie gadać i pisać, co chcecie, ale działać w określonych ramach, wyznaczanych przez sytuację międzynarodową, o której wy nigdy nie pamiętacie. – A wy za to pamiętacie zawsze i dlatego sprzedaliście nas w Jałcie! Wiesz, jak to się nazywa? Zdrada, przyjacielu, zdrada. – To się nazywa pragmatyzm – powiedział spokojnie. – Powstania, barykady są konieczne. Ludzie o nich śpiewają, budują na ich cześć pomniki, piszą wiersze, kręcą filmy i zapominają, że na każdej barykadzie ginęli żywi ludzie, rozciągając cierpienie na tych, których zostawili. Można w inny sposób. Dogadać się po prostu, zapomnieć i ewoluować. To jak triada heglowska. Masz tezę, która wytworzyła antytezę, by połączyć się w syntezę. – Daj spokój z tą filozofią! Tu chodzi o ludzi. Jak sobie wyobrażasz ową syntezę? PZPR i „Solidarność” wspólnie rządzą sobie krajem, ręka w rękę, komuniści bronią prywatnej własności, a kapitaliści walczą o nacjonalizację? Ale cyrk! Przecież jakieś podstawy ustrojowe muszą być, a tych dwóch idei nie da się pogodzić. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szybko komuniści potrafią się stać kapitalistami i wspólnie z dawnymi przeciwnikami zarabiać prawdziwe pieniądze. – Wiem. Czytałem Orwella – znów przerwałem. – Nie gorączkuj się. Orwell napisał po prostu, że każdy układ opiera się na ekonomii, indywidualnej i zbiorowej, a to powoduje, że ideologia jest wtórna i najłatwiej ją zmienić tak, by usprawiedliwić wszelkie sojusze. My nazywamy to pragmatyzmem. Zdziwisz się nagle, jak ideowcy zaczną realizować swoje idee jedynie w sferze werbalnej, ponieważ w praktyce będą chcieli mieć lepsze samochody, lepsze mieszkania,

pełne drogich przedmiotów. W końcu zaczną wymieniać żony na ładniejszy model, mimo że przysięgali przed ołtarzem wierność aż po grób. – A reszta? – byłem przerażony. – A reszta? Przecież ja znam wiele środowisk i nie wszyscy są tacy. Jest wielu, którzy szczerze wierzą w coś innego niż nowy samochód. To, co mówisz, to najczystszy Marks! – Za Stalina powoływanie się na Marksa groziło zesłaniem. –Oczywiście, że są ideowcy, patrioci, bezkompromisowi i krzykliwi. Niech działają, ale na marginesie. Nikt ich nie będzie ścigał za gadanie, lecz również niewielu ich posłucha, ponieważ niewielu będzie ich słyszało. Przed tym właśnie trzeba się zabezpieczyć. To jest ta druga lista. Tam są ludzie, którzy nie powinni na razie mieć wpływu na to, co dzieje się w Polsce. To ostrzeżenie dla was. My nie będziemy się wtrącać, ale jeśli chcecie, pomożemy wam… – przerwał i wiedziałem, że nie wie, jak to powiedzieć – …żebyś dobrze zrozumiał: nie zneutralizować, ale utrudnić im działanie.

– Czyli co? Rewolucja tak, rewolucjoniści nie, a naród, ta cała masa głupków popierających „Solidarność”, niech zapierdala dalej w kopalniach, tylko już nie państwowych, ale prywatnych. I niech się cieszy, że obaliła komunę. Ludzie nie są tacy głupi. Nie boicie się, że w końcu się zorientują, co jest grane? – Pewnie tak, ale na samym początku będą zachwyceni. Dostaną trochę wolności, sloganów o ukaraniu zbrodniarzy, skończy się przewodnia rola partii komunistycznej, będą mieli wybór i minie dużo czasu, zanim się zorientują, co jest grane. Do tego czasu my już będziemy gotowi na nowy etap. Dla Waszyngtonu liczy się tylko Moskwa. Nadarza się okazja, by rozszerzyć strefę wpływów, i wykorzystamy to natychmiast. Wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata. Tymczasem idą trudne czasy. Bliski Wschód, Afryka, Chiny. Na to musimy być przygotowani. Czas zakończyć zimną wojnę. Na koniec roku jest przygotowywane spotkanie naszego nowego prezydenta z Gorbaczowem. Pokażemy naszą dobrą wolę i pozwolimy nawet wybrać miejsce. Widzisz, jakie to skomplikowane. Doczekacie się i wy pełnej demokracji – zakończył, próbując mnie pocieszyć, chociaż wiedział, jak słabo to zabrzmiało. – Nie boicie się, że ludzie z tej drugiej listy pociągną za sobą więcej ludzi, niż wam się wydaje i wygrają? Co wtedy? – zapytałem. – Cóż? – odezwał się po chwili. – Jestem pewien, że na taki wypadek

mamy kolejną listę, ale tej nigdy nie dostaniecie. Rosjanie pewnie także mają swoje listy. Nie patrz tak. Nie znam nazwisk w kopercie. Wiem tylko tyle, ile mi powiedziano. No, a teraz druga sprawa. Chodzi o ciebie. Co zamierzasz dalej robić? – Jak to co? – zamierzał mnie w końcu werbować? – Nie chcę cię werbować. Nic podobnego – odczytał moje myśli. – Chodzi o to, co dalej będziesz robił w kraju. Masz zamiar pracować w służbie? – A co będę robił? Gdzie pójdę? Na mieście ludzi od nas nie chcą, a po Gałuszce tylko czekają na zemstę. – Właśnie. A jeśli dojdzie do zemsty i zostaniesz na bruku? – drążył dalej. – Są i takie głosy. Oczywiste jest, że jeśli nastąpi zmiana władzy, zwalą wszystko na nas i zapłacimy za ich świństwa. Zresztą, z tego, co mówisz, widać wyraźnie, że zmieniamy sojusznika, a ja na miejscu nowych porządnie przyjrzałbym się starym również i pod tym kątem. Pracowaliśmy dla Rosjan, czy tego chcemy, czy nie. Znają nas i mogą próbować wykorzystać. Mówię ci to jako zawodowiec. Co ze mną będzie? Nie wiem. Najwyżej będę żebrał albo pójdę na jakąś budowę. – Sam widzisz. Może nie być aż tak strasznie, lecz warto być przygotowanym na najgorsze. Twoi nie przepadają za tobą. Nie dziw się, mamy swoje źródła. – Macie, i co z tego? Do czego zmierzasz?

– Słuchaj – powiedział powoli. – Jeśli chcesz, powtarzam: jeśli chcesz, możesz przyjechać do nas na stałe. Sam lub z rodziną. Załatwimy ci pracę, nawet u mnie w biurze, mieszkanie, całą akomodację. Będziesz miał święty spokój. Wykorzystamy cię do szkolenia ludzi i konsultacji. Nikogo nie zdradzisz. Po prostu zwolnisz się teraz i przyjedziesz do nas. Przygotujemy wszystko. Zamilkliśmy na chwilę. „Ketling” zamówił kolejne kufle, a ja myślałem intensywnie. K Piotr Wroński, „Weryfikacja”, wyd. Editions Spotkania 2015; Część II, Wiedeń, Warszawa, Gdańsk, Szczecin, luty 1989; Rozdział „Ketling – blaski i cienie pracy z oferentem”, ss. 198-204

R e k l a m a

5 15%

Pakiet Ustaw Prawa i Sprawiedliwości to wynik rozmów z Polakami. Od dawna spotykamy się z Państwem i wiemy, czego Państwo oczekują od rządzących. 5 5 5

15% 15% 15%

JEŚLI OBYWATELE OBDARZĄ NAS ZAUFANIEM, TO ZARAZ PO WYBORACH ZACZNIEMY WPROWADZAĆ NASZE PROPOZYCJE:

REKLAMA PiS 500 zł na dziecko – ustawa program 555

5

żadne dziecko nie zostanie odebrane rodzicom tylko dlatego, że są biedni

Rodzina 500+

15% 15% przywrócimy poprzedni wiek emerytalny 15% 15%

12 zł/h

12 zł/h 12 zł/h 12 zł/h

12 zł brutto - minimalna stawka godzinowa

bezpłatne leki dla seniorów po ukończeniu 75. roku życia

wprowadzimy skuteczne ubezpieczenia dla rolników na wypadek np. suszy czy powodzi

rodzice będą decydować, czy ich 6-letnie 5 są gotowe, aby pójść do szkoły dzieci

wzmocnimy ochronę ziemi rolniczej

To są konkretne zadania. Mamy gotowe projekty ustaw, które pozwolą szybko 12 zł/h 12zrealizować. zł/h je Jesteśmy przygotowani, by dla Państwa dobrze pracować. 12 zł/h 15%

12 zł/h

www.wybierzpis.org.pl 12 zł/h

U

G A Z E T A

R

I

E

N I E C O D Z I E N N A

R

Redaktor naczelny

Libero

Projekt i skład

Redakcja

Zespół

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński Magdalena Uchaniuk Maciej Drzazga Antoni Opaliński Łukasz Jankowski Paweł Rakowski

Lech R. Rustecki Spółdzielczej Agencji Informacyjnej

Wojciech Sobolewski

Stała współpraca

Wiktoria Skotnicka reklama@radiownet.pl

Korekta

Dystrybucja własna Dołącz!

Wojciech Piotr Kwiatek Magdalena Słoniowska

dystrybucja@mediawnet.pl

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

Data wydania

3.10.2015 r.

Nakład globalny

15.360 egz.

ISSN 2300-6641 Numer 17 październik 2015

ind. 298050

K


kurier WNET

3

W·Y·B· O ·R·Y Jakim senatorem będzie Pani Anna Anders? Chcę pracować dla ludzi. Nie tylko interesować się wielkim światem, ale przede wszystkim być związana z wyborcami. Regularnie odwiedzać kościoły, szkoły w moim okręgu i pytać ludzi, także dzieci, jak się czują, czy są szczęśliwi. A jeżeli nie, to czego im brakuje... Przede wszystkim jest Pani kojarzona ze swoim ojcem. Kiedy zorientowała się Pani, że jest on kimś wyjątkowym? Bo tata to tata, czasem skrzyczy, a przecież to postać z podręcznika historii Polski... Kiedy miałam kilka lat, ojciec wkładał mundur, a normalnie ludzie się tak nie ubierali. Mama się śmiała, że wygląda jak choinka, jak włożył te wszystkie ordery. Gdy byłam trochę starsza, widziałam, jak na cześć mojego ojca – czy był w mundurze, czy ubrany po cywilnemu – wstawała cała sala. „Czołem, żołnierze!”, „Czołem, Panie Generale!”; olbrzymi respekt. I oczywiście zawsze w pierwszym rzędzie, ja z rodzicami w pierwszym rzędzie, tak że się zorientowałam, że na nas zwracali większą uwagę niż na kogoś innego.

okręgu. Byłam na festynie, w szkole – piękne rodziny, piękne dzieci. Chciałabym wiedzieć, czego im brakuje. Wiem, że mniej więcej te same problemy są na całym świecie, ludzie się martwią o zarobki, o emeryturę, o szkołę, ale jest mi miło po prostu z ludźmi rozmawiać. Staram się mieć kontakt z wyborcami. Pytają też „skąd się Pani wzięła”, o drogę życiową? Życiorys? Urodziłam się w Anglii, w Londynie, pod koniec roku 1950. Moja pierwsza szkoła to był Convent of Jezus and Mary. W wieku 10-11 lat poszłam do drugiej szkoły, Convent of the Sacred Heart. Zawsze chodziłam do katolickich szkół prowadzonych przez siostry. W jednej i drugiej było dużo polskich dziewczynek. „Sacred Heart” skończyłam, jak miałam 19 lat, i poszłam na uniwersytet w tym samym roku, w którym zmarł mój ojciec, to znaczy w 1970. Był to Uniwersytet Bristol, w Anglii, gdzie

za Polaka, ale machnęła ręką – pułkownik w wojsku amerykańskim, niech już będzie. Przynajmniej nie będę starą panną. Potem byliśmy rok w Rzymie. Później mąż pojechał do Pentagonu, do Waszyngtonu. Tam się pobraliśmy.

Chciałabym budować wspólnotę w naszym kraju. To po pierwsze. Ale mam takie dwa, trzy najważniejsze zainteresowania. Pierwsze to współpraca z Polonią, drugie to obrona narodowa, a trzecie to młodzież. Właściwie

Wiem, że Polonia, która jest mi bardzo dobrze znana, ponieważ mieszkałam w różnych krajach, jest bardzo przejęta tym, że ma szansę nareszcie mieć coś do powiedzenia w kraju. W Pentagonie mój mąż pracował dla biura obrony w czasach prezydenta Reagana. Zajmował bardzo ważne stanowisko. Później wróciliśmy do Rzymu, bo dostał posadę przy ambasadzie amerykańskiej w obronie narodowej. Kiedy skończył z wojskiem, polecieliśmy do Monachium. Mąż zdecydo-

młodzież jest wspólnym mianownikiem wszystkich trzech. Polonia – chodzi o to, żeby młodzi ludzie wiedzieli więcej o Polsce, żeby była wymiana między Polską a Polonią na całym świecie. Wiem, że Polonia, która jest mi bardzo dobrze znana, ponieważ mieszkałam w różnych krajach,

młodzi ludzie. Możemy wspólnie pracować dla wzmacniania obrony kraju. Jeżeli chodzi o młodzież, to kontynuowałabym to, co robię dotychczas. Jestem ciągle zapraszana do szkół, bo dzieci w każdym wieku są bardzo ciekawe. Oczywiście zupełnie inne są pytania małego dziecka o Wojtka, a inne starszych dzieci, które interesują się już bardziej wojną. A dorośli pytają najczęściej, jaki ojciec był w domu, o moje dzieciństwo, o emigrację.

I najwięcej do zrobienia. Tak, ale jestem przekonana, że tam też najłatwiej coś zrobić, bo oni wszyscy są wielkimi patriotami. Oczywiście będą się na pewno kłócić między sobą, ale jest patriotyzm i chęć poznawania historii. Na przykład w Chicago w marszu z okazji 3 Maja szło jakieś 10 tysięcy osób. Tam są 62 polskie szkoły. Powstała pierwsza szkoła imienia generała Andersa; teraz ma 37 lat. Jestem z nimi bardzo blisko.

Jak wyglądają Pani kontakty z najnowszą emigracją? Jak zmienił się Londyn po 2004 roku? Wielkie, wielkie zmiany. Kiedyś znałam wszystkich, teraz znam stosunkowo mało osób, bo znajomi moich rodziców albo już odeszli, albo po prostu są bardzo starzy. Bywam na balach, spotkaniach, widzę młodszych ludzi, którzy przyjechali z Polski. Oni są bardzo ze sobą związani, ale już są inni.

Można np. ułatwić zorganizowanie kolonii letnich. Szkoła imienia Andersa w Warszawie czy pod Warszawą organizuje kolonie dla szkoły imienia Andersa z Chicago, i odwrotnie. I te dzieci się nawzajem poznają. Właśnie. Tutaj w kraju, o ile wiem, jest jakieś 20 szkół imienia generała Andersa, dochodzi do tego jakieś 50-60 szkół im. Monte Cassino i jeszcze jedna czy dwie im. II Korpusu; tak że możliwości są olbrzymie. W Chicago są do tego bardzo entuzjastycznie nastawieni. Myślę, że to by się dało zrobić.

Anna Anders, córka generała Władysława Andersa, kandyduje do Senatu RP z okręgu stołecznego. W rozmowie z Aleksandrem Wierzejskim opowiada o swoich doświadczeniach i planach.

Czy trzeba by zreformować instytucje państwa polskiego, które współpracują z Polonią? Mówię o Towarzystwie Polonia, Ministerstwie Spraw Zagranicznych, o ludziach, którzy odpowiadają za kontakty z Polonią. Dlatego powiedziałam przedtem, że Polonia jest bardzo przejęta tym, że być może nareszcie będą mieli swój głos w rządzie polskim. Bo ludziom w Polsce jest bardzo trudno zrozumieć Polonię, a Polonia przeważnie (z wyjątkiem tych, którzy niedawno wyjechali) nie bardzo rozumie to, co dzieje się tutaj. Jest potrzebna osoba, która jest tutaj, ale zna Polonię. Jakiś łącznik.

Czy potomkowie emigrantów mają dziś jakąś rolę do odegrania w polskiej rzeczywistości? Tak. Część z nich przyjeżdża Polski już od dawna. Niektórzy mają tu biznesy. Jeden za granicą, drugi w kraju. Mój znajomy z dzieciństwa, z dawnej młodości, Jan Żyliński, wybudował pomnik „Złotego Ułana” w Kałuszynie. Byliśmy razem na uroczystości w sobotę. Coraz więcej osób się teraz odnajduje, czuje się większe zainteresowanie, wracają do korzeni. W moim wypadku jest to właśnie powrót do korzeni. W Polsce niewiele wiemy o losach emigracji wojennej. Staram się opowiadać o życiu na emigracji, o emigracyjnych rodzinach. Jest sporo dobrej literatury. Adam Zamoyski pisze cudowne książki historyczne. Wiem, że bywa często w Polsce, warto posłuchać jego wspomnień. Jest też rodzina księcia Lubomirskiego, adiutanta mojego ojca. Zachęcam takie osoby do pisania książek, pokazywania zdjęć z tamtych czasów. Czy Polacy w kraju różnią się od Polaków na emigracji? Jestem bardzo wzruszona, kiedy widzę rodziny w Łazienkach, jak spacerują różne pokolenia przy ładnej pogodzie. Jednak moim zdaniem nie dbamy dostatecznie o historię, o to, żeby pokazać, jak było. Gdy się mówi o kraju, moim zdaniem jest to zbyt szare i smutne. Filmy o Polsce zawsze są jakieś szare i smutne. A tutaj jest bardzo fajnie. Aż się prosi, żeby pokazywać coś wesołego, jakieś tradycje – balów, historyczne. Bardziej pozytywne, optymistyczne. Pamięć o bohaterach, o patriotyzmie, ale bardziej kolorowo, żeby zainteresować też następne pokolenia. Na przykład ja uważam, że historia o Wojtku, tym niedźwiadku z II Korpusu, jest fantastyczna, fascynuje dzieci i starszych. O co pytają wyborcy? Ludzie zawsze pytali, jaki ojciec był w domu. Teraz wyborcy są bardzo, bardzo ciekawi, jak ja wyglądam i jaka jestem. Senator powinien dbać o swój okręg i ja poznaję teraz ludzi w moim R e k l a m a

Idę szlakiem mojego Ojca... studiowałam filologię francuską i hiszpańską. Po trzech latach skończyłam i pracowałam w Londynie w biurze prasowym. Potem pojechałam do Paryża, gdzie przez prawie rok pracowałam dla Narodów Zjednoczonych, w UNESCO. Mój szef był Niemcem, ale to wszystko było bardzo międzynarodowe. Już wtedy byłam właściwie czterojęzyczna, bo znałam francuski, angielski, hiszpański i polski. Bywałam na różnych konferencjach, robiłam tłumaczenia, ale dla mnie było w tym za dużo biurokracji. Potem znalazłam pracę w bardzo ciekawej międzynarodowej firmie, w koncernie naftowym. W związku z tym jeździłam po świecie. Znam bardzo dobrze Bliski Wschód. Mieliśmy biura w Kuwejcie, w Bahrainie i Omanie, w Jemenie. Jeździłam tam ciągle jako asystentka prezesa firmy. Poza tym szukaliśmy inwestycji na Dalekim Wschodzie. Byłam też w Australii. Pracowałam tak pięć lat. Mama się martwiła, że zostanę starą panną, bo po prostu nie miałam czasu na to, żeby się z kimś spotykać. Ciągle byłam w drodze z jednego miejsca na drugie. Tak się złożyło, że w roku 1984 poznałam mojego męża akurat na Monte Cassino. Można powiedzieć, że nad grobem ojca. Mój przyszły mąż był wtedy attaché wojskowym przy ambasadzie w Rzymie, pułkownik Robert Kosta. Mama chciała, żebym wyszła za mąż

wał, że trzeba trochę zarobić, i zaczął pracować dla firmy Rayethon. To ta firma, która buduje m.in rakiety Patriot i miała stawiać w Polsce tarczę antyrakietową. Niestety Obama zniósł ten projekt. W 1993 urodził się nam syn, Robert. Mój mąż ma jeszcze troje dzieci z poprzedniego małżeństwa. Tak że następne 20 lat byłam zajęta rodziną, a tutaj, w Polsce, upadł komunizm. Mo-

jest bardzo przejęta tym, że ma szansę nareszcie mieć coś do powiedzenia w kraju. Potem obrona narodowa. Oczywiście bardzo się tym interesuję po moim ojcu i po moim mężu. Jestem za mocniejszymi więzami ze Stanami Zjednoczonymi. Uważam, że Polska nie może być sama. Musi albo przyłączyć się do Europy, albo do Ameryki. Europa jakoś się nie może zorganizować,

My tutaj, w kraju, powinniśmy przede wszystkim zająć się Polakami ze Wschodu, którzy chcieliby wrócić do Polski. Polacy z Ukrainy, Białorusi marzą o tym, żeby tu przyjechać. Oczywiście musimy przyjąć uchodźców, ale przede wszystkim chrześcijan, bo oni naprawdę uciekają. ja mama przez 20 lat przyjeżdżała do Polski i była takim pewnego rodzaju ambasadorem mojego ojca, wojska i – powiedzmy – tradycji. Mama odeszła w 2010 roku i od roku 2011 ja przejęłam po niej pałeczkę – idę szlakiem generała Andersa. Jeśli wyborcy zdecydują, że wejdzie Pani do Senatu, czym będzie się Pani w nim zajmować?

żeby cokolwiek robić wspólnie, dlatego chyba łatwiej dogadać się z Ameryką. Bardzo popieram obronę terytorialną. Ameryka ma też inne zainteresowania, ale pod tym względem jest możliwość współpracy. Właśnie tu bym włączyła młodzież. 17 września było olbrzymie spotkanie przy pomniku Nieznanego Żołnierza, m.in. z jednostkami strzeleckimi. Jest nasze wojsko, nasi weterani, kombatanci, oficerowie rezerwy i ci

fot. Paweł Małaczewski

Wyrosła Pani w środowisku elity emigracji. Tak, tylko że ja wtedy się nie orientowałam, kim oni są, a znałam tych wszystkich generałów: Bora-Komorowskiego, Komańskiego, Dzierżyńskiego, Rudnickiego. Przychodzili do nas do domu albo spotykaliśmy się w klubach, na przyjęciach, ale dla mnie to byli po prostu znajomi, przyjaciele ojca.

My nie mieliśmy możliwości powrotu do rodzinnego kraju. W Polsce mówi się, że Polonia jest bardzo podzielona. Ludzie ze sobą nie rozmawiają, nie sposób zrobić cokolwiek wspólnie, bo zaraz ktoś się obrazi, musi być tylko tak, jak on sobie życzy. Mam wrażenie, że to jest taka polska cecha. Polacy zawsze są jakoś podzieleni. Wiem, że we Włoszech są dwie czy trzy grupy, i też są podziały. Chciałabym, żeby było inaczej, ale wydaje mi się, że tak było zawsze. Jako senator będzie Pani mogła już z nimi rozmawiać z innej pozycji. Mówić: „słuchajcie, ma być zgoda i realizujemy takie i takie sprawy”. Myślę, że jeżeliby się znalazł jakiś wspólny temat, wspólny cel, to można by wszystkich połączyć. Na pewno bym się o to starała. Oczywiście nie działałabym sama. Mam nadzieję, że to się uda. Największe skupiska Polonii to nadal Stany Zjednoczone, czy już Europa Zachodnia? Nie, Stany Zjednoczone. Chicago to przecież drugie największe polskie miasto po Warszawie, podobno tam jest milion Polaków. Tam jest na pewno największa grupa rodaków.

Teraz poproszę Panią o komentarz do spraw bieżących, bo wszystkie media żyją obecnie kwestią uchodźców. Pani była na Bliskim Wschodzie, zna Pani Zachód. Jakie jest Pani zdanie na ten temat? My tutaj, w kraju, powinniśmy przede wszystkim zająć się Polakami ze Wschodu, którzy chcieliby wrócić do Polski. Polacy z Ukrainy, Białorusi marzą o tym, żeby tu przyjechać. Oczywiście musimy przyjąć uchodźców, ale przede wszystkim chrześcijan, bo oni naprawdę uciekają. Zastanawiam się, kto naprawdę ucieka od wojny, a kto chce przyjechać do Europy, żeby więcej zarobić albo w ogóle nie pracować, tylko dostawać zasiłki. W Polsce nie możemy sobie na to pozwolić. Te kwoty – to, żeby ktoś nam narzucał, ile mamy wziąć – dla mnie to jest absurd, nas nie można porównać z bogatymi krajami Europy. Kto będzie płacił za kształcenie tych ludzi, za jedzenie, mieszkanie? A potem sprowadzą rodziny i będzie coraz więcej potrzeb. Krótko mówiąc, problem trzeba jakoś rozwiązać na Bliskim Wschodzie. Zakończyć tę wojnę i zatrzymać falę imigrantów. A kwoty podzielić tak, żeby wobec wszystkich było fair. Ja bym przede wszystkim pracowała nad tym, żeby Polaków ze Wschodu sprowadzać do Polski. Właśnie o to chodzi Fundacji im. Generała Andersa, którą założyłam dwa lata temu. Bo inni mówią „powinniśmy”, a ja mogę powiedzieć, że Fundacja im. Generała Andersa sprowadziła 150 młodych ludzi do kraju. Chciałabym to dzieło kontynuować. Moim zdaniem to, co się teraz dzieje, bardzo pomoże fundacji, bo ludzie zaczną się mocniej interesować tym, że zwłaszcza młodzi powinni mieć szansę zamieszkać w Polsce i odkrywać swoje korzenie. Ci, którzy tutaj przyjechali, są naprawdę szczęśliwi. Dziękuję bardzo za rozmowę.

K


kurier WNET

4

Z·P O D RÓŻ Y·ŚL Ą SK· CI ESZ YŃSKI

Dawna stanica harcerska, składająca się z trzech potężnych budynków z końca lat 30. XX wieku, dzisiaj stoi zapomniana na skraju wsi sołeckiej Górki Wielkie na Śląsku Cieszyńskim. Tutaj ostatnie wakacje przed wojną spędzili Alek, Zośka i Rudy – harcerze Szarych Szeregów, bohaterowie „Kamieni na szaniec” Aleksandra Kamińskiego.

Zapomniane dziedzictwo ZHP Michał Soska

H

arcmistrz Kamiński, zwany potocznie „Kamykiem”, kierował zresztą ośrodkiem i był jednym z inicjatorów jego powstania. Stanica nie jest jedynym obiektem imponującej infrastruktury harcerskiej, jaka w ostatnich latach drugiej RP powstała na Śląsku Cieszyńskim: nieopodal działała Szkoła Instruktorska ZHP, nieco dalej, w należącym dziś do Ustronia Nierodzimiu – Szkoła Harcerska, a na górze Chełm w Goleszowie – Szkoła Szybowcowa. Lata 30. XX wieku odcisnęły swe silne piętno na Śląsku Cieszyńskim. W Wiśle powstała rezydencja Prezydenta Rzeczypospolitej zwana Zameczkiem. Modernistyczna architektura na południowych peryferiach państwa była może mniej monumentalna niż w stolicy, ale wcale nie mniej oryginalna i imponująca. Śląsk Cieszyński modernizował się i rozwijał, rozwijała się turystyka górska, gospodarka, podwyższał się poziom życia ludności tych biednych i zacofanych za czasów zaborów regionów austriackiej Galicji. Do tego dorobku Drugiej Rzeczypospolitej na Śląsku Cieszyńskim niewątpliwie należy też zaskakująco bogata jak na peryferyjne, przygraniczne i słabo zaludnione tereny infrastruktura ZHP.

Szkoda jedynie, że dzisiaj praktycznie nic z niej nie przetrwało w swym pierwotnym przeznaczeniu, a po sporej części obiektów hula wiatr, trzaskając powybijanymi oknami i dziurawymi drzwiami.

Stanica Kamińskiego Stanica harcerska w Górkach Wielkich była dziełem niespotykanego już dzisiaj bezinteresownego działania, hartu ducha i optymizmu. Ma wyjątkową wartość historyczną, architektoniczną, społeczną i świadczy o wielkości dorobku okresu międzywojennego dla rozwoju cywilizacyjnego Polski i Śląska. Powstała w drugiej połowie lat 30. ubiegłego wieku dzięki wsparciu wybitnego wojewody śląskiego, dra Michała Grażyńskiego – entuzjasty i propagatora harcerstwa, od 1926 roku członka, a później przewodniczącego Związku Harcerstwa Polskiego. Modernistyczne, lecz nawiązujące w formie do stylu góralskiego budynki zaprojektował zapomniany dziś architekt Bogdan Laszczka – twórca między innymi schroniska na Hali Kondratowej w Zakopanem, syn rzeźbiarza Konstantego Laszczki. Architektura gmachów ośrodka, którego powstanie ściśle

wiązało się z zaangażowaniem wojewody śląskiego, miała więc być w pewnym stopniu reprezentacyjna. Odbiega jednak zdecydowanie od modernizmu lat 30. w czystej postaci, tak często spotykanego na południowych rubieżach województwa śląskiego. Najprawdopodobniej polski architekt korzystał z rozwiązań górskiej architektury alpejskiej z tamtych lat, widać bowiem wyraźne podobieństwa do budowli turystycznych w Austrii i nazistowskich Niemczech. Wadą tego, awangardowego wprawdzie w polskich warunkach, lecz przeniesionego z gruntu niemieckiego stylu był niewątpliwie pewien monumentalizm, ciężkość formy i bijący z grubych i wysokich szarych murów chłód. Niemniej jednak zarówno z zewnątrz, jak i w środku budynki ośrodka były wyjątkowo dopracowane, na tamte czasy nowoczesne i spełniały wszystkie stawiane im wówczas wymogi. Pomysłodawcą szkoły instruktorskiej w Górkach (oficjalnie zwanej Ośrodkiem Harcerskim) był druh Aleksander Kamiński – pedagog, wychowawca, instruktor harcerski, późniejszy żołnierz AK i jeden z ideowych przywódców Szarych Szeregów. To dzięki jego zaangażowaniu, entuzjazmowi i talentowi w niezwykle krótkim czasie

powstała harcerska stanica w Górkach Wielkich, będąca elementem szerokiej infrastruktury harcerskiej na Śląsku Cieszyńskim. Warto też wspomnieć, że pomijając pierwotną pomoc finansową od wojewody Grażyńskiego, wszystkie obiekty zostały sfinansowane ze środków własnych ZHP i nie czerpały z zasobów budżetu państwa. Ośrodek Harcerski, zwany także Centralną Szkołą Instruktorską Harcerstwa Męskiego, rozpoczął pracę w maju 1937 roku. Teren, na którym powstał, był wcześniej dzierżawiony przez Tadeusza Kossaka – ojca pisarki Zofii Kossak-Szczuckiej (Szatkowskiej), podczas okupacji założycielki Frontu Odrodzenia Polski i Rady Pomocy Żydom „Żegota”. W pobliskim dworze Kossaków działa zresztą aktualnie Muzeum Zofii Kossak, fundacja jej imienia oraz Centrum Kultury i Sztuki. Ośrodek składał się z trzech budynków imponujących rozmiarów: Domu Ogólnego, Domu Zuchów i Domu Kursów. Był zelektryfikowany, zaopatrzony w kanalizację, centralne ogrzewanie i własne ujęcie wody pitnej; posiadał sklep, pokoje gościnne, kancelarię, bibliotekę, czytelnię, jadalnie, składy i… własną wieżę ciśnień (zbiornik wody umieszczono na

R e k l a m a

DELEGACJA PiS w PE W TROSCE O POLSKIE SPRAWY W EUROPIE MIĘDZYNARODOWA KONFERENCJA NA TEMAT OBŁAWY AUGUSTOWSKIEJ

KONFERENCJA POLSKIE LASY PAŃSTWOWE W UE – CZY NIE WARTO ICH BRONIĆ?

UPAMIĘTNIENIE POLSKICH PILOTÓW POLEGŁYCH W BITWIE O ANGLIĘ

szczycie wieży Domu Ogólnego, wówczas najwyższego budynku w Górkach Wielkich). Od listopada 1937 roku w ośrodku działał także Harcerski Uniwersytet Ludowy (Wiejski), którego zadaniem było wychowywanie młodzieży wiejskiej i podnoszenie poziomu kultury i gospodarki na polskiej wsi. Z uniwersytetem współpracował, prócz Aleksandra Kamińskiego, także Gustaw Morcinek – znany pisarz i publicysta związany ze Śląskiem Cieszyńskim. Podczas okupacji w Górkach Wielkich działała niemiecka Gebietsführerschule – szkoła okręgowych kadr NSDAP. Po wojnie ośrodek przekształcono w dziecięce sanatoria gruźlicze, które weszły wraz z wielkim sanatorium na Kubalonce w Istebnej i jego oddziałem w Wiśle w skład Beskidzkiego Zespołu Leczniczo-Rehabilitacyjnego. Były Ośrodek Harcerski na dobre przestał być użytkowany w roku 1999. Do dzisiaj popadł w prawie zupełną ruinę, a z trzech potężnych modernistycznych budynków o imponującej architekturze tylko jeden uniknął wandali, szabrownictwa i zniszczenia, ponieważ został przez gminę Brenna – właściciela całego obiektu wraz z parkiem – udostępniony Hufcowi ZHP im. Józefa Kreta z Jastrzębia Zdroju. ZHP jednak na stałe nie korzysta z tego budynku, wykorzystując go przede wszystkim jako magazyn, co w perspektywie także grozi mu postępującą dewastacją. Przyszłość dawnego ośrodka, mimo społecznych starań o uratowanie go od zapomnienia, jest więc niepewna.

Pierwszy zelektryfikowany budynek w Górkach Wielkich Zanim powstał obiekt w Górkach, harcerski ośrodek szkoleniowy postanowiono ulokować w budynkach folwarku dawnej austriackiej Komory Cieszyńskiej – w Buczu, położonym na zboczu wzniesienia o tej samej nazwie: w wielkiej, murowanej oborze, stodole i dwóch czworakach. Po trzech latach starań i zbierania środków finansowych w 1931 roku poświęcono i uroczyście otwarto nową Szkołę Instruktorską ZHP. Miała się ona stać harcerskim centrum programowo-metodycznym z centralną biblioteką wydawnictw harcerskich i kształcić harcerskich opiekunów, nauczycieli i przywódców na skalę całego państwa. Nie spełniała jednak wymagań stawianych nowoczesnemu ośrodkowi szkoleniowemu harcerstwa. Zasadnicze zmiany w funkcjonowaniu szkoły nastąpiły w roku 1933, kiedy to – także z inicjatywy i przy wsparciu finansowo-organizacyjnym wojewody Michała Grażyńskiego – otwarto w niedalekim Nierodzimiu Szkołę Instruktorów Zuchowych. Wtedy to Bucze stało się ośrodkiem służącym wyłącznie harcerstwu żeńskiemu, przyjmując oficjalną nazwę Instruktorskiej Szkoły Harcerstwa Żeńskiego. W sierpniu 1932 roku to tutaj odbyła się VII Światowa Konferencja Skautek. Bucze stało się ośrodkiem szeroko rozumianej pracy społecznej na rzecz ubogich mieszkańców okolicznych miejscowości, a także centrum zdrowotnym, specjalizującym się w prewencji i zwalczaniu chorób płuc i gruźlicy. Placówka organizowała też pierwsze w wielu wsiach przedszkola, dokształcała młodzież wiejską i prowadziła różnego rodzaju działalność kulturalną i oświatową. W 1938 roku, gdy było już wiadomo, że może wybuchnąć wojna, szkoła w Buczu stała się ośrodkiem szkolenia obronnego. Podczas okupacji struktury harcerskie działały w konspiracji, utrzymując łączność z rządem emigracyjnym w Londynie oraz z AK. Po wojnie ośrodek został przeznaczony na placówkę sanatoryjno-leczniczą i do dziś użytkowany jest jako samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej dla dzieci. Budynki dawnej szkoły instruktorek – dzisiejszego Dziecięcego Ośrodka Leczniczo-Rehabilitacyjnego – zostały w ostatnich latach wyremontowane.

Centralny Ośrodek Szkolenia Starszyzny Zuchowej Męskiej i… Szkoła Szybowcowa Jako pierwsza w Polsce tego typu placówka powstała w 1933 roku w ustrońskim Nierodzimiu Szkoła Instruktorów Zuchowych Głównej Kwatery Harcerzy. Także ta placówka zaistniała dzięki zaangażowaniu Aleksandra Kamińskiego i wsparciu finansowemu wojewody śląskiego. Ośrodek ten nie tylko kształcił harcerzy, ale organizował kolonie dla dzieci z biednych rodzin wiejskich i robotniczych i był społecznie ważną placówką badawczą. Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o chyba najbardziej nietypowej harcerskiej placówce, położonej na wzgórzu Chełm we wsi Goleszów, niedaleko Ustronia i Cieszyna – Szkole Szybowcowej. Została ona otwarta w 1934 roku dzięki staraniom śląskiej Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Aeroklubu Śląskiego oraz Okręgowego Komitetu Szybowcowego. Miała uczyć przyszłych lotników i co miesiąc jej kursy kończyło kilkadziesiąt osób, przeważnie starszych harcerzy i harcerek. Posiadała własny niewielki budynek na wzgórzu, drewniane hangary i magazyny, niezbędną infrastrukturę i tabor. Jeszcze przed wojną dysponowała około 30 własnymi szybowcami różnych typów i do września 1939 roku wyszkoliła około półtora tysiąca lotników. Decyzją powojennych władz komunistycznych na początku lat 50. ub. wieku ostatecznie szkoła przestała istnieć. Decydującym czynnikiem była zapewne niekorzystna lokalizacja placówki w niewielkiej wiosce blisko granicy państwa, być może także zaważył fakt, że lotnictwo szybowcowe utraciło swój związek z lotnictwem wojskowym, a w niedalekim Bielsku-Aleksandrowicach istniał od 1946 roku Szybowcowy Zakład Doświadczalny, korzystający z tamtejszego lotniska sportowego. Tradycje lotnicze na Chełmie żyją jednak nadal i obecnie mieści się tam centrum szkoleniowe paralotniarstwa.

Na ratunek stanicy? Kilka lat temu z inicjatywy Fundacji im. Zofii Kossak powstała akcja „Ratujmy stanicę Kamińskiego”. Zorganizowano szereg wystaw w bibliotekach, muzeach i domach kultury, wyznaczono ścieżkę dydaktyczno-przyrodniczą „Szlak Kamyka” w Górkach Wielkich, przy dofinansowaniu ze środków Starostwa Powiatowego w Cieszynie wydano publikację „Aby przypomnieć zapomniane”, zorganizowano kilka spotkań poświęconych historii stanicy i lekcje żywej historii pod patronatem Ministra Edukacji Narodowej. Działania na rzecz przywrócenia pamięci o stanicy wsparło także Muzeum Historii Polski. Niewiele to jednak zmienia wobec dwóch smutnych faktów. Po pierwsze: nic nie przetrwało z wielkiego przedwojennego przedsięwzięcia, jakim była budowa od zera harcerskiej infrastruktury szkoleniowo-wychowawczej na Śląsku Cieszyńskim. Można niestety powiedzieć, że cały entuzjazm, wszelkie starania i wysiłki z tamtych lat z punktu widzenia polskiego harcerstwa zostały zaprzepaszczone. Nie ma dziś ani szkoły lotniczej, ani szkół instruktorskich, ani bibliotek czy baz szkoleniowych. I po drugie: najpiękniejszy i najbardziej okazały z powstałych wtedy obiektów, czyli stanica Kamińskiego, jest de facto obiektem zapomnianym i porzuconym, który z roku na rok popada w stan coraz większej ruiny. Dawne harcerskie ośrodki na Śląsku Cieszyńskim były symbolami olbrzymiej pracy społecznej, edukacyjnej, kulturalnej, a także gospodarczej Związku Harcerstwa Polskiego. Dawały świadectwo modernizacji i rozwoju cywilizacyjnego II RP, przerwanego przez II wojnę światową. Ich pozostałości dzisiaj mają, niestety, już tylko wartość historyczną. Jest to jednak wartość ogromna, a postacie, z którymi są powiązane, znamy z kart podręczników historii. Czy naprawdę możemy sobie pozwolić na dalsze niszczenie takiej tradycji i takiego dorobku? K


kurier WNET

5

T· E · L· E · G · R·A· F 30 tysięcy owiec zeszło na zimę z gór. T Wskutek decyzji kanclerz

przeprowadziła przez Sejm i Senat ustawę demolującą OFE. T

„Puls ziemi” Józef Skrzek uczcił 150-lecie Katowic. T Podczas

Angeli Merkel do serca Europy przybyło więcej wyznawców islamu

Głosami PO i PSL Sejm sprzeciwił się postawieniu Zbigniewa Zio-

mszy św. żałobnej poprzedzającej otwarcie Panteonu Mauzole-

niż za czasów Sulejmana Wspaniałego. T Na szczycie przywódców

bry przed Trybunałem Stanu. T „Taśmy” pogrążyły Krzysztofa

um Żołnierzy Wyklętych-Niezłomnych w sektorze wydzielonym

państw UE ustalono podział imigrantów między kraje członkow-

Kwiatkowskiego (NIK), potwierdzając dotychczas panujące opinie

przez MON dla gości honorowych zabrakło miejsca dla Andrzeja

skie oraz zapowiedziano, że istnieje już plan, jak do końca roku

o Janie Burym (PSL) i Elżbiecie Bieńkowskiej (PO). T Jeżdżące po

Pileckiego (syna Witolda) oraz szefa zespołu prowadzącego prace

stworzyć plan powstrzymania imigracyjnej fali. T Rząd premier

polskich drogach auta przyłapanego na eko-fałszerstwach koncer-

ekshumacyjne na warszawskiej „Łączce”, prof. Krzysztofa Szwa-

Kopacz zgodził się na przyznanie Polsce statusu państwa granicz-

nu Volkswagen okazały się bardziej zanieczyszczać powietrze niż

grzyka. T Jacht pułkownika Ryszarda Kuklińskiego „Strażnik Po-

nego, co umożliwi budowę na naszym terytorium obozów przej-

wszystkie rodzime elektrownie węglowe razem wzięte. T Gazo-

ranka” po latach ponownie zawinął do Gdyni. T Z okazji kolejnej

ściowych dla imigrantów (tzw. hot spotów) oraz przyjęcie bliżej

port podzielił los gazu łupkowego w Polsce. T GUS oszacował, że

edycji najbardziej prestiżowego konkursu pianistycznego świata

nie sprecyzowanej liczby imigrantów przebywających już w UE.

udział szarej strefy w tworzeniu PKB wzrósł z 12% w 2011 roku do

Polskie Radio uruchomiło cyfrowe Radio Chopin. T Otrzymując

T Przy okazji wypisano Polskę z Grupy Wyszehradzkiej. T Polsce nie jest po drodze z byłymi sojusznikami Hitlera, wytłumaczył tę decyzję rządu senator Janusz Sepioł (PO) – od dziesięciu z górą lat aktywny uczestnik organizowanych za publiczne pieniądze wielodniowych wizyt studyjnych w Czechach, Słowacji i na Węgrzech. T Zastrajkowali uczniowie

12 wyróżnień, dramat telewizyjny „Gra o Tron” zdominował galę rozdania Na-

Niemiecki Die Welt piórem Jana Tomasza Grossa ogłosił, że Polacy w czasie II wojny światowej zabili więcej Żydów niż Niemców, a ambasador Federacji Rosyjskiej w Warszawie oskarżył Polskę o współudział w wywołaniu II wojny światowej.

polskich szkół na Litwie. T Decentra-

gród Emmy. T Mam nadzieję, że to nie będzie »maluch«, bo ja będę musiał siedzieć z nim w środku – miał według Gościa Niedzielnego powiedzieć arcybiskup Nowego Yorku Timothy Dolan, człowiek słusznej wagi, na wieść o tym, że podczas wizyty w USA papież Franciszek zażyczył sobie poruszać się wysłużonym fiatem.

lizujące kraj zmiany w ukraińskiej konstytucji poparł prezydent

14,5% (ponad 100 mld PLN) w 2013 roku. T Mimo optymistycz-

T Na nowych szwedzkich banknotach o najwyższych nominałach

Obama, a skrytykował prezydent Putin. T Katalończycy, prze-

nych przewidywań MEN, w matematyce i pisaniu dzieci z rocznika

500 i 1000 koron królowie Karol XI i Gustaw Waza zostali zastąpieni

zywani w Hiszpanii „polacos” (sknerusi), zagłosowali za niepod-

2008 okazały się radzić sobie gorzej niż starsi o rok koledzy. Wśród

przez śpiewaczkę operową Birgit Nilsson oraz sekretarza general-

ległością. T Na Greenpoincie, a następnie w ONZ, pojawił się

przebadanych przez Instytut Badań Edukacyjnych sześciolatków

nego ONZ Daga Hammarskjölda. T Prokuratura w Białymsto-

prezydent Andrzej Duda. T Rozpisane przez byłego prezydenta

podobnie braki dotyczyły także koordynacji ruchowo-wzrokowej

ku sformułowała akt oskarżenia wobec członków tzw. komórki

referendum okazało się najdroższym sondażem w historii kraju:

i radzenia sobie z emocjami. T Meanstremowe media i General-

wsparcia państwa islamskiego, zajmującej się umieszczaniem bo-

koszt 84 mln PLN/2,4 mln głosujących. T Nie ma szans, traktuj-

nego Konserwatora Zabytków ogarnęła gorączka „złotego pocią-

jowników dżihadu w prywatnych polskich szpitalach T W loso-

my Sejm poważnie – usprawiedliwiła brak prac nad prezydencką

gu”. T Wskutek rządowego programu naprawczego największej

waniu numerów wyborczych list PiS stał się jedynką, a PO dwójką.

ustawą emerytalną marszałek Kidawa-Błońska. Niespełna dwa

firmie górniczej w Europie – Kompanii Węglowej – po raz kolejny

lata po tym, jak rządząca większość w ciągu jednego tygodnia

w tym roku zajrzało w oczy widmo upadku. T Suitą muzyczną

Lech Jęczmyk proponuje

Geniusz Żydów (w ujęciu Krzysztofa Kłopotowskiego)

O

trzymaliśmy – nakładem „Frondy” – ważną książkę na temat Żydów i Polaków, którą postanowiłem wziąć na swój polski rozum, rozum niewielki i ograniczony, jak to autor niejednokrotnie w swojej książce podkreśla. Krzysztof Kłopotowski (nota bene jego imię znaczy po grecku „niosący Chrystusa”), znakomity krytyk filmowy i długoletni mieszkaniec Nowego Jorku, pisze ze znawstwem o żydowskości Hollywoodu. Także o żydowskim lobby w Waszyngtonie i wpływowej gazecie „New York Times”. Bardzo odważnie pisze o „Gazecie Wyborczej”, nie bacząc na fakt, że Michnik trzyma w pogotowiu gromadę kiepskich, ale agresywnych adwokatów. Pisze o żydokomunie i przytacza list pani Fieldorf-Czarskiej, proponujący utworzenie polskiego Yad Vashem, gdzie sadzono by drzewa dla każdego Żyda, który uratował życie Polakowi. Ale tematem, który przewija się przez całą książkę, jest niższość umysłowa Polaków w stosunku do Żydów. Dowodem ma być wyższy przeciętny iloraz inteligencji (wszyscy Azjaci mają IQ o 5% wyższy niż biali) i dużo wyższa liczba Nagród Nobla. Autora nie interesuje, że my mamy więcej świętych. Może po prostu gramy w inną grę?

Kilkadziesiąt już lat temu redaktor Kłopotowski poprowadził w Muzeum Archidiecezji dyskusję na temat „Czy warto być Polakiem?”. Zakończył ją odpowiedzią: „Jeżeli jest Bóg, to warto być Polakiem”. Na podstawie książki „Geniusz żydowski” i wcześniejszego artykułu w „Rzeczypospolitej” (Geniusz Niemców, „Plus Minus”, 19.V.2013) można wnioskować, że pan Kłopotowski w istnienie Boga nie wierzy. Polakiem, uważa Pan Redaktor, można być tylko pod władzą niemiecką albo żydowską. Zostaliśmy postawieni przed trudnym wyborem. A może by tak rozbiory? Wśród licznych wad Polaków niechęć autora budzi też kult Matki Bożej (Nie jest w tym oryginalny, to stara śpiewka odrodzicieli pogaństwa). Pisze Krzysztof Kłopotowski: „Gdy jednostka czy grupa ludzka ma trudną historię, to pozostaje wierna swemu męskiemu Bogu, jak Żydzi, albo szuka ratunku u kobiecego aspektu Boga wybaczającego. Cofa się wtedy psychicznie do dzieciństwa. Przestaje być rycerzem Chrystusa, a staje się dzieckiem Maryi”. Zwróćmy uwagę na te implikacje – Żydzi „pozostali wierni” Bogu, a więc chrześcijanie Boga zdradzili, oddając się pod opiekę Maryi. Przestaliśmy być rycerzami i staliśmy się dziećmi. Panie

Krzysztofie, „Bogurodzica” to nie jest kołysanka, to pieśń bojowa rycerzy, którzy po jej odśpiewaniu niejedną bitwę wygrali! Na stronie 295 autor pisze o swojej „woli prawdy bez względu na koszty”, ale na poprzedniej stronie chwali Żydów za brak jednej prawdy i centralnego autorytetu, stojącego na jej straży. Więc „jak żyć”, Panie Redaktorze? Dalej Krzysztof Kłopotowski pisze: „Karl Popper, Żyd wiedeński, odkrył [sic!], że cała nasza wiedza to tylko hipotezy. Nie można udowodnić, że jakieś przekonanie jest prawdziwe”. Nieco dalej pisze o „złych wzorcach kultury polskiej, nisko ceniącej naukę”. Może Polacy dużo wcześniej odkryli to, co Popper? Po prostu chrześcijańska „obiektywna prawda”, za obronę której gani autor wyznawców Chrystusa, nie dotyczy fizyki czy astronomii, a teologia jest jedyną nauką, która się nie starzeje po pięćdziesięciu latach. Pan Kłopotowski widzi opozycję między cywilizacją żydowską a polską (czy szerzej chrześcijańską) jako przeciwieństwo między wiedzą a wiarą, jednak w księgach żydowskich chwali się nie wiedzę w konkretnej dziedzinie, a mądrość, słuszniej więc byłoby mówić o opozycji mądrość – miłość. Mądrość zaś bez miłości staje podejrzanie blisko

chytrości i cwaniactwa. Dla chrześcijanina mądrość ma sens, kiedy służy miłości. „W Talmudzie znajduje się orzeczenie, pisze autor, że wolno sprzedać synagogę, jeśli pieniądze są potrzebne na zbudowanie szkoły. Nie słyszałem, żeby wolno było sprzedać kościół w tym celu”. Otóż u chrześcijan nie było i nie ma wyboru: kościół albo szkoła. U nas zakładano szkoły przy kościołach.

K

łopotowski wychwala cud cywilizacji żydowskiej w Palestynie. Widać, że łyknął tu potężną dawkę propagandy. Palestyna nie była kawałkiem pustyni, jej mieszkańcy, potomkowie biblijnych Żydów, byli rolnikami, zwłaszcza w Gazie słynęli z sadownictwa. Żeby pochwalić zmysł organizacyjny żydowskich przybyszów, nie trzeba poniżać Palestyńczyków. To samo dotyczy Polaków w Stanach. Przybyli jako często niepiśmienni chłopi, są dziś w czołówce pod względem wykształcenia i zamożności. Prawdą jest natomiast, że w przeciwieństwie do Żydów nie potrafili przekształcić tej pozycji w siłę polityczną. Pan Kłopotowski podziwia Żydów za ich bogactwo i liczbę zdobytych Nagród Nobla. Nawiasem mówiąc, jest książka amerykańskiej Żydówki, pokazująca, że zdobywanie Nobli jest zasługą nie tylko inteligencji i pracowitości, ale i wypracowanej strategii – w określonych dziedzinach nagrody przyznawane są uczniom poprzednich laureatów. To jest pewna puszczona w ruch maszyna. Ja, odkąd stałem się wierzącym chrześcijaninem, straciłem nabożny stosunek do nauki i zrozumiałem,

Maciej Drzazga

dlaczego Grecy stawiali ją na równi ze sztukami pięknymi. Do pieniędzy nigdy nabożeństwa nie miałem. Do tych wszystkich żydowskich Nobli bez żalu dorzucę im Wałęsę, Szymborską i Miłosza. Idź złoto do złota, Reymonta tylko bym zostawił, Sienkiewicza i Skłodowską-Curie. Musiałem się zastanowić, na czym polega zasadnicza różnica światopoglądowa między mną a redaktorem Kłopotowskim (To wspaniale, jeżeli książka zmusza do takiego samookreślenia). Osoby, na które autor się powołuje – Nietzsche, Darwin, Jung czy Jerzy Prokopiuk, którego osobiście lubię, choć się z nim nie zgadzam – nie są moimi mistrzami. Najważniejsza jednak jest inna różnica, różnica zasadnicza, decydująca o przynależności do odrębnych cywilizacji. Otóż redaktor Kłopotowski nie wierzy w nieśmiertelną duszę. Różnica między człowiekiem, który wie, że jest nieśmiertelny, a człowiekiem, który tego nie wie, jest taka, jak między zawodnikami, z których jeden myśli, że meta jest za sto metrów, a drugi wie, że biegnie w maratonie. Dla kogoś, kto wierzy, że prawdziwe nagrody przyznawane są po tamtej stronie granicy między życiem doczesnym a wiecznym, elektroniczne, niewidoczne pieniądze i błyskotki orderów odwracają tylko uwagę od prawdziwego celu biegu. Członkowie odmiennych cywilizacji, wyznawcy różnych światopoglądów nie mają czego od siebie przejmować. Możemy poznawać swoje języki, ale tworzenie języka pośredniego, jakiejś mieszanki, byłoby zubożeniem obu cywilizacji. „Nie można być cywilizowanym na dwa sposoby” napisał nasz historiozof Koneczny. Zadanie

zmieszania obu cywilizacji, jakie postawił przed sobą Krzysztof Kłopotowski, jest nie tylko karkołomne – jest całkowicie utopijne. Bardziej prawdopodobne (a właściwie nieuniknione na dłuższą metę) jest nawrócenie Żydów. W Stanach Zjednoczonych rozwija się, tępiona w Izraelu, organizacja „Żydzi za Chrystusem”. Mamy też słynnych konwertytów, jak chociażby wielki rabin Rzymu, wstrząśnięty akcją ratowania Żydów przez papieża Piusa XII. Na razie jednak każdy pozostanie przy swoim: Żydzi będą wywracać Talmud na lewą stronę i mnożyć swoje stada złotych cielców, my będziemy modlić się do Maryi i robić swoje beznadziejne powstania. K Krzysztof Kłopotowski. Geniusz Żydów na polski rozum, „Fronda” 2015

podzi ę kowania

PARTNERZY WAKACYJNEJ TRASY RADIA WNET „CZAS NA ZMIANY”

Tomaszów Mazowiecki

Nowy Sącz

GDYNIA

WOJEWÓDZTWO PODKARPACKIE

Bolesławiec

Nowe Miasto nad Pilicą


kurier WNET

6

Jak doszło do powstania filmu „Stella”? Wszystkiemu jest winien Marek Jerzman. Nie wiem, jak mnie znalazł. Przyjechał do Warszawy i pojechaliśmy na Podlasie. Jeździliśmy do tych ludzi, u których byłam. Potem kończyliśmy film u Macieja Pawlickiego w domu. W czasie wojny była Pani w Siedlcach, na Podlasiu, gdzie rozstrzelano 17 tysięcy Żydów. Pani udało się przed tym uciec. Tak. Powiedziałam do mamy: „ja uciekam”, wyjęłam z kieszeni słoik miodu, zostawiłam jej, zeszłam z wozu – i w ogród pani Piotrowskiej. Przeleżałam w konopiach. Przyniosła mi mleko i chleb, przepraszała, że taki suchy; nie miała innego. Do trzeciej leżałam w tych konopiach i słyszałam cały czas strzały. Wiedziałam, że moja mama tam jest. Stale walczyłam ze sobą, czy wyjść, być z nią, pomagać jej, ratować, czy przesiedzieć. I mama przeżyła? Tak. Potem przyszła do mnie. A później poszłam dalej. Bo mama chciała, żebym zaczęła chodzić do kościoła, żeby ludzie się przyzwyczaili do tego, że tam jestem. Chodziłam. Jedna pani zobaczyła mnie, jak siedziałam na płocie pod kościołem, i narobiła szumu, że spalą przeze mnie całą wieś. Poszłam dalej. To było dwa lata krążenia, na Podlasiu, po wsiach. W każdym miejscu pracowałam, robiłam na drutach, kończyłam, polecali mnie komuś innemu, szłam dalej.

w·y·w·i·a·d Nie panie – ja sama. Mamę – Kaję Gitlę Zylbersztajn – siedem miesięcy ludzie ukrywali, robiła im na drutach, potem była w jakiejś wsi. Do domu wszedł syn leśnika, w zielonym mundurze. Mama zobaczyła zielony mundur, ręce jej zadrżały, zresztą była podobna do Żydówki – od razu ją złapał. Nic nie pomogło, że ludzie mówili, że to handlarka z Warszawy. Zabrał ją na komisariat. Trzy dni ją tam dręczyli, chcieli wydobyć z niej, gdzie była przez siedem miesięcy. Gdyby otworzyła usta, ci wszyscy, którzy nas przechowywali, już by nie żyli. Ta mała i słaba kobieta miała tyle bohaterstwa, że umiała milczeć. Wierzę, że poszła na śmierć z uśmiechem. Zastrzelili ją na cmentarzu w Łosicach. Przetrwała Pani całe to piekło i wróciła do Łodzi.

