Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 23 | Maj 2016

Page 1

Maj · 2O16

nr 23

U

G A Z E T A

R

I

E

R

w tym 8% VAT

5 zł

N I E C O D Z I E N N A

Rok w wielkiej polityce

W

Alicja w Krainie Czarów czyli kompromis po angielsku Przysłowiowa flegma, rozmowy o pogodzie, absurdalne poczucie humoru i skłonność do kompromisów – czy jest czego zazdrościć Brytyjczykom? Bernadette Sałkowska o bolesnej genezie angielskich cech narodowych.

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

U

roczysty pogrzeb „Łupaszki” był najbardziej wzruszającym i najważniejszym elementem obchodów 1050-lecia chrztu Polski. Wprawdzie przemówienie prezydenta Andrzeja Dudy przed Zgromadzeniem Narodowym zrobiło wielkie wrażenie, ale pogrzeb bohatera 65 lat po męczeńskiej śmierci, w którym uczestniczyło tysiące ludzi, dał prawdziwe świadectwo trwania Rzeczpospolitej. Jeśli zachowaliśmy pamięć, jeśli potrafimy po tak wielu latach oddać hołd i krzyczeć „Cześć i chwała bohaterom!”, to znaczy, że nie powiodły się 65-letnie usiłowania zerwania więzi. Że najprostsze, podstawowe wartości, takie jak wolność, honor, patriotyzm, poświęcenie zachowały swoje znaczenie i treść. A właśnie o te wartości toczy się wojna. Ta wojna dotyczy źródeł. 65 lat prania mózgów – najpierw kaci, potem więzienia, prześladowania, kłamstwa, a na końcu cukierki niepamięci – i nagle wobec tych 65 lat staje prezydent Polski i mówi do Pułkownika i do wszystkich słuchających, że to On i pozostali Żołnierze Wyklęci zachowali się jak trzeba. Pogrzeb „Łupaszki” to wielkie wydarzenie. Obecność prezydenta, wojska, harcerzy, strzelców, kibiców, Polaków ze wszystkich stron kraju, salwa honorowa – są jednoznaczne. Możemy powiedzieć naszym przeciwnikom: my zgromadziliśmy się wokół bohatera, a wy – gdzie jesteście? My jesteśmy tam, gdzie II Rzeczpospolita, gdzie rycerski etos – a wy? Nawet nie musimy zadawać tego pytania, bo siła prawdy jest potężniejsza niż każdy piar i kłamstwo, nawet wzmocnione wspólnym głosem trzech byłych prezydentów. K Kurier Wnet jest wspierany przez

Radio Wnet nadaje w Internecie, a poranków Wnet można słuchać na antenach rozgłośni partnerskich: Radio Warszawa 106,2 FM Radio Nadzieja 103,6 FM od poniedziałku do piątku w godz. 7:07 - 9:00 W prenumeracie krajowej – 2x więcej Kuriera – 44 strony! Zamów: www.kurierwnet.pl U

G A Z E T A

R

I

E

R

N I E C O D Z I E N N A

t

‒a

b ‒ a

‒ r ‒ a ‒ r ‒ a b ‒

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

w ‒ i ‒ ę ś ‒

K

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A

W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

N I E C O D Z I E N N A

Ł ‒‒ Ó ‒‒ D ‒‒ Z ‒‒ K ‒‒ I

G A Z E T A

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

N I E C O D Z I E N N A

Wydawcą Kuriera Wnet są Spółdzielcze Media Wnet Zostań właścicielem mediów prawdziwie publicznych. Każdy udziałowiec ma jeden głos, niezależnie od liczby zakupionych udziałów, a cena jednego udziału wynosi 10 zł.

www.mediawnet.coop

Z Pawłem Kukizem, muzykiem, kandydatem na prezydenta RP, posłem na Sejm, przewodniczącym Klubu Poselskiego Kukiz’15 rozmawia Krzysztof Skowroński.

fot. Maria skowrońska

9

USA robią nas na szaro O zagrożeniach, jakie stwarza dla Unii Europejskiej, a szczególnie dla Polski, negocjowany właśnie traktat gospodarczy między UE a USA, mówi Leokadia Oręziak – ekonomistka, profesor zwyczajna w Katedrze Finansów Międzynarodowych SGH, w rozmowie z Łukaszem Jankowskim.

Od trzech lat trwają negocjacje w sprawie TTIP, czyli traktatu gospodarczego między Unią Europejską a USA. Już 3,5 miliona Europejczyków podpisało się pod protestami przeciwko niemu. Czy rzeczywiście jest przeciwko czemu protestować? Oczywiście. Ta umowa będzie krzywdząca dla wielkich mas ludzi w Unii Europejskiej, ale pewnie też dla znacznej części społeczeństwa amerykańskiego. Protest wobec niej trwa po obu stronach Atlantyku, ponieważ ona została wymyślona i jest realizowana w interesie wielkich korporacji, które handlują między sobą. A całe społeczeństwa padną ofiarą tego, w szczególności w Unii Europejskiej, której dotychczasowe standardy dotyczące ochrony pracownika, konsumenta, środowiska naturalnego, zdrowotności produktów ulegną degradacji. Nawet jeśli ta umowa pomoże, jak się mówi, jakimś nielicznym małym i średnim przedsiębiorstwom, to jakim kosztem? One są listkiem figowym, który ma zasłaniać tę wielką zmianę, która miałaby wyniknąć z tego układu.

Ale być może jest tak, że w globalizującym się świecie pojedyncze gospodarki nie mają szans na przetrwanie i trzeba te bariery powoli likwidować. Ale to nie jest sposób na to, żeby umacniać gospodarki poszczególnych krajów. To zostało wymyślone, jak mówią Amerykanie, przeciwko Chinom, przeciwko Rosji, ale to jest też tylko zasłona dymna. Po prostu korporacje chciałyby pomnożyć swoje zyski, obniżając standardy, które chronią prawa konsumenta, obywatela, pracownika. To, co dla nas jest prawem, chroni nasze bezpieczeństwo, bezpieczeństwo żywności czy środowiska, dla nich jest kosztem – bo trzeba dostosować się do wymagań i norm i w ten sposób wzrastają koszty, a oni przecież nie chcieliby ich ponosić, tylko mieć większe zyski. I w takim kierunku to idzie – zredukować to, do czego ludzie się przyzwyczaili przez dziesiątki lat, zwłaszcza w Unii Europejskiej. Bo w ten sposób życie korporacji będzie łatwiejsze. Siłą rzeczy to przyczyni się do dalszego wzrostu nierówności społecznych, które w świecie, także w krajach wysoko rozwiniętych, są ogromne. To będzie kolejny krok w tym kierunku. Wiąże się z tym wielkie zagrożenie dla polskiego rolnictwa, o czym trzeba wyraźnie mówić. Są doświadczenia z takim porozumieniem o wolnym handlu. Ponad 20 lat temu został zawarty układ NAFTA, porozumienie o wolnym handlu między Stanami Zjednoczonymi, Meksykiem i Kanadą. Na tym szczególnie ucierpiał

Meksyk, chociaż np. w Stanach Zjednoczonych utracono ponad milion miejsc pracy. Meksyk ucierpiał zarówno jeśli chodzi o rolnictwo, jak i przemysł. Rolniczo Meksyk był samowystarczalny, natomiast po tym, jak zostały bezwarunkowo otwarte granice dla napływu produktów żywnościowych rolnictwa o charakterze przemysłowym, o niskich kosztach, silnie subsydiowanego przez państwo, nastąpiła ruina ponad dwóch milionów gospodarstw. Kilka milionów Meksykanów musiało opuścić tereny wiejskie i szukać innego miejsca do życia. Stąd wielka nielegalna emigracja do Stanów Zjednoczonych i tam skazanie się na poniewierkę. Meksyk uzależnił się od importu ze Stanów Zjednoczonych, bo tani import (soja, pszenica, różne produkty rolne) spowodował drastyczny spadek cen na rynku i pogorszenie sytuacji miejscowych przedsiębiorstw, gospodarstw rolnych, na ogół rodzinnych. Rynek został zalany amerykańskimi towarami, gospodarstwa meksykańskie zbankrutowały w dużej części, ludzie stracili pracę. Z kolei kiedy ceny żywności na rynku światowym po kryzysie bardzo poszły w górę, niektóre się nawet podwoiły, okazało się, że społeczeństwo meksykańskie nie jest wystarczająco zasobne, żeby ciągnąć ten import ze Stanów Zjednoczonych w takiej ilości, jaka jest potrzebna. Czyli na skutek zmian na rynku światowym, w Meksyku nastąpiło utrudnienie dostępu do żywności, powstało ogromne niedożywienie. Tak więc recepta na zrujnowanie rolnictwa jest prosta – otworzyć granice, dopuścić masowy import tanich produktów amerykańskich, tego rolnictwa przemysłowego, doprowadzić do bankructwa miejscowych rolników i być skazanym na import, a jak ceny na rynkach światowych skoczą w górę, zostać bez żywności. To jest po prostu zagrożenie dla bezpieczeństwa żywnościowego. Wszelkie analizy potwierdzają, że rolnictwo europejskie, w tym także polskie, zostanie silnie poszkodowane tym układem. Dotychczas import wołowiny, wieprzowiny, kurczaków i innych produktów z USA jest, można powiedzieć, śladowy. Unia Europejska nie dopuszczała do ich importu przede wszystkim dlatego, że zdecydowana większość z nich, ponad 90%, jest hodowana przy użyciu hormonów wzrostu. Takie mięso jest uznawane za rakotwórcze. No, ale w Stanach Zjednoczonych to jedzą. Można oczywiście spytać, dlaczego jedzą? To jest jedzenie przeznaczone dla tzw. zwykłych ludzi. Bo oczywiście w USA jest żywność bardzo dobrej jakości, ekologiczna, ale dostępna dla tych najbogatszych, reszta je produkty rolnictwa przemysłowego.

I oni chcą tymi produktami zalać też Europę. My po prostu nie damy rady wygrać w tym wyścigu. Nawet najdłuższe okresy przejściowe w pewnym momencie się skończą i zniknie nasze bezpieczeństwo żywnościowe. Nastąpią dramatyczne zmiany na wsi, bo nawet raporty publikowane przez Parlament Europejski pokazują, że import ze Stanów Zjednoczonych wzrośnie bardzo mocno, a w odwrotną stronę, żebyśmy jako Unia Europejska mogli sprzedawać więcej – śladowo. Nie damy rady konkurować z ich tanimi produktami. To, że Amerykanie przyzwyczaili się do jedzenia produktów z hormonami, tych kurczaków dezynfekowanych chlorem, to jest ich sprawa, ale my tego nie chcemy. W Europie chcemy mieć inną żywność. Ja widzę to jako poważne zagrożenie dla dotychczasowej wspólnej polityki rolnej, która w Unii jest realizowana od kilkudziesięciu lat, a której celem głównym jest zapewnienie bezpieczeństwa żywnościowego przez stosowanie określonych mechanizmów. To się dotychczas sprawdzało, więc powstaje pytanie: „dlaczego nam to robią?”. Jak rozumiem, ten cały traktat to nie tylko zniesienie ceł, ale także fitosanitarnych obostrzeń, którymi my jako Europa chronimy się przed importem żywności ze Stanów. O co jeszcze w nim chodzi poza cłami, poza tymi barierami? Będąc w Brukseli, miałam okazję posłuchać, jak oni to robią. Trudno powiedzieć, czym oni się kierują, dążąc do tak wielkiej liberalizacji dostępu do unijnego rynku. Przecież nie da się w takiej masie produktów rolnych przepływających do Unii dopilnować standardów, do których jesteśmy przyzwyczajeni, sprawdzić, czy nie serwują nam żywności modyfikowanej genetycznie. Ten układ polega po prostu na tym, że my mamy zrezygnować ze swoich wymagań, bo w przeciwnym razie oni nie będą nam w stanie sprzedawać tego, co produkują. Ta wielka masa żywności złej jakości, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni, jest przeznaczona dla części społeczeństwa o niskich dochodach. To jest śmieciowe jedzenie dla nich. Dla bogatych jest jedzenie ekologiczne. I w Unii Europejskiej, i w Stanach Zjednoczonych. Ja uważam, że potraktowanie tak wielkiej masy społeczeństwa czymś takim jest nieprzyzwoite, bo ludzie się przed tym nie obronią. Nie będą w stanie tego rozpoznać, zważywszy że żywność modyfikowana genetycznie w Stanach Zjednoczonych nie jest oznakowana. I tutaj tak samo. Może ona do nas napłynąć i nawet nie będziemy o tym wiedzieli. Jak się tak

n u m e r z e

szeroko otwiera drzwi, to będzie jak z Meksykiem. Nie bronimy swojego – będziemy więc ponosić niebotyczne, złowrogie skutki tego stanu rzeczy. Ale rolnictwo to jest tylko jedna rzecz, gdzie takim, można powiedzieć ukrytym sposobem próbuje się znieść istniejącą ochronę. Wymagania Unii dotyczące ochrony konsumenta i ochrony środowiska są wyższe niż w Stanach Zjednoczonych. Inna jest też ochrona rynku pracy, praw pracowniczych. Produkty z USA są tanie, bo po pierwsze, jest tam tańsza energia, wyższa wydajność pracy, a do tego tam za bardzo nie muszą dbać o prawa pracownicze, bo Stany Zjednoczone nie ratyfikowały większości konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy. Stąd mają możliwości sprzedawania taniej wszystkiego. A co my w obliczu tej wielkiej nawały możemy zrobić? Trzeba będzie dalej redukować koszty pracy, które przecież w Polsce już i tak należą do najniższych w Unii Europejskiej. I ograniczać prawa pracownicze. Tak, znowu ograniczać. To jest równanie do dna, ale żeby w tym wyścigu jakoś wygrywać, trzeba być konkurencyjnym na poziomie Chin. Czyli równać do poziomu chińskich płac. Ponieważ nie jesteśmy w stanie tego zrobić, trzeba będzie dalej przenosić produkcję, a to jest dalsza utrata miejsc pracy na skutek tej gigantycznej konkurencji, która rysuje się na horyzoncie. Stany Zjednoczone to jeden z największych eksporterów na świecie. Z nim trudno będzie wygrać nawet Niemcom, bo to, że w Niemczech podpisało się najwięcej osób przeciwko TTIP, coś nam mówi. Niemcy powinny sobie z takim traktatem najlepiej poradzić. A oni tam boją się najbardziej, bo oczywiście wygrają wielkie niemieckie korporacje, ale zwykli ludzie stracą. To w nich uderzy to, że ta konkurencja ostatecznie będzie skutkować równaniem w dół ochrony pracowniczej i wszelkich wymagań. Bo będzie to wymuszało redukowanie wymagań w stosunku i do bezpieczeństwa produktów, i do ochrony środowiska – to wszystko jest koszt dla korporacji, a one po prostu chciałyby mieć te koszty niższe. Więc to będzie zagrożenie dla nas wszystkich. W negocjacjach przyjęto zasadę podstawową tzw. wzajemnego uznawania norm, czyli mówiąc krótko: jeśli w USA w odniesieniu do jakiegoś produktu obowiązują niższe wymagania bezpieczeństwa, to jeśli jest on w Stanach sprzedawany legalnie, można go także bez odrębnego zezwolenia sprzedawać Unii, mimo że w Unii normalnie nie byłby dopuszczony do sprzedaży. I oczywiście my Dokończenie na str. 2

5

Dookoła Bolka 99,99% Polaków nie znało wtedy w ogóle prawdziwego Wałęsy. Dla nas wszystkich nie był to człowiek z krwi i kości, lecz żywy symbol Solidarności. Jerzy Biernacki walczy z polską skłonnością do dezynwoltury w sprawach zdrady i zdrajców.

8

Dla nas Szekspir się nie starzeje „Wczytajcie się w materię dramatów Szekspira i znajdziecie tam sposób na zrozumienie własnego cierpienia, nawet jeśli to jest fizyczny ból”. Z profesor Małgorzatą Grzegorzewską, szekspirologiem, rozmawia Antoni Opaliński.

10-11

Nie mam skrzydeł Wszystko, co miałem do rozwinięcia, rozwinąłem. Nie mogę narzekać, żeby cokolwiek złego stało się w moim życiu. Michał Lorenc ze szczerością opowiada Luizie Komorowskiej o swoim szczęściu życiowym i radości z tworzenia muzyki.

12

Kulisy tajnej władzy (iv) „Oddałem się na służbę Polsce, krajowi mojemu od kilku pokoleń. Marzeniem moim jest być też agentem Europy”. Alfred Znamierowski o roli w tworzeniu rządu światowego Jerzego Rettingera, tajemniczej postaci polskiej i międzynarodowej dyplomacji.

15

O „Historii Roja” Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie zerwanie z „pedagogiką winy”, karmiącą pokolenie III RP. Jest to film o HONORZE. Krzysztof Tracki broni „Historii Roja” Jerzego Zalewskiego przed lewicową krytyką.

17

ind. 298050

K


kurier WNET

2

Z·POLSKI

Dokończenie ze str. 1

USA robią nas na szaro Europejskiej decydować, są przyzwyczajeni do wygodnego życia, bardzo podatni na korupcję. I nie trzeba wielu skorumpować, żeby ten układ został uchwalony, a pamiętajmy, że większość, powiedzmy 90% postanowień tego układu, będzie ostatecznie zatwierdzał Parlament Europejski, a jedynie niewielką część, jakieś 10%, kraje członkowskie. Tak że nawet jak któryś z nich nie zatwierdzi, to i tak wejdzie w życie te 90%. A parlamentarzystów europejskich nie ma tak wielu do przekonania. Tym bardziej, że Komisja Europejska potrafi działać bardzo skutecznie. Jeszcze przed rozpoczęciem negocjacji przeprowadziła wiele spotkań z lobbystami wielkiego biznesu i praktycznie nie miała spotkań ze stroną społeczną, z ludźmi, którzy reprezentują związki zawodowe czy inne organizacje chroniące środowisko czy bezpieczeństwo konsumenta. Jakieś 95% to były spotkania z lobbystami. Więc zaufanie do Komisji Europejskiej zostało bardzo nadszarpnięte. I nie widzę powodów, żeby to zaufanie wróciło. Raczej mam najgorsze obawy, że po prostu ten układ oni sami wymyślili i wynegocjują to dla siebie, i dla siebie uchwalą, a reszta będzie musiała ponosić tego konsekwencje.

USA robią nas na szaro

Skoro ten traktat zawiera przyzwolenie na nierówne zasady gry, to dlaczego polskie władze, dlaczego pan premier Morawiecki tak pochlebnie o nim się wypowiada? Gdzie tkwi haczyk? Nie mam żadnych kontaktów z obecnymi władzami, więc nie wiem, dlaczego tak robią. Dla mnie to jest niezrozumiałe. Co najwyżej mogę spekulować, jakie warunki stawiają nam Stany Zjednoczone, co chcemy w relacjach nimi osiągnąć. Mam swoją teorię, ale nie chcę jej tutaj prezentować. Chciałabym mieć nadzieję, że Polska jest mimo wszystko suwerenna, że nie ulegniemy tak łatwo, bo to by była kontynuacja neoliberalnych przemian zapoczątkowanych ćwierć wieku temu, które doprowadziły do takiego stanu, jaki jest, do wysokiego strukturalnego bezrobocia, niskich płac. Nie bez powodu obecny rząd podjął próby tworzenia własnej polityki przemysłowej, żebyśmy jakoś odbudowali przemysł i stworzyli stabilną podstawę rozwoju. Ale jak układ TTIP wejdzie w życie, to możemy się pożegnać z niezależną polityką przemysłową. Wtedy w ogóle nie będzie mowy, żeby państwo coś mogło wspierać, żebyśmy mogli promować coś swojego. Po prostu nie wygramy w tym wyścigu i będziemy dalej skazani na tę rolę, którą mamy obecnie. Nigdy się z niej nie wyrwiemy, nie umocnimy swojej pozycji. Jeszcze nie tak dawno słyszałam wypowiedź ministra rolnictwa, że nie zgadzamy się na ten układ, więc było dla mnie zaskoczeniem, kiedy usłyszałam z najwyższych kręgów rządowych, że jednakowoż będziemy go popierać. Krótko mówiąc, nie jest to dla mnie zrozumiałe, zważywszy na skalę zagrożeń. Są analizy mówiące, że Polska będzie wielkim przegranym tego porozumienia. To, że parę naszych przedsiębiorstw będzie w stanie coś sprzedawać na rynek amerykański – co to dla nas za pociecha? Trzeba powiedzieć, za jaką cenę uzyskamy tę korzyść, ile to nas będzie kosztować jako państwo. Wygląda na to, że zanim zostaną wydane jakiekolwiek akty prawne na szczeblu Unii, trzeba będzie uzyskać zgodę gremium złożonego z przedstawicieli wielkiego biznesu. Jeśli oni uznają, że to będzie oddziaływało negatywnie na handel transatlantycki, niczego nie będzie można uchwalić. A że miałoby to służyć poprawie bezpieczeństwa produktów czy zdrowotności społeczeństwa – co ich to obchodzi! Ich celem jest osiągnięcie jak największych zysków dla elity, właścicieli korporacji, których tak naprawdę w tym handlu transatlantyckim jest bardzo niewiele – kilkanaście tysięcy korporacji, z tego wiodących może kilkaset. I to jest robione dla nich. Myślę, że wielki biznes jest wystarczająco silny, żeby pozyskać poparcie polityków. Ci, którzy będą w Parlamencie Europejskim czy w Radzie Unii

K

U

G A Z E T A

R

I

Oby się nie zawiedli!

Jolanta Hajdasz

Jadwiga Chmielowska

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

T

M

ak, wiem, że tym razem obrońcy życia mają odmienne zdanie i że w Sejmie złożono projekt ustawy bardziej radykalny niż stanowisko polskiego Episkopatu, nieodmiennie opowiadającego się za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tak, wiem, że w projekcie zapisano kary więzienia dla kobiet usuwających ciążę, czyli, mówiąc jednoznacznie – kary więzienia dla matek zabijających własne dzieci. Tak, pamiętam, że ten spór zapoczątkował upadek poprzedniego rządu PiS i że to wyjątkowo ostry spór polityczny. Ale projekt jest i jest szansa na likwidację okrutnego prawa, dopuszczającego zabicie niewinnego, bezbronnego człowieka. Przez lata wmawiano kobietom, że to nic takiego i że aborcja jest rozwiązaniem problemu nieplanowanej, trudnej ciąży, gdy dziecko może być chore lub

gdy zostało poczęte w wyniku gwałtu... Za komuny przekonywano, że można tak usuwać prawie każdą ciążę, by uniknąć kłopotów z finansami czy trudności życiowych w powiększającej się rodzinie. Do ilu ludzkich tragedii nigdy by nie doszło, gdyby przestraszona rozwojem sytuacji matka otrzymała życzliwą pomoc, a nie rady lekarza-aborcjonisty. Czasem wystarczy jedna, dwie rozmowy, zwykłe „nie zostaniesz sama” i wraca rozsądek, i można zaakceptować nowego, małego człowieczka i wszystko, co zmienia w naszym życiu. Dlatego podpisuję się pod projektem „Stop aborcji” i wierzę, że na etapie prac w sejmowych komisjach zniknie z niego zapis o karaniu kobiet, a Polska stanie się krajem naprawdę chroniącym życie wszystkich swoich obywateli. Także tych poczętych, choć jeszcze nienarodzonych. Zdrowych i chorych. K

ija 95 rocznica wybuchu III Powstania Śląskiego, dzięki któremu znaczna część Górnego Śląska wróciła do Polski. W nocy z 2 na 3 maja 1921 r. pow­ s­tańcza Grupa Destrukcyjna „Wawelberga” wysadziła mosty kolejowe i drogowe na dalekim zapleczu planowanej linii frontu. Niemcy nie mogli dosyłać posiłków. Powstańcy doszli do Odry, jak zamierzali, w ciągu kilku dni. Niestety przez zdradę polityka został wycofany jeden z frontowych oddziałów i pod naporem niemieckim Ślązacy musieli się wycofać. Pułk Fojkisa został zdziesiątkowany. O rocznicy władze województwa zapomniały. Nie ma uroczystych obchodów. Wprost przeciwnie, Sejmik Śląski jednogłośnie przyjął schlesierską uchwałę.

Ślązacy w wyborach nie poparli RAŚ, ale wybrani przez nich politycy nie przejmują się elektoratem. Nie wiem, co o tym sądzi prezes PiS Jarosław Kaczyński, choć powiedział na Śląsku prawdę, że „śląskość odcinająca się od polskości stanowi ukrytą opcję niemiecką”. Ciekawa jestem, czy i jakie konsekwencje poniosą regionalni politycy PiS za dobór kadr i podejmowane decyzje. Jak dotąd z PiS na Śląsku są usuwani przyzwoici ludzie, którym nie można zarzucić schlesierskich skłonności. Martwi mnie kadra polityczna na Śląsku. Wyborcy chcieli zmian, zaufali PiS, który głosił gruntowną zmianę funkcjonowania państwa, ratowanie polskiej własności, odbudowę przemysłu, powrót sprawiedliwości i nadziei na normalność. Oby się nie zawiedli! K

R e k l a m a

Jak rozumiem, traktat TTIP może być porównywany z traktatem NAFTA. Pani Profesor powiedziała, że w tym wypadku straciła i gospodarka amerykańska, i meksykańska. Tracą na tym pracownicy, bo jak się nie chroni rynku, to ta gigantyczna konkurencja powoduje konieczność obniżania kosztów. Ktoś powiedział, że zniesienie barier w dostępie do rynku USA mogłoby bardzo pomóc meksykańskiemu przemysłowi, ale tam te produkty napotykają produkty z Chin, a jak można wygrać z Chinami? My też nie wygramy z nimi w taki sposób, że będziemy bez końca redukować koszty pracy. Rozwiązanie powinno być takie, jak działo się przez dziesiątki lat na szczeblu Światowej Organizacji Handlu, gdzie równoprawny udział w porozumieniach miały i kraje rozwijające się, i wysoko rozwinięte. A tutaj kraje wysoko rozwinięte tworzą elitarne warunki tylko dla siebie, i to dla garstki ludzi z tych krajów. Więc to ewoluuje w złym kierunku. Nie poszukuje się rozwiązania, które by poprawiło ten świat. Bo poza nawiasem zostaje wielka liczba państw, chociażby Afryka, gdzie takie regionalne umowy jak TPP czy NAFTA nie pomagają, tylko stawiają je w gorszej sytuacji i to jest jedna z przyczyn, dlaczego tam panuje taka bieda, powstają masowe emigracje. Jest też coś, co i nas powinno mocno niepokoić: brak demokratycznych procedur przy tworzeniu założeń tej umowy i jej filozofia – że tutaj zwykli ludzie praktycznie nic nie mają do powiedzenia, mogą co najwyżej protestować. Robią to, ale czy wielki kapitał będzie wrażliwy na te protesty, trudno powiedzieć. Czy rzeczywiście ta fala protestów odbija się jak od ściany? Trzy lata trwają negocjacje i nikt się nie ogląda na głosy sprzeciwu? Na razie rzeczywiście na to wygląda, że wielki kapitał dalej sobie negocjuje, bierze w tym udział Komisja Europejska, która też reprezentuje wielki kapitał, ale działają jeszcze czynniki, o których nie wiemy. Natury geopolitycznej. Możemy tylko zgadywać, dlaczego tak jest. Obawiam się, że szykuje się jakaś bardzo dramatyczna zmiana, ale poza wielkimi korporacjami biorą w tym udział siły, których możemy się tylko domyślać i w ogóle trudno na ten temat coś mówić.

Cedrob S.A. jest firmą z wieloletnią tradycją. Dziś, dzięki dużym nakładom finansowym na nowoczesną technologię oraz innowacyjne rozwiązania jest liderem w produkcji mięsa i przetworów drobiowych na rynku krajowym i zagranicznym.

www.cedrob.com.pl

Dziękuję bardzo Pani Profesor za rozmowę. K

E

N I E C O D Z I E N N A

R

Redaktor naczelny

Libero

Projekt i skład

Redakcja

Zespół

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński Magdalena Uchaniuk Maciej Drzazga Antoni Opaliński Łukasz Jankowski Paweł Rakowski

Lech R. Rustecki Spółdzielczej Agencji Informacyjnej

Wojciech Sobolewski

Stała współpraca

Wiktoria Skotnicka reklama@radiownet.pl

Korekta

Dystrybucja własna Dołącz!

Wojciech Piotr Kwiatek Magdalena Słoniowska

dystrybucja@mediawnet.pl

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

Data wydania

30.04.2016 r.

Nakład globalny

10 670 egz.

ISSN 2300-6641 Numer 23 MAJ 2016

ind. 298050

ze swoimi wyższymi normami u nich nie wygramy, bo po co kupować coś, co wiąże się z wyższymi normami, wyższymi kosztami, kiedy oni mają swoje niższe? Zatem nie wygramy na ich rynku, ale oni wygrają na naszym. W efekcie będzie się trzeba pozbyć tego, czego Unia dorabiała się przez dziesiątki lat, harmonizując swoje ustawodawstwo tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo. Owszem, jakieś nieliczne rzeczy w negocjacjach są harmonizowane, uzgadnia się jakiś wspólny mianownik. Ale to jest równanie do minimum, co w praktyce może oznaczać obniżenie wymagań. W odniesieniu zaś do większości spraw nie ma żadnych negocjacji, po prostu przyjmuje się zasadę wzajemnego uznawania, i koniec. Oni nie będą musieli ubiegać się o żadne certyfikaty, wystarczy, że produkty są w Stanach legalnie sprzedawane.

Stop! aborcji


kurier WNET

3

W olna · europa Panama kojarzy się we Francji z kapeluszem i z korupcją. Przed stu dwudziestu laty milionerzy Cornelius Hertz i Jakub Reinach przekupili deputowanych Zgromadzenia Narodowego, aby piali hymny na cześć bezwartościowych akcji Kanału Panamskiego. 70 000 drobnych ciułaczy uwierzyło deputowanym i utopiło swe oszczędności w mętnych wodach środkowoamerykańskich. Wszyscy posłowie brali łapówki od aferzystów. Tylko jeden się przyznał. Poszedł do więzienia. Od czasu Skandalu Panamskiego Paryż w języku Pigallu nazywa się Panamą – Paris Paname – miasto złudzeń i rozczarowań. W niedzielę 3 kwietnia wybuchła nowa afera panamska o zasięgu globalnym. 214 488 spółek offshore służy do ukrycia brudnych pieniędzy, 15 579 z nich stworzyły wielkie banki dla swoich klientów. Tych grup bankowych jest tyle, ile dni w roku: 365. W Panamie brudne pieniądze pierze się, wyżyma i suszy. Odkryto biliony dolarów podległych opodatkowaniu, co najmniej 32 głowy państw zamieszane w kryminalne kombinacje. Radość zapanowała wśród ludu: mur milczenia padł. Biedni się teraz wzbogacą i odzyskają część chudoby, bogatym ukradzione fortuny będą odebrane i przeznaczone na wymiar sprawiedliwości, któremu we Francji brakuje nawet papieru do pisania wyroków, mafie splajtują, a handlarze narkotyków pójdą z torbami. Wybuduje się dla nich nowe więzienia, bo obecne, przeludnione, już nie przyjmują. Miliony bezrobotnych znów staną przy maszynach. Świat się odrodzi.

A co na to świat? A świat się śmieje. „Błysnęło, zawrzało i zgasło”. Wszyscy są niewinni. Wśród podejrzanych ani jednego Amerykanina. Gdzie ci gangsterzy, wspaniali tacy?! Premier brytyjski prawie niewinny, Platini – prezes światowego futbolu niewinny, Richard Attias – drugi mąż pierwszej żony Sarkozyego niewinny, król saudyjski niewinny, podobnie jak

P

opulista Ryszard Petru był na gościnnych występach w stolicy Rzeszy. Na zaproszenie FDP, zapowiadany jako „lider opozycji w Polsce” były polityk Unii Wolności wystąpił jako mówca na 10. imprezie Fundacji Friedricha Naumanna „Mowa na rzecz wolności”. FDP to żałosny dzisiaj cień poważnej niegdyś partii politycznej w Niemczech, od której przecież jeszcze tak, wydawałoby się, niedawno zależało, kto zasiądzie w fotelu kanclerza. Dobre czasy owa partia Wolnych Demokratów, która do ubiegłego roku nosiła nazwę „Die Liberalen” (Liberałowie), ma zdecydowanie już za sobą. Tym niemniej środowisko, jakie reprezentuje (wielki biznes i kręgi uniwersyteckie), jest nadal niezwykle wpływowe i wystarczająco zamożne, by owe wpływy zatrzymywały się na granicach Republiki Federalnej. Zresztą w pełni to rozumiem: o biznes trzeba dbać zawsze i wszędzie. Zwłaszcza, jak nie przynosi on strat. Szczególnie, gdy pojawia się wizja pogorszenia „warunków ramowych”, to znaczy przywrócenia równowagi podatkowej, jaka może się okazać bolesna. Czy zgoła groźba „skrępowania mediów”, zwłaszcza tych, które należą do niemieckich wydawnictw (na marginesie: pytanie za kebab – ile procent rynku mediów w Niemczech należy do zagranicznych inwestorów?), a w Polsce stanowią one przecież większość. Tymczasem pojawia się doskonała okazja: jest nią swój człowiek nad Wisłą, gebürtiger Breslauer („urodzony Breslauer”), Ryszard Petru. Tak jak do niedawna „swym człowiekiem” był syn einer alteingesessenen polnisch-kaschubischen Familie, „starej polsko-kaszubskiej rodziny”, Donald Tusk, ale teraz już nim raczej nie jest. „Przyszły premier Polski będzie liberalny”, przekonuje strona internetowa fundacji bliskiej FDP. Cicho, sza! – szepcze teatralnie nadzieja lobby niemieckiego biznesu. Opiniotwórcza „Die Welt” tłumaczy, dlaczego liberalna jaskółka polskiej wolności (czyli Ryszard Petru) jak ognia unika etykietki „liberalna” w odniesieniu do Platformy Obywatelskiej-bis: „narodowi populiści” – pisze Richard Herzinger na łamach tej niegdyś przyzwoitej gazety, nie mogąc darować

prezydent Argentyny i sekretarz generalny Chin. Premier islandzki podał się do dymisji, chociaż niewinny, ale obraził się; prezydent Ukrainy Poroszenko niewinny, wiadomo było z góry. Dominikowi Strauss-Khanowi jedno mniej, jedno więcej oskarżenie nie czyni żadnej różnicy, a zresztą były Prezes Międzynarodowego Funduszu Walutowego to drobna płotka. Ale co tam płotka, nawet Dede Sardynka nieboszczyk, z którym Strauss-Khan organizował zbiorowe orgie w hotelu Carlton w Lille, także wychodzi z afery niewinny jak Królewna Śnieżka. W Polsce najcwańsi szpicle „Gazety Wyborczej” z trudem doliczyli się trzech nazwisk. I jeszcze okaże się, uwaga!, czy ich podejrzenia są zgodne z Konstytucją. Nie ma wśród nich ani pana K., ani drugiego pana K., ani trzeciego pana K., ani nawet pana G. Kule, którymi strzelała prasa inwestygacyjna, odbiły się jak piłka od muru pieniędzy.

