Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 92 | Luty 2022

Page 1

■ U ■ R ■ I ■ E ■ R K K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Nr 92 luty · 2O22

9 zł

w tym 8% VAT

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

będzie w sprzedaży w kioskach sieci RUCH, Garmond Press, Kolporter oraz w Empikach

2 marca 2022

G G

A A

Z Z

EE

T T

A A

N N

II

E E

C C

O O

DD D

Z Z

II

E E

N N

N N

A A

Jestem głęboko zaniepokojony szybkimi zmianami społeczno-kulturowymi, których jesteśmy obecnie świadkami. Na przykład, gdy nie zachęca się już do zadawania pytań – a dotyczy to zwłaszcza środowisk naukowych – to wiemy, że społeczeństwo popadło w tyranię i totalitaryzm.

Może być potrzebny kozioł ofiarny dla rozładowania nagromadzonych emocji. Wyjątkowo nadającym się kandydatem może zostać właśnie Polska. Oby nie została obsadzona jednak w roli osła w tej rozgrywce. Dariusz Brożyniak

2

Donalda Tuska podróż do Polski

Szczepionka anty-covid to terapia genowa

Tusk zabiega na czele Antypisu o powrót na scenę polityczną. Przebieg jego podróży „do” Polski ukazuje, że to zagraniczna peregrynacja „swego chłopa z Gdańska”, jak mówią o nim Niemcy. Jan Bogatko

3

Tomislav Domazet-Lošo

Pojednanie a dialog

C

VECTORSTOCK.COM

hciałbym podzielić się z Państwem niektórymi wynikami moich projektów badawczych: projektu Chorwackiej Fundacji Naukowej Phylostratigraphy of Gene Gain and Loss oraz projektu DATACROSS. Ze względu na ogromne znaczenie publiczne tych wyników, a także dramatyczny rozwój sytuacji na świecie, uważam za swój obowiązek zabrać głos.

Dziwne twierdzenia o integracji mRNA Wraz z wprowadzeniem pierwszych szczepionek COVID-19 mRNA w 2020 roku, media głównego nurtu bardzo agresywnie twierdziły, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem. Bardzo mnie to zdziwiło, ponieważ wiem, że sekwencje mRNA integrują się z genomami

Jak to brak zaskoczenia? Kto mógłby spodziewać się tak agresywnej postawy Rosji? Przecież i jej prezydent, i minister spraw zagranicznych wielokrotnie zapewniali o dążeniu jedynie do pokoju. No tak, zapewniali. Pewien niemiecki krzykacz z małym wąsikiem też tak zapewniał.

Zupełny brak zaskoczenia Zbigniew Kopczyński

K

oronawirus odpowiedzialny za chorobę nazwaną COVID-19 pojawił się wśród nas 2 lata temu. Przynajmniej oficjalnie. Od dwóch lat to przycicha, to narasta w nowych wersjach nazywanych mutacjami. Obecnie jesteśmy na ostro wznoszącej się piątej fali jego wariantu wirusa o wdzięcznym imieniu Omicron i nic nie wskazuje na to, by obecny dwulatek nie miał dalej awansować w latach i zyskiwać na siłach. Według literatury specjalistycznej, bilans dwulatka jest obowiązkowy i ma fundamentalne znaczenie diagnos­tyczne. Większe niż te przypadające na następne lata życia. W takim razie spróbujmy dokonać dwuletniego bilansu i postawić diagnozę co do szans na jego dalszy rozwój i rezultaty samodzielnych i wspieranych psot. Oficjalnie podaje się, że w Polsce liczba stwierdzonych przypadków zakażeń COVID-19 to 4,22 mln (czyli ok. 111 tys. chorych na 1 milion mieszkańców), zgonów zaś z tego powodu oficjalnie było ok. 100 000 (czyli 2,63 tys. na 1 mln mieszkańców). Przy założeniu, że statystykom wiadomo o wszystkich przypadkach zarażenia, dawałoby to umieralność na poziomie ok. 2,6%. Cały świat odnotował liczbę 313 mln przypadków zachorowań

i że jest to ważny mechanizm powstawania nowych genów. To dziwne twierdzenie skłoniło mnie do poszukania więcej informacji w literaturze dotyczącej wakcynologii mRNA. Początkowo założyłem, że problem rozwiązano za pomocą jakiejś inżynierii genetycznej, która sprawia, że cząsteczki mRNA szczepionki są odporne na integrację z genomem.

P

rzykro było przez ostatnie dziesięciolecia patrzeć, jak rozsądni, wydawałoby się, ludzie nabierają się na maskirow­ kę z demokratyczną i pokojową Rosją. Byli wprawdzie tacy, którzy ostrzegali, ale robiono z nich oszołomów albo rusofobów, co szczególnie stosowano do Polaków. Zignorowano nawet ostrzeżenia tych agentów GRU i KGB, którzy zdecydowali się zmienić front. W miłej atmosferze samooszukiwania dążono do jak najściślejszych kontaktów ekonomicznych, politycznych, a nawet wojskowych, nie zważając na płynące stąd zagrożenia dla wolnego świata. Miłość zachodnich demokracji do Rosji, jak to z miłością bywa, okazała się ślepa. I to zaślepienie nie pozwalało zauważyć, że nawet za panowania gołąbków pokoju, Gorbaczowa i Jelcyna, Rosja interweniowała zbrojnie na Lit­ wie i w Naddnieprzu, wywołała wojnę

Dzięki mikroskopijnej drobince białka nad światem krąży duch, duch Orwella, tworząc wymarzone warun­ ki dla rozkwitu Nowego Wspaniałego Świata, oczywi­ ście po WIELKIM RESECIE, który według wszystkich znaków na niebie i ziemi już się zaczął. Nic już będzie tak jak było.

Bilans dwulatka

Adam Gniewecki

(czyli ok. 39,1 tys. chorych na 1 mln osób), a zgonów 5,5 mln (czyli 17,6 tys. na 1 mln chorujących), co dawałoby umieralność na poziomie ok. 1,8%. (Wyliczenia autora na podstawie danych z połowy stycznia br.). Oczywiście wiadomo jedynie o pewnej części liczby rzeczywistych zakażeń. Wielu nie chce zgłaszać się do lekarza, inni nie mogą, a jeszcze inni nie wiedzą, że są chorzy. Jest także masa mieszkańców naszej planety, którzy nie mają do lekarzy dostępu, ale zapewne przyczyn ich śmierci się

nie zna i nie rejestruje. Smutne. Wobec tego przez ile pomnożyć należy liczbę zakażeń i przez ile podzielić relatywną ilość przypadków zgonów w procentach rzeczywiście zakażonych? Rzeczywista umieralność jest zatem o wiele niższa od tej wyliczanej na podstawie danych oficjalnych. Czyli diabeł nie taki groźny, jak go malują. W takim razie po co go tak malują? Uważa się, że rzeczywista liczba zmarłych z powodu COVID-19, wliczając zatory w służbie zdrowia i utrudnienia w leczeniu innych chorób, jakie

Jednakże, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, odkryłem, że z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu dziedzina wakcynologii mRNA nie jest świadoma, że sekwencje mRNA często integrują się z genomami ludzi i innych organizmów. Ta bardzo dziwna niekonsekwencja wzbudziła moje zainteresowanie jako badacza.

Dialog nie jest łatwy do zainicjowania i nie musi przynieść od razu owoców. Zawsze jednak, zwłaszcza w sytuacji głębokich uprzedzeń, trzeba do niego dążyć i wierzyć, że przyniesie dobro, czasem odroczone. Teresa Grabińska

7

Dokończenie na str. 5

„Grantobiorcza” polonistyka w Gruzji, oderwała od niej części terytorium i prowadziła wojnę w Czeczenii. Następca tych dwóch gołąbków, w którego oczach pewien były amerykański prezydent ujrzał szczerego demokratę, był jedynie bardziej konsekwentny. Dokończył pacyfikacji Czeczenii, dziesiątkując jej ludność, później napadł na Gruzję i Ukrainę. A teraz stawia Zachodowi ultimatum, grożąc wojną na dużą skalę. Opłaciło się wieloletnie cierpliwe inwestowanie w płatnych agentów, agentów wpływu, a również w nieświadomych, pełnych dobrej woli pożytecznych idiotów: obrońców pokoju, środowiska i klimatu. Agenci wpływu to osobny, obszerny temat. Wystarczy sprawdzić, kto jest ostatecznym właścicielem firm czy sponsorem think tanków, w których dorabiają sobie wpływowe persony Unii Europejskiej. Dokończenie na str. 2

powoduje pandemia, jest znacznie wyższa. W tym zakresie dane statys­ tyczne cieszą się dyskrecją. W wielu krajach liczba „ponadnormatywnych” zgonów przewyższa liczbę zgonów spowodowanych bezpośrednio koronawirusem. Walka z zarazą pochłania więcej ofiar niż sama zaraza?! „ Jest całkiem możliwe, że liczba zgonów jest dwukrotnie większa od publikowanej” – mówi Amber D’Souza, profesor epidemiologii w Johns Hopkins Bloomberg School of Public Health. „Oficjalny wynik nie uwzględnia ogromnych szkód ubocznych spowodowanych przez covid. Na całym świecie chorzy unikają szukania opieki w obawie przed zarażeniem się, a poszczególne kraje przekierowują środki z innych krytycznych priorytetów opieki zdrowotnej. Liczba zgonów z np. powodu gruźlicy wzrosła po raz pierwszy od dekady”. Pandemia szczególnie mocno uderzyła w obie Ameryki i Europę. Od chwili jej ogłoszenia, w 9 miesięcy pochłonęła pierwszy milion ofiar. Drugi – w ciągu następnych 4 miesięcy, trzeci – w ciągu trzech. Kolejny milion zmarł w 82 dni, a piąty w 112. Mimo stworzenia szczepionki i jej stosowania, w drugim roku pandemii liczba ofiar rosła z miesiąca na miesiąc. Dokończenie na str. 10-11

W konferencyjnym obiegu były trzy „fokalizacje” – i to na nich miała się nade wszystko skoncentrować humanistyka w XXI wieku: 1) genderowa, 2) homoseksualna, 3) postholokaustowa. Kazimierz Nowosielski

13

Tren Fortynbrasa By lepiej zrozumieć wydarzenia w Polsce, naiwność społeczną, trzeba przypomnieć, co się działo wcześniej za wschodnią granicą. Zobaczyć, jak widziałby to Szekspir. Można sądzić, że to on napisał lub podyktował historię Rosji. Sławomir Matusz

17

Doktor Teresa Zarząd powiatu odwołał nagle ze stanowiska dyrektor Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki w Ciechanowie. Liczne sądy unieważniły to odwołanie. Ciechanowskie władze samorządowe ignorują te wyroki. Stefan Truszczyński

19

Ministerstwo Lewej Prawdy Grupowe myślenie lub gromadomyślenie to „uleganie ograniczającej sugestii i naciskowi grupy, której jest się członkiem”. Są na nie podatne zwłaszcza duże organizacje, środowiska zawodowe, korporacje, na przykład BBC. Andrzej Świdlicki

20

ind. 298050

Następny numer „Kuriera WNET”

Czy Polsce potrzebna jest wojna?

VECTORSTOCK.COM

P

rezydent Putin naprężył muskuły, zmobilizował wojsko na granicy z Ukrainą, rozpoczął manewry na Białorusi, postawił warunki Zachodowi i niczego nie uzyskał. Po początkowym wahaniu nawet główny lokator Białego Domu zdecydował się na wysłanie na Ukrainę sprzętu wojskowego, a jej prezydent wybrał z rosyjskiego alfabetu litery tworzące słowo NIET! To, co miało być sukcesem Putina, staje się jego kłopotem. Wprawdzie ma władzę wydać swoim wojskom rozkaz przekroczenia granicy, ale może być pewny, że Ukraińcy odpowiedzą z determinacją, a ich walka na pewno nie skończy się wraz z upadkiem ukraińskiej armii. Jeśli Rosjanie wejdą, nie tylko będą mieli drugi Afganistan, ale też doświadczą całkowitej izolacji ze strony euroatlantyckiego świata, a to będzie dla nich bardzo bolesne. Wydaje się, że Putin przegrał, bo wie, że alternatywą dla inwazji jest powrót żołnierzy do koszar, a to oznacza, że świat stwierdzi, że Rosja nie ma już siły na rozszerzanie imperium. A kraj, który Rosjanie traktowali jak swój, odwróci się do nich plecami i przyspieszy wędrówkę w kierunku Zachodu. Kryzys ukraiński wzmocni też relacje na linii Warszawa–Kijów. Fakt, że Niemcy zamanifestowali swoją niechęć do konfliktu z Rosją, a Polska bez warunków zadeklarowała swoje poparcie dla niepodległej Ukrainy, może otworzyć nowy rozdział w relacji polsko-ukraińskiej. Putin przegrywa, bo zapomniał o krajach neutralnych, szczególnie o Finlandii, której premier oświadczył, że jeśli Rosjanie uderzą na Ukrainę, to Finowie przystąpią do NATO. Putin przegrał, o ile gra toczyła się o to, o co myślimy, że się toczyła. Bo może być tak, że opinia publiczna wierzy w jedno, a rozmowy i interesy są zupełnie gdzie indziej. Nie tylko Putin przegrał. Przegrał też koronawirus. Na szczęście Boris Johnson lubi pić whisky w dobrym towarzystwie i po aferze balangowej zdjął z Anglików cały bagaż koronawirusowej paranoi. Powiedział im: od jutra jesteście wolni! Oczywiście ten głos wolności nie dotarł do Pekinu, który przygotował dla sportowców przyjeżdżających na olimpiadę specjalny covidowy tor przeszkód. Będą izolatoria, tunele, codzienne testowanie, specjalna aplikacja i ograniczenie kontaktów. W końcu Chiny są nie tylko ojczyzną wirusa, ale też mocarstwem najbardziej technologicznie rozwiniętym, co daje możliwość wszechstronnej kontroli. Mimo tego przez cały luty większość z nas będzie pasjonowała się igrzyskami olimpijskimi z nadzieją, że któryś z polskich sportowców zdobędzie medal, a emocje sportowe pozwolą zapomnieć o inflacji i szalejących cenach prądu i gazu i o słynnym Franku z Brukseli, który nie spocznie, dopóki nie doprowadzi swojego planu: zimno, ciemno i drogo do szczęśliwego końca. Powinniśmy być wszystkim bohaterom tego wstępniaka wdzięczni, bo o czym byśmy pisali, gdyby nie było ich aktywności? A tak – możemy Państwu przedstawić lutowy numer naszej Gazety Niecodziennej, w którym znajdą Państwo wiele ciekawych tekstów na głęboko angażujące nas obecnie tematy, nie znajdą zaś informacji o tym, że trwa akcja wspierania Mediów Wnet na zrzutka.pl/wspierajradiownet. K

Radio WNET Białystok 103,9 FM Bydgoszcz 104,4 FM Łódź 106,1 FM Kraków 95,2 FM Szczecin 98,9 FM Warszawa 87,8 FM Wrocław 96,8 FM


KURIER WNET · LUTY 2O22

2

AKTUALNOŚCI jedynie papierowy zapis. „Święte oburzenie” Ławrowa na faszystowską Ukrainę to najlepszy dowód na to, o jaki rodzaj intrygi tu chodzi. Zupełnie prostej, bo przecież ciągle na etosie „Wielikoj Otieczestwiennoj Wajny protiw faszizmu” osadzona jest współczesna Rosja. To oburzenie może więc mieć daleki zasięg.

FOT. WIKIPEDIA / MONTAŻ WOJCIECH SOBOLEWSKI

W

Sto lat temu światowa wojna przyniosła Polsce niepodległość. Wojna straszna, pochłaniająca bezprecedensową ilość ofiar, których ziemski ślad naznaczony jest lasami krzyży w całej, szczególnie zachodniej, Europie.

Czy Polsce potrzebna jest wojna? Dariusz Brożyniak

przywództwa w Stanach Zjednoczonych nie mógł zostać niezauważony. Już wpuszczenie na waszyngtoński Kapitol rebelianckiej gawiedzi było sygnałem bez precedensu w historii USA, całkowicie niewyobrażalnym na Kremlu. Nasycenie agenturalne tej tłuszczy jest ciągle przedmiotem dochodzenia, którego wstydliwych rezultatów pewnie nie poznamy. Sposób wycofania się amerykańskiej armii z Afganistanu stał się najprawdopodobniej najpoważniejszym przyczynkiem do podjęcia kluczowych decyzji w Moskwie. I trudno się dziwić. Polska z ogromnymi stratami własnymi jakoś przetrwała ostatnie sto lat. Utraciła praktycznie całą elitę narodową, 20% liczby ludności i 600 lat dziedzictwa kulturowego zrabowanego przez Sowietów 17 września 1939 r. na zagarniętej połowie terytorium. Sama jest zbyt osłabiona, by upominać się o swoje na wschodzie, ale kolejna wojna niesie

130 tys. moskiewskich żoł­ nierzy już stoi nad Ukrainą, a kolejne tysiące Azjatów tejże armii po przebyciu 6 tys. km dokonują, być może, okrążenia od strony Białorusi. ogromne ryzyko utraty wszystkiego. Powinniśmy zatem wszelkimi dyplomatycznymi siłami zadbać o własne status quo. Tymczasem dajemy się bezkrytycznie zaganiać w niebezpieczny narożnik państwa frontowego. Z zaciekłością oszalałego ratlerka obgryzamy od

dekady moskiewskie łydki, choć przez ponad 30 lat stanowimy wschodnią rubież NATO, jakby nie było – przy milczącej zgodzie Kremla. Dziś w końcu jednak pada żądanie wycofania się północnoatlantyckiego sojuszu z powrotem nad Odrę.

W

zameczku Mościckiego w Wiśle prezydent Ukrainy nazywa co chwilę polskiego prezydenta swym przyjacielem. Ta ogłoszona medialnie deklaracja „przyjaźni” pochodzi od państwa, które zgodnie z przyjętą w Kijowie doktryną osadzone jest na nie ulegającej przedawnieniu zbrodni wojennej i zbrodni przeciw ludzkości. Wystarczy tylko przypomnieć deklaracje programowe OUN, dla Wielkiej Ukrainy dopuszczające wszelkie metody z dowolną ilością ofiar, łącznie z czystką etniczną i ludobójstwem. Właśnie my, Polacy, doświadczyliśmy okrutnie tego, że nie był to

ielu w Polsce oczywiście powie, że jest czymś absolutnie niestosownym wyciąganie tych spraw właśnie dziś, kiedy 130 tys. moskiewskich żołnierzy już stoi nad Ukrainą, a kolejne tysiące Azjatów tejże armii po przebyciu 6 tys. km dokonują, być może, okrążenia od strony Białorusi. Jednak to w takiej właśnie sytuacji Ukraina zakłada na Polskę blokadę transportową, lwowskie lwy tkwią w paździerzu i szmatach, byłe polskie kościoły restaurowane za polskie pieniądze zamienia na cerkwie, sekuje z uporem polskie szkolnictwo, a proces ekshumacji i grzebania polskich kości jest z żelazną konsekwencją nadal betonowany. Prezydent Ukrainy przedstawia się w Kijowie amerykańskim dyplomatom jako przywódca imperium, i to pod mapą od Chełma, Jarosławia, Przemyśla po Kubań, by jednocześnie liczyć na możliwość ucieczki tysięcy Ukraińców właśnie do Polski i na zaplecze tam dla ewentualnej partyzantki. Tak więc chyba tylko wyjątkowym nasyceniem Polski przez rosyjską agenturę można wytłumaczyć postawę wielu, skutkującą relatywizacją takiej wiedzy i takiej pamięci. Można mieć ogromne wątpliwości, czy obecną polską klasę polityczną w ogóle stać na jakieś szersze i perspektywiczne spojrzenie. Na przewidywanie, że Niemcy, będący realnym i już wypróbowanym kamratem Ukrainy, szykują się, ze wsparciem całej UE, także do skoku. Polityczna konstelacja, „zygzakowaty” kurs amerykański, mogą doprowadzić w rezultacie do dyplomatycznej ugody wobec bardzo powiązanych ze sobą interesów Waszyngtonu, Berlina i Moskwy. Powtarzając za Dmowskim, że Ukraina stanie się żerowiskiem międzynarodowych interesów, doceniając jego bystrość umysłu, można przypuścić, że zostanie jednak oszczędzona. Wtedy może być potrzebny kozioł ofiarny dla rozładowania nagromadzonych emocji. Wyjątkowo nadającym się kandydatem może zostać właśnie Polska. Oby nie została obsadzona jednak w roli osła w tej rozgrywce. Dziś, wbrew pozorom, mogą ważyć się przede wszystkim losy „Kraju nad Wisłą”. K

W

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Dokończenie ze str. 1

Zupełny brak zaskoczenia Zbigniew Kopczyński skromny acz ambitny doktorant o nazwisku Putin, a imieniu Włodzimierz. I teraz to realizuje. Kierując się czystym uczuciem, Niemcy przekazały rosyjskiemu Gazpromowi swoje magazyny gazu ziemnego, a Rosjanie skrzętnie opróżnili je przed zimą. Rozpoczęli też miarkowanie dostaw, by wzbudzić obawy przed ich zatrzymaniem. I jak tu teraz Rosji podskoczyć, gdy na zewnętrz coraz chłodniej? Polska odziedziczyła po PRL zupełne uzależnienie od rosyjskich dostaw ropy i gazu. Jeśli spojrzymy na minione ponad 30 lat, widzimy, jak niewiele zrobiono, w zasadzie nic, by zmienić ten stan rzeczy. Jakby uzależnienie od Rosji było trwałe i naturalne. Dopiero rząd Jerzego Buzka (Akcja Wyborcza Solidarność) jako pierwszy podjął kroki w celu dywersyfikacji dostaw. We wrześniu 2001 r. PGNiG podpisało z grupą firm norweskich umowę na dostawy gazu ze

„Zapotrzebowanie na energię w Europie stwarza okazję do zbudowania trwałej zależności energe­ tycznej kontynentu od dostaw ze Wschodu” – tak napisał w swej pracy doktorskiej w 1997 roku skromny acz ambitny doktorant o nazwisku Putin, a imieniu Włodzimierz. I teraz to realizuje. złóż norweskich i budowę służącego do jego przesyłu gazociągu biegnącego po dnie Bałtyku, czyli tego, co dziś nazywamy Baltic Pipe. Niestety, krótko po podpisaniu tej umowy Akcja Wyborcza Solidarność przegrała z kretesem wybory i do władzy powrócili towarzysze z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Nie trzeba było długo czekać, by ówczesny premier Leszek Miller anihilował umowę, przywracając stan poprzedni, być może w ramach spłaty moskiewskiej

pożyczki. Bałtyk był więc czysty i nic nie stanęło na przeszkodzie budowy gazociągu Nord Stream, dzięki któremu nie tylko dało się ominąć Polskę, ale też zablokować rozwój portów w Szczecinie i Świnoujściu. Kolejny, tym razem po latach skuteczny krok na drodze do dywersyfikacji dostaw podjął rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem, decydując w roku 2006 o budowie gazoportu w Świnoujściu. Budowa ciągnęła się jak spaghetti,

FOT. FRÉ SONNEVELD / UNSPLASH

ideologicznym amoku, zacięcie walcząc z emisją dwutlenku węgla, Europa likwiduje inne źródła energii i uzależnia się od rosyjskiego gazu, bo energia ze źródeł odnawialnych jest daleko niewystarczająca. By zmniejszyć emisję CO2, likwiduje się zarówno elektrownie węglowe, jak i atomowe, choć te ostatnie emitują zbrodniczego dwutlenku węgla 0 (słownie: zero). Jaka w tym logika? No, przecież nie mówimy o logice, tylko o ideologii. A logicznie działa Rosja, zwiększając dostawy gazu do Europy. Sama w tym czasie spokojnie wydobywa węgiel i spala go w swych elektrowniach. Widocznie CO2 z emisji rosyjskich (i kilku innych krajów) mniej zagraża klimatowi niż z europejskich. Podobnie jest z gazem jako alternatywą dla węgla. Wiadomo, że spalanie węgla generuje dwutlenek tegoż, choć współczesne filtry znacznie ograniczają jego emisję. Podobnież spalanie gazu ziemnego, składającego się z węgla i wodoru, wytwarza, oprócz wody, tenże dwutlenek węgla. Być może jednak CO2 z rosyjskiego gazu nie zagraża klimatowi, tak jak radzieckie rakiety jądrowe nie zagrażały nikomu… Jak stoi wyżej, miłość jest ślepa i nie spostrzega ewidentnych zapowiedzi kłopotów, a były nimi ograniczenia w dostawach gazu w celu wywarcia presji na odbiorców. Nie spostrzegła też expressis verbis wyrażonych zapowiedzi, do czego może (a raczej powinno) prowadzić postawienie na rosyjski gaz. „Zapotrzebowanie na energię w Europie stwarza okazję do zbudowania trwałej zależności energetycznej kontynentu od dostaw ze Wschodu” – tak napisał w swej pracy doktorskiej w 1997 roku

przy nikłym zainteresowaniu rządu Platformy Obywatelskiej, ale po dziesięciu latach gazoport ruszył. W międzyczasie, w roku 2010, rząd PO-PSL pod kierunkiem Donalda Tuska, reprezentowany przez wicepremiera Waldemara Pawlaka, podpisał długoletnią, bo obowiązującą do roku 2037 umowę uzależniającą Polskę od dostaw gazu z Rosji na bardzo niekorzystnych dla nas warunkach. Te warunki spowodowały interwencję Komisji Europejskiej i doszło do sytuacji niespotykanej: przedstawiciel KE wbrew stanowisku rządu polskiego wynegocjował w Moskwie warunki korzystniejsze dla Polski. Skrócono czas obowiązywania umowy do roku 2022. W tym roku planowane jest uruchomienie Baltic Pipe, której budowę podjął i, mimo problemów, finalizuje rząd Prawa i Sprawiedliwości. W kwestii gazu Polska nie będzie już skazana na dyktat Rosji.

Nr 92 · LUTY 2O22 ISSN 2300-6641 · Warszawa 29.01.2022 r. · Nakład globalny 10 000 egz. · Druk ZPR MEDIA SA

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

· Redaktor naczelny Krzysztof Skowroński · Sekretarz redakcji i korekta Magdalena Słoniowska · Libero i wydawca Lech R. Rustecki · S tała współpraca Jan Bogatko, Dariusz Brożyniak, Adam Gniewecki, Jan Martini, Zbigniew Kopczyński, Piotr Sutowicz, Piotr Witt, Andrzej Świdlicki , Tomasz W. Wybranowski, ks. Zygmunt Zieliński · Projekt i skład Wojciech Sobolewski · Reklama reklama@radiownet.pl · Dystrybucja własna – dołącz! dystrybucja@mediawnet.pl · Prenumerata prenumerata@kurierwnet.pl

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

Ważną rolę w dążeniu do zróżnicowania dostaw paliw odegrał prezydent Lech Kaczyński. Echo tych działań w polskich mediach było śladowe. Interesowały się one odwrotnie założonym szalikiem prezydenta czy plastykową torbą trzymaną przy wchodzeniu do samolotu. A tymczasem Lech Kaczyński podjął próbę zbudowania rurociągu dostarczającego ropę z Kazachstanu i Azerbejdżanu, omijającego Rosję i przez Ukrainę dostarczającą ją do Polski. W tym celu odbył podróże do roponośnych republik, a w maju 2007 roku w Krakowie odbył się szczyt energetyczny, na którym prezydenci Polski, Ukrainy, Litwy, Azerbejdżanu i Kazachstanu zadeklarowali współpracę w umożliwieniu przesyłu ropy z rejonu Morza Kaspijskiego do Europy. 14 IV 2008 r. w obecności prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki oraz prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego została podpisana umowa na realizację techniczno-ekonomicznego uzasadnienia projektu „Odessa–Brody– Płock–Gdańsk”, pierwszego etapu tego projektu. Niestety wkrótce po tragedii smoleńskiej prezydenci Azerbejdżanu i Kazachstanu wycofali się z tej inicjatywy i nie doszła ona do skutku. A teraz pomyślmy, jaka byłaby nasza sytuacja, gdyby udało się zrealizować ten i podobne projekty. Ropociąg, a w ślad za nim gazociąg, dostarczające surowce znad Morza Kaspijskiego z pominięciem Rosji, dałby i Polsce, i Europie inną pozycję negocjacyjną w stosunku do Rosji. Zróżnicowanie dostaw zmniejszyłoby ilość rosyjskich paliw sprzedawanych na rynku europejskim. Tym samym zmniejszony zostałby strumień pieniędzy zasilający rosyjskie zbrojenia. Zniknąłby też sens budowy gazociągu Nord Stream, jako że nie byłby w stanie pełnić swej głównej funkcji: szantażu energetycznego. Byłoby pięknie. I dlatego musiał zginąć Lech Kaczyński. K

I

E

N

N

A

· Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00-079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl · Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o.

ind. 298050

N

aszą najbardziej bolesną ceną za tę odzyskaną wolność były ofiary przymusowej bratobójczej walki Polaków po wszystkich stronach frontów tej wojny. Bez tej dziejowej konieczności i ofiary wolnej Polski by jednak nie było. Imperia bowiem rozpadają się na ogół w rezultacie globalnych konfliktów i dopiero wtedy powstaje szansa dla narodów uciemiężonych. Imperium, mocarstwo czy nawet państwo można osłabiać od wewnątrz, po kawałku, podsycając umiejętnie lokalne nacjonalizmy. Jest to proces długotrwały, obliczony czasem nawet na pokolenia, grożący chaosem rozbicia dzielnicowego czego najlepszym przykładem jest rozdrobniona, słaba i coraz bardziej dziś skłócona była Jugosławia. O ile rozpad państwa jest taką drogą niebezpiecznie możliwy, o tyle imperium może zostać jedynie zmuszone do pewnych koncesji, a po przekroczeniu masy krytycznej taki proces musi zakończyć się wielką wojną. Wydział Wschodni Solidarności Walczącej wspólnie z rosyjskimi dysydentami tak właśnie latami „wspomagał” od środka zimną wojnę. Imperium Rosji musiało w jej rezultacie oddać wszystkie państwa satelickie na rzecz UE i NATO i nawet pogodzić się z co prawda wasalną, ale jednak niezależnością swych integralnych prowincji/republik. Dzisiaj te możliwości się już skończyły, co przyznaje wprost Wydział Wschodni SW i zmuszeni do emigracji rosyjscy dysydenci. Próba odebrania Rosji znaczącej części prowincji Ukraina musi zakończyć się wojną, bo to jest właśnie przekroczenie masy krytycznej dezintegracji imperium. Rosja, zagrożona pozostałymi na Ukrainie atomowymi zasobami, została zmuszona do ustępstwa ostatnim już aktem zimnej wojny. Świadczą o tym sygnatariusze umowy i sama umowa, nie zawierająca jednak żadnych gwarancji bezpieczeństwa. Rosja dalej cofnąć się nie może bez ryzyka rozpadu imperium. Wiedzą o tym doskonale ci, którym właśnie na ponownym globalnym konflikcie zależy. Może to być i sama Rosja, planująca uderzenie wyprzedzające, ale wpływowych graczy w tej kwestii jest oczywiście więcej – znowu o Niemczech absolutnie nie zapominając. Trwa ostra rozgrywka psychologiczna i wstępna wojna hybrydowa z włączeniem cyberprzestrzeni. Wykorzystuje się społeczne emocje zastępujące pogłębiający się gwałtownie powszechny kryzys wiedzy i wykształcenia. Globalna pandemia osłabia narody. Kryzys


KURIER WNET · LUTY 2O22

3

WOLNA EUROPA

P

odczas kiedy jednych nagradza się za kłamstwo, innych spotyka potępienie, kiedy zabierają głos w imię nauki i w imię prawdy. Wielu dostało już za swoje. Przed laty doktor Gubler za ujawnienie fałszywych biuletynów zdrowia prezydenta Mitteranda został pozbawiony dożywotnio prawa wykonywania zawodu, podobnie jak profesorowie Debre i Even za sporządzenie listy 4000 leków obojętnych lub szkodliwych dla zdrowia. Z kolei profesora Chabriera wyrzucono ze szpitala w Marsylii, ponieważ pochwalał terapię chlorochinową swego kolegi, profesora Didiera Raoulta. Tego ostatniego próbowano również usunąć ze stanowiska dyrektora szpitala chorób zakaźnych i tropikalnych, a kiedy to się nie udało, w ślad za pozbawieniem go tytułu profesorskiego Izba Lekarska udzieliła mu nagany. Z profesorem Peronnem udało się. Usunięto go ze stanowiska dyrektora oddziału chorób zakaźnych szpitala w Garche. Profesor Eryk Caumes, dyrektor oddziału chorób zakaźnych największego szpitala paryskiego La Salpetriere wyraził przypuszczenie, że zarazek covidu został sztucznie wyprodukowany w laboratorium P4 w Wuhan. Mówiłem o tym w mojej „Kronice”. Gorzej!. Zdaniem Caumesa Amerykanie finansowali w P4 poszukiwania nowych, nieznanych wirusów dla wojny bakteriologicznej. To nie covid wywołał kryzys nerwowy w świecie zachodnim – mówił przed rokiem profesor Didier Raoult i wyjaśniał: jeżeli świat zachodni żyje w strachu od dwudziestu lat, to dzieje się tak z powodu największej manipulacji opinią publiczną w historii. Dokonali jej Amerykanie, żeby obciążyć Saddama Husseina odpowiedzialnością za atak na wieżowce World Trade Center i mieć powód do wojny w Iraku. Wymyślili bioterroryzm. Przypomina się historia wąglika – antraxu. Od kilku dni profesor Caumes nie jest już w Salpetriere, lecz w Hotel Dieu, szpitalu częściowo nieczynnym. Jego hipoteza znalazła wszakże potwierdzenie w tajnych dokumentach wojskowych ujawnionych w Stanach Zjednoczonych: dr Fauci skłamał Senatowi USA! Odpowiedzialny za politykę sanitarną

G

rodzisk Mazowiecki (mało dzisiaj kto wie, czemu to miasto na Mazowszu zawdzięcza dwuczłonową nazwę) to jeden z etapów rajdu Donalda Tuska po władzę w kraju między Bugiem a Odrą i Nysą. Zostawiam innym odpowiedź na pytanie, czy wizyta Tuska w Grodzisku Mazowieckim była udana, czy też zakończyła się klapą. W necie znajdują się różne filmiki ze scenką, w której były premier rozmawia na ulicy ze starszą panią, zapewne mieszkanką miasta. Przebieg rozmowy poirytował polityka w niejednej wodzie kąpanego. Każdy może sobie obejrzeć ów filmik i wyrobić sobie na temat tej rozmowy własne zdanie, jeśli ma taką potrzebę, rzecz jasna. – Dlaczego pan nic nie robi? Dlaczego pan tak sprzyja Niemcom? (…) Proszę pana, ja mam 84 lata, przeżyłam wojnę i powstanie; jestem warszawianką, moi bracia zginęli w powstaniu warszawskim. Dlaczego pan narodowi polskiemu nie sprzyja, tylko sprzyja temu silniejszemu? Niemcy są silniejsze, Rosja jest silniejsza, a pan powinien wszystko robić, żeby walczyć, jeśli jest pan Polakiem. Bo może pan nie jest Polakiem? – mówiła kobieta na ulicy w Grodzisku do Donalda Tuska. Przed swym rajdem, na konferencji prasowej poprzedzającej tour de Pologne, Donald Tusk zapowiedział dziennikarzom, że będzie „jeździł od powiatu do powiatu i spotykał się z ludźmi, żeby pokazać »krzyk tych ludzi«”. Nie sądzę, by o taki krzyk mu chodziło. Nie kryjąc zaskoczenia, były premier nie podjął dyskusji z mieszkanką Grodziska, odpowiadając kobiecie

Ameryki dr Fauci zeznał pod przysięgą, że nie ma związku między doświadczeniami w laboratorium P4 finansowanym przez Amerykanów a ukazaniem się w Wuhan złowrogiego wirusa Covid-19. Uważnie słucham wypowiedzi uczonych, mimo oficjalnego ich potępienia i nałożonych kar, ponieważ należą do najwybitniejszych infekcjologów, jakich Francja, Europa i świat mają. Skąd ta nagonka na nich? Czy stawka jest warta, aby poświęcać dorobek wybitnych naukowców? Szczepionka to lek, który chroni i uodparnia. Tymczasem zastrzykiwane produkty ani nie chronią, ani nie uodporniają. Gorzej – mogą ułatwiać zarażenie. Trzecia akcja szczepień w ciągu trzech miesięcy trwa. Przyjdzie w ślad za nią czwarta i piąta. Jak się raz zaczęło, nie można się już wycofać. Przypomina się historia tego Australijczyka, który dostał nowy bumerang i zwariował, nie mogąc się pozbyć starego. Świat oszalał, gdyż według Światowej Organizacji Zdrowia częste powtarzanie szczepionki jest niewskazane! (komunikat 27 grudnia 2021). Europejska Agencja Leków idzie jeszcze dalej. Dr Marco Cavaleri przestrzega: nadmierne powtarzanie szczepionki będzie osłabiać odporność (11 stycznia 2022). Szczepionka jest niepotrzebna – mówi ze swej strony profesor Caumes, ponieważ omicron jest niegroźny jak katar. – W ciągu ostatnich 24 godzin wykryto 200 000 nowych przypadków pozytywnych – odpowiada mu rząd. Trudno jest wierzyć we wszystko, co mówią władze. „Mówię i powtarzam – szczepionka nigdy nie będzie obowiązkowa” – powiedział prezydent Macron 27 grudnia 2020 r. Od tego czasu mnoży restrykcje, aby zmusić naród do szczepień. Co do nowych przypadków – ma rację. Dzisiaj (20 I) już jest ich pół miliona. Wykryto je, ponieważ ich szukano. Gdyby testowano katar – przypadków pozytywnych byłyby pewnie miliony. Katar jest chorobą spowodowaną przez koronawirusa. Nie należy na niego się szczepić. W styczniu badacze z Imperial College w Londynie odkryli, że koronawirus kataru chroni od zarażenia koronawirusem omicrona. „Wysoki

niezbyt elegancko, wręcz brutalnie, wyświechtanym zwrotem „ale dała pani sobie namotać w głowie”. No i tu jesteśmy chyba w domu. Premier był wściekły, że jego rozmówczyni zagrała wobec niego kartą narodowościową: „ Jeśli jest pan Polakiem, bo może nie jest pan Polakiem”. Dał to wyraźnie odczuć, niedwuznacznie reagując słówkiem „o!” na jej wypowiedź. Czasem reakcja zastępuje odpowiedź. Bywa nawet bardziej wyrazista. Ale – Bogiem a prawdą: czy uwaga seniorki, może nawet prowokacyjna, jest aby dowodem na to, że „dała sobie namotać w głowie”? Nie postawię pytania komu, bo odpowiedzi na nie nie dostanę. Zanim pojawiły się w Polsce zdjęcia rzekomego lub nie dziadka premiera Donalda Tuska w mundurze żołnierza wermachtu, niemieccy medialni przyjaciele polityka włożyli wiele pracy i energii w przekonywanie Niemców o tym, że „oto mamy naszego człowieka w Polsce”. W niemieckich mediach można było przeczytać i usłyszeć, że Donald Tusk tak w zasadzie to żadnym Polakiem nie jest, niczym Oskar Mazerath z Blaszanego bębenka. To nasz Kaszub! Także i życiorys premiera Polski z ramienia PO zmienia się w zależności od tego, dla kogo jest przeznaczony. W każdym razie w tej części, która dotyczy jego powiązań rodzinnych w pokoleniu jego rodziców i dziadków w Wolnym Mieście Gdańsku. I tak na przykład polski tekst w Wikipedii ewidentnie różni się w treści od zawartości haseł „Donald Tusk” w tekście niemieckim czy angielskim popularnej internetowej encyklopedii. W wersji anglojęzycznej czytamy:

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Szczepionki – powrót profesora Raoulta

Order Legii Honorowej nadaje się nie tylko za honor i za odwagę. Niedawno, po udekoro­ waniu Agnes Buzyn, komentatorom nasunęło się trudne pytanie, czy Prezydent Republiki odznaczył swoją byłą minister zdrowia za to, że odważnie kłamała podczas pełnienia man­ datu, czy za to, że się honorowo przyznała do kłamstwa. Chodzi naturalnie o jej wypowiedzi podczas epidemii koronawirusa. poziom komórek T wytworzonych przez organizm zarażony katarem może chronić przeciwko zarażeniu Covidem-19” stwierdził dr Rhia Kundu. Profesor Lalvani, współautor badań, poszedł jeszcze dalej – wyjaśnił, że komórki T zaatakowane przez koronawirusa kataru chronią przed zarażeniem SARS-CoV-2. Kiedy rok temu profesor Raoult zaproponował prowadzenie badań w tym kierunku, spotkał się we Francji z szyderstwem i atakiem czynników odpowiedzialnych. Proponowano nawet poddanie go badaniu psychiatrycznemu. Wariant omicron jest słabszy od wariantu delta, który był słabszy od

swoich poprzedników. Pandemia przebiega zatem według scenariusza dokładnie opisanego przez prof Didiera Raoulta półtora roku temu. Od tego czasu profesor został wrogiem publicznym nr 1. Jak bardzo prawda jest niebezpieczna, pokazuje podjęta akcja. Co tydzień wysuwa się przeciwko Raoultowi nowe fałszywe oskarżenie. Dociekliwy dziennikarz naliczył tych kłamstw osiemnaście. Oszuści nie wahali się finansować nawet fałszywych statystyk i fałszywych badań, zapłacili 50 mln dolarów bandzie hochsztaplerów za sporządzenie i opublikowanie w „Lancecie” sfałszowanego raportu