Nie było Pani ciężko wystąpić z zakonu? Z początku czułam się jak ktoś, kto chodzi po wodzie. Po tylu latach. Ale dostałam pracę. Wszyscy mówili po polsku. Sklepikarz, rzeźnik. Sklepikarz powiedział, że ma mieszkanie do sprzedania. Kupiłam. W Hajfie? Tak. Wtedy jeszcze połowa wzgórza była pusta. I jak mnie pytają o adres, to mówię: „najlepsze, najszczęśliwsze i najpiękniejsze miejsce na świecie”. Jaki jest współczesny Izrael? Co to za kraj? To jest mozaika. Trudno określić jednym słowem. Ale na pewno to jest kraj, jak od początku, tak i do dzisiaj ukochany przez Pana Boga. Są w nim dziwne rzeczy. Ludzie, którzy przyje-

Nowy Rok był u mnie jeden zakonnik z Polski. Sąsiadka się dowiedziała, przyszła z nim porozmawiać. Powiedziała mi kiedyś: „nasze żydostwo byłoby o wiele łatwiejsze, gdybyśmy wtedy przyjęli Jezusa”. Wracając rok temu z Polski, kupiłam na granicy książkę jakiegoś rabina z Ameryki, „Jezus koszerny”. On pisze, że zrobili wielkie głupstwo, że przez dwa tysiące lat nie poznali Jezusa, dlatego że On był naprawdę dobrym, uczciwym Żydem. Nie uznają Go za Mesjasza i Boga, ale za najlepszego Żyda – dlaczego nie? Po trochu coś się zmienia. Jak to się stało, że się Pani zaangażowała w uhonorowanie tych osób, które pomagały Żydom? To była kilkuletnia wojna z Yad Vashem, bo syjonizm polega na tym, żeby przekonać wszystkich Żydów, że są

kontynuacją żydostwa. Jedno drugiemu zupełnie nie przeszkadza i nie przeczy. Nasze chrześcijaństwo jest troszkę inne, chyba bardziej proste. Ja zachowuję wszystkie święta żydowskie. U nas też wszystkie święta mają podłoże rolnicze. Na świecie wykreowano obraz Polaków-antysemitów. Czy Pani się z tym zgadza? W Ameryce, żeby czuć się Żydem, trzeba być antypolskim, a żeby czuć się Polakiem, trzeba być antysemitą. „Encyklopedia Sprawiedliwych” wyszła w Ameryce. Tam często nie ma słowa prawdy. O mnie napisali, że żyłam w dzielnicy antysemickiej. Chcieli dopisać jeszcze inne rzeczy, ale powiedziałam: „co to, to nie”. Czyli nie zgadza się Pani z opinią, że Polacy są antysemitami?

Stella Zylbersztajn-Tzur jest Żydówką ocaloną z Holokaustu, chrześcijanką. Przez pewien czas była karmelitanką. Od lat zabiega o godne upamiętnienie Polaków ratujących Żydów. Jest bohaterką nagrodzonego podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” (24–26 września) filmu Macieja Pawlickiego „Stella”.

A dlaczego Pani nie odpowiadał żydowski styl służenia Bogu? Bo oni mieli Boga dla siebie. Uważali, że chrześcijan można oszukiwać. Moje kuzynki czasem nie wydawały reszty jak trzeba; bo Polacy też przychodzili do nas. Żydzi w getcie, w Łosicach byli naprawdę okropni. Dopiero tu, przed kilku laty to zrozumiałam. Ci, którzy byli idealistami-syjonistami, wyjechali do Tel Awiwu przed wojną, w 1938 roku. Idealiści-komuniści cofnęli się razem z komunistami do Rosji. Ci, co zostali na miejscu, to byli tacy mali ludzie. Małej wiary? Nie tylko małej wiary. Małego pokroju. Widzący tylko siebie i swoje życie na dzisiaj, tylko żeby mieć coś zjeść, ożenić się i żyć codziennym życiem, byle przetrwać wojnę. Wierzyli bardziej Niemcom niż Polakom. Jest rok 1945, kończy się wojna. Gdzie Panie wtedy były? R e k l a m a

Narażali swoje życie, żeby uratować ją, żeby uratować Panią – to chyba dużo, najwięcej? To były jednostki, wydaje mi się. A czy ma Pani paszport polski? Mam, ale nieprzedłużony. Mam obywatelstwo polskie, nadane przez Kwaśniewskiego, jak przyjechał do nas. Myśmy w Polsce czuli się Polakami, byliśmy patriotami polskimi. W czasie mojej tułaczki uczyłam córki ludzi, u których byłam, „Ody do młodości” i wszystkich wierszy. A czy spotkała się Pani po latach z tymi córkami, z wnukami osób, które Panią ocaliły? Tak. Przed posadzeniem drzewek jeździłam do nich wszystkich, żeby ich zaprosić. Zresztą dla mnie to jest najbliższa rodzina. Mam jeszcze kuzyna, który miał 6 lat, jak skończył Oświęcim... tak się mówi – „skończył”, tak jak się kończy szkołę, ale on jest mi całkiem daleki. Cała moja rodzina jest tutaj, u tych ludzi, którzy mnie ratowali.

Czy ludzie wiedzieli, że Pani jest Żydówką? Wiedzieli. Czasem udawali, że nie wiedzą. Halina Ługowska mieszkała w kuchni u swojej teściowej, z mężem i małym synkiem w jednym łóżku, a ja z dwiema dziewczynkami, które kopałam w nocy, w drugim. Czy już wtedy Pani czuła, że katolicyzm, chrześcijaństwo mają dla Pani znaczenie, że są obecne w Pani sercu? Jeszcze w getcie uważali, że moja mama jest niereligijna, ale ktoś powiedział, że ona zawsze szuka prawdy i to jest jej najgłębsza religia. I takie było nasze życie. Któregoś dnia siedziałam na balkonie, robiłam na drutach. Przeszedł dołem chłopak z takimi ciemnoblond, falującymi włosami. Pomyślałam: „tego chłopca mogłabym pokochać”. I nagle przeszyła mnie myśl, że ten chłopak umrze. Nie mogę kochać czegoś, co będzie zgnilizną, co się skończy. Zawsze będę się bała, że to się skończy. I cała kula ziemska też się spali. Musi być coś, co mogę kochać, kochać na zawsze, żeby być szczęśliwa. Coś, co nie zginie. Wymyśliłam więc, że to musi być Bóg. Nawet gdyby Go nie było, to ja bym musiała Go wymyślić, żeby móc Go tak mocno kochać. Nie szukałam Go u Żydów, bo ich styl służenia Panu Bogu mi nie odpowiadał. Myślałam, może chrześcijanie kochają Boga.

Byłam teraz w Ponarach. Widziałam te wszystkie tablice, mauzoleum. Robią ogromne wrażenie. Czy Pani tam była? Nie, nie byłam, ale mam przyjaciółkę, która była tam bardzo blisko i dziwiła się, że ja jadę do Polski. Pytała, jakie mam uczucie. Ja, że bardzo dobre. Dziwiła się, bo ma takie przekonanie, że Polacy pomagali w mordowaniu Żydów. Ona sama zresztą została uratowana, była starsza ode mnie, miała już 21 lat. Mówiła tym ludziom, którzy ją ratowali: „ale wiecie, na co się narażacie, bo ja jestem Żydówka”. I wie, jak mnie ratowali, ale wydaje jej się, że Polacy nie dosyć robili, że nie pomagali.

Dzieci jednego Boga Ze Stellą Zylbersztajn-Tzur podczas festiwalu w Gdyni rozmawiają Magdalena Uchaniuk i Antoni Opaliński

Wróciłam do naszego mieszkania, dostałam je z powrotem. Zaraz w 45 roku. Najpierw zrobiłam maturę, potem poszłam na studia, a następnie wstąpiłam do zakonu Karmelitanek. W Łodzi? Nie, nie. Dziewięć klasztorów odmówiło. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Może dlatego, że po wojnie Żydzi szukali zaginionych dzieci i bano się, że potem będą kłopoty. Tylko do Poznania pani Dmochowska nie pisała, bo myślała, to takie endeckie miasto, a tymczasem właśnie Poznań mnie przyjął. Dwadzieścia kilka lat tam byłam, aż ojciec Daniel mnie stamtąd wyciągnął. On miał hebrajską parafię, w której były same Polki. Potrzebny mu był mój żydowski nos. Dlaczego Pani chciała wyjść? Mnie tam było bardzo dobrze, ale wiedziałam, że Danielowi bardzo na tym zależy i wierzyłam mu, był moim spowiednikiem i czułam, że Pan Bóg tego chce. Ile miała wtedy pani lat? Już 47.

chali z Rosji, nie mają pojęcia o Bogu. Jednocześnie chcą być Żydami i chrześcijanami. Nazywają się mesjanistami. Każda grupa ma swojego rabina i na ile

prześladowani na całym świecie i dlatego jedynym ich miejscem jest Izrael. Daniel Rufeisen potwierdził, że to, co mówię, jest prawdą, i dzięki temu oni

Jestem przede wszystkim dzieckiem Pana Boga. Jestem Żydówką, na pewno, w pełnym znaczeniu. Moi przyjaciele już wiedzą, że chrześcijaństwo jest kontynuacją żydostwa. Jedno drugiemu zupełnie nie przeszkadza i nie przeczy. chce, może, rozumie, na tyle wypełnia jedne i drugie zwyczaje. Oni wszyscy szczerze szukają Boga. Jak jest dwóch Żydów, to trzeba trzy synagogi, każdy jest indywidualistą, jak w Polsce. Ale trudno, żeby wszyscy myśleli tak samo. Jak miałam siedemdziesiąte urodziny, to zapraszałam osobno młodych, małżeństwa, innych. Bo zawsze jak mąż lewica, to żona prawica, i odwrotnie. I to jest bardzo ładne. To rzeczywiście trochę jak w Polsce. Tak, ale w tym wszystkim jest Pan Bóg. Jakoś do siebie ciągnie i prowadzi. Na

dostali medale. Piętnaście osób zostało odznaczonych. To ci, którzy mnie ratowali. Ale w komputerze widać tylko pięć nazwisk. Szukaliśmy drzewek tych pięciu i nie znaleźliśmy ani jednego. W Yad Vashem też nie wszyscy są święci i nie pilnują porządku. Gdyby Pani miała się przedstawić, co by Pani powiedziała o sobie? Kim Pani jest? Jestem przede wszystkim dzieckiem Pana Boga. Jestem Żydówką, na pewno, w pełnym znaczeniu. Moi przyjaciele już wiedzą, że chrześcijaństwo jest

Są, mogą być. Ale ci, u których byłam, kochali mnie. A jak Pani reaguje na takie określenia, które niestety funkcjonują obiegowo, jak „polskie obozy zagłady”? Nie wolno tego mówić. Bo obozy nie były polskie. Nie Polacy je robili. Trzeba nad wszystkim pracować, pokazywać prawdę. Prawda wychodzi na wierzch. A czy może Pani stwierdzić, że Żydzi w Izraelu inaczej traktują Polaków niż Żydzi w Stanach Zjednoczonych? Oczywiście. Przypominam – żeby w Stanach czuć się Żydem, trzeba być anty-Polakiem. To jest ich polityka. Polacy odpowiadają tym samym. Karski był u Roosevelta – wszystko to jest ciąg dalszy. Ani Żydzi, ani Roosevelt nie chcieli mu wierzyć, co się w getcie dzieje. Czy Żydzi, którzy mieszkali w Stanach, nie chcieli pomóc tym, którzy cierpieli? Oni nie wierzyli, trudno było wierzyć. W Ponarach Żydzi też do końca nie wierzyli, że to jest możliwe, że tylu zabijali. To było nie do pojęcia i nie do wiary.

Co zrobić, żeby naprawić relacje polsko-żydowskie? Gdyby u nas było taniej, to by Polacy mogli częściej przyjeżdżać, poznawać Izrael. Mamy piękne miejsca, żal mi było teraz wyjeżdżać, bo u nas tak cieplutko, tak dobrze, a tu zimno. Powinni też poznawać naszą młodzież. Mamy fantastyczną młodzież. Nasza młodzież, jak przyjeżdża tutaj, poznaje się z młodzieżą polską. Mamy dobrych nauczycieli, po trochu może się coś zrobi, ale idzie powoli, bo Żydów też trzeba zrozumieć. Dopiero po dwóch tysiącach lat dostali ten kraj. Jeszcze się nie czują w nim pewnie. Ja tam jestem 45 lat, przeżyłam już 5 wojen. Stale jesteśmy między jedną wojną a drugą. Myśli się – albo się nie dosyć myśli – o tym, jak ten kraj skonsolidować. W tym malutkim państewku, które ledwo widać na mapie, jest 60 języków i 120 narodowości. Ale to państewko się liczy, ma dosyć duże znaczenie. Nie wiem, kto się z nim liczy. Czasem robimy dużo szumu. Pan Bóg na pewno w dalszym ciągu kocha ten kraj. W końcu to jest Jego kraj. Do Europy przybywają uchodźcy, imigranci zarobkowi. Czy mamy się czego obawiać? Ja myślę, że Europie to się należy. Jeżeli nie przyjęła wiary głęboko przez Chrystusa, to może przyjmie Pana Boga przez islam. Ja nie wiem. Po czterech latach pobytu w Karmelu powiedziałam naszemu profesorowi od Pisma Świętego, że cała Europa jest niedochrzczona. To, że król francuski zorganizował chrzest dla ludzi zebranych na rynku, pokropił ich wodą święconą, nie zrobiło ich chrześcijanami. Dzisiaj widać tego owoce. Może jednak lepiej, żeby chrześcijaństwo przetrwało? To już wy musicie się o to starać. My będziemy za daleko. Oni zaleją Europę. Ale wszystko jest w rękach Boga... Jesteśmy wszyscy Jego dziećmi. Dziękujemy bardzo za rozmowę. I ja też. K


kurier WNET

7

r· e · p · o · r·t·a·ż

Mamy ponad 500 km wybrzeża, a więc i morza – 12 mil strefy terytorialnej i kilkadziesiąt kilometrów strefy ekonomicznej, bo linia podziału Bałtyku dzieli go na trzy części. Stefan Truszczyński

P

ływamy po tych wodach, choć nie mamy już floty handlowej. Łowimy po ścisłą kontrolą Unii Europejskiej coraz mniejsze rybki. Za to duńskie i inne obce tzw. paszowce pustoszą rybostan aż do dna. Generał Józef Haller zaślubił Polskę z morzem w Pucku. Marszałek Józef Piłsudski doceniał odzyskanie dostępu do Bałtyku. Profesor Eugeniusz Kwiatkowski przekonał decydentów i zbudował liczącą się gospodarkę morską. Teraz nawet nie mamy resortu ministerialnego od tych spraw. A przecież jest nad Bałtykiem i w Bałtyku ogromna ilość naturalnych bogactw. Piszę więc o podwodnych skarbach naturalnych przynoszonych przez morskie fale na brzeg i tych znajdujących się nieco głębiej.

„Geonur II” powstał w gdyńskiej stoczni w latach siedemdziesiątych, gdy jeszcze nosiła nazwę „Komuny Paryskiej”. Wymyślił go batynauta, konstruktor, nurek, zbudowali jego koledzy z klubu „Meduza” i przyjaciele ze stoczni, montując kadłub z materiałów odpadowych, pracując w zespołach, społecznie, przez kilkaset godzin. Powstał wielki, dziesięciometrowej długości i prawie pięciometrowej wysokości, wyposażony w specjalistyczne urządzenia pojazd podwodny z własnym napędem. Budowniczy zostali zarażeni pasją morską przez niezwykłego człowieka – Antoniego Dębskiego, pełnokrwistego człowieka morza, ale i marzyciela. Przytuliło ich wszystkich Polskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk o Ziemi, którego gdański oddział wystąpił w roli inwestora. PTPNoZ i stoczniowy gdyński klub płetwonurków „Meduza” zawierzyli człowiekowi, który wiedział, co i jak chce zrobić. Gdzieś czterdzieści lat temu namówiłem Antka do udziału w popularnym programie telewizyjnym „Progi i bariery”. Uczestnik konkursu mówił, a jurorzy (było ich 19) albo go słuchali, albo wygaszali. Gdy światełko zgasił dziesiąty, kończył się czas prezentacji. Antoniego Dębskiego nikt nie wygasił przez godzinę. Wygrał turniej i został telewizyjnym człowiekiem miesiąca.

manifestacją współpracy z niezależnym, bezrobotnym dziennikarzem. Koledzy z Gdyni i Gdańska rewanżowali się za lata, w których to ja byłem animatorem wielu morskich akcji. Status wolnego strzelca jest zawsze dla żurnalisty wyzwaniem finansowym, ale jednocześnie daje wspaniałe uczucie wolności i niezależności A oto notatki: 01.08.1983, 4:00 – jestem w Ustce; „Huraganem” (to statek pomocniczy) płyniemy na „Korala” (to potężny holownik-lodołamacz Polskiego Ratownictwa Okrętowego); 8:00 – wyjście w morze, na holu „Geonur II” – batyskaf do prowadzenia poszukiwań; 02.08, 7:00 – schodzimy pod wodę; stoczniowiec-płetwonurek Michał Świstek przy manometrach, zwiększamy ciśnienie, zmieniają nam się głosy, robi się we wnętrzu coraz cieplej, zaczynamy schnąć, ubrania parują, zostały przemoczone falą przy przechodzeniu z burty holownika na ponton, a potem na kadłub batyskafu; trzeba przełykać, bo ciśnienie wzrasta, mamy duży przechył na dziób, przemieszczamy się we wnętrzu na rufę; jest nas sześciu (w tym znany potem w Polsce z licznych wystaw fotografik przedstawiający swoimi pracami Polskę „z lotu balonu”, naukowiec, dr Marek Ostrowski); robi się gorąco, głowa coraz cięższa; gęby nadal uśmiechnięte, choć trochę sztucznie; „Geonur” coraz szybciej opada; ciśnienie 3 atmosfery; 9:30 włączamy silnik; 10:30 – jesteśmy na pozycji; Antek ma już zadowoloną minę; odprężenie widać też na twarzach Jana Świnogi (to płetwonurek z „Meduzy”, tokarz z „Komuny”) i Hieronima Sieradzkiego (on jest również ze stoczniowego klubu, a na co dzień pracuje na oddziale K-2, to wydział kadłubowy); mojej miny nie widzę. U góry, na „Koralu”, dowódca – kapitan Tadeusz Jędrzejkiewicz. To postać na długie, oddzielne story. Teraz tylko garść informacji – był podchorążym w szturmowych oddziałach AK, po wojnie zaczął naukę w Państwowej Szkole Morskiej, został aresztowany przez UB, przeszedł katorgę w więzieniach, wyszedł po Październiku i dopiero później ukończył uczelnię. Przez 26 lat dowodził holownikami pełnomorskimi i oceanicznymi, wielu marynarzy zawdzięcza mu życie po udanych akcjach ratowniczych na morzu. Na

Antoni Dębski

„Geonur II” przy nabrzeżu stoczniowym w Gdyni

Batyskaf – „Geonur ii”

Fot. m. Ostrowski

Na żywo, na oczach całej Polski. A widownia telewizyjna była wtedy liczna. Istniały tylko dwa ogólnopolskie programy. W Gdyni fetowano zwycięzcę. Czym tak zafascynował? Otóż po prostu opowiadał o tym, co robi, czym żyje on i jego koledzy – nurkowie i przyjaciele morza. Mówił o wszystkim, co kryje się pod wodą naszego Bałtyku, tyle, że trzeba wiedzieć, gdzie się zanurzyć, jaki przygotować sprzęt, i dobrze zorganizować akcję. Było więc o podwodnych wyprawach na wraki – a tych najważniejszych mamy na naszych wodach około 300 (wśród nich takie kolosy, jak „Wilhelm Gustloff ”, „von Steuben”). Mówił także – i było to jeszcze bardziej fascynujące – o pracach na rzecz gospodarki morskiej. O wierceniach w dnie na kilkudziesięciometrowych głębokościach, po to, by ustawiać w tych miejscach wielotonowe nogi wież wiertniczych. Opowiadał o badaniach dna morza i jego naturalnych skarbów. Były to konkrety opisujące nasze – bo brałem w nich udział – wspólne wyprawy w latach 70. i 80. ubiegłego wieku.

1.08.83 Ławica Słupska Przytoczę fragmenty dokumentacji z wyprawy, notatki ze starego kalendarza. Byłem wtedy wyrzucony z TVP, gdzie przed 13 grudnia pracowałem jako zastępca naczelnego najpopularniejszej redakcji TVP. Zaproszenie do udziału w wyprawie było więc ze strony płetwonurków i PTPNoZ trochę

holowniku jest także geolog Janusz Zachowicz, doktor medycyny Piotr Ruszczewski, prezes oddziału gdańskiego PTPNoZ – Henryk Kałęcki i załoga z PRO, płetwonurkowie z „Meduzy” pozostający w asekuracji. To wyprawa badająca pokłady żwirów do wykorzystania w budownictwie. Rozciągają się szeroko na Ławicy Słupskiej. Zadaniem wyprawy jest pomierzenie grubości warstw tego niezbędnego do budowania „piachu”. Gdyby go właśnie stąd pobierać, nie trzeba by niszczyć warstw ziemi ornej, powierzchni uprawnych, pod którymi właśnie taki piach się znajduje. Bałtyckie żwiry są przecież nasze, polskie. Znajdują się na naszych wodach, nie za głęboko, bo występują już

Sól morza

Akcja na Ławicy Słupskiej z udziałem holownika-lodołamacza „Koral” Polskiego Ratownictwa Okrętowego oraz „Geonura II” Fot. m. Ostrowski

około 20-30 metrów od stosunkowo płytkiego dna. „Geonur II” – niby amatorski, wykonany społecznie przez techników – sprawdzał się znakomicie. Antoni Dębski potrafił przekonać naukowców z Politechniki Gdańskiej. Także płetwonurków-stoczniowców, którzy na co dzień sprawdzali pod wodą budowane przez siebie kadłuby – wyciągnął ich na głębokie wody. Tak zaczęły się organizowane przez PTPNoZ podwodne badania geologiczne, hydrologiczne, pomiarowo-geodezyjne, pomocne przy przedsięwzięciach budowlanych, eksploatacyjnych i ochrony środowiska. Powstała cała rodzina konstrukcji batynautycznych – „meduzy”, „delfiny”, „geonury”. „Geonur I”, czyli wieża wiertnicza wykorzystywana do prac przy budowie portu w Senegalu, wyeksploatowana, pozostała w Afryce.

podwodne, polodowcowe głazy – kilkumetrowej wysokości, które jak gigantyczne pomniki są na niej rozsiane. Poruszaliśmy się tam z niewielką szybkością, bacząc, by nie rozbić się o któryś z nich. To w przyszłości może być wspaniały materiał dla rzeźbiarzy. Może ktoś kiedyś o tym pomyśli. Moich kolegów z tamtych wypraw podwodnych w większości nie ma już na tym świecie. Piszę również po to, by oddać cześć ich pamięci. Przypomnieć o ich pracy i bardzo pożytecznych działaniach. Niestety w tym miejscu nie mogę powstrzymać się, by nie bluznąć na tych wszystkich ludzi, którzy zniszczyli nasze wspaniałe stocznie. „Geonur II”, choć był sprawny i mógł być nadal bardzo pożyteczny, został pocięty w „Stoczni Gdynia” (tak przemianowano „Komunę Paryską”) i wyrzucony na złom. Nie było nikogo i nadal, jak wiadomo, nie ma, by

piachu Bałtyku. Fale wynoszą na brzeg języki tego czegoś i nie wiadomo, co to jest. Dreptacze omijają cieniutkie warstewki, bojąc się zabrudzić nóżki. A to bardzo cenny skarb bałtyckiego morza. To cyrkon. W osadach dennych Bałtyku stwierdzono występowanie tzw. minerałów ciężkich, m.in. cyrkonu, ilmenitu, magnezytu, leukoksoenu i rutylu. Te minerały zawierają poszukiwane pierwiastki tytan i uran. Mamy więc na naszych plażach cyrkon. A jednak go importujemy. Inni – np. Rosjanie – wydobywają cyrkon z dna mórz. Wychodzi im taniej niż import. Bałtyk wylewa cyrkon na nasze plaże. Znalazłem informacje, że są to nawet ilości mierzone w kilogramach na 1 metr sześcienny plażowego piachu. W swoim czasie, a było to również ponad 40 lat temu, rozmawiałem na ten temat z naukowcem z gdańskiego środowiska. Niestety nie chciał występować pod nazwiskiem. Takie to były czasy. Ja zresztą też miałem trudności z opublikowaniem wówczas czegokolwiek. I tak moje notatki przeleżały kilkadziesiąt lat. Doktor nauk już dawno nie żyje. Ale wiedza, którą mi przekazał, warta jest upowszechnienia. Oto, czego można dowiedzieć się ze starych zapisków: Cyrkon to jeden z minerałów podziemnych, skałotwórczych, występujących przeważnie w skałach magmowych kwaśnych, ale również w skałach metamorficznych, np. w granitach. Nasze wybrzeże jest zbudowane z osadów czwartorzędowych, przywleczonych tutaj przez lądolody skandynawskie w czasie kolejnych zlodowaceń. Przyjmuje się, że tych zlodowaceń było cztery, a więc była okazja, aby tego materiału przetransportować dużo. To są piaski i żwiry oraz gliny zwałowe. Z tego właśnie zbudowane jest nasze wybrzeże. Oczywiście ulegało ono zmianom. Już po drugim zlodowaceniu sięgało mniej więcej Ławicy Słupskiej. Przed ostatnim zlodowaceniem, to znaczy po trzecim, a przed czwartym, wkroczyło daleko, nawet w dolinę Wisły, w rejony Grudziądza, Kwidzyna. Ostatnie zlodowacenie ukształtowało mniej więcej wygląd naszego brzegu, a zwłaszcza tak zwane bałtyckie jeziora. Na przestrzeni ostatnich 12 tysięcy lat zaczął się

opadnie na dno, decyduje ciężar właściwy. Najbardziej interesująca jest grupa minerałów metamorficznych występujących w kwaśnych skałach – staorolit, dystem, turmaliny, ale przede wszystkim właśnie rutyl i cyrkon. Dwanaście tysięcy lat w procesach geologicznych to niedużo. W tej chwili ogólna tendencja to obniżanie się południowego Bałtyku. Utwory staropaleozoiczne, a przede wszystkim prekambryjskie, archaiczne, osadzają się stale na powierzchni dna, choć przykryte niewielkimi utworami czwartorzędowymi. To znaczy tymi, które powstały wskutek wietrzenia i zdarcia przez lądolód. Falowanie intensywne powoduje rozmywanie materiału budującego wybrzeże, podbrzeże i nadbrzeże, w zależności od tego, jaka jest sytuacja. Jak głęboko sięga podstawa oddziaływania falowego? To z reguły dwa-trzy metry wysokości. Oczywiście fala sztormowa jest większa. Wywiera nacisk na podłoże najenergiczniej i działa do większych głębokości. Wówczas następuje rozmycie dna i część materiałów wędruje do brzegów. Cyrkon, posiadający znacznie większy ciężar właściwy, jest przemieszczany na niewielkie odległości, ale im większe falowanie, tym większe nagromadzenie materiałów ciężkich. To jest naturalna selekcja pod wpływem czynników hydrodynamicznych. Ciemne smugi na piasku, jakby liszaje, zawsze odsłaniają się na plażach przy silnych wiatrach. Tyle na temat samego cyrkonu – skąd się bierze i jak to się dzieje, że się pojawia. Oczywiście ciekawe jest, jaką może mieć wartość, zastosowanie. Zacznijmy od techniki jądrowej. Otóż może on być użyty jako moderator, ale i jako osłona. Tak samo jak pręty kadmowe, które zwalniają lub przyspieszają reakcję. Cyrkon może jednak być użyty przede wszystkim jako osłona reaktorów. Jest to więc surowiec o znaczeniu strategicznym. Należy do rodziny metali przyszłości. Im bogatszy w minerały ciężkie jest koncentrat, tym więcej w nim cyrkonu. Występuje we wszystkich strefach naszego brzegu. Ale szczególnie tam, gdzie następuje tak zwana retrakcja fal – gdzie mamy załamanie linii brzegowej i wskutek tego nagromadzenie dużych ilości materiałów ciężkich. Jednak eks-

Z archiwum. S. truszczyńskiego

„Geonur II” – pływający batyskaf, znalazł zastosowanie właśnie na Ławicy Słupskiej. To ten pojazd wykonywał wiercenia i sondy do głębokości 30 metrów pod dnem, nawet przy pięćdziesięciometrowej głębokości morza. Dzięki niemu dokonywano inwentaryzacji dna, pobierano próbki osadów dennych, robiono pomiary i badania rumowiska, prądów morskich, falowania, pobierano próbki dla badań chemicznych. „Geonury” dobrze przysłużyły się przedsiębiorstwu poszukującemu ropy – „Petrobaltikowi”. Pozwoliły wykonać niezwykle ważne dokumentacje. Stwarzały szansę obserwacji podwodnego świata. Właśnie na Ławicy Słupskiej miałem możność obserwować wielkie

Tak mogłaby wyglądać kontrola ułożonych na dnie Bałtyku rurociągów

M. Ostrowski

Szkic akcji prowadzonej z użyciem „Geonura II”

ukarać winnych dokonania w naszym kraju przemysłowych zbrodni.

Cyrkon Byliśmy pod wodą. A teraz wyjdźmy na powierzchnię. Zapewne wielu „dreptaczy” morskim brzegiem plaży zaobserwowało czarne plamy na złocistym

M. Ostrowski

ustalać cały basen morza. Podlega on wpływom cyrkulacji prądów, falowaniu, wiatrom – co niszczy lub buduje brzegi. Przykłady budującej działalności to Półwysep Helski, Mierzeja Wiślana. To działalność akumulacyjna. Ale jest i ambrozyjna – niszcząca. Rozmywane są różne utwory i właśnie te gliny zwałowe oraz piaski, żwiry. O tym, co

Prace przed ustawieniem wież wiertniczych szukających na Bałtyku ropy

M. Ostrowski

ploatacja w strefie nadbrzeża, od plaży w górę, jest nie do pomyślenia z uwagi na zniszczenie przyrody. Możliwe jest tylko pozyskiwanie cyrkonu pod wodą. Chodzi o głębokości 5–10 metrów, najlepiej kilka – kilkanaście kilometrów od brzegu, głównie w strefach starych, zniszczonych kęp polodowcowych. A takie są na Ławicy Słupskiej, gdzie występują małe głębokości rzędu 15–20 metrów. Tyle wygrzebałem z moich starych notatek sprzed prawie półwiecza. Dalsza część rozmowy dotyczyła już nie tego, gdzie szukać i jak badać podmorskie akweny, ale jakim sprzętem. Rozmawialiśmy właśnie o „Geonurze II” i jego przydatności do prowadzenia badań. Nie będę już tego opisywał, bo podwodny pojazd został zniszczony przez nowych właścicieli stoczni. Pozostał tylko na zdjęciach dr. Marka Ostrowskiego i moich. Nasze rodzime menedżerstwo dalej niszczy i zamyka obiekty przemysłowe. Czy doczekamy się reindustrializacji Polski? Już czas najwyższy! K


kurier WNET

8

I·M·p·o·N·D·E·R·A·B·I·L·I·A

Z pewnością nie ma lepszego kandydata do Nagrody „Pana Cogito”, którego przesłanie „Bądź wierny” znalazło się na statuetce przyznanej po raz pierwszy w tym roku przez Akademickie Kluby Obywatelskie im. Lecha Kaczyńskiego z całej Polski. On był i jest wierny. Wybitny polski poeta, pisarz i publicysta Jarosław Marek Rymkiewicz świętował na zamku w Kórniku pod Poznaniem jubileusz 80-lecia.

D

la wielu jest jednym z najwybitniejszych i największych pisarzy polskich, literaturoznawcy mówią o nim jako o ostatnim wieszczu, zważywszy na rolę, jaką w jego twórczości i myśleniu odgrywa romantyzm. Że tak jest, udowodnił w kwietniu tego roku, gdy odmówił przyjęcia Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, którą było… 100 tysięcy złotych. Nie chciał przyjąć nagrody od miasta, które jest zarządzane przez takich ludzi, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz. „Kłamstwo smoleńskie musi być potępiane” – wyjaśnił. Dla niego ta odmowa była oczywista.

Jolanta Hajdasz Prezydenta RP odpowiedzialny za sprawy polityki historycznej i kultury, odczytał list z życzeniami od Prezydenta Andrzeja Dudy. „Nie sposób nie wspomnieć o Pańskim udziale w debacie publicznej ostatnich lat. Dowodzi on, że miłość Ojczyzny może być nie tylko naturalnym przywiązaniem lub racjonalną decyzją, ale też gorącym,

uskrzydlającym uczuciem. (…) Dziękując za ów żar, za nieustającą fascynację duszą polską, za słowa czasem ostre, czasem liryczne, lecz zawsze służebne wobec wielkich idei, raz jeszcze proszę o przyjęcie serdecznych urodzinowych życzeń i gratulacji” – napisał Andrzej Duda. Gorąco oklaskiwano także słowa wygłoszone w imieniu kapituły Nagrody

„Pana Cogito”. – Nie zabiegając o nagrody, zyskałeś tę najcenniejszą: jest nią wierność czytelników, świadomych, jak wiele im ofiarowałeś i przed czym ich ocaliłeś – powiedział prof. Stanisław Mikołajczak, wręczając Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi statuetkę „Pana Cogito”. – Gdy mamy bowiem w pamięci Twoje słowa, łatwiej nam

Był i jest wierny

Jak Pan Cogito Punkiem kulminacyjnym spotkania było wręczenie Poecie Nagrody „Pana Cogito”, honorowej statuetki przyznawanej przez wszystkie Akademickie Kluby Obywatelskie im. Lecha Kaczyńskiego w kraju, a jest ich już 7. Działają w Krakowie, Łodzi, Warszawie, Katowicach, Gdańsku, Lublinie i oczywiście w Poznaniu. Uroczystość prowadził prof. Stanisław Mikołajczak, prezes i założyciel AKO. Zorganizowano ją siłami społecznymi, tj. staraniem wielu organizacji i redakcji czasopism literackich. Na marginesie – gdyby nie ich zaangażowanie i inicjatywa, jubileusz ten zapewne przeszedłby bez echa, nie interesowały się nim publiczne instytucje zajmujące się szeroko rozumianą kulturą. Organizatorami uroczystości były: Akademicki Klub Obywatelski im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu, Towarzystwo Literackie im. Adama Mickiewicza Oddział w Poznaniu i Wydawnictwo Zysk i spółka. Na sali wśród zebranych byli m.in. prof. Andrzej Nowak, prof. Andrzej Waśko, prof. Maciej Urbanowski, prof. Wiesław Ratajczak, prof. Tomasz Jasiński, prof. Jacek Kowalski, Bronisław Wildstein, Tadeusz Zysk, Krzysztof Koehler, Wanda Zwinogrodzka, Joanna Lichocka i wielu Poznaniaków. I oczywiście prof. Stanisław Mikołajczak, prezes i założyciel AKO, który prowadził uroczystość i wręczył przepiękny bukiet czerwonych róż także Małżonce Poety. Z kolei Wojciech Kolarski, minister w Kancelarii

spojrzeli «przez szczeliny Wielkiej Ściemy» i zdali sobie sprawę z podejmowanych współcześnie prób likwidacji polskości” – czytamy w uzasadnieniu Nagrody „Pana Cogito”. Wielki jest nasz dług wobec Ciebie, Poeto i Profesorze – zakończył prof. Stanisław Mikołajczak. Pod tymi słowami podpisujemy się chyba wszyscy. K

Laudacja kapituły Nagrody „Pan Cogito” Dostojny i Drogi Nam Jubilacie! Jako Kapituła Nagrody „Pan Cogito”, przyznawanej po raz pierwszy przez Akademickie Kluby Obywatelskie im. Lecha Kaczyńskiego, pragniemy wyrazić Tobie, którego niezwykle różnorodna twórczość jest i pozostanie cennym udziałem w kulturze polskiej, naszą wdzięczność i szacunek. Trawestując słynne zdanie Friedricha Hölderlina, możemy dziś zapytać: „Jak marny byłby nasz czas, gdyby nie Poeta?” Od lat niestrudzenie przypominasz nam, jakim językiem mówimy, ile w nim piękna i jakie stwarza możliwości. Dzięki Twoim dziełom odnawia nas krystaliczna czystość polszczyzny, otwierają się przed nami szerokie horyzonty wyobraźni, doświadczamy wspólnoty z naszymi współczesnymi i tymi, którzy odeszli często tak dawno. (…) A jednocześnie uzmysławiasz to, co trwałe, co nie podlega zniszczeniu, spełnia się Twoje życzenie dotyczące wierszy:

Od tego się zaczęło Milanówek, 24 kwietnia 2015 r., kilka linijek tekstu, który uzasadnia gest, będący swoistym podsumowaniem jego życiowej drogi i wyborów. Oto one: Oświadczenie Jarosława Marka Rymkiewicza w sprawie nagrody literackiej Miasta Stołecznego Warszawy. Dziękuję jurorom za uznanie dla mojej twórczości. Nie przyjmuję tej nagrody. Nie chcę i nie mogę być laureatem nagrody, której patronuje Hanna Gronkiewicz-Waltz – ze względu na jej postępowanie po zamachu w Smoleńsku. Podpis: Jarosław Marek Rymkiewicz. Tylko tyle. Ale w skomercjalizowanym, nastawionym na ciągłą pogoń za pieniędzmi społeczeństwie ten gest robi ogromne wrażenie. Budzi niedowierzanie i podziw. Nawet tzw. strona przeciwna milczy, nikt z nich zapewne nie spodziewał się, że można odmówić przyjęcia „takich pieniędzy”. Niejako w odpowiedzi Fundacja Obrony Wolności Słowa ustanowiła Nagrodę Reytana, której pierwszym laureatem miał być Jarosław Marek Rymkiewicz, i rozpoczęła zbiórkę pieniędzy dla niego. Jak wyjaśnił wówczas Andrzej Ewert, wiceprezes fundacji, w ocenie jej członków głos Jarosława Marka Rymkiewicza jest obecnie w przestrzeni publicznej głosem najważniejszym, a zaświadcza o tym wyrazistość jego postawy. Zbiórka pieniędzy trwała cale lato. Teraz, we wrześniu, Andrzej Ewert przyjechał do Kórnika na jubileusz 80-lecia Poety i z dumą mógł mu wręczyć Nagrodę Reytana – 43 318 zł, sumę zebraną w czasie tej publicznej zbiórki. Załącznikiem do niej była tuba, w której umieszczono długą na kilka metrów listę nazwisk osób, które złożyły się na tę nagrodę. To niezwykła lista – mówi Andrzej Ewert. Ludzie wpłacali nie tylko duże, ale także całkiem drobne sumy, dosłownie po 10 złotych. To pokazuje, jak bardzo cenią postawę Poety, bo przecież trzeba było zadać sobie trud, by pójść do banku czy na pocztę i wpłacić na konto. Nikt nie zrobił przecież tego przypadkowo – mówi Andrzej Ewert. Nie była to zresztą jedyna nagroda wręczona Poecie tego dnia.

oprzeć się temu, co wulgarne, fałszywe, prostackie, koniunkturalne. Pokazujesz, jak Zbigniew Herbert, do którego twórczości nawiązujemy w nazwie naszej nagrody, że są chwile, kiedy trzeba stanowczo odmówić współpracy ornamentatorom i sztukatorom usilnie maskującym prawdę. Potrafisz, gdy trzeba, rzucić ostre słowo, zmuszasz, byśmy

„Niech świadczą że coś było coś żyło / Coś powietrzu coś tej ziemi się przyśniło”. Kiedyś gorzko i żartobliwie sportretowałeś poetę, który „Nie prosi o pieniądze no to niech gryzmoli / Kiedy go lewa ręka prawe serce boli (…) O sławę wcale nie dba niech językiem miele / W tym domu pełnym czaszek w pajęczym kościele”. Nie zabiegając o nagrody, zyskałeś tę najcenniejszą: jest nią wierność czytelników, świadomych, jak wiele im ofiarowałeś i przed czym ich ocaliłeś. Gdy mamy bowiem w pamięci Twoje słowa, łatwiej nam oprzeć się temu, co wulgarne, fałszywe, prostackie, koniunkturalne. Pokazujesz, jak Zbigniew Herbert, do którego twórczości nawiązujemy w nazwie naszej nagrody, że są chwile, kiedy trzeba stanowczo odmówić współpracy ornamentatorom i sztukatorom, usilnie maskującym prawdę. Potrafisz, gdy trzeba, rzucić ostre słowo, zmuszasz, byśmy spojrzeli „przez szczeliny Wielkiej Ściemy” i zdali sobie sprawę z podejmowanych współcześnie prób likwidacji polskości. Mówisz o potrzebie zawarcia sojuszu w obronie tego, co dla nas cenne, a swoją twórczością silnię tę konfederację spajasz. Gdy kiedyś charakteryzowałeś historię literatury, posłużyłeś się obrazem, który kojarzy się z miejscem naszego spotkania, Zamkiem w Kórniku, w którego murach są chronione jedne z najcenniejszych kart zapisanych w naszym języku. Pisałeś, że „z rozsypanych i wciąż się rozsypujących fragmentów wznosi się budowlę, wysoki zamek literatury ojczystej. Ta budowla stoi w czasie teraźniejszym naszej pamięci”. Wznosisz ten gmach i opatrujesz wytrwale od wielu dziesięcioleci, nie po to jednak, byśmy się w nim skryli, znajdując azyl w martwej przestrzeni pamiątek, ale byśmy wciąż z tego miejsca czerpali wiedzę o nas samych, o naszych powinnościach, o naszej osobistej wolności i o Polsce.

Tak, uważam, że coś dobrego się zaczęło. Nie wiem, bo nikt nie wie, jak to się skończy. Mam nadzieję, że idzie ku dobremu. Ale to jest niewątpliwie znak, że ludzie się obudzili. To wyście ich obudzili. W gazetach, w Internecie, w niezależnej telewizji. To się samo nie zrobiło. To nie partia wygrywa, wygrywają razem z partią Polacy.

Wielki jest nasz dług wobec Ciebie, Poeto i Profesorze.

Trzeba mówić, jaka jest ta prawdziwa Polska

List gratulacyjny Prezydenta RP Andrzeja Dudy Warszawa, 21 września 2015 r. Szanowny Panie Profesorze! Z okazji osiemdziesiątych Urodzin proszę przyjąć z serca płynące życzenia kolejnych sukcesów literackich, coraz liczniejszych czytelników oraz radości z wszelkiego dobra, które dzieje się za sprawą Pana jednoznacznej, bezkompromisowej postawy i życiowych wyborów.

Z laureatem rozmawiają Jolanta Hajdasz i Jacek Karnowski Co Pan czuł, odbierając nagrody? Było ich strasznie dużo. Wszystko to jest dla mnie bardzo ważne. Ale najbardziej wzruszające są pieniądze, zebrane wśród Polaków przez Fundację Obrony Wolności Słowa, towarzyszące Nagrodzie Reytana. Wiem od pana Andrzeja Ewerta, że to były w większości drobne wpłaty, choć zdarzały się oczywiście poważniejsze kwoty. To była składka społeczna, to wzruszające. Pański gest z kwietnia, gdy odmówił Pan przyjęcia Nagrody Literackiej Miasta Stołecznego Warszawy wraz z czekiem na 100 tysięcy złotych, był bardzo znaczący. Bardzo ważny dla wielu Polaków. To było dla mnie oczywiste. Kłamstwo smoleńskie musi być potępiane. To jest wyjątkowo obrzydliwa sprawa. Mam na myśli zachowanie takich ludzi, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz, jak pani premier Kopacz. Te kłamstwa są wyjątkowo podłe, wstrętne. Więc gdy zadzwonił do mnie przewodniczący jury tej nagrody, informując, ją dostałem, spontanicznie powiedziałem, że nie przyjmuję. W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. Nie mogłem pozwolić na to, żeby przyjąć pieniądze od miasta, które jest zarządzane przez takich ludzi. Później zostało

to zamącone, że niby nagroda została przyznana, a ja jej nie przyjąłem, ale to już mnie mało obchodziło. To był wielki gest, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Dla wielu nieprzyjęcie tak poważnej kwoty pieniędzy to postawa wyjątkowa. Jestem stary, a staremu człowiekowi pieniądze nie są potrzebne. Różnie to bywa. Z pewnością należą się Panu wielkie podziękowania za wsparcie duchowe w bardzo trudnych czasach, gdy nadziei było naprawdę niewiele. Myślę, że możemy je złożyć na Pańskie ręce w imieniu czytelników. Pańskie słowa o wieczności Polski podnosiły na duchu i dawały siłę. Zacznę od stwierdzenia, że to ja jestem wdzięczny wszystkim twórcom mediów niezależnych. Waszemu pokoleniu. Wykonaliście wielką pracę, by do świadomości Polaków doszło, że są dwie Polski i że długo jeszcze będą. I trzeba mówić, jaka jest ta prawdziwa Polska, kim jesteśmy. I wy zrobiliście w tej sprawie bardzo dużo, zaczęliście zakładać instytucje, które pilnują, by Polska trwała. Ja tylko mówię.

To wielki zaszczyt usłyszeć takie słowa z Pańskich ust. Czy dziś, po wyborczym zwycięstwie kandydata opozycji, ma Pan poczucie, że coś się przełamało? Tak, uważam, że coś dobrego się zaczęło. Nie wiem, bo nikt nie wie, jak to się skończy. Mam nadzieję, że idzie ku dobremu. Ale to jest niewątpliwie znak, że ludzie się obudzili. To wyście ich obudzili. W gazetach, w Internecie, w niezależnej telewizji. To się samo nie zrobiło. To nie partia wygrywa, wygrywają razem z partią Polacy. Co w takim razie trzeba zrobić z pozostałymi mediami, z tymi setkami zakłamanych dziennikarzy? Tymi dziennikarzami to się w ogóle nie przejmujcie. Zostawmy ich na boku. Problemem są raczej zwykli Polacy, którzy zostali przez lata ogłupieni przez propagandę. To ogłupianie trwa przecież od 1989 roku, wyrosło całe nowe pokolenie. To oni są problemem. A dziennikarze, jak będzie trzeba, to się przekręcą, będzie ich coraz mniej. Dziękujemy za rozmowę.

K

Przed paroma laty stwierdził Pan: Pisarz jest własnością swoich czytelników (…) ale trzeba też powiedzieć, że czytelnicy są własnością pisarza. Ten dwojaki czy dwoisty stosunek tworzy pewną całość. Niewielu twórców ma odwagę mówić o relacji z publicznością w taki sposób. Ale też niewielu ma do tego prawo. Pan zyskał je dzięki swoim książkom – ogromnie zróżnicowanym gatunkowo i tematycznie, zawsze oczekiwanym, żywo dyskutowanym, nagradzanym prestiżowymi laurami. Już od pierwszych stron urzekają one odrębnym, niepowtarzalnym stylem i mistrzostwem pisarskiego warsztatu. Erudycja i zmysł krytyczny ich autora – filozofa i wytrawnego literaturoznawcy – odkrywają przed czytelnikiem całe światy kulturowych odniesień. Jako poeta i eseista podejmuje Pan tematy i konwencje, które choć odległe w czasie, w Pańskim ujęciu zyskują nową atrakcyjność i współczesną doniosłość. Głośnie szkice historyczne, takie jak „Wieszanie” czy „Reytan. Upadek polski” prowokują, a tym samym zmuszają do nowego namysłu nad naszą narodową historią i lekcjami, jakich nam ona udziela. Nie sposób też nie wspomnieć o Pańskim udziale w debacie publicznej ostatnich lat. Dowodzi on, ze miłość Ojczyzny może być nie tylko naturalnym przywiązaniem lub racjonalną decyzją, ale też gorącym, uskrzydlającym uczuciem. Szanowny Panie Profesorze, dziękując za ów żar, za nieustającą fascynację duszą polską, za słowa czasem ostre, czasem liryczne, lecz zawsze służebne wobec wielkich idei, raz jeszcze proszę o przyjęcie serdecznych urodzinowych życzeń i gratulacji. Andrzej Duda Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej


kurier WNET

9

w·y·w·i·a·d Co się udało Ci się do tej pory osiągnąć? Mnóstwo. Inicjatywa obywatelska, która zmierza do przywrócenia państwa obywatelom, tak naprawdę rozpoczęła swój byt dopiero jakiś czas po drugiej turze wyborów prezydenckich. W przeciwieństwie do partii politycznych, z których część istnieje od 45 roku, na tzw. rynku politycznym istniejemy raptem 2-3 miesiące. Chcąc partycypować w politycznych rozgrywkach, byliśmy zmuszeni do przyjęcia reguł gry, które są zapisane w tej fatalnej ordynacji partiokratycznej, czyli do stworzenia 41 list, zebrania ponad 200 tysięcy podpisów pod kandydatami, wystawienia blisko 900 kandydatów na tych listach. Sam fakt zarejestrowania tych list, utrzymania tego ognia i możliwość wystartowania w wyborach parlamentarnych jest ogromnym osiągnięciem. Czujesz, że ten płomień, który udało Ci się rozpalić w czasie kampanii prezydenckiej, płonie? Z całą pewnością. Blisko 2 miliony osób, które opowiedziały się za zmianą ordynacji wyborczej, to jest wynik bardzo duży. Chcę przypomnieć, że za samą konstytucją... ciężko mi przechodzi przez gardło to określenie, ale za konstytucją Kwaśniewskiego głosowało raptem trzykrotnie więcej ludzi przy 40% chyba frekwencji, z czego połowa zagłosowała przeciw, połowa za. Więc jeżeli przełożymy to na liczbę mieszkańców, to daje nam 6 milionów za.

Co do tego nie ma wątpliwości. Naszą intencją nie jest władza dla władzy. Nie idziemy po władzę, by sprawować urzędy, ale po to, by Sejm zamienić w konstytuantę. On musi być konstytuantą, bo inaczej dojdzie do przedterminowych wyborów i Polska może przestać istnieć nawet teoretycznie. W systemie partiokratycznym nie zdarzył się taki precedens, by w jakimkolwiek państwie posługującym się ordynacją proporcjonalną i przy istniejącym systemie wielopartyjnym jedna partia była w stanie samodzielnie sprawować władzę, a co dopiero zmienić konstytucję. Z drugiej strony partie, które są już na rynku, np. Prawo i Sprawiedliwość, nie są monolitem, tworzą je różne grupy. Są grupy reformatorskie i zachowawcze. Są grupy, które zmierzają do zmiany konstytucji i takie, które chcą po prostu partycypować w podziale łupów. Jeżeli zwycięży ta druga opcja, a my nie weszlibyśmy, nie daj Boże, do parlamentu, to pozamiatane…

Wolę sprowadzić oddział sił specjalnych, zdyscyplinowanych ideą, niż całą armię, która pod hasłem zmian będzie rabowała i gwałciła. Czy masz pewność, że ludzie na Twoich listach są godni zaufania? Starałem się zminimalizować niepewność. Robię wszystko, by ją zminimalizować. Ale jak? Przecież nie sposób poznać człowieka w ciągu jednej rozmowy. Nie zapominaj, że ja z ideą JOW-ów jeżdżę po Polsce od dłuższego czasu i znam różne środowiska. Oczywiście pewności nigdy do końca nie ma, ale też chciałem zachować dużą dozę oddolności. Na dole ludzie tworzyli zespoły, przysyłali swoje kandydatury, które później były weryfikowane przez radę społeczną. Nasze sugestie trafiały znowu na dół i tak mniej więcej ten proces wyglądał. Pewnie, że nie masz 100% pewności. Ale ja mam w 100% czyste sumienie. Nie jestem w stanie zrobić więcej, niż zrobiłem. Te tzw. odejścia

szczurów o władzę. Nie. Ja traktuję to, co robię, jako działalność edukacyjną. Trzeba zmienić mentalność na obywatelską. Zresztą, ja robię to samo, co Ty od lat. Mówisz o spółdzielczości, o upodmiotowieniu obywatela. My jesteśmy, tak naprawdę, nauczycielami. Jeżeli nie powstanie mentalność obywatelska, to nie ma w ogóle żadnego znaczenia, ilu ja posłów wprowadzę do parlamentu. Ja muszę mieć za sobą poparcie obywatelskie. I będę prowadził tę działalność edukacyjną do końca, bez względu na to, co się zdarzy po wyborach parlamentarnych, bo bez wsparcia obywateli wyzbytych mentalności chłopa pańszczyźnianego, parobka, bez wsparcia ludzi światłych nikt nie jest w stanie, nikt – podkreślam – zmienić państwa, uratować Polskę. Uratować! Mam wrażenie, że 24 maja obaj się ucieszyliśmy, że Bronisław Komorowski przegrał wybory prezydenckie. Ja się nie zmartwiłem. Nie mam wątpliwości co do tego, że jest jedna za-

Ale „ogień” to jest coś innego niż wskaźnik statystyczny. Może użyłem złego określenia. Chodzi mi o to, że idea antysystemowości została w ogóle w jakiś sposób potwierdzona. Ale Ty nie jesteś antysystemowy, bo chcesz zmienić system, stworzyć nowy. W sensie dzisiejszego systemu jestem antysystemowy, natomiast na pewno nie jestem anarchistą. Powtarzasz, że nie program, a strategia jest ważna. Jaką masz strategię? Programy, jakie stworzyły dzisiaj partie, polegają na tym, że jedna partia obiecuje po worku ziemniaków, a druga partia przelicytowuje ją dodatkowym workiem kaszy. Proszę mi wskazać choć jedną partię, która zrealizowała swój program w ciągu tych 25 lat. Nie ma takiej, nie istnieje. Moja strategia zmiany opiera na trzech filarach. Po pierwsze – przywrócenie państwa obywatelom, po drugie – przywrócenie kontroli nad pieniądzem, po trzecie – bezpieczeństwo państwa. Każdy z nich można dzielić na części. Jeśli chodzi o ten pierwszy, dzieli się na konieczność zmiany ordynacji wyborczej na jednomandatową, konieczność wprowadzenia systemu prezydenckiego, konieczność takiego zmodyfikowania instytucji referendum, by uzyskało ono wymiar, który jest określony w artykule czwartym Konstytucji, zniesienie progu referendalnego (to jest rzecz bardzo istotna), wzmocnienie roli inicjatywy ustawodawczej i obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. Do tego gruntowna reforma sądownictwa i prokuratury. To też możemy z kolei rozwijać: kontrola obywatelska nad wymiarem sprawiedliwości. Wybieralność sędziów pierwszej instancji... Mógłbym godzinami o tym mówić. Cała strategia została ogłoszona w niedzielę, na konwencji. JOW-y nie były jedynym punktem programu. JOW-y były hasłem przewodnim. Według mnie są warunkiem sine qua non, nadzieją na jakiekolwiek zmiany, biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce nie została przeprowadzona dekomunizacja. A system partiokratyczny to jest system personalny. Z ojca na syna dziedziczy się możliwość partycypacji w łupieniu obywatela. To jest pierwsza rzecz, podstawowa. Ale z całą pewnością JOW-y ogromnie ułatwiają możliwość reformy państwa w tym zakresie, o którym przed chwilą zacząłem mówić. Powiedziałeś też o systemie prezydenckim. Partiokracja i system prezydencki to jest dramat. Niezbyt precyzyjnie określone uprawnienia prezydenta. Niby może wszystko, a nie może nic. Mówię oczywiście w wielkim uproszczeniu. Przykład ostatni – utarczki na linii rząd – prezydent... To jest po prostu żenujące. W każdym razie na pewno nie służy Polsce. Jesteś gotowy i uważasz, że w Polsce powinno się zacząć od zmian w konstytucji?

Zmienić mentalność na obywatelską

i Skowrońskiemu Paweł Kukiz opowiada Krzysztofow ycznej, swoim polit o przyczynach swojej działalności cjatyw y obywatelskiej, progr amie wyborczym i celach ini której przewodzi.

ustawy Wilczka. W ramach konstytuanty ustawa deregulacyjna jest priorytetem. Na dzień dobry trzeba wykreślić to, co jest szkodliwe. Ja mam taką metodę pisania tekstów piosenek, że zapisuję emocje, a potem wykreślam słowa, które są niepotrzebne. Zostaje tekst wyzbyty najsłabszych elementów. Tak to powinno działać. To można zrealizować bardzo szybko, przy odpowiedniej liczbie prawników, ludzi dobrej woli – co jest ważne. Takich, którzy patrzą na przepisy pod kątem interesów Rzeczpospolitej Polskiej, a nie jakiegoś klanu – urzędniczego czy partyjnego, czy jakiegokolwiek innego. Na przykład jesteśmy chyba jedynym państwem w Europie, w którym nie obowiązuje ustawa hazardowa (zaznaczam, że nie jestem zwolennikiem hazardu). Zastanawiam się, dlaczego oni jeszcze tej ustawy hazardowej nie zrobili. Oczywiście, wcześniej zwalałem to na to, że Platforma woli nie ruszać czegoś, w czym się skompromitowała. Potem sobie uświadomiłem, że skoro do PKB weszła szara strefa, rząd nie będzie się spieszyć z napisaniem ustawy hazardowej, bo hazard istniał, istnieje i istnieć będzie, ale wolą go nie regulować, ponieważ wówczas, wpisując szacunkowe zyski z hazardu, są w stanie manipulować w celach propagandowych PKB. Proste.

wyrzucić. Ja mam jakąś wizję państwa i znam osoby, które również stawiają Polskę wyżej niż siebie, i są wybitnymi fachowcami w przeróżnych dziedzinach – od bezpieczeństwa po legislację. Ja bym się nawet nie śmiał za takie rzeczy brać w szczegółach. Jestem na to za mały. Można to porównać (wiem, że to zabrzmi dość kiepsko) do zespołu. Mnie interesuje, żeby zespół grał hity. Słyszę całokształt i wiem, jak ma to brzmieć. Szukam perkusisty po to, by pełnił rolę w całości. A jak on trzyma pałeczkę – jego sprawa, byleby brzmiało.

Czyli deregulacja, konstytucja, jednomandatowe okręgi wyborcze... Gruntowna reforma wymiaru sprawiedliwości – to jest bardzo ważne. Mówiąc w skrócie – wybory powszechne, znaczy mandatowe, sędziów pierwszej instancji. Na pewno zasada trialu, czyli postępowanie dzień po dniu. Ale, wracając do sędziów – sędzią nie powinien zostać człowiek, który nie ma doświadczenia życiowego ani prawniczego. Przynajmniej 10 lat jako prokurator, jako notariusz czy adwokat, a do drugiej instancji – po kolejnych 10 latach pełnienia funkcji sędziego sądów pierwszej instancji. Pojawia się tylko problem, kto ma wskazywać kandydatów na tych sędziów. Ja byłbym zwolennikiem tego, by wskazywały ich różne stowarzyszenia, organizacje obywatelskie itd., a weryfikował Senat, który nie powinien być instytucją wybieraną w JOW-ach, paradoksalnie, tylko ekspercką.

Gdyby więc od Ciebie i od posłów, których wprowadzisz do Sejmu, zależało istnienie rządu Prawa i Sprawiedliwości, to byś go wsparł? Nie „istnienie rządu Prawa i Sprawiedliwości”, tylko możliwość uratowania państwa polskiego. W tych kategoriach to rozpatruję.