Ogromne pieniądze ukrywają ci, którzy je posiadają. Nikt z tych ludzi wpływowych nie jest zainteresowany w nadaniu sprawie dramatycznego biegu. Odnośnie do majątków deponowanych w rajach podatkowych szczelna tajemnica jest regułą. Prawie wszędzie na świecie wielkie majątki rosły od 2008 roku szybciej niż gospodarka państw, głównie dzięki temu, że płaciły mniejsze podatki albo że nie płaciły wcale. Przed zmasowaną grabieżą ratują społeczeństwo ci, co ujawniają machlojki i prasa śledcza. We Francji minister budżetu w 2013 roku mógł, patrząc prosto w oczy telewidzom, przysięgać, że nie ma konta w Szwajcarii, bez obawy, aby jego własna administracja podatkowa o czymś się dowiedziała. Potrzeba było dziennikarzy, aby odkryli prawdę. W 2008 roku mieliśmy aferę szwajcarską. Bank Union Banque Suisse (UBS) pomógł oszukać skarby państw na 20 mld dolarów. We Francji sprawa trafiła do sądu w 2012 roku i dotąd się toczy. W 2015 Niemcy przekazali numery 38 350 nielegalnych kont klientów francuskich. Ciąg dalszy – nieznany szerokiej

sobie epitetu – „nie bez pewnego sukcesu obarczyli (liberałów) winą za wszelkie możliwe socjalne i społeczne błędy w kraju. Chyba z tej przyczyny Petru i jego partia nie chce dać sobie przyczepić etykietki »liberałowie«, licząc na to, że w ten sposób partia będzie atrakcyjna dla wielu sił – także wyborców PiS, rozczarowanych polityką rządu”. Przywołuje mi to na myśl zabiegi komunistycznych piarowców (wówczas propagandystów), którzy za żadne skarby świata nie chcieli w nazwie polskiej komunistycznej partii – dokładnie z tych samych powodów – zachować pojęcia „komunizm” w jakiejkolwiek formie. PPR brzmiała przecież lepiej! Liberalniej! I dalej „Die Welt” cytuje populistę znad Odry: „Nie używamy nazwy Liberałowie, ale Nowocześni”. Stary to numer, ale „Die Welt” chwali Petru za pomysłowość i strategię – wszak cel uświęca środki! Ale wrócę do Berlina, pod Bramę Brandenburską. Nie, nie – te środki ostrożności, ta wzmożona obecność policji w centrum stolicy Niemiec, te widoczne, niecodzienne środki bezpieczeństwa, zasieki, blokady, to nie było zabezpieczenie przed ewentualnymi atakami ze strony polskich nacjonalistów na miejsce, w którym występował Ryszard Petru, nadzieja wolności, prawdziwy Europejczyk („Niektórzy nazywają to »Europa«, ja natomiast »mój dom«”). Przyczyna jest bardziej prozaiczna. Po tym, jak Angela Merkel, lider Europy, zaprosiła tu miliony islamskich osadników, także i pod Bramą Brandenburską powiało grozą. To przecież nie Warszawa, Budapeszt, Praga czy Bratysława. Znani ze specyficznego poczucia humoru niemieccy funkcjonariusze medialni nazywają ten stan zagrożenia i lęku „kryzysem uchodźczym” i – tu się zgodzę – „zagrożeniem terrorystycznym”. Nie byliby jednak sobą, gdyby w jednym zdaniu nie dodali – „politycznego przesunięcia na prawo”. I teraz z „Die Welt”, dla której Angst (lęk, a raczej strach) niemieckiego czytelnika to rzecz święta, dowiaduje się Mehmet Meier czy Kevin Schmidt, że obok „kryzysu uchodźczego” made in Germany i „zagrożenia terrorystycznego” ze strony zaproszonych gości pojawia się równorzędny

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Koniec afery panamskiej Dziennikarka TV Elise Lucet zadała baronowej Rothschildowej kłopotliwe pytanie o 142 spółki offshore, które bank Rothschilda założył dla swoich klientów. Po czterech dniach dowiedziała się, że po 11 latach przestaje prowadzić południowy dziennik TV publicznej. publiczności. W 2013 roku była to afera „Offshore Leaks” – 122 000 spółek offshore. 130 nielegalnych kont francuskich, m.in. konto Jean-Jacquesa Augiera, skarbnika kampanii Francois Hollanda. Ciąg dalszy nieznany. 2014 – „ChinaLeaks” – 20 000 nielegalnych kont dostojników chińskiej partii komunistycznej. Rezultat? Władze chińskie zablokowały zagraniczne portale internetowe i ocenzurowały informacje. 2014 – „LuxLeaks” – ucieczka podatkowa do Luxemburga 340 wielkich spółek wielonarodowościowych: Apple, Pepsi, IKEA. Powiedzmy wyraźniej: największe spółki okradały podatkowo Europę dzięki filiom w europejskim Luksemburgu. Na skutek kompromitacji premier Luksemburga Jean Claude Juncker został prezesem Komisji Europejskiej. 2015 – „SwissLeaks” – HSBC Private Bank ukrył przed fiskusem prawie

6 mld euro francuskich klientów. Sprawa się toczy. Prawda jest taka, że od czasu kryzysu 2008 roku nic w Europie nie zrobiono. Pod pewnymi względami sprawy uległy nawet pogorszeniu.

czynnik zagrożenia: Polska! Nie, to nie żaden Polenwitz: liberalna Fundacja Friedricha Naumanna na serio pisze na swej stronie, a czytelnika przechodzą ciarki, jak publiczność na spektaklu Kabaretu Moralnego Niepokoju: – „a jak PiS dojdzie do władzy…”. Doszedł. I cytat ze strony fundacji bliskiej FDP: „Tym bardziej Fundacji także i w tym roku chodziło o to, by Mowa na rzecz wolności stanowiła widoczny znak na rzecz otwartej, demokratycznej i liberalnej Europy. I kto mógłby uczynić to lepiej niż Ryszard Petru, liberalny przywódca opozycji z Polski – z kraju, którego stosunek do Europy szczególnie ucierpiał po zwycięstwie wyborczym prawicowo-konserwatywnej partii PiS jesienią 2015 roku?”. Dramat to przy tym farsa. Fundacja zamieszcza cytaty nowoczesnego populisty, wyrażające jego głębokie myśli w rodzaju: „Młodzi ludzie to nasz kapitał. Musimy im umożliwić

spełnianie snów”. Widać wyraźnie, że tego kapitału Petru właśnie brak. A na transfer nie ma co liczyć. Lider Maximo Ryszard Petru w Berlinie uniknął gestu innej nadziei niemieckich liberałów: Radka Sikorskiego. Nie, Petru nie powtórzył Kniefall Sikorskiego przed Angelą Merkel. Hołdu Berlińskiego II nie było (aczkolwiek i publiczność była nieco inna). Petru złożył hołd nie Niemcom, a „Europie”; nie Berlinowi, lecz Brukseli – czyli Unii: „Unia Europejska jest projektem wolności”, mówił Petru (złośliwi powiedzieliby, że to przecież to samo). A może europejska młodzież ma inne sny, niż wmawia jej lider „polskiej opozycji”? Czy Petru zaczyna zdawać sobie z tego w końcu sprawę? Przecież niby rozsądnie mówi: „Widzimy głos protestu ogarniający całą Europę. Od Grecji przez Hiszpanię i Francję do Polski”. Ależ skąd, skoro na tym samym oddechu mówi: „Polityczna elita

J

a

n

B

o

Ekonomiści twierdzą, że ujawnienie kont i likwidacja egzotycznych rajów podatkowych, przynosząc gospodarce poszczególnych państw niewątpliwe korzyści, nie rozwiąże istoty problemu. Gdyż państwa europejskie, nie mogąc zatrzymać u siebie miliarderów siłą, próbują ich zwabić, tworząc dogodne warunki finansowe. Gerard Depardieu uciekł aż na Kreml, gdyż nie mógł znieść dłużej francuskiej presji podatkowej – płacił 70 do 85% swoich dochodów. Inni bogacze od dawna już siedzieli za granicą: znani aktorzy, wybitni sportowcy, gwiazdy showbiznesu.

g

a t k o

Petru nie sam w Berlinie „Die Welt”, nie znajdując u „lidera polskiej opozycji” wystarczająco dużo amunicji przeciwko rządowi w Polsce, nadrabia śródtytułami, które wyrażają zdaniem jej politycznych przyjaciół to, co „Petru by na pewno powiedział, gdyby mógł”. Jak na przykład: „Protesty w Polsce: »Idziemy w kierunku dyktatury«”.

Obecnie konkurencja międzynarodowa w dziedzinie opodatkowania wielkich przedsiębiorstw osiągnęła w Europie szczyty. Wielka Brytania przygotowuje się do obniżenia własnego opodatkowania do 17%. Wielkie banki francuskie i towarzystwa ubezpieczeniowe przeniosły od dawna swoje siedziby do Londynu. Jeżeli nic się nie zmieni, spółki przeniosą się z kolei do Irlandii, gdzie podatki wynoszą tylko 12%, albo jeszcze gdzie indziej. Są już przypadki dopłat państwa do inwestycji. Ponieważ jednak ktoś musi państwo utrzymać, urzędy skarbowe tym gorliwiej obdzierają ze skóry biedaków. Efekt jest taki, że po placu Vendome trzeba chodzić w okularach słonecznych. Inaczej blask brylantów rozłożonych na wystawach oślepia. Za to w szkołach departamentu 93 codziennie 4 tysiące godzin lekcyjnych jest nieobsadzonych z braku nauczycielj, zaś przed katedrą Notre Dame i na skwerze przy wieży św. Jakuba wolontariusze Secours Catholique – Pomocy Katolickiej rozdają bezpłatnie zupę. Od roku 2018 Unia Europejska będzie wprowadzać reformy, lecz opodatkowanie nie obejmie majątków trzymanych przez fundacje i trusty. Słowem, wprowadzimy reformy, żeby wszystko pozostało po staremu.

domaga się udekorowania dzielnej kobiety orderem Legii Honorowej. Dzięki niej skarb Francji odzyskał wielomilionowe sumy. Bankierzy przeciwnie, żądają wsadzenia niedyskretnej urzędniczki do więzienia. Sceptyczni komentatorzy ze swej strony przewidują możliwość obu rozwiązań. Ponieważ Francois Holland stara się, zwłaszcza w okresie przedwyborczym, zadowolić wszystkich, Stephanie Gibout najpierw będzie odznaczona, a następnie pójdzie siedzieć. Każdy dzień przynosi

dalszy ciąg

mają afery dla tych, którzy je ujawnili. Miliarder Pierre Bergé, właściciel „Le Monde”, potępił dziennikarzy śledczych własnego dziennika. Bradley Birkenfeld z banku UBS, Antoine Deltour, Herve Falciani ze starej afery banku HSBC pozostawieni są własnemu losowi bezrobotnych. Afera panamska ma także swoje ofiary. We wtorek 5 kwietnia dziennikarka TV Elise Lucet zadała baronowej Rothschildowej kłopotliwe pytanie o 142 spółki offshore, które bank Rothschilda założył dla swoich klientów. Po czterech dniach dowiedziała się, że od końca kwietnia, po 11 latach, przestaje prowadzić południowy dziennik TV publicznej. Co do dalszego losu Stephanie Gibout, wyrzuconej z pracy cztery lata temu przez bank UBS, zdania są podzielone. Opinia

nowej afery panamskiej. 14 kwietnia Parlament Europejski uchwalił „dyrektywę o ochronie interesów”. Dyrektywa przewiduje, że jeżeli „źródło albo dziennikarz »pogwałci« tajemnice interesów, to można od niego żądać kolosalnych sum, sięgających milionów, a nawet miliardów euro, ponieważ rekompensata musi odpowiadać szkodom, które zostały wyrządzone. W niektórych krajach można będzie nawet połączyć tę karę z karami więzienia”. Komitet obywatelski „Informować nie jest przestępstwem” przywołuje aferę „LuxLeaks”, aferę pestycydów Monsanto i skandal ze szczepionkami Gardasilu, które nigdy nie przedostałyby się do wiadomości publicznej, gdyby dyrektywa europejska wówczas obowiązywała. Przeciwko dyrektywie zaprotestowali również uczniowie i studenci. Demonstracje zaczęły się w Hiszpanii pięć lat temu, pod hasłem „Oburzcie się!”, po czym objęły Francję, chociaż formę ruchowi hiszpańskich Indignados nadała broszurka napisana przez Francuza. Bestseller światowy Stefana Hessela (1,5 mln egzemplarzy sprzedanych w samej Francji) przełożyłem na polski. Ukazał się pięć lat temu pod tytułem „Czas oburzenia”. Ówczesne władze bardzo zręcznie ukręciły łeb sprawie. Zorganizowały publiczną dyskusję Hessela z… Tadeuszem Mazowieckim. Polskiej młodzieży poręka Czołowego Polskiego Chrześcijanina wystarczyła, aby bez czytania odrzucić myśl starego francuskiego idealisty. K

w Brukseli musi odebrać młodych wyborców z protestu”. Komu? Kto? Może wykształcony erudyta Martin Schulz? Rycerski Guy Maurice Marie Louise Verhofstadt, patron Nowoczesnej? Donald Tusk, prezes „Europy”? Wolne żarty! Do tego wszystkiego „Nie będzie Europy a la carte, w której każdy członek robi, co chce” (czyżby Petru odważył się skrytykować Angelę Merkel, autorkę „kryzysu imigracyjnego”? O nie, takiej odwagi bym mu nie przypisywał. Raczej opowiada się on za Europą „a la Gulaschkanone” (czyli z sołdackiego kotła). Bez żadnych niepokornych myśli. W zasadzie „liberalna” publiczność (to pojęcie tak zmieniło znaczenie, że stało się zaprzeczeniem samego siebie, synonimem bogatego lewactwa zawłaszczającego demokrację dla własnych potrzeb, najlepiej bez wyborów, bo wybór ten został już przecież raz na zawsze dokonany), a więc ta publiczność spodziewała się po wystąpieniu „nadziei wolności” czegoś więcej. A tu żadnych wstrząsających sumieniem „liberałów” opisów prześladowań ze strony totalitarnego kaczyzmu, rozbijania pochodów „na rzecz demokracji”, aresztowań ich uczestników, stosowania broni gładkolufowej ( jak wobec protestujących górników) czy choćby armatek wodnych albo pozbawiania paszportów czy wyrzucania z pracy, ze szkół i uczelni „inaczej myślących”. Uczynny w wymyślaniu usprawiedliwień Richard Herzinger w berlińskiej „Die Welt” pisze: „Media zbliżone do rządu ( jakie? – pytanie JB) chętnie by mu zarzuciły, że konspiruje on wraz z Niemcami przeciwko narodowi polskiemu”. Dlatego – usprawiedliwia rozczarowującego Petru Herzinger – „nie da się on porwać do zbyt ostrego ataku na aktualny polski rząd. Nie chce on dać (Kaczyńskiemu, jak w śródtytule) powodu do oskarżenia o to, że usiłuje on, na domiar wszystkiego z Niemiec, buntować Polaków przeciwko nowej władzy”. Berliński publicysta stwierdza, nie przedstawiając najmniejszego dowodu na słuszność swej tezy, że „aktualny rząd (polski) stara się docelowo pogłębić podział (społeczeństwa)”. Slogany już dawno zastąpiły myślenie wielu niemieckich dziennikarzy. Można by się

śmiać z takiego zdania jak to: „występując rzeczowo, bez ideologii, Petru ukazuje się jako kontrastowa postać wobec zaciekle polaryzujących nacjonalistów z ich wiodącym duchem, Jarosławem Kaczyńskim”. Ja natomiast stawiam pytanie, co stało się z Niemcami, niegdyś narodem poetów i myślicieli? „Die Welt”, nie znajdując u „lidera polskiej opozycji” wystarczająco dużo amunicji przeciwko rządowi w Polsce, nadrabia śródtytułami, które wyrażają zdaniem jej politycznych przyjaciół to, co „Petru by na pewno powiedział, gdyby mógł”. Jak na przykład: „Protesty w Polsce: »Idziemy w kierunku dyktatury«”. Herzinger niewątpliwie pomylił PiS z Front National. Pomyłka ta była zamierzona. No bo jak by inaczej mógł on napisać w „Die Welt”: „Zaniepokojonych słuchaczy Mowy na rzecz wolności Petru zapewnił, że Polacy nie stracili umiłowania wolności, że 70 procent opowiada się za UE. Siły sprzeciwiające się autorytarnym tendencjom są w Polsce znacznie silniejsze niż na Węgrzech”, cytuje Petru Herzinger. I kolejna porcja Angst dla czytelników berlińskiej gazety: „Wbrew temu, że chciałoby są zawierzyć przekonaniu Petru, trudno rozwiać wątpliwości, czy wystarczy ono za oręż przeciwko potężnej fali narodowej reakcji w jego kraju”. I tu, mam nadzieję, ma rację. Nie wystarczy. W zapowiedzi wystąpienia Ryszarda Petru w Berlinie na stronie Fundacji Friedricha Naumanna czytałem jakiś czas temu, że partia Ryszarda Petru jest absolutnym liderem rankingu, bijąc na głowę Prawo i Sprawiedliwość. Pamiętają Państwo ten ranking IBRiS z grudnia 2015 roku, który przepowiadał Petru zwycięstwo nad PiS? Ta wspaniała wiadomość na stronie Fundacji Friedricha Naumanna wisiała (zapewne ku rozpaczy „liberałów”) dość krótko, nie doczekawszy się występów celebryty znad Wisły w Allianz Forum w dnu 21 kwietnia 2016 roku. Kolejne wiadomości były już coraz gorsze. A co z Platformą Obywatelską lidera polskich „konserwatywnych liberałów”, Donalda Tuska? O, tej partii, proszę Państwa, w Berlinie już nikt nie pamięta. Albo dokładniej – woli sobie nie przypominać. Aha, pytanie za kebab – odpowiadam. Zero. K

Najdotkliwsze skutki


kurier WNET

4

R e k l a m a

dziewczyna. Pałac Kajzera – ironizuję, chociaż szybko sobie przypomniałem, że nad Wisłą nawet nie było pałacu carskiego, lecz ledwie namiestnikowski – dawny Radziwiłłowski. Otrzymałem mapki i wytyczne, gdzie i jak iść, lecz musiałem przebrnąć labirynt handlowy niczym Tezeusz we włościach Minotaura. Poznańskie to nasza duma i chluba. W trakcie zaborów Wielkopolanie, pozbawieni „jaśniepaństwa”, które wiecznie balowało i spiskowało przeciwko carom (dlaczego insurekcja styczniowa 1863 roku uczyniła Niemcy mocarstwem?), musieli stawiać czoła potędze ekonomicznej Prus, a później zjednoczonych Niemiec. Prusak skazał Wielkopolskę na status rolniczego zaplecza Berlina oraz przestrzeni strategicznej dla ochrony jego ziem od Rosji. Z czasem zaborca przywiązał się do tej „prastarej niemieckiej dzielnicy” i zapragnął zlikwidować polski żywioł, który stawał się jedynie wspomnieniem w katedrach Poznania i Gniezna. Jednak Poznaniak okazał się

Poznaniacy nie dość, że samodzielnie swoją dzielnicę Polsce przywrócili, to jeszcze przepędzili hultajskich Rusinów i barbarzyńskich bolszewików z niepodległego kraju. Dali nam przykład, jak zwyciężać mamy. Na domiar złego Poznaniacy stworzyli kilkanaście tytułów prasowych po niemiecku o polskich sprawach, co wywołało burzę parlamentarną i nadciśnienie u Bismarcka. Dodatkowo do Wielkopolski dochodziły iście heretyckie myśli ze Lwowa. Jan Ludwik Popławski na łamach narodowych czasopism przypominał, że pod zaborem niemieckim jest nie tylko Poznańskie, lecz też i Śląsk, Nadodrze, Pomorze, Warmia i Mazury, niezbędne do istnienia przyszłej Polski. Przestańcie marzyć o Witebsku czy Kijowie, a pomyślcie o Olsztynie czy Szczecinie – apelował Popławski, wskazując jednocześnie, że to Niemcy są największym wrogiem Lecha. Zwolennicy polityki zachodniej z obozu narodowego (głównie działacze z Wielkopolski) aktywnie rozszerzali w terenie myśl Popławskiego i usiłowali przywrócić Śląza-

pomnik Powstańców Wielkopolskich, Hipolita Cegielskiego czy Karola Marcinkowskiego. Oto, co mi się podoba: odpowiednie pomniki dla odpowiednich ludzi. Mam nadzieję, że kiedyś gorliwi sprawiedliwi na koszulki z Żołnierzami Wyklętymi będą zakładać ekskluzywne marynarki dla menedżerów polskiego biznesu z Hipolitem Cegielskim w klapie. Niestety po chwili mój entuzjazm został zachwiany przez surrealistyczny metalowy klocek, który ma upamiętniać Golema – żydowskiego Frankenstaina powołanego do życia dzięki mocy Kabały. Co on tutaj robi, skoro cała historyjka miała miejsce w Pradze, a wchodzenie w świat Kabały nie jest rozsądne intelektualnie ni zdrowe duchowo? – Nie wiem, co to jest, pewnie jakaś abstrakcja studentów. Tutaj jest Akademia Sztuk Pięknych w pobliżu – informuje mnie rzeczowo kelnerka w jednej z pobliskich kawiarenek, w której przycupnąłem na chwilę. Po krótkim spoczynku udało mi się dojść do Rynku, który okazał się być blisko. Jest przed

są pyry, których produkcja do 1914 roku była trzykrotnie większa niż w całej Rzeszy. Kelnerka spod oka zerkała na moją nieporadność w starciu z wielkopolskimi strawami. W końcu debiutowałem z oryginalnym gzikiem, który ongiś poznałem w pamiętnych, przez wielu przeklętych Przekąskach & Zakąskach. Panienka z rynkowej gospody być może chciałaby wrócić do tych pięknych poznańskich czasów, kiedy w lokalach gastronomicznych wisiały kartki – Galileuszy (tych z Galicji) i Królewiaków (Kongresówka i Ziemie Zabrane) nie obsługujemy.

P

o posiłku i tradycyjnym rogalu biorę taksówkę i jadę na Ostrów Tumski. Ostrów Tumski, a więc ongiś autonomiczna część Poznania należąca do biskupa. Permanentnie mówi się o Wawelu czy jakichś krakowskich okienkach, a pomija miejsce, w którym ponoć wszystko się zaczęło. Jest tam katedra poznańska z grobami Mieszka i Bolesława Chrobrego, która została znacznie zniszczona w trakcie blisko

Wszystko tutaj się zaczęło Paweł Rakowski

„Pamiętajcie – to u was wszystko się zaczęło”, miał przypominać napotykanym Wielkopolanom papież Jan Paweł II. Rzeczywiście Wielkopolska, ta sól ziemi Lecha, jest w pewien sposób błogosławiona przez niebiosa – to tam przyjęliśmy chrzest, stworzyliśmy najzdrowsze struktury ekonomiczne oraz wygrywaliśmy wojny gospodarcze i powstania zbrojne. nie być pokornym parobkiem, którego można bić po gębie, i stanął do walki pozbawionej grzmotu kulomiotów i romantyzmu barykad. Jeśli Wielkopolska ma żywić Berlin, to dlaczego nie całą Rzeszę? – zakołatało w światłych poznańskich rozumach. Wielkopolanie zdawali sobie sprawę, że dla odzyskania Polski (tej prawdziwej, a nie bezładnej i karykaturalnej) potrzebne są banki, fabryki, technologia oraz przeszkolony personel. A jak stworzyć w niewoli potrzebną infrastrukturę, jeśli nie poprzez rozwijanie cywilnej kultury przemysłowej, która przyniesie arsenał militarny zdatny do przepędzenia nieprzyjaciela?

ków, Kaszubów, Mazurów, Warmiaków narodowi polskiemu. Spacerując po poznańskich alejkach, zacząłem podziwiać to miasto. Jak byłem zachwycony myślą wielkopolską, tak o Poznaniu, wstyd się przyznać, wiedziałem tyle co nic. Wiadomo, że Lech Poznań, sknery, no i że powstania potrafią robić, ale że takie ładne mia-

oznaniacy zostali zmuszeni do porzucenia atrakcyjnej „jaśniepańskiej” maksymy, iż „praca to chamski sport”, i rzucili wyzwanie Niemcom nie tylko w rolnictwie, ale też i w bankowości oraz tak pogardzanym przez stanowe polskie społeczeństwo handlu. Rozwój gospodarczy był wspierany przez polskie kasy oszczędnościowe i świadomość konsumencką (dziś jest to nazywane szowinizmem i faszyzmem), że kupuje się tylko u Polaka i polskie produkty. To wszystko było podparte kazaniami ks. Wawrzyniaka, że złe, nieudolne gospodarowanie to jest grzech karany ogniem piekielnym. I w chwili dziejowej próby

sto, place, uliczki!? Instynktownie czuję wielką sympatię do tej przestrzeni, podobnie miałem tylko w przypadku Wilna. Gubię się gdzieś w uliczkach, przy których niestety nie zauważyłem ciekawej gastronomii, jedynie kebap pisany z niemiecka przez „p” a nie „b”. Ta strawa tak się zakorzeniła, iż posiada szereg swoich regionalnych odmian – w Gdyni z frytkami, we Wrocławiu z kukurydzą, w Słubicach z lachmacun, we Lwowie z parówką (sic!), w Warszawie z kapustą kiszoną, w Jedwabnem z mrożonki, a w Wilnie z zielonym sosem o nieodkrytej proweniencji. Spacer w poszukiwaniu Rynku przedłużał się. Po drodze minąłem

P

12:00 i Rynek jest pusty. No tak, Poznań pilnie pracuje! Nawet sanacyjny premier Sławoj-Składkowski stawiał Poznań za wzór dla całego kraju – najpierw praca, a później rozsądna konsumpcja, jak pisał w swoich genialnych artykułach/pamiętnikach. Jednak mijają minuty na zegarze obok koziołków i rynkowa gastrono-

Nawet sanacyjny premier Sławoj-Składkowski stawiał Poznań za wzór dla całego kraju – najpierw praca, a później rozsądna konsumpcja, jak pisał w swoich genialnych pamiętnikach. mia kusi coraz więcej łebków. Niektórzy z nich to Niemcy, którzy czują się tu bezpiecznie (patrz tekst ze Słubic), a niezbyt piękne facjaty niekiedy zdradzają podziw – pytanie, czy to dla otaczającej ich przestrzeni, czy partactwa swoich dziadków w Wehrmachcie czy SS, którzy nie rozkradli, nie zniszczyli, nie wywieźli wszystkiego, co mogli i powinni. Znęcony zapowiedzią wielkopolskiej kuchni, usiadłem w gospodzie i złożyłem proste zamówienie – ślepe ryby (kartoflanka z marchewką), gzik (ziemniaki z twarogiem) ze schabowym i zimny wielkopolski pils. Jak wiadomo, podstawą istnienia Poznańskiego

fot. z archiwum autora

N

azwa stolicy Wielkopolski wedle pewnej hipotezy pochodzi od tego, iż to tam w drodze do Gniezna cesarz Otto poznał się z Bolesławem Chrobrym. Inna legenda mówi o tym, że tam poznali się na nowo połączeni bracia – Lech, Czech i Rus, dlatego też na poznańskim rynku już od czasów stanisławowskich znajdują się nie rzucające się w oczy popiersia słowiańskich praszczurów. Bardziej akademicka nauka (a więc legendy, które należy brać tymczasowo na poważnie) wspomina, iż mógł istnieć jakiś kniaź czy plemię lechickie o nazwie Poznamir czy Poznaj, od którego gród wziął swoją nazwę. I to miasto nie byle jakie w naszej historii i kulturze (szczególnie tej gospodarczej). Od czeskiego najazdu Brzetysława w 1038 roku do inwazji szwedzkiej (która cofnęła gospodarczo cały region o kilka wieków) w roku 1655 Poznań rozwijał się w spokoju i dobrobycie, chociaż stracił stołeczność i decydujący głos na rzecz Małopolski w sprawach geopolitycznych decyzji. Wielkopolska zawsze parła na Bałtyk – czy to przez Gdańsk, czy Szczecin. Dlatego coraz żarłoczniej zerkali na nią Prusacy, którzy ostatecznie (czy aby na pewno?) zostali przepędzeni dopiero przez bolszewików dążących do Berlina. Jubileusz chrztu Polski jest idealną okazją do zadania kilku trywialnych, lecz kluczowych pytań. Na mapach widać, że po 1050 latach wróciliśmy prawie do punktu wyjścia – nasza granica przebiega równo na Odrze i Nysie i mamy szeroki (lecz całkowicie niewykorzystany) dostęp do morza od Szczecina do Gdańska. Tak jak w czasach pierwszych Piastów, zależność Pomorza Szczecińskiego od Polski staje się iluzoryczna, ale na pocieszenie na trwałe z krainą Polan zintegrowała się pierwotnie jaćwieska Suwalszczyzna i wyszliśmy za Narew na pruską Warmię i Mazury. Porównując granice, które przekazał Mieszko Bolesławowi, z dzisiejszymi, widać ubytki na południu na rzecz Czech i Słowacji (Zaolzie, Spisz i Orawa) i na zachodzie – Lubusz i szereg ziem Słowian Zachodnich wyrżniętych później przez Niemców. Różnica niewątpliwie jest taka, że za Mieszka to wojowie piastowscy, a nie, tak jak w 1945 roku Armia Czerwona, uzyskali dla nas całkiem przyzwoite rubieże zachodnie. Sowiety, prąc na zachód, chwilowo ograbili nas ze wschodnich terytoriów, zostawiając Podlasie i skrawki Halicza (zwane przez banderowców Zacurzonnym krajem), a więc obszar, który Mieszko wtedy też tymczasowo utracił. Jednak generalnie należy radować się, że burze dziejowe w ogóle przetrwaliśmy. Możemy się pocieszać, że nie jesteśmy małym kraikiem jak Czesi, którzy 1000 lat temu byli silniejsi od nas, lecz postawili na niemieckiego cesarza (a nie, jak Piastowie, na Rzym) i właściwie zniknęli na kilka wieków. Ale pozostaje też niedosyt, gdy patrzymy na naszego Wielkiego Brata z Moskwy. To my mogliśmy być na jego miejscu – jedyną potęgą słowiańską zdolną do obrony interesów narodu (etnosu), Kościoła i całej cywilizacji. Oczywiście Rosja ma sprzeczne z naszymi interesy, ale była ongiś szansa na to, aby na wielkich połaciach ziem od Łaby do granic chińskich istniało słowiańskie państwo, szerzące katolicyzm aż po krańce ziemi – tak jak nakazuje Pismo. A więc – „nach Posen”. Zostawiam poranne słowo mówione i wszelkie zbędne zgromadzenia, ponoć narodowe. Plączę się po galerii handlowej, którą bezczelnie należy nazywać dworcem kolejowym, i szukam informacji turystycznej. – Co mogę blisko dworca zobaczyć? – pytam, uradowany znalezieniem przybytku, pracownicę „inturista”. – Najbliżej stąd do Pałacu Cesarskiego – odpowiada rzeczowo

1 0 5 0 · L AT· P ÓŹ N I E J

miesięcznych walk o Poznań w 1945 roku. Nim wybrałem się miesiąc temu do Gniezna, świat był dla mnie prosty i zrozumiały. Były 3 stolice Polski – Gniezno, Kraków i Warszawa. Później okazało się, Poznań był znacznie poważniejszą i bardziej reprezentacyjną mieściną niż Gniezno. Im bardziej dłubałem w księgach mądrych i mądrzejszych, tym bardziej dramatyczny rysował się obraz wiedzy bądź jej braku. Nie wiadomo, gdzie był chrzest. Czy to była Praga, Ratyzbona, Ostrów Tumski, Gniezno, Ostrów Lednicki? Nigdy tego się nie dowiemy, tak jak i precyzyjnej daty, i przyczyn, dla których kniaź Polan zdecydował się na ten historyczny krok. A przecież Mieszko (czy może Mieczysław, Dagomir, Radomir, Miszko, Michał?), jak i jego syn Bolesław wykazali się genialnym zmysłem politycznym i dojrzałością strategiczną, wiedząc, na kogo nasyłać swych wojów, a z kim uroczyście się bratać. Prymitywna struktura Polan nie byłaby zdolna do takiej wielkiej polityki (o której dzisiaj tylko możemy pomarzyć). Tym samym można wywnioskować, iż Polanie, choć żyli w błędach pogaństwa, stanowili rozwinięty byt o nieznanych nam rubieżach. Obszar, który chrzcił się z Mieszkiem i jego świtą, najprawdopodobniej ograniczał się do Wielkopolski, albowiem Śląsk

i Małopolska (gdzie już ponoć był obrządek słowiański) była pod panowaniem czeskim, a Grody Czerwieńskie zostały wcześniej zajęte przez Ruś. Zresztą wraz z Mieszkiem ochrzciła się tylko jego świta, a władza wprowadzała chrześcijaństwo raczej knutem i obowiązkiem, i zdaniem niektórych mediewistów proces chrystianizacji narodu zakończył się dopiero około XIV-XV wieku. W Ostrowie Tumskim przepycham się do centrum prasowego i oglądam końcówkę uroczystej mszy. Cała okolica jest zamknięta dla niepowołanych pojazdów i ludzi. Tuż po mszy prezydent Andrzej Duda z małżonką byli u symbolicznych grobów naszych pierwszych władców. Nie mam opinii co do prezydenta Dudy – za wcześnie na laurki czy mieszanie z błotem, ale najprawdopodobniej mamy najlepszą prezydentową od czasów pani Mościckiej. Uroczystości dobiegły końca, ale wielkiej pompy czy emocji w tym nie było. Wracając na poznański rynek, zastanawiałem się, jak można nie stracić zębów na śliskiej kostce, a także nad tym, że dzisiejsze zainteresowanie przeszłością opiera się na rusofobii, wypychaniu z przestrzeni historycznej zbrodni niemieckich i całkowitym przemilczaniu wielowiekowej odpowiedzialności i roli Anglii i Ameryki w polskich dramatach. W sobotni poranek na stadionie Lecha Poznań uczestniczę w odnowieniu chrztu prowadzonym przez arcybiskupa Gądeckiego. W sumie prawdziwe wyrzeczenie się złego powinni uczynić nasi wschodni sąsiedzi – Żmudzini i Rusini. Ci drudzy powinni przeprosić za bestialstwo hajdamackie i oświadczyć wprost – wyrzekamy się UPA i Bandery, żebyśmy mogli żyć razem i zdemontować tę fikcyjną granicę na ojczystej ziemi. Cepelia na ulicy Bułgarskiej gra dalej. Są oklaski, przemowy, śpiewy w ekstazie z rękoma w górze. Ten amerykanizm kultu i obyczaju degustuje mnie, a więc podążam do namiotu handlowego, aby upewnić się, iż ponowoczesnej formie występów towarzyszy wartościowa myśl wieków. Niestety na próżno jej szukam. Jestem świeżo po lekturze wspomnień ks. Mariana Tokarzewskiego – księdza z Podola, walczącego z caratem i wszelką rewolucją (niezależnie czy czerwoną, czy petlurowską). A tutaj, na obchodach rocznicy chrztu, pośród pozycji książkowych dominują rzeczy mierne i bierne, dla dobrych, miłych i ułożonych. Ale to wszystko bezwartościowe – ni to dla poganina, ni to pseudointeligenckiego ateusza czy bisurmanina. Z czym o Rzym, myślę sobie, przeglądając infantylne książeczki o islamie i zupełnie niepotrzebnie wchodząc w dyskusję o religii Allaha z postoazową reprezentantką jakiegoś wydawnictwa. Czy nie zdaje sobie pan sobie sprawy, że islamiści są zabić wszystkich chrześcijan? – wytacza mi, jej zdaniem największy, pocisk merytoryczny. – Przykro mi, ale póki co, islamiści mordują przede wszystkim muzułmanów, a chrześcijanie, jak już, to są na deser – stwierdzam zirytowany tym, że z naprawdę ważnych spraw media poczyniły błahy temat dla jawnych dyletantów. – Poza tym, myśli pani, że Matka Boska nosiła odsłoniętą głowę lub kolana, czy raczej coś, co było podobne do hidżabu? Panienka, zszokowana, iż świat nie całkiem jest taki, jaki sobie wyobraziła, nie wie, co powiedzieć. – Wie pani, że islam i chrześcijaństwo mają ze sobą wiele wspólnego? Przecież tutaj, w Wielkopolsce, wygraliście z Niemcem także poprzez bardzo wysoką dzietność – wydawało mi się, że elokwentnie i przytomnie wyraziłem swoją myśl. Kobieta kombinuje, jak wyplątać się z tej dyskusji, a ja uświadamiam sobie, że mówienie tego, co się myśli, oznacza czasem głupotę lub szaleństwo. Jednak tam, gdzie chrzest, jest i nadzieja. K


kurier WNET

5

T· E · L· E · G · R·A· F TW okresie obchodów 1050 rocznicy chrztu Polski Parlament Europejski potępił rząd, nie potępiając jednak Mieszka I.T„Dopiero

rakietowym na Waszyngton.TDawni samozwańczy specjaliści

referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej.TPolski sąd

od Rospudy stanęli w obronie Puszczy Białowieskiej i kornika.

oddalił pozew w sprawie „polskich obozów koncentracyjnych”,

teraz okazuje się, że od 1991 roku w Komisji Weneckiej zasiadała

który wytoczyła kancelaria Lecha Obary niemieckiej ZDF.TCza-

Wenecka” – zauważył Piotr Semka w Poranku Radia Wnet.TMi-

TBluznęło podatkowymi informacjami z kanału w Panamie.T Do ofiar białej śmierci dołączył purpurowy książę Prince.TMON uruchomił budowę programu obrony terytorialnej kraju.TSpowolniono obrót polską ziemią.TKaczyński zapowiedział przyspieszenie w kraju.TDuda odwiedził Bułgarię, Szydło pojawiła się w ONZ, a Balcerowicz wyjechał do pracy na Ukrainę.TZnany

nął kolejny dwuletni termin, jaki Komisja Europejska wyznaczy-

z krytyki partyjniactwa i wodzowskich metod prezes Kukiz’15 Ku-

Zupa pomidorowa Campbella.TW ramach reklamy najdłuższego

ła Stanom Zjednoczonym na respektowanie zasady wzajemności

kiz usunął z własnego ugrupowania posłów, którym raz zdarzyło

w historii kinematografii filmu Ambiancé (720 h) szwedzki reżyser

w ruchu bezwizowym.TW dniu polsko-czeskich konsultacji mię-

się złamać partyjną dyscyplinę.TKierowana przez ekonomistę

Anders Weberg wyemitował trwający 7 godzin i 20 minut trailer.

dzyrządowych, poświęconych m.in. sposobom zatrzymania mu-

Petru Nowoczesna okazała się mieć problemy z rozliczeniem wy-

zułmańskiego osadnictwa w Europie, wiodącymi tematami dnia

borczej kampanii.TGórnicy utracili czternastki, ale otrzymali

TRząd RFN wydał zgodę na ściganie telewizyjnego prezentera, który znieważył tureckiego prezydenta Erdoğana.TKrytyczne

Hanna Suchocka, także kiedy była premierem, także jako ambasador, niczym kolega wojaka Szwejka, którego sztab wysłał do Hradec Kralové, a potem kompletnie o nim zapomniał. To wiele mówi o tym, jak ważnym ciałem w unijnym systemie jest Komisja

sopismo medyczne „Plos One” ujawniło wyniki badań, w których stwierdzono, że przyjmowana w niewielkich ilościach aspiryna obniża prawdopodobieństwo pojawienia się nowotworu o 15–20%, a w przypadku jelita grubego nawet o 50%.TW niewyjaśnionych okolicznościach zdematerializowała się warta pół miliona dolarów

w publicznej telewizji informa-

wydanie „Mein Kampf” trafiło na

cyjnej TVP Info stały się: śmierć

pierwsze miejsce listy bestselle-

klaczy po porodzie w Janowie

rów „Spiegla”.TZgromadzenie

Podlaskim oraz kwestia ważności

Parlamentarne Rady Europy zde-

szczepień jednego z trzech psów,

cydowało, że „praktykujący kato-

które pogryzły 9-letnią dziew-

licy są w nieco większym stopniu

Mesco dux Poloniae baptizatur (966).