Tusk was born in Gdańsk in northern Poland. He has Polish, German (maternal grandmother) and Kashubian ancestry. (…) The family’s language was Danzig German. (…) Tusk has

described the city of his youth as “a typical frontier town” with “many borders (...) between ethnicities”. This, together with his Kashubian ethnic ancestry and multilingual family, meant that he grew

J

a

n

B

o

g

a t k o

Donalda Tuska podróż do Polski Donald Tusk, były premier Polski, który za­ biega na czele Antypisu o powrót na scenę polityczną w Warszawie, udał się w podróż do Polski. Właśnie do Polski, a nie po Pol­ sce. Jej przebieg ukazuje, że to zagraniczna peregrynacja „swego chłopa z Gdańska”, jak o Tusku mówią Niemcy.

mającego skompromitować terapię prof. Raoulta oraz rozpowszechnili całkiem ostatnio fałszywe statystyki zachorowań. Gdy idzie o nasze zdrowie, nie bardziej można zaufać urzędnikom europejskim, którzy zakupili w firmie Gilead za miliard 200 milionów euro remdesivir, lek, jak się okazało, nieskuteczny, a zwłaszcza szkodliwy. Ponieważ Raoult miał rację, uwaga opinii publicznej zwróciła się ponownie do niego z pytaniem: Czy następne szczepienia do czegoś służą? – Z epidemiologicznego punktu widzenia odpowiedź brzmi – nie! Nie służą – odpowiedział słynny infekcjolog z Marsylii, który wyjaśnił: – Szczepienia nie opanowują epidemii, przeciwnie – kraje, które mają najwięcej szczepionych, mają najwięcej przypadków zachorowań (23 stycznia). – Istnieje nawet fenomen, niedostatecznie zanalizowany, któremu ludzie nie poświęcają uwagi, a który jest bardzo ważny: w 2–3 tygodnie po szczepionce ilość zachorowań wzrasta. Wynika to z faktu naukowego, któremu epidemiolodzy nie poświęcili dostatecznie wiele uwagi: w organizmie istnieją antyciała, które go uodporniają i chronią przed zarazkami. Ale oprócz nich istnieją także inne antyciała, które przeciwnie – ułatwiają zarażenie. (Nawiasem mówiąc to samo stwierdził potępiony genetyk dr Christian Velot, prof. Eric Caumes zaś potraktował zjawisko antyciał sprzyjających zarażeniu jako oczywiste dla każdego wirusologa). Jeśli przyjrzeć się obciążeniu wirusowemu – tłumaczy dalej prof. Raoult – w przypadku wariantu delta ludzie zaszczepieni mieli obciążenie wirusowe większe od niezaszczepionych. Stwierdziliśmy w naszym szpitalu – mówi profesor – że wśród ludzi, którzy przychodzą, jest wielu bezobjawowych wśród zaszczepionych i nie ma asymptomatycznych wśród niezaszczepionych”. W świetle badań naukowych strategia sanitarna przyjęta przez władze wydaje się zatem błędna. Kto za nią odpowiada? Komitet naukowy? Prowadzone są w tych dniach przez komisję

senatu dochodzenia na ten temat. Wynika z nich, że największy udział w ustalaniu strategii mają amerykańskie gabinety konsultingowe działające we Francji. Według liczb podanych przez deputowaną Republikanów, Veronique Louvagie, w lutym 2021 roku ministerstwo zdrowia podpisało 28 umów, od marca 2020 do stycznia 2021 r., na ogólną kwotę 11,353 milionów euro, z siedmioma gabinetami konsultingowymi (w tym 4 miliony z najbardziej wpływowym McKinsey) na zarządzanie kryzysem sanitarnym. We wtorek 18 stycznia Thomas London wyjaśnił senatorom, iż rząd zwraca się do jego gabinetu czasami po „radę w przyspieszeniu kampanii szczepień”. Napisałem w mojej książce i powtarzam: informacje dotyczące covidu nie wyrażają moich opinii, nie jestem uczonym (Pandemia wielka mistyfikacja, wyd. Antyk). Jako publicysta uważam za swoją powinność zawodową przekazać najwierniej jak potrafię opinie innych. Opieram się na wypowiedziach uczonych, którzy zabierają głos po to, aby informować niespecjalistów, takich jak Wy, takich jak ja o tym, jak się sytuacja przedstawia w świetle danych nauki. Wykładnia oficjalna jest całkiem różna od tych danych. Rzeczywistość zastąpiono przez opowieść o rzeczywistości. Metodę przejęto od reklamy. Z pandemią jest dzisiaj tak, jak z befsztykiem w opakowaniu. Zamiast mięsa, zamiast tego, co jest w środku, pokazują nam fotografię mięsa na opakowaniu. Pod wpływem stresów i stałego napięcia naród odczuwa rozmaite dolegliwości, bez których by się obył, gdyby nie napędzano mu stracha, gdyby nie „zasrywano mu życia”, mówiąc językiem francuskiego prezydenta. Sytuacja coraz bardziej przypomina historię tej papugi, którą miał pewien paryski konsjierż. Papuga powtarzała przez cały dzień: uwaga na stopień!, uwaga na stopień! I wszyscy rozbijali sobie głowy, bo stopnia nie było. Konkluzja prof Raoulta: Doprowadzono do szczytu stwierdzenie: ja wiem lepiej, co jest dobre dla ludzi, i chromolę naukę. – A ja nie chromolę nauki – kończy wirusolog. K

up with an awareness that “nothing is simple in life or in history”, which informed his adult political view that it is “best to be immune to every kind of orthodoxy, of ideology and most importantly, nationalism”. W wolnym tłumaczeniu na polski znaczy to tyle, co: Tusk urodził się w Gdańsku w północnej Polsce. Ma pochodzenie polskie, niemieckie (babka ze strony matki) i kaszubskie. (…) Językiem mówionym w rodzinie był gdański dialekt niemieckiego. (…) Tusk określił miasto swojej młodości jako „typowe miasto przygraniczne” z „wieloma granicami (...) między narodowościami”. To, wraz z jego kaszubskim pochodzeniem etnicznym i wielojęzyczną rodziną, oznaczało, że dorastał ze świadomością, że „nic nie jest proste w życiu ani w historii”, co ukształtowało jego dorosły pogląd polityczny, że „najlepiej być odpornym na wszelkie rodzaje ortodoksji, ideologii i przede wszystkim nacjonalizmu”. Tu można postawić pytanie: jakiego nacjonalizmu? Polskiego czy niemiec­kiego? Jak wyrosły w takiej atmosferze mały Donald może odebrać przekaz o powstaniu warszawskim (styczniowym, listopadowym i tak dalej), składający się na polski etos? Zajrzyjmy z kolei do niemieckojęzycznej edycji hasła „Donald Tusk”: Tusks Großeltern väterlicher- und mütterlicherseits gehörten der ethnischen Minderheit der Kaschuben in der damaligen Freien Stadt Danzig an. Die Sprache der Familie war Danziger Deutsch. (…) Am 2. August 1944 wurde Tusks Großvater Józef Tusk (1907–1987) aufgrund seiner

Zugehörigkeit zur Deutschen Volksliste zur Wehrmacht einberufen. Rzuca się w oczy podobieństwo hasła niemieckiego do angielskiego. W wolnym tłumaczeniu na polski znaczy to tyle, co: dziadkowie Tuska po mieczu, jak i kądzieli należeli do mniejszości etnicznej Kaszubów w ówczesnym Wolnym Mieście Gdańsku. Językiem rodzinnym był gdański dialekt niemieckiego. (…) 2 sierpnia 1944 roku dziadek Tuska, Józef Tusk, z uwagi na przynależność do narodu niemieckiego (volkslista) został powołany do służby w wermachcie. I w tym wypadku życiorys premiera Tuska jest jednoznaczny. A czego dowiemy się o premierze Donaldzie Tusku hasła o polityku w polskiej edycji Wikipedii? A raczej czego nie dowiemy się? A więc w polskiej Wikipedii nie znajdziemy ani słowa o kaszubskim czy niemieckim pochodzeniu lidera Platformy Obywatelskiej. Ani słowa o tym, jakiego języka używano na co dzień i od święta w domu Tusków. Ani słowa o tym, że był to dom, w którym rozmawiano, a zapewne też i modlono się, i śpiewano kolędy po niemiecku. Mając tę wiedzę, można zrozumieć przykre dla Donalda Tuska pytania seniorki z Grodziska Mazowieckiego. Powstanie warszawskie dla Tuska, nie okłamujmy się, miało zapewne taką samą wartość, jak dla seniorki powstanie Spartakusa w Berlinie w styczniu 1919 roku, czyli żadną. Dlatego Tusk nadaje się na Europejczyka, a seniorka z Grodziska Mazowieckiego już nie. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

4

UKRAINA

Czy na Ukrainie ma miejsce korupcja przy wydawaniu kart Polaka? Moim zdaniem bezpośrednio nie. To znaczy, żaden konsul nie przyjął łapówki, żeby potwierdzić „przynależność do narodu polskiego”. Nie znam takiego przypadku, nie słyszałem. Problemem jest sam dokument, który, moim zdaniem, nigdy nie powinien zaistnieć w takiej formie – jako potwierdzenie narodowości. Nie da się bowiem „zostać” Polakiem po odbyciu kursu językowego, nauczeniu się geografii czy historii. Ktoś, kto Polakiem jest, po prostu jest. Gdy kilkanaście lat temu Karta Polaka (KP) zaistniała, żyło jeszcze sporo starszych osób, których polskości nikt nie kwestionował. Te osoby – jak wiemy z historii – podejmowały bardzo różne decyzje, też przyjęcia paszportów sowieckich. Czy zrzekały się przez to obywatelstwa polskiego? Obywatelstwa państwa, które przestało istnieć? Kto miał oceniać ich decyzje po 1990 roku? Dlatego, uważam, wszyscy obywatele II RP, którzy tego chcieli, powinni po 1990 roku dostać polskie paszporty i możliwość osiedlenia w Polsce (też mieszkańcy obwodu narodowościowego i innych polskich miejscowości za Zbruczem) – tego wymagała sprawiedliwość. Jednak tylko oni – nie ich potomkowie. Jakiś dokument być może był potrzebny właśnie dla tych potomków, np. przy rekrutacji na studia do Polski, ale techniczny, bez podbudowy emocjonalnej, owej „przynależności do narodu polskiego” (na lat 10…). Bez całych tych „egzaminów na Polaka” w konsulatach, kursów „na Kartę Polaka”, uroczystego wręczania itp. Brak jednolitych kryteriów oceny znajomości języka polskiego i kultury polskiej powoduje sytuacje patologiczne. Nie do przyjęcia etycznie jest też, moim zdaniem, uczenie się polskości w celu zdobycia Karty Polaka dla jakiegoś interesu. Polskość nie polega na „wykuciu” dopływów Wisły i opowiedzeniu łamaną polszczyzną o tradycjach wigilijnych. Poczucie przynależności do narodu polskiego ma swój nieuchwytny wymiar i nie może być potwierdzane egzaminem i dokumentem. Istnieją egzaminy językowe, można stworzyć (to moje drugie wielkie marzenie) egzaminy kulturowe dla wszystkich, w tym dla absolwentów wszelkich form edukacji polonistycznej na Ukrainie. Pozytywne zaliczenie tych egzaminów dawałoby Kartę Sympatyka Polski i Polaków (taka, powiedzmy, nazwa robocza) z przywilejami podobnymi do Karty Polaka. A przywileje ten dokument ma znaczne. Tak poważne decyzje (bo obecnie z Kartą Polaka wiąże się szybkie nadanie obywatelstwa polskiego, a więc i prawo wyborcze) powinny być przedmiotem debaty ogólnonarodowej. Takiej debaty nie było. Mamy więc, co mamy – sytuację patogenną. Np. o Kartę Polaka mogą się ubiegać obywatele II RP i ich potomkowie bez względu na deklarowaną, np. w spisie powszechnym, narodowość. I tak – oficjalnie – w obwodzie łuckim wydano więcej Kart Polaka niż zadeklarowało narodowość polską obywateli Ukrainy w spisie powszechnym. Tego przywileju nie mają już Polacy mieszkający za Zbruczem – oni muszą udowadniać polskie pochodzenie za pomocą dokumentów, których często nie ma, za to które można skombinować i z tej możliwości – podobno – korzystają też nie-Polacy. To wszystko na zasadzie słyszano, mówiono; ktoś, gdzieś. To rodzi złą atmosferę wokół tego dokumentu, a traci na tym prestiż Polski jako kraju uczciwego i praworządnego. Można uzyskać Kartę Polaka za działalność na rzecz polskości po kilku latach udokumentowanej

Mimo zmieniających się w Polsce opcji politycz­ nych, światopoglądowych, da się znaleźć wspólny mianownik elementarnych wartości, wokół których można, ucząc języka pol­ skiego, zbudować narrację o Polsce i Polakach. działalności. Tu jest miejsce do patologii, bo co to za problem zapisać się do jakiegoś polskiego towarzystwa, zapłacić składki, „zadziałać” rok czy dwa, nauczyć się na „egzamin na Polaka” i „zostać Polakiem”, mając przy tym do Polski i Polaków stosunek, mówiąc delikatnie, ambiwalentny. Słyszałem opowieści o takich przypadkach, np. o panu, który w wyszywance, po wyjściu z cerkwi powiedział: „mam już Kartę Polaka, teraz oddawajcie Chełm”. Z drugiej strony granicy zaś dokument ten nie wywierał większego wrażenia na Polakach. Podobno polska strażniczka graniczna stwierdziła, że tę Kartę można sobie do d… wsadzić. Temat Karty porusza wiersz: „Maleńki kartonik (…) / dla mnie właściwie / to bez znaczenia / bo jestem Polką / od urodzenia / to na granicy / i tam za Sanem / będę nadal udowadniać – / tu proszę przeczytać / tu napisane (…) / przezwisko – przeczka / w rodzinnym Lwowie /

epitet Ruska / w polskim Rzeszowie” (Alicja Romaniuk, Karta Polaka). Byłem świadkiem wypowiedzi Polaka, że gdy ma się dwóch synów, nie trzeba udowadniać, że jest się ojcem; i gdy się dowiedział, kto tę Kartę otrzymał, to chciałby ją oddać. Ludzie się znają, wiedzą, kto jest kim, jaką ma przeszłość i co robi obecnie. Konsulów to nie interesuje. Jeszcze raz powtórzę: Karta Polaka to dokument, którego nigdy nie powinno być. I jest bardzo niebezpieczny. Kilkadziesiąt tysięcy głosów w wyborach to np. wybór takiego

Nie znam żadnych badań na temat uczestnictwa pracujących w Polsce obywateli Ukrainy w nacjonalistycznych marszach na Ukrainie. Z mojego punktu widzenia (ale to mój punkt widzenia) pewne rzeczy są nie do pogodzenia: jeżeli jestem nacjonalistą ukraińskim, to nie wyjadę do Polski do pracy, bo to mnie, Ukraińca, poniża i pokazuje, że kraj, który kocham – Ukraina z tą tradycją OUN i UPA, którą czczę – jest tak niewydolny gospodarczo, że muszę z niego wyjechać i szukać zarobku za granicą. Czy jednak każdy podchodzi do życia

„orędownictwa” w Europie przez pomoc finansową po wsparcie miejscowych szpitali (jak ostatnio w Mościskach). Są jakieś, zakulisowe zapewne, porozumienia, w ramach których na intratne stanowiska wysyła się potem z Polski byłych polityków. A w skali mikro ktoś wysyła różne dary. Czasami są to – przepraszam – całe stosy makulatury, bo i tak się zdarzało, sam w takim stosie przysłanym na Uniwersytet Lwowski wygrzebałem starą książkę do… miernictwa elektrycznego i z sympatii (bom elektryk po technikum) uratowałem

Musimy uszanować ukraiński punkt widzenia (ii) O promowaniu polskości na Ukrainie z Jerzym Kowalewskim, doktorem nauk humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Rajmund Pollak czy innego prezydenta Polski, takiej lub innej opcji politycznej, układu w parlamencie, nie mówiąc już o samorządach np. we Wrocławiu. A przecież do tej liczby – nowych obywateli RP poprzez Kartę – dochodzą jeszcze Ukraińcy nawet bez cienia polskiego pochodzenia, którzy zdobywają polskie obywatelstwo w inny, uproszczony sposób. Oni już nie muszą udawać nawet przez chwilę przynależności do narodu polskiego i będą – słusznie – domagać się swoich emigranckich praw. Myślę, że polityka rządu, aby sprowadzać miliony Ukraińców do Polski, jest bardzo krótkowzroczna. Przy okazji warto zauważyć, że marnuje się szansę na miękkie oddziaływanie na przyszłych imigrantów poprzez jedną z możliwych form edukacji jeszcze na Ukrainie lub przez powszechne, darmowe kursy kulturowo-językowe w Polsce. Chodzi tu znów o wspomniany już model absolwenta. Wielu bowiem przyszłych emigrantów przechodzi jakieś kursy na Ukrainie – mogą być one zupełnie komercyjne, a więc czysto językowe, wyjałowione z wszelkich treści budujących u przyszłego emigranta poczucie związku z Polską i Polakami, a więc i poczucie odpowiedzialności za przyszły wspólny dom, albo mogą te treści wychowawcze zawierać. Uważam, że mimo zmieniających się w Polsce opcji politycznych, światopoglądowych, a więc i aksjologicznych, da się znaleźć wspólny mianownik elementarnych wartości, wokół których można, ucząc języka polskiego, zbudować narrację o Polsce i Polakach. Poprzez zaś spójny program wspierania nauczycieli polszczyzny na Ukrainie można ten program wprowadzać w życie. Za tym idą oczywiście darmowe podręczniki, programy komputerowe i aplikacje na smartfony – ja wiem, że to kosztuje, ale się opłaci w dalszej perspektywie. Jak już wspomniałem, jest sporo udanych propolskich projektów edukacyjnych, jednak za mało na poziomie dla dorosłych, tych, którzy przychodzą kilka, kilkanaście razy na jakiś kurs, np. w ramach przygotowań do „egzaminu na KP” i mamy te kilkadziesiąt godzin na wszystko – od alfabetu po poczucie odpowiedzialności. Da się – takie szybkie programy inkulturacyjne przygotowuję od wielu lat. Nie mając jednak afiliacji uniwersyteckiej w Polsce, nie mogę się z nimi przebić, są niezauważane w pracach glottodydaktycznych, a wnioski o dofinansowanie projektów są odrzucane. Podczas mojej pracy na Ukrainie jakieś ziarno zostało zasiane, ale nie wolno teraz tego zostawić. Wydaje się też słuszne rozszerzenie tego programu na inne kraje, w tym Białoruś, skąd możemy się spodziewać kolejnej fali imigrantów. Jak to jest, że wydaje się karty Polaka m.in. Ukraińcom wrogo nastawionym do Polski, którzy pracują na terenie RP, a potem uczestniczą na terenie Kijowa i Lwowa w tzw. marszach z pochodniami na cześć UPA, OUN i Stepana Bandery? Pytanie jest jasne, odpowiedź jednak nie jest prosta. Dochodzimy gdzieś do pytań filozoficznych o istotę człowieka w ogóle – ilu jest ludzi w człowieku. Jadąc kiedyś pociągiem z Przemyśla do Lwowa, słyszałem taką wypowiedź obywatela Ukrainy: jak jestem w Polsce, mówię po polsku, jak tylko przejeżdżam granicę, przechodzę na ukraiński. I obserwowałem to wiele razy. Co więcej, sam to u siebie zauważyłem. Ale to nie tylko język, to też sposób bycia, zachowania socjokulturowe, mentalność, wymagania od siebie i innych, nawet rodzaj kanapki na drogę – wszystko. Niektórzy uważają, że myśli się w języku, więc za zwykłą zmianą kodu idą konkretne zachowania, aż po poczucie tożsamości narodowej. To nie do końca musi być tak, że w Polsce nacjonalizm ukraiński jest w sobie tłumiony, a po przekroczeniu granicy na samochodzie pojawi się od razu czerwono-czarna flaga.

w sposób refleksyjny? Po prostu jedzie, pracuje, wraca, uczestniczy w marszach z pochodniami i żadnej schizofrenii w tym nie widzi. Dwie myśli: pracujący w Polsce to nie tylko mieszkańcy zachodniej Ukrainy, ale, sądząc po języku rosyjskim słyszanym na ulicach, w sklepach – również wschodniej, od Kijowa, Winnicy, Chmielnickiego. Tam banderyzm nie jest ani punktem odniesienia, ani spontanicznie nie organizuje się marszów z pochodniami. Są dwie Ukrainy. Druga myśl: my nie mamy żadnego wpływu na to, co dzieje się na Ukrainie. Nie jesteśmy też w stanie kategoryzować imigrantów według poglądów politycznych. Można w jakiś sposób nie wydawać KP osobom jawnie aktywnym na rzecz pamięci o Banderze, OUN i UPA. Nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tym, że tak jest i robić wszystko poprzez edukację już tam, na Ukrainie, i w Polsce – aby wkomponować tę oficjalną na Ukrainie narrację historyczną w propolski punkt widzenia. Antypolskie ruchy nacjonalistyczne na Ukrainie to zupełny margines. Pamiętam, jak po wybuchu Rewolucji Godności ktoś zablokował drogę do przejścia granicznego, zatrzymano polski autobus, natychmiast jednak ten spontaniczny odruch miejscowej ludności został „spacyfikowany” przez... nacjonalistów! Polska w tej walce z Rosją jest sojusznikiem. Niepokojące jest to, że taki spontaniczny odruch miał miejsce, że wciąż są jakieś antypolskie nastroje, i to przy samej granicy. Sami Ukraińcy tłumaczą to (też niszczenie polskich nagrobków, pomników, a nawet strzał w okno konsulatu w Łucku z granatnika) prowokacjami rosyjskimi. Osobiście nigdy nie doświadczyłem żadnych przykrości ze strony Ukraińców, a wręcz przeciwnie, raz nawet uratowali mnie z bardzo trudnej sytuacji, gdy pomocy odmówili znajomi Polacy. Nawet z policją jakoś się dogadywałem. A złodzieje, oszuści itd. trafiają się wszędzie i nie ma to raczej podłoża narodowościowego. Mam mnóstwo przyjaciół polonistów Ukraińców. I chyba każdy Polak tak tego doświadcza. Racjonalnie rzecz ujmując, nie wiem, dlaczego głębszy oddech biorę zawsze dopiero po polskiej stronie granicy… Czy nacjonaliści ukraińscy, którzy stawiają pomniki takim ludobójcom jak Szuchewycz i Bandera, doceniają pomoc Rządu RP dla niepodległej Ukrainy? Osobiście nie znam żadnego „nacjonalisty ukraińskiego”. Warto sięgnąć do fantastycznych felietonów Ewy Mańkowskiej (polskiej nauczycielki, działaczki społecznej mieszkającej w Równem), która w jednym z nich opowiada, jak to koniecznie chcieli w tym Równem doprowadzić do spotkania „Laszki” z miejscowym nacjonalistą. Do spotkania w końcu doszło i pani Ewa pisze, że spotkanie było bardzo sympatyczne i zupełnie nie antypolskie. Pamiętam też wzmiankę gdzieś (niestety nie przypominam sobie, gdzie) o spotkaniu nacjonalistów polskich i ukraińskich na Cmentarzu Orląt Lwowskich i potem razem na Cmentarzu Strzelców Siczowych, który – jak wiadomo – znajduje się obok. Pisano wtedy o internacjonalizmie nacjonalizmów. Ja wiem, że to może boleć, szczególnie potomków ofiar na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej; wiem, że to jakoś jest logicznie nie do pogodzenia z powinnością wobec tych ofiar, ale czy jest inna droga? Musimy uszanować ukraiński punkt widzenia – nie ma innego wyjścia. To znaczy jest – stracić mniej więcej przychylnie nastawionego nam sąsiada. Natomiast pomoc powinna być udzielana warunkowo, na normalnych zasadach np. pożyczek, wspólnych projektów itd. Wszelkie darowanie jest nie do pogodzenia z godnością Ukraińców, a szczególnie nacjonalistów. Takiej pomocy, jak mniemam, nie chcą, więc nie mogą być wdzięczni i doceniać. Nie znam skali tej pomocy, o której się mówi – jest ona, jak sądzę, wielotorowa: od

ją od przemiału, a potem miałem problem na granicy, bo była za stara. Osobiście woziłem do Użgorodu paczki na mikołajki i nawet jogurty, bo akurat sanocka mleczarnia nam podarowała. Pomoc charytatywna była ogromna, jest mniejsza. Czy takie wywożenie, przepraszam, śmieci (ja wiem, że z dobrego serca) nie naruszało godności Ukraińców? Zwłaszcza, że często razem z busem tychże darów jechali przedstawiciele jakichś fundacji i stowarzyszeń i byli przyjmowani przez miejscowe władze w sypiących się miejscowych urzędach. I co miały te władze powiedzieć? Dziękujemy, bardzo potrzebne są nam stare ubrania ze szmateksu? To, że Ukraina miała (i ma) złe drogi, że nie mogli (i nie mogą) się pozbierać, jakoś zorganizować, ogarnąć, że są naiwni politycznie (co pokazuje przykład ostatnich wyborów prezydenckich), że oligarchowie, korupcja, bałagan, beznadzieja – to nie znaczy, że można naruszać czyjąś godność, a póki co o tę godność dbają (tylko?) nacjonaliści ukraińscy. Są oni i ich działania jakimś odreagowaniem na poniżenie, w jakim od lat żyją przeciętni Ukraińcy. Jak bowiem racjonalnie ująć, jakoś sobie w głowie poukładać wojnę z Rosją i jednocześnie pracę? A związki Ukrainy z Rosją są ogromne. Po wybuchu wojny w Donbasie byłem w jednym z miast na wschodzie: wszędzie pełno antyrosyjskich haseł, napisów, symboliki ukraińskiej… po rosyjsku, a za chwilę ruszał pociąg do Rosji, pełen Ukraińców jadących do pracy i do rodzin. Boli mnie to, że ciągle ktoś próbuje na pomocy humanitarnej zrobić jakieś interesy, że trwają jakieś absurdalne zbiórki, np. kredek, książek, żywności dla „kombatantów” (jakich?). Że to wszystko z wielką pompą, że oczekuje się wdzięczności. Że manipuluje się opinią publiczną w Polsce, pokazując wciąż jakąś babcię jako przykład biednej Polki, która umiera z głodu, że mówi się o biednych polskich dzieciach żyjących w ruderach – to wszystko fikcja. Że wiele projektów jest hojnie finansowanych przez KPRM, a trafiają wciąż do tej samej grupy odbiorców, są podwójnie finansowane (zgłaszałem problem do NIK, nie chce się tym zająć). A potem zdziwienie, że jakiś bus przed Wigilią nie został wpuszczony na teren Ukrainy, a wiózł przecież niezbędne kredki. Przepraszam za ironię, ale napatrzyłem się przez 20 lat na wiele form obecności Polaków z Polski na Ukrainie i nieraz było mi wstyd. Uszanować czyjąś godność – to bardzo ważne i bardzo trudne na Ukrainie. Traktować jak partnera, nie jak żebraka, który o pomoc zresztą nie prosi. Nie jako kraju specjalnej troski, któremu trzeba doradzać, jak ma się urządzić. Takie zachowania wzbudzą w końcu nacjonalistyczne reakcje również przeciw Polsce. Jak Pan się czuł na Ukrainie jako Polak? Czy Ukraińcy okazywali Panu wdzięczność za to, że Polska jako pierwsze państwo uznała niepodległość Ukrainy i bez przerwy pomaga jej finansowo? Oczywiście mając za sobą „plecy” przyjaznego państwa polskiego czułem się pewniej, można było na tej strunie zagrać np. przy rozmowie z policją drogową. Na granicach tego nie odczuwałem, z urzędami nie miałem kontaktu. Na uniwersytetach było przyjaźnie chyba bez względu na to. Wśród Polaków nie miało to znaczenia. Przeciętny Ukrainiec nie myśli o tym, że Polska 30 lat temu uznała jako pierwsza niepodległość jego państwa. Pewne wydarzenia są już odległą historią i nie można się bez końca do tego odwoływać. Dla młodych Ukraińców Ukraina jest tak oczywista jak Polska dla Polaków i nie rozumieją, jak można ją uznać czy nie uznać. O pomocy nikt nic nie wie, bo jej nie widać ani na wsi pod Samborem, ani w Kijowie. W mediach ukraińskich nie słyszałem o polskiej pomocy. Na projekty pomocowe z sensem, które byłyby współpracą, a nie jałmużną, rząd RP jest głuchy. Projekty oceniają

jacyś eksperci, którzy mają kryteria i nie widzą całości. Wyjątkowy był rok 2020 – bez ekspertów – i tę szansę zmarnowano. Bo np. sieć szkolnych sal do języka polskiego więcej znaczy propagandowo niż np. pomoc dla kolei ukraińskich. Za stare książki i schodzone buty zaś nikt wdzięczny nie będzie, sorry. Oczywiście podczas oficjalnych spotkań pada jak mantra hasło o wdzięczności za poparcie i pomoc, ale potem przekłada się to na współpracę o tyle, o ile będzie to wspólny interes dla obu stron na poziomie np. uniwersytetu czy szkoły. Czy istnieje w narodzie ukraińskim swoisty dualizm postaw, polegający na tym, że z jednej strony nie uznaje się tam wymordowania przez UPA, OUN i SS-Galizien setek tysięcy Polaków jako zbrodni wojennej, ale Ukraińcy chętnie korzystają z naszej pomocy finansowej i masowo starają się o zdobycie Karty Polaka? Właściwie na to pytanie już odpowiedziałem w pytaniach poprzednich. Ten, jak Pan pyta, dualizm postaw nie wynika ze „schizofrenii”, może w pojedynczych wypadkach, ale z braku spójności naszej polityki. Pomoc nie jest uwarunkowana np. zgodą na ekshumacje, jest kierowana gdzie indziej, np. do budżetu centralnego, natomiast akcje nacjonalistyczne są na poziomie lokalnym. Ja naprawdę nie wiem, jak to wygląda statystycznie – np. ilu aktywnych nacjonalistów otrzymało Kartę Polaka albo czy komukolwiek odmówiono wizy z tego powodu, że jest aktywistą nacjonalistycznym. Warto zwrócić się z tymi pytaniami do konsulatów we Lwowie czy w Łucku. Czy ktokolwiek to weryfikuje? Jak już wspomniałem, jest w człowieku jakaś taka przekładnia, która pozwala na taki dualizm bez popadnięcia w schizofrenię, choć, jak uważał Antoni Kępiński, wszyscy jesteśmy chorzy, pozostaje kwestia stopnia. Nas, Polaków, też to dotyczy, a ujawnia się np. w wyborach czy w stosunku do Kościoła. Pytanie zasadnicze – co my, Polacy, polskie władze mają z fenomenem nacjonalizmu ukraińskiego zrobić, jak wykorzystać ten „wiatr” do skorygowania kursu naszej żaglówki? Nie można obrażać się na pogodę ani nie da się zmienić wiatru żadną pomocą finansową, trzeba go wykorzystać, nie zapominając oczywiście o prawdzie. Trzeba naszą prawdę (bo są, niestety, dwa punkty widzenia) promować, ale przede wszystkim w Polsce, bo tu mamy do tego prawo i obowiązek wobec ofiar. I tu możemy uznanie tej prawdy egzekwować, nie tam. Na Ukrainie pozostaje tylko miękkie oddziaływanie poprzez edukację, póki można. Czy uważa Pan, że pozostające na Ukrainie polskie dzieła sztuki zrabowane przez III Rzeszę i ZSRR powinny wrócić do muzeów polskich? Nie znam skali zjawiska. Mam nadzieję, że istnieje jasna definicja „polskiego” dzieła sztuki, jakaś lista, spis lokalizacji itd. Rozumiem, że chodzi w tym pytaniu o problem, czy jeżeli dane dzieło sztuki znajdowało się na terenie II RP, powinno tam wrócić, np. do muzeum we Lwowie czy do Polski w obecnych granicach. Na pewno nie powinno zostać w Rosji ani w Niemczech. Nie znam stanu prawnego umów między Polską a Ukrainą w tej kwestii, na pewnym etapie powinniśmy działać razem. Myślę, że nie da się wszystkiego przewieźć z Ukrainy, szczególnie zamków, pałaców, parków itd. Jak o to dbać? Może można wykupić, co się da, tworzyć tam centra polskie, np. szkoły, filie Instytutu Polskiego. Może jakieś hybrydy z inicjatywą prywatną, hotele na przykład. Ja wiem, że to może być okazja do nadużyć i zwykłego oszustwa (mimo świetnych umów), ale remont stanie się faktem i dany zabytek zostanie uratowany. Tworzenie szlaków turystycznych, wspólnych – sam w czasie swojego życia zawodowego wiele z takich inicjatyw podejmowałem. Co Pan chciałby dodać w kwestiach, o które nie zapytałem? Jest wiele problemów do rozwiązania od razu, tu, w Polsce, brakuje tylko woli. Na przykład regulamin wysyłania nauczycieli z Polski na Ukrainę, który eliminuje przygotowanych do tej misji absolwentów i byłych nauczycieli ze Wschodu; problem przekraczania granicy polskiej przez polskich obywateli, ich dyskryminacja po polskiej stronie; temat pracy konsulatów. Jest kilka idei, o których przynajmniej warto rozmawiać, np. sieć szkolnictwa polskiego, egzaminy na zakończenie szkół, wspólne świadectwa. Marzy mi się taki czas, kiedy każdy, kto ma doświadczenie i wiedzę na dany temat, będzie mógł należeć do grona doradców prezydenta czy rządu i będzie mógł wypowiedzieć się w danych kwestiach. Marzy mi się, żeby polskie władze były otwarte na sugestie, żeby doświadczenie takich osób nie było marnowane, a dorobek poprzedników był dostrzeżony i wykorzystany. Dziękuję za zaproszenie do tej rozmowy, serdecznie pozdrawiam wszystkich zaangażowanych w promocję Polski na Ukrainie, szczególnie nauczycieli języka polskiego i kultury polskiej. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

5

PANDEM IA Dokończenie ze str. 1

Zanim przejdziemy do tych pseudonaukowych przekonań obecnych w dziedzinie wakcynologii mRNA, ważne jest wyjaśnienie znaczenia i mechanizmu integracji mRNA z ludzkim genomem. Dziedzina nauki zajmująca się integracją genomową cząsteczek mRNA nazywana jest biologią retropozycji. Cząsteczki RNA pełnią w komórce bardzo różnorodne funkcje. Powstają one w wyniku transkrypcji informacji genetycznej z naszych genów, gdzie każdy gen generuje wiele kopii unikalnych cząsteczek mRNA. W związku z tym w komórkach występuje wiele różnych natywnych cząsteczek mRNA, które wspólnie określamy mianem transkryptomu. Pojedyncza cząsteczka mRNA może wykonywać bezpośrednie zadania regulacyjne w komórce lub przekazywać rybosomom instrukcje do syntezy białek. Bez naszego transkryptomu – puli naszych własnych cząsteczek mRNA – nasze komórki nie mogłyby funkcjonować. Od początku szaleństwa związanego z COVID stało się jasne, że wielu pracowników służby zdrowia i inne osoby, które omawiają w mediach szczepionki zawierające mRNA, nie ma pojęcia, o czym mówią. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu odkryłem również, że nawet niektórzy bardzo widoczni w mediach naukowcy nie znają podstaw biologii molekularnej, genetyki człowieka i biologii ewolucyjnej.

Biologia retropozycji Z ich wypowiedzi medialnych wynika, że nie wiedzą, iż informacja genetyczna płynie w dwóch kierunkach: od genomu do transkryptomu i od transkryptomu do genomu. Innymi słowy, informacja genetyczna jest przekazywana z cząsteczek DNA do cząsteczek RNA, ale także z cząsteczek RNA do cząsteczek DNA. W rzeczywistości, z punktu widzenia ewolucji, pierwotny przepływ informacji genetycznej odbywał się od cząsteczek RNA do cząsteczek DNA. Nieznajomość tych podstaw biologii molekularnej i genetyki może łatwo prowadzić, świadomie lub nieświadomie, do ześlizgnięcia się w pseudonaukę. Mówiąc wprost, nie można ignorować faktu, że sekwencje mRNA w komórkach ludzkich są często integrowane z naszymi genomami. W naszym genomie znajduje się około 8000 retrokopii cząsteczek mRNA, które gatunek ludzki z czasem zintegrował. Co więcej, każdy z nas ma specyficzne zintegrowane sekwencje mRNA, które różnią się od sekwencji innych ludzi. Te duże liczby pokazują, że integracja cząsteczek mRNA jest bardzo ważnym procesem mutagennym. Co więcej, integracja sekwencji mRNA z genomem bardzo często może oznaczać szkodliwe konsekwencje fenotypowe dla danego osobnika. Ważne jest, aby odróżnić, że nasze natywne cząsteczki mRNA, jak również obce cząsteczki mRNA z innych organizmów mogą być zintegrowane jako retrokopie z naszym genomem. Nasze komórki walczą z obydwoma typami integracji. Walka ta opiera się na próbie kontrolowania procesów komórkowych i genetycznych odpowiedzialnych za integrację genomową cząsteczek mRNA.

Elementy L1 Mechanizm integracji cząsteczek mRNA u ludzi jest dobrze poznany i opiera się na elementach L1. Elementy L1 są retrotranspozonami, czyli samolubnymi genami endopasożytniczymi, które próbują samoreplikować się w genomie. W ludzkim genomie znajduje się około 500 000 kopii elementów L1, co oznacza, że aż 17% naszego DNA zbudowane jest z elementów L1. Elementy L1 kopiują się poprzez proces, który nazywamy odwrotną transkrypcją. W skrócie, transkrypcja genomowa elementów L1 prowadzi do powstania cząsteczki L1 mRNA. Cząsteczka L1 mRNA jest następnie translokowana na rybosomach do dwóch rodzajów białek: ORF1p i ORF2p. Oba nowo powstałe białka wiążą się z cząsteczką L1 mRNA lub z inną cząsteczką mRNA. Ten kompleks białek i cząsteczki mRNA dociera następnie do naszego genomu. W końcu, w wyniku złożonego procesu odwrotnej transkrypcji, cząsteczka mRNA zostaje odwrotnie przepisana na DNA i zintegrowana z genomem. Miejsce integracji jest w zasadzie przypadkowe, co oznacza,

że nowo powstała retrokopia może mieć wpływ na różne części genomu. Białko ORF2p jest odwrotną transkryptazą i od niego zależy cały proces retropozycji elementu L1. W cytoplazmie ORF2p wiąże się z jednym z końców cząsteczki mRNA, zwanym ogonem poli-A. Ta zależność od ogona poli-A oznacza, że cały proces jest niespecyficzny, co pozwala białku ORF2p, oprócz własnej cząsteczki L1 mRNA, na wychwycenie i zintegrowanie z genomem dowolnej innej cząsteczki mRNA. To niespecyficzne wiązanie wynika z faktu, że prawie wszystkie cząsteczki mRNA posiadają ogon poli-A, czyli długi łańcuch adeninowy na swoim końcu 3’.

Częsta integracja mRNA Aby zapobiec takim mutagennym zdarzeniom integracji genomu mRNA, nasze komórki próbują różnymi procesami wyciszyć aktywność elementów L1. Udaje im się to jednak tylko częściowo. Dlatego też istnieje subtelna równowaga pomiędzy interesami naszych komórek a interesami elementów L1. Chociaż integracja naszych natywnych sekwencji mRNA jest bez wątpienia zdarzeniem mutagennym, to integracja obcych cząsteczek mRNA jest jeszcze bardziej niebezpieczna. Ważne jest, aby zrozumieć, że nasz organizm stosuje znacznie szerszy zakres mechanizmów obronnych, aby zapobiec integracji obcych cząsteczek mRNA, niż w celu obrony naszego genomu przed naszymi natywnymi cząsteczkami mRNA. Można powiedzieć, że nasze komórki nie życzą sobie obecności obcego mRNA wewnątrz siebie. Z tego powodu nasze ciała pełne są RNaz – enzymów, które niszczą cząsteczki mRNA. Enzymy te obecne są na powierzchniach naszego ciała, w przestrzeniach pozakomórkowych oraz wewnątrz komórek. Jeśli jednak obce mRNA przedostaną się do cytoplazmy naszych komórek, czujniki komórkowe wykrywają ich obecność i uruchamiają kaskady molekularne, które zatrzymują zwykłe procesy komórkowe, uniemożliwiając obcym mRNA przeprogramowanie naszego transkryptomu i zintegrowanie się z naszym genomem. Należy podkreślić, że biologia retropozycji nie jest mało znaną dziedziną naukową. Przeciwnie, retrotranspozony L1 i retropozycja mRNA są badane od ponad 40 lat. Opublikowano na ten temat ogromną liczbę prac naukowych w najlepszych czasopismach naukowych, a retropozycja jest uznanym problemem biomedycznym, szczególnie w genetyce nowotworów. Pełne szczegóły można znaleźć w mojej pracy, która jest publicznie dostępna na serwerze OSF Preprints. Transpozony, czyli skaczące geny, zostały odkryte przez Barbarę McClintock w 1950 roku. Jej odkrycie spotkało się początkowo z dużą podejrzliwością, a nawet wrogością, ale znacznie później otrzymała za nie Nagrodę Nobla.