Kto miałby go ustanawiać? To mogą być byli premierzy, byli prezydenci, profesorowie, rektorzy uczelni itd. Ale rozumiem, że jesteś otwarty na dyskusję na temat najlepszego modelu? Że nie jesteś dogmatyczny? Z całą pewnością. Wiem jedno – że w tym systemie idziemy w przepaść, że każdy jest lepszy od tego. Naprawdę każdy. Łącznie z monarchią promowaną przez Korwina. Kto wie, czy to nie lepsze, bo królowi, jak przegina, możesz łeb uciąć. Wiesz komu przynajmniej. Wiesz przynajmniej, komu. I on jest jeden.

Zapytałem o ten ogień w ruchu Pawła Kukiza, bo jak człowiek nie jest w środku, tylko przeczyta gazetę, zajrzy do Internetu itd., to dowiaduje się, że ten odszedł, tamten odszedł, to się nie udało, tamto się nie udało... „Odszedł” to jest bardzo ładne określenie, może na nim poprzestańmy. Powiem w wielkim skrócie: ja nie płaczę po tych, którzy odeszli. Jeżeli to nazwiemy dobrowolnym odejściem. Nie ma w tym elementów prawdy? Po pierwsze, te wszystkie sondaże, te 25% itd., od początku mnie śmieszyły. Dwa – już wtedy wiedziałem, że system pompuje w górę... Po to, by później pokazywać tendencje spadkowe i tym grać. To jest rzecz naturalna. W ten sposób się towar albo reklamuje, albo niszczy. Ale ja od początku, nawet jak słyszałem od takich osób, jak np. Kornel Morawiecki, hasła: „musimy mieć 30%”, mówiłem sobie – będzie dobrze, jeżeli w ogóle wejdziemy do parlamentu, a już cudownie, jeżeli to będzie tzw. języczek u wagi i będziemy mogli, pod warunkiem zmian ustrojowych, wspierać bieżące zmiany. To mi cały czas zarzucają współpracownicy, którzy uważają, że trzeba mówić, że idziemy po zwycięstwo. Ale dla mnie zwycięstwem jest zmiana konstytucji, a nie ilość parlamentarzystów w Sejmie.

wiązały się często z tym, że nie mogłem pójść na pewnego rodzaju kompromisy, które byłyby zagrożeniem dla idei kosztem jakiejś pozycji, stanowisk czy innych. Czyli nie ma kompromisu między tym, co jest, a ideą, którą miał Paweł Kukiz? Nie ma, absolutnie. Nie, nie. Ja mogę nikogo nie wprowadzić do parlamentu, tak jak powiedziałem. Naprawdę, bylebym zachował prawdę. Zauważyłeś oczywiście, że z Twojego doświadczenia z kampanii prezydenckiej korzystają inni, powstają nowe ruchy. Pan Petru założył ruch... Myślę, że to są doświadczenia z czasów WSI. Ja nie mówię, że pan Petru jest funkcjonariuszem, ale że jest ewidentnie powiązany z Platformą Obywatelską. Pan Tusk mówił 3 razy 15, a on mówi 3 razy 16, i to jest cała różnica między ich programami. I pan Petru jest młodszy. Nowe pokolenie ma przemówić do nowego pokolenia. Co do nowego pokolenia – muszę to powiedzieć, bo to jest dla mnie bardzo istotne. Większość ludzi traktuje tę moją działalność jako udział w wyścigu

sadnicza różnica. Powiedzmy bardzo ogólnikowo: na pewno Andrzej Duda nie jest kosmopolitą. Jest patriotą. Czy możesz powiedzieć, kto z uczestników tej wielkiej geopolitycznej gry na świecie i w Europie jest dobry, a kto zły? W takiej perspektywie można raczej mówić o tym, kto jest mniej zły. Z całą pewnością mniejszym złem, i dla mnie pewnego rodzaju wzorcem, jest Ameryka, w której budowaniu Polacy mieli znaczący udział. Również dzięki swojej mentalności świadomych obywateli. Mimo efektów amerykańskiej polityki na Bliskim Wschodzie? To Amerykanie bombardowali Irak i Libię i uczestniczyli w tym, co się dzieje w Syrii. Związek Radziecki czy Rosja nie byli lepsi. Te duże podmioty, jak świat światem, zawsze używały przemocy przy realizacji swoich interesów. I na pewno bliższe mi są interesy Ameryki niż dżihadu. Wróćmy do spraw polskich. „Deregulacja” to kolejne hasło, które pojawiło się w Twojej myśli strategicznej. Ono było od dawna. We wcześniejszych rozmowach z Tobą dawałem przykład

A powiedz, czy myślisz, że rządząca klasa polityczna traktuje Cię już poważnie? Nie interesuje mnie, jak ta klasa, jeżeli to w ogóle można nazwać klasą, mnie traktuje. Mnie interesuje nowa konstytucja i Rzeczpospolita Polska, a nie partie polityczne, sztandary i ta klasa. Bo gdyby to była klasa, to ja bym w tej chwili piosenki śpiewał, a nie siedział... znaczy, z przyjemnością siedzę z Tobą, mówię zupełnie poważnie. Natomiast mimo wszystko wolałbym być z żoną i z dziećmi. Czy bliższe Ci jest państwo wymyślone przez związkowców, czy też takie, w którym człowiek ma jak najwięcej możliwości decyzji, czyli państwo ludzi wolnych? Myślę na przykład o systemie podatkowym. Po pierwsze w Polsce nie istnieje system podatkowy. W Polsce istnieją dziesiątki tysięcy przepisów, których mnogość powoduje możliwość albo wykończenia przedsiębiorcy, albo możliwość uzyskania od niego łapówki na przykład. One nie służą przedsiębiorcy. Te przepisy tak naprawdę służą korporacjom, których stać na prawników potrafiących poruszać się w ich gąszczu. Dlatego – deregulacja. Deregulacja jako hasło, jako pomysł, czy jako wiedza, co należy wyrzucić? Byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że mam wiedzę, co konkretnie należy

Może znajdziecie się w Sejmie i będziecie tym języczkiem u wagi? To się musi stać. Jeżeli nie, to czekają nas przedterminowe wybory, nie mam co do tego wątpliwości, i to w atmosferze fatalnej, dramatycznej. Dlatego że jeśli PiS stałby się partią opozycyjną, doszłoby do sytuacji podobnej, jak przed śmiercią pana prezydenta Kaczyńskiego, po prostu do wojny rząd – urząd prezydencki. Te opcje polityczne, które obecnie są u władzy, z całą pewnością w sposób kapitalny wykorzystają czas po to, by nas przerobić na emigrantach, na oddaniu ziemi obcokrajowcom – do końca! Nas nie będzie, po prostu. Nie będzie! Nie mam co do tego wątpliwości.

Czujesz, że dzwony biją? Już od dawna – dlatego poszedłem na wojnę. Ja naprawdę żyłem sobie spokojnie, wygodnie, i dalej mogłem tak żyć. A jednocześnie jestem spełniony w sensie medialnym, jakoś tam popularny. Raz jest lepiej z zespołem, raz gorzej, ale jeśli ja na muzyce zarabiam więcej pieniędzy niż parlamentarzysta, to powiedz mi: po co miałbym iść, jeśli nie dla Polski? Po co? Ale co to jest ta Polska? To jest potężna energia. To jest wspaniała jakość. To jest nasz potencjał, który służy wszystkim, tylko nie nam. Zamieściłem kiedyś taki wpis, przy okazji pięciu bramek Lewandowskiego – że tak samo jest z murarzem, informatykiem, z każdym. Gramy dla Niemiec, gramy dla Holandii, gramy dla Stanów Zjednoczonych – tylko nie dla nas. Bo taki mamy system. Na zakończenie pytanie prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich – jak oceniasz media w Polsce? Jak oceniasz dziennikarzy? To jest strasznie długi temat… Musiałbym się bardzo mocno nad tym zastanowić, bardzo ważyć słowa. Nie chcę też do siebie zrazić tych ludzi. Z jednej strony, jeżeli dziennikarz chce utrzymać rodzinę, musi natychmiast reagować na nowinki w Internecie, które niekoniecznie są informacją, umieć przedstawiać je w formie niezależnej informacji. To jest cholernie trudne. Musi posiadać ogromną wiedzę, kapitalny warsztat i być przeinteligentnym człowiekiem. Ja z pewnością nie byłbym wybitnym dziennikarzem, bo zbytnio ulegam emocjom. Dziennikarz powinien... powinien potrafić przeprowadzić analizę i działać w interesie Polski. Czy jakiś fakt medialny szczególnie Cię dotknął w czasie ostatnich miesięcy? Jakieś przekłamanie? Można powiedzieć, że 80% to są przekłamania. Na przykład w sprawach dotyczących tych tzw. byłych współpracowników. Było wiele takich sytuacji, że jednego dnia dziennikarz szkaluje bezpartyjnych samorządowców w związku z działaniami w spółkach komunalnych, z pieniędzmi, a następnego dnia ten sam dziennikarz atakuje ich w kontekście relacji ze mną. Kiedy przestaję współpracować z tymi ludźmi, ten dziennikarz stwierdza, bije w tytule, że Kukiz jest kłótliwy jak baba, nie potrafi się dogadać. Nie wiem, jak takiego człowieka nazwać. Na pewno nie dziennikarzem. Ja się przyzwyczaiłem do hejtu. Gram kontrowersyjnie, śpiewam kontrowersyjne teksty, więc na hejt jestem w jakiejś mierze uodporniony. Mnie boli to, że ten hejt może spowodować takie zbrzydzenie mojej osoby, że nie doniosę tej idei. I tylko o to chodzi. Dziękuję za rozmowę.

K


kurier WNET

10

B

óg nazywał się według nich Rahman, Miłosierny. Zabraniał walk plemiennych, czyli odbierał Beduinom sens ich życia – walkę i zdobywanie łupów. Cała kultura przedislamska obracała się wokół tego. Poezja mówiła o tym, kto na kogo napadł, ile zabrał wielbłądów, kto stchórzył, kto był odważny. A wędrowni kaznodzieje zaczęli głosić, że walki plemienne są złe. Tyle że Mahomet mówił to samo. Muzułmanin to ten, kto ściśle poddaje się woli Bożej zawartej w Koranie. W Koranie jest mnóstwo objawień, które mówią: „Zesłaliśmy wam tę księgę, nie ma żadnej wątpliwości, że prowadzi was dobrą drogą”. Jednakże Koran nie spadł z nieba jak meteoryt. Był przekazywany Mahometowi w postaci krótkich objawień, zależnie od sytuacji, w jakiej się znajdował on sam i rosnąca wspólnota muzułmańska, tak zwana umma. Jedno z pierwszych objawień głosiło: „Jeśli spotykasz się z niewiernym, rozmawiaj z nim grzecznie, dyskutuj miło i podawaj mu piękne przykłady istnienia Boga”. Pełna tolerancja i miłość. W tym pierwszym okresie objawienia mówiły, czym są piekło i niebo. Wracały do historii Mojżesza, Jezusa. Są takie, które w bardzo piękny sposób mówią o deszczu, roślinach, księżycu, słońcu. Opisują koniec świata. I to jest islam – religia miłości i pokoju. W tym czasie Mahomet miał kilku zwolenników w najbliższej rodzinie. Pomału ich liczba wzrastała. Mahomet głosił monoteizm: nie ma boga

I·S·L·A·M objawienia – że wolno walczyć w obronie, ale nie atakować: „Jeśli wypędzą was z domu, jeśli będą was zabijać, to zabijajcie ich, gdziekolwiek ich napotkacie, ale nigdy ich nie napadajcie, bo Bóg nie lubi napadających”. I stąd wziął się sukces islamu. Dlaczego odrzucono hanifów, a Ma-

Kiedy muzułmanie doszli liczby stu tysięcy, Bóg wzywał już w objawieniach do bezwzględnej walki: „Nagrodą dla tych, którzy walczą z Bogiem i z jego prorokiem, niech będzie ich zabicie, ukrzyżowanie, obcięcie im rąk i nóg naprzemiennie”. hometa przyjęto? Bo stary system wojen plemiennych został zastąpiony nowym. Wspólnota muzułmańska – umma – ruszyła do walki z niewiernymi. Zaczęto łupić karawany. Planowali napaść na wielką, coroczną karawanę z Syrii do Mekki. Mieszkańcy Mekki najęli około 2 000 jeźdźców ochrony. Muzułmanów było

początku do Alego Ibn Abi Taliba i jego potomków. Szyizm przejął wiele od religii wschodnich. Według niego Koran ma treść zewnętrzną, dostępną każdemu (zahir), i wewnętrzną – batin, dla wtajemniczonych. Niektóre sekty szyickie mają tajemne księgi, hierarchie itp. Szyici uważają, że Bóg zsyła swoją myśl, esencję, na osoby, które stają się nieomylne. Jest odłam, który mówi, że pojawi się imam, który odnowi islam. Kiedy muzułmanie doszli liczby stu tysięcy, Bóg wzywał już w objawieniach do bezwzględnej walki: „Nagrodą dla tych, którzy walczą z Bogiem i z jego prorokiem, niech będzie ich zabicie, ukrzyżowanie, obcięcie im rąk i nóg naprzemiennie”. Są trzy takie wersety, tzw. miecza. Ale muzułmanie mówili: Bóg jest nieomylny. Dlaczego raz mówi „traktujcie ich dobrze, nie wolno wam ich gnębić”, drugi raz: „zabijajcie ich, jeśli was atakują”, a trzeci: „atakujcie i krzyżujcie, obcinajcie im ręce”? Więc Bóg zesłał Mahometowi objawienie: „Jeśli jakieś objawienie unieważniamy albo skazujemy na zapomnienie, w jego miejsce zsyłamy lepsze od poprzedniego”. I to objawienie unieważnia na korzyść wersetów miecza wszystkie objawienia tolerancyjne. Państwo islamskie jest dziełem salafickim. „Salafijja” pochodzi od arabskiego słowa „salafa” – cofnięcie się, powrót. Salafijja to powrót do okresu od pierwszego objawienia, które otrzymał prorok Mahomet w roku 610, do śmierci czwartego kalifa, Alego ibn Abi Taliba w roku 661. Salafijja ma różne

Największą postacią ruchu narodowego był Gamal Abdel Naser. Powstała też partia Baas o charakterze narodowym, która odwoływała się do islamu, ale w celu pozyskania zwolenników w ortodoksyjnych środowiskach muzułmańskich. Narodowcy odwoływali się do ruchu tzw. modernistów w islamie. Na przykład w Koranie jest werset: „Weź sobie żonę jedną albo dwie, albo trzy, albo cztery i traktuj je wszystkie na równi. A gdy tego nie potrafisz, wtedy wybierz tylko jedną”. Na podstawie tego wersetu i kilku innych, które stwierdzają, że ludzie nie są sobie równi, moderniści wymyślili, że Bóg, dając to objawienie w czasach, gdy powszechne było wielożeństwo, przewidział, że ludzie dojdą do takiego poziomu cywilizacji, że zrozumieją, że nie można czterech żon traktować tak samo. W związku z tym Naser ogłosił prawo monogamii w oparciu o Koran. Tymczasem salafitom chodzi o coś zupełnie innego. Islam to ścisłe podporządkowanie się woli Bożej zawartej w Koranie. Ponieważ wszystkie wersety tolerancyjne zostały unieważnione przez wersety miecza, należy przestrzegać tylko wersetów miecza. Salafici nie dopuszczają takiej interpretacji, jak z wielożeństwem i monogamią. To według nich herezja. Mało tego, ogłosili, że okres od śmierci Alego aż do powstania ich kalifatu w roku 2014 to czas niewiernych i herezji. A na podstawie wersetu, który mówi „nie bierzcie sobie za protektorów niewiernych chrześcijan

narodowy. Ten ruch jako swoje hasło przewodnie głosił zniszczenie Izraela i wyzwolenie Palestyny, co wiązało się też z pojęciem honoru arabskiego. Nie wolno niczego dać sobie odebrać. Moim zdaniem którykolwiek z tych przywódców, ja ich nazywam faraonami, Naser, Saddam Husajn czy Kadafi – ten,

Każdy żołnierz oficjalnej armii takiego państwa nie jest muzułmaninem, tylko niewiernym, i należy go zabić. Każdy, kto nie złoży przysięgi ich kalifowi, jest niewiernym i należy go zabić. który by zwyciężył Izrael – stałby się wodzem wszystkich Arabów, poprowadziłby do powstania wielkiej ojczyzny arabskiej. To był cel ruchu narodowego, naserowców, baasowców – Wielka Ojczyzna Arabska. Tyle że naserowcy chcieli wyzwalać pojedyncze państwa, ustanawiać w nich silną władzę i jednoczyć je po kolei. Natomiast baasowcy uważali, że należy zrobić rewolucję we wszystkich państwach równocześnie. Bracia Muzułmańscy i wyłoniony z nich Hamas w Palestynie nie pro-

w Afganistanie i zniszczyć go ekonomicznie. Jak to się stało możliwe? W Afganistanie, kraju islamskim, zaczęli rządzić komuniści. Dopuszczali się niesłychanych okrucieństw wobec muzułmanów. Brzeziński wpadł na pomysł, by wykorzystać tę sytuację przeciw Związkowi Radzieckiemu. Najpierw należało sprowokować Związek Radziecki, aby wkroczył do Afganistanu. Podsunął tę myśl Carterowi i Carter zlecił CIA opracowanie akcji, która miała na celu wciągnąć Związek Radziecki w wojnę w Afganistanie i zorganizować tam obronę na zasadzie dżihadu zapożyczonego od salafitów, to znaczy powszechnego. Ta akcja miała kryptonim „Cyklop” i była najdroższą i najdłuższą akcja w historii CIA. Trwała od 1979 do 1989 roku – dziesięć lat, olbrzymie pieniądze. Powszechnie się mówi, że walczyli talibowie. Talibowie owszem, walczyli, ale gros walczących ze Związkiem Radzieckim w Afganistanie stanowili mudżahedini sprowadzani ze wszystkich krajów muzułmańskich. W ramach akcji „Cyklop” opłacano duchownych małych meczetów, którzy w kazaniach piątkowych opowiadali, co robią komuniści w Afganistanie, nawoływali do dżihadu. Organizacje muzułmańskie w tych krajach i biedni muzułmanie tak naprawdę dyszeli nienawiścią do swoich rządów, a w islamie walka z ciemięzcami jest nakazem. Co ich obchodził jakiś Afganistan? Jakaś Czeczenia? Ale z jednej strony były kazania piątkowe, a z drugiej pieniądze

Powszechne jest mniemanie, że islam to zlepek wierzeń judaistyczn Półwyspie Arabskim monoteizm. Wędrowni kaznodzieje, tzw. han syna Abrahama i niewolnicy Hagar, Izmaela. Dlaczego więc monote

Dżin z butelki, czyli c

O korzeniach państwa islamskiego oraz politycznym, religijnym i spo ekspert w dziedzinie islamu, wybitny arabista, który ponad 20 lat spę Słuchają i pytają Magdalena Uc prócz Allaha. Bożki należy zniszczyć. A w Mekce było sanktuarium, świątynia Kaaba, gdzie każde plemię miało swojego bożka. Te bożki angażowały się w walki plemienne. Ale były cztery święte miesiące w roku, kiedy walki ustawały i wszyscy Beduini pielgrzymowali do Mekki. Każdy się modlił do swojego bożka, a wszyscy wspólnie – do Boga najwyższego, Allaha, który miał trzy córki. Prócz pielgrzymek odbywały się targi, konkursy poetyckie, hippiczne – to było więcej niż olimpiady w Grecji. Olbrzymie pieniądze dla miasta. Mahomet zaczął temu zagrażać. Początkowo traktowano go jak głupka, naśmiewali się z niego szczególnie Żydzi. Ale miał żonę Chadidżę i stryja Abu Taliba, którzy stali bardzo wysoko w hierarchii plemienia Kurajsz i go chronili. Pierwsze objawienie miał w 610 roku. Przez 10 lat głosił religię tolerancji i pokoju. Ale w 620 roku, gdy umarła żona i stryj-opiekun (Mahomet był sierotą), zaczęły się prześladowania. Mahomet z grupą wyznawców schronił się w Taif koło Mekki. Tam go obrzucono kamieniami. Nic dziwnego: nie wolno wielbić bożków, nie wolno walczyć! Przybyli jednak posłańcy z miasta Jasrib i zaproponowali Mahometowi, żeby wraz z wiernymi przeniósł się do nich, a oni przyjmą islam. W Jasribie mieszkały trzy plemiona żydowskie i dwa arabskie. Arabowie byli w ustawicznej wojnie, a Żydzi raz stawali po stronie jednych, raz drugich. Przedstawiciele obu plemion zaproponowali Mahometowi, że zaprzestaną walk i stworzą wspólnotę. Mahomet ze swoimi zwolennikami, których było około 80, uciekł z Mekki do Jasribu, który odtąd nazywa się Medyna, czyli Miasto Proroka. Ta legendarna ucieczka nazywa się hidżra. W mieście powstały dwie grupy: muzułmanów-uchodźców i sprzymierzeńców, czyli arabskich mieszkańców Jasribu. Liczba wojowników sięgnęła kilkuset. Wtedy Allah zesłał nowe

dokładnie 312. Przez pomyłkę zaatakowali zbrojnych i pokonali ich. To było pod Badr – największe zwycięstwo początków islamu. Pobili oddział i ograbili karawanę. Wtedy Mahometowi, który na początku bitwy rzucił piaskiem, Bóg zesłał objawienie: „To nie ty rzucałeś, […] tylko Bóg rzucał. To nie wyście zabijali, tylko myśmy zabijali (Bóg i aniołowie)”. Ten werset stał się bardzo ważny dla późniejszych salafitów. Armia muzułmańska rosła, zdobywała olbrzymie łupy. Mekkańczycy bronili się, w bitwach brało udział po obu stronach nawet dziesięć tysięcy ludzi. Kiedyś Mahomet za radą pewnego Persa obwarował Medynę i sprowokował przeciwników do ataku. Kazał budować umocnienia miejscowym Żydom, którzy nie kwapili się do pracy, a nawet sprzyjali przeciwnikom. Medyna ocalała, ale nie było łupów. Już wcześniej Mahomet wypędził Żydów z Medyny, pozwalając im zabrać mienie. Wtedy Archanioł Gabriel nakazał mu uderzyć na tych Żydów, którzy schronili się w twierdzy Chajbar. Po 23 dniach muzułmanie zdobyli twierdzę, wzięli olbrzymie łupy, a kilku najbogatszych Żydów zamordowali po torturach. Tym razem Mahomet kazał zabić wszystkich 700 do 800 Żydów. Do tego wydarzenia odwołują się salafici z państwa islamskiego. Skoro Mahomet zabijał jeńców... Chociaż później powiedział, i to jest w Koranie, że jeńców należy dobrze traktować, żywić ich i odziewać. W Koranie jest mowa o tym, że „Prorok jest dla was najpiękniejszym wzorem”. Wraz z poddaniem się woli Bożej i wzorowaniem się na postępowaniu i wypowiedziach Proroka tworzy to tzw. sunnę, tradycję, czyli hadisy. Uczeni w sunnizmie wyjaśniają pewne sprawy, ale jako pomoc, a nie nakaz. Szyici z kolei – „szia” znaczy sekta, odłam – pochodzili z warstw biedniejszych, także z terenów podbitych. Według nich władza powinna należeć od

postacie, między innymi powrotu do zwyczajów VII w., łącznie ze strojem, kształtem brody, sposobem jedzenia. Akceptuje jednak współczesną broń i informatykę. Salafijja, i to jest bardzo ciekawe, pojawiła się już na początku islamu. Za czasów Alego Ibn Abi Taliba, IV kalifa, toczyła się wojna między jego stronnikami a zwolennikami odłamu plemienia Kurajszytów – Omajjadów, którego przedstawicielem był Osman III kalif i jego rodzina. Któryś z wodzów Omajjadów kazał powiesić Korany na włóczniach i wojna się zakończyła. I wtedy pewna grupa reprezentująca jakiś biedny, niearabski odłam społeczeństwa, pod hasłem „powrót do islamu” (czyli do samego Mahometa) stworzyła ruch o nazwie Hadzija, który uważał, że Koran powinien być interpretowany dosłownie, i co najważniejsze, ogłosił teorię tzw. grzechu głównego, czyli że nawet najdrobniejsze odstępstwo od literalnej treści Koranu jest uważane za niewiarę, a niewiernego należy zabić. To był jeden z najokrutniejszych ruchów początku islamu. Później ten ruch został całkowicie rozbity, ale od czasu do czasu ta idea powracała. W XIII wieku pojawił się teolog, nazywał się Ibn Tajmijja, który też głosił ideę salaficką, mało tego – ideę dżihadu, czyli dosłowne wzorowanie się na Koranie w sprawie walki z niewiernymi. Niewiernymi są wszyscy, którzy choć na literę odstępują od Koranu, a obowiązkiem każdego muzułmanina jest prowadzenie walki z niewiernymi. Pod koniec XIX wieku zaczęło upadać państwo osmańskie i powstał ruch o charakterze narodowym. Jednym z jego celów było wyzwolenie z kolonializmu. Na przełomie XIX i XX wieku zaś pojawił się ruch Braci Muzułmańskich Ichwan al-muslimin, który nawiązywał do ruchu salafijja, ale głosił ideę powrotu do dżihadu w sposób nowoczesny.

i Żydów, bo staniecie się podobni do nich”, uznają za niewierne wszystkie rządy arabskie i tych, którzy im służą. Każdy żołnierz oficjalnej armii takiego państwa nie jest muzułmaninem, tylko niewiernym, i należy go zabić. Każdy, kto nie złoży przysięgi ich kalifowi, jest niewiernym i należy go zabić. Wróćmy do historii. Jak wspomniałem, dwa prądy stawiały sobie za cel wyzwolenie spod kolonializmu i utwo-

Brzezińskiemu zarzucano, że jego winą jest atak z 11 września. Bo Osama bin Laden był agentem do spraw finansowania dżihadu w Afganistanie i ta cała grupa wywodziła się z byłych bojowników dżihadu w Afganistanie. Brzeziński na to powiedział: „Ważne jest, że Związek Radziecki upadł”. rzenie nowego bytu politycznego. Bracia Muzułmańscy mieli wizję odtworzenia kalifatu. Uważali, że państwa po kolei będą się wyzwalać, zjednoczą się i powstanie kalifat. Natomiast ruch narodowy dążył do utworzenia państw świeckich, choć oficjalnie muzułmańskich, na terenach dawnych kolonii: Egiptu, Tunisu, Algierii, Maroka. Ten ruch zwyciężył i te państwa powstały. Właściwie całe społeczeństwa popierały ruch

wadzili działalności terrorystycznej, w ogóle nie dążyli do tego, by wyzwolić Palestynę spod okupacji izraelskiej, ale koncentrowali się na działalności charytatywnej: szkoły, szpitale, a przede wszystkim pomoc dla ofiar walk między Arabami i Żydami. Pomagali rodzinom tzw. szuhada, czyli męczenników – tych, którzy zginęli w walce z Izraelczykami. Oni nie dostawali pomocy od Fatah, organizacji międzynarodowych czy komunistycznych, jak Ludowy Front Wyzwolenia Palestyny Georga Habasza, tylko właśnie od organizacji muzułmańskich. Te organizacje zjednały sobie całe biedne społeczeństwo. Podobne organizacje w innych państwach robiły to samo. A ruch narodowy był utrzymywany przez Związek Radziecki i w momencie rozpadu Związku Radzieckiego po prostu upadł. W to miejsce wszedł ruch muzułmański. Powstały partie – kontynuacja Hamasu, partia szyicka Hezbollah w Libanie, szereg innych organizacji, np. Dżama’a al-Islamija – walcząca grupa islamska w Libii, organizacje prowadzące dżihad, czyli walkę zbrojną w Palestynie przeciw Izraelowi, a w innych państwach arabskich przeciw rządom. Saddam Husajn, Kadafi, przedtem Naser bardzo ostro je tępili. To samo robi dziś Sisi w Egipcie. Dlatego ruch muzułmański właściwie był niezauważalny, w przeciwieństwie do działalności Hamasu w Palestynie. Od powstania Izraela Stany Zjednoczone go bronią. Więc gdy arabski ruch narodowy, którego celem propagandowym było zniszczenie Izraela, zawarł sojusz ze Związkiem Radzieckim, należało zniszczyć arabski ruch narodowy. Po pierwsze, zniszczyć dyktatorów – Saddama Husajna, Kadafiego, Hafeza Assada i ich państwa, a z drugiej strony osłabić Związek Radziecki. Nasz rodak Zbigniew Brzeziński wpadł na genialny pomysł – wciągnąć Związek Radziecki w wojnę

na podróż do Afganistanu. Na miejscu zaś zapewniano uzbrojenie i szkolenie. Mało tego, w akcji „Cyklop” brał udział wywiad pakistański (w Pakistanie były bazy), brytyjski, MOSAD, a dżihad opłacała Arabia Saudyjska. Między innymi finansowaniem „Cyklopa” w Afganistanie zajmował się Osama bin Laden. Dzięki temu został zniszczony Związek Radziecki. Teraz mudżahedini uważają, i mają trochę racji: to my pokonaliśmy komunizm! Pokonamy też innych niewiernych! Brzezińskiemu zarzucano, że jego winą jest atak z 11 września. Bo Osama bin Laden był agentem do spraw finansowania dżihadu w Afganistanie i ta cała grupa wywodziła się z byłych bojowników dżihadu w Afganistanie. Brzeziński na to powiedział: „Ważne jest, że Związek Radziecki upadł”. Brzeziński jako Polak chciał przede wszystkim wyzwolić Polskę. Cel został osiągnięty. Tymczasem lekceważony dotąd ruch islamski wszedł na miejsce narodowego i bezpośrednie zagrożenie Izraela się zmniejszyło. Państwo islamskie w tej chwili stawia sobie za cel wywołanie walk w Europie, ich hasłem jest zdobycie Rzymu i zniszczenie Bazyliki św. Piotra, zdobycie Egiptu, zdobycie całego świata. Palestyna jest ważna, ale nie jest głównym celem. Brzeziński wypuścił dżina z butelki, bo ruch salafitów istniał, ale nie miał znaczenia. I nagle oni zrozumieli, że mogą zwyciężać. Oczywiście w Afganistanie walczyli chłopcy z Jemenu, idealni bojownicy. Jemeńczycy, którzy także żyją w górach, tak samo jak Afgańczycy modlą się co wieczór, żeby Bóg pozwolił im umrzeć w walce. Tam chłopak na siódme urodziny dostaje najlepszego kałacha. A mężczyźni chodzą nie tylko z ozdobnym nożem i z supernowoczesnym pistoletem maszynowym, bo to jest ważniejsze niż samochód, ale co poniektórzy z torebką z granatami, bo to jest poręczne.


kurier WNET

11

I·S·L·A·M Czy w kontekście napływu imigrantów z terenów objętych wojną na Bliskim Wschodzie można powiedzieć, że istnieje jakiś zamysł islamu wobec Europy? W roku 1953 z Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie wyłoniła się początkowo drobna, nieznacząca organizacyjka o nazwie Hizb ut-Tahrir. To partia wyzwolenia w znaczeniu: partia wyzwolenia świata spod władzy niewiernych. Ona istnieje i ma swój portal internetowy. Ale została zdelegalizowana. Tak, w 2005 roku. W Ameryce wcześniej. Ale działa do dziś. Ta partia opracowała plan odnowy kalifatu. Ten plan odtworzyłem na podstawie zarówno artykułów partii Hizb ut-Tahrir, jak i wypowiedzi przywódców państwa islamskiego, np. Abu Muhammada al-Adnaniego, jego rzecznika. Pierwszy etap to jest sprowadzenie jak największej ilości muzułmanów do Europy. Równocześnie prowadzona jest akcja pokojowego nawracania na islam. To jest Dawa al-Islamijja, oficjalna idea wzywania do islamu, zgodna z Koranem, z prawem europejskim. Jest wspierana m.in. przez Arabię Saudyjską. Tak więc jedno: wysyłanie jak największej liczby muzułmanów. Drugie to propaganda islamu. Trzecie – zapewnienie emigrantom muzułmańskim jak najlepszej opieki prawnej i przywilejów. Równocześnie odbywa się szerzenie propagandy wrogiej rządom istniejących państw muzułmańskich. I przygo-

We Francji jej nie otrzymają? Jeszcze nie, choć Francja, Anglia, Holandia, Belgia i Dania przede wszystkim to są kraje już prawie podporządkowane. Ale w tej chwili czekają na nich w Niemczech. I oni będą szli. Co to dla nich za pieniądze tutaj w Polsce, rządowe? O co chodzi w tej fali uchodźców? W Syrii trwa straszliwa wojna domowa. Wyobraźmy sobie takiego chłopaka w wieku poborowym. Co go czeka? Wcielenie do armii Baszara, która jest tak samo okrutna jak inne armie. Armie! Grupy partyzanckie walczące w wojnie domowej w Syrii. Będzie zabijał swoich rodaków, a potem mu obetną głowę. Całe rodziny się składają, żeby wysłać tych chłopców. Zwłaszcza że mają zapewnioną pomoc od organizacji muzułmańskich, a później będą mogli sprowadzić rodzinę. Ale dlaczego takie wielkie grupy? Turcja, Jordania są przepełnione uchodźcami, którzy żyją w bardzo ciężkich warunkach. Gros tych uchodźców nie przybywa z Syrii, tylko z Turcji. Stamtąd łatwiej wyjechać, a w interesie Turcji jest się ich pozbyć. To jedna sprawa. Druga jest taka, że ideologia państwa islamskiego zaczyna być powszechna, szczególnie wśród emigrantów. Jeśli posłucha się w Internecie wypowiedzi muzułmanów, którzy żyją w Szwecji i w Niemczech, i którym te państwa pomagają... Ostatnio słyszałem, jak jeden powiedział: „Merkel obetniemy głowę, wszystkich niewiernych

zbrodniach. Zarówno Stalin, jak i Hitler ukrywali swoje zbrodnie, jak Oświęcim czy Katyń, a ci się afiszują. Afiszują się po to, żeby wywołać nienawiść do islamu. Do tego nasilają się zamachy. One mają zupełnie inny charakter niż te, które organizowały państwa, organizacje narodowe, OWP czy Al-Kaida. Teraz nie chodzi o zastraszenie, ale o wywołanie powszechnej wojny. Dwa miesiące temu słuchałem jednego z kazań Abu Muhammada al-Adnaniego, o którym wspomniałem wcześniej. W Mosulu, prawda? W Mosulu. Powiedział dokładnie tak: „Będę na sądzie ostatecznym świadczył przeciwko każdemu muzułmaninowi, który nie zabije choć jednego krzyżowca. Mówicie, że nie macie materiału wybuchowego, że nie macie pistoletów maszynowych, ale po co wam to? Weźcie kamień i utłuczcie. Weźcie scyzoryk i poderżnijcie. A nawet butem. W pojedynkę, w kilku, jak się nadarzy okazja, bo w Koranie jest powiedziane: «zabijajcie ich, gdziekolwiek ich spotkacie»”. To jest bardzo groźne. Tutaj te zamachy już się zaczęły. W cieniu zamachu na tych karykaturzystów zabito kilku ludzi i zupełnie bez echa przeszło, że jakiś chłopaczek próbował obciąć komuś głowę, jak go zabił. W pojedynkę. Niby bez związku z tym. Chodzi o to, żeby stworzyć zagrożenie, żeby ludność europejska czuła się zagrożona, żeby Europejczycy zaatakowali muzułma-

jakiś teren, opanowują, dokonują rabunków, zostawiają tam policję, administrację, oddziały obronne, a cała armia idzie dalej walczyć, zdobywać dalsze tereny. Były dwa takie większe marsze – na Samarę i ostatnio na Palmirę. Na Palmirę ponad tydzień jechali nocami olbrzymią kolumną pikapów

Wymyśliłem sobie taki dowcip, kiedy przeczytałem, że Merkel domaga się zwiększenia liczby uchodźców u siebie, a ci równocześnie mówią, że obetną jej głowę. Czy to jakaś mania samobójcza? I stworzyłem teoryjkę, że to jest zemsta za Holocaust. z cekaemami, kilkanaście czołgów, jakieś moździerze… uzbrojenie takie niespecjalne, rakiet mieli stosunkowo mało. Normalnie taką kolumnę kosi się z helikopterów, z karabinów maszynowych, rakietami rozbija się ich

w podobnym stylu jak Hitler, ale za tym nie stoją konkretne działania, jak u Hitlera. Ot, na przykład, jak ostatnio: „Zdobędziemy Egipt, wysadzimy tego sfinksa, wysadzimy piramidy, zdobędziemy Rzym, koniec z tą Bazyliką!” W mojej ocenie to jednostka słaba, bez charyzmy. Nie ma tego, co miał Hitler czy Stalin: nie ma „faraonizmu”, jak ja to nazywam. Czy to prawda, że za jego plecami stoją głównie oficerowie od Saddama Husajna? Nie. Oczywiście, że oficerowie Husajna, czyli bandy (bo to była banda, która kierowała się chęcią zysku), mają w tym interes, ale z drugiej strony państwo islamskie, które jest bardzo przeciwne ruchom narodowym, tępi je, tępi partię Baas, więc nie przypuszczam, żeby chętnie przyjmowało ten element. Natomiast faktem jest, że armia państwa islamskiego jest opanowana głównie przez Czeczenów. Głównym dowódcą jest Czeczen. Nie pamiętam jego nazwiska. Skoro Pan wie, dzięki Panu my wiemy, a czytelnicy „Kuriera” dowiedzą się za chwilę o tej organizacji muzułmanów na terenie Niemiec, to wie o tym też wywiad niemiecki i kanclerz Merkel. Ja nie powiedziałem, że mam na to dowody. To jest moje przypuszczenie wynikające z planu salafitów, który rysuje mi się na podstawie różnych źródeł. Ja sobie zbieram takie kamyczki, układam

Turcji mają szansę przyłączenia się do państwa islamskiego? Niespecjalnie. Ale mają prostsze wyjście. Czy to jest dobra odpowiedź, czy nie bardzo? Według mnie ta fala uchodźców to nie jest akcja zaprojektowana przez państwo islamskie, ale zostanie wykorzystana przez państwo islamskie. Przy okazji wyślą swoich ludzi. Nie, nie wyślą. Oni ich zwerbują na miejscu. A ci ludzie już uważają się za dżihadystów, ale nie są sterowani. Oświadczenie państwa islamskiego, że będą wysyłać swoich, było po to, żeby powstała powszechna nienawiść do uchodźców. I żeby służby skoncentrowały się na uchodźcach, a przestały inwigilować adwokatów, lekarzy, którzy spokojnie prowadzą swoją działalność. Ale jeśli uchodźcy będą obrzucani kamieniami, pałowani przez policję, a już mają tę świadomość, że są dżihadystami – chociaż nimi nie są – to będą sami się prosić, żeby ich państwo islamskie przyjęło do dżihadu. Znajomi pytają mnie, jaką postawę zająć wobec uchodźców? Ciężki problem. Bo to są ludzie, którzy rzeczywiście żyją w straszliwych warunkach – i w Syrii, w wojnie domowej, i w obozach na terenie Turcji. Rzeczywiście należy im się współczucie i pomoc. Ale przy tym już zaczynają rozrabiać, co nikomu się nie podoba. Im bardziej będziemy się przeciwstawiać, tym bardziej oni będą agresywni. Moim zdaniem jest niedopuszczalne, żeby państwo, które jest jesz-

nych, chrześcijańskich i arabskich. Tymczasem już wcześniej istniał na nifowie, twierdzili, że głoszą religię Abrahama, przekazaną im przez eizm wprowadził dopiero Mahomet? Bo kaznodzieje głosili pokój.

co ty wiesz o islamie?

ołecznym obliczu emigracji islamskiej mówi Franciszek Bocheński, ędził na Bliskim Wschodzie, znawca stosunków międzynarodowych. chaniuk i Krzysztof Skowroński. towania do ataku na te państwa. Częścią drugiego etapu jest podporządkowanie sobie przez salafitów emigrantów muzułmańskich na terenie Europy, a także antyrządowych ruchów muzułmańskich w państwach muzułmańskich. Jak wygląda to podporządkowywanie w Europie? Jakiś chłopak ma kebab, dajmy na to. Żeni się z Polką. Pewnego dnia przychodzi do niego brodaty jegomość i mówi „Masz na imię Abdullah, czyli jesteś muzułmaninem.” „Tak, a o co chodzi?” „O to, że ja cię nie widzę w meczecie. W piątek czekamy na ciebie, weź ze sobą całą rodzinę”. On mówi: „To będzie trudne”. „Jesteś muzułmaninem, czy nie? Zabieraj dzieciaki, żonę, wszystkich”. „Ale żona jest jeszcze chrześcijanką”. „Jeszcze jest? To nie będzie. Twoim obowiązkiem jest ją nawrócić na islam. Dzieci nie znają arabskiego? Mamy szkołę arabską”. I on pójdzie na modlitwę, tam go przywitają: przyszedł nasz brat! Wszyscy są braćmi, wszyscy są siostrami – neofici, Arabowie, Pakistańczycy. Fajna ferajna. Modlą się pobożnie. „Będziesz miał wakacje dla całej rodziny. Masz trudności finansowe? Proszę bardzo, mamy kredycik, jaki chcesz. Na zasadach islamu, nie ma żadnej lichwy. Zapłacisz, kiedy będziesz miał. Żadnej umowy nie spisujemy. Masz tu czek albo gotówkę. No i dobrze”. Tak się podporządkowuje. W tym planie (ograniczam się do Europy, ale mają też punkty w krajach muzułmańskich) następnym etapem jest utworzenie w wybranych państwach – w tej chwili w Niemczech i w Szwecji – wspólnot muzułmańskich gotowych do walki. Tutaj działa oficjalnie organizacja o nazwie Al Muhadżiri, czyli uchodźcy, tak jak nazywali się pierwsi muzułmanie, którzy przeszli z Mekki do Medyny. Ona pomaga uchodźcom muzułmańskim. I obecna fala uchodźców wie, że w Niemczech i w Szwecji będą mieli pomoc.

wyrzucimy. To jest nasz teren. Tu ma być szariat, tu ma być państwo muzułmańskie”. Mają całe dzielnice, z tablicami: „Zakaz picia”, „Zakaz noszenia stroju jakiegoś tam, mają swoją policję, swoje samorządy. To jest już ich państwo. I teraz część tych chłopców-uchodźców – ja nie mówię, że wszyscy – już jest zarażona tą propagandą. Oni są kierowani przez dowództwo tajne czy jawne z państwa islamskiego,

Oni publikują filmy o swoich zbrodniach. Zarówno Stalin, jak i Hitler ukrywali swoje zbrodnie, jak Oświęcim czy Katyń, a ci się afiszują. Afiszują się po to, żeby wywołać nienawiść do islamu. ale jeszcze jako uchodźcy nie działają na rozkaz; jednak już wyprzedzają te rozkazy. Już im się zdaje, że prowadzą dżihad. Oni mają gdzieś dary z Czerwonego Krzyża, bo to krzyż. I zostawiają na ulicy te paczki żywności. To nie są wysłannicy. Państwo islamskie powiedziało, że chce mieć tych chłopaków u siebie, ale to nie znaczy, że nie ma planu ich wykorzystania. Ci chłopcy nie mają świadomości, że już są z nimi. Na tym polega zagrożenie. Bo on już prowadzi dżihad, on po drodze do tego puntu zbornego w Niemczech już będzie walczył. W tym planie jest też wzbudzenie powszechnej nienawiści do muzułmanów i do islamu w całej Europie i na świecie. Oni publikują filmy o swoich

nów, żeby płonęły meczety, a wtedy rozpocznie się wojna. Działalność państwa islamskiego bardzo wyprzedza ten plan. I robią kolosalne błędy. Jednym z ich największych błędów jest zaatakowanie szyitów. Szyitów mogliby zaatakować, gdyby pokonali Stany Zjednoczone i stolicą kalifatu byłaby Mekka. Tak to było zaplanowane. Wtedy mogliby wymordować dotychczasowych sojuszników, szyitów – bo w planie był sojusz z szyitami – jako niewiernych. Ale państwo islamskie powstało Iraku i w Syrii, gdzie jest więcej szyitów niż sunnitów i rząd jest szyicki, i dlatego rozpoczęli walkę z szyitami. Robią wiele innych błędów. Zaczynają niektóre naprawiać. Ukrzyżowali kilku swoich żołnierzy za dokonywanie rabunków i gwałtów. Przedtem to było w ramach dżihadu dozwolone, teraz wprowadzają dyscyplinę. Ukrzyżowano ich na podstawie wersetu, o którym wspomniałem: „Kto walczy z Bogiem i jego wysłannikiem, jego nagrodą będzie ukrzyżowanie”. Oni nie walczą z Bogiem, z Mahometem, tylko rabują i gwałcą. Ale łamią dyscyplinę, działają na niekorzyść dżihadu. W mojej ocenie teraz zaczną się tzw. zamieszki. Może będą napady na domy towarowe, na komisariaty policji, ale nie tej rangi, co atak na telewizję czy na magazyn broni. Do tego państwa europejskie jeszcze nie dopuszczą. Wojna w Europie, według planu, miała wybuchnąć, gdy liczba emigrantów muzułmańskich przekroczy 70%. A ile jest w tej chwili? Może nawet nie 5%. W Niemczech jest około 6 milionów. We Francji niecałe 5 milionów. To jest mniej niż 10% ludności. Sporo. Ale według tego planu to za mało, zresztą nie są ani przygotowani, ani uzbrojeni. A państwo islamskie ma za mało rakiet. Państwo islamskie to jest armia, armia w marszu. Oni zdobywają

samochody i czołgi, zrzuca się desant jednostek specjalnych i cała armia, cały ten trzon armii państwa islamskiego byłby zlikwidowany. Nie wiem, dlaczego nie zostali zaatakowani. Widocznie są komuś potrzebni. Właśnie. Wszystkim tym, którzy kupują ropę, bo oni wydobywają dużo ropy. Sprzedają przez pośredników bardzo tanio i koncerny zarabiają. W mojej ocenie czekają, aż ubiją Baszara. Bo praktycznie tylko jedna Syria została z tej grupy krajów rządzonych przez dyktatorów, którzy wyszli z ruchu narodowego, tzw. Bloku Niezłomności. A właściwie jedyną siłą, która zagrażała Izraelowi, był Iran, a bezpośrednio Hezbollah. Hezbollah jest bardzo dobrze zorganizowany, potrafi walczyć, jest dobrze uzbrojony. Razem z Iranem stanowi bardzo silne zagrożenie dla Izraela. Syria z kolei była miejscem tranzytowym dla Iranu i Hezbollahu. Czyli zlikwidowanie Baszara i Syrii zlikwiduje ostatnie już zagrożenie dla Izraela. Ale Netanjahu spotkał się z Putinem, Putin wysłał wojska i coś tam się dzieje. No i bardzo dobrze. Nie wiedziałem o tym. Kim jest kalif samozwańczego państwa islamskiego, Abu Bakr al-Baghdadi? Co to jest za człowiek? Baghdadi jest... nikim, można powiedzieć. W mojej ocenie jest figurantem. A kto stoi za jego plecami? Ideolodzy. Jeśli chodzi o znane postaci, bez wątpienia jest to Abu Muhammad al-Adnani al-Shami, osoba w tej chwili najważniejsza. Przemawia logicznie, sensownie, odwołuje się do Koranu, tradycji. Baghdadi wrzeszczy,

je i tworzę mozaikę, która mi to właśnie ukazuje. Mam dużą pewność, ale nie mam dowodów. Przypuszczam, że w Niemczech o tym wszystkim wiedzą. Wymyśliłem sobie taki dowcip, kiedy przeczytałem, że Merkel domaga się zwiększenia liczby uchodźców u siebie, a ci równocześnie mówią, że obetną jej głowę. Czy to jakaś mania samobójcza? I stworzyłem teoryjkę, że to jest zemsta za Holocaust. Ja tu nie widzę logiki. Z jednej strony państwo islamskie nie chce, żeby młodzi ludzie wyjeżdżali, a z drugiej są informacje, że młodzi płacą tam po 10 tysięcy dolarów, żeby wyjechać do Europy. To wypuszczają młodych z państwa islamskiego, czy nie wypuszczają? Z państwa islamskiego nie, bo młodzi są im potrzebni do walki. Ale są też potrzebni tu. Do walki ideologicznej. Na terenach państwa islamskiego żaden młody chłopak nie jest poborowym, jest żołnierzem państwa islamskiego. Dalej: państwo islamskie w tej chwili wzywa do hidżry, czyli ucieczki muzułmanów z terenów obcych do Syrii. Bo Syryjczycy nie chcą zabijać Syryjczyków, tak jak to miało miejsce w Samarze. Dlatego uciekają masowo z państwa islamskiego do Jabhat al-Nusra, organizacji też pod czarnym sztandarem, ale pod dowództwem Al-Kaidy. Konkurencyjnej. W tej chwili armia państwa islamskiego to są Czeczeni, Jemeńczycy, to są obcy, tak zwani konwertyci czy neofici. Władza nie chce młodych ludzi z Syrii, bo armia nie będzie sprawnie działać. Ona walczy z Syryjczykami, więc nie chce Syryjczyków w swojej armii. Ale Syryjczycy bardzo się przydadzą na zewnątrz. Tak więc państwo islamskie głosi, żeby nie wyjeżdżać itd., ale to jest głoszenie na zewnątrz. Czy ci uchodźcy na terenie

cze w miarę niezależne, pozwalało sobie narzucić coś takiego – ilu i jakich my mamy przyjmować uchodźców i jaką mamy prowadzić politykę. Jest dużo prawdopodobieństwa w tzw. teoriach spiskowych. Że jest siła, która dąży do zupełnej dezorganizacji Europy i do osłabienia wartości i tradycji, do zniszczenia siły społecznej, wartości solidarności, żeby stworzyć jakieś takie tałatajstwo, którym można rządzić.

Państwo islamskie powiedziało, że chce mieć tych chłopaków u siebie, ale to nie znaczy, że nie ma planu ich wykorzystania. Ci chłopcy nie mają świadomości, że już są z nimi. Na tym polega zagrożenie. Jeżeli teoretycznie najważniejsi politycy europejscy przeczą faktom, to znaczy, że coś ich do tego zmusza. To jest przedziwne. Człowiek racjonalnie myślący nie może pojąć tak bezdennej głupoty. Przecież taka głupota nie może istnieć. Premier, kanclerz może być idiotą, ale przecież nie tak kompletnym! Coś więc za tym musi być, prawda? To mogą być łapówki. Jest coś takiego, że proszę bardzo, za milion to ja jestem uczciwy, ale jak mi się da 200 milionów, sprawa jest załatwiona. A przy ważnych celach i 200 milionów to jest drobna suma. Prawda? Dziękujemy za rozmowę.

K


kurier WNET

12

Z·P O D RÓŻ Y·W I LN O

Stoję pod Domem Polskim i rozkoszuję się ciszą nocną tego najbliższego polskiej duszy miasta. Podchodzi do mnie facet i mówi coś w niezrozumiałym języku. – Mówisz pan po polsku? – pytam go. – Tak, czy ma pan papierosa? – Proszę – odpowiadam i od razu zagaduję – Pan Polak, tak? – Nie, jestem Litwinem. – To skąd pan znasz polski? – dopytuję się. – Tu w Wilnie wszyscy znają polski, przecież to wasze miasto – oznajmia nieznajomy i odchodzi w ciemną dal.

To trzeba głośno mówić:

– Wilno!

J

akże to miłe dla serca i rozumu, gdy ktoś mówi prawdę w tym załganym świecie – stwierdzam, kontemplując sierpniowe niebo.      Jest wileński poranek. Zamawiam taksówkę, bo nie chcę maszerować pustymi uliczkami wyludnionego miasta. – Dzień dobry – witam się z dyspozytorką korporacji taryfiarskiej. – Dzień dobry – odpowiada głos w słuchawce. – Chciałbym zamówić taksówkę spod Hotelu „Pan Tadeusz” – Dokąd Pan zmierza? – dopytuje się kobieta. – Pod Ostrą Bramę. Po chwili zajeżdża automobil i jadę. – Maja rodzina pochodzi spod Suwałk. W 1940 przyjechali tutaj, jeszcze przed wejściem Sowietów. My starowiercy, ale czuwstwujem Polakami – opowiada taksówkarz. Po chwili znajduję się w dobrze mi znanym ciągu kamienic, być może pamiętających czasy carów, a na pewno sejmokracji i sanacji. Naprzeciwko jest Hala Targowa, wyglądem przypominającą Halę Mirowską w Warszawie, co zresztą nie dziwi, albowiem ten sam zespół stworzył obie budowle. Przechodzę przez skromny placyk, na którym już biesiaduje lokalny element, i widzę wyróżniającą się białą bramę (znaną jako Ostra Brama) z ikoną nad wejściem. Obok ciągną się kramiki z kiczowatymi gadżetami dla turystów. Przeglądam ten szmelc w poszukiwaniu jakiegoś drobiazgu z napisem „Wilno”. Dopytuję się handlarki, czy ma takie coś – Nie, pany, tolko po litewsku i anglijsku. Daże i pa russkyji. Nu po polsku nieto. – Panie, tu nikt o to nie pyta – wtrąca się sąsiadka ze straganu obok. – Jak to, Polacy tu nie kupują? – wyraziłem swoje zdziwienie. – Ano kupują, ale jest pan pierwszy, który o to pyta. Oszołomiony nędzą nadwiślańskiego ludu, który nawet na ziemi wileńskiej nie umie upomnieć się o swoje, przechodzę przez Ostrą Bramę i skręcam do kaplicy, aby ukoić złość na miernotę czasów i krajan, pośród których przyszło mi żyć. Matka Boska Ostrobramska, ukoronowana w latach 30., cierpliwie wysłuchuje modlitw pokornie klęczącego u jej stóp narodu. To tutaj zesłańcy składali ofiary na rzecz powrotu na rodzinne ziemie. Ilość modłów i łez wylewanych do dzisiaj w języku polskim daje świadectwo, po czyjej glebie stąpam. Po bokach obrazu znajdują się wygrawerowane w szlachetnych metalach intencje, pośród których nie brakuje dobrze znanych dat – 1831, 1863, 1914, 1920,1939 czy 1944. Między nimi przymocowana jest jedna, znamienna – „Dzięki ci, Matko, za Wilno – J. Piłsudski”. Zerkam z okien kaplicy na Wilno – to polskie miasto! Brednią jest, że po 1944 roku Polacy mogli stąd wyjechać. Władze sowieckie utrudniały ewakuację, bo wyniszczone ziemie potrzebowały parobków dla bolszewickich kołchozów i sowchozów. Dodatkowo polski żywioł na Wileńszczyźnie pozwalał rozgrywać Litwinów i Białorusinów – województwo wileńskie zostało podzielone między sowiecką Białoruś i Litwę. Tym samym w dalszym ciągu ziemia wileńska, oszmiańska, a nawet grodzieńska, lidzka, nowogródzka i hen, aż do Inflant Polskich na Łotwie – zamieszkana jest przez naszych rodaków, niekiedy stanowiących całkowitą większość. Tak więc w dobie sowieckiej okupacji Wilno stanowiło swoistą polską metropolię z instytucjami kulturalnymi i edukacyjnymi dla ziem północno-wschodnich, wyrwanych bezprawną decyzją Anglosasów. Ale to, co zagrabione, powróci – wzdycham, schodząc w dół z kaplicy, nie mogąc wyjść ze zdumienia, jak nad Wisłą można śpiewać w dostojnej postawie – „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Ano, rzucilim, i to więcej niż połowę kraju! Ale ponieważ przyroda nie lubi próżni i za zbrodnię będzie kara, tak więc miecz Mahometa, obecnie przecinający zachodnioeuropejską

Paweł Rakowski

pogańską gardziel, nas też rychło dopadnie. – Być może tak trzeba i musi tak być. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie – stwierdzam, spacerując traktem wiodącym pod pomnik Giedymina – twórcy potęgi dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Patrzę na groźną minę władcy, ale nie przeraża mnie – wiem, że on swój. Albowiem jakimż to bogactwem kulturowym dla tej ziemi było połączenie ruskich Ruryków, litewskich Jagiellonów i piastowskiej Korony! Jak wspominał pokorny pisarz i dokumentalista obyczajów polskich w kraju nad Berezyną (tej naturalnej granicy między Rzeczpospolitą a Moskwą), Florian Czarnyszewicz, w polskich zaściankach i przysiółkach Bolesław Chrobry był takim samym bohaterem jak Giedymin czy kniaziowie ruscy. Łączenie mitologicznych postaci w spójny kanon było świeckim odpowiednikiem modlitwy

roku, kiedy wojska moskiewskie (przy pomocy Kozaków Zaporoskich) przez kilkanaście dni paliły rodową siedzibę Jagiellonów. Chorągwie Czarneckiego po wyparciu Szwedów z Korony rozgromiły Moskali i odbiły stolicę Litwy. Po tamtej srogiej wojnie i okupacji moskiewskiej Wielkie Księstwo Litewskie straciło swoją cywilizacyjną nadrzędność i odrębność względem Korony. Jego kultura (starobiałoruska) została zgładzona, a więc szlachta i elity państwowe Litwy przyjmowały kulturę polską, tworząc przy tym subregion etnograficzny wielkiego narodu Rzeczpospolitej. Miasto nad Wilią po zniszczeniach nigdy nie odzyskało swojego blasku i stało się polskojęzyczne, choć mieszkańcy tego grodu, jak i całego Księstwa, nazywali się Litwinami. W dobie rozbiorów „Litwin” uchodził za najpatriotyczniej usposobionego Polaka, tak więc powstania narodowe,

nie utrzymali, albowiem w Warszawie rządził Litwin, który dla ratowania ukochanego miasta był w stanie poświęcić Pomorze, Śląsk, Lwów czy Cieszyn, tak że pod koniec kwietnia 1919 roku wojsko polskie wraz z mieszkańcami wyzwolonego Wilna i dyskretnie roniącym łzy wzruszenia Naczelnikiem Państwa odśpiewało „Boże, coś Polskę” pod obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Po Bitwie nad Niemnem, wobec fiaska innych politycznych planów, Piłsudski nakłonił obywatela ziemi wileńskiej, gen. Lucjana Żeligowskiego, do nieformalnego buntu litewsko-białoruskich dywizji i zajęcia Wilna, przekazanego przez bolszewików Litwie w lipcu 1920 roku. W okresie 1922-1939 Wilno było prowincjonalnym miastem wojewódzkim, dławionym przez dwie wrogie granice, które fikcyjnie poszatkowały jedną ongiś krainę. Pomimo tego polskie Wilno było fenomenem pod względem

Siadam przy barze i zamawiam lokalny przysmak – cepeliny, które swój kształt i nazwę zawdzięczają wrażeniu, jakie poczyniły latające niemieckie balony w czasie Wielkiej Wojny. Przeglądam menu barowe i pytam kelnerki, pani Beaty, gdzie jest kotlet schabowy, ten kulinarny fundament nadwiślańskiego kraju. Pani Beata cierpliwie wyjaśnia, że my w Wilnie schabowego nie znamy i nie jemy. Po raz kolejny Litwa udowadnia Koronie swoją wyższość! Pani Beata pochodzi z wioski za Sołecznikami, tuż przy kordonie z włościami Aleksandra Łukaszenki. – Tam po obu stronach są Polacy – mówi. Po naszej stronie jest kościół, więc oni co niedziela przychodzą do nas, a wcześniej, jak nie było granicy, to te wszystkie wsie i miasteczka tworzyły taką małą tutejszą Polskę – opowiada. Przecież Sołeczniki i pobliskie Sopoćkiny to miasta w 100% zamiesz-

A pan wie, że Gorbaczow chciał zwrócić Wilno Polsce? – odpowiada mój rozmówca. – Słyszałem, ale nie wolno wierzyć bolszewikom – oznajmiam. – Nu nie można, masz pan rację, ale on tego nie robił, żeby nam, Polakom, było dobrze, tylko Moskwie. Ale co z tego, jeśli w tym wypadku byłoby nam dobrze – zauważa celnie. Poruszył temat prawie nieznany nad Wisłą. Otóż w chwili, kiedy blok sowiecki trzeszczał w szwach, Kreml wyszedł z inicjatywą utworzenia z ziem: wileńskiej, lidzkiej i grodzieńskiej Wschodniopolskiej Republiki Sowieckiej ze stolicą w Nowej Wilejce. Ponoć w grę wchodziło również przyznanie Polsce Lwowa i Stanisławowa, albowiem Gorbaczow miał powiedzieć, że wystąpienie republik ze Związku Sowieckiego może nastąpić jedynie w granicach z 1939 roku. – Wie pan, Gorbaczow niestety nie zdążył – skwitował ze smutkiem mój kompan i pożegnał się, śpiesząc do swoich obowiązków.