czynkę w Tczewie. T„Dla mnie ważne jest to, żebym nie przeszła

antysemitami niż reszta populacji (…), a tylko niewielka część nowo-

do historii jako ta, która postawi-

czesnych wyznawców islamu jest

ła na Krakowskim Przedmieściu,

antysemicka”.TLitwa wprowa-

trudno zresztą powiedzieć gdzie

dziła zakaz wydawania wiz schen-

i jaki, pomnik” – powiedziała przy

geńskich osobom (46) związanym

okazji obchodów 6. rocznicy kata-

z aresztowaniem i procesem sądo-

strofy smoleńskiej wiceprzewodnicząca PO Hanna Gronkiewicz-

Polską Grupę Górniczą SA.TW Poznaniu doliczono się 125 ty-

wym ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko.TNa wojskowych

-Waltz.TMarek Kacprzak: „To jest ten czas, gdy trzeba emigro-

sięcy osób powyżej 65 roku życia.TRowery miejskie w liczbie

Powązkach spoczął ppłk. Szendzielarz-Łupaszka.TUdział pol-

wać?” Ewa Kopacz: „A pan się wybiera gdzieś?” MK: „ Ja nie, ale

tysiąca zawitały do Łodzi.TPod Martwą Wisłą w Gdańsku uru-

skiego kapitału okazał się tym mniejszy, im większe jest działa-

znam kogoś, kto się wybierał, dlatego o to pytam”. EK: „Wie pan,

chomiono pierwszy podwodny tunel drogowy w Polsce.TWe

jące w Polsce przedsiębiorstwo.TMercedes Benz Manufactu-

ja też w kolejce słyszałam, że ponoć jakiś pański znajomy zgwałcił

wrocławskim szpitalu 55 dnia po śmierci klinicznej matki przy-

ring zapowiedział swój przyjazd do dolnośląskiego Jawora.T

nieletnią córkę sąsiada” – odpowiedziała na pytanie dziennikarza

szedł na świat zdrowy chłopiec.T„W obrazie histopatologicznym

Pełniący obecnie funkcję starszego doradcy Graś okazał się mieć

wiceprzewodnicząca PO Ewa Kopacz, która podczas kampanii wy-

stwierdzono fragmenty tkankowe zawierające pofragmentowane

w swoim portfolio nie tylko „Rzeczpospolitą” i największy tygo-

borczej zadeklarowała: „Boję się rządów Jarosława Kaczyńskiego

części mięśnia poprzecznie prążkowanego. (…) Całość obrazu jest

dnik „Uważam Rze”, ale także największy dziennik „Fakt”.TSąd

i Antoniego Macierewicza. Jeśli wygrają wybory, to wyjedziemy

najbardziej podobna do mięśnia sercowego ze zmianami, które

Najwyższy poparł Trybunał Konstytucyjny w sporze z rządem.

z Kasią [córką] z Polski” (12.10.2015).T„Zastanawiam się, czy

często towarzyszą agonii” – napisali w orzeczeniu eksperci Zakła-

nie zaczną strzelać w Polsce do bocianów” – poinformował dzien-

du Medycyny Sądowej na temat przebarwień, które pojawiły się

TPO-KOD-Nowoczesna zapowiedziały na maj antyrządowe demonstracje.TOlimpijski ogień z Olimpii udał się w podróż do Rio.

nikarzy na szczycie nuklearnym w USA honorowy przewodniczący

na hostii z parafii św. Jacka w Legnicy.TPo Brytyjczykach także

PO Donald Tusk. W dniu, kiedy Korea Północna zagroziła atakiem

większość Francuzów i Włochów zaczęła domagać się rozpisania

W

Polsce wciąż, jak pokazuje sprawa smoleńska, prawda występuje w roli świadka koronnego i broni się jej jako szańca wolności wbrew tym, którzy boją się jej ujawnienia jak konia trojańskiego, zagrażającego społecznemu i międzynarodowemu pokojowi. Prawda nie jest w Anglii bohaterem ani stroną w debatach. Władza nie potrzebuje tego kryterium do legitymizacji swoich działań. To odbywa się przy użyciu kryterium utylitarnego. Argument korzyści doraźnych wygrywa z porządkiem moralnym i stoi ponad prawdą. I na tym właśnie polega istota angielskiej filozofii polityki. Dla zysku poddaje się kompromisowi to, co nigdy nie powinno stać się jego przedmiotem – kotwice rzeczywistości, czyli jej fundament duchowy i porządek moralny. Polityka uprawiana w ten sposób staje się grą interesów, a gra interesów – polityką. Nie jest „rozumną troską o dobro wspólne” (za prof. A. Nowakiem), gdzie wzajemne ustępstwa temperują przerost interesów, lecz „art of possible” (sztuką tego, co jest możliwe), gdzie możliwe jest wszystko, nawet uprawomocnienie nieprawdy i niemoralności. Co w praktyce oznacza „kompromis po angielsku”, mieliśmy okazję przekonać się w Jałcie w 1945 roku. Na długie lata odczuliśmy wtedy, że zdradzona prawda niesie ze sobą boleśnie niemetafizyczne konsekwencje i że za uprzywilejowaną pozycję możnych płacą słabi. Początki takiego myślenia to nie XVIII-wieczny angielski utylitaryzm, lecz Henryk VIII, uhonorowany przez papieża przed swoim odstępstwem tytułem „Obrońca Wiary”. Był nim jednak tylko do momentu, gdy ta nie kolidowała z jego planami dynastycznymi. Kiedy do tego doszło, przy pomocy brutalnych prześladowań władca ustalił raz i na zawsze, że prawda tronu jest zawsze ponad prawdą ołtarza. Temu ostatniemu pozwolono istnieć tylko jako instytucji reprezentującej Boga na usługach króla. Jego funkcją było i nadal jest błogosławienie poczynaniom władzy zawsze i zawczasu. Tym samym prymat władzy nad porządkiem moralnym został nie tylko narzucony, ale i uświęcony przez wielu nieskorych do męczeństwa, za to zdolnych do kompromisu z władzą przedstawicieli Kościoła. Osamotniona i zdradzona dusza angielska znalazła się w podwójnym potrzasku.

Jej okupację przypieczętowała władza świecka i kościelna. Konsekwencją zawłaszczenia ołtarza przez władzę było wepchnięcie społeczeństwa po równi pochyłej do rzeczywistości alternatywnej, Krainy Nonsensu, na Druga Stronę Lustra – świata tak świetnie opisanego przez Anglika, Lewisa Carrolla, w dwóch częściach „Alicji w Krainie Czarów”. Światem tym rządzi nonsens, coś, co

bezrefleksyjnymi dziwakami pleni się ród Szalonych Kapeluszników, którzy przebywają na wewnętrznej emigracji, gdzie udawanie szaleństwa jest jedynym wentylem bezpieczeństwa ratującym przez szaleństwem prawdziwym. Kapelusznicy w którymś już pokoleniu nie mogą pozwolić sobie nawet na dylematy Hamleta: być czy nie być sobą. Im pozostawiono tylko tyle wolności, by decydować, w jaki sposób chcą wariować.

Kościół anglikański też się Nim zresztą nie zajmuje, bo pochłaniają go kwestie błogosławienia kolejnych pozycji z katalogu wynalazków rewolucji seksualnej, zwłaszcza feminizmu, oraz szerzenie idei ckliwej i tandetnej miłości i braterstwa. Z braku przekonań czy też z czystej kalkulacji, męczenników w Anglii nie uświadczy się od kilku stuleci. Nikt nie chce być męczennikiem, lecz czymś trzeba być, więc kwitnie po-

W Anglii, skąd przybyłam do Warszawy na obchody szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej, na próżno szukać takich debat, jakie toczyły się w Polsce przy tej okazji. I nie z powodu braku odpowiedniej analogii, lecz ponieważ kryterium prawdy, podnoszone u nas w tej i wielu innych sprawach, jest wielkim nieobecnym polityki angielskiej.

Alicja w Krainie Czarów czyli kompromis po angielsku Bernadette Salkowska samo z siebie jest nieprawdziwe, bo nie istnieje, lecz zostaje zaordynowane dekretem władzy i staje się zasadą, w oparciu o którą zmuszone jest funkcjonować niedobrowolnie całe społeczeństwo. Nonsens to sprzeczność z prawdą, kłam-

Ta rzeczywistość funkcjonuje w Anglii wciąż, i choć monarchia pełni dziś rolę praktycznie tylko reprezentacyjną, to w warstwie symbolu ciągle jednak niezmienną. Każdy rząd, który rządzi w imieniu Jej Królewskiej Mo-

Konsekwencją zawłaszczenia ołtarza przez władzę było wepchnięcie społeczeństwa po równi pochyłej do rzeczywistości alternatywnej – świata tak świetnie opisanego przez Lewisa Carrolla w dwóch częściach „Alicji w Krainie Czarów”. stwo odbierające prawo do bycia wolnym i do pełnego przeżywania siebie w zgodzie ze swoją tożsamością. W takim świecie nie istnieje prawo do bycia wolnym, jest za to prawo do bycia ekscentrycznym. Więc poza regularnymi,

ści, może podpisać się pod słynnym: „We don’t do God” Tony’ego Blaira („My nie zajmujemy się Bogiem”), co jest angielskim sposobem na powiedzenie, że Bóg nie powinien zajmować się polityką.

prawne politycznie społeczeństwo, od wieków przyuczone do tresury. Pamięć o tych, którzy nie chcieli zostać obywatelami Krainy Czarów, nie funkcjonuje jako pamięć o męczennikach prawdy, lecz wrogach interesu narodowego, których zdradę wspomina się co roku, paląc obrzędowo i w atmosferze zabawy kukłę Guy Fawkesa, tego, co chciał puścić z dymem parlament i króla. Dziś za mówienie o prawdzie nikt nie będzie nikogo w Anglii wieszał, ćwiartował ani topił, jak to drzewiej profilaktycznie bywało. Ludzie jednak, może ze względu na zakodowaną w podświadomości pamięć o tym, jak to Henryk VIII naród kompromisu uczył, nie rozmawiają o rzeczach ważnych. Oficjalnie przez grzeczność, faktycznie przez pamięć o tym, że lepiej jest trzymać język za zębami, rozmowy są zawsze łatwe, lekkie i przyjemne. I musi być śmiesznie. Emigrantom zdarza się powiedzieć coś zbyt otwarcie,

Maciej Drzazga

lecz zawsze znajdzie się wtedy ktoś, kto uczynnie przypomni: „You can’t say that” („Nie możesz tak mówić”). Cenzura działa odgórnie, ale też i oddolnie, w postaci przemiłych, samomianujących się do tej roboty strażników poprawnej polityczności. Tym, którym puszczają nerwy, Kot z Cheshire przypomina, że nie ma na to rady, bo przecież wszyscy są tutaj szaleni, nawet ci, którzy się za takich nie uważają.

A

licji w Krainie Czarów” nie dałoby się napisać w Polsce. I trzeba zamieszkać w Anglii, by zrozumieć, że jest w niej zapisana szyfrem prawda o duszy angielskiej. Tak różnej od tej polskiej. Z nas Kapeluszników nigdy nie udało się zrobić, bo broniliśmy ołtarza przed tym, by zasiadła na nim władza. Żadna władza nie przejęła nigdy kontroli nad naszymi sumieniami. Byliśmy już pod zaborami, okupacjami i systemami, lecz nigdy nie znaleźliśmy się duchowo Po Drugiej Stronie Lustra i nigdy nie byliśmy niczyimi poddanymi, bo nigdy nie zaakceptowaliśmy prymatu władzy nad prawdą. U nas na stałe nie udało się wyczarować rzeczywistości alternatywnej; nigdy też nie zapomnieliśmy genealogii tych, którzy w każdym pokoleniu próbują ją wyczarować. Zawsze czciliśmy pamięć swoich bohaterów i męczenników za prawdę i wolność, stawiając im pomniki, nie dając pomniejszyć ich roli, dbając o ich kult i rozpoznając natychmiast intencje tych, którzy, zdając sobie sprawę z jego mocy, chcieli mu zapobiec, strasząc wykorzystywaniem go w celach politycznych. Często ceną za taką postawę była śmierć. Pokolenia poświęcały swoje życie nie w porywie szaleństwa czy skłonności samobójczych, ale w wierze w konieczność obumierania ziarna po to, by przynosiło plon w następnym pokoleniu i by plon ten trwał. I trwa. Żaden but okupanta nie zniszczył matrycy, spod której wychodzą wciąż nowe pokolenia upartych, zakochanych w prawdzie i wolności Polaków. Dziś znowu w stan najwyższej gotowości postawione są siły, które chcą, byśmy stali się obywatelami rzeczywistości alternatywnej i zrezygnowali z budowy Polski na fundamencie prawdy. Na razie, poza prośbami i groźbami, dominującym narzędziem w tej walce jest manipulowanie świadomością,

dezorientowanie przez fałszowanie znaczenia pojęć, dyskredytacja rangi prawdy w debacie publicznej. I potrzeba nam trochę geniuszu G.K. Chestertona, wielkiego syna ziemi angielskiej, mistrza odczarowywania rzeczywistości przez paradoks, by rozumieć dobrze, że to, co chce się nam zafundować jako rzeczywistość pozytywną, jest naprawdę jej negatywem. Życie w takim negatywie proponują ci, którzy, przestrze-

Byliśmy już pod zaborami, okupacjami i systemami, lecz nigdy nie znaleźliśmy się duchowo Po Drugiej Stronie Lustra i nigdy nie byliśmy niczyimi poddanymi, bo nigdy nie zaakceptowaliśmy prymatu władzy nad prawdą. gając przed używaniem prawdy jako elementu gry politycznej, domagają się jej banicji. Ci, którzy chcą, by prawda ulotniła się po angielsku, wiedzą, że grę polityczną można prowadzić właśnie tylko przy nieobecności prawdy. Temu służą apele o niekwestionowanie już oficjalnej wersji katastrofy smoleńskiej, jeśli nie w imię zaufania do krystalicznej uczciwości poprzedniej władzy, to chociaż wiecznego odpoczynku poległych i świętego spokoju żyjących oraz budowania mostów ponad podziałami. Tylko że pod tymi podziałami i ich przyczyną są właśnie groby, które będą wołać, nawet jeśli my przestaniemy. Na taką politykę nie można pozwolić. Po Drugiej Stronie Lustra znajduje się już cały chyba świat zachodni, który właśnie teraz pisze epilog, o którym nie wiedział jeszcze L. Carroll. Równia pochyła nie ciągnie się w nieskończoność; na jej końcu jest przepaść, nawet jeśli na dojście do niej naród potrzebuje kilkuset lat. K


kurier WNET

6

Kim dla Pana jest prezydent Rosji Władimir Putin? To jest bardzo silny człowiek, który ochrania mieszkańców swojego kraju i chce dla nich jak najlepiej. Dlaczego Serbowie mają tyle ciepłych uczuć dla Rosjan? Czy przemawiają za tym tylko względy historyczne, czy też coś innego? W całej historii Serbii to było jedyne państwo, które nam pomagało, na które mogliśmy liczyć. W każdej wojnie byli po naszej stronie. Wielu Serbów walczyło także w rosyjskim wojsku. Pierwszy przykład z brzegu – gdy Napoleon napadł na Rosję, jeden z głównych generałów, który zajmował bardzo ważne miejsce w rosyjskim wojsku, był Serbem. Nazywał się Michaił Miłoradowicz. Podobna sytuacja miała miejsce, gdy toczyła się wojna w Bośni i Hercegowinie. Mimo że prezydentem był wtedy Jelcyn, który nam nie pomagał, to na pomoc Serbom przyjechało wtedy ponad 1000 wolontariuszy z Rosji. Oni wspierają nas, my wspieramy ich. Jednak jeśli w Polsce, chociażby jutro, zapanowałby faszyzm i zaczęłaby się wojna, to ja i moi czetnicy jako pierwsi staniemy w obronie Polski. Może jestem idealistą, romantykiem, ale kocham wszystkich Słowian i chcę

K· O · N ·T· R· O ·W· E · R·S · J · E Dlaczego Rosja miałaby atakować Polskę? Według mnie Rosja nie ma w tym żadnego interesu, nie widzę żadnego poważnego powodu. Jeśli chodzi o II wojnę światową, to Polskę zaatakował komunistyczny Związek Radziecki, którego my nie popieramy, jesteśmy mu przeciwni. Polski nie napadła Rosja, tylko komuniści z ZSRR, a to duża różnica. Według mnie i czetników komunizm równa się faszyzmowi, jest równie złym systemem.

W Polsce dużo mówi się o imperialnych zapędach Rosji, a nawet o możliwości wywołania wojny między Rosją a Polską. Czy to jest możliwe?

T

en pierwszy seans był zwieńczeniem dwuipółletniej pracy autorów, którzy nie tylko – jako pierwsi – dotarli do dwojga żyjących, naocznych świadków tej zbrodni, nie tylko pokazują w swoim filmie – znowu po raz pierwszy – część dowodów rzeczowych wykopanych w trakcie niedokończonej ekshumacji w Jedwabnem na przełomie maja i czerwca 2001 roku, ale również ujawniają wiele nieznanych dotychczas faktów, detali i szczegółów. Gościem honorowym prapremiery w Amerykańskiej Częstochowie była główna bohaterka filmu, naoczny świadek zbrodni w Jedwabnem – Hieronima Wilczewska. Historia powstania tego dokumentu jest zupełnie nietypowa. W przeciwieństwie do naszych innych produkcji, które są w większości zamierzone i niejako zaplanowane, ten temat nie tylko przyszedł do nas sam, ale wręcz „pilnował nas pilnie”, abyśmy zgłębili go szczegółowo i zakończyli w odpowiednio kompletnej postaci. Mówiąc wprost – spotkaliśmy się w trakcie realizacji tej produkcji z wieloma przykładami niewątpliwego i oczywistego przewodnictwa Ducha Świętego. W marcu 2013 roku, kiedy przyjechaliśmy z Ottawy do Nowego Jorku z naszą angielskojęzyczną wystawą „The Katyń 1940 – Smoleńsk 2010 Exhibit” – nieoczekiwanie dowiedzieliśmy się, że w Stanach Zjednoczonych mieszka osoba, która jako ośmioletnia dziewczynka była naocznym świadkiem tamtych jedwabieńskich wydarzeń. Po kilku miesiącach poszukiwań, we wrześniu 2013 roku pojechaliśmy znowu do USA, aby tym razem już przed kamerą porozmawiać ze świadkiem, do którego dotarliśmy. Hieronima Wilczewska miała 10 lipca 1941 roku 8 lat i codziennie chodziła w tych dniach na nauki przedkomunijne ze swojej wsi Kucze Wielkie do kościoła św. Jakuba położonego przy rynku Jedwabnego. Tak było też i w ten tragiczny czwartek 1941 roku. Kiedy wychodziła, już po naukach, z kościoła, widziała nie tylko, jak pędzono mieszkańców Jedwabnego, żydowskiego pochodzenia, w kierunku stodoły, jak podpalano budynek, ale też, co się tam działo w dniach następnych. Pod koniec września opublikowaliśmy nasz pierwszy wywiad z Hieronimą Wilczewską na portalu naszej TV Niezależna Polonia:

Unia musi natychmiast zatrzymać falę uchodźców i realnie zacząć walczyć z państwem islamskim. Nie tak jak USA, które tak naprawdę nie zwalczają ISIS, tylko jak Rosja, która je atakuje. Warto tutaj przypomnieć, że Rosja działa na terenie Syrii, legalnie wspierając rząd Baszara al-Asada. Amerykanie przybyli do Syrii nielegalnie. USA nie robią nic, by zlikwidować państwo islamskie, wykonują tylko ruchy pozorne. Jeśli napraw-

Inny punkt widzenia O kryzysie imigracyjnym, o wielkim królestwie Serbii, a także o słabości Unii Europejskiej – z Bratislavem Živkoviciem, dowódcą serbskich czetników, rozmawia Magdalena Uchaniuk. Ale Putin był w KGB i ZSRR był dla niego wzorem państwa. Jest człowiekiem komunizmu. Tak, zgadza się, że żył w tamtym okresie, tak samo jak ja. Jednak uważam, że właśnie dlatego on zdaje sobie sprawę z tego, jakim komunizm był złem. Ma tego ogromną świadomość. Jest człowiekiem wierzącym, jest prawosławny, wychował się w religii chrześcijańskiej. To też ma dla niego ogromne znacze-

Jeśli w Polsce, chociażby jutro, zaczęłaby się wojna, to ja i moi czetnicy jako pierwsi staniemy w obronie Polski. walczyć o nasze prawa do normalnego życia. Teraz Polska ma wolność, jednak to chyba nie jest wolność zupełna, ktoś ją ogranicza. Np. po co Polakom embargo wprowadzone przez Rosję? Nie macie w tym przecież żadnego interesu, tylko same szkody. Kto inny jednak ma w tym interes. Są to, można śmiało powiedzieć, Niemcy. I dlatego ta wolność nie jest taka, jak powinna być.

Co Pan sądzi na temat uchodźców i całego kryzysu? Sprawa uchodźców jest jedną wielką sprawą polityczną. To wielka polityka USA. Ameryka nie może być samotna w konflikcie w Syrii. Dlatego wywiera presję na Unię Europejską, w tym przypadku najpierw na Niemcy. UE i Niemcy muszą słuchać tego, co mówią Amerykanie. I dlatego, kiedy USA twierdzą, że uchodźcy mogą przyjeżdżać do Euro-

py, to samo mówią Niemcy. Tymczasem jest to wielkie zło dla Europy. Mnóstwo ekstremistów, radykałów przedostaje się do Unii i stwarza wielkie zagrożenie. Dopóki istnieje państwo islamskie, sytuacja jest bardzo niebezpieczna. Mam nadzieję, że ISIS szybko przestanie istnieć. Ta ogromna fala radykałów, ekstremistów może połączyć swoje siły z muzułmanami mieszkającymi w Europie i z tego wyniknie coś bardzo złego. W Polsce macie przecież Tatarów, muzułmanów, którzy od setek lat mieszkają w waszym kraju. Są normalnymi obywatelami. Jednak gdy radykałowie skontaktują się z nimi, sytuacja stanie się niebezpieczna. My to wiemy, bo w Bośni i Hercegownie mieszka wielu muzuł-

dę chciano by zlikwidować ten twór, nie byłoby to trudne. USA bombardują jednak tylko pojedyncze cele, nie jest to realna wojna. W Iraku Stanom zależało na zniszczeniu Husajna i wkroczyły tam z całą armią, pełnym sprzętem i żołnierzami. To samo można by zrobić w Syrii, jednak tak się nie dzieje. A co serbski rząd robi z uchodźcami, którzy przybywają do Waszego kraju? Serbski premier Aleksandar Vučić bierze pieniądze od Unii Europejskiej na rozwiązanie problemu z uchodźcami. To rozwiązanie jednak polega na tym, że wsadzają tych wszystkich uchodźców do pociągów i transportują ich dalej, na

nie. Jednak, szczerze, Polacy obawiają się ingerencji, czy nawet wojny ze strony Rosji, ponieważ co rusz straszeni są taką wizją przez Stany Zjednoczone czy Niemcy. To oni wyolbrzymiają niebezpieczeństwo i ukazują Rosję w najgorszym świetle. Możecie oczywiście bać się, patrząc na to, co dzieje się na Ukrainie, jednak nie macie powodu, bo jaki region Polski Rosjanie chcieliby przywłaszczyć? Żadnego.

manów. Wiemy, jak się zachowują i co robią. Jakim mogą być zagrożeniem.

Zmieńmy temat i porozmawiajmy o imigrantach. Serbia jest jednym z przystanków na ich drodze.

Co w takiej sytuacji Unia Europejska powinna zrobić z problemem uchodźców?

granice z innymi krajami. Uchodźcy nie chcą zostać w Serbii, chcą przedostać się do Unii Europejs­kiej. Dlatego te pociągi wiozą ich na granice z Macedonią, Chorwacją czy Węgrami. Jak dotąd Serbia przewiozła około 40 tys. uchodźców.

http://www.tvniezaleznapolonia.org/ jedwabne-swiadek-historii/. Blisko dwa lata później opublikowaliśmy również angielskojęzyczną wersję tej rozmowy: http://www. tvniezaleznapolonia.org/jedwabne-a-witness-of-history/. Niespodziewanie, w niecały miesiąc po publikacji pierwszej wersji wywiadu, otrzymaliśmy maila od córki pana Stefana Boczkowskiego, że jej ojciec jest następnym żyjącym, naocznym świadkiem tej zbrodni. W grudniu tego sa-

gdzie często śmierć lub jej bezpośrednia groźba były jedynym wyznacznikiem życia czy przeżycia, choćby do następnego dnia. Rozpoczęliśmy więc kontynuację naszych dziennikarskich badań historycznych. Ziemia Łomżyńska – jak i cały wschód Rzeczypospolitej – przechodziła w czasie wojny trzy, prawie równe sobie co do okrucieństwa, okupacje. Blisko dwutygodniową okupację niemiecką we wrześniu 1939 roku, potem blisko dwuletnią okupację sowiecką i, od czerwca

tych nie oszczędzano nawet kilkudniowych niemowląt. Oprócz narracji naszych naocznych świadków, do których dotarliśmy jako pierwsi – Hieronimy Wilczewskiej i Stefana Boczkowskiego – natrafiliśmy też na spisane i wydane w formie książkowej pamiętniki – świadectwa mieszkańców pochodzenia żydowskiego, żyjących wtedy na tych terenach – w wioskach i miastach sąsiadujących z Jedwabnem, albo i w samym Jedwabnem. Za dwiema takimi książkami – „Uwolnienie – pa-

Możecie oczywiście bać się, patrząc na to, co dzieje się Ukrainie, jednak nie macie powodu, bo jaki region Polski Rosjanie chcieliby przywłaszczyć? Żadnego.

16 kwietnia 2016 r. w sali Konferencyjnej Narodowego Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej w Doylestown (USA), w ramach dorocznego Forum Polonijnego miała miejsce światowa prapremiera dokumentalnego filmu Elżbiety i Wacława Kujbidów: „Jedwabne – Świadkowie – Świadectwa – Fakty”.

Jedwabne

Świadkowie – Świadectwa – Fakty Wacław Kujbida mego roku polecieliśmy więc do Polski i nagraliśmy z kolei rozmowę z panem Stefanem, który miał w dniu zbrodni 12 lat: http://www.tvniezaleznapolonia.org/ jedwabne-1941-ja-tam-bylem/. Dzięki rozmowom ze świadkami dotarliśmy do wielu całkowicie dotychczas nieznanych szczegółów i wiedzy, która pozwoliła zobaczyć historyczną perspektywę tych okrutnych wydarzeń z zupełnie innej strony. Wydarzenie w Jedwabnem nie było przecież samoistnym, oderwanym od kontekstu aktem zbrodni, ale miało miejsce w określonym czasie i przestrzeni, w określonych uwarunkowaniach historycznych, geograficznych i politycznych. W określonych wojenną okupacją ramach nieludzkich reguł, jakim bez wyjątku podlegało wtedy życie codzienne i losy ludzkie. Także w wynikającym z tych barbarzyńskich rygorów cyklu wydarzeń, przyczyn i następstw. Sytuacji równie nieuniknionych, jak nieodwołalnie ostatecznych,

1941 roku, na powrót terror okupacji niemieckiej. Nasz film pokazuje cały ten historyczny kontekst i uwarunkowania. Grozę tamtych dni, masowość niemieckich, bestialskich mordów na obywatelach Rzeczypospolitej nie tylko żydowskiego pochodzenia.

P

okazujemy genezę i krwawy szlak jednego z dwóch działających na tych terenach niemieckich szwadronów śmierci – Einsatzkomando SS Zichenau-Schröttersburg (Ciechanów– Płock) pod wodzą zbrodniarza-sadysty, hauptsturmführera SS Hermanna Schapera. Odwiedzamy z kamerą kilka z kilkuset położonych na łomżyńskiej ziemi miejsc zbiorowych egzekucji, gdzie dumni i rycerscy przedstawiciele rasy panów i narodu Goethego i Schillera mordowali bez litości, przez lata i niemal codziennie, po kolei Żydów, Polaków, Cyganów, jeńców wziętych do niewoli. Nie do wiary, ale w egzekucjach

miętnik Michała Maika”, wydaną w 2004 roku w Izraelu, oraz „Wojownicy – moje życie jako sowiecko-żydowskiego partyzanta” Harolda Zissmana, wydaną przez Uniwersytet w Syracuse, USA w 2005 roku – cytujemy niektóre wspomnienia ludzi z tamtych czasów i ich opisy tego, co się wtedy tam działo. Między innym w samym Jedwabnem. Główną narrację filmu zrealizowaliśmy latem ubiegłego roku, kiedy to wraz z główną bohaterką naszego dokumentu, Hieronimą Wilczewską, odwiedziliśmy z kamerą zarówno Jedwabne, jak i inne miejsca zbiorowych kaźni. Trudno jest opisać emocje i wzruszenia doznawane w momencie, kiedy dochodziliśmy do tych leśnych polan, zaułków za drzewami, gdzie bestialstwo, nieludzkość i ostateczność owych niesprawiedliwych śmierci dawały się ciągle odczuć. Prawie fizycznie dotknąć. Niczym zawieszona w czasie groza tamtych dni. Okazało się, że dzień

Dzisiejsza UE nie jest tym samym, czym była na początku, i nie da nam wolności, tylko ograniczenia. My chcemy, by nasz kraj był niepodległy w każdej dziedzinie. A jaka jest obecnie sytuacja ekonomiczna i polityczna w Serbii? Przyglądamy się temu, co dzieje się w graniczących z nami krajach. Przyglądamy się sytuacji muzułmanów w Albanii, a także temu, co dzieje się w Kosowie – w państwach, które są przeżarte korupcją. Największym problemem Serbii zaś jest zła sytuacja ekonomiczna. Nasz rząd chce wejść do UE i to nie jest dobre. Połowa Serbów nie chce przynależności do UE. Ja też nie chcę. Dlaczego? Ponieważ nasza sytuacja ekonomiczna jest mimo wszystko lepsza od tej, jaka panuje w Bułgarii, Rumunii czy Chorwacji, a one przecież są w UE. Unia Europejska nigdy nam nie sprzyjała. Przykładem może być to, że Unia w pewnym sensie zabrała naszą ziemię, Kosowo – dlatego nie możemy chcieć z nią bliższej współpracy. Czetnicy, których reprezentuję, też nie chcą być w UE. Czetnicy istnieją setki lat i jesteśmy tradycjonalistami. Serbowie są wolnym narodem.

Dzisiejsza Unia Europejska nie jest tym samym, czym była na początku, i nie da nam wolności, tylko ograniczenia. My chcemy, by nasz kraj był niepodległy w każdej dziedzinie. Poza tym za 3–4 lata Unii już nie będzie. A co Pan sądzi na temat monarchii w Serbii? Jesteśmy za tym, by w naszym kraju znów zaczął rządzić monarcha. Następca tronu serbskiego żyje. To Aleksander II Karadziordziewić. Przede wszystkim monarchia jest o 30 procent tańsza w utrzymaniu niż republika. Wszyscy obywatele walczą za króla czy rodzinę królewską. Kolejni prezydenci, niestety, okradają kraj, a król przecież nie będzie okradał samego siebie. Opowiadamy się za monarchią parlamentarną, a nie absolutną. Takie rozwiązanie byłoby idealne. Jednak Serbia ma teraz zbyt wiele problemów z gospodarką, by skupiać się na wprowadzeniu monarchii. Ale mamy nadzieję, że kiedyś konstytucja zostanie zmieniona i w Serbii zacznie rządzić król. K

Bratislav Živković jest dowódcą serbskich czetników. Razem ze swoim oddziałem wspierał mieszkańców Ukrainy narodowości rosyjskiej w konflikcie na Krymie, który, jak przypomina, do Ukrainy należy zaledwie od 50 lat. Pomagał tam ludności cywilnej, dostarczając wodę i niezbędne pożywienie. Za przyczynę konfliktu na Krymie uważa tzw. ustawę językową, którą zaczął wprowadzać ukraiński parlament na niekorzyść mieszkańców Ukrainy narodowości rosyjskiej. Zakazano używania języka rosyjskiego, a także pisania nazw w języku rosyjskim, co sprowokowało rosyjskojęzycznych mieszkańców Ukrainy do walki o swoje prawa. Bratislav Živković przebywał na Krymie również podczas referendum. Twierdzi, że przebiegało ono legalnie i 99 procent głosów za przynależnością do Rosji jest wynikiem rzeczywistym. Dodaje, że referendum przyjechało obserwować wielu niezależnych obywateli z różnych państw, m.in. z Bułgarii czy Niemiec.

13 lipca 2015 roku, kiedy filmowaliśmy takie miejsce, był dokładną rocznicą zbiorowego mordu popełnionego tam właśnie 13 lipca 1943 roku. Jak wspomniałem, ukazujemy pełne spektrum tragicznego, historycznego tła i tych – najczęściej dosłownie ostatecznych – sytuacji i uwarunkowań. Nie brakuje też zaskakujących i prawie nieznanych kontekstów, szczegółów i faktów. Dla przykładu, to właśnie z naszego filmu można się dowiedzieć, co miał wspólnego ze zbrodnią w Jedwabnem pomnik Lenina albo jaki związek z Ziemią Łomżyńską może mieć część ze 150 tysięcy Polaków wywiezionych na zesłanie na Sybir czy do Kazachstanu. Dzięki uprzejmości Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, do którego również dotarliśmy w naszych poszukiwaniach, pokazujemy też – chyba po raz pierwszy publicznie – zdjęcia niektórych dowodów rzeczowych, wykopalisk z jedwabieńskiej stodoły, uzyskanych podczas przerwanej i niedokończonej ekshumacji na przełomie maja i czerwca 2001 roku. Niestety nie wszystkie nasze dziennikarskie poszukiwania zakończyły się pełnym sukcesem. Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu przy Instytucie Pamięci Narodowej odmówiła nam nie tylko prawa do publikacji raportów ze wspomnianej powyżej, niedokończonej ekshumacji w Jedwabnem z roku 2001 (w tym słynnego „Raportu prof. Koli”), ale też odmówiła nam prawa do publikacji dokumentu przekazania dowodów rzeczowych z tej ekshumacji, z roku 2012. Z tych też powodów, jako właściwie jedyny z poruszonych w filmie tematów – temat znalezionych w czasie ekshumacji łusek po pociskach czy nawet samych pocisków karabinowych – oparty jest nie na faktach, do których dotarliśmy, lecz tylko na zeznaniach jednego ze świadków i dawnych materiałach prasowych czy medialnych. Mamy nadzieję, że film ten ukaże się – jeszcze przed nadchodzącą w tym roku 75 rocznicą zbrodni w Jedwabnem – w polskiej telewizji publicznej. Zasługuje na to pamięć o ofiarach tej i innych bestialskich zbrodni. Jeżeli w polskiej telewizji publicznej znalazły się i czas i pieniądze (dodać by może też warto: oraz bezczelne zaprzedanie) na emisję kłamliwych propagandówek w typie „Nasze matki,

nasi ojcowie” i równie prawdziwych pseudoprodukcji, to chyba i nasz film „Jedwabne – Świadkowie – Świadectwa – Fakty” powinien dotrzeć do tej najszerszej z polskich widowni. Opłacanej z pieniędzy publicznego podatnika.