Fałszywe przekonania na temat wakcynologii mRNA Dziedzina wakcynologii mRNA rozpoczęła swój rozwój około 30 lat temu. Jednak z zupełnie niejasnych powodów badacze wakcynologii mRNA nie wiedzą lub celowo ignorują fakt, że cząsteczki mRNA są regularnie integrowane z ludzkim genomem. Tymczasem w wakcynologii mRNA wyraźnie stwierdza się, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem. Początkowo myślałem, że badacze wakcynologii mRNA wzięli cząsteczki mRNA ze szczepionek i specjalnie przetestowali ich potencjał integracji genomowej, lub, ewentualnie, że genetycznie zmodyfikowali szczepionkowe cząsteczki mRNA w sposób, który zapobiega ich integracji genomowej. Jednakże, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, moje bardzo szczegółowe badania literatury dotyczącej wakcynologii mRNA, dokumentów WHO i dokumentów organów regulacyjnych ujawniły, że potencjał integracji genomu cząsteczek mRNA szczepionki nigdy nie był testowany, w żadnej formie i w żadnych okolicznościach. Później znalazłem prace naukowe, w których inni badacze zauważyli zasadniczo to samo, aczkolwiek niebezpośrednio. Powtórzę i podkreślę: wakcynologia mRNA nigdy nie badała, czy szczepionkowe cząsteczki mRNA integrują się z ludzkim genomem. Co więcej, wyraźnie podtrzymują pseudonaukową

koncepcję, że sekwencje mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem. Z niewiedzy lub celowo w swoich artykułach naukowych nigdy nie wspominają o elementach L1, odwrotnej transkrypcji L1, retrokopiach i mechanizmach retropozycji.

Nauki antyewolucyjne w wakcynologii mRNA Podsumowując, wakcynologia mRNA nie zna lub celowo ignoruje 40 lat postępu w genetyce człowieka, biologii molekularnej i ewolucji. To wszyst-

badań nad możliwą integracją mRNA szczepionki, choć takie badania należało przeprowadzić. Po trzecie: błędne przekonanie, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem, posłużyło do uzasadnienia całkowitego braku badań nad genotoksycznością i rakotwórczością szczepionek. W dokumentach EMA (European Medicines Agency – Europejskiej Agencji Leków) wyraźnie stwierdzono, że w ocenie szczepionek mRNA nie przeprowadzono żadnych badań na temat genotoksycz-

mają jedną wspólną cechę: zwiększają prawdopodobieństwo integracji szczepionkowego mRNA z naszymi genomami. Wyróżnię kilka z tych interwencji inżynieryjnych. Obecność ogona poli-A w cząsteczce mRNA Pfizer została już wspomniana i powiedzieliśmy, że integracja z genomem poprzez elementy L1 zależy od istnienia tego ogona poli-A. Oprócz ogona poli-A, cząs­teczka mRNA

Szczepionka anty-covid to terapia genowa

VECTORSTOCK.COM

Podstawy biologii mRNA

Nieprawda, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegro­ wane z genomem, dobrze służyła do ukrycia faktu, że szczepionki mRNA są szczepionkami genetycznymi lub, innymi słowy, terapią genową. Moja praca i inne coraz częściej publikowane prace naukowe obnażają te zamiary ukrywania i zaciemniania dowodów związanych z bezpieczeństwem szczepionek mRNA.

Cel fałszywych twierdzeń Jest to centralna nieprawda, na której zbudowano całą tajemną pseudonaukową narrację wokół szczepionek mRNA COVID. Po pierwsze: nieprawda, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem, dobrze służyła do ukrycia faktu, że szczepionki mRNA są szczepionkami genetycznymi lub, innymi słowy, terapią genową. Terminy te są używane w literaturze naukowej przez wakcynologię mRNA, ale zostały wyparte w narracji publicznej i medialnej przez nieprawdę, że cząsteczki mRNA nie mogą być zintegrowane z genomem. Po drugie: nieprawda, że sekwencje mRNA generalnie nie mogą być zintegrowane z genomem, posłużyła za wymówkę dla nieprzeprowadzenia

ności i rakotwórczości. Można zatem stwierdzić, że wszystkie efekty związane z genotoksycznością i rakotwórczością szczepionek mRNA są możliwe. Fakty te są jednak ignorowane w narracji mediów głównego nurtu, a co za tym idzie, w wiedzy publicznej.

Ryzyko związane z integracją szczepionki mRNA W moich badaniach chciałem ocenić ryzyko integracji genomowej mRNA szczepionki na podstawie ich sekwencji nukleotydowych. Tu jednak pojawił się pierwszy problem, ponieważ niezwykle trudno było uzyskać sekwencje nukleotydowe szczepionek mRNA. W rzeczywistości znalazłem tylko sekwencję szczepionki mRNA firmy Pfizer i odkryłem, że sekwencja nukleotydowa szczepionki mRNA Moderna nigdy nie została publicznie ujawniona. Bardzo ważne jest, aby zauważyć, że cząsteczki mRNA mogą w zasadzie kodować dowolną informację. Oznacza to, że osoby, które zostały zaszczepione szczepionką Moderna, otrzymały w swoich organizmach oficjalnie nieznaną wiadomość genetyczną. Następnie, jeśli przyjrzymy się bliżej sekwencji mRNA firmy Pfizer, zauważymy, że posiada ona ogon poli-A na końcu 3’, co od razu wskazuje, że jest ona widoczna dla elementów L1 i że spełnione zostały podstawowe wymagania dla jej integracji z genomem.

Rodzicielskie retrokopie Aby dokładniej ocenić prawdopodobieństwo integracji z genomem, porównałem mRNA firmy Pfizer z naszymi natywnymi cząsteczkami mRNA, o których wiemy, że zostały zintegrowane z genomami. Można zobaczyć retrokopie cząsteczek mRNA, o których wiemy z całą pewnością, że zostały zintegrowane z genomami. Oto skala nieprawdy w dziedzinie wakcynologii mRNA. Czy oni naprawdę nie wiedzą, że to wszystko istnieje, czy tylko udają, że tej wiedzy nie mają? Tak czy inaczej, sytuacja jest tragiczna i pokazuje, że cała dziedzina wakcynologii mRNA jest antyewolucyjną pseudonauką. Widzimy również, że mRNA firmy Pfizer, oznaczone czerwonym trójkątem, mieści się w rozkładzie podstawowych parametrów sekwencji nukleotydowych pochodzących z sekwencji mRNA, o których wiadomo, że zostały zintegrowane z ludzkimi genomami. Ta obserwacja ponownie potwierdza, że mRNA ze szczepionki Pfizera ma potencjał do integracji z genomem.

Cechy mRNA sztucznej szczepionki A teraz dochodzimy do najbardziej dramatycznej części moich badań: mRNA w szczepionce firmy Pfizer jest genetycznie zmodyfikowaną syntetyczną cząsteczką, która ma różne unikalne sztuczne właściwości. Wszystkie one

Oczywiste pytania Czy niezależny zespół naukowców uzyska wreszcie dostęp do szczepionek mRNA w celach badawczych i przeprowadzi niezbędne eksperymenty w celu zbadania integracji, genotoksyczności i rakotwórczości szczepionek mRNA? Dlaczego do tej pory tego nie zrobiono? Kto poniesie odpowiedzialność, jeśli potwierdzą się uzasadnione podejrzenia, że mRNA szczepionki integruje się z genomem? I wreszcie: dlaczego ludzie są namawiani i zmuszani do przyjmowania takich niesprawdzonych szczepionek mRNA?

Wyniki integracji genomu

Tomislav Domazet-Lošo ko pokazuje, że wakcynologia mRNA promuje nauki antyewolucyjne i jest w gruncie rzeczy pseudonauką. W dzisiejszych czasach naukowcy faworyzowani przez media nagle oświadczają, że „nie ma dowodów na to, że cząsteczki mRNA ze szczepionek mogłyby integrować się z genomem”. Takie stwierdzenia są potworną inwersją i nieprawdą wykorzystywaną do odwrócenia uwagi od faktu, że integracja genomowa mRNA ze szczepionek nigdy nie była badana, choć powinna być. Naukowcy ci i cała społeczność wakcynologii mRNA do tej pory uporczywie propagują nieprawdę, że mRNA nie może integrować się z genomami.

rozwoju szczepionek mRNA odpornych na integrację. Tak więc inne i bezpieczniejsze podejście inżynieryjne do rozwoju szczepionek mRNA jest w zasadzie możliwe. Dlaczego ta droga nie została jeszcze obrana?

Pfizera naśladuje architekturę naszych natywnych cząsteczek mRNA. Ta właściwość automatycznie zwiększa szanse na integrację z genomem. Ponadto mRNA Pfizera jest niewidzialne dla naszych czujników komórkowych, odpowiedzialnych za wykrywanie i zapobieganie integracji obcych cząsteczek mRNA z naszymi genomami. Ta inżynieryjna modyfikacja celowo i drastycznie zwiększa prawdopodobieństwo, że mRNA firmy Pfizer zostanie zintegrowane z naszymi genomami. W dodatku cząsteczki mRNA firmy Pfizer mają znacznie dłuższy okres półtrwania niż nasze przeciętne natywne cząsteczki mRNA, co oczywiście zwiększa prawdopodobieństwo, że cząsteczki mRNA Pfizera zostaną zintegrowane z naszymi genomami. Prawdopodobieństwo integracji genomu mRNA szczepionki zależy również od stężenia mRNA szczepionki w pojedynczej dawce, które jest ogromne. Ilość cząsteczek mRNA w pojedynczej dawce szczepionki Pfizer lub Moderna COVID jest tak duża, że w zasadzie może przeprogramować każdą komórkę jądrową naszego organizmu. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nanocząsteczki lipidowe niosące cząsteczki mRNA szczepionki są rozprowadzane praktycznie po całym organizmie, to jasne jest, że prawdopodobieństwo integracji mRNA szczepionki z naszymi genomami jest dodatkowo zwiększone przez połączenie jej ogromnej dawki i szerokiej biodystrybucji. Kolejnym ważnym aspektem wpływającym na prawdopodobieństwo integracji genomowej mRNA szczepionki jest liczba otrzymanych dawek. Z każdą dodatkową dawką wzrasta prawdopodobieństwo integracji genomowej mRNA szczepionki.

Podejrzany projekt inżynierski Wreszcie – prawdopodobieństwo integracji genomowej mRNA szczepionki zależy od podziałów komórkowych. Im częściej dzielą się komórki organizmu, tym większe jest prawdopodobieństwo integracji sztucznie zsyntetyzowanych cząsteczek szczepionkowego mRNA. Nietrudno zauważyć, że ze względu na ten aspekt prawdopodobieństwo integracji mRNA jest jeszcze bardziej zwiększone u ludzi młodych, kobiet w ciąży oraz dzieci nowo narodzonych i nienarodzonych. Powstaje logiczne pytanie: czy szczepionki COVID mRNA są celowo zaprojektowane do integracji z naszymi genomami? Wszystkie dane sugerują, że nie można wykluczyć takiej możliwości. I kolejne pytanie: czy szczepionki mRNA są wynikiem badań i rozwoju tzw. podwójnego zastosowania? Czy opracowanie szczepionki mRNA było tylko pretekstem do opracowania broni biologicznej? Z drugiej strony, analiza ewolucyjna, którą przeprowadziłem, pokazuje, że możliwe jest pójście w kierunku

Wszyscy jesteśmy zainteresowani możliwymi skutkami integracji genomowego mRNA szczepionki. Ponieważ miejsce integracji mRNA jest w dużej mierze przypadkowe, zakres możliwych skutków dla naszego organizmu jest bardzo szeroki. Ponieważ szczepionki z mRNA są stosowane na całym świecie, a większość ludzi w końcu je otrzyma, można się spodziewać, że całe spektrum możliwych działań niepożądanych prędzej czy później wyjdzie na jaw. Przyjrzymy się teraz dwom bardzo ponurym scenariuszom. Ludzki organizm zbudowany jest z dwóch podstawowych typów komórek. Pierwszy to komórki rozrodcze, do których należą gamety, umożliwiające pionowe przekazywanie genów do następnego pokolenia. Drugi typ to wszystkie inne komórki budujące nasze ciało, które nazywamy komórkami somatycznymi. Skutki integracji genomowego mRNA szczepionki zależą od tego, czy mRNA szczepionki ulegnie integracji w komórkach rozrodczych, komórkach somatycznych, czy w obu typach komórek. Jeśli integracja mRNA szczepionki nastąpi w komórkach rozrodczych, mutacja taka może prowadzić do szeroko rozumianych chorób dziedzicznych. Genomowa pozycja retrokopii mRNA będzie determinowała fenotyp choroby dziedzicznej. Należy podkreślić, że taka mutacja jest przekazywana potomstwu. Jeśli jednak do integracji dojdzie w komórkach somatycznych, zwłaszcza w komórkach macierzystych i przednowotworowych, mutacja może prowadzić do rozwoju różnych chorób nowotworowych.

Wnioski Na zakończenie powtórzę: Po pierwsze, szczepionki mRNA COVID-19 zbudowane są na nieprawdzie, że cząsteczki mRNA nie mogą integrować się z genomami. Po drugie, producenci nigdy nie zbadali możliwości integracji mRNA szczepionki z genomem, a organy regulacyjne nigdy o to nie zapytały, choć powinny to zrobić. Po trzecie, dokumenty agencji regulacyjnych wyraźnie wskazują, że genotoksyczność i rakotwórczość cząsteczek mRNA szczepionek nigdy nie została zbadana. Po czwarte, sądząc po wszystkich właściwościach cząsteczek mRNA, szczepionki mogą one być zintegrowane z genomem. Po piąte, wszystkie zastosowane rozwiązania inżynieryjne wskazują, że cząsteczki mRNA szczepionki są, celowo lub niecelowo, zaprojektowane w taki sposób, aby mogły być jak najłatwiej zintegrowane z genomem. Po szóste, ewentualna integracja szczepionkowych cząsteczek mRNA z genomami może prowadzić do powstawania nowotworów i dziedzicznych chorób genetycznych. Biorąc to wszystko pod uwagę, jest całkowicie możliwe, że szczepionki mRNA mogą mieć szkodliwy wpływ na populację, zwłaszcza na kobiety w ciąży, dzieci i młodzież. Podsumowując: Jaki jest cel szczepionek COVID-19 mRNA? K Tomislav Domazet-Lošo jest profesorem nadzwyczajnym w Szkole Medycznej Katolickiego Uniwersytetu Chorwackiego i starszym współpracownikiem naukowym w Instytucie Ruđera Boškovića. Jego badania naukowe koncentrują się na genetyce ewolucyjnej, biologii rozwoju i medycynie ewolucyjnej. Z angielskiego przetłumaczyła Maria Słoniowska


KURIER WNET · LUTY 2O22

6

BEZPIECZEŃSTWO

Jestem przerażony tym, co się dzieje w Kazachstanie. Ze względu na los tego narodu i państwa, humanitarną katastrofę. Ale też ze względu na sytuację Ukrainy i naszą, bo w znaczący sposób rośnie potencjał militarny Rosji. W ciągu kilku tygodni do 120-tysięcznej armii rosyjskiej, stojącej w pobliżu granicy z Ukrainą, może dołączyć 40 albo 50 tys. żołnierzy z Kazachstanu i drugie tyle z Białorusi. I Rosja nie będzie nawet musiała przewozić ich sprzętu wojskowego, przywiezie tylko ludzi, bo da im identyczne uzbrojenie z własnych zapasów. Nie będzie więc żadnego problemu logistycznego. I można żołnierzy z Kazachstanu przewieźć w sposób niemal niezauważony.

Nowy sojusz i wielka koalicja? Czy tylko Pakt Kijowski? Sławomir Matusz

W

ten sposób Putin rozwiąże dwie sprawy: wzmocni siły stojące w pobliżu granic Ukrainy i Polski oraz osłabi zdolności Kazachstanu do samoobrony, całkowicie podporządkowując sobie ten kraj. Dokona jego aneksji i doczepi do federacji jak Białoruś, w ramach narzuconego jakiegoś porozumienia KAZACH-ZBIR lub z podobną nazwą. Niezależnie od wyników rozmów między Rosją a USA, NATO i OBWE, sytuacja przypomina tę sprzed II wojny światowej, a rozmowy w Genewie konferencję z Monachium w 1938 roku, kiedy to społeczność międzynarodowa zaakceptowała żądania Niemiec i zabranie Czechom Sudetów. Chamberlain po konferencji wrócił do Londynu obwieszczając triumfalnie Anglikom, że załatwił pokój. Kilka miesięcy po konferencji Hitler zajął całą Czechosłowację, a rok później napadł na Polskę, wszczynając II wojnę światową. Putin jest obecnie tak samo wiarygodny jak niegdyś Hitler, realizuje podobny scenariusz – stawiając Zachodowi żądania i obiecując pokój po ich spełnieniu. W razie napaści na Polskę będziemy musieli stawić wtedy opór „sojuszowi” Rosji, Białorusi i Kazachstanu, przymuszonego do wojny. Czyli połączonych armii, liczących ponad 250 tys.

żołnierzy. Mimo dużej, realnej groźby nie możemy słuchać i usprawiedliwiać naszych generałów, którzy wszem i wobec głoszą, że nie mamy jak się obronić, a Rosjanie w ciągu kilku dni dojdą do Warszawy i my nie będziemy w stanie nic na to poradzić. Tym bardziej, że wielu z tych generałów odpowiada za redukcję Wojska Polskiego i likwidację wielu jednostek armii. Takie opinie to przejaw tchórzostwa generałów, którzy je wygłaszają, sianie defetyzmu, albo celowe straszenie Polaków. Nie po to ich kształciliśmy i sowicie opłacamy, by teraz głosili, że jesteśmy bezbronni. To działanie na szkodę Polski i przejaw służalczej, uległej postawy wobec Rosji. Generałowie, którzy wygłaszają takie opinie, będąc odpowiedzialnymi za taki stan, w większości absolwenci rosyjskich akademii, służą w istocie Putinowi. To użyteczni idioci, jeśli nie zdrajcy na usługach rosyjskiej propagandy. W razie rzeczywistej wojny oni mogą pomagać Rosji po to, by oszczędzić Polsce strat, kierując się logiką: im szybciej rosyjskie wojska zajmą Polskę, tym mniej będzie ofiar i strat po obu stronach, więc trzeba pomóc Rosji (nie Polsce). Takimi „argumentami” kierował się Jaruzelski, który domagał się interwencji Moskwy w 1981 roku. Generałowie, dla których ważna jest Polska i niepodległość, będą zawsze

szukali jakiegoś rozwiązania, możliwości wygranej, ocalenia Polski, a nie przekonywali naród, że nie warto podejmować walki, szkoda się bronić, lepiej się zawczasu poddać.

C

ałokształt polityki niemieckiej i francuskiej sprawia, że w razie wojny nie możemy liczyć na ich skuteczną pomoc. Bundeswehra jest od lat w głębokim kryzysie. Niemcy posiadają 244 czołgi Leopard 2, z czego mniej niż połowa jest sprawna. Podobnie jest z lotnictwem. Z powodu braku pilotów ponad połowa śmigłowców

a do tego czasu musimy stawić opór sami. Jedną z przyczyn tej sytuacji jest to, że Niemcy przestali być wschodnią flanką NATO, którą stała się Polska po przystąpieniu do państw atlantyckich. Teraz my jesteśmy państwem buforowym dla Niemiec, więc Niemcy czują się bezpiecznie. Do tego budowa Nord Stream budzi obawy o lojalność sojuszników. Niemcy, zamykając elektrownie atomowe, narażają się na rosyjski szantaż energetyczny. Raz, że nie mają czym się bronić; dwa – po przystąpieniu Niemiec do wojny Rosja wstrzyma im dostawy gazu. Z tego samego powo-

Jeśli NATO nie funkcjonuje należycie, najroz­ sądniejszym wyjściem wydaje się budowanie nowego sojuszu, który będzie uzupełniał NATO, z państwami, które są zagrożone bezpośrednią agresją Rosji. i samolotów niemieckich nie może być użyta w walce. Francuskie siły pancerne to około 200 przestarzałych już czołgów Leclerc. Z sześciu niemieckich okrętów podwodnych tylko jeden jest sprawny. W razie wojny będziemy musieli czekać kilka tygodni na pomoc NATO,

du nie powinniśmy kupować żadnego uzbrojenia od Niemiec i Francji, bo w razie wstrzymania dostaw gazu odmówią nam nowego uzbrojenia i części do starego. Jedyne, na co możemy liczyć, to osłona lotnicza ze strony USA. Musimy

więc szukać realnego oparcia wśród państw bezpośrednio zagrożonych ze strony Rosji. A są nimi: będąca poza strukturami NATO Ukraina, Rumunia, Turcja i inne państwa w Europie Wschodniej. Zagrożone są również państwa skandynawskie: pozostające poza NATO Finlandia i Szwecja oraz Norwegia. I te państwa – w przeciwieństwie do Niemiec – wzmacniają swój potencjał obronny. Finlandia zamówiła niedawno 64 myśliwce F-35, a Norwegia 54 F-35. Szwecja i Finlandia rozbudowują nadbrzeżną obronę rakietową. Oba państwa, w razie wojny, mogą zablokować ruch okrętów rosyjskich stacjonujących w Zatoce Botnickiej, a razem z Polską całkowicie zablokować rosyjską marynarkę wojenną i szlaki dostaw drogą morską do Obwodu Kaliningradzkiego i Petersburga. Podobnie jest z Morzem Śródziemnym i Czarnym. Wstęp na Morze Śródziemne dla okrętów i łodzi podwodnych zagradza Cieśnina Gibraltarska, a wejścia na Morze Czerwone broni Turcja. Ani okręty podwodne Rosji, ani nawodne nie mają żadnych szans wedrzeć się przez cieśniny na Bałtyk, Morze Śródziemne i Morze Czarne. Wszystkie europejskie akweny są dla rosyjskich okrętów zamknięte i mogą one pływać jedynie dookoła Europy. Jeśli NATO nie funkcjonuje należycie, najrozsądniejszym wyjściem wydaje się budowanie nowego sojuszu, który będzie uzupełniał NATO, z państwami, które są zagrożone bezpośrednią agresją Rosji.

U

kraina od wielu lat chce przystąpić do NATO, ale na przeszkodzie stoją względy formalne. Ostatnio Szwecja i Finlandia wyraziły taką wolę, jednak nie wiadomo, czy zostaną przyjęte. Historia pokazuje, że potrafiliśmy się obronić przed imperium rosyjskim i wielokrotnie wygrywaliśmy z nim wojny, ale wtedy byliśmy dużym państwem – w czasach Jagiellonów. Teraz też możemy stworzyć podobną i co najważniejsze – skuteczną strukturę militarną i polityczną, czyli sojusz w oparciu o Ukrainę, Rumunię i innych sąsiadów, którzy zechcą do niej przystąpić, razem ze Stanami Zjednoczonymi

i Kanadą oraz państwami skandynawskimi: Szwecją, Finlandią, Norwegią i Danią oraz, z drugiej strony, Turcją, Grecją, Włochami. Czy taki sojusz jest możliwy? Wydaje się, że tak. Jak duży będzie? To zależy od tego, ile państw do niego przystąpi, ale z pewnością większość z nich będzie zainteresowana nową inicjatywą obronną. Przynależność do NATO nie stoi na przeszkodzie, by wstępować w inne sojusze militarne, nieantagonistyczne wobec NATO. Przy bierności i bezczynności Niemiec nie powinno im to przeszkadzać. Należąc formalnie do NATO, faktycznie są państwem neutralnym, obniżając skuteczność paktu. Konstruując nowy pakt, zapewnimy im bezpieczeństwo bez ponoszenia kosztów. Był w przeszłości Pakt Warszawski. Teraz może powstać Układ Kijowski, jeśli miejscem założenia będzie Kijów. Zależnie od ilości członków, Układ Kijowski będzie dysponował siłami od około pół miliona do półtora miliona żołnierzy, bez USA. To skutecznie odstraszy Rosję, a wszelkie protesty przeciwko przyjmowaniu nowych państw do NATO zawisną w powietrzu, bowiem się zdezaktualizują. Polska propozycja sprawi, że staniemy się liderem – nie tylko w Europie, ale i na świecie, a Ukraina znajdzie się w geopolitycznym centrum. Stanom Zjednoczonym ten projekt może się spodobać i mogą go poprzeć (jak poparły Trójmorze), bo zjednoczy państwa, które chcą się bronić, być aktywne i modernizować swoje armie. Sympatii USA do Polski możemy być pewni, bo pomysłodawcą i pierwszym Polakiem w NATO był Tadeusz Kościuszko, który zakładał akademię West Point – uczelnię wojskową, którą kończą wszyscy wyżsi oficerowie i dowódcy amerykańscy. Na dziedzińcu tej uczelni stoi popiersie Tadeusza Kościuszki i wszyscy jej absolwenci wiedzą, kim był, czym się zasłużył dla USA, skąd pochodził i w naturalny sposób darzą go sympatią i mają sentyment do Polski. Dlatego odwiedziny w Krypcie św. Leonarda w Katedrze na Wawelu, gdzie Kościuszko został pochowany, powinniśmy wpisać do programu każdej wycieczki do Polski żołnierzy USA.

R E K L A M A

Wiadomości sportowe w Radiu Wnet

STYCZEŃ - LUTY 2022 poniedziałek | 7:45 wtorek - piątek | wejścia antenowe o 7:00, 8:00 i 9:00 niedziela | podsumowanie specjalne | 19:00

Sponsorem wiadomości sportowych są Polski Fundusz Rozwoju i Polskie Koleje Linowe, inicjatorzy programu PolSKI Mistrz.

Maryna Gąsienica-Daniel – Ambasadorka Programu PolSKI Mistrz

Dokończenie na sąsiedniej stronie


KURIER WNET · LUTY 2O22

7

MYŚL JP II „Duch Asyżu” to nazwa nie tylko atmosfery pojednania na spotkaniu sprzed 35 lat (27.10.1986 r.) w Asyżu. Na zaproszenie św. Jana Pawła II przybyło wówczas do miasta św. Franciszka prawie 50 delegacji złożonych z przedstawicieli różnych wyznań chrześcijańskich i religii niechrześcijańskich. Następnie „Duch Asyżu” stał się określeniem dążenia w ogóle do pojednania nie tylko wyznawców różnych odłamów chrześcijaństwa (ekumenizmu), lecz do zbliżenia wyznawców innych religii, a generalnie dialogu międzykulturowego prowadzonego przez Kościół.

Pojednanie a dialog Teresa Grabińska

i czynem w przeświadczeniu o jedności rodu ludzkiego i słuszności działania na rzecz harmonijnej wspólnoty, zjednoczonej więzami braterstwa i poczuciem sprawiedliwości. Dialog nie zawsze i nie we wszystkich okolicznościach może zostać podjęty, gdyż przed przystąpieniem do dialogu trzeba, aby strony zaprzestały wzajemnego zwalczania się, okazywania wrogości, zajęły pozycje ponad podziałami i aby – jak pisał Jan Paweł II w encyklice Ut unum sint – „każda ze stron zakładała u swego rozmówcy wolę pojednania, czyli jedności w prawdzie”. Dialog międzyreligijny ma służyć zbliżeniu tych, którzy w inny sposób wierzą w rzeczywistość nadprzyrodzoną, przedstawianą przez pewien rodzaj Absolutu lub Transcendencji. Zbliżenie w dialogu ma następować w wyniku wzajemnego poznania się, ale nade wszystko we wspólnym poszukiwaniu prawdy, przy uszanowaniu tradycji wyznawców różnych religii. Dialog międzyreligijny nie jest łatwy do zainicjowania, a nawet jeśli się toczy, to nie musi przynieść od razu oczekiwanych owoców. Zawsze jednak, zwłaszcza w sytuacji głębokich uprzedzeń, trzeba do niego dążyć i wierzyć w to, że jego podjęcie przyniesie dobro, czasem odroczone.

J

an Paweł II, niezależnie od sposobów prowadzenia dialogu, zwłaszcza ekumenicznego, prowadzonego – jak zacytował z soborowego dekretu o ekumenizmie Unitas redintegratio – „między odpowiednio wykształconymi rzeczoznawcami na zebraniach”, wskazał na to, że poszukiwaniu prawdy, rozpoznawaniu przyczyn zła podziału chrześcijan towarzyszy rachunek sumienia. A ten usposabia do modlitwy o jedność. Skoro zatem klasyczna metoda dialogu polega na wymianie słownych wypowiedzi między dwoma lub kilkoma

uczestnikami spotkania, to włączenie do dialogu modlitwy byłoby niedialogiczne. Z drugiej jednak strony w filozofii dialogu stroną, podmiotem dialogu nie musi być konkretny człowiek. Może nim być Bóg lub świat, np. świat doczesności lub wieczności. I wtedy modlitwa może być swoiście dialogiczną ekspozycją wiary. Jeśli bowiem dialog rozumieć jak wymianę wypowiedzi, to modlitwa – po pierwsze – nie musi przybierać postaci słownej, po drugie – „odpowiedź” na zapytania lub prośby przestaje być werbalnym przekazem. W dialogu z wyznawcami religii pozachrześcijańskich nieklasyczny dialog, ten w formie modlitewnej, polega na wspólnym przeżywaniu kontaktu z Absolutem, z Transcendencją różnie upostaciowaną w poszczególnych religiach. Natomiast w dialogu z niewierzącymi trudno mówić o jednoczeniu

o kondycję współczesnego człowieka i o pomyślny rozwój ludzkości w teraźniejszości i w przyszłości. Wtedy – jak pisał Jan Paweł II w encyklice Ut unum sint (tam w odniesieniu do dialogu ekumenicznego) – dialog „należy podjąć w duchu szczerej braterskiej miłości, poszanowania nakazów własnego sumienia i sumienia bliźniego, z głęboką pokorą i umiłowaniem prawdy”. W ten sposób obok dialogicznej dyskusji przekazu doktryn lub stanowisk filozoficznych dialog „angażuje całego człowieka: jest także dialogiem miłości”. W encyklice Fides et ratio Jan Paweł II przypominał o wartości filozofii dla teologii, a zwłaszcza wtedy, gdy w klasycznie rozumianym dialogu uczestniczą przedstawiciele różnych religii i niewierzący. Wtedy „[m]yśl filozoficzna jest często jedynym terenem porozumienia i dialogu z ty-

Dialog międzyreligijny nie jest łatwy do zainicjowania, a nawet jeśli się toczy, to nie musi przynieść od razu oczekiwanych owoców. Zawsze jednak, zwłaszcza w sytuacji głębokich uprzedzeń, trzeba do niego dążyć i wierzyć w to, że jego podjęcie przyniesie dobro, czasem odroczone. się w modlitwie, o dialogu z bytem nadprzyrodzonym. Wtedy z pomocą przychodzi wykładnia dialogu z soborowej Konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium, wedle której „[d]ialog nie jest tylko wymianą myśli, ale zawsze w jakiś sposób ‘wymianą darów’”. Co zatem jest owym darem, który byłby przedmiotem wymiany w dialogu pojednania z niewierzącymi? Niewątpliwie czynnikiem zbliżającym przedstawicieli różnych religii niechrześcijańskich, ale również niewierzących, jest troska

mi, którzy nie wyznają naszej wiary”. Tworzy płaszczyznę pojednania dzięki klasycznemu dialogowi w jej kategoriach i w odwołaniu się do różnych jej nurtów i systemów pojęciowych, ale też i w zrozumieniu innych wyznań i kultur. Tu „[c]hrześcijaństwo (…) jest największą skarbnicą prób przekładu wiary na dostępne ‘światłu naturalnemu’ konstrukcje metafizyczne”. Filozofia jednak nie zastąpi wiary. Na rzecz tego Leszek Kołakowski w książce Jeśli Boga nie ma…

rewolucyjnymi rozwiązaniami technicznymi: rakietami V-2 i V-3, myśliwcami odrzutowymi Horten Ho 229 (latające bez kadłuba skrzydło) i Messerschmitt Me 262 Schwalbe. Ta broń nie odegrała jednak żadnej roli w czasie wojny, gdyż Rzesza nie zdążyła rozwinąć jej produkcji. Z wyjątkiem rakiet V-1 i V-2 były to prototypy, które latały

je w Układzie Warszawskim. Wraz z upadkiem ZSRR i rozpadem Układu Warszawskiego, nowa Rosja straciła nie tylko dawnych sojuszników, ale i odbiorców broni, którą wcześniej szeroko eksportowała. ZSRR eksportował broń: czołgi, samoloty, śmigłowce, karabiny – także do Chin, Mongolii, Indii, Jemenu, Egiptu, Algierii, Ango-

właściwy sposób rozwiązywania konfliktów, za przykład do naśladowania podał podjęcie rozmów między przedstawicielami pracowników najemnych (głównie robotników) z komunistyczną władzą w PRL, który doprowadził do porozumień w sierpniu i wrześniu 1980 r. – w Gdańsku, Szczecinie, Jastrzębiu-Zdroju i Dąbrowie Górniczej (w Hucie „Katowice”). Według Jana Pawła II „[w]ydarzenia roku 1989 są przykładem zwycięstwa woli dialogu i ducha ewangelicznego w zmaganiach z przeciwnikiem, który nie czuje się związany zasadami moralnymi”. Otóż brak tych „zasad moralnych”, brak poszanowania drugiej strony dialogu nie pozwolił, mimo cennego porozumienia, na pojednanie.

N ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

O

pojednaniu można mówić w odniesieniu do zwaśnionych osób. Wtedy pojednanie częściej nazywa się pogodzeniem ze sobą tych osób i ma ono w dużym stopniu wymiar psychologiczny. O pojednaniu w „Duchu Asyżu” mówi się również w odniesieniu do grup społecznych, które pozostają w stanie konfliktu i które często okazują sobie wrogość. Wtedy pojednanie staje się procesem złożonym, gdyż dotyczy uzgodnienia wielu kwestii teologicznych, światopoglądowych, historycznych, kulturowych, a także politycznych. W Adhortacji apostolskiej Recon­ cilatio et paenitentia z 1984 r., a więc jeszcze przed spotkaniem w Asyżu, Jan Paweł II pisał, że – z jednej strony – w obliczu ciągłych konfliktów świat „tęskni” za pojednaniem, z drugiej zaś wielu uważających się za realistów w kwestiach społecznych i politycznych ma pojednanie ludzkości za utopię. Dalej Jan Paweł II podkreślał, że pojednanie musi mieć podstawę w rozpoznaniu zła, które wywołało wrogość. A intensywność procesu pojednania powinna być proporcjonalna do głębi zwaśnienia stron konfliktu. Zło ma swe źródło w grzechu, który zasadniczo obciąża poszczególne sumienie, ale grzech może też naznaczać piętnem zła całą społeczność, nawet gdy poszczególni jej członkowie nie uczestniczą bezpośrednio w czynieniu zła. Pojednanie rozpoczyna się od uznania grzechu; potem następuje pokuta i zadośćuczynienie. Dla wiernych – jak pisał Jan Paweł II we wspomnianej adhortacji – „[w] krzewieniu pokuty i pojednania Kościół ma przede wszystkim (…) Katechezę i Sakramenty”. Jednak w przypadku chrześcijan spoza Kościoła Rzymskiego oraz jednostkowych i grupowych przedstawicieli odmiennych religii i kultur potrzebny jest inny środek służący pojednaniu. Jest nim dialog, na który wskazał Sobór Watykański II w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes. Stał się on przedmiotem głębszych rozważań Pawła VI w encyklice Ecclesiam suam – jako jedna z trzech ważnych dróg, „którymi Kościół Katolicki powinien kroczyć w dobie obecnej przy pełnieniu swej misji”. Ważnym zadaniem Kościoła jest dialog ekumeniczny i dialog z niechrześcijanami – zarówno wyznawcami innych religii, jak i z niewierzącymi. Dialog międzyreligijny przybiera różne postaci: po pierwsze – jest to wymiana wiedzy między znawcami różnych tradycji religijnych (religioznawcami) w celu poznania specyfiki danej tradycji zarówno w przesłaniu wiary, w elementach kultu, jak i w osadzeniu ich w danej kulturze; po drugie – jest to instytucjonalne porozumiewanie się między oficjalnymi przedstawicielami wyznawców danej religii w celu nawiązania – jak o tym pisał Jan Paweł II w Encyklice Redemptoris missio – „współpracy na rzecz integralnego rozwoju i ochrony wartości religijnych”; po trzecie – jest to przekazywanie sobie w powszednich kontaktach przez wyznawców różnych religijnych uzasadnień norm i indywidualnych doświadczeń duchowych, które mogą wykraczać poza kontekst konkretnej religii; w tej postaci dialog objawia się również po prostu wspieraniem słowem

argumentował, że: „[w]iara nie jest aktem intelektualnego uznawania pewnych zdań, lecz aktem moralnego zaangażowania, wiążącego w jedną niepodzielną całość akceptację intelektualną oraz nieskończoną ufność, której żadne fakty nie są w stanie naruszyć”.

A

zatem ani zwerbalizowane argumenty racjonalne, ani odwoływanie się do faktów empirycznych nie wystarczą w szerzej rozumianym dialogu. Potrzebna jest wola pojednania, zrozumienia drugiej strony, a jedno i drugie się spełnia dzięki owemu darowi miłości, emocjonalnie przekazywanemu w dialogu i nie tylko w konkretnej religijnej odsłonie wiary, która „pojęta jako ufność poprzedzać musi wszelkie rozumowanie”. Ufność poprzedzona nadzieją, nie tylko religijną, zawsze jest przekroczeniem wiedzy naturalnej, przynajmniej na jej aktualnym poziomie. Dlatego ukazana na początku trzecia droga dialogu, polegająca na przekazywaniu sobie w powszednich spotkaniach doświadczeń duchowych, a przede wszystkim na wspieraniu się słowem i czynem w akcie okazywania miłości bliźniemu, pozwala na wzrost ufności i przybliża pojednanie, które nie od razu musi być porozumieniem. Ale bez tej fazy powstania zaufania między stronami dialogu, bez woli pojednania nigdy nie dojdzie do dialogu prowadzącego do pojednania. Można wskazać na wiele przykładów, gdy dochodzi do pojednania bez klasycznie rozumianego dialogu, bez porozumiewania, bez zwerbalizowanej perswazji. Takie porozumienie w dialogu nie jest warunkiem koniecznym pojednania. Więcej, samo porozumienie powstałe w wyniku dialogu nie jest warunkiem wystarczającym do pojednania, gdy dialog jest tylko doraźnym środkiem zażegnania konfliktu. W encyklice Centesimus annus Jan Paweł II, wskazując na dialog jako na

a koniec niech mi będzie wolno przytoczyć fragment przypuszczalnie przedostatniego, przynajmniej spośród opublikowanych, listu św. Teresy Benedykty od Krzyża – Edyty Stein, adresowanego do wybitnego filozofa, acz agnostyka, Romana Ingardena, z 1937 r. Ingarden w poprzedniej, niezachowanej korespondencji do „Panny (Fraeu­ lein) Stein”, prawdopodobnie wyraził był jakiś rodzaj dezaprobaty, a co najmniej zdziwienia w stosunku do jej życiowego wyboru wstąpienia do tzw. ścisłego zakonu karmelitanek. Siostra Benedykta, jak chciała, aby ją nazywał, tak mu odpisała, jednak z pewną nadzieją, że zrozumie jej wybór nie tylko ze względu na przyjaźń z nią, lecz w perspektywie duchowości nie poddającej się przekładowi na nawet najbardziej misterny język filozofii, której oboje byli wybitnymi znawcami i twórcami: „To, co Pan wyraża w Pańskich przypuszczeniach na temat naszego stosunku do życia, tak zupełnie rozmija się z prawdą, że gdybym chciała się zająć jego obalaniem, pewnie nigdy nie doszlibyśmy z tą sprawą do końca. Będzie więc lepiej, jeśli całkiem po prostu opowiem Panu o naszym życiu. Wierzymy, że wolą Boga było wybrać sobie gromadkę ludzi, którzy mieliby bezpośredni udział w Jego własnym życiu, i sądzimy, że tymi szczęśliwcami my właśnie jesteśmy. Nie wiemy, wedle jakich kryteriów dokonuje się wybór, na pewno jednak nie według godności i zasług. Dlatego łaska powołania nie wbija nas w dumę, lecz czyni skromnymi i pełnymi wdzięczności”. Św. Teresa Benedykta od Krzyża, mimo Jej predylekcji do wyrażania językiem najbardziej wyrafinowanych filozoficznych kwestii, wyraźnie napisała o niemożności dyskursywnego przekazu tajemnicy powołania, o Boskim działaniu przekraczającym ludzki rozum i ludzką wolę. Doświadczenie podobnej transcendencji jest dane ludziom różnych religii i dlatego jest w istocie fundamentem pojednania. Brak przeczucia doświadczenia transcendencji u niewierzących można rozumieć jak steresis w metafizyce Arystotelesa lub privatio w metafizyce św. Tomasza z Akwinu, tj. brak (nieobecność) w danym bycie czegoś, co powinien z natury posiadać, ale czego niedostatek nie niweczy owego bytu. Wtedy uświadomienie lub odczucie tego niedostatku, odpowiednio w dialogu albo w emocjonalnym lub estetycznym przeżyciu, może prowadzić do jego uzupełnienia. K

Dokończenie z poprzedniej strony

To Kościuszko przerzucał pierwsze mosty między USA i Europą, o czym wszyscy powinniśmy pamiętać. Dyskutujemy o tym, jak pomóc Ukrainie, a także, jak sami mamy się obronić. Ukraina jest państwem biednym. Potrzebuje uzbrojenia, a jednocześnie zagrożone są upadkiem nowoczesne zakłady produkujące silniki do samolotów i śmigłowców Motor Sicz w Zaporożu. Wynika to z powiązań gospodarczych po rozpadzie ZSRR. Jednocześnie my i nie tylko my potrzebujemy śmigłowców i samolotów. Pisząc „nie tylko my”, myślę o innych państwach Europy Wschodniej, które weszły bądź aspirują do NATO, których nie stać na drogie zachodnie i amerykańskie uzbrojenie.