W

– „kak Boh w Trojcy adiny, tak Polsza, Rus’ i Litwa adnaja”. A nie wolno zapomnieć o tym, że w lipcowe dni w Lublinie roku Pańskiego 1569 przed ołtarzem połączono na wieki wieków Koronę Królestwa Polskiego i Wielkie Księstwo Litewskie, a jak mówi Pismo – „co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”.

N

astępnie zmierzam na Zarzecze, jednak nim wejdę w kręte uliczki i podwórka, na których dumnie stoją drewniane pozostałości rządów Sławoja-Składowskiego, chcę w ten upalny dzień zamoczyć się w Wilejce. Widzę jakichś pluskających się ludzi. – Przepraszam, ciepła jest woda? – pytam. – Gorąca, bardzo ciepła – odpowiadają mi tubylcze głosy. Wchodzę do strumyczka, wielokrotnie opisywanego w polskiej literaturze, który jawi się w wyobraźni jako poważna rzeka. Jednak i ta, jak całe kochane Wilno, nie imponuje gabarytami. Miasto, tak wysławiane w naszej kulturze, w rzeczy samej ma dość urokliwy, lecz prowincjonalny charakter. Obecnie Wilno ma około 400 tys. mieszkańców, a w II RP miało zaledwie ponad 200 tys. (z tego 60% to Polacy i 35% Żydzi). Turyści znad Wisły obchodzą je w ciągu jednego dnia i jeśli nie mają w programie swoich wycieczek żadnych pielgrzymek, to uciekają przestraszeni cenami, jak i niewielką ilością placówek rekreacyjnych. Wilno to nie Lwów, który ze swoją wielkomiejską infrastrukturą i z bardzo atrakcyjnymi stawkami umożliwia przeżycie wieczoru w iście Radziwiłłowskim stylu. Po szybkim odświeżeniu w Wilejce przyglądam się majestatycznej wieży Giedymina i widocznym z oddali Trzem Krzyżom zrekonstruowanym po sowieckiej niewoli. Wileńskim utrapieniem były najazdy ze Wschodu. Najgłośniejszy z nich nastąpił w 1654

szczególnie styczniowe, na tych ziemiach wybuchały ze szczególną mocą i były z okrutną srogością topione w morzu krwi. Jednak pod koniec XIX wieku doszło do rysy na zintegrowanym, choć wielonarodowym konglomeracie litewskim. Ludność bałtycka zaczęła dystansować się od przysięgi Unii Lubelskiej i katolickiej Słowiańszczyzny, tak jak prawosławny lud coraz częściej określał się mianem Białorusów niż Litwinów. U progu niepodległości za Litwinów uchodziła szlachta i słowiański lud katolicki oraz Żmudzini z guberni bałtyckich, którzy mieli roszczenia terytorialne wobec Suwałk, Sejn, Grodna, a przede wszystkim Wilna. W wyniku ofensywy niemieckiej w 1915 roku Wilno zajęli Niemcy i z pędu zaczęli organizować żmudziński byt w politycznym organizmie o nazwie Litwa, z uzależnioną od Berlina władzą w Wilnie. Dla ordnungu i celów administracyjnych Niemcy, którzy w trakcie Wielkiej Wojny aż tak nie mordowali, ale bezlitośnie grabili, zrobili spis powszechny na okupowanych przez siebie terenach. Wyniki tego spisu spowodowały zakłopotanie w Berlinie, albowiem lwia część mieszkańców ziemi wileńskiej określiła się jako Polacy, a plany stworzenia z Wilna stolicy żmudzińskiej Litwy wobec braku w mieście Litwinów bałtyckich stały się nierealne. Po wycofaniu się Niemców w listopadzie 1918 roku, pomimo starań polskiej Samoobrony miasto zajęli bolszewicy. Dla niektórych historyków jest to początek nigdy nie wypowiedzianej polsko-bolszewickiej wojny. Oddziały Samoobrony (w których był m.in. hrabia Eustachy Sapieha, bracia Mackiewiczowie czy młody Witold Pilecki) pod dowództwem Jerzego Dąbrowskiego ps. Łupaszka-Kmicic do kwietnia 1919 r. prowadziły wojnę partyzancką na Wileńszczyźnie przeciwko czerwonej zarazie. Bolszewicy w Wilnie długo się

osiągnięć w literaturze, a przede wszystkim myśli politycznej (m.in. konserwatywny dziennik „Słowo”), badań sowietologicznych, a nawet nowoczesnej technologii – to ze zrabowanych tam projektów i maszyn powstały radzieckie lodówki marki Mińsk. Do wybuchu II wojny w mieście i okolicy utrzymywała się bezwzględna dominacja żywiołu polskiego (choć ten ze względu na swoje historyczne powiązania był inny niż w centralnych czy zachodnich dzielnicach kraju), a drugą najliczniejszą grupą byli Żydzi, następnie Rusini, Tatarzy, Karaimi i w śladowych ilościach Litwini.

T

ak dywagując nad bujnością wileńskich dziejów, drepczę z powrotem pod Ostrą Bramę, mijając niekiedy miedziane głazy kanalizacyjne z napisem „Magistrat Miasta Wilna”. Zachodzę do Hali Targowej, aby zasięgnąć języka. Lud wileński lamentuje nad wprowadzeniem euro. Wydaje się, że obecna władza chce zrobić z wilnian mickiewiczowskie Dziady. W Hali mieszają się język polski i rosyjski, tak jak jak na całej Wileńszczyźnie, która w sercu pozostaje polska, choć językiem codziennej komunikacji jest rosyjski. Mnie to nie przeszkadza, albowiem lepsza już Moskwa niż upadający i nie mający nic do zaoferowania Zachód. Jak to burknął Sienkiewiczowi oburzony Wieniawa – dla Polski nawet z diabłem! Wchodzę do baru naprzeciwko Hali Targowej. Słyszę pośród gwaru ludzkiego języki rosyjski i polski. Grupa robotników siedzi w kącie i siorbie kapuśniak. Każdy z nich gromko komentuje jakieś sprawy w rodzimym języku. Śmiechy i wnioski z omawianych tematów są rosyjskie, ale instynktownie wiem, że przy drobnej moderacji wileńska klasa robotnicza równie dobrze może rozprawiać po naszemu.

kane przez naszych rodaków! Dlaczego o tym nie mówi się w szkołach i nie ma tam lokalnych oddziałów warszawskich mediów? Pani Beata chodziła do polskiej szkoły, chociaż nie ukrywa tego, że jakoś jej łatwiej mówić po rosyjsku. Wyznaje, że czasami odczuwa z tego powodu dyskomfort – My mówimy inaczej niż wy. Jak jeżdżę do Suwałk, to czasami trudno się porozumieć, bo ludzie tam nie rozumieją. U nas taki swojski język polski. – Uspokajam ją, żeby nie miała żadnych z tym problemów. – To wy mówicie po polsku jak należy. My już tego języka nie znamy. A poza tym tak samo jak pani mówili wielcy tego kraju – Mickiewicz, Lelewel czy Piłsudski – słysząc to, kelnerka promienieje. W oczekiwaniu na moje zamówienie przeglądam wileńską prasę – tygodnik „Wileńszczyzna” i „Kurier Wileński”. Czytam artykuły, w których konstrukcje zdań są proste, a słownictwo kulturalne. Nie widzę też żadnych zachodnich zapożyczeń językowych. Po chwili pani Beata przynosi talerz z dwiema dorodnymi pyzami. Odsuwam na bok stosik lektur z książką o najlepszym polskim pisarzu XX wieku, Józefie Mackiewiczu, aby któraś z fikuśnych skwarek nie poplamiła mi papieru. Gdy kroję grube ciasto, pewien mężczyzna o twarzy karykaturalnego sarmaty zerka na moją książkę. – Pan z Warszawy? – pyta. – Niestety tak – odpowiadam. – Dlaczego niestety, to bardzo ładne miasto – Ale Wilno ładniejsze – stwierdzam przed kęsem pyzy. – No tak, nasze Wilno najpiękniejsze na świecie – mówiąc, zaciąga silnie z wileńska. Chwyta szkło ze złocistym trunkiem. – Za Wilno – mówię, unosząc kufelek Baltasa. – Za Polskę – odpowiada jegomość ze szlacheckim wąsem. – W tym barze chyba sami Polacy – oznajmiam po tym, jak pani Beata od razu dolewa napoju mojemu towarzyszowi. – Bo to jest polskie miasto!

ychodzę z baru i zmierzam na Rossę. Wspominam z uśmiechem, jak kilka lat temu, maszerując na tę słynną nekropolię, widziałem pasącą się krowę i drób miotający się po czynszowych podwórkach. A przecież to prawie ścisłe centrum miasta! Drepczę, nucąc na przemian pieśni – „A my Wilno odbijemy”, „Jedna mała silna i my wrócim już do Wilna” oraz „Nie damy Wilna, nie damy Lwowa”. W drodze na cmentarz mijam nowoczesny zakład karny i przez chwilę zastanawiam się, ilu naszych terminuje tam za różnego rodzaje rozboje. Przecież w dzisiejszym Wilnie, choć procentowo prawie na pół polskim, biedota, szemrana patologia, plebs to w większości nasi krajanie. Za kryminałem skręcam w lewo i udaję się pod dom rodzinny najznamienitszych wileńskich pisarzy – Stanisława i Józefa Mackiewiczów. Kot leniwie wałęsający się przy ganku niewielkiego domku zaświadcza, że ktoś tam mieszka, a więc wracam na trakt wiodący na cmentarz, na którym spoczywa w ojczystej ziemi polskie Wilno oraz Matka i Serce Syna. Stoję nad wielkim czarnym głazem, którego jakimś cudem bolszewicy za swojego panowania nie zniszczyli. Czy to za lanie, które im sprawił Piłsudski pod Warszawą i nad Niemnem w 1920? Nie wiem, ale jak zaświadczał jeden z moich wileńskich rozmówców, Polacy za Sowieta mogli przychodzić na Rossę, byle bez patriotycznych zbiegowisk. Natomiast Litwini mają swoje miejsce pamięci w oddali i w czasach sowieckich nie mogli tam chodzić, a nawet KGB (zapewne Polacy w tej służbie) strzelało do ludzi. Patrzę na znicze i wieńce położone na grobowcu. Gdzieś tam wisi baner największej opozycji z lat 80., która powinna przeprosić naród za skutki swojej walki. Zastanawiam się w myślach: co na to wszystko powiedziałby Piłsudski? Czy gdyby teraz się pojawił, pochwaliłby swoich wiernych wyznawców za to, że jego umiłowane miasto jest tymczasowo poza administracyjnym obszarem Orła w koronie? Przecież po to zażądał, aby tutaj złożono jego serce, żeby naród nigdy się nie wyrzekł Wilna! W jednym z ostatnich wywiadów Stanisław Mackiewicz zapytał Marszałka, czy Wilno jest najbliższe jego sercu. – Wilno tak, no i Lwów! – wykrzyknął Piłsudski, zaciągając z wileńska. Chociaż, jak wiadomo, stolica Małopolski Wschodniej nie mogła wybaczyć Piłsudskiemu ociągania się z odsieczą w 1918 roku, to jednak tuż przed śmiercią, być może pomny zbrodni Traktatu ryskiego, Marszałek przekazał, z czego przyszłym pokoleniom rezygnować nie wolno. Na myśl ciśnie mi się pytanie: kiedy ktoś zamelduje w tym miejscu: Panie Marszałku, zdobyliśmy Wilno!? K


kurier WNET

13

Z·P O D RÓŻ Y·K A ZI EI ER Z·D O LNY

Kazimierz Dolny – zatracony fenomen

fot. W. Sobolewski (2)

Kazimierz Dolny, jedno z najbardziej rozpoznawalnych miasteczek w Polsce, malowniczo leży pomiędzy wzgórzami wzdłuż Małopolskiego Przełomu Wisły. Widoki są tu nieziemskie, a zachowane zabytki urzekają lokalnymi, naiwnymi formami, w czym tkwi ich piękno. Miasto odwiedza w sezonie milion turystów.

W

średniowieczu, w czasach króla Kazimierza Wielkiego, wzniesiono tutaj zamek. Największy rozwój miasta przypadł na wiek XVI i XVII, kiedy to bogaci kupcy wybudowali znamienite kamienice i spichlerze, a sprowadzeni z Włoch muratorzy przebudowali kościół farny, który jest perłą naszego dziedzictwa kulturowego. Powstał także klasztor Franciszkanów oraz zespół architektoniczny Fundacji dla Starców i Kalek pw. św. Anny, dysponujący ogromnym zasobem nieruchomości. Zabytków jest wiele, ale nie o tym ma być ten artykuł.

Stan obecny Liczba mieszkańców w tym objętym ochroną konserwatorską miasteczku wynosi nieco ponad 2 tysiące, z tendencją spadkową. Tkanka miejska zaczyna się i kończy na Rynku z kilkoma przyległymi uliczkami. Pozostałe rozległe obszary pokrywa bezładna zabudowa, niekiedy w szczerym polu. Najczęściej jednak są to ulice, wzdłuż których stoją hotele, pensjonaty, niezamieszkałe rezydencje, stare chałupy i działki na sprzedaż. Długotrwałe zaniedbania ze strony władz doprowadziły obraz miasteczka do upadku: uliczki z dziurami, brak chodników i miejsc parkingowych, budy z chińską tandetą, brak przystosowań komunikacyjnych dla niepełnosprawnych, brak gabinetów lekarskich czy chociażby sklepu mięsnego. Na Rynku nie ma oświetlenia i kwiatów. Pierzeja południowa i wschodnia wymaga remontu pękających fasad kamienic oraz dachów krytych gontem. Naprzeciw kościoła farnego niegdyś stał XIX-wieczny budynek mieszczący pierwszą w Kazimierzu restaurację. Od kilkudziesięciu lat nieruchomość jest w użytkowaniu wieczystym. Właściciele często się zmieniali, budynek niszczał. Celowo nikt nie podejmował remontu, ostatecznie budynek rozebrano. Teraz działka ma kilku skłóconych właścicieli, za to stanowi cenną lokatę kapitału. Otoczona jest prowizorycznym parkanem i straszy turystów. 31 maja 2011 roku w kazimierskiej szkole nastąpił wybuch gazu. Do dzisiaj nikt za to nie odpowiedział. Część materiału dowodowego zaginęła, a śledztwo zostało umorzone. Opatrznościowo wydarzenie miało miejsce o 6 rano, więc nikomu nic się nie stało. Budynek przeznaczono do rozbiórki, co budziło poważne wątpliwości ekspertów. Od tamtego czasu dzieci uczą się w niewielkiej kontenerowej szkole, na dzierżawę której wydano już blisko 4 mln zł. W ubiegłym roku rozpoczęto budowę nowej szkoły, której docelowy koszt to ponad 26 mln zł. Nie będzie w niej sali gimnastycznej, kuchni i mieszkań dla nauczycieli. Nie przewidziano także odtworzenia liceum, które istniało w starym budynku i miało dobrą tradycję. Za to w nowej, ogromnej szkole mieszczącej podstawówkę i gimnazjum będzie dwa razy więcej miejsc niż dzieci. A niż demograficzny nieustannie się pogłębia. Koszt budowy szkoły w 80% pokryją pozyskane przez gminę dotacje, ale potrzeba jeszcze 6,5 mln zł wkładu własnego. Dochody bieżące budżetu gminy w 2015 roku wynoszą 19 215 000 zł,

Romana Rupiewicz i Krzysztof Wawer a wydatki bieżące to 18 800 000 zł. Na inwestycje nie pozostaje więc prawie nic. Obecnie zadłużenie gminy to blisko 8 mln. Dziury w budżecie od kilkunastu lat łata się poprzez bezmyślne wyprzedawanie mienia, emisję obligacji i kredyty, które są przeznaczane na spłatę wcześniejszych długów. Turystyka rozwija się w prymitywnie pojmowany sposób, w oparciu o hotelarstwo i restauratorstwo. Turyści, przyjeżdżając do Kazimierza, zderzają się z zatłoczonym Rynkiem, zaśmieconymi wąwozami, niezadbanymi trasami spacerowymi bez koszy na śmieci i ławek. Urokliwy wąwóz „Korzeniowy Dół” jest zdewastowany. W tym sezonie udostępniono do zwiedzania ruiny zamku, którego remont, niejasno prowadzony przez 5 ostatnich lat, kosztował 10 mln zł. Nikt jednak nie pomyślał, aby na wzgórzu zamkowym zrobić zaplecze socjalne i toalety, więc turyści sikają za murem. Aby urozmaicić ofertę turystyczną miasta, w 2001 r. na zlecenie gminy SARP zorganizował konkurs architektoniczny na gminny ośrodek sportu. Impreza ta kosztowała 2 miliony zł, ponieważ zgodnie z beznadziejnym regulaminem konkursu gmina musiała zakupić projekt. To pogrążyło budżet. Oczywiście żadne obiekty nie powstały, a projekt trafił do kosza.

na studiach, inne w Irlandii. Dodatkową atrakcją mieszkańców jest obsikany korytarz, a przez całe lato – nieustające imprezy na Rynku, które zapewniają odpowiednią ilość decybeli oraz chwilowych, pijanych lokatorów klatki schodowej. Pozostali potrzebujący mieszkają w dawnych wiejskich szkołach, prowizorycznie przystosowanych do celów mieszkaniowych. Do miasta napływają wyznawcy mody na Kazimierz. Chcą mieć tutaj dom, najlepiej od razu manifest architektoniczny. Lansują się, gdzie się da – na wernisażach, koncertach i prelekcjach, na których mają zawsze dużo do powiedzenia. Na stałe jednak najczęściej mieszkają w Warszawie albo gdzieś w świecie, a ponieważ w Kazimierzu

się udało. Ostatnio młode małżeństwo po ASP otworzyło bardzo dobrą galerię sztuki współczesnej. Inny przybysz usiłował organizować biegi i aktywny wypoczynek na europejskim poziomie, póki najpiękniejszych ścieżek nie obsypano gruzem. Ktoś otworzył fajną knajpę. Mimo wszystko miejscowi nie akceptują przyjezdnych, są do nich uprzedzeni, czemu nie ma się co dziwić.

bywają okazjonalnie, więc ich domy zwykle stoją zabarykadowane i puste. Te pseudorezydencje, powstające w najpiękniejszych miejscach widokowych, zaśmiecają przestrzeń miasta i gminy, ponadto generują koszty społeczne typu budowanie dróg czy ich odśnieżanie. Ich właściciele nie żyją tu na co dzień, więc nie płacą podatków, nie tworzą miejsc pracy. Zależy im na tym, żeby Kazimierz się nie rozwijał, żeby był skansenem, a miejscowi – najlepiej stali z sierpami przy snopkach, pod złotym słońcem i kobaltowym niebem. Wówczas można tu przyjechać i odpocząć, poczuć się jak wewnątrz sentymentalnego pejzażu z połowy XIX wieku. Napływowi lubią klimat lumpenploretariacki, ponieważ dodaje pikanterii i jest o czym opowiadać w towarzystwie. Ale nie wrzucajmy wszystkich do jednego worka. Niewielką grupę tworzą przyjezdni, którzy sprowadzili się tu, by żyć. Są aktywni społecznie, wychowują dzieci, pracują albo w Warszawie, albo przez Internet. Niektórzy usiłują zakładać kazimierskie biznesy; nielicznym

trzeba pracować na próbę przez 3 do 7 dni na zmywaku, zdarza się, że za darmo. Są hotele korzystające z firm outsourcingowych, które bezwzględnie wyzyskują lokalną młodzież. Ostatecznie po kilku latach takiej wyczerpującej pracy młodzi najczęściej wyjeżdżają z Kazimierza. Inni autochtoni pielęgnują ogrody i sprzątają wille przyjezdnych, oczywiście na czarno. Nieliczni mają w miarę stabilny byt, ponieważ pracują w sektorze publicznym. Wąska grupa szczęściarzy posiada własne lokale użytkowe lub dzierżawi coś od miasta. Prowadzą kawiarnie, sklepiki i galerie oferujące tradycyjne obrazki ze studnią na pierwszym planie. Wielu młodych ludzi ma pomysły na biznesy w tym turystycznym miasteczku, ale tu zaczynają się schody. Rozwój gospodarczy został zarżnięty dawno temu. Inwestować mogą tylko wybrani. Ktoś kiedyś chciał stworzyć na przedmieściach Kazimierza ośrodek hipoterapii, a inny ktoś – ośrodek spokojnej starości. Niestety władze nie okazały przychylności... Pewien człowiek

Praca Różnice w warstwach społecznych gminy są widoczne. Największy procent miejscowych to „najemnicy”, pracujący w hotelach i knajpach na śmieciowych umowach za 6-8 zł za godzinę. Rotacja w takich miejscach jest wielka, czasem

Dwa światy: miejscowi i przyjezdni Młodzi masowo wyjeżdżają „za chlebem”, najczęściej za granicę lub do Warszawy. Brak zaplecza mieszkaniowego uniemożliwia wynajęcie na starcie nawet najmniejszej kawalerki za normalne pieniądze. Zbudowanie domu jest dla przeciętnego człowieka niemożliwe. Kupno działki budowlanej w Kazimierzu to kilkaset tysięcy złotych. Właściciele pól, którzy chcieliby przekwalifikować je na działki budowlane, najczęściej nie mają takiej możliwości, ponieważ machina biurokratyczna jest nie do pokonania. Ze względu na strefę konserwatorską każda zmiana miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego musi być uzgodniona z Lubelskim Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków. Problem w tym, że jego decyzje są dowolne i opierają się na niezrozumiałych przesłankach, a do każdej wizji można dorobić ideologię. Przykład: pan X nie może przekwalifikować kawałka swojego pola na działkę budowlaną pod dom dla swoich dzieci. Konserwator argumentuje, że zniszczy to krajobraz, oś widokową i tożsamość miejsca. Mieszkaniec się poddaje i sprzedaje działkę rolną za grosze. Za dwa lata na tej działce powstaje megahotel, na co konserwator wyraża zgodę. Dzieci pana X wyjeżdżają do Anglii. Pan X umiera. Podobnych przykładów jest wiele. Jedyne mieszkania socjalne mieszczą się w XVIII-wiecznej Kamienicy Gdańskiej, stojącej przy Rynku. Mieszka tam 30 rodzin. W „Gdańskiej” są piece kaflowe zamiast centralnego ogrzewania, pękające i zagrzybione ściany, przeciekający dach. Na powierzchni 40 metrów mieszka małżeństwo z czwórką małych dzieci. W innym mieszkaniu, o kilka metrów większym – wdowa z ośmiorgiem dzieci. Jedno z nich jest

usiłował na nieużytkach opodal kamieniołomu zbudować ośrodek sportu i rekreacji – baseny, korty tenisowe, trasy narciarstwa biegowego. Nie udało mu się. Inny miał pomysł zbudowania niewielkiej toalety przy miejskich parkingach. Władze nie chciały pomóc, toalet nadal nie ma, a ów mieszkaniec zamierza sprzedać wszystko i wyjechać... Przez ostatnie 10 lat opracowywano studium uwarunkowań Kazimierza. To czas wystarczająco długi, by zniechęcić do inwestowania. A co z planem...? W między czasie podejmowano uchwały o pojedynczych zmianach w studium i obowiązującym planie zagospodarowania przestrzennego, ale taka procedura była zarezerwowana dla wybrańców: znajomych albo polityków, jak Palikot. Historia „blokowania” w Kazimierzu ma długą tradycję. W latach 70. zablokowano budowę hotelu na potrzeby dopiero co powstałych Zakładów Azotowych w Puławach. Co zatem zrobić, żeby budować? Wystarczy „dobry architekt” z odpowiednim nazwiskiem i można zbudować dosłownie wszystko. Inny zaś autorytet napisze stosowną ekspertyzę, że ładne, że pasuje do Kazimierza. Na wszystko znajdzie się sposób. Niestety nie każdego na to stać... Największe hotele w mieście należą do inwestorów zewnętrznych, którzy gdzie indziej płacą podatki. Ewentualny zysk dla miasta to podatek od nieruchomości, nierzadko trudny do wyegzekwowania. Opłaty miejscowej (klimatycznej), nie wiedzieć czemu, nikt nie pobiera, co jest ewenementem w skali kraju. Powstają nowe hotele bez miejsc parkingowych. Goście parkują gdzie chcą, panuje chaos. Przed kilkoma tygodniami kazimierzacy zostali poinformowani o planach budowy „Centrum Turystyki, Sportu i Rekreacji w Kazimierzu Dolnym”. Pod tą nazwą w rzeczywistości kryje się wielki hotel o powierzchni 16358 m². Budowla, rozciągnięta wzdłuż ulicy Krakowskiej w miejscu dawnych spichlerzy, będzie przypominać wielki bunkier obsypany ziemią. Inwestycja o wątpliwej zgodności z miejscowym planem zabudowy wzbudziła ogromny sprzeciw mieszkańców. Mimo wszystko koncepcja architektoniczna autorstwa Bolesława Stelmacha zyskała akceptację konserwatora zabytków i „autorytetów” z tytułami profesorów. Ci, którzy otwarcie mówią o zagrożeniach wynikających z powstania tej inwestycji, straszeni są sądem. Inwestor nie przejmuje się brakiem dróg dojazdowych czy wystarczającej ilości wody. Gmina, jak zawsze, ma wszystko zapewnić, choćby nawet kosztem zwiększania długu.

Co z tą przestrzenią publiczną? Problemem Kazimierza Dolnego jest zatracenie piękna jego architektury i przyrody, od wieków stanowiących wzorzec swoistego ładu. Współczesne, nieprawidłowe kształtowanie przestrzeni architektoniczno-krajobrazowej niekorzystnie wpływa na sytuację demograficzną i ekonomiczną społeczeństwa żyjącego w tym turystycznym i zabytkowym miasteczku. Blokowanie rozwoju miasta wynika z nastawienia, głównie inwestorów zewnętrznych, na rabunkową gospodarkę, opartą jedynie

na prymitywnie pojmowanej turystyce i zysku. Z tego powodu jakość życia mieszkańców pozostaje na niskim poziomie. Kazimierz Dolny, kształtowany na potrzeby „przemysłu turystycznego”, stał się wsią letniskową, rozrastającą się bezładnie we wszystkich kierunkach. To pociąga za sobą problemy nie tylko społeczne, ale i środowiskowe. Rozprzestrzenia się zabudowa o małej intensywności na wielkim terenie cennym przyrodniczo, objętym ochroną przez ustanowienie Kazimierskiego Parku Krajobrazowego oraz obszarów Natura 2000. Powstają ulice pozbawione życia, a budynki, w których ludzie nie mieszkają na co dzień, stanowią jedynie lokatę kapitału. Namiastka tkanki miejskiej zaczyna się i kończy na Rynku, sezonowo wypełnianym przez turystów, nie zaś mieszkańców. Kontrapunktu w Kazimierzu nie ma. Tkanka miejska jest niejednorodna. Brakuje lokali usługowych zaspokajających potrzeby mieszkańców, a jednocześnie ubogacających ofertę turystyczną. Podwórka i zaułki, które mogłyby być zagospodarowane i tworzyć miejsca pracy, są zdewastowane, a ich potencjał pozostaje niezauważony. Prowadzi to do powstawania tymczasowej architektury ogródków kawiarnianych, nachalnie zajmujących Rynek. Obszar ścisłego centrum charakteryzuje się dekapitalizacją komunalnego majątku. Nawet na Rynku brakuje lokali usługowych, co powoduje natłoczenie ulicznych kramów, wprowadzających chaos i tandetę. Tuż przy Rynku znajduje się Mały Rynek, wokół którego była niegdyś zlokalizowana drewniana zabudowa oraz nieistniejący browar i zespół architektoniczny należący do historycznej Fundacji dla Starców i Kalek pw. św. Anny. To miejsce do czasów II wojny światowej było zamieszkałe przez ludność żydowską, tętniło życiem. Obecnie tę nieatrakcyjną przestrzeń, która zatraciła swoje znaczenie, wypełniają bezładnie kramy ze wszechobecną chińszczyzną. Miejsce to wymaga uporządkowania pod względem architektoniczno-przestrzennym i ulokowania tam zabudowy pełniącej funkcje mieszkalne, komercyjne i edukacyjne. Kazimierz Dolny to zatracony fenomen kulturowy, niestety z niewłaściwie pojmowanymi tradycjami artystycznymi. Jego piękno jest wynikiem współistnienia, a właściwie współdziałania przyrody i człowieka. Obecnie jednak to współistnienie ma wymiar iluzoryczny. Nowo powstające budynki, poczynając od ich formy, umiejscowienia, kończąc na zastosowanych materiałach, arogancko wkraczają w teren jako dominanta. Służby konserwatorskie często zawodzą. Dlatego w mieszkańcach Kazimierza należy wzbudzić – a może raczej przywrócić im – przekonanie o wyjątkowości miejsca, w którym żyją. Powoli coś zaczyna się zmieniać, ludzie zaczynają mówić o potrzebie rewitalizacji i wydłużeniu sezonu turystycznego, o potrzebie tworzenia miasta przyjaznego mieszkańcom. Doceniają turystów, którzy przyjeżdżają do Kazimierza nie ze względu na modę, „lans”, ale w świadomym przekonaniu o wyjątkowości tego miejsca, wynikającej z jego historii i genius loci. K


kurier WNET

14

g·o·s·p·o·d·a·r·k·a

NIE MA WOLNOŚCI BEZ WŁASNOŚCI szczególnie, gdy dotyczy ona bezcennych i strategicznych aktywów, jakimi są: polski węgiel, polska ziemia i polska złotówka Założyciele Komitetu Obywatelskiego Krzysztof Tytko, Marek Adamczyk, Bogdan Gizdoń, Zbigniew Martyniak, Kazimierz Płotkowski, Leszek Rolkiewicz

Katowice, 14 września 2015 r.

Odezwa

do liderów prawicowych partii opozycyjnych i środowisk patriotycznych

O

bowiązkiem ludzi mających na względzie przede wszystkim dobro wspólne i znających z racji swego doświadczenia zawodowego branżę, makro- i mikroekonomię oraz trendy globalne i reguły działania „niewidzialnej ręki” rynku jest przekazanie liderom partii i środowiskom patriotycznym przejmującym władzę wiedzy o brzemiennych w skutkach potencjalnych zagrożeniach dla egzystencji narodu wynikających z patologii w danej gałęzi gospodarki. Powinnością zaś ludzi rządzących Polską, którym dobro wspólne leży na sercu, jest zweryfikowanie tej wiedzy, a jeśli zagrożenia z niej wynikające są nawet mało prawdopodobne – podjęcie natychmiastowych profilaktycznych działań w celu likwidacji tych zagrożeń w zarodku. Władza nie musi, choć być może powinna, znać specyfiki strategicznej branży oraz patologii w niej występujących i wynikających z nich zagrożeń, ale jeśli otrzyma informacje, które mogą okazać się kluczowe dla dobrobytu lub niebytu kraju, ma obowiązek stanowczo i bez zbędnej zwłoki publicznie zareagować, by zapobiec lub starać się zapobiec ewentualnemu nieszczęściu. Tym bardziej, jeśli dotyczy to partii i jej liderów, których jednym z głównych haseł mających zdobyć szerokie poparcie społeczne jest obywatelskość i wsłuchiwanie się w głos ludu, seniorów i ekspertów, by nie pozostawić żadnej myślącej głowy poza procesem pozytywnych przemian – bo kto nie jest architektem zmian fundamentalnych w naszej rzeczywistości, a tylko działań pozornych, ten jest i będzie architektem upadku. W związku z informacjami ogłoszonymi przez Ministra SP, pełnomocnika rządu ds. restrukturyzacji górnictwa i zarząd Kompanii Węglowej o sprzedaży kopalni „Brzeszcze” i ewentualnym przekazaniu jeszcze przed wyborami parlamentarnymi kontroli nad zasobami węgla (poprzez przejęcie większości kapitałów własnych przez podmioty zagraniczne) w Nowej Kompanii Węglowej, w skład której ma wejść 11 kopalń – prosimy o wyrażenie stanowczego, publicznego sprzeciwu, z podaniem brzemiennych skutków dla przyszłych pokoleń Polaków w przypadku urzeczywistnienia się powyższych zamiarów. Sprzedaż tych aktywów byłaby rażąco sprzeczna z polską racją stanu i stanowiłaby złamanie przysięgi, której rota brzmi: „Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta, Premiera lub Ministra Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem”. Kontrola nad polskimi zasobami węgla przez obce kapitały radykalnie osłabiłaby szansę na odbudowanie i akumulację polskiego kapitału i zmniejszyłaby bezpieczeństwo energetyczne Polski. W świetle zapowiadanej (w kampanii wyborczej) przez PiS Zjednoczona Prawica odbudowy polskiego przemysłu fakt ten nabiera szczególnego znaczenia. Jeżeli Polska utraci potencjał przyszłego rozwoju jeszcze przed

objęciem władzy przez środowiska patriotyczne, już na tak wczesnym etapie nie będą one miały na czym budować swojej wiarygodności. Brak zdecydowanej, publicznej reakcji na powyższe zagrożenie świadczyłby o poważnym zaniedbaniu i zaniechaniu w kwestiach żywotnych dla polskiej racji stanu. Niedotrzymanie bowiem obietnic wyborczych składanych przez partie prawicowe pragnące uchodzić za patriotyczne podważyłoby i tak znacznie nadwątloną wiarę Polaków w lepsze jutro poprzez likwidację luki cywilizacyjnej, jaka dzieli nas od liderów UE. Skutkiem takiego zaniechania byłby trwały już brak zaufania do wszystkich liderów partyjnych, bez względu na to, jak bardzo przekonujące składaliby deklaracje, by pozyskać głosy wyborców. Reakcja na groźbę sprzedaży kopalń i utraty kontroli nad zasobami

3. Naczelnym (często tylko deklarowanym) celem każdego kraju jest szybki wzrost gospodarczy, który wymaga zapewnienia swojej gospodarce stabilnego (pewność dostaw) i jak najtańszego źródła energii, bez której niemożliwa jest produkcja dóbr i usług po konkurencyjnej cenie. 4. Świat na przestrzeni ostatnich 26 lat, czyli w okresie polskiej transformacji, prawie trzykrotnie zwiększył wydobycie węgla kamiennego (z 3 do ponad 8 mld t/r) i ciągle planuje zwiększać jego produkcję, do 10 mld t/r, ze względu na możliwość wytworzenia z węgla najtańszej energii elektrycznej. 5. Polska w tym czasie prawie trzykrotnie, wbrew logice, zmniejszyła jego produkcję (zmniejszyła przychody) i w sposób wysoce nieracjonalny zwiększyła koszty wydobycia celem

wynoszą ponad 50 mld ton, a nieoficjalnych – ponad 500 mld ton. 11. UE importuje około 240 mln t/r z silną tendencją wzrostową. Polska jako kraj członkowski bezwzględnie powinna być naturalnym i głównym dostawcą węgla dla Unii. 12. Właścicielem zasobów naturalnych (m.in. węgla) Polski jest polskie społeczeństwo, a nie partie polityczne, elity rządzące, rady nadzorcze czy zarządy spółek węglowych. 13. Węgiel jest jednym z naszych ostatnich (poza ziemią, polską walutą oraz wykształconymi i kreatywnymi obywatelami), najistotniejszym zasobem mogącym nam zapewnić wzrost standardu życia, czego systematycznie pozbawiały nas partie rządzące, wywłaszczając nas w okresie 26-letniej transformacji z najcenniejszych aktywów.

Bez charyzmy, silnego przywództwa i pełnego zaufania do lidera i jego kluczowych rozgrywających nikt i nic nie jest w stanie przeprowadzić rewitalizacji zagubionych i wypranych z patriotyzmu polskich umysłów i wyjałowionej już prawie do gołej ziemi polskiej gospodarki, która wkrótce, w wyniku reakcji lub jej braku ze strony liderów opozycyjnych, zadecyduje o naszym pełnym nadziei, dobrym – lub fatalnym losie na pokolenia. węgla byłaby swoistym papierkiem lakmusowym rozstrzygającym o woli służenia polskiemu narodowi albo tylko sobie – jak to jest w przypadku PO, PSL i jak było w przeszłości w przypadku SLD i AWS.

B

rak sprzeciwu wobec tego zagrożenia pozbawiłby również, być może trwale, przywództwa i jedności patriotów w Polsce – a są one warunkiem koniecznym, by poderwać naród do twórczej, pełnej zaangażowania pracy i skutecznie realizować wizję związaną z deklarowanym przez PiS znaczącym wzrostem standardu naszego życia, wyrażonym w hasłach „potrzeby dokonania radykalnej, pozytywnej zmiany” i „Damy radę!”. Bez charyzmy, silnego przywództwa i pełnego zaufania do lidera i jego kluczowych rozgrywających nikt i nic nie jest w stanie przeprowadzić rewitalizacji zagubionych i wypranych z patriotyzmu polskich umysłów i wyjałowionej już prawie do gołej ziemi polskiej gospodarki, która wkrótce, w wyniku reakcji lub jej braku ze strony liderów opozycyjnych, zadecyduje o naszym pełnym nadziei, dobrym – lub fatalnym losie na pokolenia. Dla potwierdzenia stawianych powyżej tez przedstawiamy następujące fakty i spostrzeżenia: 1. Zasoby naturalne (ropa, gaz, węgiel, źródła geotermalne, miedź, metale złoto, srebro, platyna i wiele innych były, są i będą nadzwyczajnym źródłem bogactwa krajów i ich obywateli, do których należą (Arabia Saudyjska, Katar, Kuwejt, Rosja). 2. Najbardziej rozwinięte kraje świata (USA, Chiny, Japonia, Rosja, Niemcy) i energetyczne korporacje międzynarodowe (Rio Tinto, BHP, Shell, Exon itd) od dłuższego już czasu usilnie zabiegają o przejęcie kontroli nad światowymi zasobami naturalnymi (Antarktyda, Afryka, Grenlandia, Wyspy Kurylskie, Polska i inne), bo doskonale zdają sobie sprawę, że będą one źródłem ich prosperity.

świadomego doprowadzenia sektora górnictwa do bankructwa, bez czego niemożliwe byłoby przejęcie kontroli przez obce kapitały nad polskimi zasobami węgla i pozbawienie Polaków ostatniej już szansy na wzrost standardu życia na dziesięciolecia. 6. Na skalę globalną węgiel kamienny nie ma substytutu. Światowe zasoby ropy i gazu drastycznie maleją, wytworzona z nich energia jest droższa, z odnawialnych źródeł energii (OZE) ponad dwukrotnie droższa niż z węgla, a jej produkcja może być tylko nieistotnym uzupełnieniem dla energii elektrycznej generowanej z węgla. 7. W najbliższej przyszłości energia zawarta w węglu, uzyskana dzięki zastosowaniu (prawie dopracowanej już na skalę przemysłową) innowacyjnej i przełomowej technologii podziemnego zgazowania węgla, będzie prawie bezodpadowa, około 10-krotnie tańsza niż dotychczas, będzie emitować około 75% CO2 mniej i pozwoli na 5-krotnie większe wykorzystanie złóż węgla, którego w tej sytuacji wystarczy na setki lat dla całej UE. Stanie się więc na setki lat źródłem krociowych zysków, których beneficjentami powinni być głównie obecni właściciele tych zasobów, tj. górnicy i polskie społeczeństwo, a nie – co jest wysoce prawdopodobne – mądrzejsze od nas narody i prawdopodobnie kolaborujące z nimi dotychczasowe rządy, które wspólnie dążą do wywłaszczenia nas z tych bezcennych, ostatnich już, kluczowych aktywów. 8. UE do 2040 roku planuje o 45% zwiększyć produkcję energii elektrycznej celem zapewnienia gospodarce europejskiej szybkiego rozwoju, by skuteczniej (bardziej konkurencyjnie) przeciwstawiać się tańszym produktom i usługom z krajów BRICS i USA. 9. Polska ze wszystkich krajów członkowskich UE posiada najbogatsze zasoby naturalne. 10. Zasoby naturalne węgla w Polsce stanowią około 85% całych zasobów UE i według oficjalnych danych

14. Inwestycje w wydobycie węgla tradycyjnymi technologiami nawet w dzisiejszej rzeczywistości (przy niskich cenach w ARA, generowaniu olbrzymich strat, braku płynności w KHW i JSW oraz dodatkowo ujemnych kapitałach w KW), przy wdrożeniu nowej filozofii podejścia (mamy precyzyjnie dopracowany Nowy Model Biznesowy), zwiększając przychody poprzez eliminację drogiego i dumpingowego importu głównie z Rosji i stworzeniu warunków do naturalnego i logicznego dużego eksportu do UE oraz optymalizacji jednostkowych kosztów wydobycia, mogą być wysoce rentowne na poziomie około 50%, jeśli chodzi o ROI i ROE, tzn. zwrot z inwestycji i zwrot z kapitałów własnych, co jest ewenementem w jakimkolwiek biznesie. Dobitnym potwierdzeniem słuszności postawionych wyżej tez jest: – planowanie budowy nowych kopalń przez spółkę z Australii w Lubelskim Zagłębiu Węglowym oraz Kopex, NWR i spółkę kierowaną przez Pana Ministra J. Markowskiego, z wykorzystaniem infrastruktury kopalń „Siersza” i „Krupiński” w GZW, i wydobycie z nich węgla tradycyjnymi metodami, finansowane przez kapitał niemiecki; – chęć zakupu przez kapitały prywatne najbardziej nierentownej w KW kopalni Brzeszcze i NKW. Wydobycie w przyszłości energii zawartej w węglu przy zastosowaniu podziemnego zgazowania węgla pozwoli na skokowy (sięgający nieba) wzrost w/w wskaźników do poziomu kilkuset procent. Świadczy to jednoznacznie o niebotycznej skali przestępstwa gospodarczego popełnianego przez zarządzających branżą i ich popleczników, zdecydowanie większego od wszystkich dotychczasowych afer, które miały miejsce w całym okresie transformacji (III RP). Gra się toczy o biliony zł przychodów i setki miliardów zysku netto (kosztem polskiego społeczeństwa), które można

generować w bardzo długim okresie z biznesu węglowego.

P

otwierdzeniem tych faktów i pośpiechu rządzących, chcących jeszcze w tej kadencji sfinalizować transakcję oddania kontroli nad polskimi zasobami węgla, jest przedterminowe wypowiedzenie umowy na dostawy węgla przez spółkę ENEA kopalni „Bogdanka” i wezwanie do wcześniejszego wykupu obligacji przez bank ING przez Jastrzębską Spółkę Węglową, która wcześniej, poprzez narzucony zakup kopalni „Knurów-Szczygłowice” oraz sprowokowane i skrzętnie podchwycone przez ZZ strajki, doprowadziła tę spółkę na skraj planowanego bankructwa celem jej wrogiego przejęcia. 15. Z analizy faktów jasno wynika, że partie rządzące, ich poplecznicy i lobbyści w okresie 26-letniej transformacji stały i nadal stoją na straży interesów obcych kapitałów, a nie polskich obywateli, których mają obowiązek godnie reprezentować zgodnie z rotą przysięgi. 16. Niedotrzymanie roty przysięgi przez rządzących jest oczywistą zdradą polskiej racji stanu, a ci, którzy się tej zdrady dopuścili, powinni być postawieni przed Trybunałem Stanu, sprawiedliwie osądzeni i ukarani. 17. Winne zdrady polskiej racji stanu są nie tylko elity rządzące, ale również te partie opozycyjne, które mając informacje o brzemiennych w skutkach zagrożeniach dla losu Polaków na pokolenia, biernie przyglądają się i nie przeciwdziałają procesowi wyniszczania polskiej gospodarki.

A

pelujemy do wszystkich liderów opozycyjnych, prawicowych partii oraz wszystkich środowisk patriotycznych o pilne zapoznanie się z naszą Odezwą, zweryfikowanie tez w niej zawartych i podjęcie pilnych działań w celu wstrzymania wyniszczającego polską gospodarkę procederu. Apelujemy również o zapoznanie się z Ramowym Programem Gospodarczym dla Polski, celem ewentualnego skorygowania go i przedstawienia jeszcze przed październikowymi wyborami szerokiemu spektrum społeczeństwa, aby uwiarygodnić swoje intencje woli służenia przede wszystkim narodowi polskiemu. Prosimy o pisemne powiadomienie nas (ktytko@go2.pl), czy opracowana przez Komitet Obywatelski Odezwa i przedłożony do dyskusji Ramowy Program Gospodarczy dla kraju znalazły uznanie u liderów partii opozycyjnych, jako że pragniemy czynne i efektywnie uczestniczyć, w otwartej formule, w naprawianiu polskiej gospodarki. Naszym celem jest wspólne dobro. Dlatego pracowaliśmy wiele miesięcy, aby przedstawić naszą uzupełnioną o branżową wiedzę wizję. Jej inspiracje, kierunki i wytyczne czerpaliśmy z programu Prawa i Sprawiedliwości opracowanego w 2010 roku oraz ze „Strategii dla polskiego górnictwa na lata 2007-2015”, opracowanej i zatwierdzonej przez Radę Ministrów za poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości. Z poważaniem – Założycielski Komitet Obywatelski pod kierownictwem Krzysztofa Tytki


kurier WNET

15

g · E · o · p · o · L· I ·T·Y· k·a Rośnie presja Rosji na kraje wolne i demokratyczne. Kwestią czasu są kolejne ataki na Ukrainę, agresja na kraje bałtyckie i Polskę. Dlatego Polska musi zacząć budować jak największą międzynarodową wspólnotę, opartą na wspólnych wartościach – prawach człowieka, takich jak życie, wolność i demokracja.

gdyż zarówno prawo do wolności, jak i prawo do uczestniczenia w rządzeniu swym krajem – czyli do demokracji – nie są w żadnym wypadku wartościami zachodnimi czy europejskimi, ale ogólnoludzkimi i ponadczasowymi, a wyrażająca je Powszechna Deklaracja Praw Człowieka to dokument uniwersalny, dobrowolnie podpisany i ratyfikowany przez przeważającą większość światowych rządów. Umocowanie na fundamencie uniwersalnych praw człowieka dałoby Polsce szansę wyjścia poza kon-

Prometeizm solidarnościowy Michał Orzechowski

P

rezydent USA Ronald Reagan ustanowił 30 stycznia 1982 roku Dniem Solidarności z Polską, w geście wsparcia wobec ruchu „Solidarności” w Polsce znajdującej się w opresji stanu wojennego. Dlaczego sam prezydent Stanów Zjednoczonych zdobył się na taki gest wobec Polski? Zrobił to z prostego powodu – czy się to komuś podoba, czy nie, Polska była i jest ważnym krajem w Europie i na świecie. Potwierdza to historia – ta dawna i ta najnowsza, zarówno Polski, jak Europy oraz świata. I pierwsza, i druga wojna światowa toczyła się na terenie Polski; druga nawet zaczęła się 1 września 1939 atakiem na nasz kraj. Zarówno Napoleon i Hitler pragnący zdobyć Moskwę, jak Tuchaczewski czy Stalin idący na Berlin musieli przechodzić przez terytorium Polski z tego prostego powodu, że tędy prowadzi najprostsza i najłatwiejsza droga łącząca zachód i wschód Europy. Dlatego mowa o jakiejkolwiek „winie” Polaków czy ich rzekomej skłonności do „heroizmu, pobrzękiwania szabelką i martyrologii” jest niezrozumieniem elementarnego faktu, że w przeciwieństwie np. do Islandii nasz kraj leży na naturalnym szlaku przemarszu wojsk kolejnych europejskich potęg, co odbija się na naszej historii i co zresztą wywierało przemożny wpływ także na historię naszych historycznych „towarzyszy podróży” – Bałtów, Białorusinów, Ukraińców, Żydów i innych. Ta istotna geopolitycznie rola Polski była wielokrotnie opisywana przez politologów i historyków, żeby wspomnieć tylko książkę „Plan gry” Zbigniewa Brzezińskiego, gdzie ukazano

globalne zmagania między USA a ZSRR jako m.in. walkę o kontrolę nad trzema rejonami geopolitycznie osiowymi – Dalekim Wschodem z Japonią i obiema Koreami, Bliskim Wschodem z Pakistanem, Afganistanem i Iranem oraz Europą z Polską, Czechosłowacją i NRD, z czego najważniejszym obszarem zmagań miał być właśnie region europejski z Polską jako głównym polem i przedmiotem światowej geopolitycznej gry. Także z powodu swojego położenia geograficznego dzisiejsze zmagania Ukrainy, a wcześniej Gruzji z agresją Rosji nie są wynikiem bohaterszczyzny czy „potrząsania szabelką” przez Gruzinów i Ukraińców, tylko skutkiem rosyjskiej neoimperialnej ekspansji w kierunkach geostrategicznych – Europy i Kaukazu, a w dalszej perspektywie – Zatoki Perskiej i Bliskiego Wschodu. Polska była i jest bardzo ważna także z innego powodu – umiejętności ideomachii, czyli zdolności wytwarzania atrakcyjnych propozycji cywilizacyjno-politycznych: począwszy od I Rzeczpospolitej i samej idei Rzeczy Pospolitej – czyli republiki tolerującej różne wyznania („Nie będę królem waszych sumień”), narody i języki, z elekcyjnym, czyli wybieranym królem, sejmem i sejmikami – poprzez II Rzeczpospolitą i jej ideę prometejską proponującą wizję wolności, samostanowienia i niepodległości narodom byłego Cesarstwa Rosyjskiego – aż po „Solidarność” w latach 80., po dziś dzień będącą inspiracją i nadzieją dla zniewolonych narodów. Wielokrotnie jako dziennikarz i działacz praw człowieka spotykałem się z wypowiedziami członków i zwolenników prodemokratycznej opozycji

Każdy człowiek ma prawo do uczestniczenia w rządzeniu swym krajem bezpośrednio lub poprzez swobodnie wybranych przedstawicieli. Każdy człowiek ma prawo równego dostępu do służby publicznej w swym kraju. Wola ludu jest podstawą władzy rządu; wola ta wyraża się w przeprowadzanych okresowo rzetelnych wyborach, opartych na zasadzie powszechności, równości i tajności lub na innej równorzędnej procedurze, zapewniającej wolność wyborów. Artykuł 21 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ

krajów pozbawionych politycznych praw i wolności, nawiązującymi do tamtych czasów i inspirującymi się polską ideą „Solidarności” – także Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetańczyków. Wolny świat pomagał nam w czasie komunistycznej okupacji. Mamy moralny dług do spłacenia. Powinniśmy zacząć go spłacać. Warto rozpocząć debatę nad tworzeniem idei „Solidarności” trzeciego tysiąclecia, swoistego prometeizmu solidarnościowego dla wszystkich państw i narodów, uniwersalnej wspólnoty praw i wolności człowieka, wspólnoty

wartości opartych nie na oderwanych od rzeczywistości ideologiach i akademickich doktrynach, ale konkretnych wartościach, takich jak ludzkie życie, wolność i solidarność. Proponowany prometeizm solidarnościowy powinien być budowany na najszerszym możliwym wspólnym fundamencie, który obejmowałby kraje i narody o różnych kulturach i religiach. Ten fundament – program minimum najważniejszych wspólnych, ogólnoludzkich wartości – został skodyfikowany, ale nie wdrożony do realizacji w Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ. Zdefiniowanie istniejącej i podpisanej przez przeważającą większość rządów Deklaracji Praw Człowieka jako swoistego minimum programowego pozwoliłby wyjść poza dzisiejsze, ograniczające terminy używane w debacie publicznej, takie jak „wartości europejskie” czy „zachodnie”, a także odebrałby satrapom w rodzaju Putina argument, że „Zachód ma swoje wartości, a my swoje”, co jest nie czym innym, jak usprawiedliwianiem opresji i zamordyzmu. Przykładowo: uznanie za definicję systemu demokratycznego Artykułu 21 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ: „Każdy człowiek ma prawo do uczestniczenia w rządzeniu swym krajem bezpośrednio lub poprzez swobodnie wybranych przedstawicieli” pozwoliłoby m.in. na jasne, jednoznaczne i czytelne rozdzielenie krajów demokratycznych od niedemokratycznych, czyli autorytarnych i totalitarnych. Takie rozumienie terminu „demokracja” usunęłoby raz na zawsze zarzut, że „demokracja to coś zachodniego i europejskiego, narzucanego przez Zachód”,

Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa. Art. 13 Konstytucji RP

cepcję „piastowską” czy nawet „jagiellońską”, gdyż obie są dziś zbyt małe i ograniczone, aby zbudować szeroki front przeciwko krajom niedemokratycznym, takim jak Rosja, Chiny i ich dzisiejsi sojusznicy. Pozwalałoby też na maksymalnie otwarcie na koalicję państw „chętnych” do demokracji, które nie będą wykluczane ze względu na obszar kulturowy, specyfikę cywilizacyjną czy położenie geograficzne, za pomocą terminów w rodzaju „europejski”, „zachodni” etc.

Michał Orzechowski – dziennikarz, pisarz, działacz praw człowieka, współtwórca Komitetu „World Solidarity”.

Idziemy tam, gdzie nikt nie chce pracować

To pewnie trzeba się jakoś przygotować, nauczyć języka? Jeśli chodzi o mój hiszpański, to zaczynałem na miejscu, od kursu języka w Meksyku. Uczyliśmy się języka na uniwersytecie, mieszkaliśmy w parafiach prowadzonych przez księży werbistów i przyglądaliśmy się. Dołączaliśmy do koncelebrowania mszy świętej, rozmawialiśmy z ludźmi.

Z ojcem Franciszkiem Filarem, werbistą, rozmawia Antoni Opaliński

Czy Ojciec przebywa tu na stałe, czy jest na wakacjach? Zachwycam się pogodą, krajobrazem, polskością. Na co dzień od pięciu lat jestem w Kostaryce, wcześniej byłem w Panamie i w Nikaragui. Jak się zostaje misjonarzem? To było takie piękne. Byliśmy młodzi, chodziliśmy na pielgrzymki, jeździli-

Największą konkurencją dla mojej parafii nie są sekty, które się tam mnożą jak grzyby po deszczu. Konkurencją jest mecz. śmy w góry i wtedy pomyślałem o pracy dla Kościoła, ale nie w Polsce. Może dlatego, że słyszeliśmy o potrzebach w Afryce i w Ameryce Południowej. Ktoś mnie chyba zaraził, zasiał ziarno, które trafiło na podatny grunt. Czy Ksiądz od razu trafił do Zgromadzenia Werbistów? Tak, od razu, to było któregoś roku na pielgrzymce pieszej do Częstochowy. Byłem uczniem technikum, miałem 17-18 lat. Jeden z misjonarzy, który pracował gdzieś w Afryce, pochodził z Irlandii. Pamiętam, że mówił bardzo słabo po polsku i powtarzał: „Afryka czeka na ciebie”. Ja to chyba usłyszałem. Nigdy nie byłem w Afryce i pewnie nie będę, ale tak to się zaczęło. Zapytałem

go, w jaki sposób zostaje się misjonarzem, a ponieważ jego zgromadzenia nie było w Polsce, wspomniał o werbistach. 2-3 lata później, kiedy już zdałem maturę, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to jest właśnie to… Czyli to było tak: przyjechał do Polski misjonarz irlandzki, mówił o Afryce i skończyło się tym, że Ojciec trafił do Ameryki Łacińskiej. To jest prawdziwa globalizacja. A co to jest za zgromadzenie – Werbiści? Czym ono się wyróżnia? Misjonarze Werbiści to zgromadzenie, które powstało w 1875 roku, założone przez Arnolda Janssena, od roku 2003 Świętego. On był Niemcem, ale w Niemczech trwał wtedy Kulturtkampf i rzeczywistość nie sprzyjała Kościołowi. Założył więc zgromadzenie w Steyl w Holandii, od początku z myślą o misjach i dla misji – by misjonarze z Europy wyjeżdżali na tereny misyjne. A co odróżnia Werbistów od innych zgromadzeń misyjnych? 100 % misji. My idziemy tam, gdzie nikt nie chce pracować. Idziemy do miejsc może nie zapomnianych, ale biednych… Wróćmy do losów ojca Franka Filara. Gdzie Ojciec uczył się, jak być misjonarzem? Misjonarze Werbiści mają swoje centralne seminarium w Pieniężnie na Warmii. Za moich czasów mieliśmy formację taką rozdzieloną, dlatego że pierwszy rok to postulat, potem kolejny rok w Chludowie koło Poznania, studia filozoficzne w Nysie na Śląsku i ostatnie cztery lata studiowaliśmy teologię w seminarium w Pieniężnie. To ja mam pytanie historyczne. W Chludowie jest pałacyk, który należał przed wojną do Romana

Dmowskiego. I Roman Dmowski, kiedy już nie mógł tego miejsca utrzymać, sprzedał pałacyk z parkiem Ojcom Werbistom. W akcie sprzedaży zapisano, ze ma być raz do roku msza święta za poprzedniego właściciela. Czy to zostało utrzymane? Tak, pamiętam, że uczestniczyliśmy w takiej mszy, a nie tak dawno oglądałem kalendarz wydany przez misjonarzy werbistów właśnie w Chludowie,

To kiedy zaczęła się dla Ojca prawdziwa praca misyjna? Kiedy ktoś pyta o misje, to mam wrażenie, że oczekuje egzotycznych opowieści, a tak naprawdę to jest zwyczajne, normalne życie, tylko trochę dalej od Polski. Dla mnie to się zaczęło w Nikaragui; znalazłem się w stolicy kraju, w Managui. Później byłem osiem lat w Panamie i teraz jestem piąty rok w Kostaryce. W zeszłym roku, zupełnie przypadkowo, miałem szczęście towarzyszyć w Polsce pani Floribeth Mora Diaz. To jest ta pani z Kostaryki, która doznała cudu uzdrowienia za wstawiennictwem Jana Pawła II. To uzdrowienie zostało uznane za cud wymagany w procesie kanonizacji naszego Ojca Świętego.