N

a koniec chcielibyśmy przytoczyć dwie wypowiedzi. Hieronima Wilczewska, główna bohaterka naszego filmu, na nasze uwagi o jej niezwykłym jak na 84-letnią osobę stanie ducha, umysłu i ciała powiedziała: ...no słuchaj. Pan Bóg mi to specjalnie daje, żebyś ty w końcu przyszedł i zrobił ten film ze mną o tej całej prawdzie… Niech oni się tam lepiej pospieszą i odkryją to wszystko, tę całą prawdę, bo zanim umrę, to chcę tę całą prawdę wreszcie usłyszeć... Na drugi dzień po niezwykle gorąco przyjętej prapremierze naszego filmu w Amerykańskiej Częstochowie (jeżeli w ogóle można przy takim temacie mówić o gorącym przyjęciu czy odbiorze), kiedy pakowaliśmy się już do Ottawy i żegnaliśmy się z kilkoma uczestnikami III Forum Polonijnego, jedna z uczestniczek powiedziała do nas: Dziękuję bardzo. Ale dziękuję konkretnie za to, że dzisiaj rano po raz pierwszy obudziłam się bez tego poczucia winy, które podświadomie cały czas mnie za te sprawy prześladowało... W wyniku wiedzy nabytej podczas naszych badań i pracy nad filmem, podczas wywiadów i rozmów z naocznymi świadkami, w dniu 21 marca 2016 r. wysłaliśmy do dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu dwa zawiadomienia: Zawiadomienie o popełnieniu w Jedwabnem przez okupacyjne formacje niemieckie przestępstwa stanowiącego zbrodnię przeciwko ludzkości w zw. z art. 3 Ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej. Zawiadomienie o możliwości popełnienia przez Jana Tomasza Grossa przestępstwa w zw. z art 55 Ustawy o IPN – tj. uporczywego, publicznego i wbrew faktom zaprzeczania zbrodniom niemieckim na niektórych terenach okupowanej Polski. Zawiadomienia wysłane listem poleconym dotarły do Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu dnia 24 i 25 marca 2016 r. K


kurier WNET

7

I · N ·T· E · R·W· E · N · C · J ·A Sensacja dosłownie z wczoraj. Koło Węgorzewa na Mazurach odkryto piwnicę-bunkier, gdzie może być poszukiwany od dawna skarb – BURSZTYNOWA KOMNATA z Carskiego Sioła. Tysiąckroć opisywano historię jej powstania, wywożenia, by nie trafiła w ręce czerwonoarmistów. Ale wszelkie tropy prowadziły donikąd. Rosjanie wydali miliony dolarów, chcąc odzyskać zagrabiony im skarb. Powołano nawet państwowej rangi komisje. Wszystko nadaremno. Odkrywcy tajemniczego bunkra sugerują, by przez grube ściany zapuścić wiertło i sondę z kamerą. Oczywiście i ten ślad zbadać warto. Ale… Ale może również pokończyć sprawy od lat niepokończone. W Gdańsku, a dokładnie w Oliwie, mieszka niezwykły facet, który bardzo dużo wie, mógłby pomóc, póki jeszcze może. Niestety miejscowe władze go nie doceniają, a nawet tępią. Inżynier Jerzy Janczukowicz, ogromnie doświadczony płetwonurek i instruktor, już przez pół wieku penetruje wraki Bałtyku. Potrafił do gdańskiego klubu „Rekin” przyciągnąć dziesiątki młodych ludzi. Nauczyć podwodnego fachu – bo jest to jak najbardziej zawodowa umiejętność – rozbudzić wyobraźnię, i wreszcie osobiście i z kolegami odkryć w zimnej i mrocznej wodzie naszego morza prawdziwe skarby. Spis wraków Polskiego Ratownictwa Okrętowego to około trzystu pozycji. Przez dwadzieścia lat po wojnie Rosjanie wymuszali wyłączność na poszukiwania. Brzeg morza, plaże były bronowane nawet co wieczór przez WOP. Były nasze, ale morze już nie. O prywatnym nurkowaniu mowy nie było. Radzieccy szczególnie zajęli się 209-metrowej długości kolosem „Wilhelm Gustloff ”. Leży to przeogromne – dziś złomowisko – na głębokości 40 metrów, 40 kilometrów – prosto jak w pysk strzelił – na północ od Łeby. Wobec dzisiejszych możliwości technicznych to płycizna. Wrak można by uznać za łup Rosjan. To ich okręt podwodny S-13, z komandorem Marinescu, zatopił trzema torpedami uciekającego w sztormową styczniową noc 1945 roku wielkiego ongiś „pasażera”, płynącego z Gdyni z kilkoma tysiącami ludzi na pokładzie. Przed wojną ten piękny statek wycieczkowy, zbudowany w 1937 roku w stoczni BLOHM & VOSS w Hamburgu, woził wycieczki pracownicze do norweskich fiordów, był dumą hitlerowskiej floty. W czasie wojny, przycumowany do nabrzeża okupowanej przez Niemców Gdyni, pełnił funkcję szpitala. Ale w swoją ostatnią podróż 30 stycznia 1945 roku wyruszył z 300 wyszkolonymi podwodnymi Bundesmarine. Czekały na te załogi U-BOOTY w niemieckich bazach. Gdyby ci marynarze dotarli do celu, mogliby jeszcze na koniec wojny zatopić wiele alianckich statków. Ci wyszkoleni specjaliści od podwodnych jednostek byli dla niemieckiej floty na wagę złota. Stocznie w Niemczech i podbitej Francji pracowały pełną parą. Jednostek było więcej niż załóg. „Gustloff ” to dziś symbol tragedii uciekających cywilów, ale i ofiara wojny toczonej na śmierć i życie. Trzeba też pamiętać, że wśród uczestników – cywilów z Prus Wschodnich i Pomorza – wielu było zbrodniarzy hitlerowskich wywożących, wręcz w kieszeniach, diamenty i złoto zrabowane krwawo w czasie ich panowania na terenach Polski i Ukrainy. Oni zresztą – gaulaiterzy i gestapowcy, mieli pierwszeństwo w dostaniu się na statek. Rosyjscy nurkowie po wojnie metr po metrze wysadzali zaległe na dnie przede wszystkim śródokręcie wraku. Co tam wygrzebali – tylko oni wiedzą. Teraz pod wodą sterczy tylko w całości dziobowa część kolosa oraz kilkudziesięciometrowej długości rufa. Przełamany na trzy części statek nie ma właściwie stu kilkudziesięciu metrów śródokręcia. Za to dziób i rufa pozostały niezbadane. Leży to-to mocno przechylone na lewej burcie. Rufa ma zupełnie dogodny dostęp do ogromnej płaszczyzny pokładu. Aż dziwne, że Rosjanie nie wysadzili rufowych pomieszczeń. Bo tam zachowały się takie komory. Na wrak Gustloffa schodziło w ciągu ostatnich lat bardzo wielu płetwonurków. Poza amatorami, którym wystarczy fascynujące przeżycia wynikające z samego zobaczenia pod wodą tego giganta – zawodowcy próbują wchodzić do środka złomowiska. Właśnie na rufie, u wlotu do tajemniczej czeluści kilkudziesięciocentymetrowej szerokości otworu, pozostawiono resztki lin. W głąb prowadzi wąski, pionowy tunel. Prawdopodobnie nikt jeszcze nie

zszedł nim do końca. A jeśli nawet – to raczej został na dole. Co tam się znajduje – nie wiadomo. Być może to pomieszczenie kryje skrzynie ładowane na statek w śnieżną i wietrzną noc styczniową. Płetwonurkowie, tak jak wszyscy poszukiwacze skarbów, to bardzo tajemniczy ludek. Interesując się i organizując wyprawy na wraki od 1965 roku, odbyłem dziesiątki rozmów. Wraz z Polskim Towarzystwem Przyjaciół Nauk o Ziemi, w batyskafach skonstruowanych przez niedocenionego wynalazcę, nurka i niezwykle zdolnego i aktywnego człowieka, śp. Antoniego Dębskiego, przy pomocy mądrych i kochających morze dowódców Marynarki Wojennej, z udziałem płetwonurków klubu „Meduza” ze stocz-

Na wodach przybrzeżnych Bałtyku foki atakują nawet urobek z rybackich sieci. Zrozpaczeni helscy rybacy muszą wypływać coraz dalej, by cokolwiek złowić. Wielu jest na granicy bankructwa. Jeden z ostatnich polskich szkutników powiedział mi, że taka właśnie „morska dyrekcja” nie chciała mu nawet pokazać szkicu starodawnego żaglowca, bo zarezerwowała sobie „owa dyrekcja” prawem kaduka ów rysunek pod zamiarowaną w przyszłości dysertację. Jedną z najciekawszych rzeczy, którą warto zobaczyć w Gdyni, jest plastyczna

turyści, ale to już morski trup, utopiony przez leniwych ludzi. Statki żyją tylko wtedy, gdy pływają. Premier Kwiatkowski przewraca się w grobie, wiercą się inżynierowie Wende i Szemiot. Gdynia zafundowała sobie ostatnio kolejkę na Kamienną Górę. To kilkadziesiąt sekund jazdy. Dobrze. Niech będzie. Niepełnosprawnym też się od

Jerzy Janczukowicz od wielu miesięcy czeka na pozwolenie zejścia do tajemniczego luku na rufie „Wilhelma Gustloffa”. Urzędnicy maszerują codziennie do pracy i z powrotem. Kto tam by się przejmował upartymi płetwonurkami! W betonie bunkra koło Węgorzewa wkrótce łamać będą wiertła. Przyjadą ekipy TV. Wielu redaktorów Wybrzeża szczerze nie lubi morza. Owszem, mieszkają tu, ale na sam widok jachtu dostają morskiej choroby. Nowy Minister Gospodarki Morskiej zapowiada ambitne plany. Ale zupełnie nie radzi sobie – póki co – z nagłośnieniem tychże. Jego poprzednicy zrujnowali, co tylko się dało. Zdumie-

Lądowe szczury przegryzają cumy

co morskie, nie było mu obce. Teraz bryndza. Wspaniały kiedyś ośrodek TVP przy ulicy Sobótki we Wrzeszczu niszczeje od kilkunastu lat. Walą się dachy, schody, grzybieją studia telewizyjne. Kolesie kolesiów kombinują, jakby to kupić za bezcen. Miejscowi bonzowie bardzo się uszarpali, ciągnąc samolot Amber Gold. Czekają teraz na prokuratora. Ale mają gdzie się schować – w swoich licznych, „na wynajem”, mieszkaniach. Dorobili się ich oczywiście z urzędniczej pensji. Skrzypią nad trumną Stoczni Gdańskiej rdzewiejące dźwigi. Dużo jeszcze zeżrą farby, tak jak i blaszak dawnej solidarnościowej chwały, eksponujący stare podkoszulki. Muzealnicy wszystkich krajów łączcie się! Jest was coraz więcej. Mody na skanseny nie doceniają jednak wielotysięczne stada kormoranów, które na Wybrzeżu rozpleniły się niebywale. Piotruś Szczepanik zaimplantował nam w głowach, że skoro nazwa ptaka brzmi tak łagodnie, to taki jest również on sam. Nic bardziej mylnego. To wielki szkodnik przyrody. U ujścia Wisły jego odchody wypalają wielkie połacie lasów. Z kolei narybek łososia, który spływał Wisłą do morza, niszczą foki, sztucznie i głupio tu implantowane. Troszcząc się o nie, pozbywamy się bałtyckich ryb. Dzieci i turyści rzeczywiście lubią fokarium na Helu. Ale miał to być jedynie azyl dla chorych osobników. Tymczasem rozpleniło się to bardzo niesłychanie. Zanieczyszczenia z fokarium zatruwają zatokę i plażę. Na wodach przybrzeżnych Bałtyku foki atakują nawet urobek z rybackich sieci. Zrozpaczeni helscy rybacy muszą wypływać coraz dalej, by cokolwiek złowić. Wielu jest już na granicy bankructwa. Zieloni robią ludzi na szaro. Nasi przedstawiciele, którzy już nieźle upierzyli się na garnuszku Unii, zapomnieli, kim są. Kto ich tam wysłał. Zapomnieli, skąd ich ród i gdzie korzenie. Obywatel Tusk jakby się wreszcie ocknął i mówi wobec islamskiego zagrożenia już prawie językiem PiS-u. Ludzie przetykają uszy i nadal nie wierzą: Donaldzie, zgrywasz się, czy liczysz na powszechną amnezję? Silna grupa pod wezwaniem Janusza Lewandowskiego, trochę chyba po niewczasie, fotografuje się w zjednoczonym szyku. Jakim to kodem Morse’a chcą przemówić? Inni z galerii niszczycieli Polski – jak choćby Jan Krzysztof Bielecki – siedzą cicho. Trzeba przeczekać. Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki – przynajmniej na chwilę przymknij wybaczające oko i daj rozprawić się z draństwem i złodziejstwem, które niszczyło przez ostatnie lata nasz kraj! Lądowe szczury przegryzły cumy. Nie ma polskiej floty, dalekomorskiego rybołóstwa, zrujnowano przetwórnie helskie, namówiono do pozbycia się kutrów. Nikt nie uczy szkutnictwa, a w zawodowych szkołach wybrzeża rdzewieją maszynowe parki. Płetwonurek Janczukowicz prosi o zezwolenie, by mógł zajrzeć w rufę „Gustloffa”. W fotelu Urzędu Miasta przy ulicy Chrzanowskiego usiadł nowy dyrektor i przewraca papierki. Prężny dotychczas prezydent „miasta z morza”, Wojciech Szczurek, za chwilę będzie zaszczuty, bo zachciało mu się dla Gdyni wspaniałego a marniejącego na wietrze, niewykorzystanego zgodnie ze swoimi możliwościami lotniska wojskowego na oksywskich wzgórzach. Miasto Unii ma zapłacić karę i… zubożeć budżetowo. Pójdzie na limuzyny dla eurodeputowanych, w tym również dla tych z Gdańska. Dowalili niepokornemu prezydentowi konkurencyjnego miasta.

Wiosna, maj, czerwiec – wkrótce Dni Morza. Kilka lat temu – gdy jeszcze był wojenny port na Helu, a dowództwo Marynarki Wojennej w Gdyni – usłyszałem z ust dowódcy tejże: „Defilada przy Skwerze Kościuszki w Gdyni przysparza więcej kandydatów na oficerów niż jakiekolwiek akcje”. Jeśli nawet dziś chętni są – to nie bardzo mają na czym pływać. Miliardy zostały utopione w budowie jednego tylko okrętu. Podwodna armada nie wypływa, bo ze starości utopiłaby się za redą. Marynarka Wojenna, podobnie jak flota handlowa, osiągnęły dno. Tak jak współcześni pacykarze nie potrafią rzetelnie narysować ręki czy nogi, tak wszechobecny jazgot zagłusza pieśni i piosenki. Wywiało od morza pisarzy. Fleszarowa-Muskat biesiadowała z prawdziwymi kapitanami i mechanikami okrętowymi. Było co czytać o morzu. Redaktor Sienkiewicz skutecznie zapraszał do gdańskiej telewizji i popularyzował – bo nic,

Jeśli rzeczywiście może być „coś” w tajemniczej komorze niemieckiego wraku – warto to sprawdzić. Nie czekajmy aż to zrobią… Rosjanie. Oni zresztą powinni zająć się przede wszystkim licznymi swoimi zatopionymi atomowymi okrętami, bo to groźna dla wszystkich bomba z opóźnionym zapłonem. Dziennikarze są między innymi po to, by potrząsać zaskorupiałą władzą. Chwilowo jest ona wystraszona. Dobrą zmianą – jak kpią sobie ci ze zmiany złej. Wielu liczy na butapren, którym posmarowali fotele. Gdyby Nowoczesna była rzeczywiście taka jak jej nazwa, a Kukiz taki, jak rokował w czasie kampanii wyborczej – posłowie z tych coraz bardziej kanapowych partii pomogliby dla dobra wspólnego komu trzeba. Na razie wielu z mdłym uśmiechem i nieszczerą ironią wykrzywia buzie w czasie telewizyjnych debat. A pies z wami tańcował! Pilnujcie dalej kapuchy, bo wszystkim zabraknie. K

Warczy i tknąć kapusty nie da, choć sam jej nie zeżre. Podobnie czynią nasi opiekunowie morza i licznych jego skarbów.

Pies ogrodnika Stefan Truszczyński

z archiwum autora: rys. Michał Rybicki – płetwonurek z klubu „Rekin”

Nowy trop czy humbug

ni Komuny Paryskiej w Gdyni i właśnie kolegów Jerzego Janczukowicza z klubu „Rekin”, finansowani przez Telewizję Polską, dla której kręciliśmy filmy – odbyliśmy wiele wypraw na wraki. W tym i na „Wilhelma Gustloffa”. Wiem więc, o czym piszę: rufa bałtyckiego statku jest niezbadana.

Morskie leśne dziadki Jedno, co nam w Polsce dobrze wychodzi, to zakazy. Nauczyliśmy się tego od Ruskich: – Nielzia, nie nada. – Paczemu nie nada? – Nie nada, i wsio! Nad skarbami Bałtyku czuwają morskie „dziadki leśne”. Niestety niektórzy z tych pilnowaczy, choć sami nurkowali jeszcze niedawno, teraz pilnie strzegą, by nikt nie wybrał się na „Wilusia”, na „Von Steubena”, czy też U-BOOTA – ostatniego już w całości na dnie Bałtyku, leżącego w nienaruszonym stanie zaledwie kilometr od brzegu helskiego cypla. Tym, że ostatnio pojawiły się plamy ropy na powierzchni nad podwodnym okrętem – nikt z ochroniarzy naszych plaż się nie przejmuje. Nie dociera do nich, że zbiorniki z paliwem mogą po ponad 70 latach, skorodowane, zacząć przepuszczać zabunkrowane tam paliwo. Morskie dziadki lubią grzebać w papierach i smażyć doktoraty, których i tak nikt nie czyta. Ich ulubione zajęcie to blokowanie wszelkich inicjatyw tym, którzy chcą i jeszcze mogą.

mapa Bałtyku. Ogromny, kilkunastometrowej długości i szerokości model dna uzmysławia, jak wspaniałe jest to morze – na południu płytkie, a dalej na północ coraz głębsze, z przypominającymi Tatry wąwozami dolin. Koniecznie tę mapę trzeba zobaczyć w Morskim Instytucie Rybackim przy Skwerze Kościuszki. Tuż obok jest pomnik Conrada. Ważny symbol. Ale w pobliżu widok napawający smutkiem. Oto zastygły w bezruchu od wielu lat najpiękniejszy polski żaglowiec szkolny „DAR POMORZA”.

życia coś należy. Z góry panorama na zatokę rzeczywiście jest wspaniała. Podobnie jak i ostrzał z gdyńskich „dział Navarony” zlokalizowanych na wzgórzach redłowskich, na południu miasta. Mało kto je odwiedza. Nad Redłowską Polanką, gdzie marnuje się od lat teren po wyburzonych basenach miejskich, nadal mierzą w morze potężne lufy w betonowych okowach. Jedno działo wprawdzie już spadło ze skarpy i nikt nie poczuwa się do obowiązku naprawy.

Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki – przynajmniej na chwilę przymknij wybaczające oko i daj rozprawić się z draństwem i złodziejstwem, które niszczyło przez ostatnie lata nasz kraj! Lądowe szczury przegryzły cumy. Wprawdzie to rocznik 1909. Ale ten staruszek mógłby jeszcze pływać, tak jak pływają po morzach i oceanach starsze od niego rosyjskie żaglowce „KRUZENSZTERN” i „SIEDOW” – gdyby nie gnuśność byłych wilków morskich, którzy uziemili ten wspaniały, wielki jacht, gdy sami powędrowali na emeryturę. Dajmy cieciom władzę, a pozamykają wszystko – byle był pokój i pozamiatane. Pokład „Daru Pomorza” wydeptują

Z Gdańskiego Urzędu Morskiego wykopano ostatnio władze, które blokowały, co tylko się da. Kłócono się o zasady eksploatacji Zatoki Puckiej, próbując narzucić absurdalne prawa rybakom i żeglarzom. Marszałek województwa rządzi i nie rządzi, a nowe władze GUM śpią nadal. Rybacy małych łódek bezskutecznie latami starają się o pozwolenie na używanie małych jednostek. Za to bezkarnie ryczą na zatoce śmigające skutery wodne.

wające, że dołożyli się do tej rujnacji eurodeputowani pochodzący z Wybrzeża. Dawno już powinni stanąć przed sądem za zamordowanie polskiej floty, za dopuszczenie norweskich i duńskich paszowców niszczących najdrobniejsze nawet zasoby rybne u naszych wybrzeży.


kurier WNET

8

Z

właszcza że zrobiła to w szczególnym momencie: gdy minister Mateusz Morawiecki ogłosił wizyjny plan gospodarczego rozwoju kraju, a premier Beata Szydło, jak można było przewidzieć, odniosła sukces w negocjacjach z premierem Wielkiej Brytanii, Dawidem Cameronem, w sprawie zaopatrzenia socjalnego Polaków pracujących na Wyspach, przyczyniając się zarazem do prawdopodobnego przyszłego zwycięstwa idei pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Zgodnie ze swą buńczuczną – w pozytywnym znaczeniu tego słowa – zapowiedzią, że Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości ma zamiar stać się championem UE. W rezultacie sensacyjny „nius” w postaci udostępnionego niemal natychmiast pakietu materiałów dotyczących Lecha Wałęsy jako TW „Bolka” i nieustający łomot w mediach elektronicznych na ten temat szczelnie „przykryły” wspomniane sukcesy rządu

Kornel Morawiecki, z głębi swych najszlachetniejszy uczuć i motywów, apelował do Wałęsy, by ten stanął w prawdzie i przyznał się do popełnionych złych czynów, jak gdyby to w ogóle było możliwe. i wiedza o nich niemal kompletnie nie dotarła do narodu. Dla dziennikarzy bowiem – nawet tych życzliwych ludziom „dobrej zmiany” – zwykle ważniejsza jest negatywna w swej wymowie sensacja niż ogłoszenie najbardziej pozytywnego programu społeczno-gospodarczego czy osiągnięcie przez rząd spektakularnego sukcesu politycznego. Taka już jest ich natura. A ukryci zwłaszcza i jawni wrogowie obecnej władzy (której w głębi duszy w ogóle nie uznają, bo przecież z dawna orzekli, że PiS nie ma prawa rządzić Polską) dobrze o tym wiedzą i właśnie to wykorzystali. Kornel Morawiecki, z głębi swych najszlachetniejszy uczuć i motywów, apelował do Wałęsy, by ten stanął w prawdzie i przyznał się do popełnionych złych czynów, jak gdyby to w ogóle było możliwe i jak gdyby tylko o to chodziło. Dlaczego to nie jest możliwe? Wystarczyło posłuchać tego, co prof. Sławomir Cenckiewicz opowiedział o krzywdach, jakich doznał na skutek donosów „Bolka” nieżyjący już obecnie Kazimierz Szołoch, robotnik w Stoczni Gdańskiej, żeby zrozumieć, że w sytuacji Lecha Wałęsy, „ikony” Solidarności, który niemal bez jej udziału „obalył” komunę (jak zawsze mówi) oznaczałoby to katastrofę. Z pomnika, jaki mu pracowicie wystawili różni, na ogół fałszywi przyjaciele, zostałby tylko cokół – jak trafnie napisał w trybie oznajmującym Marcin Wolski. A przecież takich skrzywdzonych przez Wałęsę jego kolegów ze stoczni było niemało. Po drugie i ważniejsze: nie da się wyosobnić, że tak powiem, owego złego okresu życia i działania Wałęsy (1970– 1976) i oddzielić go grubą kreską od dalszej, rzekomo chwalebnej części jego biografii. Bo nie była chwalebna i dotyczy to całego późniejszego okresu jego działania, a nie tylko owej fatalnej prezydentury. Z opowieści różnych wspominkarzy, a także z doniesień historyków jasno wynika, że na I Zjeździe Solidarności jesienią 1981 roku służbie bezpieczeństwa niezwykle mocno zależało, żeby wybory na przewodniczącego Związku wygrał Lech Wałęsa, a nie na przykład Andrzej Gwiazda. I wygrał je większością 57% głosów. A czy nie mówi się od wielu lat, że ówczesna elita Solidarności była bardzo nasycona agenturą? Sapienti sat. I cofnijmy się do nieco wcześniejszego okresu, do 1980 roku. W swoich wspomnieniach pt. Hanka. Miłość. Polityka, wydanych w 2011 roku, Paweł Bożyk, osobisty doradca ekonomiczny Edwarda Gierka, opisuje następującą sytuację: „Jeszcze przed wyjazdem na urlop, w czasie jednej z moich rozmów z Gierkiem, do jego gabinetu wszedł nagle minister spraw wewnętrznych,

WINA·I·SKRUCHA Stanisław Kowalczyk. Takie zachowanie świadczyło o nadzwyczajnej ważności spraw, które chciał przedstawić Gierkowi. Spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał mnie wyprosić, ale Gierek powiedział: – Paweł jest wprowadzony w sprawy, może wziąć udział w naszej rozmowie. – Chciałem Was poinformować oficjalnie, że Wałęsa to nasz człowiek, współpracujemy z nim, także finansowo, już od siedmiu lat – oświadczył Kowalczyk. – Jestem więc pewien, że się dogadamy. – To dobrze – odparł Gierek. – Rozmawiajcie z nim, nie róbcie mu krzywdy”. Potoczna wiedza o okresie szczęśliwie minionym wskazuje, że jak się raz zostało TW, to nie można potem „się urwać”, jak rzekomo „urwał się” Wałęsa. Po okresie bycia zwykłym tajnym współpracownikiem, jeśli są po temu warunki, to znaczy, jeśli pełni się odpowiednio wysoką funkcję, zostaje się …agentem wpływu. I Lech Wałęsa w okresie festiwalu Solidarności (a także później) był właśnie agentem wpływu. Mówią o tym historycy IPN-u, wskazując twarde dowody z różnych źródeł, także zagranicznych (np. STASI). Paweł Bożyk nie miał żadnych powodów, żeby podobną sytuację i wypowiedź wymyślić. Naturalnie w słowach Kowalczyka jest pewne przekłamanie, rozmowa toczyła się w okresie, jak zaznaczył Bożyk, poprzedzającym wybuch strajków, kiedy

obecnych obrońców „Wodza” za wszelką cenę, w rodzaju Jana Lityńskiego czy Henryka Wujca. I jeszcze jedna sprawa z tym związana. Znów muszę odwołać się do Kornela Morawieckiego, który w zgodzie ze swym szlachetnym z gruntu idealizmem powiada, że wszyscy jesteśmy winni temu, co się stało, że dopuściliśmy niejako do tego, by III RP została ufundowana na takim kłamstwie. Otóż nie, bo nie wszyscy, a na pewno nie wszyscy jednakowo. Odnosi się to zwłaszcza do wyborców z 1990 roku, gdy głosowaliśmy (ja także) na Wałęsę jako kandydata na prezydenta. Otóż trzeba w związku z tym przypomnieć, że 99,99% Polaków nie znało wtedy w ogóle prawdziwego Wałęsy, nie miało o jego cechach, charakterze, wyposażeniu umysłowym, kręgosłupie moralnym itp. zielonego pojęcia, nie mówiąc o jego agenturalnej przeszłości. Dla nas wszystkich wówczas nie był to w istocie człowiek z krwi i kości, lecz znak, uosobienie, żywy symbol Solidarności, tego wielomilionowego ruchu społecznego, który jego przeciwnicy w ciągu blisko 8 lat po 13 grudnia 1981 roku tak umiejętnie i sprytnie pozbawili siły i blasku. Tak, aby w 1989 wymóc na „konstruktywnej opozycji demokratycznej” (której Wałęsie pozwalali przewodzić panowie Michnik, Kuroń, Geremek i Mazowiecki, bo jako robotnik był wiarygodniejszym od

1989 a wyborami prezydenckimi 1990 był zbyt krótki i obfitował w nazbyt wiele wydarzeń politycznych różnego rodzaju, by wyborcy mogli zdać sobie sprawę z prawdziwych cech Wałęsy i z jego wartości jako człowieka i kandydata na Pierwszą Osobę w pań-

99,99% Polaków nie znało wtedy w ogóle prawdziwego Wałęsy (…). Dla nas wszystkich wówczas nie był to w istocie człowiek z krwi i kości, lecz znak, uosobienie, żywy symbol Solidarności stwie. Na dodatek program jego prezydentury (z którego niczego później nie zrealizował), owo pamiętne „przyśpieszenie”, firmowali bracia Kaczyńscy, którzy zdążyli się już Polakom zaprezentować od najlepszej strony (jak np. Jarosław w zwycięskiej debacie telewi-

śladów po „Bolku”. Trudno zresztą zrozumieć, dlaczego dowiedziona kradzież z teczki wypożyczonej z UOP-u dokumentów dotyczących „Bolka”, dokonana przez Wałęsę, nie spotkała się z właściwą reakcją wymiaru sprawiedliwości. Po utracie immunitetu były prezydent powinien był być ścigany z urzędu. Było na to ponad 20 lat… Poznawaliśmy zatem człowieka, którego wizerunek dramatycznie nie zgadzał się z symbolem. Prawdziwy Wałęsa po prostu nie mógł nim już dłużej być. A teraz – pisałem 8 lat temu, po przeczytaniu książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka Lech Wałęsa a SB. Przyczynek do biografii – gdy te wszystkie cechy zintensyfikowały się podczas niemądrej, idącej w zaparte samoobrony, wobec jednoznacznych zarzutów postawionych Wałęsie przez historyków IPN, połączonej z prostackim, czy zgoła łajdackim obrażaniem najgodniejszych ludzi w rodzaju prof. Andrzeja Zybertowicza i wielu innych, jest to już zupełnie niemożliwe. Wałęsa mówił wtedy językiem bandyckim, nikczemnym – czy więc taki ktoś mógł zachować imię symbolu wielkiego, szlachetnego, niepodległościowego ruchu, jakim była Solidarność? Teczki z „szafy” Kiszczaka, udostępnione przez IPN dziennikarzom i historykom – może ze zbytnim pośpiechem – są jedynie bardzo mocnym, ostatecznym potwierdzeniem wtedy osiągniętej wiedzy. Natomiast

Naiwnością, jak sądzę, byłoby przypuszczać, że gdy Maria Teresa Kiszczak zgłosiła się do Instytutu Pamięci Narodowej z wiadomymi materiałami przechowywanymi przez jej „szlachetnego”, zmarłego niedawno małżonka („człowieka honoru” wszakże!), to uczyniła tak z własnej i nieprzymuszonej woli, wiedziona poetyckim kaprysem lub nagłymi potrzebami finansowymi.

Jeszcze dookoła „Bolka”

wydawało im się, że działają w stanie wyższej konieczności, ale tą wiedzą nie podzielili się z opinią publiczną. Nie mieli odwagi Anny Walentynowicz czy Krzysztofa Wyszkowskiego, a także Cenckiewicza i Gontarczyka (którzy po wydaniu książki stali się ofiarami najprzeróżniejszych pogróżek i napaści). Nazwiska tamtych osób, najbliżej współpracujących z Wałęsą, wymieniłem powyżej, chociaż lista ich jest z pewnością dłuższa. Ktoś powie, że powinny być na niej również nazwiska braci Kaczyńskich, autorów programu prezydenckiego Wałęsy. Ale trzeba uwzględnić okoliczności. Młodzi wówczas politycy wierzyli w swój program i jego nośność, wydawało im się, że zdołają okiełznać Lecha, niewiele też, zdaje się, wiedzieli o jego przeszłości, nie należeli bowiem do ścisłego grona ówczesnej elity opozycyjnej, a jako niepodległościowcy nie cieszyli się też zaufaniem ludzi w rodzaju Kuronia czy Geremka, tym bardziej w okresie rozpoczętej kampanii prezydenckiej, niezwykle, jak pamiętamy, brutalnej, zwłaszcza ze strony tych, którzy obecnie Wałęsy tak bardzo bronią. Być może docierały do Kaczyńskich jedynie, uważane za mniej lub więcej prawdopodobne, pogłoski o tej agenturze. A poza tym – last but not least – polityka to korzystanie z istniejących możliwości. Innych nie było. Trzeba pamiętać też, że szybko się rozczarowali i z kancelarii odeszli w pierwszym roku kadencji. Piszę tak jak piszę, wyrażając w tej sprawie stanowczą niezgodę na jakikolwiek kompromis, na jakąkolwiek taryfę ulgową, ponieważ widać wyraźnie chwiejność opinii i ocen wypowiadanych publicznie; taką polską skłonność do dezynwoltury w sprawach zdrady i zdrajców. Jak wiadomo, Polacy nie osądzili z właściwą surowością Hieronima Radziejowskiego, pozostawiając mu nawet majętności zdobyte dzięki zdradzie, a także Janusza Radziwiłła czy targowiczan. Tak samo niektórzy z nas skłonni są zlekceważyć zdrady Wałęsy kosztem renomy wielkiej Solidarności, która najpierw zachwiała komuną, a później spowodowała w dużej mierze jej upadek. A że niezupełny, z zawłaszczeniem przez czerwoną nomenklaturę majątku Polaków, z zapewnionym jej „miękkim lądowaniem” i zachowaniem wpływów w III RP – to zawdzięczamy właśnie Wałęsie i jego fałszywym, jak powiedziałem, przyjaciołom i doradcom. Dziś natomiast ci, co pozostali, i ci, co współtworzyli in-

Jerzy Biernacki nazwisko Wałęsy było jeszcze nieznane ogółowi, lecz było znane SB. Frakcja zwalczająca Gierka, do której należał Kowalczyk, pragnęła oddziałać na niego uspokajająco, tak żeby pojechał na urlop, w czasie którego miał być zdjęty ze stanowiska. I to się udało, jakkolwiek nieco później i w nieprzewidzianych okolicznościach. Kowalczyk nie był najwidoczniej dokładnie poinformowany o czasokresie rzeczywistej współpracy TW „Bolka” z SB. Ale to nie podważa prawdziwości zawartej w jego wypowiedzi informacji. A jak wyraziście, nawiasem mówiąc, w końcowym zaleceniu Gierka przejawia się jego mentalność i jego paniczny strach przed rozwiązaniami siłowymi! Palce lizać. Cały Edward Gierek, zatroskany „Ojciec Ojczyzny”! Jeśli komuś w zaakceptowaniu tego, co wynika z powyższego cytatu, przeszkadza dobra pamięć, na przykład o setkach milicjantów uganiających się radiowozami za Wałęsą kursującym w latach 80. (po opuszczeniu ośrodka w Arłamowie) między Gdańskiem a Warszawą, to warto sobie uprzytomnić, że tajne i jawne policje PRL-u były mistrzami inscenizacji, począwszy od lat 40., żeby przypomnieć tylko tzw. „pogrom” kielecki (p. Umarły cmentarz, dwa wydania, pióra śp. Krzysztofa Kąkolewskiego). O tym, że prezydentura Lecha Wałęsy była pasmem przesłanek i pośrednich dowodów jego uzależnienia od określonych ośrodków postkomunistycznych, mówią prawie wszyscy z wyjątkiem postkomunistów i – często nieświadomych tego, że są postkomunizmem zainfekowani – byłych „konstruktywnych” opozycjonistów,

nich przywódcą) – zamiast przywrócenia bezprawnie zdelegalizowanego Związku – powołanie całkiem nowego. Tamten bowiem, ze względu na jego patriotyczny i niepodległościowy charakter, w intencjach konstruktorów nowej rzeczywistości miał zostać unicestwiony w pamięci narodu albo przynajmniej zakłamany nie do poznania. Okres pomiędzy „okrągłym stołem” (poprzedzonym ustaleniami w Magdalence i w rezydencji MSW

Po okresie bycia zwykłym tajnym współpracownikiem, jeśli są po temu warunki, to znaczy, jeśli pełni się odpowiednio wysoką funkcję, zostaje się … agentem wpływu. przy ul. Zawrat, gdzie zresztą – a nie przy okrągłym stole sensu stricto, pokazanym gawiedzi jedynie na inaugurację i na zakończenie obrad, a więc poniekąd ad usum Delphini – negocjacje władzy z wyselekcjonowaną grupą opozycjonistów toczyły się aż do kwietnia czy maja) oraz następującym po nim triumfalnym 4 czerwca

zyjnej z Michnikiem). Wreszcie dwaj pozostali liczący się kandydaci – Tadeusz Mazowiecki i Stan Tymiński, obaj z różnych zupełnie względów – byli dla wyborców niewiarygodni, przy czym jeszcze Mazowiecki przegrał z Tymińskim pierwszą rundę i nie wszedł do drugiej. Zatem nie było wyboru, musiał wygrać Wałęsa. Wszystko rozgrywało się w czasie. Prezydentura, ze szczególną rolą „kapciowego” Wachowskiego, de facto swoistej prefiguracji polskiego gangstera na ministerialnym stanowisku (człowieka, który „mówił” gestami oznaczającymi niemal realnie: „ręka, noga, mózg na ścianie, oczy na widelcu”), ujawniła bardzo szybko najgorsze cechy Wałęsy jako człowieka prymitywnego, złośliwego, chełpiącego się swoją „bohaterską” przeszłością, nie szanującego ludzi, popełniającego kardynalne błędy polityczne, a przede wszystkim zaprzeczającego własnemu programowi – list do Janajewa, potem sprawa spółek polsko-rosyjskich na terenach zajmowanych przedtem przez sowieckie wojsko, „nocna zmiana”, czyli obalenie rządu Jana Olszewskiego, nie mówiąc o konszachtach z postkomunistycznymi oficerami wojska i służb specjalnych czy wspieraniu „lewej nogi”, rzekomo dla zachowania pluralizmu (!). Powoli dowiadywaliśmy się o przeszłości przywódcy Panny S, zwłaszcza gdy przyszło słynne 17 pytań do Wałęsy Anny Walentynowicz; pryskał mit „człowieka z żelaza”, ujawnione zostały podłe zachowania Wałęsy w stosunku do Gwiazdów i do Anny Solidarność, wykluczanie, a wreszcie przyszła wiedza o „Bolku” i o próbie zacierania

niezmienna obrona nie do obrony, prowadzona przez bohatera owych teczek, nie ma już żadnego znaczenia. Jest powtórką z – wątpliwej – rozrywki. A prawda o Wałęsie musi także dotrzeć – jeszcze nie wiemy, w jaki sposób – do tych zagranicznych ośrodków, które jej nie znają i gdzie stoi on wciąż, niezasłużenie, na piedestale. Bo przecież nie może być takiej schizofrenii, że człowiek w kraju jest zdemaskowanym zdrajcą, a za granicą doznaje niezasłużonych hołdów. Trzeba więc przyjąć i przekazywać, także za granicę, zgodną z prawdą historyczną narrację. I zarazem tak to przeprowadzić, żeby przywrócić pamięć o olbrzymiej roli dziesięciomilionowej Solidarności w poważnym nadkruszeniu systemu socrealistycznego w 1980 roku. To jest najważniejsza sprawa. Nie może bowiem być tak, że rozpoczęcie antytotalitarnej rewolucji w Europie Wschodniej przypisuje się powszechnie Niemcom obalającym mur berliński, a nie Solidarności polskich robotników i inteligentów, którzy rozpoczynali walkę, zupełnie nie wiedząc, jak się zachowa przeciwnik, który przecież dziesięć lat wcześniej dokonał rzezi na Wybrzeżu. To był przejaw wielkiej odwagi. Ale nie Lecha Wałęsy, chronionego przez swoich esbeckich patronów, lecz tych wszystkich – Gwiazdów, Wyszkowskiego, Walentynowicz, Pieńkowskiej itd., którzy jedyne oparcie mieli w wielomilionowej rzeszy członków Związku. Na koniec trzeba wystawić stosowną ocenę tym, którzy już na początku lat 80. Lecha Wałęsę dobrze znali i wiedzieli, co jest wart, znali jego uwikłanie z SB, choć być może