Z

agrożone upadkiem zakłady Motor Sicz chciały wykupić Chiny. Nie doszło do tego dzięki interwencji USA. Prezydent Wołodymyr Zełenski zapowiedział dekretem nacjonalizację Motor Sicz. My nie mamy helikopterów, a chcemy i musimy je kupić. Należałoby rozważyć, czy nie pomóc Ukrainie w ratowaniu tych zakładów,

część technologii kupując i przenosząc do Polski, a w oparciu o ich silniki, we współpracy z Ukraińcami, rozpocząć produkcję nowoczesnych i jednocześnie relatywnie tanich śmigłowców i samolotów dla nas oraz państw Europy Wschodniej. W ten sposób pozbawilibyśmy Rosję dostaw silników lotniczych i części zamiennych do nich, a to oznaczałoby dalszy upadek rosyjskiego lotnictwa. Część produkcji można eksportować do Indii, które jej potrzebują. Rosja jest państwem agresywnym, ale gospodarczo i militarnie słabym. Świadczy o tym nie tylko jej PKB, ale potencjał produkcyjny i eksportowy. Rosja modernizuje swoją armię na miarę możliwości, ale one nie są obecnie wielkie. Nie ma na to pieniędzy. Ponad 90% rosyjskiego uzbrojenia zostało wyprodukowane w czasach ZSRR. Nowoczesnej broni, czołgów T-14 i myśliwców Su-57 Rosja ma niewiele, po około 20-40 sztuk. Najnowszy samolot Su-75, mający konkurować z F-35, to zaledwie komputerowa wizualizacja. Trzeba przypomnieć, że Niemcy pod koniec II wojny światowej dysponowały najnowocześniejszą wówczas bronią:

Obecnie Rosja sprowadza zza granicy ponad 75% butów i odzieży, ponad 80% sprzętu elektronicznego, artykułów AGD i części samochodowych, ponad 50% chemii domowej i kosmetyków. w ilości kilkunastu lub kilkudziesięciu sztuk. Podobnie jest teraz z nową rosyjską bronią. Prototypy wojen nie wygrywają, a często trafiają do muzeów jako zabytki techniki. Po II wojnie światowej ZSRR wchłonął wiele państw, a inne uczynił państwami satelickimi, organizując

li, Libii, Sudanu, Mozambiku, NRD (wschodnich Niemiec), Polski, Zairu, Indonezji, Iranu, Iraku, Etiopii, Finlandii, Kuby, Wietnamu, Korei Północnej, Wenezueli i innych mniejszych państw. Czołgi z literką T i samoloty Mig oraz Su eksportowano w dziesiątkach tysięcy sztuk. Sprzedaż broni na tak wielką

skalę umożliwiała tworzenie nowych konstrukcji, nowych modeli i wdrażanie ich do produkcji, bo byli odbiorcy i były pieniądze z eksportu.

O

becnie nikt rosyjskiej broni nie kupuje. Chiny i Indie produkują już własne samoloty. Kilka lat temu Indie podpisały z Rosją umowę na opracowanie myśliwca V generacji. Miał nim być Su-57. Ale że w samolot nie spełniał oczekiwań odnoście do właściwości stealth, Hindusi wycofali się z umowy. Rosja podpisała nową umowę z Brazylią na dostawę Su-57, ale nie będą to tysiące ani setki egzemplarzy, ale kilkadziesiąt samolotów – 50 albo 60. Nie więcej, bo Brazylia więcej samolotów nie potrzebuje. Ostanie wielkie zakupy Indii to 1600 czołgów T-72S, kupionych od Rosji w latach 2006–2010. Obecnie Indie zmieniają dostawców i rozwijają własny przemysł. Niedawno zrezygnowały z samolotów rosyjskich i kupiły 36 samolotów Dessault Rafale. Szukają dostawcy na 1700 czołgów nowej generacji. Indie zbroją się, ale nie chcą już rosyjskiej broni. W ostatniej dekadzie

Rosja swoje śmigłowce sprzedała do Angoli – 8 sztuk w 2016 roku, do Kenii – 8 sztuk. Ostatnio Bangladesz zdecydował się na zakup 8 śmigłowców szturmowych Mi-28NE za 480 mln dolarów. Takie są obecnie możliwości eksportowe Rosji, przez co nie ma możliwości rozwoju produkcji i ograniczone są możliwości modernizacji uzbrojenia. Warto dodać, że chociaż Putin ogłosił w odpowiedzi na zachodnie sankcje, że Rosja stanie się samowystarczalna i rozwinie w krótkim czasie własną produkcję, według danych z Moskwy to się nie kompletnie udało. Obecnie Rosja sprowadza zza granicy ponad 75% butów i odzieży, ponad 80% sprzętu elektronicznego, artykułów AGD i części samochodowych, ponad 50% chemii domowej i kosmetyków, płacąc za to gazem i ropą oraz innymi surowcami. Przypomnijmy, że przed rozpadem ZSRR w Polsce kupowaliśmy rosyjskie zegarki, telewizory, lodówki, młynki do kawy i inne sprzęty. Podobnie było w pozostałych państwach RWPG. Teraz w sklepach nie kupimy nic Made in Russia. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

8

R E K L A M A

P·O·L·S·K·A


KURIER WNET · LUTY 2O22

9

WIARA Ewangelia życia Ewangelie mają za przedmiot życie w sensie eschatologicznym. A to z kolei wyrasta w świadomości ludzkiej z dwóch wartości: z wiary we wszystko, co w Ewangelii jest zawarte, czyli w nauczanie i obietnicę Chrystusa, i z nadziei, że w życiu konkretnego człowieka wierzącego się to spełni. Jeśli chrześcijaństwo aż dotąd istnieje, to dlatego, że człowiek przez te 20 wieków prawdę tę przechował, kształtując według niej, ze zmiennym powodzeniem, swój świat. Chrystus powiedział do Piotra: „Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18); stąd też człowiek wierzący nie może dywagować, nie może prognozować ostania się Kościoła czy też jego upadku. Możemy Kościół zastąpić tu pojęciem ‘chrześcijaństwo’, bowiem w nim streszcza się – choć w sposób globalny i zróżnicowany – idea zbawienia. Istotę Kościoła można ująć w sposób nieco uproszczony, skupiając się na celu ostatecznym jako drodze ku życiu w każdym wymiarze: doczesnym i wiecznym. Tam, gdzie życie w wymiarze doczesnym jest oddane całkowicie pod władzę człowieka, czyniącego się panem życia i śmierci, tam życie w wymiarze eschatologicznym, a zatem także Kościół, przestaje być rzeczywistością. Zatem i wiara, i nadzieja rozpływają się w mniej lub bardziej uchwytnych eksplikacjach filozoficznych. Nie znaczy to oczywiście, że słowa Chrystusa skierowane do Piotra straciły sens, a zmagania człowieka przez tyle wieków starającego się wcielić je do swego życia, były jedną wielką pomyłką. Bo istotą Kościoła nie są tłumy, ale ci, którzy wyznają swą wiarę w Duchu i w prawdzie. Do Samarytanki Jezus powiedział: „Nadchodzi jednak godzina, owszem, już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie” (J 4,21–24).

Na tle tak ukształtowanej mapy rozmieszczenia sił i centrów ideologicznych i systemów społeczno-politycznych dzisiejsza Europa przedstawia mniej więcej podobny obraz, jak schyłkowe Cesarstwo Rzymskie. Innymi słowy: ogromna akumulacja dóbr i zmęczenie ich posiadaniem. Życie polegające wyłącznie na zabezpieczeniu swego status quo i domagające się dopływu żywotnych sił z zewnątrz, które zajęłyby się pracą wymagającą wysiłku. W Rzymie byli to niewolni-

wiele ludzi, którzy zaczynali od tego, iż uznali człowieka za wyłącznego władcę świata i uwierzyli w jego wszechmoc. Codzienność zadaje temu kłam, dlatego wielu woli zamykać na nią oczy. To pogrążanie się w błogiej ciszy obojętności jest znakiem braku jakichkolwiek oczekiwań, nadziei. A to jest signum senectutis – oznaką starości. Cierpi na nią w pewnym wymiarze cały świat, a świat cywilizacji europejskiej – nie tylko Europa – w stopniu najwyższym.

także Warszawie? Partes infidelium sięgałyby daleko głębiej w Europę, gdyby jej nie broniło przez wieki przedmurze chrześcijaństwa, z którego to określenia dziś byle matoł, prezentujący się jako wyzwolony z przesądów i otwarty na multikulti, a wrogi wobec całej swej własnej historii, stroi sobie żarty. Jakaż instytucja bardziej niż Kościół powinna czuć się zobowiązana przejąć dziedzictwo owego, dziś mocno nadszarpniętego, przedmurza chrześcijaństwa? Odpowiedź wydaje

ekwiwalent ma służyć obietnica szczęścia na ziemi. Zagłusza się męczące pytanie o jego spełnienie. A zagłusza je hałaśliwa reklama chwilowego „ubawu”. Owczy pęd umiejętnie animowany przez doświadczonych „menedżerów reklamy” uwodzi i pozostawia w szczerym polu. Co Kościół może uczynić, by tych ludzi sprowadzić na ziemię i nauczyć patrzenia poza czubek własnego nosa? Coraz mniej ludzi chodzi do kościoła. Pocieszamy się, że pandemia. Prawda

Słowo ‘kryzys’ jest dziś na porządku dziennym. Odnosi się do gospodarki, moralności, zaludnienia, wiary, ekologii, każdej dzieciny życia. Nie słychać jednak, by odnoszono go do samego życia, przeciwnie, reklamuje się je jako coś godnego wyżyłowania aż do dna, mając na myśli hedonizm, a spychając poza margines rzeczywistość, jaką on ze sobą niesie. A przecież tam kryzys daje znać o sobie najdotkliwiej. Około 45 milionów rocznie zabija się na świecie dzieci nienarodzonych.

Kryzys życia Zygmunt Zieliński

Geriatyzacja Nie używam tu słowa: starzenie się, gdyż ma ono zastosowanie albo do zjawisk biologicznych, w tym przypadku do człowieka, albo socjologicznych, co będzie miało odniesienie do społeczeństw. Tymczasem obecnie, a może nie tylko, bo proces, o którym będzie mowa, jest zjawiskiem postępującym w czasie, zauważalne jest starzenie się świata nas otaczającego. Nie jest ono równomierne w każdej części kuli ziemskiej, a i konsekwencje jego rozkładają się niejednakowo. Nie szukając analogii w procesach rodzenia się i upadku kultur i cywilizacji, skoncentrujemy się na świecie, w którym żyjemy, a który do niedawna był inspirowany przez kulturę śródziemnomorską. Na fundamencie filozofii greckiej i cywilizacji grecko-rzymskiej ideologiczną i światopoglądową konsystencję stanowiło od starożytności chrześcijaństwo. Jedynym zagrożeniem dla takiej tożsamości europejskiej stał się islam. Od początku VIII wieku opanowywał posiadłości Cesarstwa Rzymskiego na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Szło to w parze z postępującym upadkiem cesarstwa zachodniego i osamotnieniem Bizancjum – ówczesnego centrum cesarstwa. Już w 711 r. Arabowie opanowali Afrykę Północną i zaatakowali Hiszpanię, a wizygoccy władcy nie byli w stanie stawić im oporu, państwo bowiem było w rozkładzie. Ekspansja arabska ogarnęłaby wtedy całą Europę, gdzie jeszcze tylko barbarzyńcy przedstawiali żywotną siłę. I właśnie frankoński władca Karol Młot w bitwie pod Poitier w 732 r. pokonał Arabów już na terenie Akwitanii, na północ od Pirenejów. Bizancjum przetrwało po zwycięstwie Karola Młota dokładnie 722 lata, ale był to czas powolnego uwiądu, przy czym kościelność wschodnia przeniosła się na ludy południowo-wschodniej Europy i tam w przyszłości był limes – granica oddzielająca islam od chrześcijańskiej Europy. Chrześcijaństwo sięgało misjami do Azji, Afryki, do południowej Ameryki. Przebijało się z trudem przez zastane kultury i wierzenia, ale nieustający proces wrastania w tamtejsze społeczności sprawił, że chrześcijaństwo jest stale in statu fieri, w stadium rozwoju. Obserwujemy to zwłaszcza w Chinach, Afryce. Jednakże ewangelizacja była stale i jest w dalszym ciągu zagrożona islamem – systemem religijnym wnikającym we wszystkie dziedziny życia, polityki nie wyłączając.

cy i wyzwoleńcy. Oni z biegiem czasu przejęli także ster rządów, a że w większości byli chrześcijanami, budowali swój nowy świat na zasadach ewangelicznych. W pogaństwie najdłużej i najliczniej przetrwała arystokracja. Jej świat wchodził w stadium starczego rozkładu; na jego miejscu powstawał świat ekspansywnej młodości. Obecnie dokonuje się proces analogiczny. Tak jak kiedyś arystokracja rzymska trwała przy pogaństwie bez wiary w panteon bóstw, tak dziś społeczeństwa syte, znudzone dobrobytem i pozbawione stałej platformy ideowej, nawet jeśli zachowały resztki tradycji chrześcijańskiej, to utraciły wiarę w prawdę o Bogu, Odkupieniu i Życiu wiecznym. To jest oznaka starości i bezpotomnej śmierci. Bo spadkobiercy są za progiem albo już we wnętrzu, szturmują granice i dają do zrozumienia, że ich prawo urządzać będzie nowe życie. Starzec często nie wie już, jak się nazywa, kim jest. Taki jest los Europy i tych części świata, które poszły jej śladem. Całun śmierci, a wraz z nim dominacja starości nad nowym życiem, okrywa nie tylko Europę, choć ją najbardziej. Ostatnio przeczytałem: „W zeszłym roku na całym świecie na skutek aborcji zabito aż 42,6 miliona dzieci. Dane pochodzą z raportu »Worldmeter«. Wynika z nich, że liczba dzieci zamordowanych przed narodzeniem jest znacznie wyższa niż śmierci z powodu chorób czy wypadków drogowych. Liczba zgonów z innych powodów wynosi razem 58,6 miliona”. Tu już w grę wchodzi coś więcej niż odpowiedzialność przed Stwórcą za tak dalece sięgające okrucieństwo i pogardę dla Dawcy życia. Bo nie kobiety wykrzykujące, iż jedynie one mają prawo do swego „brzucha”, są w zawinionym błędzie, gdyż żadne stworzenie, rozumne czy też nie, nie może rościć sobie prawa do czegoś, czego własną mocą nie stwarza. Człowiek tylko korzysta z mocy stwórczej, jaką otrzymał wraz z życiem. Błąd sięga głębiej, do zawłaszczenia przez człowieka prawa mu nieprzysługującego, gdyż podyktowanego przez naturę, której on twórcą nie jest. Dzisiejsze domaganie się zacieśnionych do własnego kręgu spraw praw, łącznie z tzw. prawami człowieka, nie licząc pozbawionego sensu postulatu specjalnych praw kobiet i innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, jest oznaką aberracji i paniki ogarniających

Chrześcijaństwo w domu niebezpiecznej opieki? I właśnie w tym świecie chrześcijaństwo jest niejako instytucją założycielską. Użyłem celowo pojęcia ‘chrześcijaństwo’, gdyż etatowi wrogowie Boga i wszystkiego, co z Nim się wiąże uporczywie mówią i piszą o kryzysie Kościoła, mając na myśli Kościół katolicki. Nie wynika to tylko z ignorancji, choć i jej nie brak, ale z zaplanowanej inwazji na religię w ogóle, a na katolicyzm z pierwszym rzędzie. Islam atakują oględnie i zza węgła, gdyż boją się kolejnej rzezi, doświadczywszy tako-

się oczywista. Ale czy pada ona jednoznacznie chociaż ze strony tych, którzy w to przedmurze z natury rzeczy są wbudowani? Kardynał Georges Pell w swoich zapiskach więziennych (1,5 roku był więziony na podstawie oszczerczego oskarżenia o pedofilię) pisze: „Co chcą zmienić niektóre siły dążące do reformy Kościoła? Nigdy nie wykładają wszystkich kart na stół. Chwilą autentycznego przebudzenia była dla mnie rozmowa z wysoko postawionym dostojnikiem Kościoła europejskiego. Kiedy stwierdziłem, że pierwszym kryterium definiującym dobrego biskupa jest jego gotowość do dawania świadectwa wiary katolickiej i apostolskiej,

Dzisiejsza Europa przedstawia mniej więcej podobny obraz, jak schyłkowe Cesarstwo Rzym­ skie. Innymi słowy: ogromna akumulacja dóbr i zmęczenie ich posiadaniem. wej w Paryżu w napadzie na redakcję „Charlie Hebdo”. Istnienie ok. 43 tys. denominacji określających siebie jako chrześcijańskie (2012) zniechęca do tego, by ze wszystkimi podejmować walkę. Nawet z kilkoma wiodącymi, wywodzącymi się z reformacji XVI w., się to nie opłaca, z różnych względów, m.in. dlatego, że liberalizm wielu z nich dostatecznie podważa ich tożsamość z Ewangelią, co samo w sobie na dłuższą metę sprzyja co najmniej laicyzacji, o ile nie erozji. Zatem należy ustosunkować się do problemu kryzysu w katolicyzmie. Zaznaczam, że mowa o problemie, a nie o samym kryzysie. Tę kwestię poruszałem niedawno na łamach „Kuriera WNET”. Prognozy zapowiadające wygasanie Kościoła mogą w dużej mierze się sprawdzić, jednak ufając zapowiedzi Chrystusa („bramy piekielne go nie przemogą”), wierzymy, że Kościół przetrwa. Tytuły stolic biskupich, przyznawane biskupom pomocniczym, to istniejące kiedyś diecezje, po których nie ma śladu. Bałkany i północne wybrzeże Morza Śródziemnego – kiedyś kwitnące tereny chrześcijańskie, ojczyzna św. Augustyna i wielu ojców Kościoła – to obszary pozostające dziś pod władzą islamu, partes infidelium. Czy w niedalekiej przyszłośći nie będzie tak się mówić o Kolonii, Paryżu, Madrycie, może

mój rozmówca aż zapienił się z oburzenia i dezaprobaty”. Można zachowanie owego dostojnika różnie tłumaczyć, ale tacy ludzie lepiej się czują w debacie, będącej często biciem piany, niż na ambonie. A w tej debacie chodzi zawsze o jakieś „ale”, „chyba że”, tylko nie o jasne stanowisko, bo ono może kogoś urazić, zniechęcić. Gdyby tak myśleli apostołowie, prawdopodobnie pomarliby w wygodnych pałacach, a wiadomo, że prócz Jana wszyscy dali głowy pod miecz. Dziś byliby uznani za nieudaczników. Jeśli mówimy o kryzysie życia, a tylko ktoś zupełnie wyobcowany z rzeczywistości może mieć co do tego wątpliwości, to dotyka on chrześcijaństwo w najwyższym stopniu. Apostołowie laicyzacji oferują, zwłaszcza dzieciom i młodzieży, zatruty owoc o natychmiastowym działaniu. Zabiera się im sprawdzone wartości, a w zamian nie daje się nic. Bo tzw. wolność, seks, niepohamowana roszczeniowość chwilowo mogą zaspokajać czyjeś aspiracje, ale na dłuższą metę niosą szkodę osobowości, odzierają ją nie tylko z moralności, ale nawet z realizmu życiowego. Sens życia w opcji chrześcijańskiej wiąże się z oczekiwaniem zbawienia. Zaprzestać tego oczekiwania – to pierwszy cel laicyzacji, a jako

jest taka, że sypie się rodzina. Często dzieci z rodzin jeszcze katolickich kończą żywy kontakt z Kościołem na I Komunii św. Coraz więcej dzieci rezygnuje z lekcji religii. Wyznam coś niepopularnego: kiedy po zmianie ekipy rządzącej w 1990 r. wprowadzano religię do szkół, żywiłem najgorsze obawy. Gdzieś coś na ten temat powiedziałem, ale kolega uciszył mnie. Mogłem dostać etykietkę bywszego księdza patrioty. Ale ja uczyłem religii w szkole w latach 1957–1960, a potem rok w salce. Bo ze szkoły wypędzono mnie na rok przed ustawą o szkolnictwie z 1961 r. Lekcje religii były po jej usunięciu ze szkół powiązane z praktykami religijnymi. Po z górą 60 latach mam kontakt z uczniami tej katechezy i wszyscy zgodnie przyznają, że to nie były lekcje jak inne, ale przeżywanie prawd bożych. Więcej nie trzeba, by wytłumaczyć obecny exodus z katechezy. Obecni hierarchowie mają nad czym dumać. O czym to wszystko świadczy? Czy o kryzysie Kościoła? Kościół jest Chrystusem zbawiającym, nie może więc w być kryzysie. W kryzysie jest natomiast człowiek, bo nie wie, co zrobić z największym darem, jaki otrzymał – z życiem. I dlatego ono jest w kryzysie.

Czy uratuje nas demokracja? Pytanie można by uznać za zapowiedź kalamburu albo prowokację do dyskusji, w żadnym zaś przypadku za retoryczne. Wszak w imię demokracji walczono z Hitlerem, komunizmem, a dziś walczy się z Kościołem, bo faktycznie nie jest on – na szczęście – demokratyczny. Pan Bóg nie potrzebuje ani sejmu, ani senatu, ani takiej czy innej rady. On czuwa nad tym, by te instytucje nie staczały się na dno. Ale ta ludzka strona Kościoła, na szczęście też niedemokratyczna, potyka się dość często o wyboje, jakich na drodze życia nie brakuje. I to daje asumpt, często słuszny, do napaści na Kościół. Nie do krytyki – tej bynajmniej nie pragną wrogowie Pana Boga i Kościoła. Wręcz przeciwnie, wylewając krokodyle łzy nad rzekomym upadkiem Kościoła, czyniąc to w sposób obłudny, kryjąc przysłowiową schadenfreude. Demokracja, jakiej domagają się dla niego liczni „zatroskani” o Kościół, to byłoby największe zło, jakie na szczęście dotąd Kościół ominęło, choć

już wielu cieszyło się, że może Vaticanum II coś w tym kierunku zrobi. Bo abstrahując od spraw kościelnych, spójrzmy na demokrację bez żadnych okularów – ani różowych, ani czarnych. Demokracja być może istniała w starożytnej Grecji. To były małe republiki i każdy osobiście mógł zabrać głos. Start w XIX wieku był nieudany. Od II wojny światowej była przedmiotem manipulacji. Dziś została ośmieszona. U nas przez KOD i wygłupy opozycji. Nawet w Stanach Zjednoczonych uznanych za ojczyznę nowożytnej demokracji, źle z nią teraz. Nie państwo, ale wielkie prywatne publikatory mogą komuś zamknąć usta, tak jak zamknięto je b. prezydentowi Trumpowi, by nie przeszkadzał nakręcanej pozytywce z Białego Domu. To demokracja à la Stalin. Oto, co o demokracji pisze na Niezależnej.pl dr Andrzej Anusz: „To jeszcze nie jest zmierzch demokracji, natomiast w związku z tym, że zwiększyła się rola nowych technologii w przekazie i to ma też wpływ na politykę, to wiele debat toczy się w mediach społecznościowych. Siłą rzeczy ci właściciele, nadawcy tych mediów często wychodzą poza swoją rolę czysto techniczną, tak jak w przypadku Facebooka i Twittera i czasami ograniczają pod różnymi hasłami typu „fake news” wolność słowa, co jest oczywiście kwestią bardzo subiektywną. (…) W Europie pojawiają się także inne problemy z demokracją. Coraz większe kompetencje zawłaszczają pozatraktatowo europejskie instytucje, takie jak Komisja Europejska czy Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, które stawiają się coraz mocniej ponad państwami narodowymi, mimo że nie są one ciałami wybieranymi w demokratycznych wyborach”. To jest nieprzyjemna prawda. Ale nie cała. Pogrążającej się powoli w zabójczej nirwanie Europie nie grozi ani Putin, ani nawet pandemia czy emisja gazów do atmosfery. Wspaniały i dlatego tak atakowany pasterz krakowski widzi niebezpieczeństwo w „spadku liczby młodych osób chodzących do kościoła” i sądzi, że to „nie jest efektem zaniedbań księży i biskupów. Powodem jest „lęk, zamykanie się w sobie i brak kontaktów między sobą”. Coś w tym jest, ale nie do końca. Tak naprawdę grozi nam koniec cywilizacji, jaką znamy, a światło w tym pomieszczeniu będzie gasiła właśnie demokracja, jaką znamy, a której treść niekoniecznie odpowiada nazwie. Tu nie chodzi o koniec świata według Baby Wangi czy innych przepowiedni. Nie można zaprzeczyć, że świat przeżywa trudne chwile: potrząsanie bronią, apetyty imperialne, sztuczne fabrykowanie zagrożeń – słowem, wszystko, co wyczynia Putin. Na nic też są obłudne frazesy, jakie wypowiada Tusk, chcący stale jeszcze odcinać kupony od swego wątpliwego kapitału nabytego w UE: „Słuchajcie, no wiecie, gdzieś tam, ja tam nie jestem gorliwy katolik, ale bardzo wierzę w te chrześcijańskie inspiracje w dobrej polityce i pewnie, no, jest bardzo, bardzo niewielu ludzi tak z gruntu złych. Nie chcę wyjść tutaj na kaznodzieję czy misjonarza, ale mi się to w życiu sprawdzało, że jak się jakoś pracuje, tak serio, jak się właśnie tak poważnie traktuje ludzi wokół, to ich na dobre rzeczy wcale nie tak trudno namówić i na taki dobry sposób myślenia, tylko nie wolno wymiękać. Nie wolno kapitulować”. To jego wyznanie wiary jest tyle samo warte, co prognozowanie przyszłości wyrażone nieskładnym pustosłowiem. Na tle tego bełkotu jakże groźnie brzmią inne słowa, aż nadto jednoznaczne: „Rząd Stanów Zjednoczonych wyznaczy Wielkiego Muftiego Ameryki, który będzie decydował, co jest, a co nie jest islamem. Każdy amerykański muzułmanin, a szczególnie (antyteokratyczny) antyislamista, będzie marginalizowany przez rządowego arbitra w sprawach islamu”. A amerykański kongresman Ilhan Omar dodaje: „Dzisiaj Komisja Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów uchwaliła ustawę o zwalczaniu międzynarodowej islamofobii w głosowaniu”. To zestawienie stanowisk mówi za siebie. Do słownika wchodzi słowo ‘islamofobia’, jako jeden ze środków walki przeciwko cywilizacji, którą zgodnie z Ilhanem Omarem zwalcza Unia Europejska otwarta na swych likwidatorów. W tej drużyna gra też Tusk i jego kopani w PE. A wszystko dlatego, że żyjemy w bezbronnej Europie. Nie broni jej nawet demokracja, bo pozostała z niej tylko nazwa. Treść nie pokrywa już nawet pozorów na użytek deklaracji i przemówień. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

10

D

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA

Dokończenie ze str. 1

wulatek ma się dobrze. Rozwija się, czasem przyśnie, by obudzić się gotowy do dalszych figlów i roześmiany na widok 2 lat bezsilnego szarpania się merytorycznych i politycznych decydentów w „walce” o opanowanie go. Otępiające „obostrzenia” przeplatają się z „poluzowaniami”, nie ustają apele o „rozsądek dla dobra swojego, rodziny, znajomych i ogółu”. Wyznaczanie obszarów w maseczkach i bez maseczek. Kwarantanny nadzorowane, a później „na słowo”, lockdowny, zdalna nauka i praca, paszporty covidove. Szczepienia obowiązkowe czy nie, a jeśli tak, to dla kogo? Dawki przypominające – w niektórych krajach mówi się już o czwartej. Itd., itp. Włączenie radia czy telewizora przyprawia o atak uczulenia. Nieustające komunikaty z pola bitwy z wirusem, o liczbie ofiar, świeżo zakażonych oraz najnowszych starych pomysłach. Stacje informacyjne co pół godziny podają informacje o ilości zgonów. A gdyby tak permanentnie informować o aktualizowanej na bieżąco liczbie zmarłych na raka, udary mózgu, zawały i inne choroby oraz ofiar morderstw i wszelkich wypadków? Telewizja z uwielbieniem i obsesyjnie co chwila pokazuje kłute szczepionkową igłą ramię babci czy wnuczka, choć nie każdy dobrze znosi taki widok, a wszyscy mają go już serdecznie dosyć. Co chwila transmisja wypowiedzi czy konferencji ministra zdrowia albo kogoś z jego gwardii, ewentualnie kolejna (a kolej bardzo długa) wypowiedź profetycznego profesora, eksperta, doktora albo lekarza. Niedawno 13 z 17 członków Rady Medycznej przy premierze złożyło rezygnację z powodu „nieporozumień na linii eksperci – prezes Rady Ministrów”. Medyczni specjaliści mają za złe rządowi, że decyzje ws. opanowania pandemii nie zawsze są zgodne z ich zaleceniami. Może luminarze wiedzy medyczno-biologicznej nie zauważyli, że ich głos stanowi tylko jedną z przesłanek do podjęcia decyzji o skutkach kompleksowych? Na razie żaden z nich nie chce podać oficjalnie powodów swego odejścia. Niektórzy uważają, że ostatecznie zdecydowała sprawa małopolskiej kurator oświaty, która publicznie określiła szczepienia mianem „eksperymentu medycznego”. Konia z rzędem temu, kto naprawdę wie, jakie skutki długofalowe mogą mieć wykoncypowane naprędce i nie przetestowane jak trzeba szczepionki przeciwko COVID-19. Przed wprowadzeniem do ogólnego stosowania szczepionki bada się i testuje przez kilka do 20–30 lat. Ciekawe, że najbardziej „wyszczepione” społeczeństwa odnotowują obecnie najwięcej zachorowań. Stempelek dopuszczający urzędnika UE ani certyfikat WHO czy innej międzynarodowej instytucji od zdrowia i pomyślności nie uchroni ewentualnych ofiar. Do tego dochodzą niekończące się przewidywania oczywistej oczywistości przez „specjalistów”. Swoją drogą, skąd u nas specjaliści od tego wirusa? Ano, z czasopism, internetu oraz ogólnej wiedzy o epidemiach. W Polsce nigdy nie prowadzono i nie prowadzi się bardziej zaawansowanych badań w tej dziedzinie. Tzw. specjaliści tyle wiedzą, ile przeczytają, a tyle przeczytają, ile im napiszą inni. Zatem wiedzą to i tyle, co i ile inni im pozwolą wiedzieć albo zechcą, by wiedzieli. Dotyczy to większości państw. Ponadto tak zwani zwykli ludzie tym „niezwykłym”, czyli uczonym, specjalistom, ekspertom oraz politykom itp. już nie ufają, co m.in. świadczy o upadku naszej cywilizacji, bo między kilkoma symptomami upadania cywilizacji znajduje się zanik autorytetów. A jeszcze tak niedawno naukowy znaczyło słuszny i prawdziwy. Ale nie o czasami tragikomicznych, krajowych, czy światowych zmaganiach z pandemią chciałem pisać. Chciałem zająć się tym, o czym mówi się niewiele albo wcale, a co w „bilansie dwulatka” najważniejsze. Jego ukrytą siłą, wpływami, historią pre- i postnatalną, autorami poczęcia i narodzin, jego trwania i ewentualnego pomyślnego rozwoju, a także, być może, pojawieniu się rodzeństwa oraz kolegów wspomagających psoty bobasa, by szybciej i pewniej dobić i tak ledwo już dyszące państwa – kandydatów na przyszłych wasali i poddanych szumnie zapowiadanego Rządu Światowego. To nie jest zbieg nieszczęśliwych okoliczności. Za dużo zdarzeń prowadzących w jednym kierunku pojawia się jednocześnie. Pandemia COVID-19, panika z powodu „globalnego ocieplenia” i szczyt histerii ekologicznej, „zielony ład”, a zwłaszcza mordercze przyspieszenie wdrażania go, rujnujący wzrost cen uprawnień EU ETS, słaby i niesprawny prezydent USA, nieporadna walka z inflacją – prowadząca właściwie do jej pogłębienia… To przemyślane działanie, które ma doprowadzić do wybranych celów. W pandemicznych, gospodarczo, finansowo oraz społecznie krytycznych warunkach, Unia Europejska chce, jakby nigdy nic, prowadzić, dodatkowo blokującą rozwój gospodarczy słabszych, politykę klimatyczną znaną pod nazwą Zielony Ład, zakładający, że do 2050 r. Europa osiągnie zerową emisję netto gazów cieplarnianych. Następna katastrofalna dla większości krajów UE wiadomość to przyjęcie w połowie zeszłego roku, czyli w pełnym rozkwicie pandemii, projektu Fit for 55, który przyspieszając dotychczasową agendę ma sprawić, że Europa

do 2030 r. zmniejszy o 55% emisje gazów ciep­ larnianych w odniesieniu do roku 1990. By pokazać obrazowo cenę tego utopijnego pomysłu, wystarczy powiedzieć, że do 2030 r. będzie on kosztował przeciętna polską rodzinę 250 tys. zł! Kolejnym elementem dodanym do aktualnych kłopotów jest sprowadzenie do poziomu spekulacji unijnego systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2. System, nazwany EU ETS (ang. EU – Emission Trading Scheme), który miał zapewniać redukcję emisji gazów cieplarnianych, szybko stał się instrumentem finansowych spekulacji. Sposób działania systemu EU ETS wykorzystuje się do zawyżania cen uprawnień do emisji CO2. Spekulują nimi banki i bogaci prywatni inwestorzy, osiągając znaczne korzyści. Od 2016 r. cena uprawnień do emisji CO2 wzrosła 15-krotnie, z ok. 6 do niemal 90 euro za tonę. 15-krotnie w ciągu 5 lat! To już nie tylko spekulacja, to wypaczenie idei utworzenia tego i tak szkodliwego systemu. „ Jeśli nie zatrzyma się niekontrolowanej spekulacji, realizacja celów klimatycznych może okazać się niemożliwa”, twierdzą znawcy problemu. Ale, tak naprawdę, komu rzeczywiście chodzi o ratowanie hipotetycznie zagrożonej planety?

W dużej części finansowana przez Gatesa WHO prze­ prowadziła w Nikaragui, Meksyku i na Filipinach szczepienia milionów kobiet w wieku od 15 do 45 lat, rzekomo przeciwko tężcowi. Mężczyzn nie szczepiono. W sferze realności głęboki niepokój i niepewność potęguje groźba wybuchu wojny na Bardzo Bliskim czy Dalekim Wschodzie. Paradoksalnie mogłoby to powstrzymać proces destrukcji naszej cywilizacji, chociaż ten utopijny plan i tak nie może się udać. Skończy się katastrofą ekonomiczną, społeczną i polityczną, oczywiście kosztem szarych ludzi, a wygranymi będą kraje, które w tym szaleństwie nie uczestniczyły: Chiny, Rosja, może jeszcze np. Turcja oraz kilka innych twardych dyktatur. Rządy działać muszą i energicznie oraz zdecydowanie wprowadzać mało efektywne lub wcale nieskuteczne środki. Inaczej opozycja zajmie miejsce ekipy przy władzy. Ostatnio słyszałem przedstawiciela polskich władz, który powiedział, iż rząd szuka „klucza do zarządzania 5. falą epidemii”. Autentyczne! Bez choćby nonsensownej, ale „energicznej” działalności „antypandemijnej”, stałego wykazywania się aktywnością choćby pozorną, bo w przypadku skoku liczby zachorowań rządzący zostaną obaleni albo znacznie osłabieni i przepadną w najbliższych wyborach. Chcą czy nie, czy wiedzą, że to bez sensu, czy też nie, muszą tańczyć tak, jak im światowe i naukowe trendy oraz owcze pędy, a także zagraniczne przykłady zagrają. I tak to działa w prawie wszystkich krajach „demokratycznych”. Głowę daję, że jeśli Anthony Fauci, „The Lacet” i WHO ogłoszą, że noszenie nasączonego octem ząbka czosnku w lewej dziurce nosa chroni i zapobiega, wkrótce najpierw najposłuszniejsze rządy, a za nimi inne taki obowiązek wprowadzą. „Wicie, rozumicie, taki trynd”. „Tyn trynd” Anglicy nazywają „must”, czyli „mus”. Ci sami Anglicy żądają dymisji premiera, który zachęcał swój personel do organizowania, wbrew przepisom, cotygodniowych imprez integracyjnych. Zaś serbski tenisista Novak Djoković nie wziął udziału w Australian Open. Mimo że sportowiec przedstawił certyfikat medyczny o niedawnym przebyciu COVID-19, co stanowi przeciwwskazanie do szczepienia, musiał opuścić Australię, gdyż tamtejszy sąd podtrzymał decyzję rządu o cofnięciu Serbowi wizy oraz nakazał jego deportację, bo ten nie był zaszczepiony. Australijskie władze wskazywały, że jego pobyt na terytorium ich kraju „umocni tendencje antyszczepionkowe”. Must to must! Praktycznie bezsilni medycy, eksperci, specjaliści i czynniki ministerialne upatrują winnych swej bezsilności w nas. A wszyscy to nikt, więc nikt nie protestuje wobec tego oczywistego pomówienia. To my nie zachowujemy się według ich instrukcji i wskazań, bo śmiemy chcieć choć trochę, odebranego nam od 2 lat, normalnego życia. Wszyscy jesteśmy winni. Winni rozwoju pandemii, niegrzeczni, niezdyscyplinowani, niedostatecznie wyszczepieni (cóż za piękny

nowotwór językowy), nie zachowujemy reżimu 3d. Wprost albo aluzyjnie wpaja nam się poczucie winy. Jesteśmy sami sobie winni, że chorujemy, i to z naszej winy trzeba wprowadzać kolejne środki ubezwłasnowolniające. W niektórych krajach nie wejdziesz do restauracji, kina, na pocztę czy do urzędu bez „paszportu covidovego”. Do tramwaju, pociągu i samolotu też nie. Dobiegają końca debaty o obowiązku szczepienia się. Znaczy – nadchodzi czas wprowadzenia w życie tego „szeroko skonsultowanego” środka. Demonstracje świadomych swoich praw i łaknących wolności są brutalnie, a nawet krwawo tłumione, choć oszczędnie pokazywane w mediach. A ilość pacjentów psychiatrycznych i samobójstw rośnie. Niech o rosnącej desperacji i tęsknocie za normalnością świadczy fakt kupowania i podejmowania przez wielu ryzyka legitymowania się fałszywymi, nielegalnie kupionymi „paszportami covidowymi”.