Starałem się o wyjazd na praktykę do Chile, okazało się to niemożliwe, więc kontynuowałem formację normalnym trybem, przez osiem lat. Zostałem wyświęcony w roku 1998. Przez dwa lata po święceniach pracowałem jeszcze jako wikariusz w parafii w Pieniężnie. Ojciec wspomniał o Chile. To znaczy, że od początku były związki z Ameryką Łacińską. Skąd to się wzięło?

FOT. Anna Kwaśnicka / GOŚĆ NIEDZIELNY

Proszę powiedzieć, gdzie Ojciec teraz jest? Krościenko Wyżne, okolice Krosna, Podkarpacie, prawie Bieszczady.

O. Franciszek Filar SVD w roli tłumacza Floribeth Mora Dìaz, uzdrowionej za wstawiennictwem św. Jana Pawła II, która dawała świadectwo w polskich parafiach

gdzie znalazłem zdjęcie małego pomnika Dmowskiego i wzmiankę o tym, że ta msza jest odprawiana. Czyli warto zawierać umowy z Werbistami, bo dotrzymują słowa. Wróćmy do edukacji księdza – ile lat ostatecznie trwała nauka? Formacja w seminarium za moich czasów trwała osiem lat. Kilku moich kolegów miało możliwość wyjechać na 2-3 lata do Afryki, czy Papui-Nowej Gwinei już w czasie studiów, na praktykę misyjną. Potem wracali i kontynuowali studia. A Ojciec wyjechał po studiach?

Chyba stąd, że trochę bałem się afrykańskich zwierząt, więc stroniłem od Afryki. Poza tym bardzo podobała mi się muzyka latynoamerykańska. Kiedy zapada decyzja o kierunku wyjazdu? Zwykle na samym końcu, rok przed zakończeniem formacji i przed złożeniem ślubów wieczystych. Wtedy każdy z nas wypełnia tzw. petitio missionis, zwracamy się do naszego Przełożonego Generalnego, podając mu trzy miejsca, w których chcielibyśmy ewentualnie pracować. Z reguły Przełożony, który mieszka w Rzymie, posyła nas w jedno z tych miejsc.

Dlatego biorąc za podstawę i punkt wyjścia te uniwersalne, ogólnoludzkie wartości, Polska może zacząć budować wspólnotę państw wolnych i demokratycznych – wspólnotę przyjazną i atrakcyjną, bo stale otwartą na dysydentów i działaczy prodemokratycznych i prowolnościowych w krajach niewolnych i niedemokratycznych. Polska ze swoją szczególną i unikalną w skali świata historią, do której należą doświadczenia pozostawania pod opresją zarówno narodowosocjalistyczną, jak i komunistyczną, może wnieść do koncepcji budowy takiej uniwersalnej, ogólnoświatowej wspólnoty, oprócz Powszechnej Deklaracji ONZ, jeszcze jeden ważny, dodatkowy element – wynikający ze wspomnianej trudnej historii najnowszej sprzeciw wobec niedemokratycznych systemów i ideologii, takich jak faszyzm, komunizm i narodowy socjalizm. Ten sprzeciw precyzyjnie wyraża Artykuł 13 Konstytucji RP – „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu”. Poprzez koncepcję prometeizmu solidarnościowego Polska mogłaby zaproponować sposób wyjścia poza wąskie egoizmy narodowe czy regionalne i dać światu taki impuls, jakim była ogólna, uniwersalna i ponadnarodowa idea „Solidarności” w latach 80., czy też konkretne propozycje działania w rodzaju „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej” z 8 września 1981 r., uchwalonego przez pierwszy Zjazd „Solidarności”, które to Posłanie odbiło się szerokim echem w całym obozie komunistycznym. Tylko maksymalnie szeroka koalicja krajów i narodów, oparta na jak najszerszym fundamencie, jakim są życie i wolność oraz prawo do decydowania o sobie i swoim kraju, może dać zarówno Polsce, jak i wszystkim wolnym narodom szansę skutecznego powstrzymania agresji sił autorytarnych i totalitarnych, jaki w naszym regionie reprezentuje dzisiaj Rosja Putina. K

Nikaragua była przez wiele lat bardzo podzielona, nie wszyscy rządzący byli przychylni Kościołowi. To były lata 2001-2003. Tam nawet dzisiaj pozostały te podziały na sandinistów i liberałów, bo one wrosły głęboko w rodziny. Do dzisiaj są rodziny, które pamiętają, opłakują, które nie wybaczają. To widać bardzo mocno w czasie wyborów, że ludzie wybierają nie tyle teraźniejszych polityków, co emocjonalne związki z przeszłością… Ameryka Łacińska to kontynent katolicki, w ostatnich latach dał światu papieża. Kogo tam trzeba nawracać? Dzisiaj trudno mówić o nawracaniu, bardziej o głoszeniu, o świadczeniu, o życiu... Z pewnością w porównaniu z Polską widać brak księży. W diecezji, w której obecnie pracuję, prawie połowa księży to obcokrajowcy. Kostaryka to naprawdę wspaniały kraj, tylko potrzeba tam księży, trzeba tam być, po prostu. Dlaczego jest tak mało powołań? Mamy 500 lat chrześcijaństwa w Ameryce. To wydaje się dużo. Z jednej strony

wszyscy żyją Bogiem, po każdej rozmowie do pożegnania dodaje się słowa si Dios quiere – jeśli Bóg zechce. Z drugiej strony to życie często okazuje się oderwane od Boga. Oni bardzo żyją rodziną, stawiają rodzinę na pierwszym miejscu. Ale te rodziny są często bardzo poranione. Większość ludzi zawiera sakrament małżeństwa, mając już dzieci. Czy nierówności społeczne wpływają na stosunek do wiary? Rzeczywiście kraje te są ekstremalnie zróżnicowane. Bogatych jest 5-10%, reszta to biedni i biedota. My w Kościele zwykle gromadzimy tych biednych i najbiedniejszych. Moja parafia utrzymuje się dzięki trzem rodzinom, które dają na tacę troszeczkę więcej i pomagają przeżyć. Oczywiście biedni dzielą się tym, co mają. Ile osób pracuje w parafii Ojca? Rok temu było nas dwóch, od roku zostałem sam, gdyż mój współbrat został

Kiedy ktoś pyta o misje, to mam wrażenie, że oczekuje egzotycznych opowieści, a tak naprawdę to jest zwyczajne, normalne życie, tylko trochę dalej od Polski. w Hiszpanii. W parafii są jeszcze dwie siostry, które starają się docierać do ludzi i gromadzić ich na modlitwie. Nasza parafia to jest 48 wiosek, do których trzeba dojechać przynajmniej raz w miesiącu. A czy piłka nożna jest taką samą „drugą religią” jak w czasach, gdy Kapuściński pisał „Wojnę futbolową”? Ja myślę, że chyba jeszcze większą. W wiosce może nie być szkoły, ale boisko jest. Wszyscy grają. Największą konkurencją dla mojej parafii nie są sekty, które się tam mnożą jak grzyby po deszczu. Konkurencją jest mecz. Dziękuję za rozmowę.

K


kurier WNET

16

e·k·o·n·o·m·i·a

Etyka pieniądza: pieniądz dłużny a pieniądz suwerenny

Raport z Islandii Adam Domaradzki

Krótki test nt. pieniądza i współczesnego systemu bankowego. Czy wiesz, że... • ponad 80% pieniędzy, którymi posługujemy się w Polsce, zostało wykreowane przez banki prywatne jako dług? • aktualna konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej (art. 227) przyznaje NBP wyłączne prawo emisji pieniędzy, a ustawa o NBP (art. 4) ten monopol

„rozwodniła”, definiując go jako wyłączne prawo emitowania znaków pieniężnych? • nawet gdy nie bierzemy kredytu, spłacamy odsetki wliczone w cenę produktów? • prawie wszystkie wpływy z podatku PIT w Polsce są przeznaczone na obsługę długu publicznego? Dług jest naturalną konsekwencją obecnego systemu monetarnego. Jest

on usankcjonowany prawnie w wielu krajach świata od USA, Islandii, Europy Zachodniej przez Polskę po Grecję. Poniżej streszczamy przygotowany pod kierunkiem F. Sigurjonssona, przewodniczącego islandzkiej Parlamentarnej Komisji ds. Gospodarki raport, który trafił w tym roku na biurko tamtejszego premiera, S.D. Gunnlaugssona.

Reforma monetarna – lepszy system monetarny dla Islandii

P

rzez ponad pół wieku Islandia borykała się z poważnymi problemami monetarnymi, takimi jak inflacja, hiperinflacja, dewaluacje, bańka spekulacyjna, a w końcu załamanie się sektora bankowego w 2008 roku. Podobne problemy dotknęły także inne państwa. Od roku 1970 kryzysy bankowe miały miejsce 147 razy w 114 krajach, powodując znaczący spadek produkcji oraz wzrost zadłużenia. Ekonomiści są od dawna świadomi problematycznej natury systemu rezerwy cząstkowej i proponowali szereg reform. Program reformy monetarnej zaproponowany przez Fishera i innych ekonomistów w 1939 roku uzyskał poparcie 235 ekonomistów ze 157 uniwersytetów i szkół wyższych, lecz nie został wdrożony. Obecny system monetarny przyczyną destabilizacji gospodarki Istnieją dowody na to, że system rezerwy cząstkowej może być istotnym źródłem różnorodnych problemów gospodarczych, takich jak: (1) brak kontroli podaży pieniądza przez bank centralny; (2) destabilizacja gospodarki poprzez podaż kredytów z banków komercyjnych; (3) inflacja i niestabilność waluty narodowej; (4) utrata znacznych wpływów budżetowych z tytułu przeniesienia kreacji pieniądza do banków komercyjnych oraz innych. 1. Banki komercyjne tworzą pieniądz podczas udzielania kredytów i likwidują go, gdy kredyty są spłacane. Bank Centralny musi dostarczyć bankom niezbędnej ilości rezerw (pieniędzy na kontach BCI), aby nie utracić kontroli nad stopami procentowymi i nie doprowadzić do międzybankowego kryzysu płynnościowego. Musi zatem tworzyć i dostarczać środki na nowe rezerwy, aby dostosować je do potrzeb banków, które zwiększyły podaż pieniądza 19-krotnie od roku 1994 do 2008. 2. Gdy sytuacja gospodarcza rysuje się pomyślnie, banki dążące do maksymalizacji zysku udzielają więcej kredytów (a więc podaż pieniądza rośnie w większym tempie), lecz gdy gospodarka hamuje, akcja kredytowa banków słabnie. Ten model kredytowy

wzmacnia cykle gospodarcze. W okresie ekspansji gospodarczej, jaka miała miejsce od 2003 do 2006 roku, Bank Centralny podnosił stopy procentowe (bazowa stopa) i ostrzegał, że gospodarka jest przegrzana. Jednak to nie powstrzymało banków przed nadmierną ekspansją podaży pieniądza. 3. Przez dziesięciolecia banki komercyjne w Islandii zwiększały podaż pieniądza znacznie szybciej, niż wymagał tego wzrost gospodarczy. W okresie dwudziestu lat, od roku 1986 do 2006, PKB rósł średnio w tempie 3,2% rocznie. W tym samym okresie podaż pieniądza wzrosła średnio o 18,6% rocznie. Wzrost podaży ISK [korony], sześciokrotnie szybszy, niż to wynikało z potrzeb gospodarki, był główną przyczyną inflacji oraz dewaluacji. Starając się ograniczyć akcję kredytową, Bank Centralny podnosił stopy procentowe z 5,6% w roku 2004 do 18% w roku 2008. Podnoszenie stóp procentowych okazywało się z reguły nieskuteczne w ograniczaniu kreacji pieniądza przez banki komercyjne, a poza tym miało niezamierzony efekt uboczny w postaci gwałtownego wzrostu popytu na ISK ze strony zagranicznych inwestorów. Popyt ten wpływał na opóźnienie nieuchronnej dewaluacji ISK. W roku 2008 rzeczywistość dopadła koronę, której kurs spadł o 50% w stosunku do dolara amerykańskiego. 4. Przeniesienie kreacji pieniądza do prywatnych banków komercyjnych powoduje, że Bank Centralny, a więc i państwo, traci znaczne wpływy, które mogłyby zasilać jego budżet z tytułu emisji nowego pieniądza, dostosowanej wielkością do wzrostu gospodarczego. Banki komercyjne czerpią z kreacji pieniądza korzyści, np. mogą płacić niższe odsetki za depozyty na rachunkach bieżących niż w wypadku, gdyby musiały te pieniądze pożyczać na rynku. Straty państwa z tytułu rezygnacji z emisji pieniądza przez Bank Centralny wynoszą w Islandii ok. 20 mld ISK [ok. 5,5 mld PLN] rocznie. Inne problemy powodowane przez system rezerwy cząstkowej to konieczność gwarancji depozytów bankowych przez rząd, co sprzyja dalszej ryzykownej akcji kredytowej banków. Ponieważ rząd gwarantuje wypłatę środków z banków, właściciele depozytów lokują własne pieniądze w tym banku, który oferuje najwyższe oprocentowanie,

nie przejmując się poziomem ryzyka podejmowanym przez ten bank. Menedżerowie banków muszą zatem walczyć między sobą o klientów głównie stopami procentowymi, a nie solidnością swoich banków. Zakładana gwarancja państwowa zachęca do ryzykownych kredytów, co z kolei zwiększa ryzyko upadku banków i kryzysu. Sposób kreacji pieniądza przez banki komercyjne W większości podręczników ekonomii kreacja pieniądza była objaśniana na „modelu mnożnikowym pieniądza”, ale – jak wyjaśniamy to niżej – nie odpowiada to rzeczywistości. Według modelu mnożnikowego pieniądza kontrolerem całkowitej podaży pieniądza jest Bank Centralny. Poprzez tworzenie pewnej ilości pieniądza bazowego oraz ustalanie wymagań odnośnie do rezerwy, do których banki muszą się stosować, Bank Centralny ma kontrolować całkowitą podaż pieniądza dostępnego w gospodarce. Jednak sprawy w Islandii oraz w innych krajach mają się zupełnie inaczej. Banki komercyjne tworzą nowy pieniądz, kiedy udzielają kredytów, i nie są tak ograniczone w kreacji pieniądza, jak wynikałoby to z modelu mnożnikowego. Przytoczmy kilka cytatów: Banki komercyjne tworzą pieniądz w postaci depozytów bankowych poprzez udzielanie nowych kredytów. Gdy bank udziela na przykład kredytu hipotecznego na zakup domu, nie robi tego w ten sposób, że daje komuś banknoty warte tysiące funtów. Zamiast tego uznaje rachunek bankowy kredytobiorcy kwotą depozytu równą kredytowi hipotecznemu. W tym właśnie momencie tworzony jest nowy pieniądz (Bank Anglii 2004). Kreacja pieniądza różni się w praktyce od tego, co się o niej powszechnie sądzi – banki nie działają zwyczajnie jak pośrednicy, pożyczając depozyty, które oszczędzający w nich złożyli, a także nie „multiplikują” pieniądza Banku Centralnego, aby tworzyć nowe kredyty i depozyty (Bank Anglii 2004). Z biegiem czasu... banknoty oraz pieniądze banków komercyjnych stały się w pełni równoważnymi środkami płatniczymi, których klienci mogą używać według własnego uznania (EBC 2000). W związku z tym powstaje zatem zasadnicze pytanie – czy Bank

Centralny nie zajmuje się podażą pieniądza? Specjalna sejmowa komisja dochodzeniowa w Islandii stwierdziła: Zgoda Banku Centralnego [Islandii] na akceptowanie obligacji oraz innych papierów wartościowych [emitowanych przez banki komercyjne] jako zabezpieczenia oznacza przekazanie władzy drukowania pieniądza systemowi bankowemu. Kryzys finansowy roku 2007/2008 powstał dlatego, że nie udało nam się powstrzymać kreacji prywatnego kredytu i pieniądza przez prywatny system finansowy. Konkluzją komisji było to, że Bank Centralny nie interweniował w celu przeciwdziałania wzrostowi podaży pieniądza przez banki komercyjne, gdyż nie rozumiał, dlaczego podaż pieniądza wzrastała. Istnieje oczywiście alternatywne wyjaśnienie: że w systemie rezerwy cząstkowej Bank Centralny nie ma innego wyjścia, niż dostarczać rezerw, gdy są potrzebne (To by oznaczało, że Bank Centralny służy prywatnemu systemowi bankowemu, a nie dobru społeczeństwa – przyp. AD). Propozycja reformy: pieniądz suwerenny W systemie pieniądza suwerennego banki prywatne nie tworzą pieniądza. Prerogatywa ta spoczywa wyłącznie w rękach Banku Centralnego, dla którego azymutem jest działanie na rzecz gospodarki i społeczeństwa jako całości. W systemie pieniądza suwerennego wszystkie pieniądze – czy to w postaci fizycznej, czy też elektronicznej, są emitowane przez Bank Centralny. Nie kreując już pieniądza, banki komercyjne nadal świadczą usługi płatnicze dla klientów oraz udzielają pożyczek, działając jako pośrednicy pomiędzy właścicielami depozytów i pożyczkobiorcami. Bank Centralny byłby odpowiedzialny na zasadzie wyłączności za emisję pieniądza niezbędnego, aby obsłużyć wzrost gospodarczy. Zamiast polegać na stopach procentowych w celu regulowania kreacji pieniądza przez banki prywatne, mógłby bezpośrednio decydować o ilości pieniądza w obiegu. Decyzje dotyczące emisji pieniądza zaś podejmowałby komitet niezależny od rządu, na podstawie przejrzystych przesłanek, podobnie jak działa obecny komitet polityki monetarnej. Nowy pieniądz, wyemitowany przez

Bank Centralny, byłby przekazywany rządowi i wprowadzany do obiegu gospodarczego poprzez dodatkowe wydatki rządu, redukcję podatków, spłatę długu publicznego lub wypłatę dywidendy obywatelskiej. Bank Centralny tworzyłby także pieniądz na kredyty dla banków, które zamierzają udzielać pożyczek firmom spoza sektora finansowego. Korzyści i okres przejściowy W systemie pieniądza suwerennego ilość pieniądza w gospodarce kontroluje bezpośrednio Bank Centralny, co zapobiega jej zwiększaniu przez banki prywatne. Procykliczna ekspansja podaży pieniądza dokonywana przez banki prywatne jest niemożliwa. Zamiast tego Bank Centralny zwiększa podaż pieniądza proporcjonalnie do ogólnego wzrostu gospodarki i uwzględniając cele inflacyjne. Zasadniczo prerogatywa tworzenia pieniądza jest oddzielona od władzy decydowania o tym, do czego ten pieniądz będzie użyty, dzięki czemu konflikty interesów nie prowadzą do tworzenia pieniądza dla bardziej prywatnych niż publicznych korzyści albo w zbyt dużej (lub zbyt małej) ilości. Ryzyko zjawiska „run na bank” jest w ten sposób znacznie zredukowane. Depozyty na rachunkach inwestycyjnych mają dłuższe terminy zapadalności, zapewniające bankom czas na sprzedaż aktywów w razie potrzeby. Depozyty na rachunkach transakcyjnych są chronione w razie upadku banku, gdyż są trzymane w Banku Centralnym na imiennych kontach klientów i oddzielone od własnych aktywów upadającego banku. Fundusz gwarancyjny depozytów nie jest zatem konieczny dla rachunków transakcyjnych. Wpływy z tytułu podaży pieniądza zasilają należący do państwa Bank Centralny (czego wynikiem jest większa dywidenda dla państwa) i mogą zostać wykorzystane w celach określonych w sposób demokratyczny. Od ustalonej daty banki nie mogłyby kreować pieniądza, a okres zastępowania istniejącego w gospodarce pieniądza dłużnego przez nowy pieniądz, suwerenny, trwałby kilka lat. Zapewniłoby to łagodne przejście, a bankom dało kilka lat na przystosowanie się do nowego systemu. Podczas transformacji istniejące depozyty na żądanie byłyby przenoszone z banków komercyjnych na rachunki transakcyjne

w Banku Centralnym. W zamian za przejęcie tych zobowiązań od banków komercyjnych Bank Centralny uzyskałby roszczenie o tej samej wartości wobec depozytów przejmowanych od każdego z banków. Roszczenia te, określone terminem zobowiązań konwersyjnych, osiągnęłyby łączną wartość 450 mld ISK, a banki spłacałyby je stopniowo Bankowi Centralnemu przez okres kilku lat. Wraz ze spłatą zobowiązań konwersyjnych pieniądz dłużny, wykreowany uprzednio przez banki, przestanie być składnikiem podaży pieniądza w gospodarce. Bank Centralny będzie w to miejsce emitować nowy pieniądz suwerenny, aby skompensować ten ubytek. Opracowanie na podstawie polskiego tłumaczenia raportu Monetary Reform – A better monetary system for Iceland dokonanego przez Fundację „ Jesteśmy Zmianą” (tłum. Krzysztof Lewandowski)

W

wielu krajach pojawiają się ruchy i inicjatywy społeczne na rzecz suwerennego pieniądza. Suwerenność finansowa narodów jest możliwa. Wydaje się, że istnieją dwa rozwiązania na poziomie krajowym. Jednym jest pieniądz suwerenny bezodsetkowy emitowany przez bank centralny, omówiony w przytoczonym raporcie. Drugim jest zdecentralizowany system banków zrzeszonych, łączących gospodarstwa domowe oraz małe i średnie firmy dokonujące transakcji wzajemnych. Pod tym względem wiele można nauczyć się od Szwajcarów. Ten 8-milionowy kraj stanowi federację 26 kantonów, w których działa ponad 20 banków regionalnych oraz ponad 1000 oddziałów lokalnych banków Raiffeisen, obsługujących łącznie ponad 3,5 miliona klientów, z czego ponad 1,5 miliona jest zrzeszonych jako współwłaściciele tychże banków. Warto przypomnieć drugą oficjalną walutę szwajcarską, WIR, służącą do rozliczeń wewnętrznych, a zapewniającą odporność państwa na globalne kryzysy finansowe. Niezależność finansowa pozwala Szwajcarom żyć w pokoju od pokoleń. Zawdzięczają to wstawiennictwu swojego patrona, św. Mikołaja z Flue, ojca 10 dzieci, orędownikia światowego pokoju za sprawą sprawiedliwości gospodarczej. K

Banki komunalne są znaną na świecie instytucją finansową, działającą w oparciu o zasady społecznej gospodarki rynkowej. To oznacza, że mają służyć społeczności, w której są osadzone, zapobiegając wypływom kapitału, który powinien pozostać we wspólnocie.

Banki komunalne: klucz do dobrobytu i pomyślności Piotr Jankowski

F

unkcjonują w wielu krajach, np. w Niemczech czy Skandynawii. Istniały również w Polsce międzywojennej. Przetrwały wojnę, ale zostały zlikwidowane przez władze komunistyczne. We współczesnej Polsce nikomu nie przyszło do głowy, że np. Warszawa może być obsługiwana przez własną instytucję finansową, a nie przez uczestniczący w globalnym kasynie finansowym Citibank. Bank ten posiada ekspozycję na spekulacyjne instrumenty pochodne trzydziestokrotnie większą niż własne aktywa!!! Taka sytuacja może skończyć się tragedią dla miasta. Do plajty banku, który już raz był ratowany pieniędzmi podatników, wystarczy przegrana na 4% tego typu instrumentów. Wtedy centrala banku może po prostu wyssać pieniądze miasta za pomocą priorytetowych transakcji repo (polegających na zakupie papieru wartościowego i jednoczesnym zobowiązaniu się do jego sprzedaży w określonej dacie, po ustalonej z góry cenie). Utworzenie banków komunalnych we wszystkich województwach (tak, żeby ich działalnością pokryć cały kraj) da sposobność skorzystania

z dopuszczalnej przez obecny system prawny kreacji pieniądza kredytowego w stosunku do gotówki w proporcji ok. 12 do 1. Oznacza to, że polskie samorządy będą mogły kreować potrzebny pieniądz same, bez płacenia haraczu zagranicznym bankom, które transferują zyski za granicę. Dlaczego zagraniczne instytucje finansowe mają odnosić gigantyczne korzyści z kreacji pieniądza, wysysając jednocześnie z rynku pieniądz realny, a obywatele mają ponosić tego koszt, płacąc wyśrubowane podatki (koszty obsługi i spłaty długu)? Aby funkcjonowanie banków komunalnych miało znamiona rozwiązania systemowego, należałoby zainicjować ich powstanie ustawowo. Skarb państwa mógłby posiadać w nich 49% kapitału założycielskiego. Takie rozwiązanie przyśpieszyłoby proces powstawania banków, nie naruszając równocześnie ich autonomii i niezależności od rządu. Banki komunalne powinny być zrzeszone (na wzór banków spółdzielczych) w jednej organizacji, która zapewniałaby wzajemną asekurację kapitałową, obniżając równocześnie wymogi finansowe, które trzeba spełnić w procesie rejestracji banku.

U

tworzenie sieci banków komunalnych może być też naturalną i praktycznie bezkosztową formą repolonizacji sektora bankowego. Przejęcie przepływów pieniężnych polskich gmin, średniego i małego biznesu oraz mieszkańców przez takie banki doprowadzi do znaczącego spadku wartości rynkowej banków zagranicznych, co jest szczególnie istotne w kontekście ich uwikłania w toksyczne kredyty walutowe. Przyczyni się do tego akcja społeczna wycofywania depozytów i rachunków z toksycznych banków. Można będzie więc je przejąć za przysłowiową złotówkę. W chwili obecnej wykup zagranicznych banków przez polski kapitał (zwłaszcza ze środków publicznych) jest skrajnie nieracjonalny, szkodliwy i może rodzić podejrzenia o polityczną korupcję ocierającą się o zdradę stanu. Trzeba równocześnie bronić ostatnich rubieży polskości w sektorze bankowym – Banku Pocztowego (istnieją plany przejęcia go poprzez prywatyzację Poczty Polskiej). Powstanie banków komunalnych stworzy możliwość oddłużenia polskich samorządów, których sytuacja pod tym względem jest dramatyczna. Powstanie

sieci takich banków pomoże również wdrożyć program likwidacji bezdomności i umożliwi powrót Polaków z emigracji. Za pomocą emitowanego przez te banki pieniądza będzie można wykupić ogromną ilość pustostanów zbudowanych przez deweloperów i oddać je praktycznie po kosztach (wynajem lub długoterminowy wykup) w ręce obywateli (zwłaszcza młodych), co ożywi koniunkturę gospodarczą. To samo robią obecnie z zyskiem komercyjnie banki zagraniczne. Dlatego należy odebrać z rąk firm komercyjnych (banków i deweloperów) rynek nieruchomości, który jest kurą znoszącą złote jaja, wywożone następnie z Polski. Proceder ten jest możliwy dlatego, że państwo i samorząd pozbyło się kontroli nad narodowym pieniądzem, który nie funkcjonuje pro publico bono. Dlaczego zagraniczne komercyjne przedsiębiorstwa mają mieć władzę nad dobrem podstawowym dla pomyślności i dobrobytu obywateli, jakim jest mieszkanie, czerpać z tego nieograniczone zyski, blokować rozwój, zawyżając ceny i zmuszając Polaków do emigracji lub pozbycia się marzeń o posiadaniu szczęśliwej rodziny oraz potomstwa?! K

Korzyści wynikające z powołania banków komunalnych: • ewolucyjna

i tania repolonizacja sektora bankowego;

• oddłużenie

samorządów przez wykup długów (kredyty, obligacje) z rąk banków komercyjnych;

• definitywne

odrzucenie pomysłu wprowadzenia podatku katastralnego jako remedium na katastrofalną sytuację finansową samorządów;

• możliwość

oddłużenia najbardziej poszkodowanych przez transformację grup społecznych, np. emerytów i rencistów, których nie stać na leki bez zadłużania się w lichwiarskich firmach;

• likwidacja

szeroko rozumianej bezdomności oraz wykluczenia społecznego (program „Mieszkanie dla każdego”);

• szansa

na zahamowanie emigracji i zainicjowanie procesu reemigracji;

• aktywizacja

ekonomiczna społeczności lokalnych, wykorzystanie nieujawnionych zasobów oraz zaspokojenie ukrytych potrzeb;

• ułatwione inwestowanie w społecznie pożyteczną infrastrukturę lokalną; • przyśpieszony

rozwój gospodarczy.

Piotr Jankowski jest koordynatorem grupy studyjnej pracującej nad koncepcją i przygotowaniem wdrożenia projektu pierwszego w Polsce banku komunalnego.


kurier WNET

17

k· u · l·t· u · r·a

Kultura potrzebuje mecenatu i autorytetów Z Zygmuntem Krauzem, kompozytorem i wykładowcą akademickim rozmawiają Luiza Komorowska i Antoni Opaliński Spotykamy się w pięknym pałacu w Radziejowicach. Co Pan Profesor tutaj robi? Jestem tu już trzeci tydzień. Prowadzę kursy dla kompozytorów z całego świata. Mieliśmy około 25 kompozytorów z wielu krajów, m.in. z Ameryki Południowej i z Chin. Te kursy nazywają się Synthetis, co po grecku oznacza kompozytor. Zapraszam na nie wybitnych kompozytorów z całego świata, którzy wykładają, a młodzi się uczą. Tę inicjatywę podjąłem ponad 25 lat temu. Prowadziłem kursy w Kazimierzu Dolnym, później w Radziejowicach, potem była dłuższa przerwa i teraz znów. Właśnie trwa drugi kurs, na którym są wyłącznie studenci z Chin, z dwóch ośrodków: z Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, i z Wuhan – to jest takie 10-milionowe „miasteczko”. Mamy 22 studentów Chińczyków, którzy uczestniczą w kursie muzyki komputerowej i elektronicznej. Jeżdżę do Chin od lat 80., mam tam kontakty, i oni zażyczyli sobie takiego tematu kursu. Wszystko idzie bardzo dobrze, jesteśmy w połowie, byli w niedzielę w Warszawie – zachwyceni. Chcą jeszcze przedłużyć pobyt i pojechać do Krakowa. Tak że myślę, że to jest nie tylko wydarzenie ważne merytorycznie, w sprawach muzycznych, ale i w szerszym sensie, bo kontakty osobiste są zawsze najważniejsze. Widzieliśmy tu bardzo wielu gości z Azji. Podobnie jest w Warszawie w okolicach festiwalu chopinowskiego. Co takiego przyciąga gości Chin, Japonii czy Korei – mieszkańców wiodącego dziś regionu świata, do Polski? Oni są wszędzie, nie tylko w Polsce. Ale tu przyciągają ich konkretne sprawy. Np. Koreańczycy przyjeżdżają do

Warszawy, bo warszawski Uniwersytet Muzyczny ma ścisły kontakt z uniwersytetem Keimyung w Daegu, w Korei Południowej, gdzie jest właściwie filia warszawskiej uczelni. Dla muzyków-wykonawców, zwłaszcza dla pianistów, magnesem jest oczywiście Chopin, który jest uwielbiany w Azji. Jeśli chodzi o Chiny, to one bardzo się bogacą. My mamy zapóźnione pojęcie o tym społeczeństwie, ale jak przyjeżdża się tam co roku, widzi się, że postęp jest gigantyczny i bardzo szybki. Jest coraz więcej ludzi zamożnych lub bardzo zamożnych. Np. ci, którzy przyjeżdżają na kursy do Radziejowic, to są wszystko młodzi ludzie, którzy mają bardzo dobrze sytuowanych rodziców. Czyli istnieje związek między poziomem kultury muzycznej a poziomem kultury materialnej? Tak, trzeba wpierw coś zjeść, a potem można posłuchać. Czy ta ilość rzeczywiście przekłada się na jakość? Oni są naprawdę tacy – przepraszam za kolokwializm – „mocni” w muzyce? Oni są mocni po pierwsze dlatego, że bardzo wielu ludzi tam studiuje. Tutaj mamy grupę 12 studentów z konserwatorium w Chengdu. To konserwatorium jest największą uczelnią muzyczną na świecie. W Chengdu muzykę studiuje 20 tysięcy studentów – na jednej uczelni! Jak się ma taką ilość ludzi pracowitych, zdolnych, inteligentnych, to siłą rzeczy muszą być rezultaty. Prowadzi Pan warsztaty dla kompozytorów. Jak można nauczyć bycia kompozytorem? To coś indywidualnego, związanego z talentem,

pomysłem, inwencją. Czy tego można się nauczyć? Wielu wybitnych kompozytorów twierdzi, że tego się nie da nauczyć – to prawda. Ale prawdą jest również, że aby skomponować utwór, np. na orkiestrę symfoniczną, trzeba posiąść dosyć dużą wiedzę dotyczącą instrumentów, systemów formalnych, systemów kompozycji – to po prostu są dziedziny nauki, jak harmonia, kontrapunkt, formy muzyczne, instrumentacja… To są konkretne przedmioty, których trzeba się nauczyć. Tu nie chodzi o talent, o wyobraźnię – to jest czysta wiedza. Natomiast jak ktoś posiądzie tę wiedzę, to można zacząć myśleć, czy taki młody człowiek wie, co z nią zrobić, jak jej użyć, żeby stworzyć przedmiot artystyczny, czyli utwór muzyczny. I wtedy zaczyna się nauka kompozycji, która odbywa się indywidualnie. Na bazie wiadomości studenta można z niego wyłowić pewne cechy, które poprowadzą go do stworzenia utworu artystycznego. Tego można uczyć, można pomagać młodemu człowiekowi, żeby uformował się tak, żeby jego myślenie i wyobraźnia prowadziły go do stworzenia dzieła. Uczę na wielu uczelniach na świecie i widzę, że można pomóc młodym ludziom. Teraz jest tu jeden młody człowiek z Chin, który uczestniczył tutaj dwa lata temu w moich kursach. Opowiada, co zrobił z tym, o czym rozmawialiśmy. Przywiózł rezultaty, które są świetne. Nie można nikogo nauczyć, żeby napisał arcydzieło. Ale można nauczyć, żeby napisał utwór muzyczny, który jest dobrze zrobiony. Czyli jak w dawnych epokach relacja mistrz – uczeń jest podstawą edukacji?

W tej dziedzinie tak. Mówimy o edukacji końcowej, bo najpierw trzeba posiąść normalną wiedzę. Czy możemy zapytać, nad czym Pan Profesor teraz pracuje? Miesiąc temu skończyłem nową operę, która będzie w listopadzie wystawiona w Gdańsku, w Operze Bałtyckiej. Teraz kończę utwór na festiwal „Warszawska Jesień” –wykonanie będzie we wrześniu. A czego dotyczy libretto opery? Libretto jest o życiu Stanisławy Przybyszewskiej. Opera będzie śpiewana częściowo po polsku, częściowo po francusku. Bardzo dobra obsada – jesteśmy po pierwszych próbach i będę nad tym pracował z reżyserem i z całym zespołem. Poza tym zasiadam w jury międzynarodowych konkursów. Normalne życie kompozytora, które się toczy od utworu do utworu, od zamówienia do zamówienia. Wspomniał Pan o festiwalu „Warszawska Jesień”. To zawsze była wizytówka polskiej muzyki współczesnej. Jak Pan dzisiaj ocenia stan polskiej muzyki? Dobrze lub bardzo dobrze. Wprawdzie nie mamy w tej chwili nowych wielkich gwiazd, ale jest cały szereg kompozytorów młodych lub średniego pokolenia, którzy są aktywni, komponują, podróżują, są spełnieni i mogą się rozwijać. To jest bardzo cenne. Dużą rolę odgrywa Instytut Muzyki i Tańca, który od kilku lat promuje polskich kompozytorów poprzez zamówienia utworów zapewniające honoraria i możliwość wykonania. Tak zresztą było też w Polsce Ludowej, wtedy również zapewniano stypendia dla kompozytorów. Na początku transformacji wszystko zostało zniszczone, teraz się powoli odbudowuje. Czyli mecenat państwa jest potrzebny? Oczywiście. W sztuce potrzebny jest mecenat. Czy to jest państwo, czy pieniądze prywatne lub społeczne, ta

potrzeba jest oczywista. Zawsze tak było. Powiedział Pan, że wśród młodszego pokolenia twórców nie ma wielkich osobowości. Ale czy widzi Pan osoby wybijające się, z którymi wiązałby Pan jakieś nadzieje? Widzę, oczywiście. Chciałbym jeszcze powiedzieć, że to dotyczy nie tylko muzyki. W ogóle nie staramy się stworzyć nowych, wielkich autorytetów. Raczej wszystko jest wyrównane, na dobrym poziomie, ale nie mamy wielkich gwiazd. Może to się odmieni. Wracając do Pana pytania, mam oczywiście takie osoby, ale nie chciałbym ich wymieniać, bo mógłbym o kimś zapomnieć. Mówiliśmy o kształceniu kompozytorów. A co z poziomem podstawowym – czy istnieje w Polsce problem z kształceniem muzycznym? Jeżeli można to określić jednym słowem: jest bardzo słabo. Debatują nad tym odpowiednie gremia, jak dotąd z miernymi rezultatami. W porównaniu z innymi krajami, jak Węgry czy Czechy, nie mówiąc o Szwecji, jesteśmy bardzo w tyle. Myślę, że Polacy nie są narodem muzykalnym. Ale od nas zależy, jacy jesteśmy. Co by należało zmienić? Trzeba to zorganizować. Przy dyskusjach o muzyce w szkole zawsze wynikają dwie kwestie – że nie ma na to pieniędzy oraz że brakuje kompetentnych ludzi. Może to wynika z tego, że w ogóle nie docenia się u nas kultury wyższej. W związku z dyskusjami o mecenacie państwa pojawiają się poglądy, że nie jest potrzebny, bo jak coś jest wartościowe, to samo się obroni. Jak widać, tak nie jest. Nie docenia się wpływu muzyki na rozwój człowieka. Jeśli ktoś od wczesnych lat uczy się muzyki, nie musi zostać muzykiem, ale będzie się lepiej rozwijał. Tak, ma Pani rację. Z czego to wynika? Powiem ze swojego doświadczenia.

Przed tak zwaną transformacją kultura była ważnym elementem życia społecznego. W momencie transformacji to się kompletnie zawaliło. Byłem wówczas prezesem Polskiego Towarzystwa Muzyki Współczesnej. Z dnia na dzień odebrano nam fundusze i w zasadzie mogliśmy wszyscy pójść na ulicę. Ponieważ jednak byliśmy zawzięci i staraliśmy się coś robić, to przetrzymaliśmy ten kryzys. Teraz ledwo zipiemy, bo stowarzyszenia społeczno-kulturalne nie mają właściwego wsparcia, aby realizować swoje zadania. Ale odpowiedź na Pani słowa kryje się w ogólnym odbiorze kultury. Poziom bardzo się obniżył, ponieważ jest więcej odbiorców. Im więcej – tym niżej, to jest normalny mechanizm. Natomiast nie towarzyszy temu tendencja powstawania kręgów elitarnych, mniejszych, które chcą uprawiać trudne, może dziwaczne, czasem zaskakujące dziedziny kultury. I jeżeli ktoś chce to robić, nie ma żadnego wsparcia. To się łączy z tym, co mówiłem o braku autorytetów, bo wszystko jest wyrównane. Mam w pamięci czasy mojej młodości, kiedy mimo ustroju komunistycznego to autorytety w kulturze decydowały, co jest wartościowe, i decydowały dobrze. W dziedzinie muzyki to był złoty okres, także dla filmu, plakatu czy plastyki. To zgubiliśmy i nie mamy wiele w zamian. Czy nie ma Pan wrażenia, że artyści, którzy kończą prestiżowe kierunki na prestiżowych uczelniach, poza nielicznymi wyjątkami często mają problemy ze zwykłą egzystencją? Z jednej strony wielka sztuka, a z drugiej problemy z utrzymaniem się. Tak, o wszystkim decyduje wszechobecna postawa merkantylna. Kiedy ukazuje się książka, nie mówi się, że jest dobra, bo jest świetnie napisana, tylko jest dobra, bo się sprzedaje. Liczy się tylko to, co ludzie kupią. A jak wiadomo, to, co się kupuje w dużych ilościach, często jest kiepskie. Może się to zmieni. Będziemy o to pytać. Dziękujemy za rozmowę. K

Czytelnik każdej z licznych biografii Chopina zna dobrze okoliczności paryskiego debiutu kompozytora: w tym punkcie wszystkie jego życiorysy są do siebie podobne, można o nich powiedzieć jak o ewangeliach, że są synoptyczne. Wystarczy zacytować jedną, żeby je poznać wszystkie.

Chopin u Pleyela Dzieje pewnej mistyfikacji Piotr Witt

P

o przybyciu do Paryża”, pisze Jean Rousselot w swoim szeroko znanym i wysoce emblematycznym Pasjonującym życiu Fryderyka Chopina (La vie passionnée de Fréderic Chopin Paris, Internationale du livre, b.d.), na stronie 172, „Chopin daje wielki koncert w Sali Pleyela. Nazajutrz krytycy muzyczni stolicy nie ustają w pochwałach. (...) Złote monety dzwonią w woreczku Fryderyka. Proszony jest, aby wystąpił z nowym koncertem. Panienki z dobrych domów ocierają się o niego jak kotki”. Po koncercie w Konserwatorium 20 maja 1832 r. „wychodzi zdumiony owacją o nieopisanej sile zorganizowaną na jego cześć”. Zachęcony sukcesem paryskim geniusz decyduje się wyruszyć dalej, do Ameryki. W euforycznym nastroju powierza swe projekty bratniej duszy napotkanej przypadkiem na Wielkich Bulwarach. Chodzi o księcia Walentego Radziwiłła, dawnego znajomego z Warszawy. Książę, zamiast próbować daremnej perswazji, zabiera go wieczorem na przyjęcie do Jamesa Rothschilda. Po kolacji Chopin siada do fortepianu, gra i zaraz ma Tout-Paris u stóp. Oto ojcowie sukcesu zebrani na portrecie zbiorowym: fabrykant fortepianów, książę i król bankierów – bohaterowie historii, w której wszysko jest nieprawdziwe.

Nie było jednak ani księcia, ani bankiera, ani krytyków, ani melomanów. Nie było nawet Sali Pleyela! Wielka sala Pleyela na 400 miejsc została zbudowana sześć lat po opisanym koncercie. Była później

odnawiana i powiększana. Koncert, o którym mowa, miał miejsce w prywatnym mieszkaniu państwa Pleyelów. „Trzy pokoje, w tym dwa dosyć małe” – odnotował w swoim dzienniku jeden ze słuchaczy, Fryderyk Wieck. Pleyelowie składowali tam fortepiany, czasami je przenosili w inne miejsce i organizowali koncerty. Grawiura reprodukowana w albumach szopenowskich – ostatnio w 2013 r. (we Francji) i 2014 w Polsce – przedstawiają przepastną przestrzeń oświetloną gigantycznymi żyrandolami. Sama scena jest wystarczająco obszerna, aby pomieścić orkiestrę symfoniczną i jeszcze zostaje sporo wolnego miejsca. Tyle, że chodzi o Salę Pleyela z 1855 roku – sześć lat po śmierci Chopina. Co do księcia i bankiera, sprawa przedstawia się równie prosto. Legendarne, setki razy cytowane spotkanie z Radziwiłłem nie mogło się wówczas odbyć, gdyż Walenty Radziwiłł opuścił Paryż i powrócił do Polski już przed połową stycznia, o czym zaświadcza list, który odkryłem w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Mam na myśli pismo z 2 lutego 1832 roku, napisane własnoręcznie przez generała Kniaziewicza – szwagra księcia i jego sublokatora w mieszkaniu przy ulicy Saint-Florentin pod nr 15. Bankiera również nie było. James Rothschild odebrał z kasy Opery opłatę za roczny abonament, opuszczając stolicę na wiele miesięcy. Skąpstwo najbogatszego człowieka Europy do tego stopnia oburzyło doktora Verona, że wspominał je jeszcze po latach, spisując swoje wspomnienia. Rothschild opuszczał Paryż w pośpiechu, na czas nieokreślony, uciekając, jak inni, przed epidemią. Jeszcze we wrześniu Aleksander Dumas spotkał

go w Homburgu, modnym uzdrowisku niemieckim.

Melomani mieli inne zajęcia. Bywalcy salonów muzycznych hrabiny Apponyi, księżny de Vaudemont, hrabin Merlin, Rumford, de Boigne, ambasady angielskiej – mieli tego dnia, 25 lutego 1832 roku, inne zajęcia, o wiele bardziej podniecające niż słuchanie nieznanego studenta z Warszawy. Środowisko melomanów paryskich – ok. 500 osób – składało się głównie z przedstawicieli rodzin arystokratycznych związanych ze zdetronowanym monarchą Karolem X. Otóż trzy dni wcześniej odbył się bardzo światowy ślub panny de Beauvilliers z księciem de Chalais i cały arystokratyczny Paryż spokrewniony z obydwoma wielkimi rodami udał się w sobotę 25 lutego na wielki bal wydany z tej okazji przez diukostwo de Noailles w ich pałacu przy ulicy Bourbon. „Jako że diuk de Noailles był przywódcą opozycji wobec rządu na poły republikańskiego Ludwika Filipa, cała monarchia Karola X tam się zebrała”. Należy rozumieć „cała arystokracja”, inaczej mówiąc – wszyscy melomani. Prefekt policji Gisquet ze swej strony wydał konkurencyjny bal w salonach Prefektury, dokładnie nad piwnicami więźniów. Podczas gdy ci jęczeli w lochach, na pierwszym piętrze tańczono. Trzeci bal miał miejsce u wesołej podwójnej wdowy, starej hrabiny de Rumford. W tej pełni karnawału odbywał się również i czwarty bal, w Operze, płatny i anonsowany w prasie. Melomani nie przyszli słuchać Chopina, ponieważ wszyscy w tym czasie tańczyli.

Zresztą koncert w składzie fortepianów nie miał na celu promowania monsieur Chopin de Varsovie, lecz reklamę fortepianów wytwórni „Pleyel”. Celem zaprezentowania asortymentu firmy w całej krasie zespół sześciu pianistów wykonał poloneza na sześciu fortepianach. Nie było to tak wiele w porównaniu z Czernym, który skomponował kawałek na osiem fortepianów i szesnastu wykonawców dla wiedeńskiej wytwórni Graffa, ale brak miejsca u Pleyelów nie pozwalał na więcej: salon liczył wszystkiego 54 metry kwadratowe. Fryderyk Kalkbrenner, właściciel przedsiębiorstwa, po bankructwie i śmierci Ignacego Pleyela przydzielił Chopinowi mały fortepian jednostrunowy. Sam grał na olbrzymim pantaleonie. „Na fortepianie Kalkbrennera, twardym i opornym, nie zostało nic z Chopina, którego znaliśmy”, orzekł surowo Fryderyk Wieck, profesor fortepianu i ojciec słynnej pianistki Klary Schumann. Nie pojawiły się recenzje w prasie, bowiem na sali nie było krytyków. Z wyjątkiem jednego. Słynny muzykolog Józef Fetis, w przeciwieństwie do Wiecka, nie upatrywał przyczyn złej muzyki w instrumencie, ale przypisał słabość młodemu pianiście, panu Chopinowi z Warszawy. Opinia zrozumiała, jeżeli się wie, iż Fetis był współwłaścicielem fabryki produkującej eksponowane instrumenty. W swojej recenzji, po wyczerpaniu zwyczajowych komplementów dla młodości i oryginalności kandydata na wirtuoza międzynarodowych estrad, wymierzył mu cios łaski, osądzając, iż Chopin wydobywa z instrumentu dźwięk zbyt słaby i potrzeba mu jeszcze trzech lat nauki pod kierunkiem dobrego mistrza, zanim będzie mógł produkować się przed publicznością. Złotych monet w woreczku nie było również – koncert okazał się deficytowy. Biedny Chopin, przygnębiony i rozczarowany, musiał powrócić z ciężkim sercem do swej nieogrzewanej mansardy na piątym piętrze bulwaru Poissonniere. Pozostał tam do końca 1832 roku, na próżno wyglądając

uczniów obiecanych przez Kalkbrennera. A ciąg dalszy tego annus horribilis – straszliwego roku 1832 – miał przynieść katastrofy znacznie poważniejszego rodzaju.

Epidemia Zaledwie miesiąc po nieudanym koncercie na Paryż zwaliła się epidemia, najstraszliwsza epidemia cholery wszyst­kich czasów. Melomani opuścili miasto w panice, a Muzy poszły ich śladem. Muzycy, artyści – nieobecni, teatry i sale koncertowe zamknęły podwoje; tłumy cisnęły się tylko na cmentarze: 22 tysiące ofiar. Epidemia srożyła się do października. Aby zdać sobie sprawę z warunków, w jakich młody pianista-kompozytor z Warszawy miał rozpoczynać karierę, należy wspomnieć również o rewoltach politycznych i zamieszkach społecznych wybuchających okresowo, topionych we krwi przez 60 000 żołnierzy stale obecnych w Paryżu. Ale przecież udało mu się. I to jeszcze jak! Jakże to było możliwe w opisanych warunkach? Jak widzimy, legenda powtarzana przez biografów była fałszywa. Na ślad mistyfikacji, czy może raczej oszustwa natknąłem się przypadkiem. Pisząc monografię historyczną ambasady polskiej – Hotel de Monaco przy ulicy Saint-Dominique w Paryżu (Flammarion – Beaux Arts 2005), odkryłem wzmiankę o koncercie w dokumencie z epoki. Uczestniczył w nim Chopin 30 grudnia 1832 roku. Jakże to?! Chopin, skompromitowany nieudanym popisem u Pleyelów, Chopin, którego arcykapłan muzykologii Fetis odesłał do szkoły na naukę, któremu Kalkbrenner przydzielił nie tak dawno fortepian jednostrunowy – gra teraz w towarzystwie największych sław muzycznego świata?! Ponieważ nie chodzi o lada jaki koncert, lecz o Wielki Koncert Noworoczny w Ambasadzie Austrii. Znamy doskonale znaczenie, jakie Austriacy przywiązują do noworocznych koncertów, a Ambasada Austrii cieszyła się w tamtej epoce renomą najbardziej wpływowego salonu

muzycznego Paryża. Chóry Teatru Włoskiego dyrygowane przez Giacomo Rossiniego, Malibran, Grisi, Rubini, Lablache – największe głosy epoki, a przy fortepianie największe sławy: Kalkbrenner, Liszt i... Chopin.

A jednak triumf! Zapragnąłem natychmiast dowiedzieć się czegoś więcej o tym koncercie. Rzuciłem się na biografie naszego genialnego rodaka i... nie znalazłem nic. Wróciłem więc do źródeł. Poszukiwania w dokumentach wprawiły mnie literalnie w stan osłupienia. Prawda była dokładną odwrotnością tego, co czyta się w biografiach. Cóż za łaska losu! Jaki obrót fortuny! Po koncercie u Pleyelów Chopin wrócił na swą mansardę zgorzkniały i przygnębiony. Tym razem – nic podobnego. Nazajutrz po koncercie w Ambasadzie Austrii, zamiast samemu kontynuować naukę u mistrzów, jak to mu radził Fetis, on sam zostaje profesorem fortepianu, ma uczniów pod dostatkiem. Opuszcza poddasze przy Wielkich Bulwarach, zrabia teraz 100 franków dziennie. Chodzi o franki złote – równowartość w sile nabywczej obecnych pięciu tysięcy euro. Dziennie! Jak to się stało, jak była możliwa kariera równie błyskotliwa w mieście jeszcze niedawno nawiedzonym przez epidemię i przez zamieszki? Oto przedmiot mojej książki. Pozostał do zidentyfikowania autor legendy o sukcesie pierwszego koncertu Chopina – tego w składzie instrumentów; twórca historyjek o książętach i o bankierach. Is fecit cui prodest – mawiali Rzymianie. Przestępstwo popełnił ten, kto odniósł z niego korzyść. Mniejsza z tym. Bohaterem mojej książki jest Chopin, jego cierpienie i jego triumf oraz Paryż romantyczny w rozkwicie swojej legendy – w którego mury na początku 1832 roku tłumnie wkraczają Polacy – Wielka Emigracja powstania listopadowego. K Piotr Witt, „Przedpiekle sławy. Rzecz o Chopinie”, przedmowa Rafała Blechacza. Wydawnictwo DiG, Warszawa, wrzesień 2015, s. 348 + ilustracje. Cena 55 zł.


kurier WNET

18

K ATA S T R O FA· S M O L E Ń S K A

1

3

5

2

4

6

1 Rejestrator głosowy MARS-BM w obudowie. Ilustracja z Raportu końcowego KBWL LP 2 Miejsce znalezienia rejestratora MARS-BM w Smoleńsku. Ilustracja z Raportu końcowego KBWL LP 3 Fragment filmu-animacji prezentowanej przez KBWLLP (Załącznik 4.11), podającej odległość „9” i czas 8:39:08 4 Fragment Profilu podejścia do lądowania... (Załącznik 4.10.5.2), podający odległość „10” i czas 6:39:11,5 5 Załącznik nr 2: Fragment omówienia przez Komisję Millera zapisu znaczników czasowych 6 Wizualizacja zdarzeń: przekleństwo pada zanim samolot uderzy w pancerną brzozę. Dokument (Załącznik 4.11) zaczerpnięty z oficjalnej, rządowej (gov.pl) strony internetowej Zespołu Laska

D

la instytucji badających tragedię to ważny zapis ich pracy. Są tam bowiem treści wypowiedzi, ale też wszelkie zdarzenia akustyczne z kabiny pilotów (odgłosy włączanych urządzeń, automatycznie uruchamiane sygnały), a nawet zdarzenia zewnętrzne, jak wypowiedzi załóg innych samolotów, naprowadzające komunikaty z wieży czy dźwiękowy sygnał radiolatarni. Pod Raportem końcowym Komisji Millera jest wymienionych 34 jej członków i widnieje adnotacja: „Przyjęto 25 lipca 2011 r”. Są tam znane osobistości, jak Jerzy Miller i Maciej Lasek, ale także Robert Benedict i Jerzy Skrzypek – postacie nie aż tak może popularne, ale za to zasłużone w pracach nad materiałem dźwiękowym. Ci dwaj specjaliści dokonali Odpisu korespondencji pokładowej (Załącznik nr 8). Trudno zrozumieć, dlaczego ekspertów interesowała jedynie tzw. korespondencja, czyli treść wypowiedzi, jakby chodziło o zwykłą kontrolę ćwiczących się w lotach sztubaków, a nie o odtworzenie zdarzeń z ostatnich chwil tragicznego lotu. Ale nie tylko to budzi zdumienie. Autorzy tych oficjalnych dokumentów piszą, że już dzień po tragedii zostały odczytane dane z rejestratora. Jasne, że zrobili to Rosjanie, ale „w obecności polskich specjalistów”, którzy kilka tygodni później otrzymali kopię „zapisu dźwiękowego czterech kanałów”. Jak czytamy w Raporcie, dane „zostały skopiowane i zabezpieczone przez przedstawicieli polskiej prokuratury”. Na ich podstawie „wykonano stenogram”, który z kolei „jest podstawą analizy przebiegu lotu”. Oczywiście przeprowadzono też „ocenę wiarygodności (…) zapisów”. Brzmi wspaniale, współpraca zgodna i nadzwyczaj profesjonalna. Wielce wątpliwe jednak, by ktokolwiek z tych specjalistów kiedykolwiek w życiu zdecydował się oddać w ręce lekarzy, którzy by w ten sposób przygotowali dokumentację jego choroby i plan zabiegu. Dziś, po ponad pięciu latach od tragicznego zdarzenia i po czterech latach od wytworzenia wstydliwego dla Państwa Polskiego Raportu (wciąż obowiązującego!) oraz sformułowania krzywdzącego pilotów werdyktu, wiemy, że „oryginalnych kopii” nagrań Rosjanie sporządzili już co najmniej 8, każda jest innej długości i najprawdopodobniej żadna nie jest wierną kopią nagrania z 10 kwietnia. Wiemy też, że oryginalna taśma wciąż znajduje się w rękach Rosjan, choć, jak inne elementy polskiego samolotu, jest naszą własnością. Gen. Anodina, dowodząca rosyjską instytucją badającą katastrofę (MAK), dokonała z nagraniem tego samego, co z resztą szczątków „tutki”: posiekała, przemieliła, dodała komentarz o nieodpowiedzialnych, niedouczonych pilotach i – uzupełniając symulacją filmową – pokazała to całemu światu. Zadbano przy tym oczywiście o różnojęzyczne wersje komentarzy. Film ten można było obejrzeć na stronie internetowej MAK; obecnie jest tam niedostępny. Spreparowany przez Rosjan materiał dźwiękowy powieliła też publicznie Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego pod wodzą Jerzego Millera. Przepisywanie odczytów z raportu MAK, liczne błędy, zacieranie danych oraz wprowadzanie chaosu wskazują na to, że Komisja w istocie nie badała akustycznie materiału dźwiękowego. Sam Miller zresztą używa nagrań z kokpitu jedynie w charakterze makabrycznej

dekoracji. W ogóle nie zwraca uwagi na ich wartość i całkowicie lekceważy treść, perorując w toku ich publicznej prezentacji. Traktuje ten materiał – dowodowy przecież! – po prostu jako tło własnej wypowiedzi, element dramaturgii wystąpienia.