Niektórzy z nas skłonni są zlekceważyć zdrady Wałęsy kosztem renomy wielkiej Solidarności, która najpierw zachwiała komuną, a później spowodowała w dużej mierze jej upadek. walidzką III RP, wraz z „pożytecznymi idiotami” bronią Wałęsy wbrew prawdzie oczywistej, gdyż bronią swego projektu, swego matriksu. Jak wiadomo, prawda i rzeczywistość w ośmioletnim okresie rządów PO-PSL nie cieszyły się ich szacunkiem. I to się nie zmieniło. Niektórzy komentatorzy mówią tak, jak gdyby chodziło o to, czy można Wałęsie wybaczyć to, co robił w pierwszych latach 70. i to, co zapewne musiał robić („nie chcem, ale muszem”) później, w latach 80. I wreszcie w latach 1990–1995, jako prezydent RP. Wedle Chrystusa wybaczać powinniśmy nawet siedemdziesiąt siedem razy. Ale wpierw musiałoby nastąpić przyznanie się do winy i skrucha. A to uważam za niemożliwe, politycznie i psychologicznie. W kwestiach politycznych rzadko dochodzi do wybaczenia. Chyba tylko wówczas, gdy ktoś skrzywdzony wybacza tym, którzy go skrzywdzili. Przypadek śp. Andrzeja Kerna. W polityce nie czeka się również na wyroki historii, której młyny mielą zbyt wolno. W naszej sytuacji powinniśmy przyjąć prawdę zawartą w dokumentach i wyciągnąć dalsze wnioski na podstawie znanych nam faktów i czynów. Tylko uczyńmy to tak, powtórzę, by wybrzmiała rola wielkiego ruchu Solidarności. K


kurier WNET

9

twarze · P O L I T Y K i W prezydenckiej kampanii wyborczej uzyskałeś 20% poparcia. Od roku jesteś czynnym politykiem. Jakie masz refleksje po tym czasie? W krótkiej odpowiedzi nie potrafię zawrzeć wszystkich refleksji. Przede wszystkim jest ogromnym osiągnięciem fakt, iż w tej chwili rozmawiamy w sejmie, w Klubie Poselskim Kukiz’15, że wprowadziłem sporą liczbę posłów do parlamentu, nie posiadając wcześniej ani struktur, ani pieniędzy. W tym systemie partiokratycznym to jest przeogromne osiągnięcie, bo scena polityczna jest wręcz zabetonowana i trzeba mieć potężną siłę, potężne wsparcie medialne, poparcie lobbystów, by partycypować we władzy. Wszedłeś do wielkiej polityki. Co Cię w niej najbardziej zdziwiło? Że to nie jest wielka polityka, tylko mała gangsterka, która polega na zawłaszczaniu państwa przez jedną albo drugą opcję. Mówię o dużych siłach politycznych w Polsce.

albo głupoty. I dwukrotnie prosiliśmy z mównicy sejmowej, aby przesunąć głosowanie na czas późniejszy, po Zgromadzeniu Narodowym w Poznaniu. Zostało to zlekceważone. Poseł Długi poszedł do prezesa Kaczyńskiego, ponawiając te prośby i prosząc go o to, by wpłynął na klub, aby głosowanie zostało jednak przesunięte. Został odesłany na miejsce, po prostu; w każdym razie też nie odniosło to skutku. Któryś z naszych posłów zauważył – nie wiem, czy akurat z naszych, czy z opozycyjnych, tzn. z tej twardej, totalnej opozycji – zauważył, że PiS może nie mieć kworum. Uznałem to za kapitalną okazję – ja osobiście i paru moich posłów – by po prostu wyjąć kartę do głosowania i zaprotestować w ten sposób przeciwko arogancji PiS-u. Pomysł podchwyciła Platforma i Nowoczesna. Jeżeli to jest jakąś zmową, to tak, to była zmowa. W tym sensie. Tylko że, tak jak mówię, autorem tej „zmowy” w cudzysłowie, ogromnym cudzysłowie, był klub Kukuz’15. Nie my podłączyliśmy

Ale to Ty miałeś ten rząd dusz, te 20% młodych ludzi, którzy byli gotowi do zmiany systemu. Proszę Cię, nie porównuj wyborów prezydenckich do parlamentu. To są zupełnie inne rzeczy. Tam byłem sam jeden Paweł Kukiz, tutaj wprowadziłem różne grupy, nie tylko tzw. kukizowców, tak ich roboczo nazwijmy, ale również pozostałe grupy antysystemowe – narodowców, wolnościowców, republikanów, KNP, itd. itd. Klub Poselski Kukiz’15 to nie jest ruch Kukiz’15, a zespół opcji antysystemowych, które w najbliższym czasie będą mogły w dużej mierze realizować swoje programy pod szyldem Kukiz’15. Ale wygląda na to, że te opcje antysystemowe, tak to nazwijmy, straciły ulice, bo na ulicach są albo pochody KOD-u, albo – tak jak podczas pogrzebu Łupaszki – zwolennicy odnowy, którą zaproponowali prezydent Duda i Jarosław Kaczyński.

już nie przebiła arogancji Platformy Obywatelskiej. A ja chciałem przypomnieć, że pycha kroczy przed upadkiem. I jeśli o mnie chodzi, to wyjęcie karty w znacznej mierze miało im pokazać, żeby spojrzeli w lustro i żeby troszeczkę przystopowali. To wróćmy do tego głosowania nad TK, bo jednak skończyło się ono dla ruchu Kukiz’15 stratą Kornela Morawieckiego. Ja myślę, że Kornel Morawiecki był już stracony od momentu, kiedy jego syn został wicepremierem. Powiem jeszcze inaczej. Gdybym wiedział, że są plany, żeby syn Kornela Morawieckiego objął funkcję w rządzie PiS, to bardzo mocno bym się zastanawiał nad umieszczeniem Kornela Morawieckiego na naszych listach. To nie zachwieje podstawą ruchu, który tworzysz? Z całą pewnością nie. Jeżeli chodzi o Kornela, naprawdę trudno mi jest

Rok

Wyobraźmy sobie, że to ruch Kukiza ma 235 parlamentarzystów i odpowiada za Polskę. W jaki sposób można by inaczej postępować niż Platforma, niż Prawo i Sprawiedliwość? Muszą być ministrowie, ministrowie muszą móc rządzić, muszą mieć urzędników. Jak inaczej działać? Jak inaczej działać? Działać na pewno nie na zasadzie nepotyzmu, na zasadzie takiej, że ja znam Krzysztofa Skowrońskiego i tylko dlatego, że go znam, on zostaje dyrektorem Telewizji Polskiej. Nie może tak być. Powinny być ogłaszane konkursy. My zresztą robimy w tej chwili projekt ustawy antysitwowej. Nie pamiętam, z którym z polityków PiS-u rozmawiałem, i zapytałem go o tę pielęgniarkę, która została członkiem rady nadzorczej spółki energetycznej. I mówię: – Jak to, pielęgniarka? Jakie ona ma pojęcie o energii? A on mi odpowiada: – Ale ona jest uczciwa, działaczka PiS-u. Ja na to: Jak to – uczciwa? – A woli pan tamtych zło-

Mamy jeszcze cztery lata. Jestem przekonany, że ta kadencja w końcówce będzie bardzo dobra. A prawdopodobnie już za jakiś czas bardziej wyrazista. Mam nadzieję, że zacznie budować wspólny, polski dom. Że właśnie z Kancelarii Prezydenta wypłyną propozycje zmian ustrojowych. Ze zmianą konstytucji jako numerem jeden. Na dzień dzisiejszy konstytucji nie trzeba zmieniać całkowicie. Ale na pewno w kilku zakresach, tam, gdzie jest wadliwa, należy natychmiast rozpocząć jej zmianę. Wróćmy do Trybunału Konstytucyjnego. Uważam, że ponad prawem stoi interes obywatelski. Według mnie sędzia TK powinien badać zgodność ustaw z konstytucją w szeroko pojętym interesie obywatelskim. Bez względu na światopogląd. Również w interesie przyszłych pokoleń. Obecnie priorytetem jest orzekanie w interesie klanu partyjnego, który sędziego mianował. Dlatego powinniśmy przede wszystkim

w wielkiej polityce Z Pawłem Kukizem, muzykiem, kandydatem na prezydenta RP, posłem na Sejm, przewodniczącym Klubu Poselskiego Kukiz’15 rozmawia Krzysztof Skowroński. fot. Maria skowrońska

Ale wszedłeś do parlamentu z jakąś nadzieją. Z jakimś pomysłem… Cały czas tą nadzieją żyję, ale nie kieruję się tylko nadzieją. Jest ona poparta wytężoną pracą. Jestem przekonany, że prędzej czy później będą możliwe zmiany ustrojowe na kilku płaszczyznach, przede wszystkim w postaci zmiany ordynacji wyborczej na model większościowy, JOW-owski, dokonania wyraźnego rozdziału władzy wykonawczej od ustawodawczej poprzez wprowadzenie systemu prezydenckiego, i przyznania należnego miejsca referendum w życiu obywateli. Jakie są Twoje najnowsze doświadczenia, sprzed kilku dni albo tygodni? Ostatnie doświadczenia upewniły mnie, że ta „dobra zmiana” być może w pewnych dziedzinach jest dobra, natomiast w żadnym wypadku nie ma to nic wspólnego ze zmianami ustrojowymi. Jest to ciąg dalszy partiokracji, absolutnego zawłaszczania państwa przez partię, która wygrała wybory. A jak to było z tym uściskiem dłoni, z tą piątką przybitą liderowi partii opozycyjnej? Dokładnie tak samo jak z pocałunkiem przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego ręki kanclerz Merkel. Czyli było to przypadkowe? Nie, po prostu kwestia wychowania. Przypadkowe w tym sensie, że… pan Petru wyciągnął rękę, więc odwzajemniłem uścisk. Proste, co miałem zrobić? Gazety napisały o porozumieniu. Gazety są powiązane z jedną albo drugą opcją polityczną. Trudno mówić o tzw. mediach niezależnych, takie na palcach jednej ręki można policzyć. Z tego uścisku ręki, czy generalnie z wyjęcia kart, zrobiono jakiś show i nagonkę. To po prostu bandytka, taka, która jest właściwa temu systemowi już od ’45 roku. A jakie były kulisy tego głosowania w Sejmie? Tak często to było przedstawiane… Ale powtórzę: nie było w planach głosowania nad nowym sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Wszystkie opcje polityczne żyły w przekonaniu, że będą kontynuowane rozmowy na temat przyszłości Trybunału Konstytucyjnego. Natomiast samo wrzucenie kandydatury, głosowanie w przeddzień najważniejszej dla Polski rocznicy, rocznicy chrztu, nosiło według nas znamiona wręcz jakiejś prowokacji albo głupoty, jedno z dwóch. Arogancji

się pod pomysł Platformy czy Nowoczesnej, a oni pod nasz. Powiem jeszcze inaczej: nawet gdyby oni nie wyciągnęli kart, ja i tak bym swoją wyjął. Bo w farsie nie miałem zamiaru uczestniczyć, czy jeszcze inaczej – w prowokacji, która zakończyła się wielką awanturą, w przeddzień rocznicy zjednoczenia Polaków. Czyli generalnie można tak ująć, że jesteś zawiedziony „dobrą zmianą”? Nie. To nie tak. Nie uważam takiej zmiany za dobrą, bo dla mnie dobra zmiana to jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Nie mogę też generalizować wszystkich poczynań PiS-u. Jestem zawiedziony tym, iż arogancja władzy, z którą mieliśmy do czynienia w czasach Platformy, jest kontynuowana przez obecną zwycięską partię, czyli Prawo i Sprawiedliwość (plus koalicjanci). Ale trzeba by zmieniać struktury, zmieniać władzę, urzędy – to wszystko trzeba by zmieniać. Ale chwileczkę, czy dobra zmiana polega na tym, że pielęgniarka zostaje członkiem rady nadzorczej spółki energetycznej? Czy dobra zmiana polega na tym, że odnosi się wrażenie, że partia idzie znowu kluczem rodzinnym – wspomnę tutaj pana Waszczykowskiego, pana Czarneckiego, pana Ziobrę, pana Jakiego itd. itd. Co to jest za „dobra zmiana”? Może to są takie przypadki, które w każdej partii, w każdej władzy się muszą zdarzać? Nie, nie muszą. Takie przypadki mogą się zdarzać władzy, która jest arogancka, która jest nepotyczna. A liczyłem na to, że rzeczowniki w nazwie partii Prawo i Sprawiedliwość są też określnikami partii. A może jesteś zawiedziony tym, że nie ma oficjalnej koalicji między Ruchem Kukiza a… Nie, nigdy do takiej koalicji oficjalnej ani ja nie dążyłem, ani Prawo i Sprawiedliwość. Nie jestem tym zawiedziony. Nigdy również nie staraliśmy się o urzędy z nadania PiS-u. Mieliśmy propozycję wystawienia swojego kandydata do TK, którą odrzuciliśmy, ponieważ uważamy, że sposób wybierania sędziów jest sprzeczny z interesem obywatelskim. A może ruch Kukiza musi odnaleźć miejsce na scenie politycznej, bo ulica została zajęta przed KOD? To musi Cię bardzo irytować. Jestem cierpliwy.

Często to, co widać na ulicy, nie ma nic wspólnego z klimatem podwórek. To prawda. Myślę że na tych podwórkach jest zupełnie inaczej. Jestem przekonany, że jest zupełnie inaczej. Ludzie dali… my daliśmy PiS-owi pół roku spokoju, powiedzmy na realizowanie dobrej zmiany. I myślę, że 500+ spowoduje, że ludzie dadzą im jeszcze pół roku więcej. Ale jeżeli ta „dobra zmiana” będzie przebiegała w tych kierunkach i w takiej formie, w jakiej przebiega, to obawiam się, że za rok ani KOD, ani PiS, ani Kukiz, ani nikt nie będzie musiał wyprowadzać ludzi na ulice, tylko sami wyjdą.

go ganić, bo ja sobie też nie wyobrażam takiej sytuacji. To jest jego syn, on w niego święcie wierzy. Na pewno dla Kornela najważniejsze jest dobro Polski, ma wspaniałą przeszłość. Z drugiej strony… no trudno mi jest… on rozumuje tak: skoro dobro Polski jest najważniejsze, a on wierzy, że jego syn jest najwspanialszym, oczywiście to jest bardzo duże uproszczenie, najwspanialszym Polakiem na świecie, to najlepsze dla Polski będzie, jeśli jego syn zostanie premierem. Ale trudno mi w takiej sytuacji, szczególnie że pewne rzeczy były rozgrywane za moimi plecami, w takiej sytuacji partycypować.

Zasypiam z polityką, śni mi się polityka i budzę się z polityką. Ale z polityką w rozumieniu interesu obywatelskiego, a nie pozycji klubu jako klubu czy interesu partykularnego, nadziei na urzędy. Ale te pięć przykładów nepotyzmu, które podałeś, czy nawet jeśli podam dziesięć przykładów, jeszcze nie świadczą o… Dwieście. Mam ich dwieście. Jest ich dwieście co najmniej. Tyle naliczyłeś? Przecież nie chodzę i nie liczę, ale każdy z moich posłów może podać przykłady nepotyzmu w wykonaniu PiS-u ze swoich okręgów. A odwróćmy pytanie: czy PiS zrobił coś dobrego? Coś osiągnęła Beata Szydło, prezydent Duda? Przepraszam, ale ja nie traktuję prezydenta Dudy jako prezydenta PiS-u. Ja traktuję prezydenta Dudę jako mojego prezydenta i jako prezydenta Polaków. W takim razie wykluczmy prezydenta z tego pytania. Czy coś dobrego zrobił rząd pani Beaty Szydło? Za mało czasu, żeby mówić o tym, co zrobił. Na razie przeforsował bardzo wiele, być może zbyt wiele ustaw, a jaki będzie ich skutek, to się dopiero okaże. Rzecz, która mnie przeraża, to że te ustawy są robione po łebkach i absolutnie bez liczenia się z głosem doradczym opozycji. Mówię o opozycji konstruktywnej, czyli takiej, jaką jest Klub Poselski Kukiz’15. Czyli idą taranem, nie oglądając się. Tak, są bardzo aroganccy. Uważam, że ich arogancja wkrótce przebije, jeśli

Jedyna pretensja, jaką mam do Kornela, jest taka, że wchodził z hasłami zmiany ordynacji wyborczej – prawda, że nie na JOW-owską, miał jakiś swój pomysł, ale ten pomysł był zbliżony, na pewno lepszy niż pozostawianie tej fatalnej ordynacji partyjnej, partiokratycznej – i pod hasłem „stop partiom”. To były dwa sztandarowe hasła. Tymczasem od dwóch miesięcy usiłował stworzyć partię polityczną na bazie ruchu Klubu Poselskiego Kukiz’15. To są rzeczy, których nie można tolerować. Ani ja tego nie chcę tolerować, ani żaden z pozostałych członków klubu. No tak, ale jak wchodzisz do systemu, do parlamentu, to ruch Kukiz’15 też staje się trochę partią polityczną, bo inaczej nie można tego zorganizować. Nie. Ruch Kukiz’15 nie jest partią polityczną. U nas nie ma dyscypliny wodzowskiej, u nas jest dyscyplina, którą narzuca idea. Jeżeli ktoś zaczyna kwestionować idee, powinien po prostu odejść z tego klubu. Jakie były sztandarowe hasła? Jednomandatowe okręgi wyborcze i stop partiom politycznym, stop partiokracji, stop takiemu systemowi, który powoduje, że oligarchie partyjne zawłaszczają państwo. Więc jeżeli ktoś nagle mi mówi, że chce stworzyć partię polityczną, to jest absurd. To jest tak, jakbym wszedł z hasłem „Polska dla Polaków”, a nagle powiedział: wiesz, właściwie to Polska powinna być dla Szwedów.

dziei? Ja mówię: – Proszę pana, jeżeli wy idziecie tym kluczem, to ja mam trzy córki i za uczciwość każdej z nich daję sobie głowę uciąć, proszę pana, to jednej proponuję Orlen, drugiej Lotos, a trzeciej KGHM. I masz pan uczciwe prezesury. Nie zgodził się? No jakoś nie chciał. Czy masz pretensje do telewizji publicznej? Telewizja jest taka publiczna, jak ja jestem długowłosym blondynem, rozumiesz? Dwudziestoletnim. Taka ona jest publiczna. To nie jest telewizja publiczna, tylko PiS-owska, ewidentnie PiS-owska, i to nie jest żadna zazdrość o tę telewizję, tylko jej po prostu nie można już oglądać. Jak Boga kocham. Zresztą, co ja się będę mądrzył. Zobaczysz, poczekaj pół roku i zobaczysz, jak spadają słupki. Poza tym zadamy wkrótce pytanie o czas antenowy poświęcony opcjom politycznym w tzw. publicznej telewizji. Tam jest taka przepaść pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością, na przykład, a nami, że jest zupełnie nieproporcjonalna do różnicy między liczbą posłów w sejmie. A może zapraszają Cię do telewizji publicznej i nie przyjmujesz zaproszeń. Klub Poselski Kukiz’15 to nie jest Paweł Kukiz, tylko 38 albo 37 osób. Poprzesz nową ustawę medialną, w której przewidziane są konkursy? W tym kształcie, w którym widziałem tę ustawę, na dzień dzisiejszy nie. A konkretnie – czy telewizja publiczna została przez Ciebie złapana na manipulacji? Oczywiście. Sama sprawa z fałszywym przekazem, z tym jątrzeniem bez żadnej rzetelności dziennikarskiej, nawet bez zapytania, jak było naprawdę. …z wyjęciem kart? Z wyjęciem kart i odwzajemnieniem uścisku wyciągniętej ręki, która się okazała być ręką Petru. Robienie z tego rzeczy na skalę ataku na Pearl Harbour, sugestie, że został zawarty jakiś pakt, koalicja, Bóg wie co, z banksterką i z Platformą – to po prostu porażające. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Szkoda tylko, że Polska na tym ucierpi. Jest rok po wyborach prezydenckich. Jak oceniasz prezydenturę Andrzeja Dudy?

zmienić konstytucję w zakresie sposobu wybierania sędziów TK. Nawet w partiokracji jest to możliwe. Wystarczy, aby dwie trzecie ustawowej liczby posłów wskazywało kandydatów, a wówczas będzie to wynikiem konsensusu różnych światopoglądów. I już wtedy w większym zakresie orzekają w interesie wspólnoty, a nie światopoglądu czy sympatii, czy interesu partyjnego. Daleka droga przed nami… Byłaby bliska, gdyby Prawo i Sprawiedliwość było partią, której zależy na interesie wspólnoty, a nie na swoim partykularnym. Bo wystarczyłoby dogadać 30 czy 40 posłów, by była większość konstytucyjna, która umożliwiałaby taką poprawkę w konstytucji. Ale oni nie chcą o tym rozmawiać. Każda z opcji politycznych, czy to Platforma, czy PiS, chce zawłaszczyć TK dla siebie. PiS deklaruje, że „my chcemy żeby większość sędziów miała opozycja”, a jednocześnie trzynastu sędziów to pełny skład orzekający. Wystarczy, żeby nie przyszedł ten trzynasty, i opozycja może mieć tych sędziów i dwunastu – no i co z tego? Jaki będzie ruch Pawła Kukiza za rok? Musimy wyraźnie rozróżnić ruch na rzecz nowej konstytucji Kukiz’15 od Klubu Poselskiego Kukiz’15. Mam nadzieję, że za rok nasz ruch przybierze już poważny kształt. Napisałeś przez ten rok jakąś piosenkę? Mam przygotowany materiał na płytę, mam napisane teksty, mam w domu swoje własne studio nagraniowe i robiłem kilkakrotnie podejście do zaśpiewania czy nawet dokumentacji tego, co mam już przygotowane. Nie ma takiej opcji. Jeśli w coś się angażuję, to angażuję się całym sobą, całym swoim życiem. I – stety i niestety – z perspektywy kariery muzycznej niestety – zasypiam z polityką, śni mi się polityka i budzę się z polityką. Ale z polityką w rozumieniu interesu obywatelskiego, a nie pozycji klubu jako klubu czy interesu partykularnego, nadziei na urzędy, by czerpać z nich korzyści, obsadzać rodzinę i kolegów. To nigdy nie odpoczywasz. Przecież zauważyłeś, jak wszedłeś, że nie wyglądam na szczególnie wypoczętego. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję bardzo.

K


kurier WNET

10

Jak oceniłaby Pani Szekspira jako filolog, specjalistka od renesansowej literatury angielskiej? Co jest źródłem fascynacji jego twórczością już od 400 lat? Często się nad tym zastanawiałam. Myślę, że po pierwsze – to może banał, ale on był bardzo płodnym twórcą i napisał po prostu wiele bardzo różnych sztuk, w których przyglądał się różnym aspektom rzeczywistości, ludzkiej psychologii. Jego poglądy też ewoluowały. On miał taką szczególną zdolność przyglądania się światu i reagowania na to, co świat mu przynosił, więc nie był doktrynerem, nie zamknął się w jakiejś jednej wizji, w jednej odpowiedzi na świat. W ogóle nie dawał łatwych odpowiedzi w swoich sztukach, częściej stawiał pytania i prowokował. Kiedy pisał tragedie, umieszczał w nich fragmenty nazywane comic relief, w których śmiał się ze swoich bohaterów. A kiedy pisał ko-

Krytycy anglosascy powiadają: „macie ten przywilej, że dla was Szekspir się nie starzeje”. W polszczyźnie rzeczywiście jest wiecznie Szekspirem współczesnym. medie, bardzo często – i to zauważył już Jan Kott – te komedie mogły śmieszyć, ale tylko do pewnego momentu. Wkrada się tam zawsze taka nuta, która przypomina o tym, że ludzie bywają podli, słabi, upadają. I tutaj już nie ma z czego się śmiać. Czy on rzeczywiście jest taki odrębny na tle swojej epoki, czy zjawiska nazywanego teatrem elżbietańskim? Czy jest Szekspir i reszta, czy też jednak on z tego wyrósł? Przeciwstawiam się zawsze przekonaniu, że ta wyjątkowo fascynująca twórczość wyrosła jak na pustyni i z niczego. We wspaniałej tragedii „Król Lir”, kiedy ojciec chce podzielić swoje królestwo pomiędzy córki, obiecując, że największą działkę dostanie ta, która najpiękniej go pochwali, najmłodsza, Kordelia, którą kocha najbardziej, odmawia udziału w tym przedziwnym wyścigu po miłość ojca i oświadcza, że nie powie nic. A wówczas Lir mówi: „nic nie przyjdzie z niczego, nic nie może się zrodzić z niczego”. To jest taka ogólna prawda. Jeśli pojmiemy „nic” jako pustkę, to rzeczywiście ona nie jest płodna. Sztuki Szekspira wyrosły na bogatym gruncie wcześniejszych moraliów, moralitetów, sztuk wystawianych jeszcze w średniowiecznych teatrach angielskich, a w czasach Szekspira byli też inni dramatopisarze, z którymi mógł współzawodniczyć, tak jak z Krzysztofem Marlowe’em. Jeżeliby zestawić sztuki Marlowe’a i Szekspira, to okazuje się, że oni sięgali po podobne tematy i można je porównywać. Niekoniecznie po to, żeby oceniać, kto lepiej napisał. Chociaż Marlowe był kiedyś bardziej popularny. Może nawet lepiej pisał, chciałoby się powiedzieć. Skąd to się bierze, że jest dwóch twórców i ten dzisiaj zapomniany był kiedyś dużo bardziej popularny od tego drugiego, który cieszy się teraz popularnością? Są takie pary sztuk, wyraźnie dają się porównać. Jeżeliby zestawić „Ryszarda II” i „Edwarda II”, „Ryszard II” to jest sztuka o młodym władcy, który traci koronę, zostaje zmuszony do abdykacji, napisana przez Szekspira. „Edward II” to analogiczna historia innego władcy, także zaczerpnięta z kronik angielskich, opowiedziana przez Marlowe’a. I chciałoby się powiedzieć, że historia opowiedziana przez Marlowe’a ma w sobie więcej dramatycznego pazura, jest bardziej drapieżna, pokazuje, jak bezwzględni potrafią być poddani wobec obalonych władców, ale w sztuce Szekspira, oprócz tej głównej historii, płynie bardzo wiele różnych strumyczków. To nawet nie są wątki poboczne, ale myśli, które przenikają tkankę poetycką tekstu i za każdym razem, sięgając po tę tragedię, można odczytać nowego „Ryszarda II”. W jakimś sensie można też za każdym razem stworzyć nową wersję „Edwarda II”, ale w „Ryszardzie” jest po prostu bogatsza materia poetycka. Sięgając po inną parę: mamy „Kupca weneckiego” i „Żyda maltańskiego”. „Żyda maltańskiego” napisał Marlowe, „Kupca

J·U·B·I·L·E·U·S·Z weneckiego” – Szekspir. U Szekspira Żyd jest postacią odrażającą, dlatego że żąda zemsty za wszelką cenę, ale z drugiej strony to człowiek głęboko skrzywdzony przez swoje środowisko, był wykpiwany, opluwany na ulicach i domaga się uznania swojego człowieczeństwa. Do tej sztuki Szekspira nawiązywali wszyscy ci, którzy próbowali robić w naszych czasach filmy o Holocauście. Niezrażeni tym, w jaki sposób jest wykreowana ta główna postać. Z tej sztuki czerpał Spielberg, kiedy robił „Listę Schindlera”, i są odniesienia do tej sztuki w „Pianiście” Polańskiego. Chodzi o ten fragment, kiedy Shylock, zdawałoby się odrażająca postać, mówi: „A czy Żyd nie ma oczu? Czy my nie krwawimy, kiedy nas skaleczycie? Czujemy tak samo jak wszyscy inni ludzie”. I publiczność zaczyna przyglądać mu się uważnie, i widzi, że ów nikczemnik został strasznie skrzywdzony przez własną córkę, która uciekła z domu, okradła ojca, a klejnoty rodzinne zamieniła na pobliskim targu na małpkę. Więc te portrety po prostu nie są jednoznaczne, są wielowymiarowe i być może dlatego przyglądamy się im wnikliwie. Czy angielszczyzna Szekspira jest dla nas bardzo trudna? Studenci czytają Szekspira w oryginale? Powinnam powiedzieć, że spodziewamy się, że studenci czytają Szekspira w oryginale, ale jestem świadoma tego, że jest im bardzo trudno. Angielszczyzna Szekspira jest trudna nawet dla Anglików. Pojawiają się uproszczone wersje jego tekstów. Dla współczesnego widza nie jest to najlepsze rozwiązanie i dlatego wielu angielskich krytyków mówi, że tak naprawdę mamy szczęście, że odbieramy te dramaty przefiltrowane przez przekład, bo np. w kulturze polskiej funkcjonuje wielu Szekspirów. Jest Szekspir z XIX wieku, mamy Szekspira Paszkowskiego, mamy Szekspira Koźmiana, mamy Szekspira Ulricha, jeszcze wcześniejsze przekłady, np. Hołowińskiego, a potem ten Szekspir zaczyna gadać, mówiąc kolokwialnie, naszym własnym głosem, naszą polszczyzną, kiedy sięgamy po Słomczyńskiego, po Barańczaka, dzisiaj po Piotra Kamińskiego, i to jest z jednej strony jakaś przeszkoda w dotarciu do tekstu źródłowego (bo zawsze przekład stanowi interpretację tekstu), a z drugiej... krytycy anglosascy powiadają: „macie ten przywilej, że dla was Szekspir się nie starzeje”. W polszczyźnie rzeczywiście jest wiecznie Szekspirem współczesnym. Tak, mimo że „ranny łoś” wcale nie jest rannym łosiem. I to jest właśnie kwestia interpretacji. To są te fragmenty w tekście, w których tłumacz skorzystał z przywileju każdego tłumacza. Już święty Hieronim powiedział: „nie słowo za słowo, tylko sens za sens”. W jakimś znaczeniu ten „ranny łoś” pokazuje sytuację czy pułapkę, do której zagnał mordercę poszukujący prawdy o śmierci ojca Hamlet, więc nie trzeba się na to boczyć, tylko warto pamiętać, że Szekspir nigdy nie pisał o rannym łosiu. Pani Profesor wyprzedziła trochę moje pytanie, bo chciałem zapytać o te współczesne przekłady. Czy da się jakoś powiedzieć, które z nich są lepsze, które gorsze, gdzie ten Szekspir jest bardziej szekspirowski? Cieszę się, że Pan zapytał, gdzie Szekspir jest bardziej szekspirowski, bo to zupełnie co innego niż zapytać, który przekład jest lepszy, który gorszy. Jestem mężem tłumaczki, więc wiem, że to nie jest takie proste. Ja pozostaję wierna przekładom Macieja Słomczyńskiego z jednego względu. On pozostawia w przekładzie taką nieprzejrzystość, która jest charakterystyczna dla teksów szekspirowskich. Zdarza mu się przetłumaczyć źle, zdarza mu się po prostu nie zrozumieć oryginału, mówiąc wprost. Wtedy przekład jest zły, ale często tam, gdzie oryginał jest dwuznaczny, wieloznaczny, gdzie Szekspir nie miał ochoty czytelników czy raczej widzów swoich sztuk prowadzić za rękę, to Słomczyński też tego nie czyni, pozostawia trudność tam, gdzie trudność była. Natomiast jeśli chodzi o przekłady Stanisława Barańczaka, one też są w jakimś sensie bardzo szekspirowskie, ale z kolei przez to, że są bardzo sceniczne. Barańczak doskonale też tłumaczył humor Szekspira i to wyczucie sceny jest jakby szekspirowską cechą tego dramatu, aczkolwiek często Barańczak Szekspira nie tyle tłumaczy,

w sensie przekłada, co objaśnia, wykłada to, co wydaje mu się, że jest najbardziej oczywistym znaczeniem. Ci dwaj tłumacze chyba nie do końca cenili wzajemnie swoją twórczość. Pamiętam taki film z już mocno starszym Maciejem Słomczyńskim, który mówił, że jak Romeo i Julia mówią językiem ulicy, to znaczy, że coś jest nie w porządku z kulturą. Ten spór trwa. Ciekawe, że Pan to przywołał. Jest taki wiersz Roberta Browninga, XIX-wiecznego angielskiego poety, o mężczyźnie, który miał w swoim życiu rywala i go pokonał, odebrał mu kobietę, ale mimo że tamten nie żyje, w dalszym ciągu ta zadra w nim tkwi i on chciałby nadal rywalizować. Ufam, że obaj panowie są w dobrym miejscu, ale myślę, że ten spór trwa, oni nigdy nie byli w stanie się pogodzić, a ich czytelnicy także. To jest spór nie-

W jakimś sensie Szekspir zawsze nie tylko każdym czasom podstawia zwierciadło, ale każdy z nas zobaczy tam swoją twarz. I to często jest takie dość obnażające spojrzenie. rozstrzygnięty. Tak jak powiedziałam, nie można rozstrzygnąć sporu tam, gdzie u podstawy tłumaczenia legły inne założenia. Czy tłumaczymy tak, żeby Szekspir po prostu pozostał trudnym tekstem, czy też tłumaczymy tak, żeby dobrze brzmiał ze sceny i żeby widz wszystko zrozumiał? Nie da się tego pogodzić. Nie można i tak, i tak. Wróćmy do historii. Już Pani mówiła, że nie istnieje coś takiego jak pełna oryginalność, że nic nie może powstać z niczego, i że oczywiście teatr Szekspira jest oparty bardzo mocno na tradycji literackiej. W takim razie w którym momencie pojawia się ten, nazwijmy to, czynnik geniuszu, który sprawia, że jakieś dzieło pozostaje, a inne jest zapomniane? Co sprawia, że coś staje się ponadczasowe, że współczesny teatr potrafi mówić o współczesnych problemach sztuką sprzed kilkuset lat? Nie znalazłam nigdy odpowiedzi na to pytanie, więc trochę Panu ucieknę. Posłużę się odpowiedzią, której próbował udzielić Kott. Nie wiem, czy to jest dobra odpowiedź. On powiedział, że Szekspir jest jak gąbka. Wchłania wszystko, co dzieje się w świecie, i w sztukach Szekspira można znaleźć każdy czas. To zresztą jest notabene cytat zaczerpnięty z „Hamleta”. To Hamlet mówi do aktorów, że sztuką teatru jest za każdym razem podstawiać zwierciadło swoim własnym czasom, aby tam się przejrzała i cnota, i występek właśnie tych czasów. I Szekspir miał tę szczególną zdolność. Po pierwsze – pozostawania Szekspirem historycznym, nie w takim sensie, że to są sztuki archiwalnie historyczne, że pokrywa je kurz i że pochodzą aż sprzed 400 lat, jak od tego zaczęliśmy, tylko że zebrały w sobie doświadczenia 400 lat. Być może nastąpił taki efekt kuli śniegowej. Pierwsze dobre wystawienie, pierwsza dobra interpretacja spowodowała, że zaczęliśmy coraz głębiej w tych sztukach szukać, odnajdywaliśmy tam coraz więcej znaczeń. Może to jest miarą tego sukcesu. Albo to, że Szekspir jest, przynajmniej według mnie, autorem na wskroś egzystencjalnym, to znaczy, będąc historyczny, jednocześnie jednak (nie lubię tego określenia) opowiada o naturze ludzkiej. W jakimś sensie Szekspir zawsze nie tylko każdym czasom podstawia zwierciadło, ale każdy z nas zobaczy tam swoją twarz. I to często jest takie dość obnażające spojrzenie. Jaka jest Pani ulubiona sztuka Szekspira? Ostatnio na przemian czytam „Króla Lira” i „Miarkę za miarkę”, ale chyba nawet wolę „Miarkę za miarkę”. To taka sztuka, której tytuł odwołuje się do zasady ewangelicznej – jaką miarą mierzycie, taką wam odmierzą – jak mówi Chrystus. Jak wiemy, w Ewangeliach to jest wyłożone na dwa sposoby – albo „ile komuś dasz, tyle od niego otrzymasz”, ile komuś dasz dobrego ziarna, dobrą miarą, utrzęsioną, tyle wam oddadzą, ale jest też druga wersja:

jak komuś odmówisz miłosierdzia, czy też jak kogoś surowo ukarzesz, tak też zostaniesz surowo ukarany: „wet za wet, oko za oko, ząb za ząb”. I to jest sztuka o bardzo wielu rzeczach, ale także o trudności, jaką mamy z miłosierdziem wobec bliźnich. Szekspir jest pewną zagadką, mało o nim wiemy. Dlaczego jest tyle różnych teorii na temat tego, że to ktoś inny napisał, że go nie było, że był, ale kimś innym? To dlatego, że jak się patrzy na te wszystkie sztuki, trudno uwierzyć, że jeden człowiek pomieścił w sobie cały ten teatr i cały ten świat, bo to jest naprawdę świat. Z drugiej strony, bardzo ciężko uwierzyć, że ktoś, kto nie otrzymał najlepszego wykształcenia (nie był przecież studentem ani Oxfordu, ani Cambridge), a jak mówił jego zazdrosny rywal, Ben Jonson, posiadł mało łaciny, jeszcze mniej greki – to jak ktoś taki mógł stworzyć tak wielkie dzieło? A jeszcze do tego człowiek nisko urodzony, niearystokrata. Dlatego przypisywano sztuki Szekspira księciu Oxford, mówiono nawet, że napisał je wspomniany już wcześniej Krzysztof Marlowe, który być może sfingował własną śmierć. On dość wcześnie zginął i dlatego znika nam z pola widzenia. Być może więc sfingował własną śmierć i pisał sztuki, podpisując je nazwiskiem swojego rywala, Williama Szekspira. Najrozmaitsze teorie. Jaka teoria obowiązuje w tej chwili? Pyta Pan szekspirologa, w związku z tym odpowiedź może być tylko jedna – po pierwsze: Szekspir istniał, po drugie: napisał to, co napisał. Ale, jak mówię, tych pomysłów jest bardzo dużo, a myślę, że wynika to stąd, że mamy bardzo skąpy materiał biograficzny. A fakt, że ten materiał jest tak skąpy, może być pochodną tego, że nie zachowały się żadne zapiski o Szekspirze. Wiadomo, że bibliotekę zapisał swojej córce, której mąż był purytaninem. Być może zięć-purytanin nie bardzo chciał chwalić się przed światem, że miał teścia o tak wątpliwej reputacji. W końcu ktoś związany z teatrem to jak heretyk w rodzinie, więc kto wie? Może tymi papierami palono w piecu? Po prostu zachowało się bardzo mało dokumentów z życia Szekspira. Mamy bardzo skąpe nawet teksty pisane jego ręką –