P

andemia to wspaniała okazja i pretekst do wprowadzenia i ustalenia środków kontroli obywateli, z których wiele pozostanie na zawsze. Jakie to dla władz, szczególnie tych najbardziej „demokratycznych”, wygodne. Stała obserwacja ruchu obywateli i ich aktualnego miejsca pobytu. Dzięki wszczepionym – dla ich własnego dobra – czipom kontrola nastroju, stanu zdrowia i parametrów organizmu (słabi na złom albo do remontu), a nawet myśli. Dzięki mikroskopijnej drobince białka nad światem krąży duch, duch Orwella, tworząc wymarzone warunki dla rozkwitu Nowego Wspaniałego Świata, oczywiście po WIELKIM RESECIE, który według wszystkich znaków na niebie i ziemi już się zaczął. Nic już będzie tak jak było. Daleki jestem od lekceważenia sprawy zwalczania obecnej pandemii, dalszych prac nad skuteczną szczepionką i lekarstwem. Jednak za problem podstawowy i priorytet uważam ustalenie, kto i po co stworzył tego wirusa i czy ten demon wydostał się z chińskiego wojskowego laboratorium przypadkowo, czy też został z niego rozmyślnie wypuszczony. Pozwolę sobie przypomnieć, że Wuhan Institute of Virology (WIV), oficjalnie cieszący się poziomem bezpieczeństwa BSL-4, w rzeczywistości, według inspektorów amerykańskich, zasługiwał co najwyżej na stopień drugi. Ośrodek gromadził duże ilości koronawirusów pochodzących z próbek pobranych od nietoperzy. Naukowcy z WIV publikowali opisy eksperymentów, w których żywe koronawirusy nietoperzy wprowadzano do komórek ludzkich. WIV znajduje się o 12 km od targu żywych zwierząt – tzw. Mokrego Targu, który uznano za miejsce pochodzenia pandemii COVID-19. O czym wiele osób nie wie, w Wuhan znajduje się także laboratorium Wuhan Centers for Disease Prevention and Control (WCDPC), o poziomie bezpieczeństwa BSL-2, oddalone zaledwie o 250 m od tego samego targu. W przeszłości koronawirusy nietoperzy były w tym laboratorium oficjalnie przechowywane.

N

ad koronawirusami podobnymi do SARS pracowano przedtem w University of North Carolina, do roku 2014, za prezydentury Obamy, który nałożył moratorium na federalne finansowanie niebezpiecznych i niekontrolowanych przez władze badań typu „gain-of-function” (mających na celu dostosowanie do oczekiwań zdolności wirusów do przenoszenia się, zjadliwości i antygenowości). W obliczu moratorium Obamy prace przeniesiono do nadzorowanego przez chińską armię, czyli wojskowego instytutu w Wuhan. Peter Daszak – zoolog i znawcą ekologii chorób, w szczególności odzwierzęcych oraz badacz, konsultant, ekspert publiczny w zakresie przyczyn i rozprzestrzeniania się epidemii chorób odzwierzęcych, takich jak COVID-19 – jest prezesem EcoHealth Alliance (EHA), amerykańskiej organizacji pozarządowej non-profit, która ma wspierać programy dotyczące zdrowia na świecie i zapobiegania pandemiom. W latach 2013-2020 EHA była zasilana funduszami rządowymi USA, a suma dotacji osiągnęła 123 mln USD, z czego około jedna trzecia pochodziła z Pentagonu. Jednym z „doradców politycznych” EHA jest David Franz, były dowódca Fort Detrick – głównego ośrodka obrony biologicznej USA. Amerykański National Institutes of Health (NIH) finansował badania EHA w Chinach. W ten sposób chiński instytut wojskowy WIV – pracujący nad wirusem SARS-CoV-2, był pośrednim beneficjentem amerykańskich dotacji. To wszystko wydaje się enigmatyczne i niejasne, dopóki nie zauważymy, że Peter Daszak i jego organizacja non-profit EcoHealth Alliance współpracują z wojskiem oraz wpleceni są w złożone powiązania międzynarodowe. Następna kluczowa osoba, właściwie w amerykańskiej hierarchii pierwsza, to 80-letni Amerykanin dr Anthony Stephen Fauci, doradca ds. zdrowia publicznego już 8. z kolei prezydenta USA. Od lat 80. XX w. pracuje w strukturach amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia. Doradzał Donaldowi Trumpowi, z którym popadł w konflikt w opracowaniu strategii walki z COVID-19. Od momentu wybuchu

pandemii dr Fauci i dyrektor WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus zgodnie minimalizowali stopień zagrożenia, co przyczyniło się do opóźnienia obronnej reakcji świata i, wskutek utrzymania międzynarodowej komunikacji lotniczej, ułatwienia rozprzestrzeniania się wirusa. W momencie wstrzymania tej komunikacji niebo nad Chinami było już od 3 miesięcy zamknięte. Anthony Fauci jednocześnie współdziała z globalnymi gigantami farmaceutycznymi i fundacją Billa i Melindy Gatesów. W 2017 r. Fauci zapowiedział, że „ta administracja zostanie dotknięta poważną pandemią”. Nie wiadomo, jak to przewidział, chyba żeby sobie przypomnieć doniesienia o współpracy Fauciego z zespołem, który w 2015 r. stworzył wirusa w Chinach. A w jaki sposób już w 2018 r. Bill Gates przewidział epidemię „groźnej infekcji dróg oddechowych”, akcentując potrzebę nowego „porządku świata”, „aby stawić jej czoła”? Ten sam Bill Gates sfinansował ćwiczenie „Event 201”, które odbyło się w Nowym Jorku 19.10. 2019 r. Były to warsztaty, podczas których symulowano serię dramatycznych zdarzeń opartych na wcześniej przygotowanych scenariuszach epidemii wywołanej przez nowego koronawirusa, który pojawia się w Ameryce Południowej. W ćwiczeniach wzięło udział 15 liderów światowego biznesu, władz i sektora zdrowia publicznego. Scenariusz symulacji kończył się w punkcie, w którym ginie 65 milionów ludzi na całym świecie. Po przeanalizowaniu faktów i bardzo poważnych poszlak, nie sposób nie być pewnym, iż wirus, który wywołał pandemię COVID-19, pochodzi z laboratorium w Wuhan. Wiosną 2020 r. amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo powiedział, że ma „poważne dowody” na to, że COVID-19 pochodzi z laboratorium w Chinach, i prawie natychmiast z tego twierdzenia się wycofał. Miesiąc później w wywiadzie dla „The Telegraph” były szef MI6, sir Richard Dearlove, zacytował „ważny raport naukowy” sugerujący, że nowy koronawirus nie pojawił się w sposób naturalny, ale został stworzony przez chińskich naukowców. Dearlove powiedział, że wierzy, iż pandemia „zaczęła się jako wypadek” po tym, jak wirus „uciekł” z laboratorium. Jak na sprawę takiej wagi, sugestie i wiara to za mało.

C

ofnijmy się do 5 maja 2009 roku, gdy „Good Club”, czyli grupa ludzi potężnych pieniędzmi, władzą i wpływami, jak między innymi: David Rockefeller Junior – patriarcha najbogatszej amerykańskiej dynastii, miliarderzy: Warren Buffett i George Soros oraz Michael Bloomberg – były burmistrz Nowego Jorku – i Bill Gates, a także potentaci medialni: Ted Turner i Oprah Winfrey oraz Patricia Stonesifer – była dyrektor naczelna Fundacji Billa i Melindy Gatesów – spotkała się dyskretnie na poufnej sesji klubu, na Manhattanie w domu sir Paula Nurse’a, brytyjskiego biochemika, laureata

Dwulatek będzie się rozwijał i psocił dopóki Oni uznają za stosowne. Gdyby coś mu się jednak stało, to, jak zapo­ wiada Bill Gates, w bieżącej dekadzie może pojawić się jeszcze kilku jego następców. nagrody Nobla i prezesa prywatnego Uniwersytetu Rockefellera. Dyskrecja była tak daleko posunięta, że Stacy Palmer, redaktor „Chronicle of Philanthropy”, powiedziała: „Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po fakcie i przez przypadek”. Jednak niektóre szczegóły wyszły na jaw. Tematów wystąpień było wiele, lecz uczestnicy za priorytet uznali poruszony przez Billa Gatesa problem przeludnienia. Gatesa, który ma wieloletnie, poparte literaturą i dowodami doświadczenie w dziedzinie stosowania szczepionek do celów innych niż oficjalnie deklarowane. Na przykład, w dużej części finansowana przez Gatesa WHO przeprowadziła w Nikaragui, Meksyku i na Filipinach szczepienia milionów kobiet w wieku od 15 do 45 lat, rzekomo przeciwko tężcowi. Mężczyzn nie szczepiono. Comité Pro Vida de Mexico – katolicka organizacja świecka zleciła badania próbek szczepionek, a te wykazały, że specyfik, podawany wyłącznie kobietom

w wieku rozrodczym, zawierał ludzką gonadotropinę kosmówkową (hCG) – naturalny hormon, który w połączeniu z nosicielem tężcowym stymulował przeciwciała powodujące poronienia. Żadna z zaszczepionych nie została o tym poinformowana. Według portalu Fronda.pl, podobna akcja, finansowana przez WHO i UNICEF, miała miejsce w Kenii w marcu 2020 r. Ofiarami znowu stały się kobiety. Proceder miał na celu kontrolę urodzeń. W Kenii nie było szczególnych wskazań do masowych szczepień przeciwko tężcowi. Okazało się, że Fundacja Rockefellera, mocno z nią związana starsza siostra Fundacji Billa i Melindy Gatesów, wraz z rockefel­

B

dw lerowskim Population Council, Bankiem Światowym oraz amerykańskimi Narodowymi Instytutami Zdrowia, były zaangażowane w 20-letni projekt rozpoczęty w 1972 r., mający na celu opracowanie ukrytej szczepionki aborcyjnej z nosicielem tężcowym – realizowany dla WHO. By jeszcze wyraźniej wskazać na zdumiewające zainteresowanie Gatesa szczepionkami, można wspomnieć o założeniu w 2000 r., z inicjatywy Fundacji Billa i Melindy Gatesów, finansowanego przez nich GAVI (Global Alliance for Vaccines and Immunization) – publiczno-prywatnego globalnego partnerstwa dla zdrowia, którego celem jest zwiększenie dostępu do szczepień w krajach biednych, w którego ramach Fundacja Gatesów, Światowa Organizacja Zdrowia i Bank Światowy współpracują z producentami szczepionki aborcyjnej z nosicielem tężcowym – realizowanej dla WHO. Opinię członków „Good Clubu” i Billa Gatesa podziela jego akolita i przyjaciel prof. Klaus Schwab, twórca i dyrektor Forum Ekonomicznego w Davos. Obaj są zagorzałymi zwolennikami WIELKIEGO RESETU obecnego porządku, koniecznego do stworzenia od zera Nowego Wspaniałego Świata. WIELKI RESET to w istocie plan całkowitego globalnego „wyzerowania” systemu finansowego, gospodarczego, politycznego, ekologicznego, technicznego i kulturowego, w celu dalszego transferu bogactw z rąk 99% populacji w ręce 1% tworzących oligarchiczną władzę, która za jakiś czas stanie się oficjalnie rządem światowym. To nie teoria spiskowa, to realny plan, o którym mówi się głośno na Forum w Davos. To ogólnoświatowa akcja mająca doprowadzić do upadku obecnego systemu finansowego i przekształcenie go w opartą na technice dyktaturę – globalny technoimperializm. Drogę do RESETU Schwab widzi w trzech następujących krokach: „1. Ogłoś zamiar reformy wszystkich aspektów życia społeczeństw przez wprowadzenie globalnego zarządzania i przesłanie powtarzaj; 2. Jeśli to nie przekonuje, symuluj fałszywe scenariusze pandemii, które pokażą dlaczego świat potrzebuje WIELKIEGO RESETU; 3. Jeśli fałszywe scenariusze pandemii nie są wystarczająco przekonujące, poczekaj na prawdziwy globalny kryzys i powtórz krok pierwszy”.

P

wybuchu pandemii COVID-19 Prezes Wykonawczy Forum zauważył, że „pandemia stanowi rzadkie, ale wąskie okno okazji do refleksji, nowego wyobrażenia i zresetowania naszego świata, by stworzyć zdrowszą, bardziej sprawiedliwą i dostatnią przyszłość”. Prof. Klaus Schwab ze swoim totumfackim Thierry Malleretem napisali książkę Covid-19: The Great Reset. Jak mówią autorzy, opracowanie ma na celu prezentację „przypuszczeń i pomysłów co do obrazu świata po pandemii”. Schwab i Malleret przyznają, że COVID-19 to „jedna z najmniej śmiertelnych pandemii w ciągu ostatnich 2000 lat” oraz że „jej konsekwencje pod względem uszczerbków na zdrowiu i śmiertelności będą stosunkowo łagodne”. Tę „niegroźną” chorobę


Bilans

KURIER WNET · LUTY 2O22

11

RYS. VECTORSTOCK.COM / STUDIO WNET

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA

Adam Gniewecki

wulatka przedstawiają jako pretekst do bezprecedensowej i totalnej przemiany pod nazwą „WIELKI RESET”. Umieszczają COVID-19 w ciągu innych wydarzeń, które umożliwiły radykalne zmiany w dziejach ludzkości. 3 czerwca 2020 r., podczas Światowego Forum Ekonomicznego, Klaus Schwab i brytyjski Książę Karol uroczyście zapowiedzieli rozpoczęcie GREAT RESET-u, książka Schwaba i Mallereta ukazała się zaś 9 lipca tego samego roku. Pandemię i globalny kryzys już mamy. Burzenie dotychczasowego porządku świata trwa. Mamy zatem do czynienia z prorokiem czy sprawcą? Sądzę, że z tym drugim, ale nie samotnym, a członkiem i ideologiem grupy wszechmogących tego świata, multimiliarderów, potężnych regulatorów oraz ludzi prawie nieograniczonych wpływów oraz ich armią, składającą się z potężnych decydentów – ludzi najwyższych godności i oficjalnych stanowisk tego świata. Jeśli Oni czegoś chcą, to nikt im nie zabroni, nie przeszkodzi, ani ich za to nie ukaże. Dwulatek będzie się rozwijał i psocił dopóki Oni uznają za stosowne. Gdyby coś mu się jednak stało, to, jak zapowiada Bill Gates, w bieżącej dekadzie może pojawić się jeszcze kilku jego następców. Według wypowiedzi Gatesa z końca zeszłego roku, musimy być gotowi się na „najgorszą część pandemii – bo gdy wydawało nam się, że życie wróci na swoje normalne tory, pojawiła się mutacja omicron”. Miliarder uważa, że ten bardzo zaraźliwy wariant może bardzo zmienić przebieg pandemii. „The Wall Street Journal” cytuje wypowiedź Gatesa, który zaznacza, że „nie robimy wystarczająco dużo, by przygotować się na następną pandemię” oraz twierdzi, że „potrzebujemy fabryk, które mogą stworzyć szczepionkę w 100 dni”. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w roku poprzedzającym wybuch pandemii, czyli w 2019, gospodarka globalna wzrosła zaledwie o 2,9% (najwolniejsze tempo od czasów Wielkiego Kryzysu) oraz zaledwie 0,4 punktu procentowego powyżej poziomu uważanego za recesyjny, co oznacza, że świat najprawdopodobniej i tak miał doświadczyć recesji w roku 2020. Już w kwietniu 2020 r. dyrektor wykonawcza MFW, Kristalina Georgiewa, oceniła, że kryzys wywołany rozprzestrzenianiem się nowego koronawirusa jest „gorszy od Wielkiego Kryzysu z przełomu lat 20. i 30. XX w. W czerwcu 2021 r. w publikacji The Global Economy: on Track for Strong but Uneven Growth

as COVID-19 Still Weighs Bank Światowy prognozował, że globalny wzrost gospodarczy przyspieszy w tymże roku do 5,6%, głównie dzięki sile głównych gospodarek, takich jak USA i Chiny. Pomimo tego wzrostu oczekuje się, że wyniki kalkulacji określą poziom globalnego PKB w 2021 r. jako niższy o 3,2% od prognoz sprzed pandemii, a PKB na mieszkańca na wielu wschodzących rynkach i gospodarkach rozwijających się pozostanie przez dłuższy czas poniżej szczytów sprzed COVID-19. W miarę dalszego nasilania się pandemii będzie ona kształtować ścieżkę globalnej aktywności gospodarczej. Przy okazji studiowania przewidywań gospodarczych skutków rozpędzającej się pandemii dowiedzieliśmy się, że tuż przed jej

Wszyscy jesteśmy winni. Winni rozwoju pandemii, niegrzeczni, niezdyscypli­ nowani, niedostatecznie wyszczepieni (cóż za piękny nowotwór językowy), nie zachowujemy reżimu 3d. Wprost albo aluzyjnie wpaja nam się poczucie winy. wybuchem świat obsuwał się w nieuniknioną recesję gospodarczą. Pandemia, przypadkiem czy celowo, stała się dla wielu państw i ponadnarodowych korporacji ratunkiem i usprawiedliwieniem zaniechań, nadużyć i skandalicznych błędów. Kraje rozwinięte i zamożne radzą sobie gospodarczo i zapewne poradzą sobie finansowo. Posiadają środki

i stać je na przyspieszenie rozwoju gospodarczego oraz poradzą sobie z obniżeniem inflacji. Uboższe, a jest ich przytłaczająca większość, obsuwają się w recesję i kryzys gospodarczy oraz finansowy. Kruche i dotknięte konfliktami gospodarki o niskich dochodach zostały najciężej dotknięte pandemią, a wzrost dochodu na mieszkańca został cofnięty o co najmniej dekadę. Geoffrey Okamoto, pierwszy zastępca dyrektora zarządzającego MFW, powiedział, że od wiosny 2021 r. widać coraz silniejsze oznaki ożywienia gospodarczego w skali globalnej, ale ostrzegł, że „nadal istnieje znaczące ryzyko, m.in. pojawienia się kolejnych wariantów koronawirusa”. I miał rację. Świat właśnie mierzy się z tzw. piątą falą, która już zalewa i nas. Mówi się o wykryciu następnej po omikronie mutacji. Okamoto zaalarmował, że od początku pandemii ponad 100 mln ludzi znalazło się poniżej progu skrajnego ubóstwa. Równocześnie o ok. 150 mln osób zwiększyła się liczba żyjących w ubóstwie, czyli za mniej niż 2 USD dziennie. Do efektów epidemii Sars-CoV-2 można zaliczyć globalny wzrost liczby osób żyjących w ubóstwie i pierwsze od 30 lat kurczenie się klasy średniej. Dwulatek, z pomocą wzmacniających siłę jego oddziaływania działań towarzyszących, rozwija się, rośnie w siłę i skuteczność w procesie gospodarczej rujnacji części świata. „Kości zostały rzucone”… „the show must go on”. Ktoś traci, ktoś musi zarobić. Ranking firm wytwarzających szczepionki na COVID-19, w kolejności wysokości zysków, wygląda tak: Pfizer, Johnson&Johnson i AstraZeneca. Na dalszych, choć zadowalających miejscach znajdują się: koncern Moderna, niemiecka firma BioNTech, która współpracowała z Pfizerem nad szczepionką, i chiński producent szczepionki CanSino Biologics. Wzrosty dochodów można tu liczyć w dziesiątkach miliardów i miliardach USD. Na szczycie listy 9 nowych miliarderów znajdują się: dyrektor generalny Moderny i Ugur Sahin, jego odpowiednik w BioNTech, oraz m.in. założyciele i trzej dyrektorzy wyższego szczebla chińskiego CanSino Biologics. Dzięki rosnącym wartościom firm biotechnologicznych opracowujących i produkujących szczepionki przeciw COVID-19, od początku pandemii co najmniej 15 osób zostało miliarderami. 8 „starych” miliarderów, mających pokaźne portfele w odpowiednich korporacjach farmaceutycznych, wzbogaciło się w sumie o ponad 50 mld dolarów. Nie ma to jak stara, dobra spekulacja. Kraje zamieszkane przez 10% światowej populacji otrzymały 0,2% dostępnych światu szczepionek, a obywatele i firmy krajów „postępowej demokracji”, odpowiedzialnych za co najmniej współdziałanie przy badaniach nad

SARS-CoV-2, zarobili na wybuchu zarazy najwięcej. Charytatywne przekazywanie szczepionek kontynentom-„bombom demograficznym”, takim jak Afryka czy Ameryka Południowa, tamtejszej sytuacji nie zmieni. Na kontynencie afrykańskim zaszczepione jest 7% populacji. W lutym 2021 r. Światowa Organizacja Zdrowia wysłała do Wuhan misję dochodzeniową w sprawie pochodzenia COVID-19. Gospodarze utrudniali jej prace, a członkowie misji skarżyli się na przetrzymywanie w izolacji, ograniczenia swobody działań oraz doboru obiektów, materiałów i osób do badań. Dociekania zakładające różne możliwości zakażenia człowieka od zwierząt nie przyniosły rozstrzygnięć ani konkretnych wniosków, ograniczając się do przypuszczeń. Jedynym „twardym” wynikiem prac kontrolnych było odrzucenie hipotezy, że wirus wydostał się z chińskiego laboratorium i komunikat, że ten wątek nie będzie dalej sprawdzany. Istnieją poważne i uzasadnione wątpliwości w sprawie niezależności członków misji i wyników dochodzenia. „Nie ma dowodów, aby koronawirus wydostał się z laboratorium” – powiedział na tydzień przed końcem prac cytowany przez agencję Reutera uczestnik misji, już nam znany Peter Daszak. Dwa lata od wykrycia pierwszych przypadków COVID-19 geneza pandemii wciąż jest zagadką. WHO powołała nowy zespół naukowców do zbadania tej sprawy, ale Pekin odrzucił plan dalszego śledztwa w Chinach i kontroli w laboratorium w Wuhan. Władze w Pekinie zdecydowanie odrzucają teorię wycieku z laboratorium i twierdzą, że wirus mógł zostać przywleczony do Chin na importowanych mrożonkach. Wskazują też na badania sugerujące, że krążył on po świecie już zanim wykryto go w Wuhan. Pojawiły się wiadomości o naciskach ze strony chińskich władz na „śledczych” i utrudnianiu dostępu do potrzebnych danych. Dyrektor WHO ocenił dotychczasowe wnioski misji jako przedwczesne i zapowiedział dalsze badania, w tym w sprawie wycieku wirusa. W połowie października 2021 r. WHO powołała SAGO – Naukową Grupę Doradczą w Sprawie Źródeł Nowych Patogenów, złożoną z 26 specjalistów z różnych krajów, w tym z Chin i USA. Dyrektor WHO ds. sytuacji kryzysowych, Mike Ryan, stwierdził wówczas, że to może być ostatnia szansa na ustalenie pochodzenia „wirusa, który zatrzymał cały nasz świat”. W grupie badaczy znalazła się specjalistka ds. bezpieczeństwa biologicznego z laboratorium instytutu chorób zakaźnych w Szwajcarii – dr Katharina Summermatter. Uważa się to za sygnał, że WHO zamierza rozważyć teorię o wycieku z laboratorium oraz zweryfikować hipotezę o naturalnym przeniesieniu wirusa ze zwierząt na ludzi. Przeprowadzenie badań stoi jednak pod znakiem zapytania, ponieważ w lipcu 2021 r. władze Chin odrzuciły plan drugiego etapu śledztwa WHO. Według Pekinu, hipoteza o wycieku z laboratorium została już obalona. Według władz ChRL, dalsze badania należy prowadzić w innych krajach.

M

agazyn „Science” napisał, że zwolennicy słuszności teorii o wycieku wirusa z laboratorium podkreślają, iż „kontrowersyjne eksperymenty, prowadziła w WIV chińska wirusolog Shi Zhengli”, zwana „Batwoomen”, „we współpracy z Peterem Daszakiem, jednym z członków pierwszej misji WHO w Wuhan”. Daszakowi zarzuca się zatajenie informacji o eksperymentach zwiększających zaraźliwość lub chorobotwórczość wirusów. Ten oczywiście zaprzecza. Według „Science” w WIV przechowywano 2 tys. próbek zakażonych koronawirusami nietoperzy oraz tworzono wirusy chimeryczne, by określić, w jakim stopniu są one groźne dla ludzi. Chodzi o wirusy powstałe z dwóch różnych wirusów pochodzących od nietoperzy i łuskowców. Byłby to całkiem nowy wirus, zdolny do wnikania do komórek człowieka. Żaden z opisanych przez Shi Zhengli i Petera Daszaka wirusów nie był spokrewniony z SARS-CoV-2, ale jeśli prowadzili oni badania, które spowodowały pandemię, mogli je zataić i z pewnością tak by postąpili. WIV i chińskie władze wielokrotnie odrzucały oskarżenia o rzekome związki z wybuchem pandemii. Według PAP, w nowej grupie doradczej WHO ds. poszukiwania źródeł patogenów Daszaka nie ma. W obliczu zaprzestania oficjalnych dochodzeń w sprawie źródeł i przyczyn pandemii oraz ucichnięcia wieści na ich temat, 31 maja 2021 r. 7 europosłów, w imieniu grupy ID – Tożsamość i Demokracja, nowej, piątej co do wielkości grupy politycznej w obecnym PE –złożyła interpelację Komisji Europejskiej w przedmiocie „pochodzenia wirusa SARS-CoV-2 i ostatnich poszlak dotyczących Instytutu Wirusologii w Wuhan (WIV)”. Dokument wymagał jedynie

odpowiedzi ustnej – a szkoda. Myślę, że warto zacytować jego treść: „Straty spowodowane pandemią są bezprecedensowe. Kosztowała życie ponad 3,5 mln ludzi, a oprócz tego spowodowała wzrost ubóstwa, chaos, wiele złamanych karier i nasilające się niepokoje społeczne. Miała negatywny wpływ na globalny wzrost gospodarczy i może się w tym względzie równać tylko z II wojną światową. Rząd Chin ma interes polityczny dotyczący początków pandemii. Od czasu pojawienia się koronawirusa w Wuhan Chiny skupiają się nie tylko na kontroli samego patogenu, ale i informacji o nim. Niedawne globalne badanie przeprowadzone przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) i władze chińskie rozpoczęło się w ramach dochodzenia, a następnie przekształciło się w proste wspólne badanie, w którym zespół pod kierownictwem WHO nie miał mandatu i dostępu niezbędnego do niezależnego i dokładnego zbadania ogniska choroby. Mimo że w sprawozdaniu stwierdzono, że wirus został najprawdopodobniej przeniesiony na człowieka z nietoperza za pośrednictwem innego zwierzęcia, pochodzenie SARS-CoV-2 pozostaje nieznane i konieczne są dalsze badania. Zgodnie z wcześniej nieujawnionym raportem wywiadowczym USA należy poważnie wziąć pod uwagę teorię, że wirus wydostał się z laboratorium. W raporcie jest mowa o trzech naukowcach WIV, którzy zapadli na podobną do grypy chorobę już w listopadzie 2019 r. i musieli zostać hospitalizowani na krótko przed tym, jak władze chińskie zidentyfikowały pierwszy potwierdzony przypadek COVID-19 (8 grudnia 2019 r.). 1. Jak Komisja zamierza poprawić współpracę z Chinami w zakresie działań podjętych przez WHO i ich kolejnych etapów, zważywszy, jak ważne jest lepsze zrozumienie okoliczności, które umożliwiły rozwój pandemii, oraz zwiększenie globalnej gotowości i skuteczniejsze reagowanie w przyszłości? Czy Komisja zweryfikowała z WHO, czy WIV przestrzegał wszystkich norm i protokołów bezpieczeństwa? 2. Czy w świetle środków finansowych z programu „Horyzont 2020” przyznanych na rzecz WIV oraz braku przejrzystości Instytutu Komisja rozważa wprowadzenie skuteczniejszych kontroli mechanizmów monitorowania i weryfikacji podczas udziału w projekcie i już po przyznaniu finansowania?” Przedłożone: 31.5.2021. Termin ważności: 1.9.2021.

J

eśli Czytelnik uzna mnie za wyznawcę spiskowej teorii dziejów, to powinien tę samą łatkę przypiąć autorom przytoczonej interpelacji. Poza tym nie jestem wyznawcą dziejowej teorii spiskowej, a praktyki. Wszak historia ludzkości to łańcuch kolejnych spisków. Jeżeli wirus powstał z udziałem ludzkiej ręki, na przykład w wyniku zabiegów zwanych „gain-of-function”, czyli badań seryjnego pasażowania bakterii lub wirusów in vitro i przyspieszania procesów mutacji w celu dostosowania do oczekiwań ich zdolności przenoszenia się, zjadliwości oraz antygenowości i przypadkowo wymknął się z laboratorium, kategoryczne działania w celu uniemożliwienia zajścia takich zdarzeń w przyszłości są tak samo ważne albo ważniejsze od zwalczania obecnej pandemii, która i tak sama wreszcie wygaśnie. Inaczej, wraz z postępem techniki manipulacji wirusami, możemy liczyć się z następnymi, w zależności od intencji i potrzeb autorów, groźniejszymi albo łagodniejszymi epidemiami. Niektóre rządy, w tym władze USA, nakazały, aby eksperymenty DURC (Dual Use Research of Concern), czyli techniki podwójnego zastosowania, mogącej służyć celom pokojowym, jak i militarnym, były regulowane i pozostawały pod dodatkowym nadzorem instytucji takich, jak np. agencje rządowe. Unia Europejska ma do tej sprawy analogiczne podejście. Badania wirusologiczne to świetny przykład techniki podwójnego zastosowania. Mogą służyć poszukiwaniu szczepionek lub lekarstw albo tworzeniu broni biologicznej. Nie wystarczy, by prowadzenie tego typu badań było kontrolowane przez „niektóre kraje”, ale powinno być kategorycznie zabronione międzynarodowo, a łamanie zakazu surowo karane. Jeżeli demon o nazwie SARS-CoV-2 został wyprodukowany i wymknął się z klatki albo, co gorsza, został specjalnie wypuszczony, to należy raz na zawsze skrępować ręce, które brały w tym udział. Ale to oczywiście niemożliwe, gdy w grę wchodzi kooperacja takich mocarstw jak USA i Chiny, nawet bez wiedzy i zgody władz centralnych. Za to z inicjatywy i z udziałem „deep state”, czyli sieci niewybieralnych urzędników państwowych, a czasami podmiotów prywatnych, np. finansowych i obronnych, działających poza prawem w celu wpływania na politykę rządu i wprowadzania w życie własnych celów. Często bezimiennych biurokratów – superrządu, który nie jest przed nikim odpowiedzialny. Do tego działających pod niewidoczną batutą i przy współpracy najmożniejszych tego świata. Gra toczy się na wielu poziomach jednocześnie i różnymi drogami zmierza ku osiągnięciu wybranego celu. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

12

R E K L A M A

P·O·L·S·K·A

WIERZYMY W REFORMĘ UNII EUROPEJSKIEJ ZGODNĄ Z EUROREALISTYCZNYMI PRYNCYPIAMI

WWW.ECRGROUP.EU


KURIER WNET · LUTY 2O22

13

ŚRODOWISKO AKADEMICKIE

C

zy nam dziś starcza wspomnianej gorliwości i troski? Popróbuję i ja na to pytanie odpowiedzieć. Wszak i mnie sporo dane było w tej kwestii doświadczyć i zaobserwować. W 1971 roku ukończyłem filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, po czym pracowałem jako nauczyciel języka polskiego w Szkole Zawodowej w Chojnicach. Po roku wróciłem na macierzystą Uczelnię, gdzie po dwusemestralnej asystenturze w Zakładzie Filozofii i Socjologii zostałem zatrudniony na gdańskiej polonistyce. W Zakładzie Polskiej Literatury Współczesnej przyszło mi się trudzić – a był to, jak twierdzą niektórzy, nie najzupełniej bezowocny trud – przez blisko 45 lat. W tym czasie prowadziłem rozmaite zajęcia – chyba na wszystkich polonis­ tycznych rocznikach. Kiedy w 2018 roku żegnałem się z Uniwersytetem, przyznaję, miałem w sercu i w głowie nieco mieszane uczucia; poczucie zawodowego i być może powołaniowego spełnienia (przynajmniej w niektórych aspektach) przenikało się w nich ze świadomością, że oto moja ukochana filologia polska stała się terenem nadzwyczaj niebezpiecznego, nie tylko dla młodych umysłów, poznawczego oraz aksjologicznego eksperymentu. Jego celem, jak sądzę, była podmiana konstytuujących naszą cywilizacyjną i narodową tożsamość wartości na „bardziej nowoczesne, bardziej uniwersalne, a więc i bardziej przyszłościowe”. Gdzie można by upatrywać przyczyn tego stanu rzeczy? Gdzie początek tego zamysłu? Dość trudno odpowiedzieć na to pytanie. Jak się zdaje, z wielu zatrutych źródeł czerpali jego pomysłodawcy. Dla mojego pokolenia

W Mariach jego życia, biograficznej opowieści o Henryku Sienkiewiczu, Barbara Wachowicz przytacza pewien nader interesujący szczegół z lat młodości swego bohatera. Otóż przyszły noblista w liście do Konrada Dobr­skiego dzieli się ze swym kolegą nadziejami (oraz planami) dotyczącymi wyboru studiów po szczęśliwym (daj Panie Boże!) zdaniu matury. Pisze, iż „filologia to przedmiot prawie dla mnie – trzeba tylko pamięci i blagi, a ja sądzę, że posiadam to oboje” (W-wa 2001, s. 62). Zapewne z lekkim przymrużeniem oka młodziutki Sienkiewicz formułował owo samorozpoznanie; z „lekkim”, choć i to być może, nie do końca…

„Grantobiorcza” polonistyka Kazimierz Nowosielski

Spokojnym być (tu, na świecie) to jest przytomnym być, to jest sumiennym być. Spokojnym być tu – to jest – w boju, na inny sposób niepodobna. Cyprian Norwid w liście z 16 sierpnia 1849 roku do ks. Piotra Semenenki

swego rodzaju granicznym miejscem w realizacji owego przedsięwzięcia była ogłoszona w 1999 roku tzw. bolońska reforma wyższych studiów. To głównie za jej sprawą i jakby w jej imię zniszczono wypracowywany i doskonalony przez dziesiątki lat na wyższych uczelniach pięcioletni tok studiowania. Zaproponowany we wspomnianym projekcie podział na trzyletnie studia licencjackie oraz dwuletnie studia magisterskie „zaowocował” strukturalnym, kompetencyjnym, naukowym i edukacyjnym chaosem – i o to, jak się zdaje, jego inicjatorom oraz realizatorom chodziło; przecież to tylko konieczny etap zaplanowanego przez nich na dłuższy czas procesu. Na polskich uczelniach reformę wprowadzono bocznymi drzwiami, bez koniecznej nad nią dyskusji, bez pogłębionej refleksji nad sensem przedsiębranych zmian, nad ich aksjologiczno-poznawczym fundamentem oraz kulturowymi konsekwencjami. Gdy tu i tam jęły przebijać się jakieś wieści o owej „edukacyjnej rewolucji”, przyznam, zaniepokoiłem się i począłem zastanawiać: co to wszystko znaczy? do czego prowadzi? o co w tym przedsięwzięciu tak naprawdę chodzi? Przypominam sobie pewien znaczący moment

Zaczęło się mamienie kasą i zagranicą. Nic o ideowych pod­ stawach i kontekście owego zamysłu, nic o jego kulturowym znaczeniu oraz kon­ sekwencjach. z owym niepokojem związany. Otóż pewnego dnia na szybie holu naszego wydziału znalazłem niewielką kartkę z informacją, że tego to a tego dnia po południu studenci dziennikarstwa organizują spotkanie z władzami Uniwersytetu poświęcone tzw. Deklaracji Bolońskiej. Pomyślałem sobie: dobrze, nareszcie się czegoś dowiem – i to od w miarę kompetentnych osób. O wyznaczonej godzinie stanąłem przed drzwiami największej na naszym wydziale auli i wraz z garstką zainteresowanych jąłem cierpliwie czekać na szacowne gremium. W końcu drzwi się otwarły i wszedł Pan Rektor wraz

ze swoją świtą. Zasiedli za zasłanym zielonym suknem stołem i z miejsca zarządzili: ci, co są za reformą, niech przejdą na lewą stronę sali, a ci, którzy są przeciw – na prawą. Ciekawy manewr! – pomyślałem sobie. Najprawdopodobniej – coś tak czułem – nie chodzi tu o referowanie faktów, ale o wstępne sondowanie nastrojów. Dostrzegłem co najmniej konsternację na twarzach przybyłych. Po paru minutach – widzę – tworzą się dwie grupki. Ja na wszelki wypadek siadam między jedną a drugą. No i zaczęło się ogłaszanie, jakież to niesamowite korzyści będą się wiązać z ową reformą; iluż to studentów przyjedzie do nas z szerokiego świata i w jakiejż to obfitości pojawią się odtąd „idące wraz z nimi albo też za nimi” pieniądze; jak to się zwiększy „mobilność” studentów oraz prestiż naszej Uczelni… I zaczęło się mamienie kasą i zagranicą. Nic o ideowych podstawach i kontekście owego zamysłu, nic o jego kulturowym znaczeniu oraz konsekwencjach; nic o tym, dlaczego tak łatwo odrzuca się tradycję dotychczasowego nauczania... Jednakże dość rychło prawda o jego istocie jęła wychodzić na jaw. Między innymi stosunkowo szybko i z jakąś nadzwyczajną gorliwością przystąpiono do likwidowania filologii narodowej, polonistyki. Na Uniwersytecie Gdańskim zaczęto ów proceder od zniszczenia fundowanych na porządku historyczno-literackim (literatura staropolska, oświecenie, wiek XIX, modernizm, współczesność…) naukowo-dydaktycznych zakładów, których głównym, choć niejedynym zadaniem – jak mi się dotąd zdawało – było: strzec kulturowego depozytu naszych przodków, chronić go przed dewastacją i zapomnieniem, badać i dzielić się odkrytymi tam wartościami... Owe dotychczasowe jednostki teraz zastąpił gromadzący je pod wspólnym szyldem Zakład Historii Literatury Polskiej, gdzie upchnięto wszystko, co się – po przeprowadzonej selekcji – ze wspomnianymi okresami wiązało. Podobną „czapę” nałożono na zakłady językoznawcze (historia języka polskiego, dialektologia, gramatyka opisowa…), które zastąpiono jednym Zakładem Języka Polskiego. W efekcie powstały, jak to określano, „płynne struktury” o „płynnej tożsamości”, gdzie już nikt nie wie, kim tak naprawę jest? co ma badać? czego nauczać? i po co? Niebawem zrozumiałem, że jest to nade wszystko podstępna próba uderzenia w samo serce, w samą istotę polskiej kultury, która zdaje się w jakiś nadzwyczajny sposób – w porównaniu

z dorobkiem innych wspólnot – związana z dziejami narodu, z jego historią. Wszak wiele, a praktycznie niemal wszystkie jej najważniejsze, bo mające niewątpliwy wpływ na tożsamość Polaków, dzieła (Pan Tadeusz, Potop, Lalka, Wesele, czy wreszcie nasz hymn narodowy) nie do końca dają się zrozumieć poza ich dziejowym osoczem. Odrzucić je, lub też zmarginalizować – to odebrać im jakąś ważną cząstkę ich wewnętrznego oraz wspólnotowego życia, ograbić z przynależnego im specyficznego piękna oraz niepowtarzalnej ludzkiej prawdy.