„Na ścieżce” Słynny już jest problem dotyczący sprowadzania samolotu na ścieżkę. To przykład nie tylko lekceważenia przez Komisję Millera materiału dowodowego, ale wręcz manipulacji, która pozwoliła wskazać załogę jako winną tragedii. Istotną kwestią jest, czy wieża podała w komunikacie odległość 9 czy 10 km. Ogólnie rzecz biorąc, wypowiedź Rosjanina jest wyjątkowo niewyraźna, bar-

wyniki badań zapowiada co innego, niż słychać w prezentowanym chwilę później nagraniu wypowiedzi z wieży smoleńskiej. Bez mrugnięcia okiem Jerzy Miller przedstawił dźwiękowy cytat nagrania z kokpitu, poprzedzając go własnym komentarzem: „Pada komenda od kierownika systemu lądowania, że samolot jest w odległości dziesięciu kilometrów i wchodzi w ścieżkę”. Po króciutkiej pauzie słychać wypowiedź z wieży w wersji takiej, jak przekazał MAK, a zatem z informacją o 9 km. Komunikaty „dziesięciu” Millera i „dieviat’” Rosjanina dzieli raptem niecałe 8 sekund (sic!). Nikt jednak nie reaguje, nie dziwi się, nie pyta. I wreszcie – kolejne curiosum: dwie części tego samego dokumentu wytworzonego przez Komisję (Załącznik

z kokpitu w znaczniki czasu, a te występują z taką właśnie częstotliwością. Tu jednak Komisja Millera nas zaskoczy. Podczas gdy do opisu wszystkich zdarzeń, w tym momentu uderzenia w ziemię i gwałtownej śmierci 96 osób, stosuje się półsekundową skalę, to okazuje się, że jest w materiale zdarzenie warte większej precyzji – spotkanie z brzozą. I kolejna niespodzianka – to rzekomo brzemienne w tragiczne skutki zdarzenie, które służy zresztą specjalistom Millera do korelacji zapisów różnych rejestratorów, okazuje się być zmienne zarówno w czasie, jak i w charakterze. Główna część Raportu i Załącznik nr 2 mówią o „zderzeniu lewym skrzydłem z brzozą” lub „uderzeniu w brzozę” o godz. 8:41:02,8 (tym razem użyto czasu warszawskiego), ale

z nagraniem. Nie przeszkadza to ustalić precyzyjnie uderzenia w brzozę na 0,2 sekundy wcześniej: „na podstawie analizy zapisu dźwięku w kabinie samolotu odgłos uderzenia wystąpił o godz. 08:41:02,8 czasu MARS-BM”. Z tego wynika, że mikrofony umieszczone w kabinie zarejestrowały „odgłos uderzenia”. Czy zapisał się dokładnie? Autorzy nie mogą całkiem zignorować wystąpienia błędnych znaczników czasu. Małym drukiem, tylko w przypisie, ale wyjaśniają: „cztery błędne ciągi impulsów w końcowej fazie nagrania spowodowane były wystąpieniem wstrząsów w wyniku zderzeń samolotu z drzewami”. Podsumujmy zatem: choć w lotnictwie cywilnym zdarza się, że samolot spada z wysokości 10 km albo na tej wysokości jest rozerwany pociskami

Samolot Tu-154M o numerze bocznym 101, który 10 kwietnia 2010 roku wykonywał lot do Smoleńska, był wyposażony w rejestrator głosowy typu MARS-BM. Urządzenie zostało odnalezione wśród szczątków samolotu natychmiast (il. 1, 2). Wprawdzie charakterystyczny, pomarańczowy pojemnik był dziwnie usytuowany, niemal do połowy wbity w ziemię, ale zapis dźwiękowy zachował się: nadzwyczajny dokument, utrwalający prawdziwe głosy tych, którzy zginęli – ich rozmowy, śmiech, kaszel.

Ucho i rozum w komisji Millera Anna Gruszczyńska-Ziółkowska dzo szybka. Aż dziwić może zwykłego słuchacza, że piloci nie proszą o jej powtórzenie. Jednak akurat sporne słowo „dieviat’” słychać dość wyraźnie. Podobnie jak MAK, Komisja Millera opublikowała film (tyle, że niemy), mający być wizualizacją zdarzeń. Jest to Załącznik Nr 4.11. Wizualizacja ostatniej fazy lotu”, nadal dostępny na stronie Zespołu Laska. Oglądamy obrazy opatrzone napisami. Jeden z nich głosi: „101 odległość dziewięć. Wejście w ścieżkę” (il. 3). Tymczasem ta sama Komisja Millera podaje coś odmiennego w innym dokumencie, który przedstawia Profil podejścia do lądowania... (Załącznik Nr 4.10.5.2). Dowiadujemy się z niego, że nadany został komunikat informujący o odległości „dziesięć” (il.4). Nie jest jasne, dlaczego treść komunikatu różni się o 1 km. Może Komisja Millera miała różne materiały dźwiękowe, na których utrwalono odmienne komunikaty. Ale dlaczego jej eksperci nie starają się tego wyjaśnić, to trudno zrozumieć. Chaos potęgują czasy podawane w różnych systemach o niejasnych relacjach. Np. Załącznik 4.11 wskazuje komunikat „9 km o godz. 8:39:07 według czasu warszawskiego (?)”, a Załącznik 8.1. – komunikat „10 km o godz. 6:39:12 według czasu UTC (uniwersalnego)”. Wobec przyjmowanej w innych dokumentach Komisji Millera relacji równo 2 godzin, występująca tu różnica sekund może sprawiać wrażenie, że samolot nie tylko pokonuje 1 km w ciągu 5 sekund, czyli leci z prędkością 720 km/godz., ale wręcz oddala się od lotniska. Publikacja wzajemnie sprzecznych informacji zdaje się nikomu nie przeszkadzać. Stworzony chaos sprzyja przy okazji niefrasobliwej, aroganckiej wręcz prezentacji publicznej, transmitowanej przez ogólnopolską telewizję, w której osoba referująca

8 – treść nagrania z kokpitu Tu-154 M i Załącznik 8.1. – treść nagrania z wieży w Smoleńsku) informują o dwóch różnych odczytach. Wynika z nich, że wprawdzie w kokpicie słychać było „dziewięć” ale Kierownik Systemu Lądowania w Smoleńsku wypowiedział „dziesięć”...

Moment „0” Nie mniej zadziwiającym przykładem swobodnego podejścia Komisji Millera do kwestii czasu i treści podesłanego przez Rosjan materiału dźwiękowego jest iście karkołomna rekonstrukcja zdarzeń z ostatnich sekund przed końcem nagrania. Tu znów chaos, zmienność skal czasowych, wielopłaszczyznowa kombinacja „pomyłek” i ocen sprawiają, że trudno się w przedstawionych danych połapać. Tym trudniej jest zrozumieć, w jaki sposób dane te mogły stać się podstawą najpoważniejszych wniosków. Spróbujmy to prześledzić, starając się nie wnikać zanadto w szczegóły zaciemniające obraz całościowy. Aby mieć jakikolwiek czasowy punkt odniesienia, załóżmy, że zapis wydarzeń w kokpicie urywa się, jak podaje Załącznik nr 8, o godz. 6:41:07,5 (prawdopodobnie chodzi o czas UTC). Według Komisji Millera czas „końca nagrania” jest tożsamy ze zdarzeniem określanym jako „zderzenie samolotu z ziemią”. Nie jest jasne, na jakiej podstawie to ustalono, ale zróbmy ustępstwo i pomińmy tę kwestię. Podawany czas zdarzeń autorzy zaokrąglają do pół sekundy. Nieco to dziwi, bo chodzi przecież o odtworzenie zdarzeń w momencie, w którym każdy, najdrobniejszy nawet ułamek sekundy, zdaje się być nadzwyczaj cenny. Znów jednak ustąpmy i załóżmy, że ma to uzasadnienie w fakcie wyposażenia nagrania

już Załącznik nr 8 nic nie mówi o drzewach, zwłaszcza o brzozie. Wyobraźmy sobie zatem obie wersje, wynikające z odczytu treści nagrania. Według jednej uderzenie skrzydłem w brzozę spowodowało, że kilka sekund później nastąpiło „zderzenie samolotu z ziemią”, w dodatku „w pozycji obróconej”, a „w wyniku wypadku wszystkie osoby znajdujące się na pokładzie samolotu poniosły śmierć na miejscu”. Według drugiej natomiast – nic nie wiadomo o zdarzeniu, które mogłoby spowodować obrócenie się samolotu kołami do góry i upadek przynoszący nagłą śmierć tylu osób, chyba, że za przyczynę uznamy coś, co 5,5 sekundy przed końcem nagrania spowodowało „odgłos przypominający stuknięcie i zmianę akustyki” . Jak widać, specjaliści Millera wyprodukowali raport z licznymi załącznikami, nie bacząc na sprzeczności, lekceważąc pozyskane dane lub naginając je tak, że aby nie słyszeć jak „trzeszczą w szwach”, chyba mocno musieli zatykać uszy. Zacisnęli też powieki, żeby nie widzieć tego, co sami napisali, a mianowicie, że znaczniki czasu w końcówce nagrania są uszkodzone. Rejestrator głosów (MARS-BM) zapisuje na czterech kanałach. Dwa z nich zbierają informacje ze słuchawek Dowódcy i Drugiego Pilota, trzeci – z wnętrza kabiny. Czwarty kanał zapisany jest znacznikami czasu rozmieszczonymi co pół sekundy. Autorzy piszą (ba! pokazują też ilustrację), że w ciągu ostatnich 4,5 sekundy występują 4 znaczniki uszkodzone (il. 5). Zatem z 9 ostatnich znaczników niemal połowa jest niewiarygodna! Czy można dać wiarę takim nagraniom? Komisja Millera nie ma z tym problemu. Publikuje obraz uszkodzonych znaczników czasu, które wskazują, że od godz. 8:41:03,0 coś jest nie tak

(np. malezyjski Boeing zestrzelony nad Ukrainą), rejestrator dźwięku, o ile jest odnaleziony, stanowi cenny dokument. Polski wojskowy Tu-154 M o numerze bocznym 101, lecąc kilkanaście metrów nad ziemią, zaczepia skrzydłem o brzozę, w ciągu 4,7 lub 5,5 sekundy obraca się do góry kołami i spada na krzaczaste i wiosennie rozmokłe podłoże. To zderzenie statku powietrznego z „drzewami” powoduje tak silne wstrząsy, że połowa znaczników czasowych rejestratora dźwięku zapisuje się błędnie, choć urządzenie „przeznaczone jest do pracy” także „podczas oddziaływania obciążeń udarowych z przyspieszeniem do 107,6 m/s2 (12g) o czasie trwania impulsu 2050 ms”, a ochronny pojemnik powinien wytrzymać m.in. „obciążenie statyczne do 1000 kG działające w kierunku dwóch osi” i „przeciążenia impulsowe do 200 g”. Jednocześnie na tej samej taśmie, na tym samym jej odcinku, dokładnie i czytelnie nagrywa się dźwięk uderzenia. Ekspertom Millera udało się z wielką precyzją, „na podstawie analizy zapisu dźwięku w kabinie samolotu” dokonać nie tylko identyfikacji „odgłosu uderzenia” (o godz. 8:41:02,8), ale nawet rozpoznać przeszkodę jako brzozę. Jakość nagrania musi być w tym odcinku taśmy wyjątkowo znakomita, bo w innych miejscach eksperci nie rozpoznają źródeł odgłosów. Na przykład seria zdarzeń dość charakterystycznych – mowa ludzka, zmiana położenia dźwigni podwozia oraz odgłos wysuwania podwozia – odnotowana jest jako pojedynczy „odgłos przypominający przełączanie przełączników” (godz. 6:34:44,0). Zdaniem Millera i 33 innych specjalistów z jego komisji, którzy zresztą podążają za rosyjską opowieścią Anodiny i MAK, w tymże końcu nagrania o uszkodzonej połowie znaczników czasowych jasno i wyraźnie zarejestrowały

się też przekleństwa rzucane przez Załogę. Żadne wstrząsy temu procesowi nie przeszkodziły, czytelny zapis trwa do samego „zderzenia samolotu z ziemią”. Warto też podkreślić, że ze stenogramu wynika, iż te niewiarygodne przekleństwa to jedyny dowód życia Załogi w ostatnich blisko 10 sekundach nagrania. Zdaniem ekspertów bowiem, mimo wyjątkowej sytuacji, kompletnie milczą: Dowódca – przez 15,5 s, Drugi Pilot – 14,5 s, Nawigator – 9,5 s. Wynikałoby z tego, że przez 10 sekund (!), w krytycznym momencie nadzwyczajnych zdarzeń, nie odzywa się żadna z czterech osób obecnych w kabinie. Jeśli Czytelnik zechce odmierzyć 10 sekund, odczuje, jak to przeraźliwie, niewytłumaczalnie długo. Niech nie będzie to tragiczna sytuacja, niech ma tylko lekki dramatyzm: siedzimy w lądującym samolocie albo przeciwnie – stoimy w miejskim korku w drodze na spóźnione spotkanie czy odchodzący za chwilę pociąg. Można by uznać, że nie musi wzbudzać wątpliwości tak długa cisza i brak komunikacji między dobrze wyszkoloną załogą. Jednak przyjrzyjmy się dowolnemu meczbolowi siatkarskiemu – tam też wszyscy wiedzą, co robić, mają wytworzone odruchy. A tyle pada komend, krótkich sygnałów, które niekoniecznie są poleceniami, często jedynie informują: jestem tu, wiem, co się dzieje, działam. Eksperci Millera nie poszukują takich sygnałów, pomijają w stenogramie liczne odgłosy, w tym włączenie i wyłączenie radia, więc nie dziwi ich wcale, że w międzyczasie nie ma komunikatu. Nic ich zresztą nie dziwi, nawet połowa fałszywych znaczników. Może to przypadek, ale ostatnią wypowiedź Technika Pokładowego („[Powiedz, że jeszcze?] jedna mila od osi [została?]”) autorzy stenogramu odnotowują ponad 3 minuty przed końcem nagrania. Akurat tuż przedtem, o godz. 6:38:02,5 występuje w nagraniu „zniekształcony znacznik czasowy”, o którym informują członkowie Komisji jedynie w Załączniku nr 8. Cóż, w ogólnym Raporcie podnosić tę kwestię byłoby niezbyt wygodnie, bo tam, gdzie samolot był 3 minuty przed przyziemieniem, ani brzozy, ani innych drzew raczej na swojej drodze nie mógł był napotkać. Na zakończenie warto przytoczyć dowód na to, jak bardzo pilnie Komisja Millera przyłożyła się do realizacji wytycznych rosyjskich i jak bardzo eksperci starali się skrupulatnie skorzystać ze spreparowanego nagrania. Tak bardzo, że przedobrzyli. Śmiertelne przekleństwa zostały polskim Pilotom tak mocno przypisane i są tak bezwzględnie powielane, że ci, którzy to robią, nie wstydzą się nawet idiotyzmów. W przygotowanej wizualizacji, noszącej oficjalnie nazwę Załącznika 4.11, którą pokazano wszystkim Polakom i którą nadal posługuje się Maciej Lasek i jego Zespół, pierwsze przekleństwo pada jeszcze zanim samolot osiągnie brzozę, a mianowicie o godz. 8:40:59. To sekundę po tym, jak, zdaniem tych samych ekspertów, Nawigator podał wysokość „dwadzieścia” i 3,8 sekundy przed oficjalnie przyjętym przez Komisję najważniejszym zdarzeniem – rzekomym zderzeniem z tą brzozą o godz. 8:41:02,8 (il. 6). Komisja Millera zdaje się uznawać smoleńską mgłę za czasoprzestrzeń, w której nie obowiązują żadne znane nam w tym świecie prawa (nie tylko fizyki…). K


kurier WNET

19

o·p·i·n·i·e Tytuł zaczerpnąłem z wiersza Ankieta księdza Jana Twardowskiego, którego 100. rocznicę urodzin obchodziliśmy 1 czerwca. „Przypadek starannie przygotowany” wydaje się być licentia poetica księdza Jana.

Przypadek starannie przygotowany Włodzimierz Klonowski

B

o przecież w języku potocznym większość z nas rozumie słowo „przypadek” tak jak jest ono definiowane w Słowniku języka polskiego PWN, czyli jako „zdarzenie lub zjawisko, których nie da się przewidzieć”. Ksiądz Jan rozumiał „przypadek starannie przygotowany” w wymiarze religijnym. Mówił: „Dla ludzi wierzących nie ma przypadków”, a matematyk, fizyk, przyrodnik „jedynie opisuje rzeczywistość, patrzy, obserwuje”. W XX wieku fizycy zrozumieli tak zwaną dynamikę nieliniową – skutek prawie nigdy nie jest proporcjonalny do wywołującej go przyczyny. Wprawdzie każdy uczył się w szkole o prawie Ohma – że natężenie prądu rośnie proporcjonalnie do przyłożonego napięcia – ale każdy także zetknął się z faktem, że kiedy nastąpi „krótkie spięcie”, czyli napięcie bardzo wzrośnie, to albo bezpiecznik ulegnie stopieniu, albo cały układ może się spalić. Częścią dynamiki nieliniowej jest teoria chaosu: niewielka zmiana warunków albo parametrów układu może spowodować wielkie zmiany w przyszłości. Dlatego często wydaje nam się, że coś stało się bez przyczyny – trudno jest logicznie powiązać określone wydarzenie z innymi, które mogły mieć miejsce w przeszłości, i to w odległych miejscach. Dzisiaj praktycznie każdy słyszał o efekcie motyla – jeśli w tej chwili w brazylijskiej puszczy ważka poruszyła skrzydłami, może to spowodować, że za kilkanaście miesięcy w Wąchocku będzie huragan. Ciekawe, że świadomość takich zjawisk przenika już do kultury masowej. Dobrym przykładem może być piosenka Donatana i Cleo

Efekt motyla: […] Życiem rządzi chaos, nie istnieje los, Każdy ruch i każdy impuls niesie coś. Zasada jak domino: przyczyn-skutków ciąg, Wszystko to, co się zaczyna, bierze źródło stąd. Poznaj efekt motyla, Efekt motyla, efekt motyla: Jeden ruch skrzydeł tworzy burzę – zaczynaj! Efekt motyla, Efekt motyla, efekt motyla, Jeden mały ruch tworzy duży – zaczynaj! Znamy wiele starannie przygotowanych przypadków – takich bez cudzysłowu.

Prawie wszyscy mamy tendencję do odrzucania prawd nieprzyjemnych. A przyznanie, że w Smoleńsku doszło do zamachu, prowadzi do strasznej prawdy, że to Polacy, polskie władze były zamieszane w tę katastrofę. Na przykład osoba mogąca posiadać informacje niewygodne dla pewnych kręgów władzy albo mafii zostaje przypadkowo przejechana przez samochód, którego nie udaje się zidentyfikować, bo zasilanie zainstalowanej w pobliżu kamery monitoringu właśnie kilka minut wcześniej przypadkiem przestało działać.

W sprawie Katastrofy Smoleńskiej aż roi się od przypadków. Do stojącego na bocznym placu na wojskowym lotnisku Okęcie prezydenckiego samolotu podobno 9 kwietnia były wnoszone jakieś paczki, ale nie da się tego sprawdzić, bo przypadkiem zepsuł się akurat monitoring. Podobnie na „wieży kontrolnej” lotniska w Smoleńsku przypadkiem 10 kwietnia rano nie działała kamera, która normalnie filmuje wskaźniki lądowania. Przypadkiem źle działał radar i radiolatarnie. Przypadkiem także jeszcze 8 kwietnia lotnisko w Smoleńsku nie wiedziało podobno o mającym nastąpić 10 kwietnia lądowaniu samolotu z polskim Prezydentem. Jakim więc przypadkiem w kilka minut po katastrofie na miejscu znalazły się duże oddziały rosyjskiego OMON-u i Specnazu? Wdowa po generale Andrzeju Błasiku mówi: „Po śmierci męża (…) ktoś na mnie wjechał. Potem przed domem przecięto opony w moim samochodzie (…) Trzy razy przecięto przewody hamulcowe” [za: Jürgen Roth, Tajne akta S, s. 177]. Przypadkowi „nieznani sprawcy”? Były także przypadki dziwnych co najmniej śmierci urzędników mających dostęp do niejawnych informacji i specjalistów badających Katastrofę Smoleńską, m.in. profesora Marka Dulinicza, szefa grupy polskich archeologów, która miała badać miejsce katastrofy, byłego wiceministra transportu Eugeniusza Wróbla, eksperta nawigacji lotniczej, czy matematyka profesora Jerzego Urbanowicza, szefa wydziału kryptograficznego Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Nawet dzieci w wieku przedszkolnym wiedzą, że kadłub i inne części

samolotu wykonane są z metalu, a więc jeśli samolot spadnie nawet z dużej wysokości, to zostaje częściowo zgnieciony, a nie rozpada się na drobne kawałeczki jak szklany czy porcelanowy wazon. Przedszkolak zapytany, czy pokazywana mu aluminiowa puszka została zgnieciona, czy rozerwana, potrafi te dwa rodzaje zniszczeń rozróżnić. A zatem jeśli metalowy kadłub samolotu został rozerwany wzdłuż i w dużej części rozpadł się na tysiące drobnych kawałków, to oczywiste jest, że nie mogło to nastąpić na skutek uderzeń w drzewa i upadku na ziemię. Takie zniszczenia mogły zostać spowodowane jedynie przez wybuch lub serie wybuchów we wnętrzu samolotu. Dlaczego zatem wiele osób, w tym także liczni inżynierowie i naukowcy, wydaje się nie dostrzegać tak oczywistych faktów, które widzi kilkuletnie dziecko? Oczywiście ogromną rolę gra tu niesłychana propaganda, uprawiana od samego początku przez wszystkie media „głównego ścieku”, ale także prosty fakt, że prawie wszyscy mamy tendencję do odrzucania prawd nieprzyjemnych. A przyznanie, że w Smoleńsku doszło do zamachu, prowadzi do strasznej prawdy, że to Polacy, polskie władze były zamieszane w tę katastrofę. Jak mówi Piotr Wroński, były oficer służb specjalnych, w rozmowie z redaktorem Markiem Pyzą (Katastrofa pod kontrolą, „wSIECI”, 22-28 czerwca 2015): „Dzięki nieobecności służb, skreśleniu od razu tezy o zamachu, można dojść do wniosku, że polski rząd był szczerze zainteresowany pozbyciem się niektórych ludzi. Powtarzam, boję się takiego oskarżenia. Bo co się wtedy okazuje; że dla kogo ja pracowałem? [Dla morderców…]”. I dodaje: „Wniosek, że zrobiono wszystko, by do katastrofy smoleńskiej doszło, jest słuszny. (…) Im więcej mija czasu, tym więcej mamy poszlak, które prowadzą w stronę hipotezy o zamachu”. Wyniki trzech Konferencji Smoleńskich także wskazują, że ta katastrofa to był przypadek starannie przygotowany. Mamy nadzieję, że nowe polskie władze wystąpią do USA o udostępnienie zdjęć satelitarnych z dnia katastrofy. A ci, którzy przez ponad 5 lat sabotowali poznanie prawdy, zostaną osądzeni, może nawet przez Trybunał Stanu. K

Deklaracja parlamentarzysty Jadwiga Chmielowska

N

aród jest suwerenem w państwie. Posłowie jako wybrani przedstawiciele społeczeństwa winni mu służyć. Muszą prowadzić politykę zgodną z oczekiwaniami wyborców, a nie być jedynie maszynkami do głosowania. Stowarzyszenie Ruch Kontroli Wyborów – Ruch Kontroli Władzy przygotowało w punktach deklarację, jaką posłowie powinni złożyć w kampanii wyborczej – coś w rodzaju „Pacta Conventa”. Zadając kandydatom na parlamentarzystów pytania na zebraniach przedwyborczych, można poznać nie tylko przygotowanie merytoryczne kandydatów na posłów czy senatorów, ale i przekonać się, czy zamierzają oni służyć polskiej racji stanu.

Ekonomia 1. Będę dążył/a do całkowitego zwolnienia z podatków za pierwszy, „próbny” rok działalności gospodarczej. 2. Będę dążył/a do wprowadzenia znacznie zwiększonej kwoty wolnej od podatku. 3. Będę dążył/a do wyrównania warunków podatkowych i opodatkowania korporacji i hipermarketów. 4. Będę dążył/a do zachowania kontroli finansowej państwa nad sektorem energetyki i przemysłem zbrojeniowym. 5. Będę dążył/a do odejścia od monopolu państwa na ubezpieczenia emerytalne (ZUS).

Funkcja poselska

Szkolnictwo i edukacja

1. Jako poseł podejmę wiążące zobowiązania wobec wyborców, mimo że Konstytucja nie wymaga tego od parlamentarzystów. 2. W sytuacji konfliktu pomiędzy wymaganiami mojej partii a zobowiązaniami podjętymi w umowie z wyborcami będę głosował/a zgodnie z umową z wyborcami lub złożę mandat. 3. Będę popierał/a wprowadzenie obowiązkowego charakteru wyniku referendum przy frekwencji na poziomie ostatnich wyborów parlamentarnych. 4. Będę głosował/a za ograniczeniem pełnienia funkcji w samorządach do dwóch kadencji. 5. Będę popierał/a wzmocnienie władzy prezydenta. 6. Będę głosował/a za nowelizacją kodeksu wyborczego, który wyeliminuje urzędników na poziomie gminy z czynności i z komisji wyborczych oraz za wprowadzeniem publicznego liczenia głosów. 7. Będę popierał/a ograniczenie roli sędziów w komisjach rejonowych

1. Będę dążył/a do oddania kontroli nad programami edukacyjnymi rodzicom. 2. Będę dążył/a do przekazania rodzicom decyzji o wieku dziecka posyłanego do 1 klasy (6 lub 7 lat). 3. Będę dążył/a do demonopolizacji mediów poprzez wprowadzenie ograniczeń dla obcego kapitału. 4. Będę dążył/a do prowadzenia przez Polskę aktywnej polityki historycznej, reagowania przez instytucje państwowe na wrogie nam publikacje zagranicznych i krajowych mediów.

R e k l a m a

STOWARZYSZENIE DZIENNIKARZY POLSKICH DOM PRACY TWÓRCZEJ

Położony na Górze Małachowskiego, w sąsiedztwie domu Marii i Jerzego Kuncewiczów, otoczony 3,5 ha parkiem, stanowiącym część Kazimierskiego Parku Krajobrazowego. Oferujemy: • 130 miejsc noclegowych w pokojach 2- i 3-osobowych z łazienkami oraz w apartamentach 2-pokojowych • Sale konferencyjne dla 300 osób z nowoczesnym sprzętem audiowizualnym (sala duża z klimatyzacją) • Restauracja • Kawiarnia • Grill • Parking

Zapraszamy: uczestników kongresów, szkoleń, konferencji i gości indywidualnych.

24-120 Kazimierz Dolny ul. Małachowskiego 17 recepcja: tel. 81 881 01 62 fax 81 881 01 65 www.domdziennikarza.com info@domdziennikarza.com

Ceny usług do negocjacji. Stali Klienci otrzymują rabaty.

i okręgowych do jedynie kontrolnej wobec komisji złożonej z obywateli.

www.cedrob.com.pl www.facebook.com/CedrobSA

Polityka zagraniczna i bezpieczeństwo 1. Będę sprzeciwiał/a się emigracji i osiedlaniu muzułmanów w Polsce, a popierał/a repatriację Polaków z terenu byłego ZSRR oraz przyjmowanie uchodźców chrześcijańskich. 2. Będę popierał/a samodzielną politykę Polski w Unii i sprzeciwiał/a się każdemu dyktatowi z zewnątrz. 3. Będę popierał/a wzmocnienie polskiej armii i obrony terytorialnej.


kurier WNET

20

ostatnia · strona

Dzień powoli wstaje. Wraz z bezszelestnie przemykającym się lisem i sarnami, które kryją się w zaroślach. Jeszcze nie wiadomo, czy będzie pogodny – skrawek nieba widoczny zza gęstwiny starych drzew jest na razie zamglony. Po przystrzyżonym angielskim trawniku biegają szare wiewiórki, mokre od porannej rosy.

Ogród widziany przez lupę

Ś

migają po drzewach, po płocie; wszędzie ich pełno, ale najwięcej na leszczynie. Zbierają pierwsze orzechy, kopią dołki, zaaferowane ukrywają skrzętnie swoje zapasy. Przekrzykują się ze sroką i gawronem, zagłuszają ciche dzikie gołębie. Inne gło-

Różnokolorowy tłum – Irlandczycy i Włosi, Filipińczycy i Koreańczycy – to jest globalny Kościół Papieża Franciszka... Czasem powierzchowny, nie zawsze pogodzony ze wszystkimi dogmatami, ale żywy, pulsujący, młody – całkowite przeciwieństwo umierającego anglikanizmu. sy nie mącą ciszy poranka w oddalonych od historycznego centrum Cambridge ogrodach uniwersyteckich. Biblioteka zaczyna pracę o dziewiątej rano. Jest więc czas, by pójść okrężną drogą przez puste o tej porze ogrody Robinson College. Malownicza ścieżka wiedzie wzdłuż równej linii rozległego trawnika i dalej drewnianym mostkiem wśród trzcin nad stawem, gdzie mieszkają czapla i kaczki. Jest tu niewielkie pole do gry w krykieta, mały sad, drewniane ławki, na których można pogawędzić z rudzikiem i poczytać książkę. W bok prowadzą alejki do ukrytych wśród drzew wiktoriańskich akademików. Rozległy budynek College’u zbudowanego w latach 80-tych nie ma tego uroku, co średniowieczne mury Peterhouse czy Queen’s College, ale ma swoje atuty. Jednym z nich jest niewielka, ale dobrze wyposażona biblioteka, czynna przez całą dobę. W ogrodach i na dziedzińcu współczesne marynistyczne rzeźby – płetwa wieloryba i żagiel. Czy to wyraz tęsknoty za morzem, które stąd dawno odeszło? I jeszcze piękna, kamienna rzeźba w duchu Brancusiego – dwie rozmawiające postacie, ukryte wśród drzew. Ostatni fragment drogi prowadzi wzdłuż tajemniczego ogrodu. Furtki – zamknięte, dzwonki – głuche, zardzewiałe zamki, gąszcz zieleni. Kątem oka można dostrzec sarny. Zaraz na prawo – brama głównej Biblioteki Uniwersyteckiej. Przed wejściem kolejny rzeźbiarski akcent: ułożone jedna na drugiej księgi z brązu – niektóre z nich można obracać, zmieniając układ mosiężnych kolumn. Za nimi rozciąga się inna rzeczywistość: sześć pięter, dwieście mil korytarzy i osiem milionów książek. Skomplikowany system katalogowania, podporządkowany względom praktycznym, które każą wykorzystać każdy skrawek przestrzeni, nie ułatwia poznania Biblioteki. Na górnych piętrach tomy, które nie mieszczą się na półkach, są układane na oddzielnych stołach, pod oknami, w przejściach. Prawie nie dociera tu słońce, rzadko – zabłąkany czytelnik. Na półkach wszystkie języki świata, czasem spotyka się starych przyjaciół. W dziale z reportażem przekornie uśmiecha się staruszek Wańkowicz; ten wszędobylski kresowiak trafi wszędzie. Stopniowo labirynt korytarzy i czytelni zaczyna przybierać znajome kształty. W skrzydle północnym jest historia, językoznawstwo i filologie. W południowym – teologia, filozofia, nauki ścisłe, medycyna; zbiory muzykologiczne tuż obok Towarzystwa Biblijnego i czytelni studiów wschodnich; na parterze – czytelnia starych druków, a na trzecim piętrze – rękopisy. Powoli twarze bibliotekarzy i mijanych na korytarzach ludzi stają się znajome. Nie ma ich znowu tak wielu, bo w czasie wakacyjnej przerwy zwykły rytm pracy akademickiej nieco zwalnia, choć nigdy do końca nie ustaje. W południe ciszę biblioteczną przerywa zwykle przeciągły krzyk pustułki

Monika i Antoni Opalińscy mieszkającej na wieży. To znak, że czas na kawę i chwilę wytchnienia na wewnętrznym dziedzińcu, jeśli aura pozwala. W czasie deszczu Biblioteka staje się zacisznym schronieniem na długie godziny, aż do wieczora, kiedy trzeba odłożyć książki, wpisując na specjalnej zakładce datę ostatniej lektury. Rzadkie chwile słońca kuszą czasem, by wyjść wcześniej i zajrzeć do miasta. Z Biblioteki – to niedaleko, ale zawsze trudno wybrać drogę, bo każda jest inna i każda równie urzekająca. Najprościej przez Garret Lane i dalej mostkiem nad rzeką Cam, po której bez względu na pogodę wioślarze przewożą turystów łodziami. Wąską uliczką przylegającą do Trinity College, założonego przez Henryka VIII. To miejsce, gdzie tradycyjnie studiują członkowie rodziny królewskiej i inni przedstawiciele brytyjskich elit. Studentem Trinity był też słynny Kim Philby, najbardziej znany z tak zwanej „Piątki z Cambridge”, słynnej siatki sowieckich szpiegów. To przestroga – kiedy brak wiary, piękne miejsca i stare księgi nie chronią przed zdradą. Stąd już blisko do rynku i historycznej części Cambridge. Widok na monumentalny, piętnastowieczny King’s College, który nagle wyłania się zza rogu, zapiera dech. Przed nami Kaplica King’s College, budowane przez 100 lat „dzieło królów” z największym na świecie gotyckim sklepieniem wachlarzowym, niemy świadek Wojny Dwóch Róż i triumfu Tudorów. Idąc dalej wzdłuż reprezentacyjnej promenady, King’s Parade, mija się kolejne kolegia: najstarszy Peterhouse z przestronnym sadem jabłkowym, wspaniały; tonący w powodzi kwiatów Pembroke z labiryntem zaułków łączących kolejne dziedzińce i najstarszą uniwersytecką kaplicą; Corpus Christi College z bezcenną kolekcją rękopisów, ofiarowaną w szesnastym wieku przez Mateusza Parkera – Arcybiskupa Canterbury. Stąd można wrócić do Biblioteki przez Queen’s College, w którym bywał, choć, jak można sądzić z zachowanej korespondencji, raczej niechętnie, Erazm z Rotterdamu. Można też powędrować dalej wąskimi uliczkami, odkrywając kolejne niezwykłe miejsca: kościoły św. Botolfa i św. Benneta, które nie tylko w imionach swoich świętych patronów, ale i w starych murach przechowały pamięć najdawniejszej anglosaskiej historii. Rzadko kto tu zagląda. Wnętrza tych małych świątyń wypełnia zwykle pustka i cisza; gwar i hałas ulicy zostają za wytartym kamiennym progiem. Równie senne i zapomniane są surowe i jednorodne w charakterze kaplice w kolegiach uniwersyteckich. Do życia budzi je czasem dźwięk skrzypiec lub fortepianu w czasie koncertu. Publiczność rozgląda się wówczas z aprobatą, doceniając kojący w skwarne dni półmrok i chłód wnętrza. Granice między sacrum i profanum – tu niemal zatarte – nabierają wyrazistości po przekroczeniu progu katolickiego kościoła pod wezwaniem Panny Marii i Angielskich Męczenników. Różnokolorowy tłum – Irlandczycy i Włosi, Filipińczycy i Koreańczycy – to jest ten globalny Kościół Papieża Franciszka... Czasem powierzchowny, nie zawsze pogodzony ze wszystkimi dogmatami, ale żywy, pulsujący, młody – całkowite przeciwieństwo umierającego anglikanizmu. Naprzeciw wejścia kopia obrazu Jasnogórskiej Pani, przed którą zwykle trwa ktoś w cichej modlitwie, a wysoko nad główną nawą czuwa Chrystus w Majestacie na Drzewie Życia. Niedzielna liturgia w południe gromadzi Polaków – mała, bezpieczna przystań w oceanie akademickiego racjonalizmu i uprzejmego angielskiego dystansu. Jesteśmy na mszy następnego dnia po święcie Matki Boskiej Zielnej, więc ksiądz mówi o Cudzie nad Wisłą. Słuchający to mieszanka starej i nowej emigracji. Gotyckie mury, niepotrzebne już potomkom swoich budowniczych, rozbrzmiewają polskimi pieśniami – czyżby historia miała jednak sens? W niedzielę, kiedy Biblioteka jest zamknięta, można zajrzeć do muzeum Fitzwilliam. Tu, obok stałej i dość eklektycznej kolekcji (witryna Haendla z rękopisami oratorium Mesjasza sąsiaduje z angielską porcelaną, zbiorem anglosaskich manuskryptów i monet, a także

kamiennych tabliczek ze starożytnego Sudanu i arcydziełami europejskiego malarstwa), można obejrzeć wystawy czasowe – w tym roku rzadko eksponowane akwarele angielskich i francuskich mistrzów: Turnera, Whistlera, Palmera, Constable’a, Cezanne’a, Pisarra… Wczesnym popołudniem koncerty: repertuar jest równie bogaty, jak zbiory sztuk plastycznych – od kwintetów

Schumanna i Czajkowskiego przez utwory na gitarę i wiolonczelę, harfę i klarnet, aż po muzykę wokalną. Zdarza się, że można posłuchać klasycznych utworów w niezwykłej oprawie muzycznej, na przykład „Adagia” Barbera w adaptacji na osiem wiolonczeli londyńskiego oktetu „Cellophony”. Błękitna karta Uniwersytetu w Cambridge upoważnia czasem do studenckiej zniżki.

Historia jednego podpisu...

Ta karta otwiera zresztą wiele drzwi, zamkniętych dla „zwykłych” turystów. Cambridge pilnie strzeże akademickiej prywatności. Uchyla jednak bram dla gości uczelni, pozwalając korzystać ze swych unikalnych zbiorów i wspaniałych ogrodów. To miejsce zapewnia doskonałą syntezę nauki i rekreacji. Ciszę Biblioteki równoważy cisza ogrodów. Dwa dopełniające się elementy akademickiego krajobrazu. Położone w centrum miasta, zaledwie kilka kroków od Biblioteki, sąsiadujące ze sobą ogrody Clare i King’s College są otwarte do późnych godzin popołudniowych. Można więc zaszyć się w zakamarkach precyzyjnie zaprojektowanego ogrodu Clare. Tutaj stare cisy i kasztanowce stanowią monochromatyczne tło dla mocnej zieleni trawy i różnobarwnych kwiatów. Jest i kilka starych jabłonek, które były niegdyś częścią kuchennych ogrodów. Ogrody King’s College mają zupełnie inny charakter – ogromna przestrzeń, przedzielona rzeką. Na pierwszym planie pasą się krowy, których obecność, w dawniejszych czasach podyktowana względami praktycznymi i utrwalona tradycją, nadaje rozległym ogrodom kolegium niemal bukoliczny charakter. Długa aleja wiedzie przez mostek do drugiej części ogrodów – tu króluje przystrzyżony angielski trawnik i dzikie gęsi, które chętnie przylatują z pobliskiego Trinity. Nocą ogrody są zamknięte. Nie wszystkie jednak. Ogrody Robinson College stanowią miły wyjątek. Nie tylko pod tym względem zresztą. W przeciwieństwie do innych kolegiów, w tym położonym poza ścisłym centrum akademickim miejscu nie obowiązuje zakaz wchodzenia na trawę. Wracając późną porą z Biblioteki

można więc iść przez sam środek trawnika, wsłuchując się w głośny, szczekliwy krzyk saren, wypatrując lisów, jeży i innych małych mieszkańców tego niezwykłego świata, w którym człowiek, przyroda i nauka funkcjonują w spokojnej symbiozie.

Przemija postać świata, ale w Cambridge tego nie widać. Wśród przyjezdnych dominują Azjaci. Turyści, studenci, coraz częściej wykładowcy. I to raczej oni, a nie, jak twierdzi histeryczny Francuz Houellebecq, muzułmanie, opanują kiedyś stare, europejskie uniwersytety. Tymczasem przemija postać świata, ale w Cambridge tego nie widać. Wśród przyjezdnych dominują Azjaci – z Chin, Japonii, Korei. Turyści, studenci, coraz częściej wykładowcy. I to raczej oni, a nie, jak twierdzi histeryczny Francuz Houellebecq, muzułmanie, opanują kiedyś stare, europejskie uniwersytety. Za kilka dni ruszymy na południe. Przejedziemy przez senne miasteczka środkowej Anglii i dotrzemy do Londynu. Ogromne miasto-świat sprzyja powrotowi do rzeczywistości, dalekiej od ogrodów Akademii. K

przed wyborami

po wyborach


R e k l a m a

KW PiS

! a n a i m z dobra

11. Bartłomiej WRÓBLEWSKI W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

Październik · 2O15

nr 17

G A Z E T A

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

w tym 8% VAT

5 zł

N I E C O D Z I E N N A W

n u m e r z e

Odpowiedź Arcybiskupa

redaktor naczelny Wielkopolskiego Kuriera Wnet Poznań czeka na zmiany

A

raczej trzeba napisać – wreszcie także Poznań czeka na zmiany. Potwierdzają to cieszące się coraz większym zainteresowaniem mieszkańców spotkania przedwyborcze z kandydatami opozycji oraz wyniki pierwszych lokalnych sondaży i plebiscytów przedwyborczych, w których, tak jak i w innych częściach kraju Prawo i Sprawiedliwość wyprzedza rządzącą koalicję PO-PSL. Ale w Wielkopolsce do tych informacji trzeba podchodzić z wielką ostrożnością. W naszym regionie wybory prezydenckie zwyciężył przecież przegrany Bronisław Komorowski, a do tej pory PO wygrywała wszystkie wybory, także te samorządowe. Przed kandydatami na posłów i senatorów prawej strony jeszcze mnóstwo pracy, by nakłonić nieprzekonanych i wahających się do zmiany poglądów. By przekonać ich, że wiek emerytalny będzie naprawdę obniżony, a rodzice, przynajmniej rodzin wielodzietnych, otrzymają od państwa finansowe wsparcie. Że szanowana będzie polska racja stanu, polska historia, a wymiar sprawiedliwości będzie kojarzył się z uczciwym procesem i uczciwym osądem, a nie z opresją i korupcją. I że państwo stanie po stronie swojego obywatela, a nie przeciwko niemu. I że … lista spraw do załatwienia jest długa, Poznaniacy już ją znają. 25 października okaże się jednak, czy odpowiadają im ludzie, którzy w Wielkopolsce mają te zmiany wprowadzać w życie. K Drogi Czytelniku! W prenumeracie krajowej otrzymasz dwa razy więcej Kuriera – aż 44 strony. Strony 1-4 oraz 17-20 różnią się w zależności od wydania. Inne są na Śląsku, inne w Wielkopolsce, a jeszcze inne w Łodzi i Warszawie. Zamów prenumeratę: www.kurierwnet.pl

U

G A Z E T A

R

I

E

R

N I E C O D Z I E N N A

t

‒a

b ‒ a

‒ r ‒ a ‒ r ‒ a b ‒

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

w ‒ i ‒ ę ś ‒

K

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A

W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

N I E C O D Z I E N N A

Ł ‒‒ Ó ‒‒ D ‒‒ Z ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

N I E C O D Z I E N N A

Sondaże w Wielkopolsce:

PiS przed PO! Jolanta Hajdasz

Chciałbym podziękować wszystkim, którzy się angażują w dzieło odbudowy Pomnika Wdzięczności, bo służy on cały czas przywracaniu pamięci historycznej, o którą nam chodzi. Wszystko to pięknie świadczy o Wielkopolsce i o Poznaniu, pięknym mieście – powiedział Jarosław Kaczyński w czasie wizyty w Poznaniu 26 września br.

Na niecały miesiąc przed wyborami w Wielkopolsce, tak jak i w innych regionach kraju, w sondażach przedwyborczych zwycięża PiS. Zmianę nastrojów społecznych potwierdzają także spotkania z wyborcami, takie jak wizyta w Poznaniu Jarosława Kaczyńskiego, w czasie której największym problemem okazał się …brak wolnych miejsc na sali. „Na Prezesa” przyszły tłumy Poznaniaków. Czyżby także Wielkopolska miała już dosyć PO ?

31,9% głosów dla Prawa i Sprawiedliwości, 24,2% dla Platformy Obywatelskiej. To główny i najbardziej zaskakujący wynik pierwszego sondażu przedwyborczego opublikowany dokładnie na miesiąc przed wyborami przez „Głos Wielkopolski”. Sondaż przeprowadzono w dniach 17-21 września we współpracy z Regionalnym Ośrodkiem Badania Opinii Publicznej “Dobra Opinia” na reprezentatywnej próbie 500 mieszkańców województwa wielkopolskiego metodą bezpośredniego wywiadu ankietowego. Na Zjednoczoną Lewicę zamierza głosować 13,8 % mieszkańców, na Nowoczesną – 9,4%, a na PSL 8,9 %. Wszystko wskazuje na to, że PO w nadchodzących wyborach nawet w swym dotychczasowym bastionie – okręgu poznańskim – nie utrzyma obecnego stanu posiadania, czyli liczby sześciu posłów.

Kaczyński w Poznaniu Tłumy w Pałacu Działyńskich i przed nim, sala wypełniona po brzegi, a zainteresowani stali nie tylko w korytarzu, ale także na schodach i w holu, rzeczowy, bardzo konkretny program naprawy polskiego państwa oraz dwa bukiety biało – czerwonych kwiatów – pierwszy złożony pod Pomnikiem Poznańskiego Czerwca’56, a drugi – także na Placu Mickiewicza, w miejscu, gdzie przed II wojną światową stał Pomnik Najświętszego Serca Pana Jezusa zwany Pomnikiem Wdzięczności – to najważniejsze elementy wizyty w Poznaniu prezesa Prawa

i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego. Wizyty bardzo udanej w ocenie chyba wszystkich biorących w niej udział. Jarosław Kaczyński przyjechał do Poznania na zaproszenie Stanisława Mikołajczaka, prezesa Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu (kandydata PiS na senatora) i Jarosława Lange, przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Regionu Wielkopolska, ale, co oczywiste, w spotkaniu uczestniczyli także poznańscy kandydaci do Sejmu. – Chciałem powiedzieć kilka słów o tym jak Polską rządzić, jak ją zmienić – rozpoczął swoje przemówienie Jarosław Kaczyński, już na początku podkreślając to, jak ważne w jego ocenie jest spełnianie obietnic wyborczych. Władza musi odzyskać wiarygodność, by dało się kraj zmienić i by system demokratyczny pracował dla tych zmian. Jak przykład obietnic koniecznych w pierwszej kolejności do spełnienia wymienił m.in. obniżenie wieku emerytalnego, wypłacanie dodatków na dzieci i obniżenie progów podatkowych. Prezes PiS zauważył także, że najważniejszym celem nowego rządu będzie podtrzymywanie i rozwój wspólnoty narodowej, by w „historycznie nieodległym” czasie uzyskać status równy ze „starą” Unią Europejską. – Przeciętny Polak nie może być w sytuacji gorszej niż przeciętny Niemiec – mówił prezes PiS. Elementem rozwoju wspólnoty narodowej będzie także walka o prawdę o polskiej historii. – Jeden film o rotmistrzu Pileckim, wyprodukowany w Hollywood z bardzo znanymi twarzami, znanymi aktorami może zmienić więcej niż wiele akcji propagandowych w mniejszej skali – wyjaśniał, choć – jak przyznał – taki film musiałby sporo kosztować.

Trzeba wygrać wybory Jarosław Kaczyński postuluje także powrót do klasycznego kanonu lektur, a gromkimi oklaskami sala przyjęła jego słowa o tym, iż Polska potrzebuje reformy sądownictwa i wymiaru sprawiedliwości – Jeśli mamy naprawdę walczyć z patologią, to musimy dokonać zmian w tej materii. Obecny system musi się skończyć – oświadczył, dodając, że demokratyczna kontrola nad służbami

Powszechną aprobatę nie tylko członków i sympatyków Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego wywołała informacja o kandydowaniu do Senatu nie będącego członkiem PiS-u założyciela i prezesa klubu, prof. Stanisława Mikołajczaka. Najbardziej wymownym świadectwem tego poparcia była spora liczba i jakość rekomendacji, jaką mu udzielono. specjalnymi musi zostać przywrócona. Na zakończenie przemówienia powiedział, że PiS jest przygotowane do zmian, musi tylko wygrać nadchodzące wybory. Po spotkaniu z członkami AKO i NSZZ „S”, prezes PiS złożył kwiaty przed pomnikiem Poznańskiego Czerwca. W 1956, tu w Poznaniu Polska uzyskała porcję wolności – powiedział J. Kaczyński.

Wystarczyło wtedy mieć 7 lat, a ja je właśnie miałem, by odczuć to, że Polska może się zmienić. Powinniśmy o tym pamiętać i tę wiedzę nadal przekazywać – dodał. Ostatnim elementem jego wizyty w stolicy Wielkopolski było złożenie kwiatów w miejscu, gdzie przed II wojną światową stał Pomnik Wdzięczności, wybudowany ze składek społecznych jako wotum wdzięczności za odzyskanie niepodległości w 1918 r. – Chciałbym podziękować wszystkim, którzy się angażują w dzieło odbudowy tego Pomnika, bo służy on cały czas przywracaniu pamięci historycznej, o którą nam chodzi. Wszystko to pięknie świadczy o Wielkopolsce i o Poznaniu, pięknym mieście – zakończył Jarosław Kaczyński. Oczywiście trudno dziś przewidzieć wynik wyborów, a jeszcze trudniej personalia, czyli to, kto w okręgach wielkopolskich ma szanse na mandat poselski, czy senatorski. Nie da się ukryć, że dla wielu działaczy i społeczników porządek nazwisk na listach PiS-u, szczególnie w okręgu poznańskim, wzbudził wiele dyskusji, a nawet kontrowersji. Powszechną aprobatę, a wręcz entuzjazm nie tylko członków i sympatyków Akademickiego Klubu Obywatelskiego im Lecha Kaczyńskiego wywołała za to informacja o kandydowaniu do Senatu nie będącego członkiem PiS-u założyciela i prezesa klubu, prof. Stanisława Mikołajczaka. Najbardziej wymownym świadectwem tego poparcia była liczba i jakość rekomendacji, jaką mu udzielono, wśród popierających go osób znaleźli się nawet rodzice obecnego Prezydenta RP Andrzeja Dudy, którzy są członkami AKO w Krakowie. K Pełną listę i biogramy kandydatów PiS do Parlamentu prezentujemy na str. 20

Był i jest wierny Nie ma lepszego kandydata do Nagrody „Pana Cogito” przyznanej po raz pierwszy w tym roku przez kluby AKO z całej Polski. On był i jest wierny – pisze Jolanta Hajdasz.

8

Dżin z butelki Powszechne jest mniemanie, że islam to zlepek wierzeń judaistycznych, chrześcijańskich i arabskich. Tymczasem już wcześniej istniał na Półwyspie Arabskim monoteizm. O korzeniach państwa islamskiego i emigracji islamskiej mówi Franciszek Bocheński, wybitny arabista.

10

Arsenał buntu Uprzejmie donoszę, że w jednolitym froncie do tej pory prawie zawsze lewicujących, poznańskich artystów pojawili się nowi, widzący rzeczywistość tak, jakby patrzyli prawym okiem i serce mieli „po prawej stronie”. O wystawie w Arsenale – Marcin Kuberka.

17

350 lat obecności Karmelitanek Bosych w Poznaniu Dziwne były nad tym Karmelem ukrytym drogi Opatrzności, żaden inny klasztor nie brał takiego udziału w sprawach Kościoła, jak ten Karmel na Wieżowej ulicy – pisze Grzegorz Kucharczyk.

18

ind. 298050

Jolanta Hajdasz

Abp Stanisław Gądecki odpowiedział na raport prezydenta Poznania na temat relacji finansowych Kurii Arcybiskupiej oraz Urzędu Miasta. Jest on nierzetelny i tendencyjny – czytamy w liście abpa Gądeckiego. 2


kurier WNET

2

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Test na przyzwoitość

Bla, bla bla po angielsku zamiast Krasickiego

Sławomir Kmiecik

Henryk Krzyżanowski

D

okładnie w chwili, gdy piszę ten tekst, kilkadziesiąt tysięcy rodaków w różnym wieku odbywa lekcję angielskiego. To niby dobrze, ale z drugiej strony ten przymus angielszczyzny obrósł już szeregiem zabobonów. Zobaczmy kilka z nich: 1. Im wcześniej tym lepiej. – Angielski ma być obowiązkowy już w przedszkolach. Ta nadgorliwość nie ma uzasadnienia racjonalnego. Reklamy w rodzaju „Uczymy w trakcie zabawy metodą naturalną – tak jak dziecko uczy się języka ojczystego” to zwykłe naciąganie. Rozwój mowy ojczystej to proces niepowtarzalny, nie mający wiele wspólnego z uczeniem się języka obcego. Można powiedzieć, że mowa „wyrasta” dziecku tak jak ząbki. A bez względu na metodę, język obcy sam nie wyrośnie, trzeba się go nauczyć. Co w przypadku angielskiego nie jest zresztą zadaniem trudnym, średnio zdolne dziecko potrzebuje na to kilkuset godzin rozłożonej na lata nauki. Zatem systematyczny i nieśpieszny kurs od podstawówki z pewnością wystarczy, co

mogę potwierdzić jako praktykujący od lat anglista. A co do przedszkolaków – bardziej skorzystają na zabawie wzbogacającej język ojczysty niż na prościutkich z konieczności zajęciach z angielskiego. 2. Im więcej, tym lepiej. – Wcale nie, ważniejsze jest JAK. Dodanie dodatkowej godziny konwersacji, gdy uczeń ma już dwie lekcje w tygodniu (w tym godzinę konwersacji) mija się z celem; z pewnością nie jest też warte dodatkowego kosztu ani czasu, który delikwent mógłby pożytecznie spędzić na grze w kosza lub próbie chóru. No, jeśli musi to być angielski, niech raczej uczestniczy w wystawieniu Hamleta w oryginale. Albo tłumaczy limeryki. 3. Najlepiej żeby uczeń miał inne przedmioty po angielsku. – Ten szkodliwy zabobon kultywowany jest szczególnie chętnie przez wielkomiejskie licea. Tak jakby zapamiętanie iluś tam obcojęzycznych definicji i terminów ważniejsze było od ćwiczenia sprawności umysłowych potrzebnych inteligentowi. A przecież licealista uczy się historii nie po to, by

wygłosić referat na międzynarodowym kongresie, ale aby ćwiczyć argumentowanie i zbijanie argumentów, wyrażanie sceptycyzmu, ironii, podziwu czy przygany; po to wreszcie by identyfikować się z historią własnego narodu. Tego wszystkiego nie potrafi jeszcze w języku obcym – zatem napisany przezeń po angielsku esej o historii swojej ulicy czy miasta będzie płaski i jednowymiarowy, nawet jeśli poprawny co do faktów. Więc jaka z tego korzyść? W nauczaniu, jak we wszystkim, wybiera się coś kosztem czegoś innego – nie wybierajmy więc bla, bla, bla po angielsku zamiast bajek Krasickiego. O czym fraszka: Miast mdłe „what is it?” wciskać dziecku w Warszawie, Gdyni, Mławie, Kłecku; niech raczej baśni będzie fanem z Brzechwą, Niziurskim czy Leśmianem. Bo to rozwija wyobraźnię, z czym się na ogół żyje raźniej. Rodzicu! Nie męcz więc juniora! Jeszcze na język przyjdzie pora. K

A

mok, szaleństwo, patologiczna nienawiść – tylko tak mogę wytłumaczyć postawę posła PO, który wrzasnął w Sejmie „TAK!”, kiedy Jarosław Kaczyński zapytał retorycznie, czy zwolennicy przyjęcia do Polski tysięcy islamskich imigrantów pod dyktando Unii

Europa nie musi nas uczyć tolerancji i gościnności. W ciągu minionych lat przyjęliśmy kilkadziesiąt tysięcy imigrantów. Europejskiej chcą przestać być gospodarzami we własnym kraju? Gdyby stała za tym paranoicznym krzykiem jedynie wrodzona głupota parlamentarzysty PO, stanowiłaby dla niego okoliczność łagodzącą, gdyż nie każdy rodzi się tytanem intelektu. Ale przemyślany i kontrolowany – jak należy przypuszczać – wrzask, będący w istocie publicznym przyzwoleniem na utratę polskiej suwerenności – po to

tylko, by być całym sobą przeciwko prezesowi PiS – to objaw strasznej choroby psychicznej czy mentalnej – w każdym razie ciężkiego schorzenia świadomości. Niezwykle groźnego dla Polski i Polaków, a boję się, że niemożliwego do wyleczenia. Tacy ludzie, podobnie jak groźni wariaci, powinni być chyba izolowani. W przeciwnym razie marny los tej przytłaczającej większości narodu, która wie i czuje, że bycie gospodarzem we własnym domu to podstawa naszej egzystencji. Niby głos jednego szaleńca nic nie znaczy, ale z drugiej strony wiadomo, że jeden trujący grzyb może zepsuć całą potrawę i wykończyć jej konsumentów. A chore pomysły polityczne jednostek – jak pokazuje historia XX i XXI wieku – mogą przynieść niewyobrażalne cierpienia milionom ludzi. Ktoś powie, że ten emocjonalny wstęp to tylko zasłona dymna, skrywająca moją niechęć wobec uchodźców czy imigrantów. I tu niespodzianka: jestem za przyjmowaniem przybyszów z innych państw, ale w sposób, który

nie niszczy polskiej tożsamości, kultury, ekonomii, a w szerszym planie – polskiej państwowości. Europa nie musi nas uczyć tolerancji i gościnności. Czy ktoś w mediach głównego nurtu zająknął się chociaż na temat tego, że w ciągu minionych lat, zwłaszcza dwóch ostatnich, nasz kraj przyjął kilkadziesiąt tysięcy imigrantów? Tak, głównie z Ukrainy. Ale ci ludzie ciężko u nas pracują, wykonują najgorsze prace w budownictwie czy rolnictwie, integrują się społecznie, poznają nasz język, posyłają dzieci do polskich szkół. Oni, tak jak uchodźcy z ciągle ostrzeliwanego przez separatystów Mariupola, jeszcze przed przyjazdem do Polski deklarują, że chcą zapracować u nas na bezpieczny byt, że gotowi są sprzątać polskie ulice. Zanim więc rząd Ewy Kopacz zacznie przyjmować tysiące muzułmanów, którzy zaczynają od żądań socjalnych, a w drugiej kolejności od stawiania meczetów, niech najpierw spróbuje pomóc ludziom mieszkającym za miedzą. To będzie test na przyzwoitość. K

Odpowiedź Arcybiskupa na nierzetelny raport o finansowych relacjach Miasta Poznań i Kurii Arcybiskup Stanisław Gądecki odpowiedział na nierzetelny i tendencyjny raport prezydenta Poznania na temat relacji finansowych Kurii Arcybiskupiej w Poznaniu oraz Urzędu Miasta. Prezydent Jacek Jaśkowiak przekazał go opinii publicznej w lipcu (pisaliśmy o tym w Wielkopolskim Kurierze Wnet nr 7(15) /2015. Sugerował w nim, że Kościół poznański niesłusznie domaga się zwrotu wielu miejskich nieruchomości oraz otrzymuje z miejskiej kasy ogromne środki. Manipulację powieliły lokalne, a nawet ogólnopolskie media. Metropolita poznański ks. abp Stanisław Gądecki w liście do prezydenta Poznania podkreślił, że w przedstawionym przez miasto raporcie jest wiele nieścisłości, a dokument jest nierzetelny. Ksiądz arcybiskup zwrócił uwagę na sprawę zasadniczą, to, że w całej sprawie pominięto wątek historyczny.