Kilka razy oberwałam od przyjaciół za to, że chrystianizuję Szekspira, że jego sztuki nie są wcale ukierunkowane na chrześcijaństwo, czyli nie zawierają myśli chrześcijańskiej, że jeżeli pojawiają się tam cytaty z Biblii czy Ewangelii, to są to tylko inkrustacje, bo w owych czasach innym językiem nie mówiono. Niektórzy powiadają, że Szekspir był agnostykiem. Skąd to wiadomo? Choćby z tego, że Hamlet nie wydaje się być przekonany o tym, że istnieje jakiekolwiek życie pozagrobowe. Więc jeśli wziąć „Hamleta” jako miarę twórczości Szekspira, to tak. A poza tym w Anglii zdrowy rozsądek to agnostycyzm, w związku z tym Szekspir musiał być agnostykiem. Ja, oczywiście, ironizuję. W XVI czy XVII wieku ze zdrowym rozsądkiem różnie tam u nich bywało. No właśnie, bywało różnie z tym zdrowym rozsądkiem i tu zmierzamy do sedna

Mamy przywi

Szek

Małgorzata Grzegorzewska, szekspirolog, profesor w roku 400-lecia śmierci genialnego dram w tej chwili przyjmuje się, że tylko podpis pod testamentem Szekspira i fragment jego późnej sztuki, która zresztą bardzo późno została uznana za sztukę szekspirowską. Ten kanon też się minimalnie zmienia, odkrywamy nowe teksty, które dopuszczamy, że mogły być napisane przez niego – że jest to tzw. ręka Szekspira, ale oprócz tego wiemy mało, to prawda, i stąd pole do domysłów, ale niektórzy próbują. Jest świetna biografia Szekspira napisana przez Stephena Greenblatta, która jest utkana nie tylko z domysłów, ale także z wiedzy o epoce i z tego, co daje się wyciągnąć ze sztuk Szekspira. To brzmi jak szaleństwo, żeby biografię artysty pisać na podstawie jego dzieła, ale można próbować. Pani pisała dużo w swoich książkach o metafizycznym aspekcie literatury. Jak to jest ze stosunkiem Szekspira do Boga? W co wierzył?

sprawy. Szekspir żył w czasach prześladowań religijnych, w związku z tym roztropnie było raczej nie afiszować się ze swoją wiarą, szczególnie jeżeli nie było się w tym głównym nurcie. W związku z tym było mądrzej zachować dla siebie swoje przekonania. Aczkolwiek udział we mszach był obowiązkowy i jeżeli kogoś przez kilka mszy nie było w kościele – a wtedy czytano ogłoszenia królowej, rozmaite listy królowej – to wiadomo było, że jest to człowiek, który nie tylko jest bezbożnikiem, ale i nie podporządkowuje się władzy. I takich ludzi dyscyplinowano. Więc Szekspir, który, jak się domyślamy, mógł żywić pewne sympatie katolickie (zaraz Panu powiem, skąd się domyślam), raczej nie miał specjalnych powodów do tego, żeby się tym chwalić. Mógł natomiast komunikować się ze swoją publicznością za pomocą pewnych aluzji, mógł podpowiadać czytelnikom swoich tekstów, widzom w teatrze,

że nie jest mu obca tradycja katolicka. Tak np. wysłał ducha ojca Hamleta do czyśćca, a przecież protestanci ogłosili, że czyśćca nie ma. W „Hamlecie” wyraźnie widać tęsknotę za taką wiarą, w której jest miejsce na modlitwę za zmarłych, na obcowanie świętych, mówiąc krótko: to jest taki świat, który został zabity rękoma reformatorów, a Szekspirowi wydaje się on być światem jakby lepszym do zamieszkania niż ten, który stworzyli protestanci. Co ciekawe, tę teorię wyznaje wspomniany już wcześniej Stephen Greenblatt, który nie jest, powiedzmy to od razu, autorem wyznaniowym, ale jednym z twórców w nurcie tzw. nowego historyzmu, nurtu lewicującego. Ale może też być tak, że Greenblattowi myśl ta nie jest obca, bo on lubi sobie wyobrażać Szekspira jako tego, który nie zgadzał się z ówczesną władzą, a to oznaczało, że Szekspir musiał być katolikiem.


kurier WNET

11

J·U·B·I·L·E·U·S·Z królobójcy, dzieciobójcy, bratobójcy, który swego brata wysyła do Tower. Tam jest fragment mówiący, że Ryszard uknuł spisek o­party na tym, że oczernił swojego brata, rozpuszczając plotki związane z jego imieniem. Nie damy rady wejść we wszystkie szczegóły, ale tak to można ogólnie powiedzieć. Jeden ze strażni-

to byłby skandal, jakby się powiedziało, że człowiek, który jest właściwie ucieleśnieniem literatury angielskiej, jest katolikiem. Chestertona mogli jakoś znieść, ale Szekspira...? Oj, też średnio znosili, ale to prawda. To by oznaczało szarganie narodowych świętości. Czy dzisiaj, w tym zlaicyzowanym świecie zachodnim, to jeszcze ma jakieś znaczenie? Ktoś się na to oburza, czy to jest po prostu taka zabawa intelektualna? Trafił Pan. Chyba zabawa intelektualna. Do tego stopnia zabawa intelektualna, że Greenblatt jest, wydaje się, przekonany, że Szekspir był katolikiem, i podoba mu się ta myśl. Ja nie mówię, że on czyni to, wnikając głęboko w materię teologiczną sztuk Szekspira. Nie, jemu się podoba myśl o Szekspirze-dysydencie. Uczciwie mówiąc, w tej chwili w angielskiej szekspirologii obowiązującym paradygmatem jest w zasadzie, że Szekspir był katolikiem, choć się do tego nie przyznawał. Jeszcze taka drobna anegdota na marginesie tego, jak niegdyś by to przyjęto. Na początku XIX wieku słynny fałszerz dzieł Szekspira, William Henry Ireland, oprócz tego, że zasłynął tym, że sfałszował całą masę książek pochodzących rzekomo z biblioteki Szekspira – po prostu tam wpisywał podpis szekspirowski (sfałszował m. in. rękopis „Króla Lira”) – przy okazji także wyprodukował dokument nazwany Testamentem Szekspira, przyjęty zresztą bardzo dobrze przez ówczesnych krytyków, w którym Szekspir zdecydowanie stwierdzał, że jest wiernym synem Kościoła anglikańskiego. Dzisiaj w zasadzie wszyscy skłaniają się ku tej wizji Szekspira-katolika. Na jak długo? Nie wiem.

ilej, że dla nas

źródło: wikipedia.com

kspir

r w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego, maturga rozmawia z Antonim Opalińskim. Jeszcze powiedzmy, że np. postaci mnichów, księży w sztukach Szekspira zwykle są przedstawione jako dość sympatyczne i prawe. Jak sięgamy po sztuki Krzysztofa Marlowe’a, to jeśli pojawia się na scenie postać w habicie, wiadomo, że to będzie co najmniej przebrany diabeł. U Szekspira nigdy tak nie jest. A poza tym, sięgając głębiej, jestem przekonana, że Lir jest – kilka razy o tym pisałam – taką odwróconą przypowieścią o synu marnotrawnym i miłosiernym ojcu. Weźmy „Miarkę za miarkę”; to jest sztuka bardzo głęboko dotykająca przykazania „miłuj bliźniego swego”, i to nawet za cenę własnego życia. Sięgniemy po „Kupca weneckiego” i tam znowu wraca temat miłosierdzia, ale też wyraźnie Szekspir nawiązuje do debat eucharystycznych, do rozumienia sakramentów, także w tej sztuce. Spójrzmy na „Ryszarda III”, tę znaną sztukę o potworze-garbusie,

ków Tower komentuje to tak, mówiąc do uwięzionego księcia: „Panie, król zamknął cię tu, by cię ochrzcić na nowo”. Byś przeszedł ponowny chrzest. I, jak się okazuje, ofiara spisku Ryszarda jest rzeczywiście ochrzczona na nowo, bo trup Clarence'a zostaje wrzucony do beczki z winem. Niektórzy mogą przejść nad tym faktem do porządku dziennego, ale jak się temu głębiej przyjrzeć, jest w tym bardzo poważna, teologiczna myśl o chrzcie jako o zanurzeniu w śmierci Chrystusa. To wino jest krwią. Można powiedzieć, że coś w te sztuki wczytuję, ale dokładna analiza pokazuje, że to obrazowanie jest bardzo konsekwentne. Tam nie ma miejsca na przypadkowość. To wszystko jest bardzo fascynujące, ale jak takie tezy przyjmuje współczesna myśl, czy też nauka angielska? Jeszcze 100 lat temu

Od kiedy właściwie świat tak wielbi Szekspira? Od kiedy Szekspir jest „tym” Szekspirem, sławnym twórcą? To się zaczęło dosyć wcześnie. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że teatr angielski ma moment nieciągłości, dlatego że jest rewolucja i wkrótce po śmierci Szekspira dochodzi do dramatycznego aktu zamknięcia teatrów. To jest taki dosyć ciemny okres angielskiej historii, kiedy ofiarą fałszywego zapału reformatorów padają już nie tylko malowidła kościelne, nie tylko piękna muzyka w kościołach... Jeszcze za swojego życia Szekspir opisywał taki smutny obraz kościołów, w których niegdyś śpiewały słodkie słowiki – chodziło o chóry chłopięce, a teraz stoją tam puste ruiny. „Bare ruin’d choirs, where late the sweet birds sang”. Po śmierci Szekspira ten reformatorski zapał, tak to nazwijmy, dotknął także teatrów, zamknięto teatry jako miejsca występku i rozpusty. W związku z tym

recepcja Szekspira w teatrze wówczas nie mogła zaistnieć. Natomiast już w roku 1623 zostaje wydane pierwsze folio, czyli zebrano dzieła wszystkie Szekspira i wydano w takim formacie, który był zarezerwowany dla klasyków. To tylko współczesny Szekspirowi, już też wcześniej wspomniany jego rywal, Ben Jonson, był na tyle bezczelny (tak to trzeba powiedzieć), że sam wydał swoje dzieła w wersji folio. Jak gdyby ogłaszając światu – moje sztuki są klasyczne. A to dobre! To jest bardzo w duchu naszych czasów. Tak. On sam siebie ogłosił po prostu wielkim. Ten format był zarezerwowany dla Biblii i dla klasyków. Szekspir nigdy tego nie uczynił, ale dzisiaj oglądamy sztuki Szekspira, a nie Jonsona. Chociaż Jonson nie pisał złych sztuk. Wydanie sztuk w folio różni się od tego za czasów Szekspira. Ktoś się

Jak się patrzy na te wszystkie sztuki, to trudno uwierzyć, że jeden człowiek pomieścił w sobie cały ten teatr i cały ten świat. Bo to jest naprawdę świat. przyłożył do redakcji tego tekstu. To już jest dowód uznania. Zresztą właśnie ten sam Ben Jonson także złożył Szekspirowi hołd. Bardzo szybko zaczęto rozpoznawać, że to było zjawisko niezwykłe, jakaś gwiazda rozbłysła i trzeba o niej pamiętać. W teatrze Restauracji sztuki Szekspira wystawiano, aczkolwiek modyfikowano je tak, aby pasowały do gustów epoki. Np. w „Burzy”, późnej sztuce Szekspira, główny bohater, który para się magią, sztuką tajemną, topi zakazane księgi i łamie różdżkę magiczną. Przywykło się twierdzić, że to jest gest Szekspira, który pokazuje, że w jego czasach nie tylko magia, ale także dążenie człowieka do wiedzy, które daje mu prawie boskie prerogatywy, było czymś niestosownym. Kiedy „Burzę” wystawiono w formie muzycznej w teatrze Restauracji, tę scenę usunięto, bo tu już wkraczamy powoli w wiek XVIII, rozum ludzki będzie rządził wszystkim. Potem kariera Szekspira rozwija się dość płynnie. Co prawda, jeszcze Oświecenie trochę krzywi się na te sztuki, w których... a to niezachowana jedność miejsca, czasu i akcji, a to pomieszanie gatunków; to nie były sztuki, które wtedy mogły znaleźć dobry odbiór, ale Szekspira grano na scenie. A potem mamy Szekspira romantycznego, gotyckiego przede wszystkim; to jest fascynacja duchami, lochami i tym wszystkim, co w Szekspirze gotyckie. Pod koniec wieku XIX była moda na wystawianie nie tyle integralnych, całych sztuk Szekspira, ale w teatrach pokazywano coś, co dzisiaj nazwalibyśmy „the best of Shakespeare” i te wybrane fragmenty były przeważnie najbardziej spektakularne, np. pojawienie się ducha czy pojedynek na szpady. Nawet wspomina o tym poczciwy, stary Rzecki, którego Wokulski wysłał trochę niemiłosiernie do teatru na Rossiego, żeby mu wręczył piękny album. Rzecki wywiązuje się z tej misji w sposób pokrętny, bo album daje komuś innemu, żeby wręczył aktorowi na scenie, ale przedstawienie mu się podoba i pamiętam, że wychodząc z teatru mówi, że „początek taki sobie, ale już ten fragment z »Makbeta« w wykonaniu Rossiego, pojedynek na szpady, to było świetne”. Więc, domyślamy się, że rzeczywiście publiczność mogła przychylnie przyjmować te sztuki. W ten sposób, z pomocą starego subiekta, dotarliśmy do polskiej recepcji Szekspira. Chciałem zapytać o „Hamleta” Wyspiańskiego. „Hamlet” Wyspiańskiego jest specyficznym tekstem, bo z jednej strony Wyspiański nie przyznaje się, że czerpał z jakichkolwiek innych źródeł, powiada, że Szekspira najlepiej po prostu czytać i myśleć, a nie czytać opracowania – jak dobry nauczyciel. Ale sam przecież pisze komentarz do „Hamleta” i, co ciekawsze, wydaje się, że on nie podchodził do tego zadania z dezynwolturą, że rzeczywiście wystarczy mu jedynie lektura samego dramatu, bo w tym komentarzu widać np. ślady

tego, że czytał zapomniany dziś, a bardzo ciekawy wstęp do Szekspira, 400 stron komentarza do „Hamleta”. Jest to tekst napisany przez lekarza, wcale nie filologa, zapomnianego w kulturze polskiej tłumacza Szekspira, Władysława Matlakowskiego, który był wybitnym reformatorem sztuki medycznej, jednym z ordynatorów szpitala na Lindleya. Kiedy dowiedział się, że umiera na suchoty, postanowił przełożyć „Hamleta” i zmagał się z chorobą, pisząc komentarze do „Hamleta”. Echa tego zapomnianego tekstu znajdziemy właśnie u Wyspiańskiego, to po pierwsze. A po drugie, Wyspiański jedną rzecz zrobił naprawdę kapitalnie, to znaczy, pokazał w „Hamlecie” pęknięcie, ale tak jak on to opisał, to nie jest, co często się zauważa, wewnętrzny rozdźwięk w Hamlecie – być albo nie być, mścić się albo nie mścić – ale to jest rozdźwięk czy pęknięcie, taka rysa, która biegnie w poprzek dramatu, oddzielając tragedię, która jest ukształtowana na obraz tragedii greckiej, w której jest przeznaczenie i duch, a jednocześnie, mówi Wyspiański, Szekspir napisał na wskroś nowoczesny, nowożytny dramat, w którym wszystko się sprowadza do psychologii głównej postaci. I dlatego Wyspiański nie ma z tym problemu, że raz ducha widzą wszyscy, a czasem tylko sam Hamlet. Bo on sam był człowiekiem teatru i rozumiał. On rozumiał, że to są dwie sztuki w jednym. Oglądamy zarazem dramat i tragedię, widzimy – jak powiada Wyspiański – że tam są dwie sztuki. A poza tym bezcenne jest to studium dlatego, że – jak Pan powiedział – to jest studium przedstawione przez człowieka teatru, więc to tak, jakby aktor z aktorem, reżyser z reżyserem i dramaturg z dramatopisarzem się spotkali. Nikt, kto nie pracuje w teatrze, tak Szekspira nie przeczyta. Zapytam o tego Matlakowskiego, bo to jest fascynujące. Czy Matlakowski znał angielski? On czytał Szekspira w oryginale? Tak, on czytał Szekspira w oryginale. To nie jest wybitny przekład, ale bardzo solidny przekład filologiczny i muszę powiedzieć, że zakończenie jego wstępu to taki fragment, który ja zawsze czytam studentom. Może to bardzo specyficzna zachęta, dlaczego sięgać po Szekspira. Powiada Matlakowski tak: „Są dwie literatury. Jest taka literatura, która służy ludziom, która opowiada o codziennym życiu w przeciętny sposób. Niektórzy lubią tak czytać. I jest taka literatura, która sięga do głębi ludzkiej duszy, która wyciąga to, co w człowieku najgłębsze. To są takie postacie jak Dostojewski, to są takie postacie jak Szekspir.” I on mówi: kiedykolwiek słyszałem charkot (a pamiętajmy, że on sam umierał na suchoty) człowieka umierającego na krwotok w szpitalu, a z pobliskiego kościoła dochodziły mnie dźwięki Miserere, to pomiędzy tymi dźwiękami słyszałem sztukę Szekspira – powiedział Matlakowski. To znaczy – on doszedł do wniosku, że w tych dramatach jest zapisana prawda o życiu i śmierci człowieka. Tak jak mówię, on – lekarz, wybitny umysł, postanowił sobie radzić ze swoją chorobą, wczytując się w „Hamleta”. To jest taka nowa wersja katharsis. Teatr ma leczyć, ale jak leczyć? Nie w taki antyczny sposób, jak to sobie wyobrażał jeszcze Arystoteles, tylko tak, jak mówi Matlakowski: wczytajcie się w materię dramatów Szekspira i znajdziecie tam także... nie można powiedzieć, że lekarstwo, ale sposób na zrozumienie własnego cierpienia, nawet jeśli to jest fizyczne cierpienie, fizyczny ból. To nie chodzi tylko o smutki duszy – i takie choroby Szekspir w jakimś sensie nie tyle leczy, co pozwala spojrzeć im w twarz.

są takie pytania dziennikarskie, ułatwiające zrozumienie. One każą porządkować rzeczywistość, która nie poddaje się tak łatwo porządkowaniu. Było dwukrotne skonfrontowanie Szekspira z naszą trudną historią: Wyspiańskiego i potem ta rzeczywiście przełomowa publikacja Jana Kotta, „Szekspir współczesny”, w której Kott, posługując się instrumentarium marksistowskim, bo to trzeba też powiedzieć, dokonuje jednocześnie rozbioru Szekspira, w którym pokazuje... on nie mógł tego powiedzieć zupełnie otwartym tekstem, bo inaczej ta książka nigdy by się nie ukazała w języku polskim (Kott ją najpierw opublikował po polsku, potem była tłumaczona na angielski). To jest taki sposób na powiedzenie, że jeżeli chcecie opowiadać o własnych lękach, a jednocześnie zmagać się z upiorami nie przeszłości, tylko tymi, które niszczą świat teraz, to trzeba sięgać właśnie po Szekspira współczesnego. To jest kapitalny zbiór esejów,

W „Hamlecie” wyraźnie widać tęsknotę za taką wiarą, w której jest miejsce na modlitwę za zmarłych, na obcowanie świętych, mówiąc krótko: to jest taki świat, który został zabity rękoma reformatorów. z których chyba najbardziej trafnym jest odczytanie „Króla Lira” z perspektywy teatru absurdu, czyli refleksja nad tym, że tak naprawdę Szekspir w swoich czasach zapowiada już groteskę Becketta. No i (Kott nie mówi tego do końca) to jest jak gdyby wejście w tę rzeczywistość i straszną, i śmieszną, z którą się na co dzień konfrontowali ludzie żyjący w latach 60. ubiegłego stulecia. To jest moment, w którym Szekspir zaczyna być Szekspirem na nasze czasy, i to pociąga za sobą konsekwencję, że w tamtych czasach Szekspir był obecny na polskiej scenie głównie za sprawą takiej sztuki, jak właśnie „Hamlet”. To z jednej strony zasługa Wyspiańskiego, a z drugiej strony – bo właśnie w „Hamlecie” i w „Ryszardzie III” mówi się najwięcej o intrydze politycznej. I dlatego teatr sięgał po takie sztuki. Zresztą będzie nawiązywał do tego Jan Klata, z którym czasem się zgadzam bardzo, a czasem w ogóle nie, ale „Hamlet” Klaty... „Hamlety” Klaty, bo on już kilka razy się przymierzał do tej sztuki, świadczą o tym, że i to pokolenie szuka w „Hamlecie” odpowiedzi na to, jak wygląda polska współczesność. Byłam zafascynowana ostatnio przedstawieniem, które Klata pokazuje w Teatrze Starym w Krakowie. Wiem, że to był spektakl, który wzbudził wiele kontrowersji, ponieważ tam jest specyficzna gra kostiumem teatralnym. To jest ten Szekspir, ten „Lir”, w którym postaci występują ubrane w sutanny. Niektórzy mówili: „O, to jest taki »Lir«, który rozgrywa się na dworze watykańskim”, ale to nie o to chodzi. Przede wszystkim to jest wizualnie bardzo piękne przedstawienie, niekoniecznie obrazoburcze. Takie przedstawienie, które bardzo mocno stawia pytanie już nie polityczne, tylko głębiej sięgające, o tożsamość, pytanie, na ile człowiek jest autentyczny, jest sobą, a na ile tylko szatą, którą nosi. To moim zdaniem jest kolejne wyzwanie, które stoi przed Szekspirem. Już nie doraźność polityczna, ale ciąć głębiej.

Zachwycające są te zapomniane początki polskiej szekspirologii. Wróćmy jeszcze do Wyspiańskiego. Pytanie o Szekspira w teatrze u progu XX wieku w Polsce zostało postawione na wysokim poziomie przez Wyspiańskiego, który do dzisiaj jest jakby do końca niezrozumiany w polskim teatrze. W pewnym sensie nie pozostawił po sobie żadnego dziedzica. Jak później było w XX wieku, jakie były najwybitniejsze momenty szekspirowskie w polskim teatrze?

Poza sztukami Szekspir pisał też sonety. Czy dzisiaj wiemy, kto do kogo właściwie pisał te wiersze, kto tam jest podmiotem, a kto adresatem? To tak jak z autorstwem sztuk Szekspira – to też jest bardzo tajemnicza historia, a najbardziej tajemniczą w niej postacią jest Czarna Dama, której tożsamości zupełnie nie jesteśmy w stanie rozszyfrować. Co ciekawe, ten cykl to jest zbiór wierszy, ale sam w sobie jest dramatem. Można go odczytać jako specyficzny dramat, historię miłosną. Bo Szekspir chyba nigdy nie był w stanie pisać tylko poezji, zawsze u niego poezja spotykała się z dramaturgią.

Pani Profesor uśmiecha się na takie dziennikarskie pytania, które wymagają odpowiedzi. Nie, ja się uśmiecham, dlatego że to nie

I chyba na tym zakończymy. Bardzo dziękuję. Było mi bardzo miło, dziękuję za rozmowę. K


kurier WNET

12

Proszę powiedzieć, jak powstaje muzyka do filmu, jak Pan to robi? Za każdym razem powstaje inaczej, nie ma reguły... Opowiem o ostatniej pracy, którą wykonałem wczoraj na prośbę Marcina Pospieszalskiego. Powstaje muzyka do Dziesięciu przykazań. Wybrani kompozytorzy piszą po jednym przykazaniu. Marcin poprosił mnie o pierwsze: „Ja jestem Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną”. Przedstawiono mi wymaganie, że będzie śpiewał tenor, światowej sławy zresztą. To mnie sparaliżowało, bo trudno o bardziej zamazany przekaz niż tenor śpiewający: „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną”. Nie byłem w stanie sobie takiej muzyki wyobrazić i dlatego napisałem jako pierwsze przykazanie – „Ave Maria”. „Ave Maria” zamiast pierwszego przykazania – to ciekawe… Pieśń do Matki. Do mamy. Siadłem i napisałem, i jakoś to się skleiło. Dostałem dzisiaj maila od Marcina, bardzo miłego. Za każdym razem są jakieś ograniczenia, rzadko się zdarza, że kompozytor dostaje zadanie: „rób, co chcesz”. To jest przeważnie konkretne zamówienie. Trudno w skrócie powiedzieć, jak się pisze muzykę do filmu. Mam za sobą więcej niż sto filmów i zawsze jest to wyzwanie ponad moje siły, zawsze obawiam się, że skończy się jedną wielką klęską.

K· U · L·T· U · R·A Bardzo ciekawe. A lubił Pan wcześniej muzykę filmową? Co Pan o niej wiedział, zanim zaczął Pan ją tworzyć? Miałem jakieś ogólne obycie, wyobrażenie. To była połowa lat 70. i właściwie jedyna muzyka, jaka na mnie robiła wrażenie, to była muzyka z filmów Felliniego, Nina Roty. Także muzyka z dokumentalnego francuskiego filmu „Mondo cane”. Oczywiście Komeda, słuchałem Kilara, tej naszej muzyki, która nie była wtedy tak dostępna jak teraz – to były jakieś światy absolutnie nadprzyrodzone. Aha! Tak bardzo chciałem pisać muzykę do filmów, że się zatrudniłem w serialu jako klapser, zresztą wkrótce zgubiłem klaps... To było po pierwszych kompozycjach czy wcześniej? Andrzej Titkow zaszczycił mnie tym, że mnie zobowiązał do nagrania muzyki do jednej sceny w filmie; wymęczy-

Będę jeszcze drążyć temat. Co takiego Pana uderzyło, że chciał Pan ilustrować filmy swoją muzyką? Po pierwsze, przeświadczenie, że zrobię to najlepiej, i chyba też ambicje. Nic mądrego o tym nie powiem. Co mnie gnało? Po prostu, zdarzenia tak się ułożyły. Któregoś dnia, zresztą w Bieszczadach – pracowałem tam w bazie studenckiej, noclegowej – odwiedziło mnie dwóch osobników, którzy, okazało się, mieli wpływ na program III Polskiego Radia. I do tego radia zacząłem nagrywać jakąś muzykę, pieśni. I to wszystko jakoś tak się ułożyło. W tej chwili jest kilka wydziałów na świecie, kształcących kompozytorów filmowych – w Holandii, we Wrocławiu, w Londynie – i absolwenci tych kierunków mają właściwie tę samą pracę, co inni kompozytorzy. Muzyka filmowa nie jest osobną dziedziną, ulega modzie, zmienia się jak wszystkie inne muzyki. Kiedy słyszymy ilustracje muzyczne Johna Williamsa z lat 60., np.

w pełni świadomie, bez ulegania jakimś dziwnym przekazom medialnym, które podpowiadają nam wszystkim, że ten film jest zły albo że ktoś z niego wyszedł, albo ktoś się nie zgodził na to w ogóle. Myślę, że film będzie dużym zaskoczeniem. Miejmy nadzieję, że pozytywnym. Tak, zdecydowanie pozytywnym, i myślę, że wiele recenzji, które już są napisane w niektórych gazetach, będzie musiało trafić do kosza w konfrontacji z prawdziwym filmem. Opowie Pan, jak Pan tworzył muzykę do tego filmu? Nagrałem muzykę gdzieś miesiąc temu, ale właściwie te nagrania jeszcze kilka dni temu się toczyły. Mówię o rzeczy, o której Państwo nie znają i Pani nie widziała, i wszyscy jesteśmy pełni najgorszych przeczuć, że to będzie kolejna moherowa opowieść o nieprzyjemnej historii w na-

realizowanej z wielkimi trudnościami, mianowicie o muzyce do „Historii Roja”. Pochwalę się – reżyser Zalewski poprosił mnie o napisanie tej muzyki, dlatego że Wojciech Kilar mnie wskazał. Pan Wojciech Kilar był już w trudnej sytuacji zdrowotnej i nie mógł się tego podjąć, przynajmniej tak to do mnie dotarło, i wskazał mnie, że ja sobie, jak to powiedział, poradzę. Ten film był wtedy długi, miał trzy godziny i zupełnie nieposkładaną narrację. Wanda Zeman, montażystka zmarła dwa lata temu, znakomicie zmontowała ten film. Po prostu stał się kinem. To była znakomita montażystka filmowa, nie telewizyjna. Zacznę od tego, że to jest właściwie pierwszy hołd złożony Żołnierzom Wyklętym; należne miejsce w naszej historii jest jeszcze ciągle tym żołnierzom nieprzywrócone. Z Żołnierzami Wyklętymi jest tak, że historia rozliczenia stalinizmu

I co się stało? Jak to na Pana zadziałało? Nie da się tego ludzkim językiem powiedzieć – jestem pod tym wrażeniem do dzisiaj. Po prostu dotyka się Kosmosu. Potem zacząłem pisać sam muzykę orkiestrową z lepszym czy gorszym skutkiem. Po nagraniach do filmu amerykańskiego z Jackiem Nicholsonem – tu się pochwalę, element lansu – pod tytułem „Krew i wino”, zaprosiłem do współpracy Tadeusza Karolaka, dyrygenta z Warszawskiej Opery Kameralnej, który przez wiele lat pomagał mi pisać partytury orkiestrowe. Z mniejszymi i większymi przerwami pracuję z nim do dzisiaj. Zawdzięczam mu bardzo wiele wspaniałych brzmień mojej muzyki i niniejszym o tym tutaj świadczę. Jak to się stało, że zaczął Pan komponować muzykę filmową? Muzyka filmowa zawsze była synonimem czegoś wyjątkowego i w ogóle praca w filmie... Byłem wtedy związany ze studenckim ruchem muzycznym, z Wolną Grupą Bukowiną, przyjaźniłem się z Jackiem Kleyffem, z wieloma znakomitymi artystami... Andrzej Kostenko poprosił mnie o napisanie piosenki do serialu i ja w swojej bezczelności powiedziałem: „dobrze, ale ja ci zrobię całą muzykę do tego serialu”, nie mając o tym pojęcia. Zacząłem iść po tej wodzie i tak idę do dziś. Czy przedtem myślał Pan o tym, żeby tworzyć muzykę do filmów? To znaczy: jak sobie wyobrażałem moje życie? Miałem nadzieję, że umrę koło trzydziestki, bo wtedy człowiek już jest bardzo stary. Myślałem, że troszkę pobuszuję w życiu, w muzyce... Chyba sobie niczego nie wyobrażałem. To samo się układało. Kiedy dostawałem propozycję, to się jej podejmowałem, mimo znikomych możliwości, a potem moja praca była dosyć wysoko oceniana. Nie mówię tego z kokieterią, tylko nie miałbym tyle wyobraźni, żeby sobie aż tak fajne życie zaplanować.

A czy Triduum Paschalne i święta wielkanocne mówią do Pana językiem muzyki? Cisza. To jest okres ciszy głębokiej, głuchej. To jest ten czas najważniejszy, kiedy nie ma Jezusa na Ziemi, kiedy jest cisza, głucha cisza. To jest czas wyciszenia. W tym roku to Triduum mam trudne z wielu powodów, a przede wszystkim z takiego, że w przyszłym tygodniu zaczynam nagrania w Abbey Road – w najlepszym studiu, z najlepszą orkiestrą na świecie. I boję się... no, boję się. Chciałam jeszcze zapytać, które Pana dzieło jest Panu najbliższe? I dlaczego? Nie odpowiem na to, bo to są dzieci, a które dziecko jest bardziej udane? Wszystkie. Ale bywa, że ma się swoich ulubieńców. Może właśnie to, co Marcinowi... Jestem zaskoczony, że mi ta aria tak wyszła, w tej chwili z tego się cieszę i tak jest zawsze. Ale zazwyczaj się cieszymy ostatnią pracą, a za kilka dni już o tym zapomnę i znowu przyjdzie poczucie takiej kruchości, słabości, nieumiejętności, niemożliwości – i potem się coś staje i jednak się udaje sprostać wymaganiom. To nie jest z tego świata.

Ale tak nie jest. Nie jest, ale nie w wyniku mojego działania, tylko moich przyjaciół, muzyków i w wyniku pomocy z zupełnie innej przestrzeni.

Nie mam skrzydeł Michał Lorenc jest autorem muzyki do ponad stu filmów i seriali. Za swoje kompozycje otrzymał kilkadziesiąt nagród polskich i międzynarodowych. Co znaczy dla niego tworzenie muzyki filmowej, wyjaśnia Luizie Komorowskiej.