W

rzeczy samej – dziś tak to widzę – chodziło i chodzi o pozbawienie nas cywilizacyjnej oraz narodowej identyfikacji, a zaś w przypadku filologii polskiej głównie o to, by ona była jak najmniej ojczysta, jak najmniej powiązana z historycznym doświadczeniem Polaków; oderwana od kontekstu społecznego, religijnego, ideowego… Należy przeto pozbawić polską kulturę jej zakorzenienia w przeszłości, w dziejach, w dramatach i dylematach ludzi tę wspólnotę tworzących, w tęsknotach oraz ideałach przyświecających naszym przodkom. To jakby wypreparować człowiekowi serce i podłączyć go do sztucznego wspomagania – bo to bardziej nowoczesne, postępowe, modne… Takim człowiekiem „na sztucznym wspomaganiu” łatwiej manipulować, zastraszyć, wprowadzić w stan niepewności… Zawsze dziwiło mnie i dziwi, że można się posługiwać polskim językiem i jednocześnie gardzić polskością. Roślina ginie, kiedy jałowieje jej naturalne podłoże i nie padają na nią niebiańskie promienie. W pewnej mierze tak też jest z każdym człowiekiem. A dysponenci oraz realizatorzy tego zamysłu postępowali nadzwyczaj konsekwentnie i podstępnie zarazem. Przedstawiali swój „reformatorski projekt” jako nieubłaganą cywilizacyjną konieczność i jako nieodzowny wymóg sprostania zadaniom rozpoczynającego się wieku. „Przyszedł czas, że musimy się zresetować” – twierdziła jedna z moich instytutowych koleżanek. „To są sprawy, które się zaczęły i które są nie do zatrzymania” – ogłaszał ówczesny dziekan Wydziału Filologicznego na zebraniu Kolegium Dziekańskiego 12 lipca 2011 roku. „Trzeba mieć odwagę odpowiadać na wezwania współczesności” – dodawał. Owo „odpowiadanie” wiązało się także, co nie bez znaczenia, z wcześniej dokonaną wymianą władz

FOT. TOM HERMANS / UNSPLASH

W

każdym razie – jakby wbrew wskazanym przez siebie, powiedzmy, że predyspozycjom i talentom – wybiera zgoła inną drogę; najpierw podejmuje studia medyczne, na których wytrwa trzy lata; potem dostaje się na prawo – jednakże i tu ponosi klęskę. W ostateczności ima się tego, co miało mu przychodzić najłatwiej, czyli filologii. No cóż, i tego przedsięwzięcia nie udało mu się uwieńczyć ogłoszeniem pełnego sukcesu. Nie przystąpił do końcowych egzaminów – przeto już nigdy nie będzie mógł się pochwalić dyplomem ukończenia uniwersytetu. Stało się tak, gdyż coraz bardziej angażowała go i pochłaniała myśl o tym, aby zostać pisarzem. Jak wiemy, niebezowocne to były marzenia, gdyż z czasem powstawały coraz wspanialsze powieści, którym w przyszłości niejeden tęgi filolog poświęci kawał swego naukowego żywota – a one nadal dla wielu pozostają intrygującą zagadką. W każdym razie, tak czy inaczej, autorowi wspomnianej w liście autodiagnozy „pamięć i blaga” przydały się w innych niźli nauki lekarskie i prawo dziedzinach. Na szczęście! I dzięki Bogu! – chciałoby się dodać. A filologia? Ta jakby już od początku przysposabiała się do przyjęcia między innymi takich jak Sienkiewiczowskie dzieł i arcydzieł. Zgodnie z etymologią długo pozostawała sobą, czyli mądrą miłością słowa (od greckiego ‘philéō’ – lubię, kocham, ‘lógos’ – słowo, sens…), która to miłość angażuje zarówno serce, jak i rozum, jak też możliwą pełnię ludzkiego doświadczenia, gdzie codzienność oraz dzianie się historii i świętowanie czasem objawiającej się (gr. epipháneia) człowiekowi wieczności… To wszystko przez słowo i ze słowem związane, którego szczególnym spełnieniem szeroko rozumiana, a na filologii z nadzwyczajną gorliwością (tak być przynajmniej powinno) studiowana literatura – w swych wyjątkowych realizacjach czasem też dopełniana określeniem „piękna”. A wielkość i znaczenie tej ostatniej ludzie zazwyczaj mierzą tym, co ona zagarnia i wyraża głównie w ich macierzystym, rodzinnym języku, gdyż to jego treściami oni żywią się tak od święta, jak i na co dzień. On jest, jak mawiali nasi przodkowie, ich kolebą oraz najbardziej naturalną przestrzenią wzrastania ku pełni osobowego i wspólnotowego żywota. I ją też trzeba uprawiać, tak jak uprawia się pole czy ogród – aby przyniosły „plon stokrotny”, a ten zaś – wie o tym mądry rolnik – jest owocem nie tylko ludzkiego trudu, ale i tego, co pochodzi z Wysoka. W naszym przypadku owo pole uprawy i dojrzewania nazywa się polszczyzną, której szczególnymi aspektami zajmuje się polska filologia, dość często zwana również polonistyką. Tam między innymi studiuje się dzieje ojczystego języka, docieka treści i znaczenia jego rozmaitych spełnień – tak w mowie, jak i w piśmie.

w instytutach i odsunięciem od wpływu osób „mało postępowych”, nie rokujących zbyt wysokiej aktywności, jak mawiali bolszewicy, „w pracy operacyjnej i wyszkoleniu bojowym”. Tak też się działo w moim Instytucie Filologii Polskiej, kiedy to – przed upływem kadencji! – przystąpiono do usuwania ze składu dyrekcji tej placówki osób niepokornych lub nierokujących dostatecznej aktywności w procesie „rewolucyjnych” przemian. Ówczesny prodziekan (polonista zresztą) tak oto uzasadniał przedsięwziętą wymianę dyrektorskiej ekipy (cytuję na podstawie zachowanego protokołu): „Były Panie wspaniałymi Dyrektorkami, ale nie na ten etap. Teraz trzeba rzucić wszystko i zająć się intensywnie pracą nad przebudową Instytutu”. No i poszło! – realizowane z iście bolszewickim zapałem i w stachanowskim tempie. To, że nie chodzi tu o podniesienie poziomu oraz społecznej rangi filologicznych studiów, przeczuwałem już wcześniej. Jeszcze do niedawna mieliśmy się rozwijać przez pączkowanie (jak najwięcej specjalistycznych zakładów oraz dość szczegółowo sprofilowanych kierunków studiowania), a teraz – mamy się rozwijać przez… zwijanie. Na tę ostatnią okoliczność stworzono nawet imitację intelektualnej mobilizacji oraz związanych z nią naukowych poszukiwań, tworząc tzw. zespoły badawcze, których jęło przybywać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rychło one wszystkie tak naprawdę okazały się wielkim niewypałem: nie miały żadnego formalnego umocowania w administracyjno-naukowej strukturze wydziału i nie były przez nikogo rozliczane. Wystarczyła tylko informacja, że się wymyśliło „problem badawczy” i powołało „zespół” do realizowania owego zamiaru. Ot, jeszcze jeden „plusik dodatni” przy kolejnym wniosku o awans i – niewiele więcej. A teraz wrócę do wyżej wspomnianych moich wcześniejszych przeczuć i obserwacji. Otóż w 2006 roku przyszło mi uczestniczyć w odbywającej się w Sobieszewie XXXIV ogólnopolskiej Konferencji Teoretycznoliterac­ kiej, na której miano między innymi sformułować najważniejsze zadania badawcze na czas rozpoczynającego się nowego stulecia. Wtedy to po raz

W konferencyjnym obiegu były trzy „fo­ kalizacje” – i to na nich miała się nade wszyst­ ko skoncentrować humanistyka w XXI wieku: 1) genderowa, 2) homoseksualna, 3) postholokaustowa. pierwszy spotkałem się z określeniem „fokalizacja”, zastosowanym do analizowania zjawisk ideowych czy ideologicznych na obszarze szeroko rozumianej humanistyki. Sam termin, jak się zdaje, pochodzi od angielskiego słowa focalization, co oznacza ogniskowanie, skupianie. W konferencyjnym obiegu były naonczas trzy „fokalizacje” – i to na nich miała się nade wszystko skoncentrować humanistyka w XXI wieku: 1) genderowa, 2) homoseksualna, 3) postholokaustowa. Pod tym imieniem miał się zacząć i tym też miał być wypełniony nowy wiek polskiej oraz światowej humanistyki. Na to miały pójść pieniądze – i w rzeczywistości popłynęły dość szerokim strumieniem – tym razem przyznawane przez powołane do tego, nie wiadomo przez kogo i na jakiej zasadzie, warszawsko-brukselskie gremia od grantów. Od ich przyznania i spożytkowania zależał awans naukowy badacza i nauczyciela, a więc i jego pozycja w uniwersyteckiej hierarchii. Bez nich wypadłeś z naukowego obiegu i żegnałeś się z uczelnią. I tak powstawały dzieła, których znaczenie w rzeczy samej było tylko doraźne, koniunkturalne i bez głębszego poznawczego znaczenia. Tworzono je pod wyraźne ideologiczne zapotrzebowanie – i to one w znacznym oraz znaczącym stopniu naznaczyły specyficznym znamieniem humanistykę naszego czasu. Jak grzyby po deszczu rodziły się nowoczesne (a właściwie ponowoczesne) „szkoły badawcze” (feminizm, ekologizm, krytyka postkolonialna, „zwierzęce punkty widzenia”…), które udawały naukę, choć w rzeczy samej były ideologiami, intelektualnymi

uzurpacjami i – podobnie jak kiedyś marksizm – z poznawaniem prawdy miały i mają bardzo mało wspólnego. Sądzę, że niebawem będą prezentowały tę samą wartość, co niegdyś takie „uczone rozprawy”, jak Walka klasowa na wsi ukraińskiej na podstawie „Sone­ tów krymskich” Mickiewicza. Makulatura – i nic więcej. Jesteśmy świadkami masowej produkcji postmodernistycznych tekstów, które imitują naukę, swawolnie i dowolnie „dekonstruując”, co się da i jak się da. Dawniej nazywało się to wodolejstwem, a dziś „nowoczesnym uprawianiem nauki”. Żadnej w nich poznawczej głębi i aksjologicznego ryzyka. Rzec by można: manowce i bezdroża humanistyki. Postmodernistyczne bałamuctwo. Kiedy w pewnym momencie, widząc nadużycia oraz świadomościowe spustoszenia z tym związane, próbowałem sprzeciwić się owym procederom, jedna z promotorek i nadzwyczaj gorliwych organizatorek „modernistycznego zwrotu” („profesora” – jak sobie zażyczyła, by ją nazywać) dość protekcjonalnie jęła mnie uspokajać: „Kazimierzu, nie masz się czego obawiać. Twoja problematyka też jest grantobiorcza”. A zatem, niejako z pierwszej ręki, uzyskałem potwierdzenie, że są zagadnienia uprzywilejowane i te, które nie rokują szans na aprobatę takiego czy innego Wysokiego Gremium. Owo stwierdzenie wydaje mi się jednym z kluczy do prawdy o sytuacji współczesnej polonistyki, która przede wszystkim ma się wyzbyć swoich tradycyjnych naukowych zobowiązań oraz humanistycznych aspiracji, którymi były (i są?): badać teksty, analizować je i interpretować; lokalizować w historycznoliterackim porządku, ustalać ich egzystencjalną oraz estetyczną wartość. Nic z tych rzeczy; tutaj tradycja jako taka zostaje zanegowana („Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata” – jak śpiewali marksiści), a teraźniejszość – poddana narracyjnej presji „jedynie postępowej ideologii”. Od strony przeszłości nie powinien dochodzić do nas żaden głos. Żaden Skarga ani żadna skarga nie powinny nas budzić z szykowanego nam miłego (i – jak widać – konsekwentnie realizowanego), ponowoczesnego snu czy odrętwienia.

P

olonistyka to dla mnie nade wszystko mądre obcowanie ze skarbami ojczystego języka, a także z tym wszystkim, co stanowi nasz cywilizacyjny oraz ogólnoludzki dorobek; to podejmowanie refleksji nad tym, co mnie, co nas stanowi; rzetelne i odpowiedzialne dzielenie się odkrytymi tam dobrami – i pytanie: czy i dla nas nie idzie stamtąd jakieś ważne na dziś i na jutro zobowiązanie? To jednocześnie dostępowanie zaszczytu spotkania z Sofoklesem, Dantem, Szekspirem, Kochanowskim, Mickiewiczem, Norwidem… Gorliwie i żarliwie studiowana filologia obcowanie z wybitnymi dziełami może uczynić świętem duszy i niebanalną przygodą umysłu. „[Z]aniechanie lektury dobrych książek – pisze Allain Bloom w Umyśle zamkniętym – zarazem osłabia zmysł widzenia i umacnia najzgubniejszą z naszych skłonności – przekonanie, że nie istnieje nic prócz »tu i teraz«” (Poznań 1997, s. 73). W postmodernizmie przeszłość jest co najwyżej dostarczycielką konwencji, którą w dowolny sposób można manipulować i wykorzystywać do doraźnych celów. To, co kiedyś coś znaczyło, dziś nadaje się co najwyżej na produkowaną w popkulturowych młynach papkę dla gawiedzi – bywa, iż także dla tej „wykształconej oraz z wielkich miast”. W świetle globalistycznych procesów (homogenizacja kultur, społeczeństwo otwarte, wolny rynek idei, względność wszelkich postaw i wartości, zacieranie się granic między dobrem a złem, prawdą i kłamstwem…) filologie narodowe, a więc i polonistyka w swym tradycyjnym kształcie ma zniknąć. „Narodowo i filologicznie skoncentrowany model literaturoznawczych programów akademickich, w tym program polonistyki, okazuje się przestarzały” – pisze amerykańska filolożka Karen Underhill w przetłumaczonym z angielskiego na polski artykule Rejudaizacja polonistyczne­ go krajobrazu – model dojkajt („Czas Kultury” 2004 r., nr 4). Wiele zdaje się wskazywać, że jesteśmy uczestnikami i zarazem – niestety – dość biernymi świadkami tego procesu i procederu. Jak się okazuje, by go uczynić skutecznym, potrzebne jest między innymi to, co na podstawie własnych obserwacji i doświadczeń starałem się tu ukazać: doprowadzenie do stanu aksjologicznej anomii, pomnażanie cywilizacyjnego zamętu, mamienie pokusami „grantobiorczej problematyki”... K


KURIER WNET · LUTY 2O22

14

W

ponurej dekadzie lat osiemdziesiątych partyjna propaganda stale pisała o tzw. ekstremie Solidarności jako przyczynie wszelkich kłopotów. Utrzymywano, że partia i rząd dawno by się porozumieli ze „związkową częścią Solidarności”, gdyby nie „ekstrema”, a konkretnie jej najbardziej ekstremalne postacie – Kuroń i Michnik. Później ze zdumieniem zobaczyliśmy, że właśnie ci, po stokroć uwiarygodnieni w walce z komunizmem najwięksi wrogowie systemu, stali się partnerami komunistów w rozmowach okrągłego stołu, a prywatnie wydawali się z nimi wręcz zaprzyjaźnieni. Trudno dociec, kiedy nastąpiło odwrócenie sojuszy, gdy ta część antykomunistycznej opozycji, która wywodziła się z kręgu pokonanej w 1968 roku „żydokomuny” („puławian”), postanowiła pogodzić się z dawnymi towarzyszami w celu wspólnej budowy demokracji… Głównym propagandystą „schyłkowej komuny” był Jerzy Urban, prywatnie zaprzyjaźniony z „ekstremistami”. Ale o tym dowiedzieliśmy się dekady później. Pogłoski, że Michnik z Urbanem moczą się razem w jacuzzi, traktowaliśmy jako esbeckie wrzutki mające na celu dyskredytację naszych przywódców. Jak blisko było „ekstremistom” kojarzonym z Solidarnością do środowiska, z którego wyrośli, świadczy wyznanie Jacka Kuronia z jego książki pt. Siedmiolatka, czyli kto ukradł Polskę (dziś wiemy, kto ukradł, ale tego nie ma w książce Kuronia). Kuroń pisze nadzwyczaj ciepło o towarzyszach z partii komunistycznej: „Wielu moich znajomych, a nawet przyjaciół zostało w partii. (…) Różne są między nami zaszłości, ale jestem z nimi emocjonalnie związany. Co z tego, że ja przez lata byłem uważany za najgorszego wroga systemu, skoro zawsze będę się starał tych komunistów zrozumieć, jakoś ich wytłumaczyć, zobaczyć w nich ludzi szukających idei. Mój związek z ludźmi partii nie jest tak silny, jak związek z kolegami, z którymi wspólnie próbowałem obalić komunizm, ale jest i pozostanie na zawsze”. Chyba jednak związek Kuronia z „ludźmi partii” (a właściwie ludźmi UB) był silniejszy od związku „z kolegami, z którymi wspólnie próbował obalić komunizm”, bo mianował swego śledczego z SB – pułkownika Lesiaka – na ważne stanowisko w Urzędzie Ochrony Państwa. Zadaniem Lesiaka w III RP była „ochrona państwa” przed ludźmi, z którymi Kuroń jeszcze niedawno „próbował obalić komunizm”. Lesiak zajął się nielegalną inwigilacją prawicy, a konkretnie Jarosława Kaczyńskiego, którego „trzeba wszelkimi metodami zwalczać. Obmową, działaniami operacyjnymi, wprowadzeniem agentury” (fragment instrukcji płk Lesiaka). Zdaniem historyków, Kuroń prowadził rokowania w imieniu „demokratycznej opozycji”, a raczej odsuniętej w 1968 roku frakcji „puławian” PZPR. Rokowania te – zalegendowane w formie przesłuchań u płk Lesiaka – stanowiły część przygotowań do negocjacji okrągłego stołu, w trakcie których porozumieli się „jak Polak z Polakiem” – Michnik z Urbanem i Kwaśniewski z Geremkiem… Innym wysokim funkcjonariuszem komunistycznej bezpieki, którego Kuroń wprowadził na „solidarnościowe salony”, był Wiktor Herer. Ten ubek odpowiedzialny za śmierć Jana Rodowicza „Anody”, lwowski przyjaciel swej „ziomalki” Luny Brystygier, został z rekomendacji Jacka Kuronia doradcą Solidarności ds. rolnictwa. Gdy Kuroń przedstawiał nowego kolegę, inny doradca – Wiesław Chrzanowski – ze zdumieniem rozpoznał w nim funkcjonariusza, który go przesłuchiwał na UB w czasach stalinowskich. Wiadomość nie zrobiła wrażenia na Kuroniu, który poradził Chrzanowskiemu, żeby się wycofał z grona doradców, jak towarzystwo mu nie odpowiada…. O agenturalności Wałęsy Polacy dowiedzieli się dopiero w 2008 roku z epokowej pracy Sławomira Cenc­ kiewicza i Piotra Gontarczyka pt. SB a Lech Wałęsa, ale ta wiedza była znana w kręgach bezpieczniackich i wśród wierchuszki partyjnej od lat (min. spraw wewnętrznych Kowalczyk do odpoczywającego na Krymie Gierka: „Na czele strajku stoi nasz człowiek”). Mroczną tajemnicę Wałęsy znał także Jacek Kuroń (wiedzę tę prawdopodobnie uzyskał od swych kontaktów w resorcie bezpieczeństwa), dlatego poinformował o tym przywódców Wolnych Związków Zawodowych. Dla nich nie było to żadną rewelacją, bo według

HISTORIA TRANSFORM AC JI Andrzeja Gwiazdy, od trzeciego dnia strajku nie mieli wątpliwości co do roli Wałęsy. Po dramatycznych całonocnych obradach kierownictwa WZZ postanowiono ukryć ten fakt i otoczyć Wałęsę „kordonem sanitarnym”, aby nie narażać na zniszczenie dopiero co powstałej Solidarności. Jak wiadomo, szczelne kontrolowanie Wałęsy się nie powiodło – to on przy pomocy agentury pozbył się twórców związku. Kuroń prawdopodobnie sam chciał zostać przywódcą Solidarności („obalić komunę”, zdobyć Nobla, przemawiać w Kongresie USA itp.), dlatego w swej książce pisał z przekąsem: „Wałęsa niesiony na fali historii. On, przywódca robotniczy, łebski elektryk z Wybrzeża, na własnych nogach doszedł do płotu strajkującej stoczni i sam go przeskoczył. Potem już płynął na falach (…) Kiedy przeskoczył mur, jakieś dziwne siły wzięły go pod skrzydła (…) nikt nie odpowie, dlaczego władza zgodziła się na niezależne związki, na czele których w naturalny sposób musiał stanąć Wałęsa. Ale że sprawy przyjęły taki obrót, to już nie zależało ani od Wałęsy, ani od KOR-u, ani od związków zawodowych, ani od strajkujących. To była wola wyższa. Trudno zgadnąć, gdzie zapadały decyzje. Na Kremlu? W Waszyngtonie? W Watykanie? W warszawskim KC? A może we wszystkich tych miejscach po części?”. Ale Kuroń przekonał się w końcu do Wałęsy. Po puczu „nocnej zmiany” 1992 roku, gdy staraniem agentów rozmieszczonych we wszystkich ugrupowaniach sejmowych (z wyjątkiem partii Kaczyńskiego!) obalono rząd Jana Olszewskiego, Kuroń powiedział, że „uniknęliśmy strasznej, przerażającej sytuacji dzięki prezydentowi, dzięki Lechowi Wałęsie”. Ta „przerażająca sytuacja” to perspektywa dekomunizacji i pozbycia się agentury z życia politycznego. Również „ekstremista” Michnik zmienił swój wrogi stosunek do dziś uwielbianego Wałęsy, a zbiegło się to w czasie ze spektakularnym odwróceniem sojuszy w wykonaniu samego noblisty, gdy jako prezydent zaczął „wzmacniać lewą nogę”. Dziś zarówno Wałęsa, jak i Michnik mocno trzymają się lewej nogi i jej okolic.

Podstawą ideologiczną PRL był tzw. sojusz robotniczo-chłopski; my do dziś borykamy się z innym bardzo trwałym sojuszem powstałym u zarania III RP – sojuszem „ekstremy Solidarności” z komunistami.

„Ekstrema Solidarności” i odwrócenie sojuszy Jan Martini

Co jeszcze w szafie Kiszczaka? Czy wśród 50 kg przejętych dokumentów są również te dotyczące drugiej obok Wałęsy posągowej postaci III RP – Michnika? Wpływ gen. Kiszczaka na zawrotną karierę Wałęsy był oczywisty. Dlatego teza generałowej Kiszczakowej, że noblista zawdzięcza swoją prestiżową nagrodę „mężowi”, da się uzasadnić. Czy Adam Michnik też coś zawdzięcza „człowiekowi honoru” (poza pomocą w uruchomieniu „Gazety Wyborczej”)? Michnik jako pierwszy wkroczył do archiwów bezpieki po „upadku” komuny. Grupa historyków o swojsko brzmiących nazwiskach Ajnenkiel, Kroll i Holtzer buszowała w towarzystwie Michnika po archiwach SB niemal 2 miesiące na wątpliwej podstawie prawnej – zleceniu przez ministra Samsonowicza przeprowadzenia „badań naukowych”. Rezultatem badań (?) było 2-stronicowe sprawozdanie z konkluzją, że w archiwach są braki i potrzebne będą dalsze badania. Nie wiadomo, czego badacze (z których co najmniej jeden był tajnym współpracownikiem SB) szukali, co znaleźli i czy coś „zabezpieczyli”. Czy szukali szyfrogramów z Moskwy esbeckiej grupy „Wisła”, której akurat te dotyczące tajemniczej wizyty polskiego „opozycyjnego ekstremisty” zaginęły? W 1989 roku Moskwę odwiedził Michnik, a później jego starszy kolega Jerzy Urban. Czyżby uzgadniali w „dyrekcji” ostatnie szczegóły operacji „okrągłego stołu”? Sam Kiszczak musiał interweniować w biurze paszportowym, bo funkcjonariusze nie mogli uwierzyć, że mają dać paszport słynnemu „antysocjaliście”. Nie wiadomo, czy podczas swych badań w archiwach SB Michnik „sprywatyzował” jakieś dokumenty, ale miał taką okazję. Nasuwa się więc pytanie: Czy istnieje „szafa Michnika”? Historycy jak ognia unikają tematu Michnika i początków „Gazety Wyborczej”, choć są to zagadnienia fundamentalne dla zrozumienia istoty przemian i początków III RP. Mimo wolności badań naukowych, nawet najtężsi profesorowie nie ryzykowali badań michnikoznawczych, aby nie narazić się wpływowemu środowisku „puławian”. Nikt nie chce wystawić się na zarzut antysemityzmu, przeciw

tym demiurgiem sprzed lat, ale wciąż jego wpływ na życie polityczne w Polsce jest znaczny Mimo spadającego nakładu,. „Gazeta Wyborcza” pozostaje głównym dziennikiem opiniotwórczym w kraju i jest właściwie jedynym cytowanym poza granicami. W dalszym ciągu Adam Michnik ma moc tworzenia autorytetów, dopuszczania (bądź nie) do grona elit, wskazywania, kto jest wartościowym inteligentem, a kto inteligentem gorszego sortu (Michnik do Tuska: „Donaldzie, masz w ręku złoty róg. Stoisz na czele formacji, która może liczyć na wsparcie całej wartościowej inteligencji polskiej”). Na dość elitarnym spotkaniu w Poznaniu Michnik wyraził opinię: „Jaki będzie Kościół w Polsce, taka będzie Polska”, z wyraźną sugestią, że pracę nad Polakami trzeba rozpocząć od pracy nad Kościołem. Gdyby redaktor miał więcej taktu, to z racji swojej genealogii nie powinien podejmować się roli mentora czy wychowawcy Polaków. Także nie powinien mieć ambicji, aby być recenzentem lub reformatorem polskiego katolicyzmu. Michnik jednak od lat jest „drzewem wiadomości złego i dobrego” dla polskich czytelników „Gazety Wyborczej”, której znaczna część dziennikarzy posyła dzieci do żydowskiego przedszkola. „Waflowanie” się (mówiąc językiem więziennej grypsery) „ex-ekstremistów” opozycyjnych ze swymi niegdysiejszymi prześladowcami nie dziwi już nikogo, jednak żenujące sceny z wizyty Adama Michnika w wilii Jaruzelskiego, ukazane w reportażu Anity Gargas, mogły szokować. Wyznania miłosne po pijaku i żałosne tyrady podpitego megalomana budziły niesmak, ale wartością dodaną filmu było poznanie stopnia zażyłości ukazanych środowisk. Warto było zwrócić uwagę na minę Jaruzelskiego na wieść, że odwiedził go Adam Michnik. Mina ta wskazuje, że nocne wizyty podpitego Michnika zdarzały się częściej. Zadziwia też to familiarne zadomowienie środowiska redaktora w mieszkaniu generała – Torańska wie, gdzie są kieliszki, jakimi nalewkami dysponuje gospodarz, szykuje kanapki itp. Podczas tego spotkania Adam Michnik powiedział, że Jaruzelski to „ziemiański Polak” i „prymitywny, banalny polski patriota”. Może Michnikowi jako kosmopolitycznemu internacjonaliście łatwiej jest rozeznać się, kto jest prawdziwym patriotą polskim, bo ma spojrzenie z zewnątrz?

„Ziemiański Polak” doceniony

Rzeźba przedstawiająca Lecha Wałęsę, autor Giennadij Jerszow. Portret został stworzony w Gdańsku w 2013 roku. ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

Nawet wśród publicystów konserwatywnych istnieje kompletnie błędna interpretacja tych czasów. Często mówi się, że komuniści za wszelką cenę starali się utrzymać dawny porządek, a chodziło o to, by mogli oni uchodzić za „mężów opatrznościowych” budujących demokrację. któremu nie ma obrony. Ponadto Michnik prewencyjnie ostrzegł przez swoich prawników, że kwerenda materiałów SB na jego temat będzie traktowana jako przedłużenie esbeckich szykan wobec niego i jako takie spotka się z prawnymi konsekwencjami. Słowa krytyki pod adresem Adama Michnika obarczone są wielkim ryzykiem, o czym przekonało się sporo osób. Oprócz błyskotliwych prawników zawsze gotowych do obrony dobrego imienia redaktora, cieszy się on również wielką sympatią sędziów. Uzasadnienie wyroku napisane przez sędzię Agnieszkę Matlak będzie zadziwiać pokolenia: „Negatywne treści na

temat Adama Michnika i spółki Agora są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego”. Jako zasłużony opozycjonista, bezpośrednio po „upadku komuny” Adam Michnik miał moc rozgrzeszania komunistów w myśl ewangelicznej zasady „komu odpuścicie, będzie mu odpuszczone, komu zatrzymacie, będzie zatrzymane”. Później jednak, będąc kategorycznym przeciwnikiem lustracji i dekomunizacji, przyczynił się do generalnego rozgrzeszenia, na którym skorzystali także zbrodniarze komunistyczni. Dziś Adam Michnik nie jest już

Natychmiast po zakończeniu akcji mordowania polskich oficerów w Katyniu, Miednoje i Charkowie, opublikowano w dniu 26 kwietnia 1940 roku Uchwałę Prezydium Rady Najwyższej ZSRR o odznaczeniu grupy czekistów. Tym razem nie podano, za co otrzymali odznaczenia, ale związek z tą zbrodnią w był oczywisty. Szefowie NKWD: obwodu smoleńskiego Kuprijanow, obwodu kalinińskiego Tokariew, obwodu charkowskiego Safonow otrzymali ordery Czerwonej Gwiazdy. Na czele listy odznaczonych był odpowiedzialny za całość akcji komisarz bezpieczeństwa państwowego Sierow, uhonorowany Orderem Lenina. Najwyższe państwowe odznaczenie ZSRR przyznawane było oszczędnie – by zostać uhonorowanym, trzeba było dokonać czegoś naprawdę istotnego „ku chwale Związku Radzieckiego”. „Zakochany w Polsce bez wzajemności” (słowa red. Michnika) Wojciech Jaruzelski otrzymał dwukrotnie Order Lenina. Według Wikipedii najwyższe państwowe odznaczenie ZSRR było jednostopniowe, co nie do końca odpowiada prawdzie, bo order orderowi nierówny. „Zwykły” Order Lenina Jaruzelski otrzymał w 1969 roku, natomiast ten z roku 1984 (o którym w Polsce taktownie milczano) to order „platynowo-złoty” – sowieckie odznaczenie nadawane tylko obywatelom ZSRR, choć wyjątkowo otrzymali je F. Castro i E. Honecker. Istnieje domniemanie, że przyznanie go jest równoznaczne z honorowym obywatelstwem. Czym się Jaruzelski tak zasłużył Związkowi Radzieckiemu? Czy chodziło tylko o sprawną pacyfikację polskiego społeczeństwa? Za zwykłe „przywracanie ładu konstytucyjnego” przyznawano tylko „zwykłe” Ordery Lenina. Tak było na Węgrzech, w Czechosłowacji czy u nas po pacyfikacji Poznańskiego Czerwca, gdy niejaki Siergiej Fiodorowicz Gorochow, w Polsce występujący jako gen. Stanisław Popławski, otrzymał to odznaczenie.

Znaczenie „dokonań” Jaruzelskiego można właściwie ocenić tylko w kontekście zmiany systemu sprawowania władzy w „ruskim świecie”, nazwanej pierestrojką. Dziś już dość dokładnie wiemy, jakie były założenia tej zmiany – chodziło o utrzymanie władzy dysponentów komunistycznych służb przy wprowadzeniu pozorów demokracji oraz zachowanie wpływów w kontrolowanych przez ZSRR obszarach po wycofaniu z nich sowieckiego wojska. Tereny te zamierzano kontrolować nie tylko przez pozostawioną agenturę, lecz także przez zbudowanie sceny politycznej i wytworzenie „zaprzyjaźnionych” polityków i partii. W myśl doktryny Falina–Kwicińskiego jako instrument nacisku miało służyć uzależnienie energetyczne od rosyjskich surowców. Brytyjski sowietolog, doradca premier M. Thatcher – Christopher Story już na początku lat 90. ostrzegał polityków zachodnich przed złudzeniami i nadzieją na pozytywne przemiany w Rosji. Story przypomniał, że w pismach Lenina (kto je dziś czyta?) jest prognoza, że na pewnym etapie „walki z kapitalizmem” zaistnieje potrzeba upodobnienia się do „kapitalistów” i przejęcie ich języka. Zdaniem sowietologa właśnie dziś jesteśmy w takim okresie. Story przestrzegał przed współpracą gospodarczą w celu „cywilizowania” Rosji, bo, jego zdaniem, taka współpraca doprowadzi do uzależnienia i stworzy okazję do szantażu. Sowietolog opisywał, jak to w Londynie zjawili się „noworuscy” w garniturach od Armaniego i koniecznie chcieli „robić biznes”. Ludzie Zachodu zostali wprowadzeni w błąd przez sympatyczny wygląd i mowę zupełnie różną od niedawne bełkotu ideologicznego. Przede wszystkim przemożna była chęć wiary, że Zachód „wygrał zimną wojnę” i komunizm nie stanowi już zagrożenia. Polska była najtrudniejszym obszarem do realizacji „pierestrojki”, choćby z powodu istnienia prawdziwej opozycji. Dlatego przemiany rozpoczęto właśnie u nas. Mimo starannego przygotowania kadr, dynamika wydarzeń zaskoczyła komunistów. Nastąpiła seria nerwowych konsultacji w Białowieży między Jaruzelskim a sowieckimi decydentami. Ponieważ Solidarności nie udało się w pełni kontrolować operacyjnie, postanowiono związek zlikwidować siłą. Płk Mazguła miał rację, mówiąc, że stan wojenny był przeprowadzony „stosunkowo kulturalnie” – w każdym razie jak na zwyczaje i możliwości komunistów. „Przywracanie porządku” w roku 1981 w sposób, jaki niedawno widzieliśmy w Kazachstanie, byłby klęską wizerunkową przywódców „wprowadzających demokrację” i mógłby zniweczyć istotę przemian w obszarze postsowieckim, bo pozory liberalizacji i demokratyzacji byłyby nie do utrzymania. Polacy „zawdzięczają” Jaruzelskiemu straszną, straconą dekadę lat osiemdziesiątych, podczas której świat uciekał do przodu, ale ten czas był konieczny dla komunistów, by opanować sytuację. Nawet wśród publicystów konserwatywnych istnieje kompletnie błędna interpretacja tych czasów. Często mówi się, że komuniści za wszelką cenę starali się utrzymać dawny porządek, a chodziło o to, by mogli oni uchodzić za „mężów opatrznościowych” budujących demokrację („hamulcowi” proces zmian – Żiwkow i Ceaucescu – źle skończyli). Mimo że już w grudniu 1981 roku skompletowany był cały zestaw postaci, którym zamierzano powierzyć pierwszoplanowe role w „demokratycznej Polsce” (byli oni internowani w Jaworzu), dopiero w roku 1989 uznano, że sytuacja dojrzała do kontrolowanego „przekazania władzy” w „dobre ręce”. Wymagało to aż 10 lat mrówczej pracy komunistycznych służb, stutysięcznej armii tajnych współpracowników i zewnętrznego wspomagania. Dlatego w Polsce najpóźniej przeprowadzono wolne wybory i najpóźniej opuściła kraj okupacyjna armia. Jaruzelski, umiejętnie rozbrajając sytuację w Polsce, uratował cały proces „pierestrojki”, czym niewątpliwie zasłużył sobie na „platynowo-złoty” Order Lenina i wdzięczność organizatorów przedsięwzięcia. W Polsce najwięcej zawdzięczają Jaruzelskiemu główni beneficjenci przemian – komuniści, którzy zachowali swoją uprzywilejowaną pozycję, a także dokooptowani „ekstremiści” – pomagierzy w realizacji scenariusza napisanego w Moskwie. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

15

ZAMILCZANY

W

czasie II wojny światowej nie było niczym niezwykłym, że zwolennicy koncepcji Dmowskiego zaciekle zwalczali obu okupantów, ale i z podobną zaciekłością sami byli zwalczani. Ponieśli ogromne straty osobowe w czasie obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, a i po wojnie lepiej nie było. Oficjalna narracja historyczna zrobiła z nich sojuszników… Hitlera, wywiadu amerykańskiego, Watykanu i czego tam jeszcze. W ciągu trwania PRL-u pamięć o Dmowskim wymazywano z podręczników i książek popularyzatorskich, a jeśli w ogóle o nim wspominano, gdzieniegdzie oczywiście, to wyłącznie źle. Ciekawe, że i na emigracji narracja narodowa (w sensie narodowo-demokratyczna) i pamięć o Dmowskim nie była powszechna. Owszem, tu i ówdzie były jakieś czasopisma i ośrodki wydawnicze, które jego myśl przedstawiały, ale słabły one wraz z odchodzeniem pokolenia, które „w szkole Dmowskiego” się wychowywało i mechanikę jego myślenia znało. Wydawałoby się, że po roku 1989 będzie inaczej, odbudowująca się Polska w ramach tworzenia nowej narracji historycznej i budowania własnej suwerenności może zechcieć i z dorobku Dmowskiego skorzystać. Od razu przy okazji przełomu ustrojowego tu i ówdzie uhonorowano tego polityka nazwami ulic i placów, a choć z pomnikiem w stolicy trzeba było poczekać aż do 2006 roku, to w końcu przecież stanął. Zwolennicy Pana Romana od początku zwracali uwagę na pewną nierównomierność w traktowaniu jego i jego adwersarza, Józefa Piłsudskiego, który w przestrzeni publicznej zajął miejsca nieporównanie więcej, ale cóż, wobec dzisiejszej rzeczywistości zarzut ten wydaje się nic nieznaczącym świergotem. Oto bowiem mamy do czynienia z polityką nową, nową też i narracja historyczną, w której miejsca dla Dmowskiego nie ma, chyba że znowu pojawia się on w charakterze czarnego luda, nawet czarniejszego od tego, którym był za PRL. Sprawa ronda jego imienia w stolicy staje się tego zjawiska smutnym symbolem.

Kulturkampf Ostatnio stał się Dmowski ofiarą, a raczej może symbolem wojny o kulturę, taką zupełnie nową, która ma iść w parze z nową narracją historyczną oraz całkowicie nową tożsamością. Do tej walki symbol ten, trzeba to przyznać, doskonale się nadaje. Jeżeli bowiem zbuduje ktoś, albo już zbudował leksykon pojęć i przekonań, z którymi kategorycznie trzeba skończyć, to Dmowski w tworzeniu i symbolizowa-

stawiała sobie inne od Polaków cele, po prostu o co innego jej chodziło; z polskimi dążeniami narodowymi raczej się nie identyfikowała, tworzyła swoją kulturę odrębną od polskiej. Na pewno był to problem. Narodowcy nie mieli nic przeciw asymilacji, ale przeciwko dwom narodom w jednym państwie – trochę już tak. Napięcia, jakie z owego sąsiedztwa wynikały, niekoniecznie były dziełem obozu stworzonego przez Dmowskiego. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, bo tych jest dużo, ale warto przyjrzeć się Europie tamtego czasu, żeby zobaczyć, że antysemityzm częściej wyrastał ze społeczności w ogóle niechrześcijańskich, a raczej tych, które budowały swoją tożsamość na odrzuceniu dziedzictwa cywilizacji łacińskiej. Zresztą jest on zjawiskiem znanym w czasach przed pojawieniem się nowoczesnych narodów i nie będę się bawił w antropologa kultury i rozstrzygał, co, skąd i dlaczego. Skupianie się na antysemityzmie Dmowskiego jest odwracaniem uwagi od tego, co istotne w stopniu znacznie większym, czyli od tworzenia polskiego kanonu kulturowego. Patriotyzm młodych narodowców z końca wieku XIX to praca oświatowa, nauka czytania, historia ojczysta, edukacja praktyczna, w tym np. rolnicza, oraz budowanie organizacji społecznej. Dmowski chciał, by naród sam się zorganizował na wszelkich polach, na jakich jest to możliwe. Tak działali ówcześni narodowcy. ‘Uświadomienie’ jest tu pojęciem kluczowym. Powie ktoś: tego samego dla proletariatu chcieli również socjaliści, a wobec chłopstwa, czy też, ładniej ujmując, warstwy włościańskiej, mieli plany również działacze ludowi; tym ostatnim zresztą do obozu narodowego wcale nie było daleko. Dla potrzeb dyskusji na temat Dmowskiego można tę tezę przyjąć i od razu stwierdzić, że w tym wszystkim szło o cel. Narodowcom nie chodziło o stworzenie forpoczty rewolucji, nie mieli na celu światowego przewrotu, lecz budowę własnej siedziby narodowej, obejmującej, co już wspomniałem, wszystkich Polaków, a więc tych, którzy się do polskości przyznawali. Zależało im na stworzeniu tożsamości mocnej. W świecie, gdzie ścierały się interesy imperiów, gdzie najwięksi gracze zaczęli walkę o dominację, nad Wisłą rodził się projekt dużego państwa narodowego realizującego własny, narodowy – a jakże! interes, który był sprzeczny z interesami państw zaborczych, a także znacznej części liczących się podmiotów światowych. Żeby zacząć z niektórymi z nich grę, trzeba było pokazać mocną kartę, a jeśli się jej nie miało, to się blefowało. Dmowski przed I wojną światową oprócz walki o kulturę rozpoczął też swą rozgrywkę z mocarstwami i posiadając najwyżej

Dzisiejszy lewicowy świat dokonał ciekawego zabiegu: powrócił, czy też pragnie powrócić do rzeczywistości sprzed czasów industrialnych, czyli kultury dworu i ewentualnie prymitywnej rozrywki dla mas. niu tych postaw zajmuje miejsce niepoślednie. W końcu to on, a wcześniej Jan Ludwik Popławski – choć mieli oni i innych prekursorów, osadzeni byli bowiem w polskim dziedzictwie myślowym mocno, chociaż na początku swej drogi chcieli część z niego z siebie zrzucić – wykuwali podstawy pod naród nowy, nowoczesny, silny i niepodległy. Trochę przyglądając się zaborcom, trochę temu, co się w świecie działo, budowali tożsamość narodową, uświadamiali chłopów i robotników. Dmowski doskonale rozumiał, że naród polski musi pod swe skrzydła wziąć wszystkich, którzy uznają jego wartości, a ich katalog powstawał lat wiele. U początków działalności Ligi Polskiej, a potem Narodowej, poczucie patriotyzmu zdawało się być podobne jak u socjalistów czy insurekcjonistów; stopniowo wszakże u Dmowskiego i współpracowników dojrzewała myśl o czymś, co z czasem określano mianem nacjonalizmu, czyli własnej drogi narodu polskiego, ogarniającego wszystkie warstwy społeczne i te miejsca, gdzie żyją ludzie do polskości się przyznający. Nie była to bowiem polskość wykluczająca. Dmowskiemu daleko było do rasizmu i niemieckiego określenia tego, kto ma prawo do narodu przynależeć. Tak zwana kwestia żydowska, którą tak często się podkreśla, wynikała z czego innego. Otóż na jednym terytorium z Polakami żyła odrębna grupa historyczno-etniczno-cywilizacyjna, która

dwie dziewiątki, przystąpił do pokera z miną kogoś, kto ma karetę króli. Takie karciane porównanie wygląda dziś ładnie, ale współcześni niekoniecznie to rozumieli, nawet ci, którzy uważali się za jego przyjaciół.