– „Dotychczasowa praktyka dobitnie wskazywała na to, iż opóźnienia i brak decyzyjności występuje po stronie Miasta, a nie Kościoła (…) ze strony archidiecezji nie ma żadnych przeszkód, aby ustalenia mogły być dokonane niezwłocznie (…) Z przykrością stwierdzam, iż zarówno w Pańskim liście, jak również w załączonym do niego Raporcie brak jest tła historycznego, które mogłoby wyjaśnić opinii publicznej genezę poszczególnych sporów. Dlatego też pragnę przypomnieć, iż sprawy prowadzone na drodze prawnej pomiędzy Kościołem, Miastem Poznań czy Skarbem Państwa, dotyczące spraw majątkowych, nie są związane z jakimiś przywilejami, których obrony domaga się obecnie strona kościelna, lecz stanowią próbę naprawienia dziejowej niesprawiedliwości, jaką była grabież majątku wspólnoty Kościoła dokonana przez władze komunistyczne” – podkreślił metropolita

poznański. Kierując się zasadami wyrażonymi w obowiązującej Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, a zwłaszcza zasadą demokratycznego państwa prawa, nie sposób zaakceptować stanu, który zaistniał na skutek prześladowania Kościoła zwłaszcza w okresie stalinowskim. Jednym z jego przejawów było pozbawianie instytucji kościelnych środków materialnych służących jego działalności, w tym także charytatywno – opiekuńczej, oświatowej i wychowawczej – czytamy w liście. Odmowa zwrotu zagrabionej własności jest w istocie równoznaczna z zaakceptowaniem aksjologii państwa komunistycznego, które nie respektowało podstawowych praw i wolności obywatelskich w tym także prawa własności. Warto przy tym pamiętać, iż Kościół zmuszony jest wynajmować od władz publicznych nieruchomości przeznaczone na działalność oświatową właśnie dlatego, że nieruchomości kościelne, które

mogłyby do takiej działalności być wykorzystywane, zostały znacjonalizowane lub w inny sposób przejęte przez Państwo po 1945 roku. Dlatego też – od początku mojej posługi jako Metropolita Poznański – konsekwentnie domagam się zwrotu zagrabionego Kościołowi majątku, przy czym działania te podejmowane są zgodnie z obowiązującym prawem i w ramach odpowiednich procedur sądowych i administracyjnych – pisze abp Stanisław Gądecki. Poznańska Kuria przygotowała także załącznik do listu – raport, który szczegółowo odpowiada na zarzuty prezydenta Poznania. W dokumencie podana jest szacunkowa kwota, jaką Kościół Poznański przeznaczył na działalność społeczną. Od 1997 roku najbiedniejsi z Poznania otrzymali pomoc w wysokości co najmniej 26 mln złotych. Ks. abp Stanisław Gądecki podkreślił w liście, iż jest otwarty na negocjacje z miastem w sprawach

sporów majątkowych. Metropolita oczekuje jednak, że wspólne relacje będą oparte na dobrej woli, będą zgodne z prawem, a o wszystkim będzie rzetelnie informowana opinia publiczna.– Nie oznacza to natomiast zgody na manipulację faktami oraz wykorzystywanie spraw dotyczących kościelnego majątku jako tematu zastępczego, służącego odwracaniu uwagi opinii publicznej od realnych problemów oraz dzielenia społeczeństwa – zaznaczył ks. abp Stanisław Gądecki. Należy zauważyć, iż z tych opublikowanych dokumentów wynika, iż wszystkie nieruchomości oraz środki finansowe, jakie otrzymała Archidiecezja Poznańska, były konsekwencją prawomocnych wyroków sądów. Ksiądz Arcybiskup stwierdza także, że katolicy w Poznaniu mają prawo oczekiwać, iż demokratycznie wybrane władze publiczne będą dostrzegać również ich dążenia i potrzeby. (wkw)

List abpa Stanisława Gądeckiego do prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka z 24.09.15 oraz raport „Finanse Kuria” prezentujący ewidentne błędy Raportu Prezydenta Miasta Poznania Jacka Jaśkowiaka dostępny jest na www.wolnypoznan24.pl

Kara dla blogera Jolanta Hajdasz

N

a początek fakty. Na wniosek policji w Szamotułach 8.października odbędzie się rozprawa, w której pozwanym jest Andrzej Radke, socjolog z wykształcenia, obecnie właściciel drukarni, który – jak napisano w pozwie sądowym – przez ostatnie 3 lata wydawał dziennik w postaci publikacji internetowej pod nazwą www.wikiduszniki. pl „bez wymaganej rejestracji”. Grozi za to nawet 5 tysięcy zł. grzywny. Andrzej twierdzi, że jest tylko właścicielem domeny „wikiduszniki”, którą użytkuje jego żona, ale dla wymiaru sprawiedliwości póki co nie ma to żadnego znaczenia. Pozwany można rzec, jest swego rodzaju recydywistą, był bowiem w latach 80-tych skazany za podobne „przestępstwo” czyli druk i kolportaż ulotek, wówczas nielegalnych czyli wydawanych bez rejestracji i uzyskania na

W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

to zezwolenia. Jak podaje „Encyklopedia Solidarności” 30 września 1985 został aresztowany, następnie osadzony w Areszcie Śledczym w Poznaniu i skazany wyrokiem Sądu Rejonowego w Poznaniu na 2 lata więzienia. W latach 1986-1988 był kilkakrotnie zatrzymywany na 48 godz., w tym czasie był redaktorem i drukarzem podziemnego pisma studenckiego „Podaj Dalej”. W 1988 r. Andrzej Radke stał się osobą powszechnie znaną, przynajmniej w środowisku akademickim. Za to, że próbował zorganizować strajk studentów, który miał poprzeć strajkujących w Stoczni Gdańskiej robotników, został zawieszony w prawach studenta (razem z Romanem Szymandą, studentem geografii), w następstwie czego studenci rozpoczęli strajk i okupację Collegium Maius z żądaniem przyjęcia Andrzeja i Romana z powrotem na

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

studia, co zresztą się udało. W 1989 r. Andrzej Radke był członkiem Komitetu Obywatelskiego w Poznaniu, a za swoją działalność w 2010 r. został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Od 1990 r. był dyrektorem wydawnictwa reklamowego Baza, a od 2003 jest prezesem firmy Baza-Druk. Do głowy mu nie przyszło, że jeszcze kiedykolwiek znajdzie się w sądzie w charakterze pozwanego. Tym bardziej, że przestępstwo, o jakie jest oskarżony Andrzej Radke nie jest opisane w prawie prasowym.

Trzeba czy nie trzeba rejestrować Jednak jak wyjaśnia mecenas Michał Jaszewski związany ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich obowiązek rejestracji tytułu prasowego wynika z art. 20 i nast. Prawa prasowego, pochodzącego zresztą z … 1984 r.. Przy czym rejestracji podlega wydawanie „dziennika lub czasopisma”, niezależnie od formy wydawania (pisemna lub elektroniczna). Formalnie, rejestracji nie podlega więc portal internetowy, lecz prasa, a konkretnie wydawanie tytułu prasowego. Z tym wiąże się więc kontrowersja, które publikacje są „prasą” (dziennikiem lub czasopismem). W Polsce rozstrzyga się to odrębnie dla każdego przypadku, w zależności od charakteru publikacji, jej częstotliwości, zakresu dostępności itp. W świetle tego istotnym jest, czy sąd, przed którym stanie Andrzej Radke uzna bloga jego żona za „dziennik, czy – nomen omen – lub czasopismo”

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

Krzysztof Skowroński

wielkopolski Kurier Wnet Redaktor naczelny G A Z E T A

N I E C O D Z I E N N A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Sławomir Kmiecik Przemysław Terlecki ks. Paweł Bortkiewicz Mateusz Gilewski Jacek Kowalski Marcin Kuberka Dariusz Kucharski

– Jeżeli obwiniony jest tylko właścicielem domeny, to nie powinien ponosić odpowiedzialności za opisany czyn – wyjaśnia prawnik. Odpowiedzialność ponosi ten, kto faktycznie wydaje dziennik / czasopismo (decyduje o wydawaniu i publikowaniu materiałów prasowych). W tym przypadku sprawa ta jednak jest problematyczna, gdyż powołanie się przez Andrzeja Radke na tę okoliczność może spowodować uniewinnienie go, ale skierowanie identycznego aktu oskarżenia przeciwko … jego żonie. Tym bardziej więc Andrzej zabiega, by ustalić, jak jest naprawdę, co i dlaczego trzeba rejestrować.Otóż wydawanie dziennika lub czasopisma bez rejestracji podlega karze grzywny, zgodnie z art. 45 pr. pras. Obecnie nie jest to jednak czyn przestępny, a jedynie wykroczenie, co wynika wprost z art. 54c prawa prasowego. Oznacza to, że nawet w przypadku skazania, nie podlega ono ujawnieniu w Krajowym Rejestrze Karnym (osoba skazana nie jest uznawana za „karaną” w powszechnym rozumieniu tego pojęcia), gdyż w KRK ujawniane są skazania za wykroczenia wyłącznie w przypadku wymierzenia aresztu, która to kara nie jest w tym przypadku przewidziana. Maksymalna wysokość grzywny wynosi (bez obostrzenia) do 5000 zł. W praktyce sąd wymierza do kilkuset zł grzywny, może też postępowanie umorzyć albo odstąpić od wymierzenia kary. Możliwe jest też rozwiązanie kompromisowe tzn. dobrowolne poddanie się karze – w porozumieniu z sądem i oskarżycielem przyznanie się do winy i wymierzenie niewielkiej

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

grzywny. Po uprawomocnieniu się wyroku można jeszcze grzywnę rozłożyć na raty. Oczywiście można też żądać uniewinnienia, jednak konieczne są dowody (np. wykazanie że publikacje nie miały charakteru prasowego, co może być trudne). Wpisy na portalu zawsze przecież przypominają artykuły.

Komu to przeszkadza Tymczasem w grudniu 2010 roku Sąd Najwyższy orzekł, że w Polsce nie ma obowiązku rejestracji wszystkich stron internetowych, a tylko te, które można zakwalifikować do prasy – konkretnie do dzienników i czasopism. Zdaniem Sądu wynika to z prawa prasowego. A więc nakazowi rejestracji podlegają te blogi, czy portale, które są regularnie aktualizowane, niosą za sobą wartość informacyjną, posiadają datę i tak dalej. Tu oczywiście pojawia się pierwszy problem: co jest prasą – i to rozstrzygnięcie może należeć do sądu, bo w przypadku internetu nie jest to do końca określone. Warto jednak spojrzeć na sprawę też od strony praktycznej – podkreśla Wiktor Świetlik, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Jego zdaniem przepis o konieczności rejestracji jest w oczywisty sposób archaiczny i zupełnie nie pasuje do współczesnej sieci internetowej, gdzie są miliony stron, w przypadku których, to czy jakaś spełnia kryteria prasy lub nie, jest trudne do oceny i bardzo uznaniowe. Co więcej – mówi Wiktor Świetlik, szkodliwość społeczna „wykroczenia” polegającego na niezarejestrowaniu strony jest żadna, a w tej sytuacji ściganie niezarejestrowanych

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Wiktoria Skotnicka reklama@radiownet.pl

Wydawca

Dystrybucja własna Dołącz!

Informacje o prenumeracie

dystrybucja@mediawnet.pl

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

blogów czy stron ma często za cel nie walkę o należyty porządek prawny, a po prostu jest formą nękania osób publikujących niewygodne treści. Staje się to swoistą cenzurą w świetle prawa. Zresztą niejedyną. Niedawno CMWP SDP opisywało kilka sytuacji, gdzie niewygodnym wydawcom zakładano sprawy, bo zapominali umieścić adresu redakcji w stopce redakcyjnej. Nakaz ten, pochodzi z okresu po stanie wojennym i był zapewne wprowadzony po to, by esbecja wiedziała, gdzie zapukać, jakby co – zauważa Świetlik. Dla niego jest paradoksem to, iż Andrzeja Radke 30 lat temu skazano za druk nielegalnych ulotek, a dziś ściga się za brak rejestracji strony internetowej. To wskazuje, jak bardzo nasze sądownictwo i organa ścigania wciąż jedną nogą (jeśli nie dwiema) tkwią w świecie opresywnego, niedemokratycznego państwa, gdzie do sądu chodziło się nie po sprawiedliwość, a po wyrok – podsumowuje dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy. *** Andrzej Radke za kilka dni stawi się w sądzie, choć na zdrowy rozum żadnego przestępstwa nie popełnił. Jego koledzy ze Stowarzyszenia Klub NZS 80 zapowiedzieli, że będą protestować w jego sprawie, choć przecież wiadomo, że jego skazanie w latach 80. miało charakter represji komunistycznej i nie powinno być uwzględniane, ponadto bez żadnej wątpliwości nastąpiło zatarcie skazania, wskutek czego sąd nie ma prawa wziąć wcześniejszej kary pod uwagę. Chodzi mi o zasady – podkreśla Andrzej Radke, mamy tę wolność słowa, czy też nie? K

Data wydania 3.10.2015 r. Nakład globalny 15.360 egz. Numer 17 październik 2015

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 9)

ind. 298050

Czy trzeba rejestrować portale internetowe, skoro nie ma o tym mowy w prawie prasowym i ile grozi za to, że tego nie robimy? Brzmi absurdalnie, to prawda, ale to nie pierwszy i nie jedyny paradoks obecnego wymiaru sprawiedliwości.


kurier WNET

3

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

To był najbardziej wyczekiwany początek roku szkolnego w Poznaniu. Mało kto wierzył, że w ciągu jednego zaledwie roku uda się przeprowadzić kapitalny remont zniszczonego budynku po Liceum nr VIII przy ulicy Głogowskiej, odzyskanego po przeszło 75 latach przez archidiecezję poznańską. Ale się udało! Przemysław Terlecki

1

września, w imponująco wyglądającym i wspaniale przygotowanym do przyjęcia blisko 500 uczniów gmachu, rozpoczęły ponownie działalność gimnazjum i liceum katolickie. Tak jak w 1927 r., kiedy w tym samym miejscu powstała szkoła zbudowana i prowadzana przez ks. Czesława Piotrowskiego, wybitnego pedagoga i kapłana. Na rozpoczęciu roku szkolnego pojawił się nawet absolwent tego przedwojennego gimnazjum prowadzonego przez księdza Piotrowskiego, a z Holandii, motocyklem, przyjechał dyrektor szkoły zaprzyjaźnionej z „Kostką”. O tym, że nad wejściem do szkoły nieprzypadkowo zawisł napis: Fides et Ratio – Wiara i Rozum, przekonywał jej dyrektor, ks. Piotr Kuś.

Wiara i rozum na Głogowskiej

Szkoła odzyskana Przez osiem minionych lat, archidiecezjalne Publiczne Gimnazjum im. św. Kostki i Publiczne Liceum im. bł. Natalii Tułasiewicz, prowadzone przez Katolickie Stowarzyszenie Wychowawców, działały w budynku dzierżawionym od miasta przy ulicy Kanclerskiej. Gmach z czasu „Tysiąclatki”, choć w nie najlepszym stanie technicznym, szybko stał się miejscem lubianym przez uczniów. Dzięki zaangażowaniu nauczycieli i ks. dyrektora Piotra Kusia, udało im się tam stworzyć wyjątkową atmosferę, dzięki której „szkoła na Kanclerskiej” szybko stała się jedną z popularniejszych w Poznaniu, z uwagi na rosnącą liczbę chętnych do podjęcia tam nauki, zmuszona do wprowadzenia dość rygorystycznej rekrutacji (w tym roku o jedno miejsce ubiegało się dwoje uczniów). Patrząc z perspektywy czasu, wyszło to szkole na dobre, dziś marka „św. Kostki” nobilituje każdego ucznia, któ-

ry z dumą nosi niebieski mundurek z logo szkoły. Nadzieja na poprawę komfortu i warunków prowadzenia nauki w rozrastającej się szkole, pojawiła się wraz z odzyskaniem przez Archidiecezję Poznańską gmachu Liceum nr VIII, budynku szkolnego zbudowanego przed wojną przez ks. Czesława Piotrowskiego. Początków szkoły przy ul. Głogowskiej w Poznaniu należy szukać w 1920 r., kiedy to ks. Czesław Piotrowski w prywatnych pomieszczeniach przy parafii otworzył pierwszą klasę Szkoły Przygotowawczej. Następnie ksiądz Piotrowski nabył na swoją własność grunty z myślą o wybudowaniu budynku szkoły naprzeciw kościoła. Poświęcenie i wmurowanie kamienia węgielnego miało miejsce w 1926 r., rok później ruszyła tam nauka. Prowadzone przez księdza Piotrowskiego szkoły działały do 1939 r. W czasie wojny, w budynku mieściły się biura władz hitlerowskiego okupanta, a od 1945 r obiekt przejęła Milicja Obywatelska. W 1956 roku na Głogowską przeniosło się Liceum Ogólnokształcące nr VIII im. Adama Mickiewicza. Po wielu latach bezskutecznych prób odzyskania zabranej bezprawnie Kościołowi nieruchomości, udało się to dopiero w 2014 roku. Procesowi odzyskiwania szkoły towarzyszyło spore zainteresowanie opinii publicznej i niezdrowe emocje podsycane przez lokalne media. Dziś, kiedy kurz emocji opadł, wielu uczciwie przyznaje, że miasto zyskało dzięki temu dwie nowe szkoły: katolicką w historycznym, pięknie wyremontowanym budynku przy Głogowskiej i państwową, także wyremontowaną w historycznym obiekcie przy ulicy Hipolita Cegielskiego, gdzie przeniosła się dawna Ósemka.

Wyścig z czasem – remont Rozmach i tempo, w jakim udało się wyremontować budynek przy Głogowskiej można wpisać do Budowlanej Księgi Rekordów. – Mieliśmy na wszystko dosłownie

rok. Weszliśmy do budynku pod koniec września ubiegłego roku, ostatnie prace prowadziliśmy jeszcze w nocy, 31 sierpnia, tuż przed inauguracją roku szkolnego – mówi mocno wyczerpany, choć nie kryjący dumy i radości Jan Dec, szef firmy Renor z Puszczykowa, która podęła się tego niemożliwego wręcz zadania. Gmach szkoły jest olbrzymi: pięć kondygnacji, piwnice, 3,5 tysiąca m2 powierzchni użytkowej. Szkoła od czasu jej powstania, nigdy nie przeszła gruntownego remontu. – Trzeba było skuć wszystko do cegły, wymienić wszystkie instalacje, całą stolarkę, więźbę dachową. Mieliśmy do zrobienia nie tylko szkołę, ale jeszcze kuchnię ze stołówką, dwie sale gimnastyczne i jedną rehabilitacyjną, łącznik ze szkołą, dwadzieścia osiem sal lekcyjnych, aulę, boisko szkolne i cały terem dookoła wraz z bramami i parkingiem – wylicza Jan Dec dodając, że ten nadludzki wysiłek i zaangażowanie w budowę, to jego osobista forma wdzięczności za dzieci, które też uczyły się katolickiej szkole. Odnowiony pod nadzorem konserwatora

Dziś marka „św. Kostki” nobilituje każdego ucznia, który z dumą nosi niebieski mundurek z logo szkoły. zabytków, okazały budynek szkół katolickich przy ulicy Głogowskiej, wzbogacił się przy okazji o nowoczesną, przeszkloną, puszczoną na zewnątrz wzdłuż jednej ze ścian bocznych windę, która służy osobom niepełnosprawnym. Sama winda kosztowała ok. 350 tys. złotych. Całość robi wrażenie; wszystko lśni nowością, wszystko zrobione z pietyzmem, dbałością o detal. Trudno poznać odnowioną, chyba najbardziej okazałą w całym budynku salę zabytkowej auli. Kontrastem do niej

Dobra atmosfera W 28 salach lekcyjnych uczy się dziś blisko 500 uczniów. W gimnazjum jest 5 klas pierwszych, cztery drugie, cztery trzecie, a w liceum dwie pierwsze, dwie drugie i jedna trzecia. Szkoła kładzie duży nacisk na wychowanie, stąd aż dwie godziny wychowawcze w tygodniu. – To specyfika naszej szkoły, wychowanie w szkole i w domu powinny być spójne, dlatego nasza oferta adresowana jest przede wszystkim do rodzin chrześcijańskich, zakłada ścisłe współdziałanie z parafiami, czego wielu rodziców przychodzących do nas zdaje się nie rozumieć – tłumaczy Dyrektor ks. Piotr Kuś. Szkoła ma bogatą ofertę zajęć pozalekcyjnych, może pochwalić się wieloma laureatami olimpiad wojewódzkich i ogólnopolskich, osiągnięciami sportowymi, aktywnie uczestniczy w wymianie międzynarodowej między szkołami, organizuje warsztaty językowe w Londynie i lekcje muzealne w Berlinie. Dba o przyjazną atmosferę, którą bardzo cenią sobie uczniowie i ich rodzice. Już w pierwszych dniach nowego roku szkolnego, zgodnie z tradycją, dla klas pierwszych gimnazjum i liceum zorganizowano weekendowe wyjazdy integracyjne. Aby lepiej i szybciej się poznać. Kilka dni później, na boisku szkolnym odbyły się otrzęsiny dla pierwszaków zakończone kiełbaską z grilla. Dobra atmosfera, tak chwalona w szkole na Kanclerskiej, pojawiła się już w murach nowej szkoły...

są wyposażone w nowoczesny sprzęt audiowizualny i komputerowy sale lekcyjne, na korytarzach w równych rzędach ustawiono niebieskie uczniowskie szafki. Remont całej szkoły, sfinansowany wyłącznie ze środków pochodzących z budżetu Archidiecezji, pochłonął 15 mln złotych.

prawdy, którego ostatecznym celem jest poznanie Jego samego, aby człowiek – poznając Go i miłując – mógł dotrzeć także do pełnej prawdy o sobie (…) – pisał w Encyklice Papież Polak. Ksiądz Piotr Kuś wierzy głęboko, że w prowadzonej przez niego szkole,

Episkopatu Polski zauważył, że na Kościele spoczywa obowiązek wychowawczy młodych pokoleń, ponieważ ma on za zadanie wskazywanie wszystkim ludziom drogi zbawienia i pomagania im, aby mogli osiągnąć pełnię życia.W uroczystości rozpo-

Tuż przed inauguracją roku szkolnego Publicznego Gimnazjum Katolickiego im. św. Stanisława Kostki i Publicznego Liceum Ogólnokształcącego im. bł. Natalii Tułasiewicz abp Stanisław Gądecki wraz z uczniami złożyli wiązanki kwiatów i wzięli udział w modlitwie przy grobie założyciela szkoły, ks. Czesława Piotrowskiego na cmentarzu

Fides et Ratio

do której trafiają starannie wybrani uczniowie, wiara i rozum nie muszą się zwalczać, lecz mogą i powinny się uzupełniać, a wychowanie młodego pokolenia w duchu poszanowania tradycji i wiary katolickiej, choćby za cenę trudnych, często heroicznych wyborów, jest obok nauki głównym zadaniem jaki postawiła sobie osiem lat temu archidiecezjalna szkoła. Nic dziwnego, że szkole patronują od początku św. Stanisław Kostka i bł. Natalia Tułasiewicz, zamęczona w obozie hitlerowskim w Ravensbrück, przedwojenna, poznańska nauczycielka. Ich portrety, wiszące w holu główny, witają wszystkich wchodzących do szkoły. Do idei Fides Et Ratio nawiązali też Kardynał Zenon Grocholewski i Metropolita Poznański, abp Stanisław Gądecki, którzy przewodniczyli uroczystości poświęcenia szkoły. Podczas Mszy św. odprawionej w kościele pw. Matki Boskiej Bolesnej homilię wygłosił kardynał Zenon Grocholewski. Przekonywał, że szkoła katolicka nigdy nie rozdziela nauczania od wychowania, stara się o integralne dobro ucznia we wszystkich jego aspektach – Szkoła katolicka stara się formować charakter człowieka, uczciwość, szlachetność, odwagę, zdolność do poświęcenia się dla innych, przede wszystkim bezwarunkowe opowiedzenie się za dobrem i prawdą – mówił były prefekt watykańskiej Kongregacji Edukacji Katolickiej. Hierarcha zwrócił też uwagę, że szkoła katolicka chce dać solidne wykształcenie, wiedzę, ale nie może się do tego ograniczyć, musi się starać wychować człowieka, tzn. sprawić, by uczeń swą wiedzą służył dobru i prawdzie, a nie rozpowszechnianiem zła. W podobnym duchu wypowiedział się Metropolita Poznański. Przewodniczący Konferencji

częcia roku szkolnego wziął między innymi udział ojciec Karol Meissner, benedyktyn, absolwent przedwojennego gimnazjum prowadzonego przez księdza Piotrowskiego.

górczyńskim. Prawdopodobnie jeszcze w październiku, w Dniu Edukacji Narodowej, przed szkołą którą zbudował, przy ulicy Głogowskiej 92, stanie Jego pomnik. K

1 września, o godzinie 10.00 rano, na schodach przed budynkiem nowej szkoły, z rozpostartymi ramionami uczniów witał dyrektor ks. Piotr Kuś. Zmęczony przeprowadzką i remontem, ale szczęśliwy i uśmiechnięty:

Założyciel szkoły ks. Czesław Piotrowski, fotografia z 1927 r.

– Zapraszam wszystkich do budynku, uczniów pierwszych klas szczególnie, poznajcie swoich nowych wychowawców i nowa szkołę – zachęcał ksiądz dyrektor. Nad wejściem do szkoły, uczniów i rodziców, przybyłych gości, witał też przytwierdzony do ściany podczas remontu szkoły, widoczny z daleka napis: Fides et Ratio, czyli Wiara i Rozum. – To hasło umieściliśmy nieprzypadkowo, nawiązuje do bardzo ważnej Encykliki Jana Pawła II z 1998 roku o tym samym tytule – wyjaśnia ks. Kuś. „Wiara i rozum (Fides et ratio) są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy. Sam Bóg zaszczepił w ludzkim sercu pragnienie poznania

Drodzy Czytelnicy Wielkopolskiego Kuriera Wnet! Razem z wszystkimi, którzy od 9 miesięcy tworzą Wielkopolski Kurier Wnet uruchamiamy portal informacyjno – komentatorski www.wolnypoznan24.pl. Jak zwykle – bez zaplecza finansowego, za to z wielkim sercem i entuzjazmem. Zajrzyjcie proszę na tę stronę – wersja jest jeszcze niepełna, brakuje niektórych zakładek i niektórych tekstów, ale za to, jest to najlepszy czas, by mieć wpływ na kształt naszego „dzieła”. Wszelkie uwagi i wszelkie pomysły mile widziane. Portal z założenia ma wypełnić lukę na naszym poznańskim rynku medialnym, w którym praktycznie nie ma miejsca na rzetelną obecność i poważne traktowanie osób o poglądach prawicowych, konserwatywnych. Chcemy tę lukę wypełnić. A dlaczego wolnypoznan24.pl? Nazwa nawiązuje do roli, jaką w czasach komunistycznych odgrywała w Polsce Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa. Niosła swobodną informację do krajów, gdzie wszechobecna cenzura eliminowała z przestrzeni publicznej niektóre tematy, niektóre osoby, niektóre książki i filmy, a nawet niektóre piosenki. Dziś, nie wiedzieć czemu, mamy czasem wrażenie, że nadal działają nożyczki cenzora, tylko w przeciwieństwie do PRL-u dziś nie wiemy, kto je trzyma w ręce. No to próbujemy pisać, jakby żadnej cenzury nie było... Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Uprzejmie prosimy o recenzje i... życzliwość oraz kolportowanie nas wśród znajomych i wszystkich zainteresowanych! zespół Wielkopolskiego Kuriera Wnet i portalu wolnypoznan24.pl


kurier WNET

4

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Proste prawo podatkowe

Konkretne oblicze oczekiwanych zmian

Bartłomiej Wróblewski

Szymon Szynkowski vel Sęk

pełnomocnik PiS w powiecie poznańskim

Przewodniczącym Klubu Radnych PiS w Radzie Miejskiej Poznania

N

ajbliższe tygodnie przyniosą odpowiedź na pytanie, jak duże ze strony obywateli, jest oczekiwanie zmian w naszym kraju. Dziś można prognozować, że dla zdecydowanej większości Polaków obecny stan naszego państwa nie spełnia ich oczekiwań, w związku z czym poprą oni w wyborach tych, którzy dają nadzieję na rozpoczęcie procesu naprawy państwa. Ta sanacja Rzeczypospolitej musi mieć jednak bardzo konkretne ramy. Obywatelom – i słusznie – nie wystarczają już ogólne deklaracje, lecz oczekują od ugrupowań i kandydatów polityki konkretu. Propozycji, które są swoistymi zobowiązaniami do podjęcia określonych działań w pewnych obszarach. Zobowiązania te powinny być przedstawiane zarówno na poziomie formacji politycznych, jak i osobistych celów deklarowanych przez poszczególnych kandydatów do Sejmu. Prawo i Sprawiedliwość taką przejrzystą ofertę Polakom przed wyborami składa. Poparcie tej formacji, to opowiedzenie się za wdrożeniem realnej polityki prorodzinnej (propozycja 500 zł. miesięcznie na dziecko w rodzinie). To poparcie cofnięcia błędów reformy emerytalnej. To wreszcie wyrównanie szans między wielkimi koncernami, a małymi

i średnimi przedsiębiorcami poprzez wprowadzenie podatku od sklepów wielkopowierzchniowych i podatku bankowego. Oczywistymi sztandarami programowymi Prawa i Sprawiedliwości są również działania zmierzające do odwrócenia fatalnych skutków reformy oświatowej (sześciolatki do szkół) czy ochrona dobra narodowego jakim są lasy państwowe. Głosując na PiS mamy szczegółową wiedzę, że wspieramy w ten sposób realizację właśnie tych postulatów. Przedstawienie konkretnych celów do realizacji w Sejmie to również obowiązek poszczególnych kandydatów. Celem samym w sobie kandydata nie może być bowiem uzyskanie lub przedłużenie sejmowego mandatu. Dlatego też, jako kandydat do Sejmu chciałbym zadeklarować wykorzystanie w parlamencie swojego 9-letniego samorządowego doświadczenia, dzięki któremu poznałem szereg problemów i bolączek mieszkańców, niemożliwych do rozwiązania na poziomie lokalnym. W Sejmie chciałbym zabiegać o stworzenie prawdziwej państwowej polityki mieszkaniowej, m.in. poprzez przekazywanie samorządom gruntów Agencji Nieruchomości Rolnych z przeznaczeniem pod budownictwo komunalne i socjalne. Będę również postulował

by wprowadzić rozwiązania państwowego wspomagania kredytowego dla młodych rodzin i osób niepełnosprawnych, zabiegających o nabycie pierwszego własnego mieszkania, na wzór wprowadzonego niegdyś przez rząd PiS i zlikwidowanego przez rząd PO-PSL programu „Rodzina na swoim”. Chciałbym też aby wreszcie uruchomić powszechny system łatwej rejestracji do lekarza rodzinnego za pośrednictwem internetu, pozostawiając rejestrację telefoniczną jako alternatywną formułę rejestracji. Widząc jak wielu problemów i oczekiwań mieszkańców nie jest dziś w stanie rozwiązać i spełnić samorząd lokalny, będę domagał się aby przekazać mu większe uprawnienia w zakresie zapewnienia mieszkańcom bezpieczeństwa, porządku publicznego czy też wpływu na powstawanie uciążliwej działalności w sąsiedztwie obszarów zamieszkania. Zachęcam, by w październikowych wyborach postawić na formację, prezentującą konkretny program i na kandydatów za którymi stoi realne doświadczenie, którzy stawiają sobie jasne cele, nie ograniczając swej aktywności do czasu przedwyborczej gorączki. K Autor jest kandydatem PiS w wyborach do Sejmu

N

a wygraną Andrzeja Dudy w wiosennym wyborach złożyło się kilka czynników. Jednym z nich był fakt, że nasz kandydat na Prezydenta wpisywał się w oczekiwania społeczne. Im z kolei odpowiadało nasze hasło „Dobrej Zmiany”. A „Dobra Zmiana” to zmiana personalna i nowy styl działania, ale to także lepszy program dla Polski. Gdy Polacy bywają pytani za co cenią poszczególne ugrupowania, Prawo i Sprawiedliwość jest liderem rankingu w odniesieniu do dwóch wartości: patriotyzmu oraz uczciwości. To ważne filary tożsamości naszego ugru-

Inspiracją dla uproszczenia podatków może być projekt prof. Kirchhofa. Zamiast wielu rodzajów podatków – cztery. Zamiast tysięcy przepisów – 237 artykułów. powania. Podobnie jest w innych państwach Zachodu, gdzie prawica kojarzy się zwykle z tradycją oraz prawem. Ponadto jednak bywa uznawana za bardziej kompetentną w sferze gospodarki. Nie przypadkowo sztandarowe postaci

konserwatystów w Stanach Zjednoczonych (Ronald Regan), Wielkiej Brytanii (Margaret Thatcher) oraz Niemczech (Konrad Adenauer i Ludwig Erhard) odniosły znaczące sukcesy gospodarcze. Przedwojenna polska prawica również miała się w tej sferze czym pochwalić, by wspomnieć tylko autora reformy walutowej premiera Władysława Grabskiego. Także nasi konkurenci polityczni przyznają, że obniżenie podatków oraz kosztów pracy należały do osiągnięć rządów PiS z lat 2005-2007. Przełożyło się to na poprawę życia wielu z nas, ale także funkcjonowania całej gospodarski. Jedną z jej ważnych części są podatki. Konieczność reformy polskiego prawa podatkowego wynika z jego stanu. Jest ono nieprzejrzyste, utrudnia i hamuje inicjatywę obywateli, ogranicza wolność gospodarczą. Powszechnie bywa oceniane jako niesprawiedliwe. Skomplikowany system podatkowy szkodzi wszystkim, ale szczególnie obciąża biednych i średniozamożnych. Od wielu lat w kolejnych programach PiS powraca projekt stworzenia kodeksu podatkowego, aktu, który w zwięzły i jasny sposób regulowałby podatki. W mojej ocenie inspiracją dla uproszczenia prawa podatkowego może być projekt profesora Paula Kirchhofa, specjalisty

z zakresu prawa finansowego, a także członka Papieskiej Akademii Nauk Społecznych. Zamiast wielu rodzajów podatków obowiązywałyby jedynie cztery. Zamiast wielu tysięcy przepisów jedynie 237 artykułów. Udałoby się to dzięki z jednej strony oparciu systemu podatkowego jedynie o cztery podatki, z drugiej strony rezygnacji z większości wyjątków. Rozwiązania szczególne przewidziano przede wszystkim w celu wspierania dwóch ważnych celów społecznych: polityki prorodzinnej oraz ochrony mniej zamożnych obywateli. Jedną z konsekwencji przyjęcia projektu byłoby także obniżenie podatków. Projekt ten można przyrównać do wielkich kodyfikacji przeszłości. Harmonijnie łączy wątki socjalne i wolnościowe w tradycji społecznej gospodarki rynkowej. Kodeks chroni uboższych i rodziny, ale też ułatwia prowadzenie działalności gospodarczej. Niskie stawki podatkowe pozwolą lepiej rozwijać się polskim firmom, a dodatkowo przyciągną zagraniczne innowacje oraz kapitał. Tego rodzaju projekt może stać się jednym z filarów ekonomicznego sukcesu Polski w kolejnych latach oraz przyczynić się do wzrostu naszej zamożności. K Autor jest kandydatem PiS w wyborach do Sejmu

Fot. wikipedia.pl

Chciałbyś żyć w fabryce prądu? Pewnego dnia może okazać się, że już w niej mieszkasz. Nikt nie zapyta Cię o zgodę, powiedzą, że się zgodziłeś, bo nie protestowałeś. Więc protestujemy z nadzieją, że coś wreszcie się zmieni. Powiadają, nadzieja matką głupich. Być może, ale cóż to znaczy dla tych, którzy walczą z wiatrakami.

My, donkiszoteria Hanna Szuminks

D

la jednych są ikoną ekologii, dla innych – globalnego zidiocenia. Dla nas są problemem, z którym musieliśmy się zmierzyć. Wiatraki energetyczne zabrały każdemu z nas parę dobrych lat życia.

Tak się zaczyna Początek jest zawsze taki sam – we wsi lub niedużym mieście pojawia się firma wiatrowa, obiecuje pieniądze z podatków oraz dodatkowe dochody za dzierżawę gruntów pod wiatraki. Przedstawiciele firmy podejmują rozmowy z wójtem, radnymi czy burmistrzem. Efekt opisuje raport Najwyższej Izby Kontroli: co trzeci wiatrak stoi na działce należącej przedstawiciela władz samorządowych, a konflikty interesów i korupcja są – to słowo pasuje tu wręcz idealnie – nagminne. Jeśli zapytasz zwolenników wiatraków, dlaczego są protesty, o tych nieprawidłowościach nie usłyszysz. Dowiesz się za to, że chodzi o pieniądze i sąsiedzką zawiść. Za dzierżawę gruntów pod wiatrak właściciele ziemi otrzymują kilka-kilkadziesiąt tys. zł rocznie. Zazdrość o kasę napędza ponoć aż 99 procent protestujących. Armię zawistników – zdaniem wiatrakowców – uzupełniają ciemne chłopstwo, agentura Gazpromu, pisowscy prowokatorzy oraz ekologiczni wyłudzacze. Jeśli zapytasz

Jackowi Malakowi, twórcy stopwiatrakom.eu dedykuję

nas, czemu nie chcemy siłowni wiatrowych, powiemy po prostu, że bronimy się przed pogorszeniem jakości życia, utratą wartości należących do nas nieruchomości i wzrostem cen prądu.

Ochrona zwierząt, nie ludzi Elektrownie wiatrowe, choć powszechnie uważa się je za doskonałe niemal wcielenie czystej energii, są urządzeniami mogącymi znacząco i negatywnie oddziaływać na środowisko. Tak się składa, że przepisy bardziej niż ludzi chronią ptaki i nietoperze. Przez długi czas chowaliśmy się za nimi, wskazując, jaką uciążliwością byłaby budowa farmy wiatrowej nie dla mieszkańca miejscowości X czy Y, ale dla na przykład nocka, bociana czarnego czy kani rudej. Kania ruda miała szczęście: zniszczono tylko jej gniazdo, by dowieść, że gdzieś odleciała. Bocian czarny – jak powiadają – został zastrzelony i dla zatarcia śladów spalony. Smutna historia, ale nagle zdaliśmy sobie sprawę, jak ważne jest dla nas środowisko, które nas otacza. Wykonujemy teraz zdjęcia migrujących ptaków, sami dokumentujemy, jakie gatunki występują na naszym terenie. Zawiadamialiśmy prokuratury o wycinkach drzew, wykonywanych nielegalnie, by przyspieszyć realizacje wiatrowych inwestycji. Próbowaliśmy

też zawalczyć o siebie. To niełatwe. Bada się oddziaływanie turbin na ptaki i latające ssaki, ochroną akustyczną obejmuje się grunty w zależności od typu zabudowy, a nam mówi się wprost, że wiatraki ludziom nie szkodzą, bo... nie ma badań, naukowych i przeprowadzonych na odpowiednio dużej grupie, które by to potwierdzały. I tu w pakiecie idą argumenty, że złe samopoczucie i rozdrażnienie wg Światowej Organizacji Zdrowia nie są jednostkami chorobowymi, a jeśli ktoś się źle czuje, powinien się zastanowić, czy to aby nie jego wina, że względu na efekt nocebo (złe nastawienie do wiatraka powoduje złe samopoczucie). Takie argumenty na różnych spotkaniach prezentowali wynajęta przez firmę wiatrową lekarka, specjalistka od medycyny estetycznej, pełnomocnik ministra zdrowia, która – jak sama twierdziła – wbrew swojej wiedzy i woli zasiadała przypadkiem w radzie nadzorczej firmy wiatrowej lub profesor, sprzedawca materacy magnetycznych, który od siebie dodaje, że wiatraki zapewniają 24-godzinny leczniczy masaż infradźwiękowy i poprawiają potencję. Nie dajemy wiary tym opowieściom. Wierzymy w opinie osób, które porzuciły swoje domy, w pobliżu których wybudowano farmy wiatrowe i przeniosły się w inne miejsca. – Życie w pobliżu wiatraków to piekło na ziemi – twierdzili. Nie chcemy podzielić ich losu.

Wiatraki szkodzą W jaki sposób wiatraki krzywdzą ludzi? Wyklęta przez „naukowe” środowiska Nina Pierpont, autorka pojęcia syndrom turbiny wiatrowej (i książki pod tym samym tytułem) czy prof. Salt, uznany autorytet w dziedzinie akustyki są zgodni, że wiatraki oddziałują na mieszkających w pobliżu ludzi. Skutkami są bezsenność, rozdrażnienie, stany lękowe, ataki paniki. Robiłam redakcję polskiego wydania książki Pierpont. Nigdy nie zapomnę zdania: „Teraz powoli odzyskujemy wspomnienia”. Mówiła tak po dwóch bodajże latach po wyprowadzce jedna z osób mieszkająca wcześniej pobliżu farmy wiatrowej. Dlaczego więc przy lokowaniu wiatraków nie uwzględnienia się tych wszystkich negatywnych czynników? Bo są to projekty polityczne, związane redukcją emisji dwutlenku węgla i planowaną dekarbonaryzacją. Bo trwa walka firm o dotacje na budowę instalacji odnawialnych źródeł energii. Bo każde oddalenie wiatraka od zabudowań i infrastruktury energetycznej i drogowej zwiększa koszty inwestora. Stanęliśmy naprzeciw potężnemu lobby i tym bardziej cieszy każdy sukces. Jeśli dowiadujesz się, że w twojej okolicy mają powstać wiatraki lub że wydane są jakieś decyzję, choćby nawet pozwolenie na budowę, to jesteś szczęściarzem.

Mogło być gorzej. Mogłeś dowiedzieć się o wiatrakach, gdy budowa ruszyła. – Ja o niczym nie wiedziałem, czy to tak można? – zapytasz. – Brak konsultacji społecznych jest przesłanką stwierdzenia nieważności decyzji. Za-

sprawie wydać dwa różne orzeczenia! Elektrownia wiatrowa była też dla niektórych sądów inwestycją celu publicznego. Potem okazało się, że być nie powinna, ale postawione wbrew prawu wiatraki wciąż się kręcą.

Mająca wysokość ponad 200 m siłownia wiatrowa, górująca nad okolicą, nie jest uznana za dominantę i została pominięta w ustawie krajobrazowej. Elektrownia wiatrowa jest infrastrukturą techniczną dla sądu Szczecinie, ale dla sądu w Gdańsku już nie, bo tam jest budowlą. nim jednak sprawę rozstrzygnie sąd, budowa będzie skończona. Nic się nie da zrobić, żyjemy w państwie prawa – usłyszysz w odpowiedzi. Tak, żyjemy w państwie takiego prawa, które nieustannie nas zadziwia.

Będziemy walczyć Mająca wysokość ponad 200 m siłownia wiatrowa, górująca nad okolicą, nie jest uznana za dominantę i została pominięta w ustawie krajobrazowej. Elektrownia wiatrowa jest infrastrukturą techniczną dla sądu Szczecinie, ale dla sądu w Gdańsku już nie, bo tam jest budowlą. Co tam Gdańsk, Szczecin czy Rzeszów; sąd w Poznaniu potrafił na podstawie tych samych przepisów, tych samych dokumentów i w tej samej

Co jesteśmy w stanie zrobić, by bronić siebie, naszych rodzin i majątku? Zawiązaliśmy kilkaset lokalnych stowarzyszeń, wszczęliśmy tysiące postępowań administracyjnych. Zebraliśmy setki tysięcy podpisów pod kierowanymi do lokalnych władz protestami przeciwko lokalizacji wiatraków zbyt blisko domów. Niektórzy z nas porwali się na okupację Sejmu. Inni przepychali się z policją na blokadach. Były groźby pod naszym adresem, naloty policji, przeszukania. Sprawy o naruszenie renomy. Żądania wielomilionowych odszkodowań, wnioski o zakaz wypowiedzi, straszenie, że udział w procedurach odwoławczych to opóźnianie sprawy. Wszystko na nic. Donkiszoteria walczy jak husaria! K


kurier WNET

17

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Uprzejmie donoszę, że w jednolitym froncie do tej pory prawie zawsze lewicujących, poznańskich artystów pojawili się nowi, widzący polską i unijno-europejską rzeczywistość inaczej, reakcyjnie, tak jakby patrzyli prawym okiem, a serce mieli „po prawej stronie”. Wszystko to za sprawą jednej wystawy w zwyczajnym, miejskim muzeum. W Arsenale.

Arsenał buntu Marcin Kuberka

Z

amiast wstępu dwie recenzje z lokalnych gazet. O czym właściwie to jest – pyta Gazeta Wyborcza – Co łączy artystów, których wystawia Bernatowicz? Jak sam pisze, „bunt przeciwko kontrkulturze wypierającej wartości”. Jego artyści obrażają więc kolejno: gejów, Żydów, kobiety, feministki, administrację Baracka Obamy i wszystkich, którzy doceniają dorobek III RP i korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej. Równie krytyczny jest Głos Wielkopolski. To słaba wystawa zarówno pod względem prac, jak i decyzji kuratorskich – czytamy w Głosie – ale autora recenzji denerwuje co innego – to że jej kurator nim został dyrektorem mówił, że odcina się od sztuki zorientowanej ideologicznie. Nie musimy się wszyscy zgadzać, ale nie udawajmy, że nie mamy poglądów – ujawnia Głos Wielkopolski. Tymczasem Poznaniacy, i zresztą nie tylko, tłumnie odwiedzają miejski Arsenał, który ogromnym bilbordem zawieszonym na elewacji galerii z napisem „Przychodzimy zburzyć twój dom i zrujnować ci życie” autorstwa Jacka Adamasa, burzy spokój skomercjalizowanego już do granic możliwości poznańskiego Starego Rynku.

Kim pan jest panie Bernatowicz? Kurator sztuki to bardzo odpowiedzialna, prestiżowa i pożądana funkcja w świecie sztuk wizualnych. To ktoś w stylu projektanta mody, a ich galerie i muzea to współczesne domy sztuki, które mają swój styl, charakter, filozofię, ikony i wyznawców. Kuratorzy łączą w sobie funkcje producentów, reżyserów, aktorów czy redaktorów naczelnych, mających swoją autorską wizję świata, bez których nie może się nic wydarzyć. Dziś emancypacja kuratorów wystaw poszła tak daleko, że są oni tak samo ważni, a nawet ważniejsi i wpływowi, niż sami artyści. Można ich spokojnie nazwać dyktatorami sztuki. Bo przecież wymyśleć wystawę i doprowadzić do jej prezentacji, kogo pokazać, a częściej kogo pominąć, dociążyć intelektualnie i narzucić modę czy prąd artystyczny jest sztuką samą w sobie. Kurator to jest ktoś. I tym kimś, na dobre i na złe, jest właśnie Piotr Bernatowicz i jego zespół. Bernatowicz został nowym dyrektorem i kuratorem Galerii Miejskiej Arsenał w lutym zeszłego roku. Po konflikcie pracowników galerii z prezydentem Ryszardem Grobelnym, który pierwotnie chciał „oddać” placówkę działaniom praw wolnego rynku, co w praktyce oznaczałoby jej komercjalizację i marginalizację, zorganizowano konkurs na nowego dyrektora. Burzliwa procedura konkursowa, w której przegrała Karolina Sikorska, zastępczyni dyrektora, mająca swoją postępową wizję programu placówki odeszła wraz z częścią zespołu. Bernatowicz jest doktorem w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Był redaktorem naczelnym magazynu „Arteon”. Wystawiał poznańskich i zagranicznych artystów, m.in. cykl wystaw „Zmiana Warty. Młoda Sztuka w Starym

Browarze”, projekt wystawienniczy i kolekcjonerski pt. „Figurani” i wystawy Laureatów Nagrody Arteonu. Można go nazwać „ojcem chrzestnym” kojarzonej z Poznaniem grupy artystycznej „The Krasnalls”, składającej się z ukrywających swoje nazwiska i twarze artystów. Wystawa „Strategie buntu” na poznańskim jałowymi zawsze przewidywalnym gruncie stała się zjawiskiem wyjątkowym. I dlatego wywołała przywołaną na wstępie krytykę Kamila Babacza, który w „Głosie Wielkopolskim” pisze, że wystawa „gromadzi typowy pakiet konserwatywnych histerii”. Druga strona tego samego medalu medialnego, czyli „Gazeta Wyborcza” też nie pozostała obojętna. „Jakkolwiek krytycznie wystawy Bernatowicza by nie oceniać, dyrektor ma prawo pokazywać, co chce. Nikt nie domaga się cenzurowania sztuki. Nawet jeśli ta ginie na wystawie, przygnieciona ciężarem sierpów, młotów i biało-czerwonych świń. Ale warto zwrócić uwagę, że Bernatowicz homofobiczne i seksistowskie prace wystawia w miejskiej galerii, a nie w swojej piwnicy” – upomina Tomasz Nyczka. I wzywa – Żydokomuna, „lewactwo” w Unii Europejskiej, gnijąca III RP, głupie feministki, dyktat tolerancji i rozpasanych gejów. Hasła jak z notatnika Antoniego Macierewicza. Stać pana na więcej, dyrektorze”. Po takich recenzjach chyba nikt nie może pozostać obojętny. Co ciekawe, te dwa teksty są myślowo i ideowo jednolite w swojej wymowie, tak jakby napisane przez tę samą osobę. Cieszy jednolitość ideowa na froncie medialnym, ale to już nie działa Panowie. Wręcz przeciwnie. Trzeba inaczej. Z głową i humorem, bo ta wystawa wprawia w dobry nastrój, jest optymistyczna i kolorowa, jak zdjęta tęcza na Placu Zbawiciela.

Krótki kurs historii Ustalmy więc, czego na pewno nie ma na wystawie, a co redaktor Nyczka zauważył. Nie ma żadnej, niestety, „żydokomuny i rozpasanych gejów” (chyba że wśród zwiedzających, ale nie zauważyłem). A co jest? Bardzo piękne obrazy nieżyjącego już malarza Jerzego Ryszarda „Jurry” Zielińskiego, odnoszące się do rzeczywistości PRL-u, której kontekst III RP ciągle nie unieważnił. Jest również radosna, kwiecista (dosłownie), wprost tęczowa świnia Jacka Adamasa, która stoi na straży porządku w galerii, a w zależności od kontekstu sytuacyjno-artystycznego w innych miejscach, przybierała zmienną maść. Warto też obejrzeć happeningi Adamasa na ekranie monitora, by dostrzec nasze polskie absurdy. Zwraca uwagę lekka instalacja z symbolem czarnego sierpa (choć przypomina kosę) i młota wraz ze ścianką z wielkich klocków z kolorowym hasłem namalowanym na nich „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Widać, że choć czasy się zmieniają, to hasła ciągle się aktualizują. Mocną stroną wystawy są plakaty Wojciecha Korkucia. Robi wrażenie widok palestry z rybią głową „III RP psuje się od głowy”, flaga biało-czerwona

z napisem „Jeszcze Polska nie zginęła …”, w którym zainstalowany jest kurek z którego płynie czerwona farba/krew i puentą „… ale rząd nad tym pracuje!”, czy chyba najlepsza praca „Wołyń ‘43”. Plakat antyfeministyczny z kolei oddaje ducha lat 90., choć moim zdaniem dziś się już zestarzał. Wart poświęcenia dłuższej uwagi jest performance Zbigniewa Warpechowskiego, orędownika konserwatyzmu awangardowego, czyli m.in. sprzeciwu przeciw „jałowemu postępactwu i gonitwie za nowymi trendami”. Warpechowski w szpitalnej sali w kontekście unijnym symuluje proceder aborcyjny, którego efektu nie chcę czytelnikom zdradzać, ale dziś jest nawet bardziej aktualny niż lata temu. Warto też zwrócić uwagę na jego figurkę „Solidaruch”, gdzie w akwarium, w zabrudzonym sadzą różowym garniturze zamachuje się obywatel. Symboliczna, wieloznaczna i ciągle aktualna praca pokazująca upadek elit postsolidarnościowych i etosu robotniczego oraz przypomina język „Nie” Urbana z lat 90. Wystawa pokazuje też kontynuacje i wzajemne inspirowanie się artystów różnych pokoleń i estetyk. Robi wrażenie „ściana popartowskich” portretów przywódców politycznych z Edwardem Gierkiem, która łączy się tematycznie i estetycznie z obrazami grupy „The Krasnalls”. Konserwatywne i prawicowe media z artystami „obwąchiwały się” wzajemnie, kokietowały i rozmawiały, ale niestety trafili oni w końcu do lisowego „Newsweeka”. Na szczęście dla wszystkich,ich prace, zwłaszcza mniejsze formaty, się bronią. Wreszcie można powiedzieć prawicowy świat zwraca uwagę na sztukę współczesną, bo od początku transformacji ustrojowej miał on z nią problemy. Wtedy sztuka miała zeuropeizować nas, tubylców, sztuka wraz z krzykliwą i nierzadko szokującą reklamą – wystarczy wspomnieć prowokacyjne reklamy z cyklu „United Colors of Benetton”, które z uporem maniaka w Polsce lansowano (kto nie pamięta słynnego zdjęcia zakonnicy całującej się z księdzem). Taka sztuka, pomyślana jako świadoma prowokacja działała. Zwłaszcza skrajni politycy prawicowi będący „bardziej na prawo od Jarosława” dawali się uruchamiać i przez to sami ją nagłaśniali i nadawali jej o wiele większe znaczenie, niż było to warto. Przełomem, również dla sztuki był rok 2010 i to co się stało po tragedii smoleńskiej. Rozgrywający w polskim art wordzie kuratorzy zorientowali się, że jest życie artystyczne na prawicy, a najbardziej widoczne jest ono na odcinku sztuk wizualnych. Stąd wystawa „Thymos. Sztuka gniewu” w Toruniu jesienią 2011 r., czy duża ekspozycja w Warszawie latem 2012 r.

Będzie kontynuacja? Odpowiem jednym słowem tak. Tak przynajmniej nieoficjalnie zapowiadają autorzy „Strategii buntu”. A zasmuconych tym faktem recenzentów

z lokalnych gazet chciałbym pocieszyć, by się aż tak nie martwili, bo przecież mogło być jeszcze gorzej. Przecież kuratorzy mogli zaprosić do współpracy happenerów „Naszości” na czele z Piotrem Lisiewiczem, którzy od lat 90. do 2012 r. burzyli postkomuszo-udecki konsens poznański. Mogli też

pochylić się nad transparentem „Nie chcemy niemieckiej Unii Europejskiej”, czy „Koncentracion Lager Europa” niesionym w rocznicę stanu wojennego w Warszawie przez ludzi z poznańskiego Stowarzyszenia „Wierni Polsce”, a który tak pobudzał do głośnych sprzeciwów dziennikarzy rządowych mediów. Mogli

Gitara nie tylko do grania Krzysztof Wodniczak

K

arin Stanek śpiewała,że „...trzysta tysięcy gitar nam gra”, a Dariusz Michalski napisał opasłą 800 stronicową książkę zaczerpując z przeboju Karin Stanek i Czerwono-Czarnych tytuł lektury o polskim big beacie od lat pięćdziesiątych do siedemdziesiątych. To historia polskiej muzyki rozrywkowej lata 1958-1973.15 lat historii, lat które zaczęły się w okresie gomułkowskiej odwilży, a zakończyły się w epoce Gierka. Były więc gitary do czytania i do słuchania. Mieliśmy wyjątkową okazję jako poznaniacy i Wielkopolanie przez miesiąc słuchać rozbrzmiewających gitar. Trwała bowiem ósma edycja Akademia Gitary Festiwal. Czytając pierwszą stronę wydawnictwa festiwalowego poczułem się nawet nieco zaszczycony, bo wymieniono mnie w pozycji WSPARCIE.