łem to, ale weszło do filmu. W związku z tym chodziłem po mieście i mówiłem, że jestem kompozytorem muzyki filmowej i... bierzcie mnie, jestem do wzięcia! Wtedy Kostenko uwierzył mi i zamówił u mnie piosenkę, którą wykonał Andrzej Zaucha, wspaniale zresztą, do serialu „Przyjaciele”. Jaka to była piosenka? To była piosenka, ale też muzyka, dlatego że ja w sposób podstępny nagrałem długi wstęp i długi koniec tego utworu, trzeba było coś z tym zrobić i przekonałem Andrzeja, że to jest znakomita ilustracja do filmu. Tam jeszcze była po drodze przygoda, dlatego że jakiś osobnik odpowiedzialny za podpisywanie w telewizji umów z artystami wziął mnie za Juliusza Loranca, czyli wybitnego wtedy kompozytora, pomylił się, i się zgodził. No, to tyle. Miałem wtedy 21 lat. Wróciłabym do momentu, kiedy Pan mówił, że ogromne wrażenie wywarła na Panu muzyka z filmów Felliniego. Co tam takiego było, że chciał Pan później komponować muzykę do filmów? Nie tylko Felliniego. Z masy filmów, całej fali francuskiej i włoskiej – to był film Louisa Malle „Windą na szafot”, ze wspaniałą muzyką Milesa Davisa. Wtedy muzyka nie była tak celebrowana jak w tej chwili, w znaczeniu koncertów i osobnych półek z płytami w sklepach. Potem, kiedy Nino Rota napisał „Ojca Chrzestnego”, zdaliśmy sobie sprawę, że to jest komercyjny, wielki rynek światowy. Już ta muzyka Nina Roty nie miała cech poufnej wiadomości, że to jest świetna rzecz, której się słucha w wąskim gronie. Wszyscy zaczęli jej słuchać. Czy źle się stało? Coś wartościowego przez to uciekło? Gdybym się kłócił z historią i z faktami, to by najgorzej o mnie świadczyło, więc tylko powiem, że zgadzam się na to, że tak było.

z filmu (polecam zresztą, można znaleźć w Internecie) „Stary człowiek i morze”, nie chce się wierzyć, że to jest ten sam kompozytor, który napisał „Wojny gwiezdne” kilka lat później, że tak się zmienia sposób opowiadania filmów przez muzykę. Czytałam w pewnym wywiadzie, że kiedy Pan ogląda film, zaczyna Pan słyszeć muzykę, ale podejrzewam, że kiedy Pan idzie ulicą i widzi różne obrazy albo coś przeżywa, wtedy też powstaje muzyka. Wszyscy ludzie, którzy piszą muzykę do filmu, mówią, że kiedy człowiek podejmuje się pisania tej muzyki, to myśli tym filmem, rozumieniem, słyszeniem tego filmu… Nie chcę używać jakichś dziwnych pojęć, ale przypominam sobie w tej chwili, jak pisałem „Psy” i napisałem do połowy tę trąbkę, „Kołysankę”. Byłem umówiony z kimś w ważnej sprawie, wtedy urodziło się moje drugie dziecko. I podczas tego spotkania, podczas rozmowy, tak jak z Panią teraz, usłyszałem drugą część tej trąbki. Wiedziałem, że zaraz zapomnę. Nie było wtedy telefonów, dyktafonów, ja nie umiem też zapisać tematu odruchowo. Przerwałem spotkanie i poleciałem do domu, zamykając uszy i wszystko, żeby nie stracić tej drugiej części. I to są takie śmieszne historie... Skomponował Pan muzykę do filmu „Smoleńsk”. Może Pan parę słów o tym powiedzieć? Filmu jeszcze nie ma, są jakieś trudności, a jak jest z muzyką? Jest nagrana. W tej chwili pracujemy nad napisami końcowymi i nie powiem, niestety, jak to będzie wyglądać, dlatego że trwają rozmowy i artyści muszą zobaczyć film, żeby zdecydować. Bo oni nie chcą wziąć udziału w manipulacji ani w czymś, co nie będzie zgodne z ich sumieniem. Ja to rozumiem znakomicie i bardzo się cieszę, że zobaczą film i będą mogli tę decyzję podjąć

szej historii, a tymczasem jest to... No, właśnie, nie mogę nic zdradzić, ale z Antkiem Krauze pracowałem przy filmie „Czarny czwartek” i chyba 40 lat temu byłem jego asystentem przy filmie „Podróż do Arabii”. Myślę, że się że się znakomicie rozumiemy. Mamy wrażenie, że muzyka, którą napisałem, była najpierw, zanim powstał film... Było kilka projekcji nieukończonego filmu dla sponsorów i dosyć przypadkowych widzów, którzy widzieli go jeszcze bez efektów specjalnych. Ale trzeba wiedzieć, że w tej chwili w filmie efekty specjalne to nie jest tylko, że ktoś czy samolot się uniósł w powietrzu. Scenografia jest efektem specjalnym, nakręca się np. tylko postaci, a z tyłu się wkleja pejzaż i na tym polegają efekty specjalne. W tym filmie tych efektów jest wyjątkowo dużo i myślę, że to, że Antoni był zmuszony pokazywać ten film bez scenografii, to nie był dobry pomysł, ale niestety konieczny na pewnym etapie, żeby uzyskać jakieś pieniądze na jego skończenie. Więc tym bardziej mam wielką satysfakcję, że to jest tak przejmujący film i piękny, i mądry, i niedecydujący o tym, kto jest winien i co się stało. Naprawdę tego nie wiemy. Są ludzie, którzy wiedzą, i pan Lasek, któremu się kłaniam nisko za to, że wie, ale my nie wiemy. Czy ja dobrze zrozumiałam, że ta muzyka powstała trochę niezależnie od obrazu? Nie, zależnie. Tylko coś się stało takiego... To nie zdarza się często. Jest takie piękne słowo „immanentny”. Do części tego filmu muzyka powstała jak gdyby zawczasu i do tego został nakręcony film. Wydaje mi się, że surowość tego filmu i surowość tej muzyki wydobyła zupełnie nową wartość filmu. Proszę opowiedzieć też o innej produkcji, niedawnej, również

fot. Luiza Komorowska

Co się zmieniało w miarę Pana rozwoju w ciągu tych wszystkich lat, kiedy komponował Pan do tych stu filmów? Nic. Zawsze tak samo trudno. W początkach mojej działalności – nie chce mi się wierzyć, ale tak było – zapraszałem do swojego studia np. Dżamble, Maanam. To była połowa lat 70. Oni byli fantastycznymi wykonawcami. Dzięki ich wykonaniom od razu wskoczyłem w taką przestrzeń, gdzie, krótko mówiąc, dostawałem zamówienia. Potem pracowałem z Marcinem Pospieszalskim, który był wykształconym muzykiem i znakomicie sobie radził nie tylko z orkiestrą. Do dzisiaj z nim nagrywam. On mnie wielu rzeczy nauczył i pokazał mi bardzo wiele. Przede wszystkim wtedy, kiedy byłem taki młody, pokazał mi muzykę Bacha.

było modne i nie rokowało sukcesu. Czy z tego powodu nie mógł Pan za bardzo rozwinąć skrzydeł? Nie, ja nie mam skrzydeł. Wszystko, co miałem do rozwinięcia, rozwinąłem. Nie mogę narzekać, żeby cokolwiek złego stało się w moim życiu. Oczywiście zrobiłem masę strasznych rzeczy i strasznie mi przykro, że tak narozrabiałem, i dziwię się, że odchodzą moi młodsi, wspaniali przyjaciele – chorzy czy giną w wypadkach. Że Pan Bóg daje mi żyć; właściwie nie rozumiem tej ekonomii, nie jestem najlepszym egzemplarzem człowieka i przykładem.

i epoki po 45 roku jest jednym wielkim skandalem. Do 56 roku polskie służby zamordowały 100 tysięcy bohaterów, którzy walczyli o niepodległą Polskę. Stalinizm nie został w ogóle rozliczony, nie został nazwany, jest straszliwym garbem, który do dzisiaj na nas tkwi. Istnieje problem dzieci bohaterów stalinizmu, dzieci tych artystów, sędziów, poetów, pisarzy, które nie mają takiego poczucia przeklętej rodziny, jak syn Rudolfa Hessa, który przyjeżdżał do Polski i płakał. To są ludzie sukcesu, swojej historii, rozumieją swoich rodziców – zbrodniarzy komunistycznych, usprawiedliwiają, opisują na blogach wizyty na grobach. Myślę, że ten film w najmniejszym stopniu tego nie dotknął. I dlatego mam problem z filmem „Roj” – bo ten film nie pokazał bestialstwa komunizmu tak naprawdę, pokazał heroizm bohaterów, a nie pokazał bestialstwa komunizmu. Czego w pewnym sensie końcem jest dla mnie film „Smoleńsk”, jakąś historią zamykającą moje dokonania. Właśnie chciałam o to Pana zapytać. Czy Pan zdaje sobie sprawę z tego, że być może przypadkiem, ale tworzy Pan muzykę do filmów, które opowiadają naprawdę dzieje naszej historii najnowszej? Rozpiera mnie duma, że nie napisałem ani jednej nuty do filmu pana Andrzeja Wajdy o Wałęsie, ponieważ to jest film z gatunku science fiction. Nie lubię science fiction. Mamy wielką satysfakcję z Bogusiem Lindą, że Boguś dzielnie, a ja dość dzielnie (pochwalę się) odmówiliśmy udziału w filmie „Pokłosie” naszego wielkiego kolegi Władysława Pasikowskiego. I z troską i pewnym smutkiem patrzymy, czy on się nie za bardzo zgubił. I czekamy na jego powrót do przytomności. Nie szedł Pan łatwą drogą i raczej brał udział w projektach i komponował muzykę do czegoś, co nie

Szukam ciągle istoty muzyki filmowej i dlatego tak Pana wypytywałam, dlaczego Pan się tak zafascynował i tak bardzo chciał tworzyć muzykę do filmu. Tak naprawdę to jest proteza muzyki, to nie jest muzyka autonomiczna, która ma swoją dramaturgię, swoją formę. To jest rodzaj przypadku, rodzaj emocji, którą się manipuluje widzem. To bardzo ciekawe. Czy mógłby Pan jeszcze na koniec rozwinąć, czym się różni muzyka filmowa, tworzenie jej, od innej muzyki, klasycznej? Wszystkim się różni, naprawdę. Niewiele muzyki niezależnej napisałem. Ten koncert w przyszłym tygodniu to jest właśnie jeden z przykładów rzeczy, które są autonomiczne. A muzyka filmowa jest rodzajem protezy muzyki, pewnym strzępkiem. Jak Kilar pięknie to powiedział, jest listem – tym różni od prawdziwej muzyki, czym napisanie książki od napisania listu, to są listy. Zresztą dosadniej to nazywa, że to jest trochę jak porównywanie dzieła sztuki z tapetowaniem pokoju. To bardzo skromnie. A ja bym się nie zgodziła, że ta muzyka nie jest niezależnym dziełem, bo wielokrotnie jest, moim zdaniem, i działa na wyobraźnię, i każdy słuchacz może sobie ją interpretować wedle swoich przeżyć. Tak, ale historia muzyki filmowej nie jest długa, chyba od wynalazku dźwięków w kinie, w 29 roku. Przedtem byli taperzy, którzy po prostu grali, a wcześniej kina nie było. Nie chce się wierzyć, ale 120 lat temu kina nie było. Czyli muzyka filmowa, ilustracyjna ma raptem 100 lat. Ale odgrywa niezwykłą rolę, jest jakby dodatkowym językiem. No i widzimy, jak ona się zmienia – i sposób opowiadania filmów, i gra aktorska. Przecież ludzie, którzy w latach 30. oglądali filmy i płakali na nich, umierali z miłości, z rozpaczy, nie byli inni od nas, tylko sposób opowiadania był inny. W ogóle sposób reakcji na świat. Za 100 lat, jak zobaczą wzruszające nas historie, będą mieli duży ubaw, bo cały czas sposób narracji ulega zmianie. Sposób opowiadania w filmie się starzeje i widzimy te zmiany. To jest tak ciekawe, że Opatrzność cały czas ma nam do powiedzenia coś odkrywczego. Nam się wydaje, że to my odkrywamy, a te pomysły mamy podsyłane. Cały czas nowe sposoby, widzenia, sposoby montażu. To jest super! Bardzo dziękuję za rozmowę.

K


kurier WNET

13

STUDIUM·SUBIEKTYWNE

P

ortal eBilet.pl został założony w początkach istnienia Internetu w Polsce (około 2001 roku) jako jeden z pierwszych serwisów internetowych przyjmujących karty kredytowe oraz pierwsze w świecie wdrożenie interaktywnych planów sal teatralnych i koncertowych, pozwalające wskazać myszką wybrane miejsca i w ten sposób je zarezerwować. W Europie Zachodniej i w USA takie rozwiązania pojawiły się znacznie później. eBilet założył Piotr Krupa, reytaniak, z wykształcenia fizyk i ekonomista. Wkrótce dołączyli do niego znajomi ze studiów pracujący na co dzień w Genewie i Londynie, specjaliści w branży informatycznej. Portal był lubiany przez media i dobrze się rozwijał. Jego obroty wzrastały przynajmniej o 50% rocznie, a markę ugruntowały w latach 2003–2006 promocje na antenach Radia Zet i RMF FM. Dzisiaj portal sprzedaje bilety o wartości około 100 mln zł rocznie, chociaż wygląda jak z innej epoki. Niestety, nowi „właściciele” zmarnowali szereg szans na dynamiczny rozwój portalu. Resztki plakatów z logo eBilet, powieszone jeszcze w roku 2009 na zamówienie założycieli portalu, dzisiaj wyglądają, jakby pamiętały czasy Powstania Warszawskiego. Po kilku latach działalności portal eBilet stał się obiektem wrogiego przejęcia, a jego właściciele zostali ograbieni. Całą historię przedstawiamy w skrócie poniżej. Wartość portalu jest szacowana przez specjalistów na około 50–80 mln zł. Jego założyciele mają prawo do połowy tej kwoty oraz odszkodowań za szereg poniesionych strat (szczegóły na stronie: www.eBilet-historia.pl). Najbardziej bulwersującym zachowaniem sądów jest odrzucanie wniosków założycieli portalu o zabezpieczenie roszczeń na przejętym majątku (ich własnym, ale znajdującym się w rękach „inwestorów”). Dzieje się to pomimo prawomocnych wyroków sądowych unieważniających cały przekręt z przejęciem udziałów i praw założycieli do portalu. Nie przeszkadza to XX wydziałowi gospodarczemu na Czerniakowskiej ignorować wyroki Sądu Apelacyjnego i nie przyznawać zabezpieczenia, które należy się w oczywisty sposób. Nie było to pierwsze kontrowersyjne postanowienie tego sądu w sprawie eBilet. Raczej kolejne z serii, wyraźnie faworyzujące „inwestorów”, którzy przejęli portal. Pełny katalog tych dziwnych postanowień można znaleźć na stronie www.eBilet-historia.pl. Jednym z bardziej bulwersujących było wydanie w roku 2012 nakazu płatniczego w postępowaniu uproszczonym, czyli wyroku za plecami pozwanych, na kwotę prawie pół miliona złotych, mimo że sprawy na takie kwoty kieruje się zazwyczaj do postępowania zwykłego, powołuje biegłych, weryfikuje dowody oraz – przede wszystkim – pozwala uczestniczyć pozwanym w procesie przed wydaniem jakiegokolwiek „wyroku” czy „nakazu”. Tutaj sąd nawet nie zweryfikował dowodów. Od trzech lat trwa zabawa w unieważnianie tego wyroku i ściganie oszustwa. Zawiadomiono prokuratury, prezesa sądu i inne instytucje. Mimo to XX Wydział Gospodarczy konsekwentnie odmawia uczciwego przeprowadzenia procesu z udziałem pozwanych, czyli założycieli portalu. Nie był to pierwszy przekręt sądowy na tak poważną kwotę w historii przejęcia portalu eBilet. Przejęcie kontroli nad portalem odbyło się w podobny sposób. Pod koniec roku 2009 fundusz inwestycyjny będący własnością Marka Przezwańskiego i Stanisława Matuszewskiego postanowił pozwać założyciela portalu o 1,7 mln zł kar umownych za rzekome zaniedbania, które nigdy nie miały miejsca. Warto dodać, że kwota roszczenia była zbliżona do tej, jaką ów „fundusz” zapłacił w latach 2008–2009 za swoje udziały w portalu eBilet. Co oznacza w prostym tłumaczeniu, że podjęto próbę przejęcia całego portalu po prostu za darmo. W pozwie sądowym fundusz podał nieaktualny adres doręczeń założycieli. Pół roku wcześniej fundusz oraz sama spółka odebrały i pokwitowały oficjalne zawiadomienie o nowym adresie, kilkakrotnie zresztą przez nich używanym, więc o żadnej pomyłce nie mogło tu być mowy. Ponieważ pozwany (założyciel portalu) nie został w ogóle zawiadomiony o procesie, panowie „inwestorzy” uzyskali pod koniec roku 2010 tytuł wykonawczy na wspomniane 1,7 mln zł, dzięki czemu przejęli udziały założyciela w portalu eBilet, zlicytowali jego mieszkanie oraz zablokowali i zrujnowali wszelką inną działalność gospodarczą.

Twórca portalu natychmiast poinformował prokuraturę, prezesa sądu okręgowego oraz inne instytucje o wyłudzeniu wyroku zaocznego w oparciu o fałszywy adres doręczeń, żądając zatrzymania procederu przejmowania jego majątku, czyli zawieszenia rygoru wykonalności wyroku i przywrócenia terminu w sprawie. Poza oficjalnymi pismami sądowymi wymaganymi procedurą, wystosował kilkanaście (!) pism do prezesa Sądu Okręgowego w Warszawie, alarmujących o tej sytuacji. W cywilizowanym kraju tę sprawę załatwiono by w 48 godzin. Jednak w Warszawie trwała ona 18 miesięcy – od listopada 2010 do kwietnia 2012 roku. To czas, który sąd okręgowy podarował „inwestorom” na spokojne przejęcie udziałów

w takie cuda i rekomendowali umorzenie sprawy. Znaleziono więc na prowincji biegłego sądowego, który przepisał wersję „inwestorów”, podpisał się pod nią i stworzył „podkładkę” dla prokuratury. Opinia „biegłego” miała 7 czy 8 stron, a połowę tekstu zajmowały zwykłe zestawienia faktur, bez żadnych analiz ekonomicznych, z błędami rachunkowymi na dziesiątki tysięcy złotych, i rachunek na prawie 10 tys. zł za sporządzenie opinii przez „biegłego”, który nawet nazwy firm pisał z błędami. W ten sposób wykreowano kompletnie sfingowany akt oskarżenia. Nic dziwnego, skoro jeden z „inwestorów” był wielokrotnie widywany w towarzystwie wierchuszki dawnego

powiedzenia i z reguły ograniczają się do formułek „o podtrzymaniu stanowiska”. Tym razem jednak stał się cud – pani prokurator poparła apelację oskarżonego, odcięła się od stanowiska oskarżyciela posiłkowego, po czym precyzyjnie, krok po kroku, wykazywała wszystkie ułomności postępowania przed pierwszą instancją… Wszystkich po prostu zatkało. Oto zstąpił Duch Twój i odnowił oblicze ziemi, tej ziemi… Prokuratura się opamiętała, wyrok anulowano i odesłano do ponownego rozpatrzenia. Wróćmy do roli, jaką w tej sprawie odegrał urząd skarbowy i nadpłacony podatek. Wciśnięcie skarbówce nadpłaty podatku za rok 2009 spowodowało dla niej bardzo niewygodną sytuację w roku 2015. Gdyby bowiem zapadł wyrok

Historia wrogiego przejęcia portalu eBilet to historia patologii polskiej Temidy, która sprzyja takim działaniom. Spółki prowadzące ten portal zamieniają się, jedna po drugiej, w tzw. wydmuszki, aż w końcu, wiosną 2015 roku, właścicielem portalu okazał się jakiś fundusz zarejestrowany na Cyprze… Niech żyje wolność podatkowa!

czyli patologie polskiej Temidy Piotr Krupa-Lubański w spółce i wielokrotne przekształcenie jej kolejnymi uchwałami walnych zgromadzeń (odbywających się bez udziału założycieli) w celu zatarcia wszelkich śladów. „Inwestorzy” działali w sposób świadomy – wiedzieli, że trwa procedura wznawiania procesu sądowego (przywracania terminu w sprawie), a mimo to kontynuowali przejmowanie spółki i majątku. Czyżby wiedzieli, że jakoś to sobie później z sądami „załatwią”? Termin przywrócono, a proces o kary umowne odbył się w normalnym trybie – inwestor wezwał kilkunastu świadków, którzy albo nic nie wiedzieli o sprawie, albo zeznawali na korzyść twórców portalu. Wyrok unieważniono. Sąd potwierdził, że nie było absolutnie żadnych zaniedbań ze strony założyciela portalu. Sąd Apelacyjny stwierdził to samo oraz wypowiedział się dość jednoznacznie na temat podawania fikcyjnych adresów doręczeń przez „inwestorów”. Jak „inwestorzy” zareagowali na wyrok Sądu Apelacyjnego (grudzień 2013), który oznaczał obowiązek zwrotu przejętego majątku? Zamiast oddać zagrabione dobro, wiosną 2014 roku przenieśli portal do nowo utworzonej spółki „eBilet Polska”, uciekając w ten sposób przed założycielem i współwłaścicielem portalu oraz innymi wierzycielami.

W

latach 2013–2015 założyciele portalu złożyli kilkanaście wniosków w sądach i prokuraturach o zabezpieczenie majątku. Wnioski przygotowywali profesjonalni prawnicy, a ich uzasadnieniem były prawomocne wyroki sądowe w sprawie. Bezskutecznie. Jeden z bardziej udanych polskich startupów internetowych jest już od dawna na Cyprze. Zaraz po przejęciu zarządu spółki eBilet „inwestorzy” wpadli na pomysł wstecznego przerobienia księgowości spółki. Nowy zarząd postanowił „wyksięgować” prawie wszystkie koszty spółki ponoszone przez nią w pierwszej połowie 2009 roku i uczynić z niej „perpetuum mobile”, czyli firmę, która potrafi przyjmować ok. 500 rezerwacji dziennie (ok. 1 mln zł obrotu miesięcznie) i jednocześnie nie ponosić przy tym żadnych kosztów. W ten sposób wykreowało fikcyjny zysk na kwotę ok. pół miliona złotych i konieczność zapłacenia ok. 100 tys. zł nienależnego podatku. Wyksięgowanie kosztów (czynszu, wynagrodzenia pracowników, usług informatycznych, kurierskich, blankietów biletowych itp.) stworzyło fikcję, jakoby poprzedni prezes spółki, czyli jej założyciel, pobrał sobie pół miliona złotych do kieszeni. Urząd skarbowy próbował nieśmiało „bronić się” przed tym podatkiem, jednak w końcu uległ i przyjął go. Dysponując tak spreparowaną księgowością, panowie „inwestorzy” zawiadomili prokuraturę rejonową Warszawa-Śródmieście o rzekomym przestępstwie pobrania setek tysięcy złotych przez prezesa spółki. Policjanci z wydziału gospodarczego na Świętojerskiej nie chcieli uwierzyć

MSW, grywał z tymi panami w tenisa na kortach Gwardii… Postanowiono zagrać z założycielami portalu w „układ zamknięty” – nie wystarczy zabrać komuś cały majątek, trzeba go jeszcze zamknąć, aby nie próbował go odzyskać. Rozpoczął się proces karny. Sędzia przebił w swoich pomysłach nawet biegłego. Oświadczył, że nie będzie powoływał biegłych specjalistów do oceny ekonomiki funkcjonowania portalu internetowego, ponieważ z „ustawowej swobody prowadzenia działalności gospodarczej” w Polsce (to jest nie objętej żadnym cenzusem wykształcenia czy majątkowym) wynika wprost prawo do oceniania takiej działalności również przez zupełnie dowolną osobę, w tym sędziego… Zaniepokojeni przebiegiem rozprawy, złożyliśmy wniosek o nagrywanie rozpraw przez Sąd. „Oskarżonego” nie było stać na sprzęt do profesjonalnego nagrywania, skoro musiał korzystać nawet z pomocy adwokata z urzędu, który niestety nie wpadł na to, że sędziego trzeba po prostu wykluczyć. Kilka tygodni później w aktach znaleźliśmy potwierdzenie z działu technicznego II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego Warszawa-Śródmieście możliwości nagrywania rozpraw. Młody sędzia pod byle pretekstem odmówił jednak nagrywania rozpraw przez Sąd. Niech sobie oskarżony nagrywa sam, telefonem. Wszystkie dowody w sprawie przemawiały za sfingowaniem oskarżenia. Ze sprawozdań finansowych spółki eBilet za kolejne lata wynikało jasno, że koszty spółki za rok 2009 są zaniżone mniej więcej dwa razy, dokładnie o kwotę, której „pobranie” przypisywano założycielowi portalu i że praktycznie całość kosztów spółki za pierwsze półrocze 2009 roku została wyksięgowana. Podstawą oskarżenia, przyjętą bez zastrzeżeń przez prokuraturę oraz sąd, była sfałszowana przez „inwestorów” księgowość. Z wielkim trudem udało nam się zmusić sąd do dołączenia do akt tej pierwotnej, oryginalnej. Na koniec, wbrew 4 prawomocnym wyrokom z innych spraw, traktującym o tych samych kwestiach, wbrew opinii biegłych oraz wbrew sprawozdaniom finansowym i całemu mnóstwu dowodów młody sędzia, absolwent MBA u Koźmińskiego, skazał założyciela portalu na rok czy dwa lata w zawieszeniu oraz obowiązek zwrotu wziętej z sufitu kwoty 200 tys. zł. Sędzia sam nas przekonywał na sali, że ma ekonomiczne wykształcenie, a zatem doskonale rozumiał, w jakim przekręcie uczestniczy i jak niemerytoryczne wyroki wydaje. Dalsze losy tej sprawy zdają się potwierdzać powyższe. Na rozprawie apelacyjnej miała miejsce sytuacja, która raczej rzadko zdarza się w polskich salach sądowych. Otóż sąd odwoławczy, po wysłuchaniu apelacji oskarżonego i jego obrońcy, aby formalności stało się zadość, oddał głos prokuratorowi. Prokuratorzy w takich sprawach nie mają zwykle nic do

uniewinniający, nie tylko zarząd spółki eBilet, ale również jej wierzyciele automatycznie mogliby żądać zwrotu nadpłaconego podatku wraz z odsetkami za wiele lat. W tej sytuacji Mazowiecki Urząd Skarbowy postanowił, po wielu latach grzebania w sprawie, dokładnie dwa tygodnie przed terminem rozprawy apelacyjnej (ciekawe, od kogo wiedział o tym terminie?) wydać decyzję chroniącą go przed takim rozwojem wydarzeń. Napisał w niej, licząc na wyrok korzystny dla „inwestorów”, że mimo iż w roku 2012 prowadził kontrolę w spółce eBilet

i nie znalazł żadnych podstaw do kwestionowania kosztów z roku 2009, teraz owe podstawy znajduje i kwestionuje wszystkie koszty, które nie podobają się „inwestorom”.

H

istoria przekrętów z portalem eBilet nie byłaby pełna, gdyby nie wystąpił w niej komornik. Gdy w październiku 2010 roku „inwestor”, dzięki podaniu nieaktualnego adresu doręczeń, pozyskał opisany wcześniej wyrok na 1,7 mln zł, udał się z nim zaraz do komornika, który zajął jego udziały w spółce, mieszkanie i konta bankowe. Aby przejąć udziały, należało je wcześniej wycenić. Ponieważ wynik spółki za rok 2009 wynosił, jak już wiemy, plus pół miliona fikcyjnego zysku, nie był to korzystny moment za dokonywanie wyceny, bo istniało ryzyko, że wartość udziałów założyciela spółki okaże się większa niż w wyroku zaocznym zdobytym „na fałszywy adres” przez „inwestorów”. Odłożono więc całą operację o rok i tak opracowano księgowość z 2010 roku, że sprawozdanie finansowe wykazało tym razem stratę w kwocie 800 tys. zł na koniec roku 2010. O tym, że był to efekt manipulacji księgowych i przerzucania kosztów i zysków między rokiem 2010 i 2011, świadczy oficjalne sprawozdanie spółki eBilet za rok 2011 – tutaj zysk wyniósł 1,6 mln zł. W spółce prowadzącej bardzo ustabilizowaną i powtarzalną działalność takie skoki wyników finansowych są nieprawdopodobne. Oczywiście komornikowi przedstawiono wyłącznie wyniki za rok 2010, czyli te bardzo złe. W ten sposób we wrześniu 2011 roku wycenił on wartość całej spółki na zaledwie 1,4 mln zł, czyli przynajmniej 20 razy mniej, niż wynosiła wtedy według ocen profesjonalistów. Do wyceny portalu internetowego pan komornik powołał rzeczoznawców od nieruchomości, którzy nie mieli zielonego pojęcia o biznesie internetowym, ale specjalistów z tej branży komornikowi nie chciało się szukać. Na podstawie dyletanckiej wyceny znany i doświadczony komornik powziął decyzję o przekazaniu udziałów założyciela „inwestorom”. Oczywiście świadomie złamał przy tym prawo, które jednoznacznie nakazuje, aby egzekucja udziałów w spółkach z o.o.

(podobnie jak nieruchomości) odbywała się pod nadzorem sądu, w ramach odpowiedniego procesu. Tę procedurę komornik postanowił ominąć, bo założyciel portalu mógłby zakwestionować w sądzie dokonaną przez niego wycenę. Dzięki temu przekrętowi udało się przekazać udziały założyciela „inwestorom”. Nie było szansy na zakwestionowanie w sądzie sfałszowanej wyceny spółki, ponieważ cała operacja odbyła się nielegalnie – poza sądem. Wszystkie czynności komornika zostały zaskarżone i rok później prawomocnie unieważnione – ale udziały były już w rękach „inwestorów”. Pisaliśmy wyżej o fałszowaniu księgowości spółki eBilet. Aby mieć całkowitą pewność, wiosną 2015 roku znaleźliśmy wysokiej klasy biegłych rewidentów, których na tyle zbulwersowała historia eBiletu, że zgodzili się przygotować audyt jego sprawozdań finansowań za przysłowiowe grosze (jako że ograbiono nas z całego majątku, nie stać nas na wielkie kancelarie i rynkowe opłacanie specjalistów). Z audytu tego jasno wynika ponad 20 różnego rodzaju przestępstw przeciwko ustawie o rachunkowości. Jaki jest obecny stan sprawy? Inwestorzy zostali pozwani w połowie 2014 roku o odszkodowania za udziały w spółce oraz wszystkie wyrządzone szkody, ale procesy się wloką, ponieważ trwa festiwal wszelkich sztuczek w ich opóźnianiu. Żadnych zabezpieczeń oczywiście nie udzielono. A w połowie procesów sądowych dochodzi od lat do zdarzeń ewidentnie służących do „zabezpieczenia” inwestorów. Opisu większości z nich nie zmieściliśmy w tym tekście, jednak pod koniec roku ukaże się książka przedstawiająca całościowo historię „startupu po polsku”. Zapraszamy do lektury. Na koniec założyciele portalu chcieliby podziękować kilkudziesięciu ludziom dobrej woli, którzy przez ostatnie lata wspierali ich, najczęściej bezinteresownie, w walce o odzyskanie majątku związanego z portalem eBilet, wygranie wielu procesów sądowych i nagłośnienie tej historii. Jest wśród nich wielu prawników (również „z urzędu”), analityków, księgowych, dziennikarzy i po prostu prawdziwych przyjaciół. Dziękujemy wszystkim za pomoc! K

R e k l a m a

STOWARZYSZENIE DZIENNIKARZY POLSKICH DOM PRACY TWÓRCZEJ

Położony na Górze Małachowskiego, w sąsiedztwie domu Marii i Jerzego Kuncewiczów, otoczony 3,5 ha parkiem, stanowiącym część Kazimierskiego Parku Krajobrazowego. Oferujemy: • 130 miejsc noclegowych w pokojach 2- i 3-osobowych z łazienkami oraz w apartamentach 2-pokojowych • Sale konferencyjne dla 300 osób z nowoczesnym sprzętem audiowizualnym (sala duża z klimatyzacją) • Restauracja • Kawiarnia • Grill • Parking

Zapraszamy: uczestników kongresów, szkoleń, konferencji i gości indywidualnych.

24-120 Kazimierz Dolny ul. Małachowskiego 17 recepcja: tel. 81 881 01 62 fax 81 881 01 65 www.domdziennikarza.com info@domdziennikarza.com

Ceny usług do negocjacji. Stali Klienci otrzymują rabaty.


kurier WNET

· WNNE ET T I A· W AAK KAADDE EMMI A

14

Vladimir Volkoff, pisarz francuski wywodzący się z „białych Rosjan”, w powieści „Spisek” prowadzi swojego bohatera przez świat spisków i kontr-spisków, aż ten dochodzi do najważniejszego – organizacji Patriarchów, i wreszcie w nagrodę za swoją dociekliwość zostaje dokooptowany do najwyższego kręgu jako trzynasty Patriarcha, po czym dostępuje zaszczytu rozmowy z samym Mistrzem, który mu tłumaczy, dlaczego został wybrany: „Bardzo uważamy, żeby wśród nas nie znaleźli się „prawdziwie wierzący”…

Straszna myśl Lech Jęczmyk

N

ie, my starannie dobieramy sobie facetów w twoim typie, którzy ze stopnia na stopień doprowadzani są w końcu do tego, żeby w nic już nie wierzyć. Tak jest pewniej. Nie przeraża nas trochę zepsucia, marzeń o potędze lub nawet lekko obsesyjnej antypatii. Ty, na przykład, masz lekkiego świra na punkcie walki z Rosją i to nam się nawet spodobało… bo we współczesnym świecie Rosja może stać się anty-nicością”.

O tym, kto rządzi biurokratami z Brukseli, można tylko snuć spekulacje i jest to dziedzina jeszcze formalnie niezakazanych, ale już źle widzianych teorii spiskowych. – Ale jaki właściwie macie cel? – pyta świeżo upieczony Patriarcha. – Oddawać cześć naszej patronce, świętej Entropii – odpowiada Mistrz śmiertelnie poważnie. I dalej wyjaśnia: „Entropia krok po kroku prowadzi wszechświat do całkowitej jednorodności. To nie będzie zabawne, ale to się stanie i wszystkie siły, które się temu przeciwstawiają, zwane siłami negentropicznymi, to siły reakcyjne. Nie czujesz chyba powołania do bycia reakcjonistą, prawda? A mnie wydaje się dosyć przyjemne popychanie świata i historii ku otchłani. Zawsze należy grać po stronie tego, co nieuchronne”. W powieściach Volkoffa nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja, a gdzie zaczynają się podrzucane przez niego w tonie niezobowiązującym tajne informacje, ale oto podobną hipotezę

Podobno był Pan kiedyś dziennikarzem. Tak, ale na szczęście krótko. Próbowałem zostać dziennikarzem, ponieważ chciałem pisać. Trzeba było gdzieś się tego pisania nauczyć, bo wiadomo, że nie w szkole. To zostałem dziennikarzem, ale dzięki Bogu nie politycznym ani publicystą, bo to jest prawdziwy dramat. Człowiek się wprzęga w machinę propagandową i kończy jak Piotr Zaremba, czyli powtarzaniem jakichś oklepanych schematów i formuł. Ja trafiłem – ze mnie szydzą z tego powodu, całkowicie niesłusznie – do redakcji pism kolorowych, które są miejscem dantejskim, ponieważ tygodnik musi się ukazać, trzeba pisać pod sztancę, nie można sobie poszaleć. Tam albo się nadąża za szalonymi wymaganiami, albo się traci pracę. Taka praca jest wyczerpująca, ale człowiek jest w stanie napisać wszystko, uczy się dyscypliny. To jest droga przez piekło, ale kiedy się wychodzi z drugiej strony, już ma się podstawy warsztatu. I tak było w moim przypadku. Jednak okazało się, że mimo dość długiej praktyki w korporacyjnej strukturze nie mogę tak po prostu zostać dziennikarzem w innej redakcji, bo nie decyduje to, co ktoś potrafi. Że nie mogę czegoś napisać i wydać, bo wydawnictwa nie są zainteresowane żadnymi treściami przychodzącymi z zewnątrz. By tam umieścić swój rękopis, nie wiem, kogo trzeba znać, jakimi kanałami się poruszać. Ale wtedy na serio wystartował Internet. Zacząłem rozsyłać swoje teksty, a już byłem nauczony, że jak się wysyła propozycje, to po drugiej stronie musiałby być anioł, a nie człowiek, żeby sobie tego nie wziął. Natomiast jeśli się wysyła gotowy tekst, to w redakcji zawsze czegoś brakuje. I wtedy... Dostają gotowy tekst. O! Damy to. Ja tym systemem funkcjonowałem przez pięć lat, pisząc dla różnych witryn internetowych pod wieloma

wysuwa profesor Jadwiga Staniszkis („Antropologia władzy”). Pyta ona, czy istnieje jeszcze ośrodek (lub ośrodki) zdolny do zmiany biegu procesów w skali światowej i dopuszcza możliwość, że takiej władzy już nie ma. „I że reprodukowanie się świata instytucji, tworzące wrażenie ciągłości, to skutek zakładania przez społeczeństwo istnienia władzy jako kantowskiego postulatu”. „Hipotetyczne założenie – pisze dalej profesor Staniszkis – że istnieje jakieś »centrum« (…) prowadzi do samoograniczenia i samodyscypliny, wydłuża horyzont czasowy decyzji i chroni przed chaosem. Być może taka koncepcja władzy (w której rozróżnienie na rządzących i rządzonych staje się fikcją, istnieją bowiem tylko ci drudzy i to oni utrzymują sterowność przez zakładanie istnienia tych pierwszych), jest jedyną realnością władzy we współczesnym świecie!” Wiemy, że nasz rząd nie jest samodzielny i musi się podporządkowywać mafii mało inteligentnych i przez nikogo niewybieranych biurokratów z Brukseli. Czy ci biurokraci są ciałem samodzielnym, decydującym na przykład o wpuszczeniu do Europy hordy barbarzyńców z innej cywilizacji? [Ostatni władca całego państwa rzymskiego, Teodozjusz Wielki, pozwolił na osiedlenie się w obrębie cesarstwa ludów germańskich, ale chociaż byli to w większości chrześcijanie, oznaczało to już i tak koniec Rzymu.] Na tym szczeblu kończy się nasza wiedza, bo o tym, kto rządzi biurokratami z Brukseli, można tylko snuć spekulacje i jest to dziedzina jeszcze formalnie niezakazanych, ale już źle widzianych teorii spiskowych. Gdyby wierzyć przypuszczeniom Volkoffa i profesor Staniszkis, po­szu­ kiwanie prawdziwego „rządu świata” jest utrudnione nie dlatego, że łatwiej

się działa pod osłoną czapki niewidki, ale dlatego, żeby ukryć fakt, że żadnego rządu nie ma. Mówi się, że światem rządzi pieniądz, ale już wiemy ponad wszelką wątpliwość, że ten pieniądz jest fikcją. Działa, póki w niego wierzymy. A wiara to, jak wiadomo, most bez filarów. Nazywa się go pieniądzem fiducjonarnym (od „fides” – wiara) albo „fiat money”, czyli „niech się stanie pieniądz”, „pieniądz na życzenie”. Goethe w „Fauście” twierdzi, że to diabeł Mefisto wymyślił papierowy pieniądz; dziś musimy spytać, kto wymyślił pieniądz elektroniczny? Niewątpliwie jakiś superdiabeł. Ten pieniądz nie ma żadnego umocowania w realu i w każdej chwili może się ulotnić jak banknoty i inne fanty rozdawane przez Wolanda w „Mistrzu i Małgorzacie”. Do diabła, czyżby nie było już pieniądza ani władzy? Przecieramy oczy: czyżby król był nagi? Tak długo nam wmawiano,

pseudonimami. Pisałem dla różnych redakcji, również papierowych, nie tylko internetowych, czasem też pod nazwiskiem. Było tego naprawdę dużo i była potrzebna dyscyplina. Sam się sobie dziwiłem, ponieważ nigdy nie byłem zdyscyplinowany, wręcz przeciwnie. Doszło do tego, że potrafiłem pisać sześć tekstów dziennie na różne tematy i wszystkie sprzedawałem.

doszła do mnie smutna prawda, że w zadanych okolicznościach, za które nie odpowiadam, nie da się pisać i wydawać książek o treści takiej, jaka interesuje mnie i innych ludzi. Wielkie wydawnictwa realizują jakiś program, który bynajmniej nie jest nastawiony na to, żeby ludziom rozjaśnić w głowach, coś ciekawego opowiedzieć, zabawić. To jest zupełnie inna misja, z którą ja się nigdy nie zgadzałem. Poza tym wydawnictwo, w którym pracowałem, była to duża, licząca się na rynku firma, gdzie nie można było nawet pomyśleć o tym, żeby tam się znalazł jakiś debiutant z Polski. Inne wydawnictwa też nie wydają debiutantów z Polski, chyba że są to przyjaciele Tomasza Raczka

Skąd wziął Pan pseudonim? Zaczynałem prowadzić blog. Pomyślałem sobie, że trzeba przyjąć jakiś tzw. nick, czyli pseudonim blogerski. Mam za sobą technikum leśne, bardzo inspirującą szkołę, w której się człowiek uczy wielu dziwnych rzeczy. No i po łacinie leszczy-

Wiemy, że nasz rząd nie jest samodzielny i musi się podporządkowywać mafii mało inteligentnych i przez nikogo niewybieranych biurokratów z Brukseli. tak długo sobie wmawialiśmy, że ubiera się u Prady? A tu nie tylko jest nagi, ale w ogóle go nie ma. Czy leci z nami pilot? Albo czy jedzie z nami kierowca? Kierowcy nie ma, hamulce nie działają, tylko muzyka gra i zajadając kanapki jedziemy coraz szybciej ku przepaści. To musi być straszna myśl, zwłaszcza dla naszych braci niewierzących, którzy myślą, że za przepaścią też nic nie ma. K

Wystarczy krótka, amatorska kwerenda po ogólnodostępnych stronach internetowych, by dowiedzieć się, że w praktyce polskie wojsko to kosztowna i średnio malownicza atrapa sił zbrojnych, niezdolna do skutecznej obrony naszego państwa.