Wielka Polska Dla Dmowskiego rzecz była oczywista – Polska musi być państwem dużym, żeby nie dać się zmieść przez coraz gwałtowniejsze europejskie wiry. Musi w tym budowaniu zacząć od silnej tożsamości kulturowej, a tę można wykreować tylko tam, gdzie posiada się własne elity kulturotwórcze. Wbrew dzisiejszym obrzydzaczom pamięci Dmowskiego, on i jego obóz przykładali wielką rolę do kultury, zresztą ludzie ją tworzący od obozu Dmowskiego nie stronili. Założenie narodowców znowu było proste – wielki naród musi mieć wielką kulturę, do której każdy będzie mógł przylgnąć, w której każdemu będzie dobrze. Kultura ma służyć masom, musi więc być egalitarna, nie salonowa; i znowu kłania się pierwsza aktywność narodowców, a więc edukacja: ta jest warunkiem istnienia kultury. Dziś rzeczywistości te całkowicie się chyba rozjechały: coś, co nazywa się kulturą, często bywa wytworem nie wiadomo czego, wykonanym na zlecenia możnych mocodawców, i nie chodzi w tych wytworach o to, by je ktokolwiek rozumiał, mają być, i tyle. Ważne, by o nich mówiono. Masa ludzka

Spór o Romana Dmowskiego i jego politykę toczył się jeszcze za jego życia. To nawet normalne, że polityk, kiedy działa, to ma i przyjaciół, i wrogów. Tych drugich miał Dmowski zawsze znakomitych; nienawidziła go przedwojenna lewica, ale i sanacja. Wcześniej bywało, że wrogo odnosili się do niego konserwatyści, choć zdawało się, że obóz narodowy ma oblicze konserwatywne właśnie.

Znowu ten

Dmowski Piotr Sutowicz

jest u nas jego pierwszą albo jedną z pierwszych ofiar, ale na nim się nie skończy. Smutne jest też to, że w tej narracji istnieje miejsce dla pamięci historycznej, ale bardzo wybiórczej i zideologizowanej, czego się nawet nie ukrywa. Oto w mieście stołecznym ciągle istnieją miejsca, którym patronują „symboloosoby” z dawnej epoki, które jakoś się uchowały do dziś i nikt, wbrew naciskom aktualnej władzy centralnej, nie chce ich ruszać. Osobiście nie mam np. nic przeciwko pierwszemu człowiekowi, który poleciał w przestrzeń okołoziemską, ale wolałbym, by ulica czy aleja Gagarina zmieniła nazwę np. na Pana Twardowskiego – ponoć był nawet dalej niż Gagarin, bo na Księżycu, a niektórzy twierdzą, że nadal tam jest. Oczywiście mogłaby ta ulica zmienić nazwę na „Stulecia praw kobiet”; myślę, że nikt by się przeciw temu nie burzył, choć… rosyjska ambasada może i tak, a z nią, jak wiadomo, prezydent Trzaskowski zadzierać nie będzie. W Warszawie więcej jest miejsc, których nazwy warto by zmienić, nie będę nikogo wyręczał w podpowiedzi. Wiem też, że władze miasta dobrowolnie patronów zmieniać nie chcą – oprócz Dmowskiego, oczywiście, przynajmniej na razie. Walka z historią ma swój sens dla tych, którzy chcą historię odrzucić. Walka z tożsamością podobnie, a równolegle toczy się walka z kulturą. Ich nieprzyjaciele mają swoich sojuszników i mocodawców, wiedzą, czego chcą. Sprawa Dmowskiego wraca w tym kontekście co jakiś czas, z roku na rok zaciekłość jest większa. Pamiętam, jak kilka lat temu Dmowskiego próbował obłaskawić dla tego środowiska były prezydent Komorowski i mimo że ono go politycznie popierało, poniósł klęskę. Pamiętam też, jak przez chwilę wydawało się, że postać tę do kategorii memów historycznych uda się dorzucić niejakiemu Mateuszowi Kijowskiemu i z jaką zaciętością jego zaplecze odrzuciło ten pomysł; musiał się z niego rakiem wycofać. Rewolucja widzi, że pamięci o Romanie Dmowskim i jego koncepcji nie wpisze do własnych celów, nie może z jego dorobku skorzystać, a więc musi go zniszczyć. Oby to się nie udało...

Post Scriptum może być ciemna, czyli niepiśmienna w rozumieniu czasów nowych. W tej sytuacji elity całkowicie od niej wyobcowane nabierają nowego znaczenia, stają się niezrozumiałymi, ezoterycznymi wręcz objaśniaczami świata; lud może się gapić i podziwiać. Tak oto dzisiejszy lewicowy świat dokonał ciekawego zabiegu: powrócił, czy też pragnie powrócić do rzeczywistości sprzed czasów industrialnych, czyli kultury dworu i ewentualnie prymitywnej rozrywki dla mas, które mogą przez uchylony lufcik pooglądać sobie przez chwilę, co się we dworze dzieje i jak się państwo bawią. Mamy tu przykład historii zataczającej koło, wracamy do czasów sprzed nacjonalizmu, pozytywizmu, a nawet do czasów przedromantycznych. Marzeniem Mickiewicza było, by pod strzechami jego książki czytano, co dla niego oznaczało rzecz prostą – podniesienie się oświaty i kultury ludu. Marzenie to mogło się spełnić przez chwilę, w ciągu kilku może pokoleń, ale czasy te, zdaje się, minęły, a Pan Tadeusz leży zakurzony na półkach. Młodzież wprawdzie zmuszana jest do czytania go, ale rozumie z tego tyle, co z Iliady czy Odysei.

która tkwi w gardle wielu współczesnych szermierzy lewicy. Dmowski był współtwórcą koncepcji, w której Polska ma być przesunięta mocno na zachód, co nie znaczy, że nie ma istnieć na wschodzie. Po prostu novum jego myślenia polegało na tym, że odbudowane państwo nie miało być prostą kontynuacją tego, które istniało w roku 1772, tuż przed pierwszym rozbiorem. Dmowski nie ignorował nowych zjawisk politycznych, czyli zaistnienia innych niż polska tożsamości państwowych i kulturalnych na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, choć był przekonany, że niektóre z dążności narodowych da się wpisać w rzeczywistość nowej Polski. Czas i praktyka polityczna zadały kłam tym dążeniom, ale powiedzmy sobie wprost: nie wszystkie zjawiska dwudziestego wieku dało się przewidzieć. Dla przykładu, operacja polska NKWD z końca lat trzydziestych czy ludobójstwo i holokaust z czterdziestych lat XX stulecia dla ludzi żyjących nieco tylko wcześniej były nie do wyobrażenia. Ideologie tegoż stulecia bywały przerażające, ale Dmowski nie miał z nimi nic wspólnego, czego dowiedli ludzie jego obozu w swej wobec nich postawie.

Odwrót od wielkiej Polski to odwrót od człowieka świadomego, to także zwrot od obywatela myślą­ cego kategoriami interesu narodowego w stronę masy ludzkiej nie rozumiejącej wyższych celów. Tego Dmowski nie chciał, z tym narodowcy walczyli. Zza grobu pokonuje ich lewica, która używa do tego metod tak konserwatywnych, że sami dawni konserwatyści pewnie nie mogą wyjść ze zdumienia na tamtym, lepszym chyba świecie. Odwrót od Wielkiej Polski to odwrót od człowieka świadomego, to także zwrot od obywatela myślącego kategoriami interesu narodowego w stronę masy ludzkiej nie rozumiejącej wyższych celów. W ten sposób nacjonalizm Dmowskiego i jego wizja Polskości świadomej i mocnej mają być wepchnięte do grobu, a najlepiej jeszcze oplute. Innym aspektem idei Wielkiej Polski, którą to wizję Dmowski budował, było jej terytorium oparte na sile narodu. Znowu dziś wydaje się być to ością,

Dmowski nie odpowiada, w sensie prostym, za posiadanie przez Polskę obecnych ziem na zachodzie aż po Odrę i Nysę, ale to on i Popławski zaczęli ów powrót na zachód lansować w myśli politycznej, a na polu dyplomacji nasz bohater podniósł tę kwestię na konferencji w Wersalu. Natomiast jego spadkobiercy w latach czterdziestych ubiegłego wieku nie mieli skrupułów w głoszeniu tez o dalszym marszu polskości na zachód, a nawet o likwidacji państwowości niemieckiej w ogóle. Nasz zachodni sąsiad na pewno nie może za to Dmowskiego obdarzyć pozytywną pamięcią, ale my… powinniśmy. Polska Dmowskiego miała więc być państwem wielkim, silnym, opartym o Morze Bałtyckie, kontrolującym swą gospodarkę – takim, z którym by

się liczono. Na pewno drażniłaby go wypowiedź obecnego prezydenta Warszawy, że Polska nie potrzebuje nowego portu komunikacyjnego, bo taki funkcjonuje w Berlinie – chyba że w międzyczasie miasto to stałoby się polskie.

Rzecz o historii Pamięć o Dmowskim, z którą walczy obecna władza Warszawy, ma jeszcze wiele innych aspektów. Dla obecnych władz miasta to, że niektóre z nich mijają się z rzeczywistością, jest tym gorsze dla rzeczywistości. Dmowski jako patron ronda w centrum miasta ma być zamieniony na „prawa kobiet” – i w ten oto sposób jego ruch polityczny wraz z całym szeregiem innych czynników i zjawisk został włączony do szerokiego nurtu opresji kulturowej. Oczywiście nikt wprost nie przytacza jakichkolwiek dowodów na to, że był on przeciwny prawom kobiet. Można powiedzieć, że w tej akurat kwestii wypowiadał się nieczęsto, ale to narodowcy byli forpocztą równouprawnienia wszystkich Polaków bez względu na płeć. Byli w tym bardziej chyba nawet postępowi niż socjaliści. W pierwszym polskim sejmie znalazła się spora grupa pań z obozu narodowego, w tym choćby wdowa po jednym z najbliższych współpracowników pana Romana i współtwórcy całego ruchu, Zygmuncie Balickim (dla adwersarzy: aż tak głupi nie jestem – wiem, że to małżeństwo miało swoje zakręty, ale oboje państwo Baliccy byli niewątpliwie wszechpolakami). W nowej narracji nikt nie próbuje takiej kwestii podnosić, wiedząc, że merytorycznie przegra. Dlatego też z historią nie walczy się na argumenty, ale siłowo, tak jak z pomnikiem Pana Romana, który można oblać farbą albo jakoś inaczej spaskudzić, ale po co polemizować merytorycznie? Dla lewicy szczytem owej dyskusji jest wyr­ wanie z kontekstu pojedynczego słowa albo zdania i pastwienie się nad nim. Może to być używane przez niego, tak jak i przez innych, słowo „żydostwo” (prawda, że się nadaje?), bo jest świa­ dectwem „antysemityzmu” Dmowskiego i basta! Jest to zgodne z zasadą: „znajdźcie mi człowieka, a ja znajdę mu winę”. Proces odwracania się od historii jest obecnie w Europie i świecie zachodnim bardzo widoczny. Dmowski

Czytelnicy „Kuriera WNET” widzą, że co jakiś czas piszę o Dmowskim albo posługuję się jego metodologią. Nie jestem profesorem, który na zgłębianie jego myśli poświęcił życie i napisał jedną czy drugą monografię. Ale przeczytałem prawie wszystkie jego publikacje i dodam, że nie zawsze się z nim zgadzam – wolno mi. Natomiast zabieram głos w obronie Romana Dmowskiego, bo okoliczności polityczne mnie do tego skłaniają, a nie dlatego, że lubię. K PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 99 zł 2 egzemplarze za 180 zł

Imię i Nazwisko

Adres

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach marketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgodny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych, a także, że posiada Pan/ Pani prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żądaniem usunięcia podanych danych osobowych. Zbierane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.


KURIER WNET · LUTY 2O22

16

P·O·L·S·K·A

R E K L A M A

MNIEJ SMOGU Z BENZYNĄ EFECTA

MASY EMITOWANYCH CZĄSTEK STAŁYCH Testy wykonano na różnych samochodach, a wyniki emisji mogą różnić się od rzeczywistych wyników w zależności od rodzaju pojazdu, jego kondycji, stylu jazdy oraz innych czynników. Podany poziom emisji zanieczyszczeń benzyny względem paliw odniesienia na podstawie badań wykonanych w cyklu WLTC w niezależnym Instytucie Badań i Rozwoju Motoryzacji BOSMAL Sp. z o.o. Szczegóły na orlen.pl.

340x518 KURIER WNET ORLEN EFECTA PRESS.indd 1

131//22 15:42


KURIER WNET · LUTY 2O22

17

H I S TO R I A I L I T E R AT U R A Wiersz Zbigniewa Herberta Tren Fortynbrasa powstał w latach pięćdziesiątych i ukazał się po raz pierwszy na łamach „Po Prostu” w 1957 r. (nr 12). Mimo nawiązań do dramatu Szekspira i szekspirowskich bohaterów, wydaje się być bardziej komentarzem to tego, co działo się w pierwszej połowie wieku XX.

Polska i strącone gniazda

Dlaczego Tren Fortynbrasa? Sławomir Matusz

M

ożna zapytać, dlaczego Hamlet zainspirował Herberta? Odpowiedź jest prosta: bo Szekspir jawi się jako pisarz polityczny i rzecz jest aktualna, toczy się w dramacie walka o władzę i jest w tym dramacie polski wątek. Fortynbras wraca z wojny z Polską, kiedy w wyniku podstępu ginie książę Hamlet i pozostali bohaterowie. Można więc było rozmawiać o Polsce, odnosząc się do Hamleta. Herbert, decydując się zostać w kraju, nie mógł pisać o Polsce, tak jak Szekspir nie mógł pisać o Anglii. Dlatego sceną dramatu jest Elsynor, a nie zamek w Windsorze. Wiersz Herberta wydaje się też korespondować z przedstawieniem Hamleta w reżyserii Romana Zawistowskiego w Teatrze Starym w 1956 r., o którym Jan Kott pisał, że jest to „Hamlet” po XX Zjeździe („Przegląd Kulturalny” 1956, nr 41). Chodziło o XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego – w lutym 1956 r., pierwszy po śmierci Stalina. Było to również bodaj pierwsze antykomunistyczne wystąpienie Jana Kotta, wcześniej wiernego i zadeklarowanego komunisty i aparatczyka, który w 1957 r. wystąpił z partii. W tym samym roku, w którym ukazał się tomik Studium przedmiotu Herberta (1961) z Trenem Fortynbrasa, ukazały się Szkice o Szekspirze Jana Kotta, a ostatnia strofa wiersza Herberta stała się mottem do późniejszego szkicu Kotta Hamlet po­ łowy wieku. W Przedmowie autora do wydania drugiego (Szekspir współczesny, 1970) Jan Kott pisze o przedstawieniu z 1956 r.: „W Elsynorze ogłoszono wtedy zbrodnie Stalina. Był to najbardziej polityczny i najbardziej aktualny ze wszystkich Hamletów, jakich oglądałem”. Warto więc przyjrzeć się historii Rosji, a właściwie sowieckiego sojuza. Kilka lat wcześniej, przed premierą Hamleta i napisaniem wiersza, umiera Stalin i następuje tzw. odwilż: krytyka stalinizmu, zelżenie terroru, słynny referat Chruszczowa, następcy Stalina. W Polsce najpierw na krótko wraca na stanowisko I sekretarza PZPR Józef Cyrankiewicz, w 1956 na kilka miesięcy zastępuje go ochotnik z Armii Czerwonej, później organizator I Armii Wojska Polskiego i komunistycznego Związku Patriotów Polskich, współpracownik NKWD Wiesław Ochab, by w październiku 1965 r. oddać władzę wracającemu z więzienia Władysławowi Gomułce, którego zastraszone, spacyfikowane i ogłupiałe społeczeństwo wita na początku z nadzieją, zapominając, że jest to przedwojenny komunista i absolwent międzynarodowej Szkoły Leninowskiej w Moskwie. Ludziom wydaje się, że skoro Bierut wsadził go do więzienia, to przez to Gomułka stał się antykomunistą. By lepiej zrozumieć wydarzenia w Polsce, naiwność społeczną, trzeba przypomnieć, co się działo wcześniej za wschodnią granicą. Zobaczyć, jak widziałby to Szekspir. Śledząc bieg historii Rosji, można sądzić, że to właśnie on tę historię napisał lub podyktował. Zamordowanie cara Mikołaja II i całej jego rodziny w 1918 r. było warunkiem koniecznym i jednym z aktów założycielskich Związku Radzieckiego. Pierwszym z nich była rewolucja październikowa, a grób Lenina pełnił rolę grobu pańskiego. Razem z carem 17 lipca 1918 r. zamordowano jego żonę Aleksandrę Fiodorownę, cztery córki, syna, przybocznego lekarza, kamerdynera, kucharza i pokojówkę. Zwłoki ofiar wywieziono do lasu, poćwiartowano, oblano kwasem i wrzucono do dołu. Mordu dokonano na osobiste polecenie Lenina, który chciał nie tylko zgładzić cara, ale też uniemożliwić, by ktokolwiek mógł rościć sobie pretensje do tronu i majątku carskiej rodziny. Córki cesarskiej pary miały: Olga 22 lata, Tatiana 21 lat, Maria 19 lat, Anastazja 17 lat, a syn Aleksy 13 lat. Taki był początek jednej z najokrutniejszych tyranii, a partia bolszewicka była od chwili jej zawiązania organizacją zbrodniczą. Gdyby Szekspir żył w tych czasach, być może poświęciłby tej lub innej zbrodni jeden ze swoich dramatów.

Jakież dziś święto w twym ciemnym królestwie Żeś tak morderczo za jednym zamachem Tyle książęcych głów ścięła! Fortynbras, Hamlet, tłum. Józef Paszkowski

Historia ZSRR to nie tylko historia tak zwanych wielkich zbrodni, dokonywanych na całych narodach, ale też licznych pałacowych mordów popełnianych w walce o władzę wewnątrz partii komunistycznej. Najgłośniejszą z nich było zastrzelenie na rozkaz Stalina w Meksyku w 1940 r. Lwa Trockiego, jednego z założycieli partii bolszewic­ kiej. Ale wcześniej miały miejsce inne, równie spektakularne morderstwa. 1 grudnia 1934 r. zastrzelono na polecenie Stalina Siergieja Kirowa, jego starego, wiernego mu partyjnego towarzysza. Stalina miała rozdrażnić zbyt długa owacja dla Kirowa na partyjnym zjeździe i poczuł się tym zagrożony. Dlatego kazał go zabić. Kirow był jednym z najbardziej aktywnych działaczy komunistycznych i zwolenników Stalina. Brał udział w rewolucji październikowej w Piotrogrodzie, w wojnie domowej na Kaukazie, był posłem w Tbilisi i przewodniczył partii komunistycznej w Azerbejdżanie. Jego azerski następca Ruhulla Axundov został najpierw w styczniu 1936 r. odznaczony Orderem Lenina, a w grudniu tego samego roku aresztowany, skazany na śmierć i rozstrzelany. Nawet „bohaterowie” Związku Radzieckiego nie mogli się czuć bezpiecznie i nie byli pewni, czy dożyją w spokoju naturalnego końca życia, a nawet końca roku. Po zabiciu Kirowa Stalin przyjechał pociągiem do Piotrogrodu i kazał urządzić Kirowowi wielki pogrzeb połączony z manifestacjami. Ogłosił go bohaterem rewolucji. Dało to początek wielkiej czystce, której pierwszym etapem był proces Kamieniewa-Zinowiewa. Lew Kamieniew, który był pierwszym Przewodniczącym Centralnego Komitetu Wykonawczego RFSRR, został skazany na śmierć i rozstrzelany w sierpniu 1936 r. Rozstrzelano także jego żonę, dwóch synów i rodzinę brata. Razem z Kamieniewem sądzono Grigorija Zinowiejewa – przewodniczącego Komitetu Wykonawczego Piotrogrodzkiej Gubernialnej Rady Delegatów i Komitetu Wykonawczego Kominternu (Międzynarodówki Komunistycznej), którego też skazano i rozstrzelano.

R

osja była sceną naprawdę szekspirowskich dramatów, a prawdę o nich latami skrywano lub wykorzystywano dla celów politycznych, by zastraszyć wrogów i społeczeństwo. Tak było z Kirowem, Kamieniewem i Zinowiewem, a później Trockim. Polityczny przeciwnik, choć martwy, miał jeszcze rolę do odegrania. Jego trupem można się było posłużyć. Tak to opisuje Louis-Vincet Thomas, francuski antropolog i socjolog w książce Trup: „W krajach racjonalizmu interwencja zmarłych w grę polityczną jest bardziej bezpośrednia, ale i bardziej wyrafinowana. Kreon dla umocnienia swej słabnącej władzy posługuje się trupami Eteoklesa i Polinesa – dobrego i złego zmarłego. Pierwszy doznał pochówku godnego wzorowego obywatela. Drugiego porzucono sępom, aby ukarać za nieposłuszeństwo: jego gnijący trup winien był śmierdzieć aż w Tebach, przypominając mieszkańcom miasta o konieczności posłuszeństwa. W istocie historia twierdzi, że obaj bracia Antygony byli tyle samo warci. Oczywistą funkcję pełnią pielgrzymki do grobów świętych czy mauzoleum Lenina: utwierdzając wiarę wiernych w wartości chrześcijaństwa czy marksizmu. Są jednak zmarli, którzy kładą cień na miejscową władzę, a których, chcąc ich odesłać w niepamięć, usuwa się w tajemnicy (uderzający jest przykład zabalsamowanego trupa Stalina: w okresie destalinizacji usunięto go z mauzoleum i pochowano dyskretnie przy murze kremlowskim). Są nawet zmarli zdecydowanie niebezpieczni dla klas rządzących: należą do nich apostołowie opozycji,

których się morduje lub którzy popełniają samobójstwo; poprzez swą aurę męczenników na nowo uruchamiają po śmierci siły rewolucyjne. Słowem, trup jest narzędziem skutecznym, jeśli tylko wiadomo, jak się nim posługiwać: wywiera duże wrażenie i znakomicie spełnia wszystkie oczekiwania” (L.V. Thomas, Trup, tłum. K. Kocjan, Wyd. Łódzkie 1980, s. 109). Trupem Kirowa Stalin posłużył się, by usprawiedliwić czystki i pozbyć się konkurentów i przeciwników. Wynosząc go na piedestał, czyniąc z niego świętego, mógł oskarżać wszystkich o tę zbrodnię. Trup Trockiego miał zastraszyć, być przykładem nieuchronnej śmierci stawiających opór. Trup Stalina cuchnął i przeszkadzał nowej władzy, a trupa Lenina złożono w „grobie pańskim”.

P

ałacowym zbrodniom i przewrotom towarzyszył terror na masową skalę, realizowany przy pomocy Czeka, NKWD, Smiersz-u oraz systemu więzień i obozów Gułag utworzonych w 1918 r. i rozwijanych przez cały czas trwania ZSRR. Od wejścia Armii Czerwonej do Polski we wrześniu 1939 i w 1944 r. czerwony terror ogarnął również Polskę. Zaczęły się wywózki na Syberię, do łagrów, masowe mordy, likwidacja elit społeczeństwa. Kilka tygodni po kapitulacji Niemiec zaczął się „proces szesnastu”, przywódców polskiego podziemia, podstępnie wywiezionych do Moskwy. Trzech z nich zmarło lub zostało zamordowanych w sowieckich więzieniach: gen. Okulicki (24.12.1946) i Stanisław Jasiukowicz (22.10.1946), obaj na moskiewskich Butyrkach, a Jan Stanisław Jankowski (13.3.1953) we Władymirze. Pozostali skazani wrócili do Polski, do więzień pod nadzorem UB i NKWD. Trudno było nie dostrzec paraleli między historią Rosji a dramatami Szekspira, tym bardziej, że w 1951 r. zakazano grania jego dramatów w teatrach w Polsce i Hamleta nie wystawił ani jeden teatr, aż do premiery w Teatrze Starym w 1956 r. Zanim jednak doszło do krakowskiej premiery i zanim Herbert napisał Tren Fortynbrasa (8–9 września 1956 r.), w 1952 r. powstał esej Hamlet na granicy milczenia (poeta ukończył go we wrześniu 1952), przeznaczony dla „Tygodnika Powszechnego”, ale nie ukazał się drukiem i zaginął. Ale jest to inny Hamlet niż ten, którego żegna Fortynbras. W 1952 r. tak Herbert pisze o Hamlecie, w którym widzi poetę: „Prawdziwie obłąkana Ofelia i nieprawdziwie obłąkany Hamlet wyrażają wielostronny bunt poety przeciwko zwyczajności świata. Istnieje bowiem pewna normalność nie do przyjęcia, normalność podła, wygodna, uległa wobec rzeczywistości, łatwo zapominająca. Jest ona powszechna dlatego, że jakieś prawo ekonomii wewnętrznej nie pozwala nam przeżyć rzeczywistości do końca, do dna, do najgłębszych odczuć i znaczeń. Ten sam instynkt zachowawczy w dziedzinie intelektualnej chroni nas

przez zbytnią dociekliwością, przed ostatecznym dlaczego i po co. Hamlet jest zaprzeczeniem tej postawy” (Mistrz z Delft, 2008, s. 12). A w innym miejscu: „Poznajemy Hamleta w fazie negatywnej, sceptycznej. Dla tej fazy nie są ważne sformułowania i tezy. Są sytuacje, w których człowieka powinno stać na to, aby nie mieć filozofii. Są doświadczenia, w obliczu których trzeba odrzucić system łagodnych perswazji i przekonywających pocieszań. Wielkość Hamleta jako istoty myślącej tkwi w jego pasji wyburzenia, w nihilistycznym rozmachu, w żarliwości negacji, w goryczy sceptycyzmu. Myślenie bywa pojmowane jako pewna luksusowa forma życia, wąziutki dymek refleksji snujący się od czubka głowy. W dole kłębią się instynkty, zmysły i wszystkie inne potępione ciemne siły. Myślenie przeciwstawia się życiu jako jedyna forma wyjaśnienia i usprawiedliwienia. U Hamleta myślenie nie przeciwstawia się życiu ani innym władzom wewnętrznym. Myśli on całym swoim życiem i całą swoją osobą. Palce dotykające czaszki Jorika są początkiem refleksji, w rozmowie z matką myśl płacze i krwawi. To, co bywa interpretowane jako chwiejność, także w dziedzinie intelektualnej, jest w istocie hamletowską orientacją na konkret, taką formą myślenia, która jest bezpośrednią reakcją na rzeczywistość, odpowiedzią na sytuację”(Mistrz z Delft, 2008, s. 13). Jest to Hamlet myślący, czujący, skierowany ku poznaniu, a nie władaniu, który nie chce zranić ani skrzywdzić, dlatego „na granicy milczenia”. A w wierszu o Fortynbrasie Hamlet jest już milczący. W latach 50. trzeba było milczeć, bo za gadatliwość można było trafić na długie lata do więzienia, stracić zdrowie albo życie. UB i milicja czyhały, podsłuchiwały. W szkicu Hamlet z połowy wieku Jan Kott tak opisuje krakowski spektakl z 1956 r.: „Ze sceny pada najczęściej słowo ‘śledzić’. Śledzą tutaj wszystkich bez wyjątku, i śledzą stale. Poloniusz, wielki minister przy królu zbrodniarzy, nawet za własnym synem wysyła do Francji pachołka. Szekspir był rzeczywiście genialny (…). Na zamku w Elsynorze za każdą kotarą ktoś się kryje. Dobry minister nawet królowej nie ufa. Szekspir był rzeczywiście genialny”.

S

zukając analogii z czasami sobie współczesnymi Jan Kott zauważa: „Strach na zamku w Elsynorze przeżera wszystko” – małżeństwo, miłość i przyjaźń. Przez jakie piekielne doświadczenia musiał przejść Szekspir w czasie spisku i stracenia Essexa, aby zobaczyć, jak działa Wielki Mechanizm”. Ten mechanizm w Polsce działał podobnie. Czego przykładem są odmienne losy rotmistrza Witolda Pileckiego i Józefa Cyrankiewicza – więźniów KL Auschwitz, czy złamanego komunistycznym więzieniem i torturami Kazimierza Moczarskiego, któremu Herbert poświęci wiersz pt. Co widziałem (Raport z oblężonego Miasta i inne wiersze, 1983). Fortynbras, nowy dyktator, wyraża lekceważenie, a nawet lekką pogardę dla Hamleta, odmawiając mu racjonalności, ale zamierza posłużyć się jego trupem dla umocnienia swej władzy:

Tren Fortynbrasa przypomina mowę Stalina nad trumną Kirowa. Hamlet został zdeptany jak mrówka, był w swoich rozterkach jak Nike, która się waha, więc musiał zginąć: Najpiękniejsza jest Nike w momencie Kiedy się waha Prawa ręka piękna jak rozkaz Opiera się o powietrze Ale skrzydła drżą Widzi bowiem Samotnego młodzieńca Idzie długą koleiną Wojennego wozu Szarą drogą w szarym krajobrazie Skał i rzadkich krzewów jałowca ów młodzieniec niedługo zginie Właśnie szala z jego losem W oczach Fortynbrasa Hamlet był zniewieściały, ale jego śmierć można wykorzystać. Naśmiewając się z Hamleta, Fortynbras już snuje plany na wieczność; widząc siebie jako władcę, z góry spogląda na państwo z mrowiem poddanych, które rozciąga się aż po horyzont, jak wielka tarcza słonecznego zegara:

jak polska szabla. A Hamlet Herberta zostaje poćwiartowany i rozczłonkowany: Ręce leżą osobno Szpada leży osobno Osobno głowa i nogi rycerza w miękkich pantoflach Gwałtownie opada Ku ziemi Nike ma ogromną ochotę Podejść Pocałować go w czoło (…) Rozumie dobrze że jutro o świcie Muszą znaleźć tego chłopca Z otwartą piersią Zamkniętymi oczyma I cierpkim obolem ojczyzny Pod drętwym językiem To istotna zmiana, odejście od oryginału dramatu Szekspira, niekonsekwencja albo poetycka wizja Herberta. Symbolizuje zdradzoną i podzieloną przez zaborców Polskę. Nogi rycerza w miękkich pantoflach to aluzja historyczna, która ma na celu przypomnienie rycerskiego ducha i ukazanie jego upad-

Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś nie umiałeś żadnej ludzkiej rzeczy nawet oddychać nie umiałeś Teraz masz spokój Hamlecie zrobiłeś co do ciebie należało i masz spokój Reszta nie jest milczeniem ale należy do mnie wybrałeś część łatwiejszą efektowny sztych lecz czymże jest śmierć bohaterska wobec wiecznego czuwania z zimnym jabłkiem w dłoni na wysokim krześle z widokiem na mrowisko i tarczę zegara Umarł król, niech żyje król – mówi porzekadło. Stary Hamlet został otruty, młody książę oszukany i podstępnie zabity. Zdradę ujawniono i zdrajcy również nie żyją. Śmierć zebrała swoje żniwo. Trzeba zająć się państwem, przywrócił ład i porządek. Najważniejsze słowa, jakie Fortynbras wypowiada, padają w połowie przedostatniej zwrotki wiersza:

ku. Przypomina też ofiary stalinizmu. Bo wiersz ma prowokować do myślenia o Polsce, przypominać o niej i wolności. Pokazuje rozdarcie narodowe w obliczu próby narzucenia Polsce komunizmu. Trwa bezkrólewie, legalny rząd jest na emigracji, a w miejsce legalnej władzy próbuje się intronizować posłusznych Moskwie funkcjonariuszy pokroju Bie-

Żegnaj książę czeka na mnie projekt kanalizacji i dekret w sprawie prostytutek i żebraków muszę także obmyślić lepszy system więzień gdyż jak zauważyłeś słusznie Dania jest więzieniem Odchodzę do moich spraw Dziś w nocy urodzi się gwiazda Hamlet Nigdy się nie spotkamy to co po mnie zostanie nie będzie przedmiotem tragedii Dania nie była i nie jest państwem idealnym ani szczęśliwym. Jest więzieniem. Dlatego trzeba „obmyślić lepszy system więzień”, aby lepiej podporządkować sobie poddanych. To przypomina słowa Gomułki z przemówienia w 1945 r.: „Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi”. W roku 1956, 1957 ani w 1961 nie można było głośno powiedzieć ani napisać, że Polska czy obóz sowiecki jest więzieniem. Lepszy system więzień to również aluzja do obozów pracy, których było kilkadziesiąt w Polsce, i systemu Gułag, który opisali Józef Czapski (Wspomnienia starobielskie, Na nieludzkiej ziemi) czy Gustaw Herling-Grudziński (Inny świat). Archipelagi mogą się kojarzyć z książką Archipelag Gułag Sołżenicyna, która została wydana wiele lat później (1973), ale nie było trudno skojarzyć rozsiane obozy i więzienia z archipelagiem, stąd aluzja:

ruta, Cyrankiewicza czy Gomułki. Trzeba zwrócić uwagę na słowa w wierszu: Nigdy nie mogłem myśleć o twoich dło­ niach bez uśmiechu /i teraz kiedy leżą na kamieniu jak strącone gniazda. Można je odczytać jako nawiązanie do chrześcijańskiej symboliki, podniesionej hostii, zwrócenie uwagi na niszczenie symboli chrześcijańskich, jak również jest to zwrócenie uwagi na dewaluację nowych, kreowanych symboli komunistycznych – jak słynny gołąbek pokoju Pabla Picassa, narysowany na Kongresie Pokoju we Wrocławiu w 1948 r., a wzorowany na symbolice chrześcijańskiej i biblijnej Ducha Świętego. Tu symbol okazał się wtórny i pusty. Dłonie, które wypuszczały gołębie, zostały obcięte. Dlatego Herbert pisze o strąconych gniazdach, którymi są dłonie ludzi wypuszczających ptaki. Jest to również ukryta aluzja do rezolucji Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego

Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach a ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę Hamlet Szekspira ginie od ukłucia lub skaleczenia zatrutą bronią. Floret jest bronią kolną, kłującą, jak bagnet, pika albo włócznia lub oszczep, a nie sieczną,

Teraz kiedy zostaliśmy sami możemy porozmawiać książę jak mężczyzna z mężczyzną chociaż leżysz na schodach i widzisz tyle co martwa mrówka to znaczy czarne słońce o złamanych promieniach Nigdy nie mogłem myśleć o twoich dłoniach bez uśmiechu i teraz kiedy leżą na kamieniu jak strącone gniazda są tak samo bezbronne jak przedtem To jest właśnie koniec Ręce leżą osobno Szpada leży osobno Osobno głowa i nogi rycerza w miękkich pantoflach Pogrzeb mieć będziesz żołnierski chociaż nie byłeś żołnierzem jest to jedyny rytuał na jakim trochę się znam Nie będzie gromnic i śpiewu będą lonty i huk kir wleczony po bruku hełmy podkute buty konie artyleryjskie werbel werbel wiem nic pięknego to będą moje manewry przed objęciem władzy trzeba wziąć miasto za gardło i wstrząsnąć nim trochę

z 8 lutego 1953 r., w której 53 literatów i polonistów poparło wyroki śmierci na krakowskich księży i zobowiązało się „w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu – dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej”. Herbert w wielu wierszach dystansował się wobec środowisk literackich i gestów uległości. Symboliczne jest jeszcze to, że w wyniku wielu zdrad i pałacowych mordów na duńskim tronie zasiada Norweg, przedstawiciel innego państwa i narodu. Herbert, wybierając dramat Szekspira, wskazuje na analogię z sytuacją w Polsce w latach 50., kiedy państwem rządzili ludzie przysłani z Moskwy. Nie Dania, a Polska jest więzieniem i rządzą nami obcy – podpowiada Herbert. Polska jest więzieniem kierowanym z Moskwy – takie jest główne przesłanie wiersza Herberta. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

18

O

becne kadry akademickie, elity wywodzące się z domeny akademickiej, taktownie nie podejmują kłopotliwych tematów, stąd społeczeństwo (ani nawet sami członkowie domeny akademickiej) nie bardzo wie, skąd się te kadry wzięły i dlaczego tak są niewydajne. To ma wpływ na liczne, lecz raczej pozorne reformy akademickie i na utrzymujący się deficyt elit potrzebnych do rozwoju dużego, europejskiego kraju.

Dyktat czerwonej nomenklatury, czyli czerwone agencje towarzyskie Po zakończeniu okupacji niemieckiej, od zarania zniewolenia komunistycznego otwierano uczelnie, które miały za zadanie formowanie nowego, socjalistycznego człowieka, dla budowy najlepszego z systemów. Rzecz jasna, wielu z tych, którzy byli uformowani w II RP i przetrwali okupację, do wychowania nowych socjalistycznych kadr się nie nadawali i byli stopniowo rugowani z uniwersytetów, a przynajmniej marginalizowani. Niektórzy kończyli w kazamatach UB. Zastępowały ich kadry przybyłe ze wschodu z Armią Czerwoną i ci robili szybkie kariery akademickie, bo słusznych kadr brakowało. Stopniowo luka była wypełniana młodymi kadrami chowu ZMP. Otwierano też szkoły przyspieszonej edukacji czerwonych kadr, jak szkołę „prawników” niezbędnych do skazywania „wrogów ludu” i likwidacji podziemia niepodległościowego – osławiana „duraczówka” czy Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu-Leninizmu, kształcący kadry KW PZPR. Kariery akademickie robili nawet zbrodniarze komunistyczni, a na wydziałach prawa także mordercy sądowi. System akademicki oparto na czerwonej nomenklaturze tworzącej na uczelniach swoiste czerwone agencje towarzyskie – korporacje towarzyszy (POP PZPR) decydujące o wszystkim. Rekrutacja kadr nawet na niskie stanowiska, a tym bardziej awanse naukowe musiały mieć poparcie czynników partyjnych. Preferowano orientację prokomunistyczną. Nawet nie wszyscy mogli studiować, jeśli byli z rodzin „wrogów ludu” lub wracali z lasu (z podziemia antykomunistycznego). Preferowano, jeszcze w końcu PRL, nie tylko punktami za pochodzenie – słusznych klasowo. Najlepsi nawet absolwenci uczelni, ale bez działalności w organizacjach socjalistycznych, byli odrzucani przy rekrutacjach na etaty na uczelniach. Stosowano system BMW – preferowania biernych, miernych, wiernych. Ale do doktora/ adiunkta można było się w systemie akademickim prześliznąć, bo przecież ktoś musiał na przewodnią siłę narodu pracować, dostarczając swe płody intelektualne w ramach dostaw obowiązkowych dla partyjnych feudałów akademickich. Ponadto do awansów profesorskich w późniejszym PRL wymagano wychowania nie tylko magistrów, ale i doktorów. Formalnie bezpartyjni, ale pokorni wobec władzy, złomni, konformiści i oportuniści, trafiali na wyższe szczeble akademickie, a nawet obejmowali funkcje dyrektorskie/dziekańskie, szczególnie wtedy, gdy na wydziałach dwie zwalczające się kliki partyjne były w równowadze. Trzeba też mieć na uwadze, że w tym systemie, który można nazwać systemem POP-ów, bo wielu nie tylko należało do POP PZPR, ale pełnili obowiązki Polaków czy patriotów, zdarzali się także ci, którzy dla pozorów pluralizmu pełnili obowiązki bezpartyjnych i nieraz otrzymywali od władzy nominacje rektorskie. W tym nomenklaturowym systemie dominowała selekcja negatywna i awansowano kadry nie najlepsze. Nawet słabych można było awansować, przygotowując obstawę partyjną przy przewodach doktorskich czy habilitacyjnych. Z kolei nawet najlepszych, ale niewygodnych, można było eliminować z systemu, bo bez przyzwolenia PZPR formalnej kariery nie można było zrobić. Na szczeble tzw. kadry samodzielnej selekcjonowały KW, a nawet KC. Można mówić o czerwonych agencjach towarzyskich, bo gremia towarzyszy tworzyły coś w rodzaju agencji od zarządzania procesami awansu akademickiego, nie zawsze odpowiednio umocowanego naukowo. Ideologia dominowała nad nauką, co siłą rzeczy musiało prowadzić do obniżania poziomu nauki, choć proces ten był stopniowy i nie bez oporów kadr pamiętających jeszcze standardy II RP.

ŚRODOWISKO AKADEMICKIE Transformacja polityczna i ekonomiczna PRL w III RP, wraz z licznymi towarzyszącymi jej patologiami, została opisana wielokrotnie, choć nie do końca dogłębnie. Gorzej jest ze znajomością przemian domeny akademickiej. Ta w wyniku II wojny światowej poniosła wielkie straty i do dziś nie zdołała się podnieść z zapaści, mimo wielu reform w ramach transformacji ustrojowej. Skończyło się na imponującym ilościowym wzroście tak uczelni z nazwy wyższych, jak i utytułowanej kadry oraz studiującej młodzieży, co na jakość nauki w Polsce się nie przełożyło. Transformacja doprowadziła też do tego, że polskie uczelnie stały się bardziej kolorowe.