Na Starym Rynku w Poznaniu zagrałem znając tylko trzy akordy C-dur, d-moll, F-dur razem z blisko 300 gitarzystami podczas Happeningu Gitarowego, największego wydarzenia Akademii Gitary. Kilkuset miłośników sześciu strun wspólnie zagrało utwór „Don’t worry, be happy” (Nie martw się, bądz szczęśliwy) Bobby’ego McFerrina. Ale było fajne. Oprócz dużych koncertów w poznańskiej Auli UAM i Archikatedrze Gnieźnieńskiej, usłyszeliśmy kameralne recitale klasycznych gitarzystów w ciekawych, często niestandardowych wnętrzach całej Wielkopolski. Organizatorzy, razem z Łukaszem Kuropaczewskim, szefem artystycznym i znakomitym gitarzystą nie tylko nie zawiedli stałych słuchaczy, melomanów, ale i poszerzyli to grono o nowych odbiorców. Docenili

to zrobić, a jednak tego nie zrobili. „Stać pana na więcej, dyrektorze” chciałoby się powiedzieć. K „STRATEGIE BUNTU”, wystawa zbiorowa, 28.08-11.10.2015. Artyści: Jacek Adamas, Wojciech Korkuć, Grupa The Krasnals, Jerzy „ Jurry” Zieliński, Zbigniew Warpechowski. Kurator: Piotr Bernatowicz. Współpraca koordynacyjna: Marcel Skierski.

oni różnorodność i staranny dobór artystów o światowej renomie. Mistrzowie i debiutanci, gitarzyści klasyczni, ale też mistrzowie flamenco, jazzu, nawet rocka – tacy grywają na tym festiwalu. Co więcej, czasami w roli głównej występuje nie gitara ale też mandolina, akordeon, harfa. Bo Akademia Gitary to festiwal ludzi kochających muzykę, którzy mają nieco zdrowego dystansu do wąskich muzycznych definicji. W rozdygotanym, rozpędzonym pulsie wydarzeń dni bieżących czasami po prostu zapominamy, co nam się przytrafiło, zacierają się w pamięci ważne chwile. Ja odbyłem taką muzyczną podróż po raz ósmy, a dzięki skonstruowanemu w formie specyficznemu kompendium przez Łukasza Kuropaczewskiego programowi imprezy doznawałem niekiedy wspaniałych i niecodziennych uniesień muzycznych, bowiem posłuchać było można wielu najwspanialszych wśród żyjących i koncertujących gitarzystów. Więc po prostu – wielkie dziękujemy za tę imprezę. I oczywiście prosimy o jeszcze. K

Poznański Klub Gazety Polskiej im. generała pilota Andrzeja Błasika

program spotkań · październik 2015 1 PAŹDZIERNIKA Projekcja filmu Jana Martiniego pt. “Poznański Czerwiec 1956 w relacji uczestników”. Bohaterami filmu są członkowie Klubu Zofia Bartoszewska i Jerzy Grabus. 8 PAŹDZIERNIKA spotkanie z członkami naszego klubu, którzy ubiegają się o mandat poselski do Sejmu. 10 PAŹDZIERNIKA Obchody 66. miesięcznicy katastrofy smoleńskiej. Godz. 17.00 – Msza św. w kościele pw. Najwyższego Zbawiciela przy ul. Fredry. Mszę św. odprawi ks. prof. Dominik Kubicki. Po Mszy św. w Marszu Pamięci przejście pod pomnik Ofiar Katynia i Sybiru. 15 PAŹDZIERNIKA Spotkanie klubowe. 22 PAŹDZIERNIKA Spotkanie klubowe poświęcone zbliżającym się wyborom m.in. szkolenie przedwyborcze, omówienie ordynacji wyborczej oraz uwag do ustawy „Prawo Wyborcze”. 29 PAŹDZIERNIKA Omówienie przebiegu i wyników wyborów; w związku z nadchodzącym 1 XI świętem Wszystkich Świętych – wspomnienie naszych zmarłych klubowiczów. Spotkania klubowe odbywają się w salce przy dolnym kościele pw. św. Wawrzyńca, ul. Przybyszewskiego 38, w każdy czwartek o godz. 17.30. Wszystkich klubowiczów i zainteresowanych serdecznie zapraszamy!


kurier WNET

18

Grzegorz Kucharczyk

P

ierwsza inicjatywa ufundowania w Poznaniu klasztoru karmelitanek bosych pojawiła się w 1624 roku. Miał on powstać na ówczesnym Przedmieściu Świętego Wojciecha w obrębie nieruchomości zakupionych na ten cel przez wojewodzinę łęczycką Katarzynę z Leszczyńskich Czarnkowską. W 1626 roku stosowną zgodę na zaistnienie poznańskiej fundacji wydało definitorium generalne zakonu. Taki był początek.

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a 350 lat obecności karmelitanek bosych w Poznaniu to historia ciągłego zaczynania na nowo, albo inaczej: to historia trwania mimo kolejnych Kulturkampfów – czy to w wykonaniu pruskich Kulturtregerów, czy niemieckich narodowych socjalistów, czy przybyłych wraz z Armią Czerwoną komunistów. Historia cichego, ale jakże obfitującego w duchowe owoce trwania we wspinaczce na Górę Karmel. Dzisiaj najlepiej ją widać z poznańskiego Wzgórza św. Wojciecha. Poznajmy ich historię.

Ostatecznie trzeba było czekać niemal czterdzieści lat na uwieńczenie powodzeniem tych starań. Burzliwy okres, w który weszła Rzeczpospolita w połowie stulecia (nieprzerwany ciąg wojen, zapoczątkowany w 1648 rokiem buntem Chmielnickiego, następnie zaś interwencją Moskwy i szwedzkim „potopem”), nie sprzyjały realizacji tego zamierzenia. Choć ludzie dobrej woli co rusz podejmowali starania, by sprowadzić do stolicy Wielkopolski karmelitanki boskie. W połowie stulecia o uposażenie przyszłego klasztoru zadbała specjalnym legatem podskarbina koronna Zofia z Tęczyńskich Daniłowiczowa. Koniec „potopu” oraz wsparcie pary królewskiej (zwłaszcza zaś zaangażowanie królowej Marii Ludwiki, żony króla Jana Kazimierza) stworzyło w szóstej dekadzie XVII wieku dogodne warunki do skutecznego przeprowadzenia inicjatywy, która zrodziła się czterdzieści lat wcześniej. 7 listopada 1665 roku z lubelskiego klasztoru pw. Niepokalanego Poczęcia NMP przybyły do Poznania cztery siostry na czele z m. Teresą Barbarą od Najświętszego Sakramentu (Teofila z Kretkowskich, wdowa po Janie Zadziku). Królewskie wsparcie okazało się pomocne w przełamaniu oporu poznańskiego magistratu niechętnego osiedleniu się karmelitanek bosych i dlatego piętrzącego przeszkody na drodze zakupu nieruchomości w obrębie miasta pod przyszły klasztor i kościół. W 1678 roku została zakończona budowa klasztoru przy ul. Psiej (dzisiaj ulica Szkolna). Sześć lat wcześniej rozpoczęto budowę świątyni przyklasztornej. Ciężkie chwile poznański klasztor karmelitanek przeżył na początku XVIII wieku, w okresie tzw. Wielkiej Wojny Północnej, gdy budynki klasztorne ucierpiały najpierw z powodu szwedzkiej okupacji Poznania (1703 r.), a następnie szturmu na miasto wojsk rosyjskich, saskich i polskich (1704 r.). Wcielenie Wielkopolski do Prus w wyniku drugiego rozbioru Polski (1793 r.) dla poznańskich karmelitanek – podobnie jak dla innych wspólnot zakonnych istniejących na ziemiach polskich zaanektowanych przez państwo Hohenzollernów – oznaczało początek długotrwających restrykcji.

Pod zaborami Te restrykcje to np. zakaz przyjmowania kandydatek, czy konfiskata majątku, których zwieńczeniem była podjęta 5 kwietnia 1823 roku przez rząd pruski decyzja o kasacie klasztoru karmelitanek bosych w stolicy Wielkopolski. Ich los w tym samym czasie podzieliły również inne katolickie zgromadzenia zakonne nad Wisłą i Wartą (w obrębie pruskiej monarchii). Kilkadziesiąt lat później na miejscu dawnego klasztoru wybudowano szpital miejski (istniejący do dzisiaj). Niemal dwieście lat po pierwszym przybyciu karmelitanek bosych do Poznania i ponad czterdzieści lat po pruskiej kasacie powróciły one do Grodu Przemysła. Po Wiośnie Ludów państwo Hohenzollernów stało się monarchią konstytucyjną, gwarantującą w swojej ustawie zasadniczej z 1850 roku autonomię dla Kościoła katolickiego. Usunięcie restrykcji prawnych, którymi dotąd obłożony był w całych Prusach Kościół stworzył dogodne warunki dla prawdziwego renesansu katolicyzmu w państwie Hohenzollernów. W ciągu dwudziestu kilku lat między zakończeniem Wiosny Ludów a początkiem antykatolickiego Kulturkampfu liczba osób zakonnych w Prusach wzrosła niemal dziesięciokrotnie (z 913 do 8795). Ten ogólny rozwój katolicyzmu w Prusach (powtórzmy: nie chodziło o żadne przywileje, wystarczyło usunięcie restrykcji) nie wyczerpywał tła towarzyszącego drugiej fundacji klasztoru karmelitanek bosych w Poznaniu. Odbywało się ono bowiem w szczególnym momencie w dziejach Ojczyzny i w dziejach całego Kościoła Powszechnego.

Historia długiego trwania 350 lat obecności Karmelitanek Bosych w Poznaniu

Powrót do Poznania Powracały one do stolicy Wielkopolski 15 lipca 1867 roku – trzy lata po klęsce powstania styczniowego, boleśnie współodczuwanej również przez Polaków zaboru pruskiego, rok po zwycięstwie Prus nad Austrią (wojna 1866 roku), które przesądziło o dominacji protestanckich Prus w jednoczących się Niemczech i zadecydowało o jednoczesnym usunięciu poza ich obręb katolickiej monarchii Habsburgów. W tym samym czasie swoją kulminację osiąga realizowana przez Piemont za cichym (Francja) lub głośnym (Wielka Brytania, Prusy) przyzwoleniem akcja wymierzona w Państwo Kościelne, czemu towarzyszyła systematycznie realizowana akcja propagandowa zniesławiająca papieża bł. Piusa IX. Należy mieć w pamięci ten kontekst, gdy czytamy ten zapis ze wspomnień jednej z poznańskich karmelitanek, która wspominając pierwsze lata drugiej fundacji karmelitańskiej w Poznaniu pisała: „Dziwne były nad tym Karmelem ukrytym drogi Opatrzności; żaden inny klasztor nie brał takiego udziału w sprawach Kościoła, żaden też nie wspomagał i ratował na wszystkie strony, jak ten Karmel na Wieżowej ulicy”. Można powiedzieć, że powrót karmelitanek do stolicy Wielkopolski wpisywał się również w realizowany wówczas nad Wartą polski program pracy organicznej, rozumiany jako szeroko pojęta praca Polaków nad sobą (bynajmniej nie tylko poprzez pomnażanie zasobów materialnych). Wszystkie najważniejsze inicjatywy organicznikowskie w Wielkopolsce były owocem współpracy dwóch warstw polskiego społeczeństwa: ziemian i katolickiego duchowieństwa (por. zjawisko księży – społeczników angażujących się w te inicjatywy za zgodą swoich zwierzchników). Dokładnie to samo współdziałanie legło u genezy drugiego osiedlenia karmelitanek bosych w Poznaniu. Spiritus movens tej inicjatywy była m. Jadwiga od św. Jana od Krzyża (hr. Jadwiga Wielhorska), która w 1859 roku złożyła śluby zakonne w Karmelu w Carcassonne (Francja). Tam w lipcu 1864 roku odwiedził ją wybitny duszpasterz polskiej emigracji i wielki patriota, o. Aleksander Jełowicki (zmartwychwstaniec), który zasugerował jej podjęcie starań na rzecz założenia klasztoru karmelitanek bosych w Wielkopolsce, by tam zanosić modlitwy na rzecz pogrążonej w żałobie narodowej Ojczyzny. W tym samym czasie akces do tej inicjatywy złożyło szereg przedstawicielek wybitnych wielkopolskich rodów ziemiańskich. Na czele „Komitetu pań” stanęła Maria z Brzostowskich Mycielska. Znalazły się w nim również m. in. hr. Ludwika Brzostowska, Maria Grudzińska, Elżbieta Czartoryska, Felicja Mielżyńska, Melania Skórzewska. 4 lutego 1865 roku wraz z innymi osobami znalazły się one wśród sygnatariuszy listu do arcybiskupa Leona Przyłuskiego proszącego o wyrażenie zgody na powstanie w Poznaniu klasztoru karmelitanek bosych. Swoją intencję autorzy listu ujmowali w następujących słowach: „Zdaje się, że Pan Bóg wybrał teraźniejszą chwilę

największego uciśnienia naszego Kościoła, ażby nam zesłać ten silny środek wyjednywania Jego miłosierdzia”. Śmierć abp. Przyłuskiego w marcu 1865 roku oraz negatywna opinia biskupa Carcassonne (z tamtejszego Karmelu miały przybyć karmelitanki do Poznania) odwlekły w czasie realizację idei powrotu karmelitanek do stolicy Wielkopolski. Zwłoka nie okazała się jednak zbyt długa. Kluczowe okazało się wsparcie dla tej inicjatywy ze strony papieża Piusa IX i nowego arcybiskupa poznańsko-gnieźnieńskiego Mieczysława Halki Ledóchowskiego. Życzeniem tego ostatniego było, aby dzieło drugiej fundacji klasztoru karmelitanek w Poznaniu dokonał Karmel z belgijskiego Cornillon. Z ośmiu zakonnic, które w lipcu 1867 roku przybyło do Wielkopolski sześć pochodziło z Bel-

„Klasztor poznański, założony przez m. Jadwigę Wielhorską, bezpośrednio lub pośrednio stał się matką wszystkich klasztorów karmelitanek bosych obecnie istniejących w Polsce” (o. Czesław Gil OCD). Z poznańskiego klasztoru wywodziły się bowiem zakonnice, które w kolejnych latach będą tworzyć fundacje karmelitańskie w Krakowie, Przemyślu i we Lwowie. Renesans katolicyzmu w Prusach po Wiośnie Ludów, a zwłaszcza dynamiczny rozwój katolickich zgromadzeń zakonnych w granicach państwa Hohenzollernów, był od początku solą w oku pruskich liberałów. Dla nich katolickie klasztory były „forpocztą ultramontanizmu”, zaprzeczeniem „prężnej, bo protestanckiej, niemieckiej kultury”. W odniesieniu do zaboru pruskiego dochodził również motyw narodowościowy. Wła-

Fot. z archiwum Sióstr Karmelitanek (2)

Pierwsze lata

już w sierpniu 1874 roku przeżył pierwszą rewizję ze strony pruskiej policji. Druga rewizja nastąpiła miesiąc później. W listopadzie tego samego roku władze pruskie skazały na banicję te z poznańskich karmelitanek, które nie pochodziły z Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Klasztor musiały opuścić wszystkie Belgijki oraz przeorysza m. Jadwiga Wielhorska. Władze zaborcze nie ustawały przy tym w wysiłkach, by przejąć majątek klasztoru wraz z budynkiem i parcelą, na której był postawiony. Zważywszy na to, że zakup nieruchomości został formalnie dokonany na nazwisko Marii Mycielskiej, rząd pruski nie miał podstaw prawnych do konfiskaty. Nie przeszkodziło mu to jednak w podjęciu ostatecznej decyzji o wypędzeniu sióstr z Poznania. 1 października 1875 roku pozostałe dotąd w klasztorze siostry, żegnane przez licznie zgromadzonych wiernych, opuściły dom przy ul. Wieżowej. Tymczasowe schronienie znalazły w Karmelu krakowskim przy ul. Kopernika. Uważając się za „zgromadzenie poznańskie na wygnaniu” wkrótce podjęły budowę drugiego klasztoru przy ul. Łobzowskiej. Po latach, gdy okazało się, że nie ma szans na powrót do Poznania, nieruchomość przy ul. Wieżowej sprzedały abp. Florianowi Stablewskiemu, który przeznaczył ją na potrzeby archidiecezjalnego seminarium duchownego.

W Polsce niepodległej

Dziwne były nad tym Karmelem ukrytym drogi Opatrzności, żaden inny klasztor nie brał takiego udziału w sprawach Kościoła, żaden też nie wspomagał i ratował na wszystkie strony, jak ten Karmel na Wieżowej ulicy. gii. Na czele odnowionego klasztoru stanęła przeorysza m. Jadwiga od św. Jana od Krzyża (Jadwiga Wielhorska). Powracające w 1867 roku karmelitanki zamieszkały w zakupionym dla nich przez hr. Marię Mycielską domu na Śródce przy ul. Wieżowej. W ciągu kilku lat na przyległym terenie wybudowano klasztor wraz z kaplicą. Mimo katastrofalnej powodzi na przełomie 1870 i 1871 roku zakonnice przetrwały w tej lokalizacji. Przez następne kilka lat klasztor przy ul. Wieżowej stał się ośrodkiem czynów pokutnych i wielkiej modlitwy za Kościół i Ojczyznę.

W cieniu Kulturkampfu Bez tej duchowej mocy poznański klasztor nie przyciągałby kolejnych kandydatek. W ciągu ośmiu lat jego istnienia czternaście kandydatek przyjęło w jego murach habit karmelitański (dziesięć z nich w tym samym miejscu złożyło śluby zakonne). Jak pisze współczesny badacz historii obecności karmelitanek bosych w Poznaniu:

dze pruskie doskonale zdawały sobie sprawę z roli, jaką odgrywał Kościół katolicki w utwierdzaniu skutecznego oporu Polaków przeciw naciskowi germanizacyjnemu. Rozpoczęta krótko po zjednoczeniu Niemiec przez Prusy (1871 r.) antykatolicka kampania zwana Kulturkampfem miała te dwa podstawowe motywy: w rdzennie niemieckich prowincjach państwa Hohenzollernów walkę na rzecz „wyższej” (tj. liberalno-protestanckiej) kultury, w zaborze pruskim zaś walkę – wedle słów samego Bismarcka – ze „spiskiem ultramontańsko – polskim”. Zasadniczym elementem kulturkampfowego ustawodawstwa były ustawy wymierzone w katolickie zakony. W 1872 roku skazano na banicję z obszaru Rzeszy Niemieckiej Towarzystwo Jezusowe oraz „zakony pokrewne” (m. in. redemptorystów). Trzy lata później pruski parlament uchwalił prawo przewidujące kasatę wszystkich istniejących na obszarze Prus katolickich zakonów, z wyjątkiem tych, które opiekowały się chorymi. Poznański klasztor karmelitanek bosych

Drugi powrót karmelitanek bosych do stolicy Wielkopolski nastąpił już w niepodległej Polsce. Krótko po zwycięskim zakończeniu Powstania Wielkopolskiego środowisko ziemian wielkopolskich w porozumieniu z arcybiskupem kard. Edmundem Dalborem podjęło starania na rzecz powrotu sióstr do Poznania. Wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem w dniu 3 lipca 1920 roku. Grupę fundacyjną tworzyło siedem sióstr, które początkowo osiedliły się na Łazarzu, przy ul. O. Kopczyńskiego. Ostatecznie klasztor wraz z kościołem został wybudowany na parceli przy ul. Niegolewskich, zakupionej w tym celu przez ks. Marię Ogińską. Nowy klasztor został uroczyście poświęcony 27 sierpnia 1927 roku przez Prymasa Polski, kard. Augusta Hlonda. 20 lipca 1933 roku dokonał on konsekracji klasztornego kościoła pw. Najświętszego Serca Jezusowego. Podobnie jak w okresie niewoli rozbiorów, również po odzyskaniu przez Polskę niepodległości klasztor karmelitanek bosych w Poznaniu był miejscem wielkiej modlitwy za Kościół i Ojczyznę. W sierpniu 1920 roku, gdy na przedpolach Warszawy ważyły się losy nie tylko Polski, ale całego cywilizowanego świata, siostry trwały na nieustannej modlitwie w intencji powstrzymania bolszewickiego pochodu na Europę. W międzywojennym Poznaniu przyklasztorny kościół przy ul. Niegolewskich był miejscem ożywionego kultu Najświętszego Serca

Jezusowego. Konsekrowany rok po wybudowaniu w centrum miasta Pomnika Wdzięczności Sacratissimi Cordi doskonale wpisywał się w ten wspaniały duchowy pejzaż tworzony przez kult Bożego Serca. Podobne też były losy tych dwóch miejsc po wkroczeniu Niemców do Poznania we wrześniu 1939 roku. Obydwa padły ofiarą realizowanej nad Wartą przez państwo niemieckie polityki germanizacji i dechrystianizacji. Pomnik Wdzięczności został zburzony jesienią 1939 roku, a rok później – w październiku 1940 roku – na mocy decyzji okupacyjnych władz niemieckich karmelitanki zostały wygnane z Poznania, a ich klasztor skonfiskowany (z przeznaczeniem na niemiecką szkołę muzyczną). Po raz kolejny miejscem schronienia okazał się Kraków. Stamtąd w marcu 1945 roku karmelitanki bose po raz trzeci powróciły do Poznania. Na mocy decyzji ówczesnego prowincjała karmelitów bosych o. Józefa Prusa, w porozumieniu z metropolitą krakowskim arcybiskupem Adamem Stefanem Sapiehą wspólnota poznańskich sióstr tuż przed powrotem została podzielona na dwie części. Trzynaście z nich pozostało w Krakowie, wzmacniając tamtejszą wspólnotę. Dwanaście powróciło nad Wartę. Od początku zetknęły się one z poważnymi problemami lokalowymi. Władze komunistyczne nie oddały zabudowań przy ul. Niegolewskich, początkowo urządzając tam katownię UB, by ostatecznie budynek klasztorny przeznaczyć na szpital położniczy (Klinika św. Rodziny). Trzeba ponadto pamiętać, że po 1945 roku w skutek niemieckiej oraz komunistycznej polityki eksterminacyjnej i wywłaszczeniowej nie było już w Wielkopolsce (podobnie jak w całej Polsce) ziemian – warstwy społecznej, która zarówno w XIX jak i w XX wieku zapewniała podstawy materialne dla fundacji kolejnych klasztorów sióstr karmelitanek w Poznaniu. Dzięki staraniom wspomnianego o. Józefa Prusa Komenda Wojskowa miasta Poznania wyraziła zgodę na wydzierżawienie siostrom domu wraz z ogrodem przy ul. Święty Wojciech 19. Cała parcela (o powierzchni ponad 3 500 metrów kwadratowych) wraz z budynkiem była mocno zniszczona w wyniku walk o położoną nieopodal Cytadelę. Przed siostrami, które przybyły do swojej nowej siedziby w październiku 1945 roku stanęło ogromne zadanie naprawienia zdewastowanego budynku. Już 4 listopada 1945 roku w ich domowej kaplicy został umieszczony Najświętszy Sakrament.

Ciężkie lata PRL-u Aż do upadku władzy komunistycznej w Polsce klasztor przy ul. Święty Wojciech był przedmiotem stałych szykan ze strony władz PRL. Nie godzono się na zmianę statusu tymczasowości w sensie własnościowym, dopiero w 1984 roku siostry otrzymały prawo wieczystej dzierżawy nieruchomości, na której stanął klasztor. Stałą praktyką były również szykany podatkowe (tzw. domiary). Budynek klasztorny swój obecny kształt zawdzięcza pracom budowlanym przeprowadzonym w latach 1983 – 1988. W tym samym czasie przyklasztorna parcela powiększyła się do ponad 7 000 metrów kwadratowych, dzięki pozyskaniu skarpy położonej za kościołem św. Wojciecha. Ostatecznie sprawy własnościowe zostały uregulowane w 1991 roku, gdy siostry nabyły prawo własności do wybudowanego przez siebie domu oraz gruntu. Mimo trudności oraz zawirowań dotyczących strony materialnej, od najważniejszej strony czyli życia duchowego klasztor karmelitanek bosych w Poznaniu po drugiej wojnie światowej nawiązywał do wielkiej tradycji wcześniejszych fundacji karmelitańskich w mieście nad Wartą. Dom przy ul. Święty Wojciech, podobnie jak wcześniej domy na Wieżowej i Niegolewskich, był miejscem ożywionej aktywności duchowej. To ona przyciągała kolejne kandydatki do poznańskiego Karmelu po 1945 roku. W ten sposób poznański klasztor karmelitanek bosych dokonał w kolejnych dziesięcioleciach fundacji nowych domów zakonnych w Częstochowie (1957 r.), Bydgoszczy (1966 r.), Oświęcimiu (1984 r.) oraz w Kodniu (1994 r.). K Do historii i dziejów współczesnych Sióstr Karmelitanek będziemy jeszcze wracać na łamach Wielkopolskiego Kuriera Wnet w tym jubileuszowym roku 350-lecia ich obecności w Poznaniu.

prof. Grzegorz Kucharczyk – historyk myśli politycznej XIX i XX wieku oraz historii Niemiec, współpracownik dwumiesięcznika „Polonia Christiana” oraz członek redakcji „Miłujcie się”.


kurier WNET

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

19

Mój Smoleńsk cz. III

Stanisław Kozłowski

Historia Polski i Smoleńska splata się ze sobą przez wieki w zadziwiający sposób. Uświadomiłem to sobie wtedy, gdy zestawiłem w jednym artykule wszystkie znane z historii fakty i ich okoliczności. Dziś trzecia, ostatnia część tej zadziwiającej i niesamowitej historii tego miasta – Smoleńska.

Z

a sprawą katyńskiego mordu, Smoleńsk powracał znów na karty historii Polski i wpisywał się w nią wielkimi, lecz dramatycznymi zgłoskami… Pragnienie pielgrzymowania do Katynia było wielkie i trwało we mnie od dawna. Pragnienie nawiedzenia Smoleńska było również nieustanne.

Zobaczyć Smoleńsk Niespodzianie zaistniała jednak sposobność wyjazdu do Smoleńska. Stał się on stacją poprzedzającą wyprawę do Katynia. Stanąłem więc w Smoleńsku, mieście siedmiu wzgórz, rozciągającym się po obu stronach Dniepru i jego niewielkich dopływów. Wzgórz wypełnionych zabudowaniami osadzonymi wśród zieleni drzew. Najstarsza część miasta znajduje się na wyniosłym, lewym brzegu rzeki. Jego centrum stanowił Kreml, dawniej dumny i potężny, później zniszczony, obecnie odbudowywany. Z bijącym sercem zatrzymałem się w tym miejscu Smoleńska. Zawładnął mną powiew polskiej historii. Droga którą zdążałem na Kreml była wyboista i pełna śmieci, a nieustannie mijali mnie biedni ludzie. Instynktownie rozglądałem się za wysokimi obronnymi murami miasta z 36 wieżami wzniesionych w latach 1596-1600. Niestety, daremnie. Natknąłem się tylko na jedną mocno zniszczoną bramę, może Nikolską? Natomiast opuszczając stary Smoleńsk ku wielkiemu zdziwieniu ujrzałem nad Dnieprem nowe mury z czerwonej cegły, zapewne wzniesione w miejscu pierwotnych. W murach obronnych starego Smoleńska były trzy bramy wjazdowe. Nad bramą Dnieprowską znajdował się w przeszłości obraz Matki Boskiej Smoleńskiej, umieszczony tam w 1602 roku, z polecenia cara Borysa Godunowa. Był on kopią obrazu Madonny z soboru Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny. (Gdzie jesteś teraz Bramna Madonno tego miasta?). Przy ulicy wiodącej od tej bramy do bramy Mołochowskiej istniał kiedyś monastyr Troicki i cerkiew św. Dymitra. Tą ulicą dochodziło się też do drogi wiodącej do Rosłowia, przy której znajdował się kościół i cmentarz katolicki. Znajdował się? Nie, to nie przeszłość! On istnieje!

Dzieje budowli Przedziwne są dzieje tej budowli. Pierwszy kościół katolicki w Smoleńsku wybudowano w XII wieku, a więc wówczas, kiedy na tej ziemi dominowało już prawosławie. Warto zaznaczyć, że w tym stuleciu istniało w Smoleńsku około 40 cerkwi, a więc więcej niż w Kijowie czy w Nowogrodzie! Informacja o obecności katolickiej światyni nie jest nieprawdopodobna, wszak w tamtych czasach Smoleńsk znajdował się na wielkim szlaku handlowym, był miejscem spotykania się różnych kultur i religii. W tamtych odległych czasach mogli więc zaistnieć w Smoleńsku franciszkanie ze swoją świątynią. Toteż jest prawdopodobne, że w XVII wieku wznowili w tym mieście swoją działalność. Z całą pewnością z fundacji króla Zygmunta III Wazy, datowanej ma 27 października 1620 roku, wybudowali w XVII wieku swój klasztor. Stanowił on nagrodę dla franciszkanów za dobre wypełnianie swoich obowiązków duszpasterskich wśród żołnierzy polskiej armii. Pierwszym jego przełożonym był ojciec Stanisław Bojanecki. Byt zakonników zabezpieczały podarowane klasztorowi przez króla wsie: Jackowo, Hlinniki, Orzechowo, Kołupajewo i Mieszczyno. Klasztor, zaprojektowany przez Wilhelma Appelmanna, zlokalizowano na wzgórzu Wasilkowa, a więc w obrębie murów miasta. Klasztor otaczały, stworzone przez zakonników, rozległe ogrody. Dziełem zakonników była też bardzo bogata biblioteka. W przyklasztornym kościele znajdował się obraz

CC BY-SA 2.5, Wikimedia Commons

Matki Boskiej otaczany wielką czcią, której dowodem były liczne wota. Obraz ten pragnęli zabrać ze sobą zakonnicy, kiedy przez carskie wojska zostali zmuszeni do opuszczenia klasztoru. W roku 1655, w efekcie działań wojennych podjętych przez cara, Smoleńsk znalazł się bowiem w granicach państwa moskiewskiego. Obraz pozostał więc w Smoleńsku. Cenną bibliotekę zarekwirowały władze carskie wypłacając zakonowi symboliczne odszkodowanie. Po stu latach wygnania franciszkanie ponownie wrócili do Smoleńska. W latach 1735-1748 wybudowali kościół pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Nabożeństwa sprawowali w obrządku katolickim. Zorganizowali parafię. Jej żywot nie był jednak długi. W efekcie rozbiorów Rzeczypospolitej Smoleńsk znalazł się bowiem w cesarstwie rosyjskim. Poddana carskim represjom prowadzona przez franciszkanów parafia – podupadła. (Ostatnie informacje o franciszkanach w Smoleńsku pochodzą z roku 1855.) Niszczeniu ulegał także kościół i popadł w całkowitą ruinę. Dzięki zaangażowaniu się franciszkanów, a także za zgodą władz rządowych i metropolity Pawłowskiego, w roku 1838 wybudowany został nowy kościół pod pierwotnym wezwaniem, ale na innym wzgórzu i pobliżu cmentarza żołnierzy francuskich, których tak wiele poległo w walkach o Smoleńsk w roku 1812 (…) Żywot tej smoleńskiej świątyni nie był również zbyt długi. A co najważniejsze okazała się ona zbyt mała na potrzeby wiernych. Toteż podjęto działania dla budowy nowego kościoła. Zaprojektował go Michał Mejszera i jego syn – także Michał. Obiekt został wzniesiony ze składek miejscowej społeczności, przede wszystkim polskich zesłańców i ich potomków. Budowę neogotyckiej świątyni, z czerwonej cegły, zakończono w roku 1896 i 13 października odprawiono w niej pierwszą Mszę Świętą. Freski we wnętrzu kościoła, pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, wykonał polski arystokrata – hrabia Plater. Podaje się, że w roku 1902 parafia liczyła 11 000 osób w 40-tysiecznym Smoleńsku! W parafii działały trzy ochronki, dwa domy starców, a także warsztaty w których młodzież mogła uczyć się zawodu! Po zwycięstwie bolszewickiej rewolucji nastał czas walki z Kościołem. Także w Smoleńsku. Jeszcze w roku 1930 odprawiano w nim publicznie Msze Święte. W roku 1938 kościół definitywnie zamknięto – „na prośbę parafian”. W roku 1941 Niemcy otwarli, na krótko, świątynię dla żołnierzy Wermachtu. Miejscowi wierni bali się jednak do niej przychodzić na nabożeństwa. Po zakończeniu wojny kościół zamieniono na śpichlerz, a w roku 1952 utworzono w nim archiwum miejskie, które trwa w nim do dziś. Podobno jest ono też miejscem przechowywania zrabowanych podczas wojny księgozbiorów. Budowla jest jeszcze w nie najgorszym stanie, ale w niektórych enklawach dachu wyrastają małe brzozy. Mimo wybudowania nowych pomieszczeń dla archiwum, zapewnień składanych przez smoleńskie władze, protestów miejscowej ludności oraz polskich władz obiekt pozostaje w rękach miejscowej władzy. Smoleńską parafię znów prowadzą franciszkanie, którzy w oczekiwaniu na cud zwrotu kościoła wybudowali przy nim murowaną kaplicę. To w niej przeżywamy celebrację eucharystycznej ofiary. Czyż nie był to cud?

10 kwietnia 2010 Z bolesnym sercem opuszczałem Smoleńsk. Radość nawiedzenia tego miasta tłumił jednak pesymizm. Jak potoczą się twoje dzieje miasto historią bogate. Miasto wielkiej Rosji. Miasto wielkiej Rzeczypospolitej. Świadku polskich dziejówi… Ale także, za sprawą tych odwiedzin, miasto moje. Nigdy już więcej

cię nie zobaczę. Znikniesz z kart historii Polski, bo czym możesz się wpisać się w jej najnowsze dzieje… Przemieścisz się także na obrzeża słabnącej mojej pamięci… Tak myślałem do 10 kwietnia AD 2010. Tego dnia po raz drugi zapragnąłem pielgrzymować do Smoleńska. Jak najszybciej. Ziemio Smoleńska zbroczona polską krwią stajesz się Ziemią Świętą. Pozostajesz Smoleńsku Polski i moim miastem. Pozostaniesz na zawsze. Twoja bowiem rola w dziejach Polski uległa spotęgowaniu. Dla prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i jego 95 osób towarzyszących – intelektualnych, politycznych i duchowych elit narodu – stałeś się Smoleńsku bramą ich przejścia do wieczności i miastem jeszcze większego zespolenia z Katyniem i z Polską. Dokonane w Smoleńsku morderstwo na Prezydencie Rzeczypospolitej – Lechu Kaczyńskim i osobach mu towarzyszących – wpisuje to miasto w najnowszą historię naszego kraju. To ze Smoleńska, a nie z Moskwy, na pokładzie polskiego samolotu przybył do Warszawy śp. Prezydent wraz z Małżonką. Teraz już z całą pewnością można stwierdzić – Ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd. Bo wolność krzyżami się mierzy… Kiedy 10 kwietnia 2010 roku, w momencie największego nasilenia dramatu, potęgowanego strzępami informacji, zebrani na Polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu uczestnicy uroczystości 70 rocznicy katyńskiego mordu zdali się pogrążać w marazmie i bezradności, sytuację opanował proboszcz smoleńskiej parafii, franciszkanin, ojciec Ptolemeusz Jacek. Podjął się bowiem wygłoszenia kazania podczas Mszy Świętej, której zechciał przewodniczyć ksiądz prałat Julian Żołnierkiewicz. To była pierwsza Eucharystia za Ofiary Katynia 1940 i za Ofiary Smoleńska 2010. I Ojciec Ptolemeusz przemówił: Pogrążony w smutku i żałobie narodzie polski!... Msza Święta miała inaczej wyglądać. Miało być inaczej, przede wszystkim te krzesła miały być zajęte…Chce się powiedzieć: Czym jest życie? Dziś jest a jutro go nie ma... Doczesne szczątki Prezydenta i Jego żony Marii spoczęły w Krakowie, w podziemiach katedry na Wawelu. W dzieje tego miasta od dawna wpisany jest Smoleńsk. Stało się tak, nie tylko za sprawą rządzących Rzeczypospolitą władców, ale także za sprawą ulicy nazwanej Smoleńsk. Została ona wytyczona w drugiej połowie XIX wieku i wiodła od Bramy Wiślanej w stronę Jurydyki Smoleńsk, czyli krakowskiego sądu grodzkiego. Początkowo była bezimienna, potem nazwano ją Smoleńska. W roku 1881 ulicy nadano nazwę Smoleńsk. Dlaczego taką? Pozostanie to tajemnicą tego miasta. Ze Smoleńskiem Kraków jest też zjednoczony poprzez dzieło Jana Matejki stworzone w roku 1862 a noszące tytuł: Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony wobec straconego Smoleńska. Piękna koncepcja dzieła – rozbawiony dwór i zadumanie błazna w momencie, kiedy przychodzi dramatyczna wiadomość o utracie Smoleńska. I jeszcze jedna uwaga – na tym obrazie Stańczyk ma twarz Jana Matejki… Kraków i Smoleńsk – dwa miasta w braterskim uścisku zjednoczone…

Więź bardzo osobista W moim poszukiwaniu więzi pomiędzy dziejami Rzeczypospolitej i dziejami Smoleńska jest też bardzo osobisty, i to niedawno odkryty, akcent. Stało się tak za sprawą Zygmunta Pietruszczyńskiego – profesora Wydziału Rolniczo-Leśnego mojego macierzystego Uniwersytetu Poznańskiego, a także Wyższej Szkoły Rolniczej w Poznaniu. Dysponujący dużą wiedzą rolniczą zdobytą podczas studiów na Wyższych Kursach Rolniczych w Warszawie, a także w innych miastach Europy, Zygmunt Pietruszczyński znalazł dłuższe zatrudnienie w Kownieńskiej Stacji Doświadczalnej zlokalizowanej w Bejsagole, na kilka lat przed

wybuchem I Wojny Światowej. Działalność tej placówki została dostrzeżona i doceniona przez władze carskie, skoro w 1916 roku wobec zagrożenia zbliżającym się frontem, zarządzono jej ewakuację do Smoleńska. Ewakuację w sferze osobowej, inżynieryjno-technicznej, a przede wszystkim w roślinnej. Także ofiarnie pracując w Smoleńsku profesor Pietruszczyński znalazł uznanie przez Departament Rolnictwa Rosji, czego wyrazem było powołanie Profesora do prac związanych z organizacją zbioru, suszenia, prasowania i ekspedycji siana dla potrzeb armii rosyjskiej na froncie oraz delegowanie go do kierowania akcją Monopolu Zbożowego Guberni Smoleńskiej. Jego praca na tych stanowiskach

została też zaakceptowana przez bolszewicką Radę Smoleńską działającą po zwycięstwie rewolucji październikowej. Pobytu w Smoleńsku profesor Zygmunt Pietruszczyński nie ograniczał do pracy zawodowej i naukowej. Prowadził też działalność społeczno-polityczną. Wspomagał komitet niosący pomoc wygnańcom, organizował opiekę nad więźniami politycznymi. Działał również, początkowo konspiracyjnie,

w strukturach Polskiej Partii Socjalistycznej. Po rewolucji Profesor Pietruszczyński stanął na czele smoleńskiego komitetu okręgowego PPS oraz wybrany został, na podstawie powszechnego głosowania uchodźców polskich, na przewodniczącego Polskiej Rady Wygnańczej Okręgu Smoleńskiego. Funkcję tę pełnił do momentu powrotu do wolnej Rzeczypospolitej, co nastąpiło pod koniec 1918 roku. K

Prof. dr hab. Stanisław Kozłowski – profesor zwyczajny w Katedrze Łąkarstwa i Krajobrazu Przyrodniczego na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu, członek Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu.

Pamięci męczeństwa kresowian Ewa Ciosek Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć – tracą życie. (C. K. Norwid)

T

a tablica jest jak symbol. Ma formę tarczy rycerskiej z rdzawej blachy z dwoma śladami przestrzeleń. Symbolizuje Wołyń i Kresy Południowo-Wschodnie, które przez 600 lat broniły Polski przed zagrożeniami płynącymi ze wschodu i południa Europy. W centralnym miejscu tarczy umieszczono wizerunek Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, która jest patronką wypędzonych z Kresów Polaków. Obraz, cieszący się ogromnym kultem, do 1945 roku przebywał w kościele klasztornym karmelitanek bosych we Lwowie. Dziś znajduje się na wielkopolskiej ziemi, bo w tragicznych okolicznościach został wywieziony do Polski i dziś jest w Kaliszu. Na tablicy pod obrazem umieszczono trzy herby ziem najbardziej doświadczonych zbrodniami ukraińskich nacjonalistów oraz inskrypcja z wyraźnymi śladami zniszczeń. Warto zajrzeć do kościoła p.w. Jana Kantego w Poznaniu, gdzie znajduje się ta tablica, warto ją obejrzeć i pomodlić się za ofiary tamtych nieludzkich zbrodni. 19 września 2015 r. tablicę tę odsłonił pan Kazimierz Góra, urodzony we Lwowie mieszkaniec Wielkopolski, świadek tamtych wydarzeń. Wykonawcami wizerunku Matki Boskiej i herbów, wykonanych z mosiądzu jest artysta Włodzimierz Błudnik, inskrypcję wykonał poznański grawer Wojciech Remiszewski. Ta skromna tablica

upamiętnia ofiary ludobójstwa na Wołyniu i tzw. Galicji Wschodniej w latach 1939-1947 oraz wypędzonych, którzy uciekli przed masakrą. Uroczystość jej odsłonięcia była wzruszająca. Wzięli w niej udział uczestnicy tamtych wydarzeń, liczne rodziny kresowe, które mimo upływu lat pogrążone są w ciągłym bólu i nieukojonym żalu, nie mogąc pogodzić się z zagładą ludzi oraz wielonarodowego i wielokulturowego dziedzictwa, które trwało tam od wieków we wzajemnym poszanowaniu i tolerancji. Dzieje się tak, gdyż Kresowianie do dziś nie doczekali się słów ani gestów potępiających sprawców zbrodni ludobójstwa. Wręcz przeciwnie, dzisiejsza Ukraina, oficjalnie gloryfikuje sprawców tych zbrodni, bandytów z OUN i UPA, stawia ich w panteonie bohaterów narodowych. A przecież dziś już wiemy, że nacjonaliści ukraińscy z OUN i UPA w barbarzyński sposób zamordowali ponad 25 tys. Polaków i chroniących ich Ukraińców. Z tej liczby udało się zidentyfikować około 160 tys polskich ofiar. Dane te pochodzą z badań Władysława Siemaszko i jego córki Ewy, którzy dokumentują skrupulatnie zbrodnie ludobójstwa dokonane na wołyńskich Polakach w czasie II wojny światowej i którzy za swą mrówczą pracę zostali uhonorowani m.in. nagrodą

Zdaniem kobiety Natalia Hajdasz studentka

O

statnie wydanie francuskiego Le Point (nr 2244/15) zaskoczyło mnie doborem tematu okładkowego. Na pierwszej stronie ukazało się bowiem zdjęcie niemieckiej kanclerz Angeli Merkel: uśmiechniętej, budzącej zaufanie, dobrotliwej i stanowczej jednocześnie. Do tego podpis: „Niesamowita pani Merkel. Gdyby tylko była Francuzką...” Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tego rodzaju uwielbieniem polityka działającego w innym kraju! Artykuł liczący zresztą aż osiem stron, nie jest też zwykłego rodzaju laurką. Autor śledzi w nim wszystkie najważniejsze momenty z życia pani kanclerz, za punkt startu uznając powołanie na ministra jesienią 1991 roku w wieku zaledwie 36 lat. Nie wgłębiając się już w temat, czemu pozytywny wizerunek szefowej Niemiec w oczach Francuzów może służyć w momencie, gdy decyduje się o potencjalnej islamizacji Europy, wśród natłoku myśli

uderzyła mnie jeszcze jedna: że ta osoba na stanowisku kanclerza Niemiec od 10 lat jest... kobietą. Najpiękniejsze w tym odkryciu jest to, że jest ono takie proste, takie oczywiste. Mimo że z pewnością nie mam dla pani Merkel takiego uwielbienia, jak wspomniany wyżej dziennikarz, sam fakt bardzo mnie cieszy. Podobną sytuację mamy dzisiaj w Polsce. Gdy tylko Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło, że ich kandydatką na przyszłego premiera jest Beata Szydło, zrozumiałam, że oto po raz pierwszy w historii Polski o ten urząd ubiegają się dwie kobiety i jedna z nich wygra. Bardzo cieszy mnie też, że tak rzadko się o tym fakcie wspomina, że przy różnego rodzaju analizach programu partii, ich medialnego wizerunku, kolejnych posunięć w kampanii wyborczej już nikt nie dodaje na początku, że to kobieta stanie na czele. Zarządzanie jest rozumiane inaczej przez kobiety i mężczyzn, inne są też ich relacje

Kustosza Pamięci Narodowej i medalem Pro Memoria. Trudno więc podważać ich szokujące dla wielu dane. Tragedią Kresowian jest również to, że dzisiejsza Ukraina odmawia pomordowanym ekshumacji i godnego pochówku. Mszę św. w intencji ofiar koncelebrowali ks. kanonik Andrzej Marciniak, proboszcz parafii pw. św. Jana Kantego, krajowy duszpasterz Sybiraków, ks. Zdzisław Banaś oraz ks. prałat Jan Stanisławski. Wartę honorową wystawił Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej. W uroczystości uczestniczyły liczne poczty sztandarowe w tym Światowego Związku Armii Krajowej środowisko „Ostra Brama” prezentowany przez Stowarzyszenie Odra-Niemen, młodzież z gimnazjum nr 65 im. Orląt Lwowskich, Towarzystwo Gimnastyczne SOKÓŁ – gniazdo Poznań. Na uroczystość przybyli nie tylko przedstawiciele rodzin poznańskich, ale także Zielonej Góry, Głogowa, Pniew. Szamotuł, Sulikowa, Nowych Bielic, Leszna Wschowy i innych miejscowości. Ci, którzy pamiętają i którzy chcą poznać dzieje swojej ojczyzny. K

ze współpracownikami i postrzeganie problemów. Ta równość, o którą walczymy, nie wskazuje, że kobieta na stanowisku lidera będzie pracować tak samo jak mężczyzna, ale że będzie to praca tak samo wartościowa. To inne spojrzenie w moim przekonaniu może być wielkim atutem. W dodatku: nie wszystkie przecież jesteśmy takie same. Tak jak istnieją kompetentni i zaradni szefowie-mężczyźni, tak istnieją kompetentne i zaradne kobiety. Ta zmiana mentalności dokonuje się powoli i po cichu, jak widać. To też zmiany, które widzimy w swoim własnym środowisku: że nie tylko dziewczynki muszą w domu sprzątać, że do dyskusji na tematy polityczne może wtrącić się kobieta, a profesor podczas ustnego egzaminu nie zada mi łatwiejszego pytania, ponieważ ładnie wyglądam. Za przejaw tej tendencji uznaję też wystawienie na pierwszym miejscu w okręgu kalisko –leszczyńskim Joanny Lichockiej jako kandydatki na posła PiS w wyborach parlamentarnych z grona czynnie działających społecznie dziennikarzy. Mnie podoba się to, że jest kobietą, ale piszę o tym dlatego, iż jestem przekonana, że nie z tego powodu dostała taką propozycję. K


kurier WNET

20

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a Stanisław Mikołajczak kandydat PiS na senatora w okręgu nr 91 (Poznań) pracownik naukowo-dydaktyczny UAM, profesor nauk humanistycznych z zakresu językoznawstwa, autor podręczników i artykułów naukowych, wypromował siedmiu doktorów i setki magistrantów, współzałożyciel w 1980 r. NSZZ „Solidarność” w regionie poznańskim w ok. 30 zakładach pracy, w tym w UAM i Politechnice Poznańskiej,

internowany w stanie wojennym (przez siedem miesięcy), w 1989 r. odbudowywał NSZZ „Solidarność” na UAM; w latach 1992-93 dyrektor zespołu doradców wicepremiera P. Łączkowskiego (w rządzie Hanny Suchockiej), radny miasta Poznania w latach 1998-2002; inicjator i założyciel pierwszego w Polsce poznańskiego Akademickiego Klubu

Obywatelskiego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego nieprzerwanie jest prezesem od 2010 r., inicjator i współorganizator koncertów z okazji Święta Niepodległości w Poznaniu, inicjator i organizator Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności w Poznaniu, którego jest prezesem.

Kandydaci PiS na posłów w okręgu nr 39 (Poznań i powiat poznański ziemski) Nr 1 Tadeusz Antoni Dziuba

Nr 2 Dariusz Lipiński

Nr 3 Paweł Szałamacha

inżynier, doktor nauk technicznych, nauczyciel akademicki w poznańskim Uniwersytecie Przyrodniczym (nazwa obecna), do 2011 r. wicedyrektor w Najwyższej Izbie Kontroli; poseł na tzw. Sejm kontraktowy (1989-1991), wojewoda wielkopolski (2006-2007), radny miasta Poznania (2010-2011); poseł na Sejm VII kadencji (od 2011 r.), w połowie lat 90-tych członek–założyciel Porozumienia Centrum i szef struktur wojewódzkich tego stronnictwa, od 2011 r. członek rady politycznej PiS i prezes tej partii w okręgu poznańskim.

absolwent Wydziału Matematyki i Fizyki UAM, w latach 1998–2005 radny miasta Poznania, do 2002 przewodniczący, a potem wiceprzewodniczący Rady Miasta. Politycznie związany najpierw z Akcją Wyborczą Solidarność (od 1997 do 2002 r.), od 2002 r. członek Platformy Obywatelskiej, poseł V i VI kadencji w okręgu poznańskim. W 2009 bez powodzenia kandydował z listy Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego. W marcu 2014 przeszedł z PO do Polski Razem Jarosława Gowina.

ukończył studia prawnicze na UAM w Poznaniu. Studiował też na uniwersytetach w Belgii i USA (Cambridge, Uniwersytet Harvarda), jest radcą prawnym; współzałożyciel Instytutu Sobieskiego, którego był członkiem zarządu, a później prezesem; ekspert PiS w dziedzinie gospodarki; w latach 2005-2007 podsekretarz stanu, a później sekretarz stanu w ministerstwie skarbu, od 2011 r. poseł na Sejm VII kadencji.

Nr 4 Zbigniew Hoffmann

Nr 5 Szymon Szynkowski vel Sęk

Nr 6 Lidia Danuta Dudziak

ukończył studia politologiczne na UAM w Poznaniu, pracował w urzędzie miasta Poznania na stanowisku pełnomocnika prezydenta ds. bezpieczeństwa. W l. 2006-2007 pierwszy wicewojewoda wielkopolski, a następnie wojewoda kujawsko-pomorski. W latach 2009-2010 ekspert w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, a następnie w kancelarii prezydenta RP L. Kaczyńskiego; współpracownik szefa kancelarii prezydenta RP ś.p. Wł. Stasiaka, obecnie radny Sejmiku Województwa Wielkopolskiego i przewodniczący klubu radnych PiS w sejmiku; w przeszłości członek Porozumienia Centrum, obecnie członek PiS.

absolwent Wydziału Prawa i Administracji UAM; współpracownik europosłów PiS: Marcina Libickiego, Konrada Szymańskiego i Ryszarda Czarneckiego, radny miasta Poznania kolejnych kadencji od 2006 r. Od początku pracy w tej radzie przewodniczący komisji rewizyjnej. Od 2012 r. przewodniczący klubu radnych PiS w Radzie Miasta Poznania. W lutym 2015 r. wybrany na delegata Poznania do Związku Miast Polskich, członek Zarządu tego związku; członek PiS od 2001 r.

ukończyła studia politologiczne oraz podyplomowe studia menadżera sportu. Członek NSZZ Solidarność od 1980 r. Przewodnicząca komisji ”S” w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego od 1992 r. Członek prezydium Zarządu Regionu Wielkopolska NSZZ „S”, radna Poznania pięciu kolejnych kadencji, czyli od 1998 r., członek kapituł: Sportowej i Złotej Róży, członek Zarządu Wielkopolskiego Związku Koszykówki. Otrzymała tytuł „Przyjaciel Sportu”, współpracuje z niepełnosprawnymi.

Nr 7 Tadeusz Zysk

Nr 8 Bogusław Roman Kiernicki

Nr 9 Ewa Jemielity

socjolog, po studiach pracownik Polskiej Akademii Nauk, (dziedzina - psychologia społeczna), od 1991 r. przedsiębiorca, właściciel i prezes wydawnictwa Zysk i Spółka, jednego z wiodących wydawnictw w Polsce. Firma ma charakter rodzinny. Członek zarządu poznańskiego Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jeden z inicjatorów i fundator medalu Przemysła II oraz jeden z inicjatorów i fundatorów corocznych koncertów niepodległościowych z okazji święta 11 listopada. Wiceprezes Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności w Poznaniu.

polityk, publicysta, historyk, działacz katolicki i menadżer. Członek Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka, prezes Fundacji św. Benedykta; uczestnik opozycji antykomunistycznej w latach 70- i 80- tych, w latach 90-tych współzałożyciel Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. W 2001 r. uczestnik Kongresu założycielskiego PiS (wystąpił z partii w 2007 r. razem z M. Jurkiem), członek honorowego komitetu wyborczego śp. Lecha Kaczyńskiego. Współzałożyciel chrześcijańsko-konserwatywnej „Prawicy Rzeczypospolitej”.

amerykanistka, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu i właścicielka gospodarstwa rolnego, radna miasta Poznania od 2010 r. (wiceprzewodnicząca klubu radnych PiS), pełnomocnik zarządu Fundacji Wspierania Rozwoju Transplantologii, członek PiS, członek Rady Osiedla Piątkowo, NSZZ „Solidarność” i Klubu Gazety Polskiej; redaguje stronę internetową ugrupowania w Poznaniu.

Nr 10 Zbigniew Czerwiński

Nr 11 Bartłomiej Wróblewski

Nr 12 Ewa Kuleczka-Drausowska

Ukończył studia historyczne na UAM oraz studia podyplomowe z zakresu rachunkowości oraz zarządzania w ochronie zdrowia. Przedsiębiorca od ponad dwudziestu lat; działacz opozycji antykomunistycznej od 1978 r., działacz NZS UAM, drukarz, kolporter, aresztowany w stanie wojennym; twórca samorządu studentów UAM w latach 80-tych; działacz ZCHN (1989-2001), od 2001 r. członek PiS; radny Rady Miasta Poznania (1994-1998), w latach 1998 - 2014 radny Sejmiku Województwa Wielkopolskiego, od 2005 do 2006 r. jego przewodniczący, a w latach w latach 2006-2014 przewodniczący klubu radnych PiS.

konstytucjonalista, dyrektor Instytutu Prawa SWPS w Poznaniu, w pracy naukowej zajmuje się prawem konstytucyjnym, prawami człowieka, prawem europejskim i teorią prawa; stworzył Archiwum Korporacyjne w Poznaniu (2001) oraz wirtualne Muzeum Polskich Korporacji Akademickich (2007). W 2014 został radnym Sejmiku Województwa Wielkopolskiego oraz członkiem Rady Programowej PiS , był szefem sztabu kampanii Andrzeja Dudy w powiecie poznańskim: należy do Klubu Wysokogórskiego w Poznaniu, jest zdobywcą Korony Ziemi (1998- 2014).

pedagog, biolog, historyk. Od 1994 r. nauczyciel przyrody i religii w szkole podstawowej, najpierw w Biedrusku, a potem w Suchym Lesie; organizator spotkań w Chludowie poświęconych działalności Romana Dmowskiego; działa też w Towarzystwie Historycznym im. Szembeków, Stowarzyszeniu Charytatywnym „Człowiek Człowiekowi” ( jest wiceprezesem) oraz Stowarzyszeniu Miłośników Lwowa i Kresów Wschodnich; członek Diecezjalnego Instytutu Akcji Katolickiej Archidiecezji Poznańskiej, radna powiatu poznańskiego w latach 2006-2010 oraz od 2014 r. , od 1995 r. w szeregach ZChN, w PiS od momentu powstania partii.

Nr 13 Dawid Olejniczak

Nr 14 Tomasz Jerzy Pawłowski

Nr 15 Maria Foltyn

inżynier logistyk, pracował głównie w handlu. Po 7 latach w zawodzie postanowił wykorzystać zdobyte umiejętności i spróbować swoich sił w nowej dziedzinie jaką jest promocja i wizerunek w polityce, w 2014 r. z sukcesem prowadził kampanię wyborczą kandydata PiS na wójta Czerwonaka (powiat poznański); od stycznia 2015 członek PiS.

ukończył studia kulturoznawcze, autor tekstów, aktor, reżyser, muzyk, wydał trzy autorskie płyty (ostatnią wspólnie z solistką Royal Academy of Music in London), w1998 r. otrzymał tytuł „Wielkopolanina Roku 1997” w plebiscycie Polskiego Radia na najpopularniejszego Wielkopolanina; od 2014 r. radny powiatu poznańskiego.

ukończyła studia pedagogiczne, prowadzi 110 ha gospodarstwo rolne w miejscowości Kubalin (powiat poznański), aktywnie uczestniczy w życiu swojej gminy poprzez angażowanie się w sprawy społeczne i kulturalne, w swoim środowisku finansuje wiele lokalnych inicjatyw; członek AKO.

Nr 16 Filip Wiśniewski

Nr 17 Iwona Brzozowska

Nr 18 Kamila Comba

menadżer sportowy, pracował w agencji menadżerskiej, która reprezentuje czołowych sportowców polskich, później założył własną agencję reprezentującą piłkarzy, trenerów i kluby piłki nożnej; od 2014 r. jest doradcą marketingowym fundacji „Czerwone noski. Klown w szpitalu”.

absolwentka wydziału teologicznego UAM, ukończyła także studia podyplomowe w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu (techniki multimedialne oraz retoryka i komunikacja społeczna). Doktorantka na wydziale filozofii, kultury i sztuki KUL, w przeszłości nauczyciel wychowania przedszkolnego, a także bibliotekarka w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu, jako wolontariusz opiekuje się osobami starszymi i niepełnosprawnymi; od 2010 r. związana ze środowiskiem Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu; członek Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej im. generała pilota Andrzeja Błasika, administrator strony internetowej tego klubu.

z wykształcenia politolog, pracowała m. in. w branży motoryzacyjnej jako szef salonu samochodowego, była też współwłaścicielem firmy w branży RTV i pracowała w kancelarii notarialnej; od kilku lat w wyborach wspiera pracą organizacyjną kandydatów PiS w wyborach, m.in. organizowała w 2007 r. kampanię wyborczą posła Witolda Czarneckiego, a w 2014 r. wspomagała kampanię do europarlamentu posła Tadeusza Dziuby.

Nr 19 Zofia Dobrowolska

Nr 20 Filip Żelazny

Sławomir Hinc

Przez 35 lat była nauczycielem, najpierw nauczania początkowego, a później także nauczania dzieci upośledzonych umysłowo (pedagogika specjalna), 25 pełniła funkcję dyrektora szkoły w Dopiewcu, założyła fundację „Pro publiko bono”, m.in. współtworzyła komitet d. s. budowy pomnika ks. Mariana Żelazka; w latach 2010-2014 była wójtem gminy Dopiewo, wówczas m.in. wybudowano szkołę podstawową w Dąbrówce oraz przedszkola w Konarzewie i Skórzewie i centrum rehabilitacyjno-kulturalne w Konarzewie; od 2014 r. jest radną powiatu poznańskiego ziemskiego.

prawnik i politolog, prowadzi kancelarię radcy prawnego, udziela bezpłatnej pomocy prawnej w biurze europosła Ryszarda Czarneckiego,w latach 2005-2006 asystent przewodniczącego sejmiku wielkopolskiego, zaś w 2007 r. doradca Tadeusza Dziuby, ówczesnego wojewody wielkopolskiego, w latach 2006-2009 przewodniczący klubu radnych PiS w radzie miejskiej Kalisza, od 2014 r. przewodniczący klubu radnych PiS w radzie powiatu poznańskiego ziemskiego; od stycznia 2015 r. jest przewodniczącym Rady Nadzorczej Kaliskiego Przedsiębiorstwa Transportowego.

Kandydat PiS na senatora nr 90 (powiat poznański ziemski) dr nauk humanistycznych, prowadzi wykłady z socjologii i pedagogiki na uczelniach wyższych w Polsce i poza jej granicami, w latach 2009-2012 zastępca Prezydenta Miasta Poznania, obecnie doradca kilku samorządów w Wielkopolsce i prowadzi własną działalność gospodarczą.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.