Transformacja kolorystyczna polskich uczelni Józef Wieczorek

Po roku ´68 przyspieszono wymianę kadr decydenckich poprzez likwidację katedr obsadzanych jeszcze przez kadry formowane w II RP, zastępując je instytutami z dyrektorami chowu ZMP i przez awansowanie na stanowiska docentów zasłużonych dla wspierania komunistycznego reżimu w dni marcowe. Jakkolwiek czerwień nie była w przestrzeni publicznej uczelni kolorem dominującym, to jednak moc decyzyjna należała do czerwonych i jak pokazywała rzeczywistość, nieraz jeden partyjny dyrektor wystarczał do zniewolenia intelektualnego i moralnego kilkudziesięcioosobowego instytutu. Uczelnie były ponadto oplatane siecią agentury, czyli oficerów prowadzących SB i ich dość licznych tajnych współpracowników, którzy mieli za zadanie „chronić” kadrę i obiekty akademickie przed

tzw. elementem wywrotowym. To było poważne wsparcie dla zarządzania uczelniami. Mimo że środowisko akademickie masowo poparło NSZZ Solidarność – także akademiccy partyjni, których część rzuciła legitymacje partyjne po wprowadzeniu stanu wojennego, ale niekoniecznie swoje przekonania, co było widoczne tak w czasach „jaruzelskich”, jak i do dnia dzisiejszego – opór akademicki wobec stanu wojennego raczej był mizerny, a opowiadanie się kadr po stronie partyjno-„solidarnościowych” dyrektorów nie należał do rzadkości. Także opór wobec „jaruzelskich” zasad weryfikacji akademickich kadr według klucza posłuszeństwa i przy-

Cała degrengolada okresu „czerwonego” przeszła w zasadzie bezstratnie do okresu „różowego” i następ­ nie „tęczowego”, bo w tym kierunku nastę­ powała transformacja. datności do socjalistycznego wychowania młodego pokolenia był słaby; co więcej, te ekscesy pozostały dziś niemal zapomniane/wymazane, a beneficjenci tych czystek politycznych za nic w świecie nie chcą poznać mechanizmów, efektów selekcji ani nawet składu anonimowych nieraz do dziś selekcjonerów. Jest natomiast wola/przyzwolenie na stosowanie wobec tego okresu antykultury kasowania i ewaporacji, po prostu unieważniania historii. Skoro w historiach uczelni można było skasować takie nieodpowiednie słowa jak ‘komunizm’, ‘PZPR’, czy ‘stan wojenny’ i protestów środowiska naukowego nie ma, to pokazuje, co zrobiono z nauką/naukowcami. Co więcej, spóźniona i tylko częściowa lustracja doprowadziła wprawdzie do ujawnienia wielu akademickich współpracowników czerwonej dyktatury, ale słabiej poznano ich osiągnięcia „ochroniarskie”. Z niektórych „historycznych” dzieł i raportów można by

z zagranicy, bo ci na ogół nie mieli obowiązującej nadal u nas habilitacji, choćby intelektem i osiągnięciami bili na głowę krajowych habilitowanych. Luka się nie zmniejszała, lecz wręcz zwiększała wraz ze wzrostem emigracji i przechodzenia młodych do sektorów pozaakademickich, bo na normalność w domenie akademickiej trudno było liczyć. Utrzymał się typowy dla okresu „czerwonego” brak poszanowania własności intelektualnej, a dzięki postępowi technik komputerowych nawet się rozwinął. Plaga plagiatów objęła zarówno studentów, jak i utytułowanych – do profesorów, rektorów włącznie. Prowadzący dziesiątki (i więcej) prac dyplomowych „profesorowie”, jednocześnie „pracujący” w wielu uczelniach, nawet nie czytali (bo kiedy? bo po co?) prac, które umożliwiały zdobywanie dyplomów uczelni z nazwy wyższych. Rozwinęła się, i to na skalę niemal przemysłową, produkcja lipnych prac dyplomowych, także doktorskich, pisanych na zamówienie,

sądzić, że per saldo były one dla domeny akademickiej korzystne i ochroniono substancję akademicką, ale co to ma wspólnego z prawdą? Gdy do „badań” zastosuje się (nie)odpowiednią metodologię, skupiając się na beneficjentach, a pomijając ofiary tej „ochroniarskiej” działalności, to i ofiar nie będzie – nieprawdaż? Tym samym okres czerwonej dyktatury, mimo licznych badań, okryty jest mniej lub bardziej gęstą mgłą, a staje się ona szczególnie zagęszczona w okresie schyłkowym, przed tzw. upadkiem dyktatury. Nie tylko wzrasta ilość zniszczonych dokumentów tak SB, jak PZPR oraz uczelnianych (te są najtrudniej dostępne do dziś!), ale wzrasta też niechęć etatowych badaczy (beneficjentów „upadku” czerwonej dyktatury) do poznania prawdy o tym czasie. O osiągnięciach „przewodniej siły narodu” na odcinku akademickim niemal nic nie wiadomo na podstawie dokumentów i świadków historii. I nie ma woli poznania strat akademickich okresu komunistycznego. A były one, jeśli chodzi o wyeliminowanie z domeny akademickiej znakomitych czy będących na drodze do znakomitości naukowej – ogromne. Zarówno tych, którzy ocaleli przed zagładą podczas okupacji niemieckiej, jak i tych, którzy weszli (niestety jedynie okresowo) do domeny akademickiej już po wojnie. Nie jest także znana skala niszczenia warsztatów pracy, zbiorów naukowych – a trzeba mieć na uwadze, że niszczono także te, które zostały ocalone przed okupantami niemieckimi., Gromadzone przez pasjonatów nauki z ogromnym wysiłkiem – także finansowym – księgozbiory (również literatury zagranicznej), które służyły w domenie akademickiej, po wypędzeniu niewygodnych ulegały zniszczeniu. Kasowano nauczycieli i wszelkie ślady po nich. Etatowi historycy, nawet w wolnej Polsce, takich tematów nie podejmują; są w oficjalnej domenie akademickiej unieważniane. Dostęp do archiwów akademickich z okresu czerwonej dyktatury jest ograniczony (lub go brak), aby skala ich ekscesów nigdy nie została poznana, podobnie jak ich autorzy. Nie ma też woli korzystania ze znajomości tematu przez świadków historii. Np. projekt „Pamięć Uniwersytetu” prowadzony przez UJ jest tak

realizowany, że niewygodne relacje nie mogą ujrzeć światła dziennego. Zakłamywanie historii, szczególnie tej najnowszej, utrwala jedynie niepamięć uniwersytetu o prawdziwym obrazie czerwonej dyktatury w domenie akademickiej.

Dominacja różowych kameleonów Z transformacją PRL w III RP, czy raczej w PRL-bis, symbolicznie kojarzy się wyprowadzenie sztandaru PZPR – czerwonej nomenklatury. Jednak nie doszło do zerwania ciągłości prawnej z PRL, a i ciągłość personalna nie jest naruszona. Przed transformacją wyeliminowano tych, którzy by taką ciągłość mogli naruszać i zakłócać pokojowe przejście od czerwonej dyktatury do dominacji różowych kameleonów. Bo „czerwoni”, dokonując kamuflażu na przejściu do III RP, przybrali barwy różowe, aby nie raziły zdezorientowanego społeczeństwa. PZPR formalnie zniknęła z przestrzeni publicznej, ale jej byli członkowie, wtapiając się w otoczenie jak kameleony, nadal zajmowali wysokie stanowiska decyzyjne – i tak jest do dziś. Nomenklatura akademicka doskonale zabezpieczyła sobie siedliska w domenie akademickiej poprzez zakładanie rozlicznych uczelni niepublicznych i rozwój wieloetatowości. Rzekomy sukces edukacyjny u zarania III RP stanowił w rzeczywistości zapaść edukacyjną, katastrofalne obniżenie poziomu intelektualnego i moralnego tak nauczanych, jak i nauczających. Utrzymano tytularne filary systemu, które służyły do podtrzymywania ustroju socjalistycznego i selekcję negatywną. Zarządzający nie mogli ryzykować rekrutowaniem kadr niezależnych, o wysokich parametrach moralnych i intelektualnych, skoro system był nastawiony na ilość, a nie jakość i w istocie był amoralny. Nie starano się zlikwidować luki pokoleniowej poprzez unieważnienie wyników politycznych weryfikacji kadr końca PRL. Powroty były, ale i było wykluczenie, i to dożywotnie, nonkonformistów, tych, którzy stanowiliby zagrożenie dla różowych kameleonów i wykazywali skłonności do myślenia krytycznego. Zabezpieczono się prawnie przed powrotami akademików

w którym to procederze brały udział i kadry akademickie. Można mówić o rozwoju udyplomowienia społeczeństwa metodą prokuratora Juliana Haraschina – mordercy sądowego z czasów stalinowskich, robiącego następnie karierę akademicką na UJ, wprowadzającego innowacyjnie w okresie „czerwonym” produkcję lipnych dyplomów. Z tym, że Haraschin produkował je niejako metodą chałupniczą, bez porównania mniej, niż to ma miejsce w III RP. Etaty akademickie obsadzano na podstawie konkursów, ale głównie ustawianych na „swoich”. Kryteria ideologiczne z okresu „czerwonego” zastąpiono kryteriami genetyczno-

Naukowcy kwestionu­ jący ideologię LGBT są marginalizowani, tracą szanse na finan­ sowanie projektów, a nawet stanowiska. I znów na uczelniach mamy dominację ideologii nad nauką. -towarzyskimi, które przeważały nad naukowymi i skutkowały utrzymaniem negatywnej selekcji kadr. W okresie „różowym” wybierano przyszłość, odcinając się od przeszłości, zapominając, że nie da się budować przyszłości bez rozliczenia się z przeszłością. Stąd cała degrengolada okresu „czerwonego” przeszła w zasadzie bezstratnie do okresu „różowego” i następnie „tęczowego”, bo w tym kierunku następowała transformacja. Jak u kameleonów, z których gatunek pantera (Furcifer pardalis) mógłby być symboliczny dla opisania procesu kolorystycznej transformacji polskich uczelni.

Uniwersytet tęczowy, a nie naukowy Polskie uniwersytety w okresie „różowym” abdykowały z poszukiwania prawdy, czego przykładem dla innych uczelni był Uniwersytet Jagielloński,

który na jubileusz 600-lecia odnowienia zrezygnował w nowym statucie z wcześniejszej definicji uniwersytetu jako korporacji nauczanych i nauczających poszukujących wspólnie prawdy. Inne uniwersytety także starały się w swoich statutach unikać niewygodnego słowa ‘prawda’. Uczelnie koncentrowały się na produkcji dyplomów i tytułów, a przykładanie zbytniej wagi do zagadnień prawdy ten proces mogło jedynie osłabiać. Ale czymś uniwersytety winny się wyróżniać, jakieś cele realizować, aby otrzymywać na nie środki publiczne. Luka po poszukiwaniu prawdy jako misji uniwersytetów zostaje stopniowo wypełniana przez poszukiwanie urozmaicenia płciowego populacji akademickiej (i nie tylko). Na uniwersytetach powstają kierunki studiów genderowych, realizowane są w tej materii projekty, powstają liczne publikacje, organizacje studenckie propagujące ideologię LGBT (np. Tęczuj), a ten sektor, mimo że uważany na szczeblu ministerstwa za nienaukowy, ideologiczny, jest finansowany z niewysokiego budżetu przeznaczonego na naukę. Tęczowe uniwersytety serwują tęczowe studia, badania nad poliamorią, tęczową ideologię, która ma zastąpić trudniejszą do poznania prawdę. Co więcej, naukowcy kwestionujący ideologię LGBT są marginalizowani, szykanowani, tracą szanse na finansowanie projektów, a nawet stanowiska. I znów na uczelniach mamy dominację ideologii nad nauką. W przestrzeni akademickiej, przed gmachami uniwersyteckimi przetaczają się, popierane przez gremia uczelniane, demonstracje tęczowych, wulgarnych hord hunwejbinów, których działania zabezpieczają specjalne działy uczelniane. Mamy na uczelniach tęczowy terroryzm. Ideologia, dominująca nad nauką, bezkarnie nie może być krytykowana, podobnie jak w czasach czerwonej dyktatury. Ci, którzy jej nie wyznają, są wręcz szykanowani. Z tą dominacją wiąże się wzmożenie tzw. cancel culture – kultury, czy raczej antykultury unieważniania, kasowania, wymazywania i ewaporacji, mającej długą już historię. Była znana i święciła swoje haniebne tryumfy w okresie komunizmu, ale i obecna jej skala jest przerażająca. Niektórzy dopiero teraz to zauważyli i wskazują na przenoszenie się zjawiska z uniwersytetów zachodnich, szczególnie amerykańskich. Faktem jest, że lewica, czy wręcz lewactwo zdominowało amerykańskie uniwersytety, ale trzeba pamiętać, że w Polsce – przynajmniej dla tych, którzy mają jakąś znajomość czasów wcześniejszych – antykultura unieważniania i represji ideologicznych nie stanowi zaskoczenia. Jeszcze w czasach „jaruzelskich”, obserwując, co się dzieje na uniwersytecie (UJ), protestowałem przeciwko deprawacji młodzieży akademickiej (nie chodziło o seks) i wskazywałem na nadchodzącą śmierć uniwersytetu, co wprowadziło mnie na ścieżkę dyscyplinarną (z której mimo transformacji nie zszedłem do dnia dzisiejszego). Z uczelni zostałem usunięty dożywotnio, także za inne „grzechy”, określane przewrotnie jako negatywne oddziaływanie na młodzież akademicką – bo uczenie myślenia, nonkonformizmu itp. stanowiło śmiertelne zagrożenie dla systemu totalitarnego i to zagrożenie nie ustąpiło po transformacji. Cancel culture jak działała, tak działa, i to nie tylko w oficjalnych strukturach. Sukces „transformacji kolorystycznej” w instalowanym świecie antywartości był możliwy dzięki weryfikacji i wykluczeniu w okresie „czerwonym” niewygodnych, nonkonformistycznych kadr akademickich, które dla takiego przebiegu transformacji stanowiłyby przeszkodę. Konformistyczna pozostałość po czystkach akademickich (zapomnianych!/unieważnionych) brała w niej aktywny udział. Postępowcy prowadzą do tego, że uniwersytet przestaje być centrum nauki, kształcenia elit metodami naukowymi dla dobra wspólnego, a staje się tęczowym teatrem z kiepskimi aktorami, posiadaczami rozlicznych tytułów. Czy taki teatr jest nam do czegokolwiek potrzebny? O kulturze dobrze nie świadczy, elit nam nie przysporzy. Dlaczego jest to finansowane z kieszeni podatnika? Łożenie na tęczowe uniwersytety nie podniesie poziomu nauki, a może go jeszcze obniżyć. Uniwersytety jako miejsca poszukiwania prawdy należy finansować, i to wielokrotnie więcej niż obecnie, ale kierowanie środków przeznaczonych na naukę do tęczowych teatrów nie może być społecznie akceptowane. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

R Wż EnNyCc JhA i n a j wa ż n i e j s z y c h19 A p e l d o d e c y d e n t óI N wT Ewa Dr Teresa Kaczorowska – pisarka, poetka, dziennikarka, wykładowca – po 8 latach pracy została nagle odwołana przez zarząd powiatu ciechanowskiego ze stanowiska dyrektora Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki im. Marii Konopnickiej w Ciechanowie. Liczne sądy unieważniły to odwołanie. Władze samorządowe ignorują ich wyroki. Potocka-Rak zarządziła ponowną kontrolę w PCKiSZ i na jej podstawie zaskarżyła ponownie byłą dyrektor do Rzecznika Dyscypliny Finansów Publicznych w Warszawie. Nie dopatrzono się tam jednak naruszeń finansów przez Teresę Kaczorowską i uniewinniono ją od zarzutów starosty. Prawomocne orzeczenie z 9.07.2021 r. jest dostępne w internecie. Przeciąganie sprawy. Teresa Kaczorowska miała zawarty ze starostwem kontrakt na kierowanie Powiatowym Centrum Kultury i Sztuki w Ciechanowie do 31 sierpnia 2021 r.

Wszyscy byli odwróceNI…

L

udzie się burzą, gdy słyszą o krzywdzie. Mówią: „to niemożliwe”. A jednak! Czyż można wyrzucić bezkarnie człowieka z pracy? Bez uzasadnienia. Człowieka sukcesu, przez wiele lat pracującego ze świetnymi wynikami. Wyrzucić i upierać się przy tym postanowieniu wbrew decyzjom państwowej władzy, wbrew prawu i poczuciu sprawiedliwości. Okazuje się, że tak. Że można! Władza samorządowa może kpić sobie z władzy państwowej, a wybrani przez społeczeństwo stróże Konstytucji są bierni i obojętni.

Dr Teresa Kaczorowska z Ciechanowa Ogromny jest wieloletni dorobek twórczy pani dr Teresy Kaczorowskiej – doktor nauk humanistycznych, badaczki dziedzictwa narodowego, pisarki, poetki i dziennikarki, prezes Klubu Publicystyki Kulturalnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, prezes Związku Literatów na Mazowszu, wydającej rocznie od trzech dziesięcioleci 300-stronicowe Ciechanowskie Zeszyty Literackie. Jest wykładowcą akademickim, autorką kilkunastu książek oraz setek artykułów naukowych i prasowych. Pisze o zbrodni katyńskiej, o zbrodni augustowskiej z lipca 1945 roku, o Marii Konopnickiej, o Marii Skłodowskiej-Curie, o Macieju Kazimierzu Sarbiewskim, o Witoldzie Gombrowiczu. Ma w dorobku cztery zbiory poezji. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”, „Gazetą Polską”, „Dziennikiem Związkowym” z Chicago, z „Białym Orłem” w Bostonie, z periodykiem „Znad Wilii” w Wilnie, „Krynicą” w Kijowie. Została uhonorowana licznymi nagrodami w Polsce i za granicą – Kongresu Polonii Amerykańskiej, Honorową Odznaką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Była stypendystką Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. W 2015 roku wraz z uczestnikami Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego przebyła 10 tysięcy kilometrów przez pięć państw z Warszawy do Tobolska i napisała o tym książkę bogato ilustrowaną wykonanymi przez siebie fotografiami. Odbywa spotkania autorskie, dużo jeździ po Polsce i świecie, jej książki tłumaczone są na wiele języków. Teresa Kaczorowska przez 8 lat, wybrana przez poprzednie władze, była dyrektorem Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki. Placówki ważnej i popularnej w Ciechanowie, domu tętniącego życiem, który odremontowała, oddłużyła i zapewniła środki na rozwijającą się prężnie działalność pracowni artystycznych dla mieszkańców miasta i powiatu – dorosłych, młodzieży i dzieci, na organizowanie szkoleń malarskich, rzeźbiarskich, na konkursy zespołów i solistów, na prowadzenie koncertów i spotkań autorskich z ciekawymi ludźmi kultury i sztuki. To wszystko rozwijała do ostatnich wyborów samorządowych. Nowa władza, zarząd starostwa – pani Joanna Potocka-Rak, starosta powiatu, pan Stanisław Kęsik, wicestarosta, Andrzej Liszewski (kierownik kina „Łydynia” w Ciechanowie) – postanowili zwolnić z pracy bez uzasadnienia dyrektorkę

Doktor

Teresa Stefan Truszczyński

Teresę Kaczorowską. I w 2019 roku to się stało.

Zlekceważeni Zaskoczeni i zatroskani artyści, wybitni obywatele miasta, powiatu, a także ludzie, którzy poznali działalność placówki, napisali i opublikowali w prasie apel-protest: „Nagłe odwołanie dyrektor dr Teresy Kaczorowskiej ze stanowiska będzie ogromną, niepowetowaną stratą dla Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki. Dotychczas nie było na tym stanowisku osoby tak pracowitej, zaangażowanej, oddanej sprawie krzewienia kultury. Zaistniała sytuacja doprowadzi niewątpliwie do obniżenia poziomu działalności placówki oraz zniweczenia niezwykle bogatej oferty kulturalnej świadczonej przez nią dla społeczeństwa”. Podpisali się wówczas, w 2019 roku: • Robert Kołakowski – poseł na Sejm RP, • Maciej Wąsik – podsekretarz stanu, • prof. Bibiana Mosakowska – honorowa obywatelka miasta, • Hanna Długoszewska-Nadratowska – dyr. Muzeum Szlachty Mazowieckiej, • Krzysztof Gadomski – wicedyrektor MDK w Przasnyszu, • Jacek Gałężewski – artysta plastyk, • Wojciech Gęsicki – muzyk, poeta, • Wiktor Golubski – poeta, • Arkadiusz Gołębiewski – reżyser filmowy, dziennikarz, • Krzysztof Skowroński – prezes SDP, • Paweł Nowacki – producent filmowy i telewizyjny, • Artur Wiśniewski – prezes Stowarzyszenia TAK dla Rodziny, • Piotr Jędrzejczak – reżyser teatralny, • Piotr Kaszubowski – historyk, prezes Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Przasnyskiej, • Jolanta Hajdasz – wiceprezes SDP, • Michał Kaszubowski – muzyk, pedagog, • Zdzisław Kruszyński – artysta malarz, • Ewa Krysiewicz – pedagog, • Artur Lis – dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Łochowie, • Krzysztof Hartwicki – sekretarz Zarządu Związku Literatów na Mazowszu, • Jan Ruman – redaktor naczelny „Biuletynu IPN”, • Wanda Mierzejewska – poligraf, • Tadeusz Myśliński – artysta fotografik, • Andrzej Pawłowski – były wicestarosta ciechanowski, • Marcin Wikło – dziennikarz, • Marek Piotrowski – muzealnik, poeta, • Maria Pszczółkowska – katolickie stowarzyszenie Civitas Christiana, • Joanna Rawik – aktorka, piosenkarka, dziennikarka, • Krzysztof Sowiński – artysta plastyk, prezes Stowarzyszenia Pracy Twórczej, • Jacek Stachiewicz – prezes Związku Piłsudczyków w Ciechanowie, • Jacek Sumeradzki – artysta malarz, rzeźbiarz, • Bożena Śliwczak-Galanciak – była

dyrektor Domu Kultury w Ciechanowie, • Barbara Tokarska – dziennikarka, • Krzysztof Turowiecki – poeta, • Andrzej Walasek – artysta malarz, • Ryszard Wesołowski – prezes Akcji Katolickiej w Ciechanowie, • Dariusz Węcławski – wiceprezes Zarządu Literatów na Mazowszu, • Tadeusz Woicki – dziennikarz, • Alina Zielińska – pedagog. Protest został zlekceważony.

Golgota sądowa Po kolei. 23 września 2019 roku dr Teresa Kaczorowska nagle, po 8 latach pracy, została odwołana przez zarząd powiatu ciechanowskiego ze stanowiska dyrektora Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki im. Marii Konopnickiej w Ciechanowie (dwa lata przed zakończeniem jej „kadencji”). Zarząd powiatu w odwołaniu nie podał przyczyn. Starosta Joanna Potocka-Rak tydzień później, na sesji powiatu publicznie zarzuciła dyr. Kaczorowskiej „liczne nieprawidłowości”, strasząc ją prokuraturą i kodeksem karnym. Teresa Kaczorowska odwołała się od decyzji zarządu ciechanowskiego powiatu do Wojewody Mazowieckiego, który 8 stycznia 2020 roku unieważnił jej odwołanie. Starostwo zaskarżyło jednak decyzję wojewody do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie, który 24 czerwca 2020 roku skargę oddalił. WSA podał w uzasadnieniu, że 23 września 2019 odwołano Kaczorowską z istotnym naruszeniem prawa, a tym samym uchwała o jej odwołaniu przez zarząd powiatu jest nieważna. Starostwo w Ciechanowie odwołało się jednak od wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego do najwyższej instancji – do Naczelnego Sadu Administracyjnego w Warszawie. I 26 marca 3031 roku – też przegrało: „Wyrok jest prawomocny” – napisano. Powiat przegrał też sprawę z T. Kaczorowską w Sądzie Pracy w Ciechanowie, który 3 marca 2021 r., po trwającym półtora roku procesie zasądził dla niej odszkodowanie oraz zwrot kosztów sądowych. Starostwo w Ciechanowie znowu się odwołało, ale 12 lutego 2022 r. Sąd Okręgowy w Płocku (II instancja) podtrzymał wyrok. I jeszcze jedno. Nękanie Teresy Kaczorowskiej ze strony Starostwa Powiatowego w Ciechanowie nie ustaje. (Bo przecież nikt w starostwie nie płaci z własnej kieszeni na adwokatów, dojazdy. Oczywiście ogromne koszty z tego tytułu ponosi walczący o sprawiedliwość). Po kilku zarzutach przekazanych do Rzecznika Dyscypliny Finansów Publicznych (już umorzonych), w rok po odwołaniu ze stanowiska dyrektor Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki w Ciechanowie, starosta Joanna

Pod takim tytułem napisał kiedyś książkę Marek Hłasko. No to się zwracam do tych odwróconych ciechanowskich posłów i senatora. Jest ich jedenaścioro. Żeby przynajmniej wiedzieć, komu nie pomogliście, poczytajcie sobie to, co napisała pisarka-poetka. Zacznijmy od senatora. Panie Janie Mario Jackowski, już drugi raz jest Pan ciechanowskim senatorem. Na pewno był Pan gościem Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki. Polecam okazały, pięknie wydany album z ważnej patriotycznej podroży Teresy Kaczorowskiej z 58 motocyklistami na 56 potężnych motorach: Kro­ nikę XV Międzynarodowego Motocyklo­ wego Rajdu Katyńskiego od Warszawy do Tobolska. Tekst i zdjęcia Teresy Kaczorowskiej. Kiedyś – Panie Senatorze – pasjonował się Pan fotografowaniem. Na pewno doceni Pan album. Panie b. Ministrze Łukaszu Szumowski, Panie Pośle ciechanowski! Już się Pan pandemią nie zajmuje. W Ciechanowie jest sprawa. Pilna. Przecież jest Pan energiczny. Krzywdy należy naprawiać. Kto ratuje choć jedną osobę… Polecam Listy do Marii Konopnic­ kiej. To piękne wiersze Teresy Kaczorowskiej. Panie Pośle Macieju Wąsiku! Przecież Pan wiele może. Podpisał Pan protest przeciw odwołaniu dyrektor Centrum. Teraz trzeba ją do pracy przywrócić. Wierzę, że nie zabraknie Panu „ani woli, ani siły” w tym działaniu… jak krzyczał na kuligu Zagłoba do Kmicica. „Ciechanowskie Zeszyty Literac­ kie”, jest ich już kilkadziesiąt, m.in. o Wiktorze Teofilu Gomulickim (pozytywiście), o Bolesławie Biegasie (artyście i literacie) – o tych, co „nie rzucają ziemi”. Państwo posłujący z tej ziemi: Pani Anno Cicholska, Panie Marku Opioło, Panie Macieju Małecki, Panie Jacku Ozdobo – Wszyscy Państwo są posłami Prawa i Sprawiedliwości. A nie ma tego w Ciechanowie. Niech Państwo poczytają „Zeszyty”, które od lat wydaje dr Kaczorowska. I książki: o zbrodni katyńskiej – Dzieci Katynia, i o obławie augustowskiej – zbrodni mniej znanej, dokonanej w lipcu 1945 roku. Zatrzymano wówczas i uwięziono ponad 7 tysięcy mieszkańców tych ziem, zamordowano około 2 tysięcy. Zrobili to Rosjanie (zaangażowano 47 tys. żołnierzy Armii Czerwonej i NKWD), ale pomagał Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Polecam posłom Arkadiuszowi Iwaniakowi (SLD), Marianowi Kierwińskiemu i Elżbiecie Gapińskiej (z Koalicji Obywatelskiej) Obławę Augustowską (269 stron), Dziewczy­ ny Obławy Augustowskiej (296 stron) i Było ich 27 (stron aż 445). To wieloletnia mrówcza praca, poszukiwania i umiejętność rozmawiania z ludźmi zamkniętymi w cierpieniu, po gehennie, która ich spotkała. Gdyby nie pani Teresa Kaczorowska, o ludziach, ofiarach i świadkach zbrodni mniej byśmy wiedzieli. Praca – tym razem reporterki – wiele mówi o niej samej. W Panu wielka nadzieja, Panie Pośle Piotrze Zgorzelski! Reprezentuje Pan PSL, a przecież to chyba Wy na Mazowszu rządzicie. Może przekona Pan kogo trzeba, że krzywdę, jaka spotkała dr Teresę Kaczorowską, należy naprawić. Polecam reportaż Pani Teresy (tym razem jako dziennikarki) pt. Jadwiga chciała po­ mścić męża („Rzeczpospolita” 20–21. VII.2019; to było wtedy, gdy dyrektorkę Centrum wyrzucono z pracy). Reportaż o zbrodni i karze. Nagrodzony w konkursie SDP. Pomożecie? No. K


KURIER WNET · LUTY 2O22

20

Historia jednego zdjęcia…

N

O S TAT N I A S T R O N A

14 stycznia 2022 r. rozpoczęła się ogromna erupcja na Hunga Tonga–Hunga Haʻapai, niezamieszkanej wyspie wulkanicznej i podmorskim wulkanie archipelagu Tonga na południowym Pacyfiku. Erupcja osiągnęła punkt kulminacyjny następnego dnia i spowodowała tsunami w Tonga, Fidżi, Samoa Amerykańskim, Vanuatu i wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, w tym szkodliwe tsunami w Nowej Zelandii, Japonii, Stanach Zjednoczonych, na dalekim wschodzie Rosji, Chile i Peru. Wstępne dane wskazują, że wydarzenie to było prawdopodobnie największą erupcją odnotowaną od wybuchu wulkanu Pinatubo w 1991 roku. NASA ustaliła, że erupcja była „setki razy silniejsza” niż pierwsza bomba atomowa. Zdjęcie satelitarne erupcji Hunga Tonga z pozostałościami tropikalnego cyklonu Cody na południowym zachodzie 15 stycznia 2022 r. Fot. Japan Meteorological Agency/NASA SPoRT (CC BY 4.0)

ajbardziej do myślenia dało mu to, że wydawców, kolegów po piórze i intelektualistów nie trzeba było przekonywać do podporządkowania się nowej, oficjalnej politycznej linii – stało się to niemal samo przez się, ponieważ nowy konsensus zakładał, że do wszystkiego, co dotyczyło ZSRS, należało podchodzić taktownie i wyrozumiale. Autor Roku 1984 zdiagnozował zjawisko, które później zyskało sobie socjologiczną nazwę „grupowego myślenia”. „Zawsze jest jakaś ortodoksja, zespół poglądów, o którym sądzi się, że wszyscy poprawnie rozumujący zaakceptują go bez wahania… Każdy, kto podaje w wątpliwość dominującą ortodoksję, zostanie uciszony ze zdumiewającą skutecznością. Prawdziwie niemodna opinia niemal nigdy nie doczeka się rzetelnego omówienia zarówno w wielonakładowej prasie, jak i w publikacjach dla intelektualistów”. Grupowe myślenie lub gromadomyślenie definiowane jest w Wikipedii jako „uleganie ograniczającej sugestii i naciskowi grupy, której jest się członkiem”. Na myślenie grupowe podatne są zwłaszcza duże organizacje, środowiska zawodowe, korporacje. Jak to zjawisko wygląda na przykładzie BBC? British Broadcasting Corporation jest monopolistą na rynku mediów radiowych (50,9% słuchalności) i telewizyjnych (32% oglądalności). Competition and Markets Authority uważa za monopolistę każdą firmę, której udział w obrotach rynkowego segmentu przekracza 25%. BBC ma wysokie mniemanie o sobie, ale coraz częściej musi bronić się przed zarzutami marnotrawienia publicznych pieniędzy i politycznej stronniczości. Drugi z tych zarzutów nie jest oczywisty nie tylko dla widowni, ale nawet dla ogromnej większości pracowników tej korporacji. Przyjmowanie subiektywnej prawdy BBC za prawdę obiektywną wyszło na jaw podczas wywiadu Andrew Marra z amerykańskim lingwistą i filozofem Noamem Chomskim. Marr, główny polityczny komentator BBC, zapytał Chomskiego: „Skąd pan wie, że stosuję autocenzurę? „Nie mówię, że pan cenzuruje sam siebie. Z pewnością wierzy pan we wszystko, co mówi. Chcę powiedzieć, że gdyby wierzył pan w coś innego, nie byłby pan tu, gdzie jest” – odparł Chomski. Kształtowanie się gromadomyślenia na przykładzie BBC opisał Kevin Smith zauważając, że dziennikarskie sławy korporacji to absolwenci elitarnych uniwersytetów kształcących studentów z wyższych sfer, dla których punktem odniesienia jest charakterystyczna dla establishmentu

George Orwell był propagandzistą BBC w latach 1941–43 i doświadczenie to miało wpływ na jego twórczość. Osobiście krytyczny wobec Związku Sowieckiego, zaobserwował, że po niemieckiej inwazji 1941 r. w Wlk. Brytanii ustała krytyka Stalina, gdy z dnia na dzień stał się aliantem mocarstw anglosaskich.

Ministerstwo Lewej Prawdy Andrzej Świdlicki

subkultura przywileju i poczucie własnej lepszości. Młodzi adepci dziennikarstwa w BBC są podatni na te wzorce, bo chcą się upodabniać do kolegów z nazwiskiem, stanowiskiem i pewnych siebie. Mówi się, że BBC jest niezależna, bo nie stosuje reguł określających, o czym dziennikarzowi pisać wolno, a o czym nie wolno, pod warunkiem, że celowo nie wprowadza w błąd. Ale reguł nie ma dlatego, że są niepotrzebne, gdyż dziennikarze „niemal instynktownie” cenzurują się sami, obecnie w duchu agendy liberalnej. Wiedzą, gdzie są niepisane granice i jaka narracja jest politycznie bezpieczna.

pandemiczną psychozę. Do studia nie dopuszczano krytyków antycovidowej polityki rządu, nie urządzano debat z ich udziałem, zwolennikom odgórnie narzucanego sanitaryzmu nie stawiano trudnych pytań, przemilczano przypadki negatywnych odczynów poszczepiennych. Śmierci prezenterki BBC po drugiej dawce Astry Zeneki nie można było pominąć, ale zasugerowano, że być może by nie umarła, gdyby miała wybór, którą szczepionkę chce sobie zaaplikować. Korporacja, długie lata uważana niemal za członka rodziny, kogoś w rodza-

K

orporacja, zwana też Beebem, uległa naciskom rządu Tony’ego Blaira, usuwając dziennikarza Andrew Gilligana, który – powołując się na rządowego eksperta – stwierdził, że dossier brytyjskiego wywiadu o domniemanych irackich broniach masowego rażenia zostało podrasowane przez rząd, by lepiej przemawiało do wyobraźni i posłużyło za uzasadnienie napaści na Irak. BBC niechętnie i poniewczasie przyznało, że materiał o ataku chemicznym w Douma w Syrii, o który niesłusznie oskarżano rząd w Damaszku, pozostawiał wiele do życzenia. Beeb było krytykowane za faworyzowanie frakcji Partii Pracy, która wystąpiła z mocno naciąganymi zarzutami wobec jej lidera, Jeremy’ego Corbyna. On sam przed laty imiennie skrytykował wspomnianego Andrew Marra za to, że dawał wyraz politycznym uprzedzeniom establishmentu. BBC posługuje się terminologią, w której prawowity rząd w Damaszku nazywany bywa reżimem, podczas gdy zwalczający go, powiązani z Al Kaidą dżihadyści określani są jako rebelianci. W Syrii protesty są „prodemokratyczne”, a w Bahrajnie „antyrządowe”. W panelu dyskutantów może trafić się prorosyjski ekspert, ale jego poglądy zostaną przykładnie zdyskwalifikowane lub wyśmiane. Ministrowie bywają ostro przepytywani, ale ostatnie słowo zawsze należy do nich. W przypadku koronawirusa linia BBC generowała i podtrzymywała zbiorową

W przypadku koronawi­ rusa linia BBC generowała i podtrzymywała zbiorową pandemiczną psychozę. Do studia nie dopuszczano krytyków antycovidowej polityki rządu, nie urządza­ no debat z ich udziałem. ju dobrotliwej i życzliwej ciotki, stała się nieznośną, dyscyplinującą niańką traktującą widzów i słuchaczy jak idiotów, których trzeba upominać, by zapobiegali szerzeniu się wirusa, myjąc ręce, nie dotykając twarzy, a nawet instruować, jak uprawiać seks. Program Newsbeat BBC1 zasięgnął w tej mierze opinii organizacji Terrence Higgins Trust, zajmującej się promocją seksualnego zdrowia. BBC podpisało się pod zaleceniami Trustu, by w trakcie zbliżenia

partnerzy nie całowali się, byli zamaskowani i unikali pozycji „na misjonarza”. A w ogóle najlepiej, by poprzestali na samogwałcie, bo najbezpieczniejszy.

W

cześniej BBC dało się poznać jako propagator lewackich bredni o kilkudziesięciu „tożsamościach płciowych”, głosząc takie treści w programie dla dzieci. Innym kuriozum był 5-punktowy przewodnik, jak przeżyć święta w towarzystwie wyznawców wirusowych „spiskowych teorii”. Wygląda na to, że rząd Borisa de Pfeffela Johnsona nie jest dłużej skłonny tolerować BBC w obecnym kształcie, bo zapowiedział, że do 2027 r. zlikwiduje roczny abonament (licence fee), który każde gospodarstwo domowe musi zapłacić za telewizor. Uciec przed tym nie sposób, np. zmieniając adres, bo wprawdzie nie ma obowiązku zameldowania, ale jest obowiązek rejestrowania wyborców, a ich spis jest publicznie dostępny. Obowiązuje domniemanie, że każdy chce telewizor mieć, a ktoś nieposiadający go musi postarać się o zwolnienie z opłaty. Ale i tak co jakiś czas będzie pytany listownie, czy nie zmienił zdania i biada mu, jeśli taki list zostawi bez odpowiedzi. Doniesienia sugerują, że w okresie pandemicznego zamknięcia, gdy wydawało się, że ludzie zmuszeni do siedzenia w domu chcąc nie chcąc będą spędzać więcej czasu przed telewizorem – stało się odwrotnie. W maju 2021 r. parlamentarna komisja rachunkowości ogłosiła, że ok. 200 tys. gospodarstw domowych rocznie zrzeka się telewizora i abonamentu. Być może zostało to odnotowane w rządowym resorcie kultury, który doszedł do wniosku, że w okresie nadciągającej drożyzny, wyższych podatków i drożejącego kredytu trudno będzie przekonać ludzi, że propaganda BBC warta jest subsydiowania sumą 3,7 mld funtów rocznie. Plany resortu przewidują, że roczny abonament 159 funtów (218 $) zostanie zamrożony na dwa lata, po czym będzie stopniowo eliminowany. Dyrekcja Beebu ostrzegła, że będzie mniej nowych produkcji,

a ich jakość będzie niższa. Tym bardziej, że konkurencja Netflixa, Disneya i Sky wgryza się w tzw. market share. Innymi słowy: kres cywilizacji, jaką znamy. Jednym z powodów, dla których poczciwa ciotka stała się nielubianym ministerstwem prawdy, są finansowe skandale na tle kumoterstwa. Dyrektor generalny George Entwistle, który ustąpił w 2012 r. w następstwie afery Jimmy’ego Savile’a, gwiazdora o niezdrowym pociągu do chłopców, otrzymał odprawę 450 tys. funtów, a dyrektorem był niespełna 54 dni. Beeb przyznało, że abonenci są oburzeni i obiecało, że w przyszłości odprawy nie będą przekraczać 150 tys. funtów.

N

ie był to bynajmniej odosobniony przypadek. W latach 2009–2012 odchodzącym bądź zwalnianym menedżerom korporacja wypłaciła ponad 25 mln funtów, w tym zastępcy dyrektora generalnego Markowi Byfordowi 1 mln 22 tys. funtów. Oficjalnym wytłumaczeniem tych zawrotnych odpraw kalkulowanych w odniesieniu do zarobków było to, że BBC musi konkurować z sektorem mediów prywatnych, aby nie podkupił fachowców. Jednak gdy Byford był „do wzięcia”, żadne medium prywatne nie wykazało zainteresowania zatrudnieniem go. Wśród przyczyn utraty publicznego zaufania Beebu wymienia się też chęć bycia na fali rozmaitych nowinek bez względu na ich meritum. W ostatnich latach korporacja bardzo się uwrażliwiła na punkcie tzw. woke, czyli domniemanych przywilejów białej rasy i rzekomej dyskryminacji kolorowych, promując swoiście pojmowaną sprawiedliwość społeczną, równość, różnorodność i genderyzm. Stacja ma dział „twórczej różnorodności” kierowany przez June Sarpong, zarabiającą 75 tys. funtów rocznie za pracę na pół etatu. Polityczna poprawność posunięta jest tak daleko, że BBC nakręciła serial o Robin Hoodzie bez kluczowej postaci – mnicha Tucka. Kult różnorodności i wielopłciowości nie przełożył się na przyciągnięcie nowych odbiorców, a zniechęcił tradycyjnych, na ogół nastawionych konserwatywnie. Korporację porównano do Titanica pełną parą podążającego na złomowisko prywatyzacji. Rząd zachowa jednak kontrolę nad co cenniejszymi częściami liniowca: Światowym Serwisem – międzynarodową operacją propagandową oraz Media Action – organizacją formalnie charytatywną o charakterze oświatowym, szkolącą dziennikarzy, głównie w krajach rozwijających się, co jest ważnym elementem budowania agentury wpływu i aranżowania rozmaitych kolorowych rewolucji. K


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.