Uwagi niezrzeszonego cywila Roman Zawadzki

W

wypadku jakiejkolwiek zmasowanej agresji rozpadnie się ona w ciągu nawet nie dni, lecz godzin. Z danych wynika, że większość tej „armii” to etatowi urzędnicy w mundurach, tworzący pospołu coś na podobieństwo ogromnej parkinsonady, w której nadto obowiązuje zasada Petera – a to wszystko razem uprawnia do wniosku, iż w obliczu jakkolwiek zainicjowanych poważnych operacji wojennych na terytorium Polski zadziała u nas prawo Murphy’ego. Darujmy sobie dodatkowe wnikanie w szczegóły stanu technicznego naszego uzbrojenia oraz logistyki – zresztą wystarczy znów sięgnąć do Internetu, by przekonać się, nawet będąc przeciętnym laikiem, co to znaczy „przepaść technologiczna”. Wychodzi więc na to, że per saldo opis aktualnego stanu rzeczy, jak również wszelkie na jego temat spekulacje i analizy, należy prowadzić w języku już to Szwejka, już to Kasandry. Żadna inna opcja nie wchodzi tu w grę – tertium non datur. Gromkie zapewnienia o wsparciu NATO można włożyć między bajki – zanim ktokolwiek po tamtej stronie ruszy choćby palcem, będzie już „po śliwkach”. Złudne jest też myślenie, iż ktokolwiek tam jakimś palcem zechce w ogóle poruszyć na serio. Uruchomienie bojowe gigantycznej machiny wojennej sojuszu to nie skrzykiwanie się harcowników na szybką wycieczkę zaczepną – to suma decyzji, których podjęcie musi trwać sporo czasu. Nadto potrzebna jest jednomyślność decyzyjna, a z tym może być różnie, jako że liczne sztabowe i polityczne tłuste misie zapewne zapętlą się w piętrowe spekulacje i popadną w totalne gadulstwo, nasłuchując przy tym uważnie, co też im „doradzą” inne zwierzątka, mroczne gnomy, pilnujące swoich i nieswoich sezamowych sejfów. A gdy dodać do tego gry ambicji i globalnych interesów, jawne i skryte konflikty czy zapiekłości, wówczas można z góry przyjąć, że gdyby przyszło co do czego, to owe sojusznicze gwarancje okażą się warte mniej niż papier, na jakim je spisano. Tak już bywało w przeszłości – i tak na to należy patrzeć z dzisiejszej perspektywy.

Jest jeszcze Unia Europejska, lecz tu należy założyć, że ci, którzy nią zawiadują i sterują, raczej skorzystają z okazji, by nas pogrążyć – i jeśli nawet nie zniszczyć totalnie, to przynajmniej ubezwłasnowolnić na pokolenia i zamienić w woły robocze. Tzw. „ciosy w plecy” przerabialiśmy już nieraz i słuszniej jest zakładać, że wielu poszuka w ogólnym zamęcie własnych korzyści, niż będzie stawać w cudzej obronie. Gdy rozpęta się – jeśli rzeczywiście się rozpęta na dużą skalę – ten nowy taniec św. Wita, wówczas pierw-

traktowani jak banda frajerów, którzy piszą te książki, bo mają źle w głowie.

Nie ma innej możliwości. Oczywiście ludzie, szczególnie młodzi, potrafią sobie wmawiać różne rzeczy. Człowiek chodzi w koślawych, niewygodnych butach, ale grupa rówieśnicza jest tak przemożnym czynnikiem terroryzującym, że on nie zmieni tych butów. Wszyscy to znamy, bo wszyscy byliśmy w szkole. Tak samo jest z książką w przypadku ludzi młodych. Ale ludzie dojrzewają, czego tzw. macherzy od rynku książki nie biorą pod uwagę. I kiedy dojrzewają, ja już na nich czekam.

Zwłaszcza przy tak niskim czytelnictwie. Czytelnictwo jest wysokie. Ludzie, którzy nie potrafią sprzedać książek, mówią: „to wszystko przez niskie czytelnictwo”. Nie, to przez złe książki. Według mnie jako wydawcy, ludzie wyłącznie czytają książki. Jeżeli ktoś nie umie pisać książek, nie umie ich sprzedawać, jeżeli ktoś zamiast rynku książki robi rynek propagandy, to może mieć pretensje tylko do siebie. Można przekonać ludzi do różnych rzeczy, do zjedzenia wyrobu seropodobnego, do napicia się piwa z plasti-

Oficerowie wytypowali kilka utajnionych grup dowódców przyszłego ruchu oporu i przygotowali odpowiednie instrukcje oraz środki na ten cel. Życie dowiodło, jak bardzo okazało się to później przydatne. szym efektem będzie unieważnienie rozmaitych deklaracji, wcześniej składanych choćby nawet i w najlepszej wierze. Tak się robi politykę i nie ma na to rady. Czy zatem powinniśmy rozpiąć nad nami napis Dantego znad bram piekieł? Zapewne wielu spośród wyliniałych kunktatorów z grona naszych mocno sparszywiałych elit politycznych i publicznych gotowych jest skulić się w sobie i zawczasu począć konstruowanie zawiłych racjonalizacji „przetrwalnikowo-kolaboracyjnych”. Wielu zacznie kombinować, jak by tu po ewentualnej klęsce wymościć się w nowej rzeczywistości, frymarcząc, czym się da, głównie sobą. Lecz wierzyć należy, że to ledwie mniejszość, wytresowana do służalczych odruchów Pawłowa. Polacy to bowiem naród dumny i zaprawiony w dążeniach do wolności i samostanowienia. Jeśli do tych cech doda roztropność przewidywania i chęć wyciągania nauki z historii,

Ile książek, tak mniej więcej, Pan rocznie sprzedaje? Tego nie powiem, ale wydaję niewiele. Wydawnictwo to ja plus moja żona

i parę osób do pomocy – wolontariuszy albo dostających niewielkie pieniądze. Od początku roku wydaliśmy dwa albo trzy tytuły. Do końca roku powinniśmy wydać około 10–15 tytułów. O nakładzie Pan nie wspomni? Nakłady są średnie, od 1500 do 3000 egzemplarzy. Rozchodzą się głównie przez Internet, czasem przez sklepy. Mam trzy punkty dystrybucji w Warszawie. No i są targi. Targi są taką zbawczą imprezą dla wielu wydawców, dlatego że systemy dystrybucji, jak Empik, księgarnie czy wielkie hurtownie, są zamknięte dla wydawców i autorów, którzy chcieliby coś robić na rynku książki naprawdę. Oni muszą sprzedawać książki przyjaciół Tomasza

To ciekawe. Prawda? Zawsze wracają. Jak ktoś przychodzi do mnie i mówi: „jak będziesz dla mnie miły, to może kupię twoją książkę”, to do widzenia. Niech nie kupuje. A autorzy powinni wchodzić na rynek ze świadomością, że mają na tym rynku tylko jednego sojusznika, i to jest czytelnik. Wszyscy inni są wrogami autora, chcą go pozbawić znaczenia i pieniędzy. K

Z Gabrielem Maciejewskim „Coryllusem”, pisarzem, publicystą, blogerem i wydawcą rozmawia Włodzimierz Brewczyński.

Ciekawy zbieg okoliczności. Ta koincydencja dokonała się bez mojej świadomości, ale ładnie wyszło. Cały czas miałem przed oczami ten cel, że trzeba wydawać i pisać książki. Interesowałem się rynkiem książki, pracowałem w wydawnictwie. I tam

albo jacyś koledzy z telewizji, albo ktoś tam. To jest ten system koleżeńsko-korporacyjny, który prowadzi rynek książki do zagłady. Ale pracując wcześniej w Internecie jako wolny strzelec, doskonale wiedziałem, jaka jest siła w Internecie. Myślę, że byłem jedyną osobą, która zdawała sobie sprawę, że jak się połączy bloga z rynkiem książki, może wyjść z tego coś dobrego. Nie miałem chwili wahania. Zacząłem prowadzić bloga i potem powolutku zacząłem myśleć o wydawnictwie. Wiedziałem, że jeśli sam nie wydam swoich książek i sam ich nie sprzedam, to nikt tego nie zrobi. A nawet jeżeli zrobi, to nie zobaczę z tego ani złotówki. Niestety na rynku autorzy są

kowej butelki, do kupienia cegły, która się zaraz rozpadnie, do zjedzenia chleba z trocin. Do kupienia złej książki można kogoś lekkomyślnego przekonać raz. Drugi raz on się już nabrać nie da. Dlatego ci, którzy płaczą nad załamaniem się rynku czytelniczego i niskim czytelnictwem w Polsce, to ludzie, którzy nie potrafią sprzedać książek albo mają książki złe. Żeby się utrzymać na rynku, muszą mieć dotacje, robić te wszystkie eventy, wręczać sobie nagrody. To służy maskowaniu jednego: nasze książki nie nadają się do czytania. Nikt mi nie powie, że z przyjemnością przeczytał jakąś książkę Masłowskiej. To jest albo masochizm, albo oszustwo.

Raczka, Doroty Masłowskiej i kolegów z „Gazety Wyborczej”, czy nawet tzw. prawicowych dziennikarzy, którzy muszą powiedzieć, co myślą. Dla nas tam miejsca nie ma, ale ten rynek podupada i bez dotowania się nie utrzyma. To jest rynek płytki, wylansowany sztucznie i zasilany. Co to za rynek, który musi być zasilany? To obłęd. Co roku ministerstwo kultury publikuje listę wydawców, którym dało dotacje. To znaczy, że taki wydawca nie umie sprzedać. Po prostu. On mówi: „ludzie są głupi, nie czytają książek”. Ktoś, kto uważa swojego czytelnika za głupka, w ogóle nie powinien mieć prawa bytu na rynku. Jeśli ktoś nie chce kupić mojego towaru, to znaczy, że jest głupi. Jak mamy zdobywać nowych ludzi i sympatię czytelników, jeśli mówimy „oni się nie nadają”? I tu doszliśmy do ważnego punktu – jak promować? Mnie się zarzuca, że nie kokietuję czytelnika. Nie kokietuję, bo kokieteria jako element promocji jest całkowicie nieskuteczna. Wszyscy, którzy przychodzą do mnie na blog, wiedzą, że ja rządzę, decyduję, co tam się mówi i czego się nie mówi; odbieram głos prowokatorom, rozmaitym niedzielnym filozofom itd. Pilnuję, żeby przekaz był właściwy, czysty i taki, który uważam za słuszny. To się wielu osobom nie podoba, ale tam można rzeczywiście dyskutować, a ci przeze mnie wyrzuceni zawsze wracają.

Nikogo nie kokietuję

na to jest Corylus avellana, a ja lubiłem tę nazwę i przyszło mi do głowy, że to będzie „Coryllus”. Pisane przez dwa „l”, bo w moim podręczniku był błąd. I tak zostało. A potem się jeszcze okazało, że Coryllus to był władca Dacji w czasach rzymskich, który opierał się Rzymianom przez 40 lat. Taka sztuka mu się udawała. To też mnie jakoś umocniło w tym, że powinienem tę działalność prowadzić.

wówczas podoła nowej próbie. Kilkanaście tygodni przed wrześniem 1939 roku grupa co przytomniejszych oficerów polskiego Sztabu Generalnego zaniechała uczestniczenia w naradach zwoływanych przez Naczelnego Wodza (zwanego przez Francuzów ironicznie Le Champignon Rapide), by szukać wyjścia z matni, w jakiej wtedy się znaleźliśmy. Nawiasem mówiąc, Śmigły wiedział już doskonale, jaką potęgą są Niemcy – poinformowali go o tym nasi sojusznicy, wskazując na wielką dysproporcję sił. Otóż owi oficerowie wytypowali kilka utajnionych grup dowódców przyszłego ruchu oporu i przygotowali odpowiednie zestawy instrukcji oraz środków na ten cel. Życie dowiodło, jak bardzo okazało się to później przydatne w niemal natychmiastowym organizowaniu państwa podziemnego. Ciekawe, czy komuś dziś coś takiego przychodzi do głowy? Choć jesteśmy mistrzami w „historycznej sztuce przetrwania”, warto jednak, byśmy sobie od czasu do czasu przypominali, na czym polega jej praktyka. Zdolność samoorganizacji samoobronnej w czasie kryzysów i kataklizmów to suma licznych konkretnych i zwykłych umiejętności poszczególnych obywateli. Nade wszystko jednak silnego imperatywu współpracy i wzajemnego zaufania – a z tym różnie bywa w różnych środowiskach, grupach społecznych czy lokalnych społecznościach. I choć te krótkie uwagi brzmią może jak bajka o żelaznym wilku, to warto jednak pamiętać, że od owej zwartości wspólnotowej oraz gotowości do wykorzystania potencjału własnych kompetencji każdego rodzaju – także i moralnych! – zależeć będzie nasz los. Warto mieć to na uwadze, „w tyle głowy”, warto o tym rozmawiać – bez popadania w skrajne i niepotrzebne emocje czy ideologizmy. Politycy i politykierzy uprawiają swoje gry nad naszymi głowami – my myślmy i róbmy swoje, nie bacząc na ich słowa, obietnice czy zapewnienia, za to ćwicząc się w sztuce rozumnego przewidywania przyszłości. Zresztą samowiedza i samokształcenie nikomu jeszcze nie zaszkodziły – również w czasach pokoju. K


kurier WNET

15

w·ł·a·d·z·a

W

tym samym roku czołowy polski socjalista Bolesław Limanowski opublikował broszurę „Naród i państwo”, w której opowiedział się za jednoczeniem Europy. Napisał między innymi: Europa przeobrazi się w rzeszę stanów narodowych, połączonych z sobą federalnie jak kantony szwajcarskie, ze wspólnym parlamentem dla załatwiania spraw ogólnych, z trybunałem najwyższym dla rozstrzygania sporów narodowych i z dostateczną egzekutywą wykonania postanowień i dekretów całej rzeszy. Retinger był zafascynowany tą ideą, a los sprzyjał mu we wcielaniu jej w życie. Po dwóch latach nauki został najmłodszym doktorem na Sorbonie. Dzięki kontaktom, jakie umożliwił mu jego opiekun, hrabia Władysław Zamoyski, a także dzięki swym talentom, manierom i urokowi osobistemu rychło zdobył przyjaciół w kręgach literackich i artystycznych Paryża. Ułatwiały mu to jego socjalistyczne i internacjonalistyczne przekonania, dobrze wpisujące się w paryską modę na lewicowość. Za przyjaciela uważały go takie sławy jak pisarze André Gide, Jean Giraudoux i François Mauriac czy kompozytor Maurice Ravel. Dalsze kontakty ułatwiało mu członkostwo w wyłącznie żydowskiej loży masońskiej. Z czasem do grona jego znajomych doszło bardzo wielu ekonomistów, polityków i biznesmenów. Gdy w 1913 r. za namową Josepha Conrada (Teodora Józefa Konrada Korzeniowskiego) przeniósł się do Anglii, lord Balfour wprowadził go na polityczne salony. W latach 1940– 1944 Retinger był łącznikiem generała Władysława Sikorskiego między jego rządem a rządami wszystkich innych państw na uchodźstwie. Już w czasach studenckich Retinger dał się poznać jako rzecznik gospodarczej i wojskowej jedności europejskiej. To on zabiegał u premiera Francji Georgesa Clemenceau, by wystąpił z inicjatywą utworzenia w Europie Środkowej monarchii pod auspicjami zakonu jezuitów, obejmującej Austrię, Węgry i Polskę. W czasie I wojny światowej działał na rzecz przyznania Polsce niepodległości, co spowodowało, że zamknęły się przed nim drzwi gabinetów rządów państw zachodnich. Mocarstwa centralne gotowe były zapłacić za jego głowę, inne państwa zakazały mu wstępu na swe terytoria, a w USA znalazł się w więzieniu. Te doświadczenia sprawiły, że stał się lepszym dyplomatą. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem skłonny był działać zgodnie z tym, co dyktował mu jego umysł i charakter, czyli w zaciszu gabinetów, a nie w świetle lamp błyskowych fotografów prasowych. Jego rozmówcy wspominają, że z szybkością karabinu maszynowego wyrzucał z siebie dobrze przemyślane argumenty i potrafił do swych racji przekonywać ludzi zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej. Jego kilka podróży do Meksyku w latach 20. XX w. zaowocowało utworzeniem związków zawodowych w tym kraju, a także upaństwowieniem działających tam amerykańskich firm naftowych. Na zjeździe międzynarodowej federacji związków robotniczych w 1925 r. w Amsterdamie opowiadał się za komunizmem. W 1928 r. został zatrudniony w Związku Zawodowym Robotników w Polsce. W 1931 r. angielski wywiad podejrzewał go o dostarczanie do Wielkiej Brytanii funduszów na propagandę komunistyczną. Natomiast wywiad amerykański w raporcie z 1941 r. wyraził przekonanie, że prokomunistyczne działania Retingera nie miały większego znaczenia, a on sam jest „człowiekiem niedyskretnym i pozbawionym rozsądku”, gotowym sprzedać swe usługi każdemu, kto da więcej. Tak jednak nie było. W rozmowie z Tadeuszem Chciuk-Celtem powiedział w 1944 r., że wbrew temu, co mu się przypisuje, nie jest agentem żadnego obcego państwa: Jestem, jeśli mam już użyć tego słowa, agentem polskim, dobrowolnie oddałem się na służbę Polsce, krajowi mojemu od kilku pokoleń. I tyle! Wolny strzelec jestem… A marzeniem moim od lat jest być też agentem Europy. Europa Zjednoczona – rozumie pan? W zjednoczonej Europie Polsce będzie łatwiej pomiędzy Rosją i Niemcami. Uzupełniają się więc te dwa moje marzenia: wolna Polska i zjednoczona Europa. Przyszłe wydarzenia zdają się potwierdzać prawdziwość tych słów. Po drugiej wojnie światowej Retinger bez reszty poświęcił się realizacji swego marzenia o zjednoczonej Europie. W Londynie miał bardzo bliskie kontakty z Winstonem Churchillem, rzecznikiem jedności Europy

Zachodniej i sojuszu europejsko-amerykańskiego. W 1930 r. Churchill opublikował artykuł „Stany Zjednoczone Europy”, a 19 września 1946 r. w Zurychu apelował: musimy zbudować swego rodzaju Stany Zjednoczone Europy. Później został jednym z czterech honorowych przewodniczących European Movement (Ruchu Europejskiego). Drugą ważną osobistością, z którą Retingera łączyły przyjacielskie stosunki, był Averell Harriman, ambasador Stanów Zjednoczonych w Londynie. To on zorganizował w 1946 r. podróż Retingera do USA, gdzie z biznesmenami, finansistami i politykami, wśród których byli Nelson i David Rockefeller

stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Retinger świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że w świecie podzielonym żelazną kurtyną nawet zjednoczona Europa nie będzie mogła istnieć bez wsparcia ze strony Stanów Zjednoczonych. Gdy w 1952 r. nastroje antyamerykańskie były już nie tylko domeną komunistów i intelektualnej lewicy, ale szerzyły się także w kołach liberalnych i konserwatywnych, zdał sobie sprawę z tego, że zagraża to jedności świata zachodniego w obronie przed komunizmem. Wtedy wpadł na pomysł genialny w swej prostocie. Należało zebrać od czołowych polityków europejskich opinie, co im się nie podoba w postępowa-

podsekretarzem stanu w rządzie prezydenta Eisenhowera i zainteresował sprawą świeżo utworzony Committee for National Trade Policy. Pierwsze europejsko-amerykańskie spotkanie odbyło się w Hôtel de Bilderberg w lasach niedaleko Arnhem w Holandii w dniach 29–31 maja 1954 roku. W skład delegacji amerykańskiej weszli głównie przemysłowcy i finansiści, a wśród nich David Rockefeller i Dean Rusk. Wiele lat później podano: Powodem zwołania tego pionierskiego spotkania było zaniepokojenie wyrażane przez wielu czołowych obywateli po obu stronach Atlantyku, że Europa Zachodnia i Ameryka Północna nie współ-

prowadziła przesłuchania urzędników państwowych, oficerów wojska oraz pracowników mediów, podejrzanych o sprzyjanie komunistom. Dzięki pracom komisji doszło między innymi do procesu i skazania spiskowców, którzy w latach 1944–1946 wykradali i przekazywali Sowietom plany konstrukcyjne bomby atomowej. Nic więc dziwnego, że polityka McCarty’ego budziła oburzenie w kołach żydowskich i lewicowych w Europie. W 1954 r. Senat USA potępił McCarty’ego i pozbawił go funkcji w komisji śledczej. Dało to lewicowym intelektualistom i naukowcom mocny argument do ręki. Oto na fali potępia-

Kiedy w 1906 r. 18-letni przybysz z Krakowa, Żyd, choć katolik, Józef Hieronim Retinger rozpoczynał studia na Sorbonie, nikt się nie spodziewał, że będzie sprawcą najbardziej brzemiennych w skutki wydarzeń na arenie europejskiej.

Kulisy tajnej władzy Część IV

Alfred Znamierowski

oraz John Foster Dulles, prowadził rozmowy o jednoczeniu Europy. W swych wspomnieniach Retinger podał, że wszyscy byli pozytywnie nastawieni do jego idei. Z ujawnionych niedawno dokumentów amerykańskich i europejskich wynika, że pierwsze instytucje europejskie zostały sfinansowane przez Stany Zjednoczone, a większość funduszów przekazano nielegalnie za pośrednictwem CIA i przekazów na realizację Planu Marshalla. Tak więc Retinger dzięki swym kontaktom z kołami politycznymi i gospodarczymi w Europie i USA stał się kluczową figurą w tworzeniu europejskich instytucji, takich jak Liga Europejska Współpracy Gospodarczej, Ruch Europejski i Europejskie Centrum Kulturalne. Przemawiając 8 maja 1946 r. na posiedzeniu British Royal Institute for International Affairs Retinger przedstawił zarys planu jednoczenia Europy i stwierdził, że na rzecz jedności poszczególne państwa będą musiały zrzec się części swej suwerenności. W grudniu 1946 r. utworzono Komitet Międzynarodowy dla Ruchów Europejskich, którego sekretarzem generalnym został Retinger. Kolejnym krokiem było zwołanie międzynarodowej konferencji, której celem byłoby omówienie kwestii dalszego zacieśniania jedności państw Europy Zachodniej. Wydatnie dopomógł w tym Retingerowi francuski socjalista Jean Monnet. Kongres Europejski odbył się w Hadze w maju 1948 roku. Swój największy triumf Retinger mógł świętować, kiedy w dniu 5 maja 1949 r. przedstawiciele 10 państw podpisali Traktat Londyński ustanawiający Radę Europy, która – według niego – była pierwszym instytucjonalnym krokiem, mogącym z czasem doprowadzić do pewnego rodzaju ponadpaństwowego rządu Europy. Państwa Europy Zachodniej stawiały kolejne kroki na drodze integracji, lecz jednocześnie pogarszały się ich

niu Amerykanów, streścić je w jednym dokumencie, przedstawić przywódcom USA i dać im okazję do odpowiedzi na spotkaniu czołowych przedstawicieli Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Celem spotkania miała być szczera dyskusja za zamkniętymi drzwiami. Realizacja pomysłu wymagała pozyskania kogoś, kto jak Retinger miał szerokie kontakty międzynarodowe, lecz w odróżnieniu od niego zajmował wysoką i kluczową pozycję. Wybór padł na księcia Holandii Bernharda, męża królowej Julianny I, który również zaniepokojony był narastającym antyamerykanizmem. Kontakt z księciem umożliwili Retingerowi jego przyjaciele – polityk belgijski Paul van Zeeland i prezes koncernu Unilever Paul Rykens. Księciu Bernhardowi pomysł się spodobał. Razem z Retingerem przystąpili do działania. W opisie pierwszego spotkania w dniu 25 września 1952 r. w Paryżu przedstawiciel Włoch Pietro Quaroni stwierdził, że nie wszystkie propozycje Retingera były świetne, ale gdy jedną z nich odrzucono, wyciągał dziesięć dalszych z rękawa. Był on prawdopodobnie jedynym wśród nas, kto rzeczywiście przestudiował zagadnienie po obu stronach Atlantyku i kto miał konkretne idee dotyczące przedmiotu. Dzięki swym przyjemnym manierom starego intryganta przekonał nas do zatwierdzenia niemal wszystkiego, o co mu chodziło. Dokument ze streszczeniem odpowiedzi przekazano kilku zaprzyjaźnionym Amerykanom. W Stanach jednak wszyscy byli zajęci kampanią wyborczą. Brak odpowiedzi skłonił księcia Bernharda do wizyty w Stanach, gdzie przeprowadził wiele bezowocnych rozmów, zanim spotkał się ze swym przyjacielem Walterem Bedellem Smithem, ówczesnym dyrektorem CIA, i usłyszał od niego: dlaczego, do cholery, nie przyszedłeś z tym najpierw do mnie? Smith został

pracują ze sobą tak blisko, jak powinny w kwestiach o krytycznym znaczeniu. Uważano, że regularne, poufne dyskusje dopomogą w lepszym zrozumieniu złożonych sił i głównych orientacji, z jakimi mają do czynienia państwa Zachodu w trudnych powojennych czasach. Poufność zapewniono. Hotel był szczelnie otoczony przez strażników i nikt postronny nie mógł się zbliżyć nawet na kilometr. Wchodząc na salę obrad, premierzy, ministrowie spraw zagranicznych, przywódcy partii politycznych, prezesi wielkich koncernów i banków oraz przedstawiciele świata nauki wyzbywali się swych tytułów na czas trwania konferencji. Dzięki temu mogli mówić to co myślą, bez obawy o swą karierę i o reperkusje międzynarodowe, polityczne lub finansowe. Czas wypowiedzi dla wszystkich ustalono na 5 minut i ściśle tego przestrzegano. Wspólne posiłki i przerwy na kawę umożliwiały dalsze, jeszcze bardziej szczere rozmowy. W naradach wzięło udział około 80 osób, w tym 20 Amerykanów. W swoich wspomnieniach książę Bernhard napisał, że w czasie spotkania iskry latały jak szalone, lecz – jak wspominają inni uczestnicy – właśnie dzięki osobistemu urokowi i silnej woli księcia udało się rozładować wiele napięć. Główny spór toczył się wokół polityki McCarthy’ego, która u niektórych lewicowo nastawionych Europejczyków budziła podsycane przez organizacje żydowskie w Europie obawy, że Stany Zjednoczone idą w kierunku faszyzmu. Joseph Raymond McCarthy, w latach 1950–1957 senator z ramienia Partii Republikańskiej, już na początku swej kadencji zainicjował działania, których celem było przeciwstawienie się komunistycznej infiltracji kręgów rządowych i opiniotwórczych. Z jego inicjatywy prezydent Harry Truman wydał w 1950 r. Internal Security Act, na mocy którego kierowana przez McCarthy’ego senacka komisja śledcza

nia maccartyzmu powstała nowa elita, która w ciągu kilku lat tak umocniła swą pozycję w Hollywood i mediach, że była w stanie prowadzić silną indoktrynację społeczeństwa. To właśnie ta elita sterowała potem kampaniami przeciw wojnie w Wietnamie i przeciw obronnej polityce Reagana, za uprzywilejowaniem Murzynów i homoseksualistów, za aborcją i podwyższeniem statusu kobiet. To ona wreszcie narzuciła tak zwaną poprawność polityczną. Ponieważ uczestnicy pierwszego spotkania w Hotelu Bilderberg uznali je za bardzo pomyślne w promowaniu porozumienia transatlantyckiego, organizatorzy zgodzili się na kontynuowanie dyskusji w przyszłości. Stałym sekretarzem został Józef Retinger i pełnił tę funkcję do śmierci (1960). Utworzono też Komisję Kierującą, do której zadań należało i należy do dzisiaj ustalanie tematów i sporządzanie listy gości. Tę funkcję też powierzono Retingerowi, gdyż ufano w jego wyjątkowe zdolności w doborze ludzi. Również w tym przypadku Retinger wykazał swój geniusz. Zapraszał polityków, po których mógł się spodziewać, że w ciągu kilku lat zajmą najwyższe urzędy w swych państwach. Jego następcy zmodyfikowali tę procedurę, zapraszając tych, których chcieli wypromować. Taką odskocznię do wielkiej kariery politycznej otrzymali między innymi Jimmy Carter i Bill Clinton. Już od końca lat 50., kiedy Grupa Bilderberg zdobyła odpowiednią sławę, żaden z polityków nie odmówił zaproszeniu do pojawienia się wśród światowej elity. Od 1954 r. spotkania Grupy Bilderberg odbywają się raz w roku, natomiast Komisja Kierująca spotyka się częściej. W latach 50. XX w. stałymi uczestnikami dorocznych konferencji Grupy Bilderberg było tylko sześć o­sób: Józef Retinger, książę Bernhard, David Rockefeller, C.D. Jackson, Otto von Amerongen i Paul van Zeeland.

Jedynym z tej szóstki, który w Grupie Bilderberg działa do dnia dzisiejszego, jest David Rockefeller. Od 1958 r. w większości spotkań brał udział szef koncernu Fiata, Giovanni Agnelli. Zawsze byli obecni prezesi trzech fundacji – Rockefellera, Carnegie i Forda, prezesi największych banków, właściciele lub prezesi różnych wielkich korporacji oraz naukowcy z instytutów zajmujących się sprawami międzynarodowymi, gospodarką i atomistyką. W naradach brali udział między innymi Georges Pompidou i Valéry Giscard d’Estaing, Helmut Schmidt i Edmund Rothschild. Zapraszano też redaktorów naczelnych i czołowych publicystów. Ci dochowali tajemnicy, za co na spotkaniu w Baden-Baden w 1991 r. osobiście dziękował im David Rockefeller: Jesteśmy wdzięczni Washington Post, New York Times, tygodnikowi Time i innym wspaniałym pismom, których kierownicy uczestniczyli w naszych posiedzeniach i dochowali obietnicy dyskrecji przez prawie czterdzieści lat. Nie moglibyśmy opracować naszego planu dla świata, gdybyśmy przez te lata byli narażeni na rozgłos. W różnych spotkaniach uczestniczyli najwyżsi decydenci z takich koncernów jak Royal Dutch Shell, Coca Cola, Danone, Heineken, Microsoft, Logitech, Xerox, France Telecom, Nokia Corporation, E&A Industries, Rothschild Europe, Lufthansa, SAS, Pirelli, Enel S.p.A., Daimler Chrysler AG i wielu innych. Bardzo liczna jest zawsze grupa gubernatorów i prezesów banków centralnych i innych. Oczywiście nie może zabraknąć prezesa Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Obecnie w spotkaniach Grupy Bilderberg zazwyczaj bierze udział ok. 115 osób, z czego 80 z Europy, reszta z Ameryki Północnej. Mniej więcej jedną trzecią uczestników stanowią politycy, a dwie trzecie decydenci wielkich firm, finansjery i mediów oraz politolodzy i naukowcy. Nie znamy uczestników wszystkich dorocznych spotkań Grupy Bilderberg, lecz gotowi jesteśmy uwierzyć na słowo temu, kto na stronie internetowej Bilderbergu napisał: Nie trzeba przytaczać nazwisk – i w rzeczy samej reguła tego zabrania – lecz wystarczy powiedzieć, że obecnie jest bardzo niewiele kluczowych osobistości z rządów po obu stronach Atlantyku, które nie uczestniczyły co najmniej raz w tych spotkaniach. Z Polski na spotkaniu w 1998 r. była Hanna Suchocka, a regularnie przyjeżdża Andrzej Olechowski. David Rockefeller, Henry Kissinger i inni wpływowi uczestnicy narad Grupy Bilderberg coraz bardziej otwarcie mówią o swych planach dominacji nad światem. Najbardziej niepokojąca była wypowiedź Henry’ego Kissingera na spotkaniu w Evian, 21 maja 1992 roku: Dzisiaj Amerykanie byliby oburzeni, gdyby wojska ONZ wkroczyły do Los Angeles, żeby przywrócić porządek, jutro będą za to wdzięczni. Będzie tak z pewnością, jeśli im się powie, że istnieje zagrożenie z zewnątrz, nieważne, czy rzeczywiste, czy też ogłoszone, zagrożenie dla ich egzystencji. Wtedy wszyscy ludzie na świecie będą błagać swych przywódców, by wybawili ich od tego zagrożenia. Jedyną rzeczą, której człowiek się obawia, jest nieznane. W obliczu takiego scenariusza ludzie z chęcią wyrzekną się praw jednostki w zamian za gwarancje pomyślności oferowane im przez rząd światowy. Podobne wizje są już obecne w niektórych filmach i książkach z gatunku science fiction, a także w książce Daphne du Maurier „Rule Britania”, która ukazała się w 1992 r. po polsku pod tytułem „Niezłomna”. Jej akcja zaczyna się od lądowania wojsk amerykańskich w Wielkiej Brytanii, której premier po kilku dniach oznajmia w telewizji, że Wielka Brytania utworzyła unię ze Stanami Zjednoczonymi, aby przezwyciężyć trudności w kraju po jego wycofaniu się ze struktur europejskich. Z czasem okazuje się, że w nowym superpaństwie Wielka Brytania ma odgrywać rolę historycznego, kulturalnego i językowego skansenu dla USA i wszystkich państw brytyjskiej Wspólnoty. Część ludności przyjmuje postawę obywatelskiego nieposłuszeństwa, stopniowo dochodzi do sabotażu i otwartych działań antyamerykańskich. Z książki tej nie dowiemy, się czy państwo USA-Bryt przetrwa i czy Amerykanie wyniosą się z wyspy. Myślę, że za naszego życia również nie dowiemy się, czy światowe działania potentatów przemysłowo-finansowych przyniosą im upragnioną pełnię władzy na całym globie. K


kurier WNET

16

Dwór Stanisława Augusta wobec Konstytucji 3 maja Jeden z najwybitniejszych historyków polskich, profesor Władysław Konopczyński, przed ponad siedemdziesięciu laty pisał, że to „wiekopomne dzieło było tworem polskiego oświecenia i niepodległego ducha, wielkim zwycięstwem nad swojską słabością, szczęśliwym rozwiązaniem tych ustrojowych zagadnień, które wszystkie narody lądowo-europejskie miały dopiero w XIX w. podjąć za przewodem Francji”. W ciągu dwóch ostatnich stuleci Konstytucja 3 maja urosła do rangi symbolu, jaśniejącego tym silniej, im dłużej przychodziło Polakom trwać w okowach obcej niewoli. Pokolenia powstańców i konspiratorów widziały w niej świadectwo sensu walki i przykład zwycięstwa zdrowej części narodu nad zacofaniem, zaprzaństwem i zwyczajną zdradą. Postawiona w ten sposób na cokole tradycji Ustawa Rządowa stała się wręcz nietykalna, chociaż z perspektywy czasu i ówczesnych realiów politycznych, w których została uchwalona, łatwo jest wykazać zawarte w niej słabości, a zarazem niezależne od Ustawy źródła jej nieuchronnego upadku. W historiografii polskiej z dawna już zarysował się pogląd o nieuchronności upadku Konstytucji 3 maja. Przesądził o nim katastrofalny dla Rzeczypospolitej układ sił na arenie międzynarodowej. Myśl taką dostrzegamy m.in. w fundamentalnych pracach Emanuela Rostworowskiego, Jerzego Michalskiego, Henryka Kocója. Postawa mocarstw ościennych stała się dla tych historyków kluczem do odpowiedzi na pytania: gdzie ważyły się losy państwa polsko-litewskiego oraz kto ponosi odpowiedzialność za upadek Konstytucji? Uznając zasadność tak sformułowanych problemów, konieczne zdaje się dziś ponowne spojrzenie na głównych sterników polityki Rzeczypospolitej w okresie Sejmu Czteroletniego, a także na motywy ich postępowania w obliczu zbliżającej się wojny z Rosją. O ile bowiem pobudki kierujące działaniami głównych orędowników Konstytucji – Ignacego Potockiego, Hugona Kołłątaja i Stanisława Małachowskiego – rysują się w literaturze przedmiotu dosyć wyraziście, o tyle wciąż wiele wątpliwości budzi postawa polityków z najbliższego otoczenia Stanisława Augusta. Ich kunktatorskiej i chwiejnej postawie już dziewiętnastowieczna historiografia przypisała gros odpowiedzialności za upadek polskich reform. Do kręgu doradców królewskich odnosiły się dosadnie słowa wybitnego historyka (i założyciela „szkoły krakowskiej”), ks. Waleriana Kalinki: „głowy mocne, charaktery wątłe”. A jednak wydatnie powiększona w ostatnim czasie wiedza na temat ówczesnej polityki mocarstw nakazuje spojrzeć na otoczenie polskiego króla (a przynajmniej na jego część) w innym nieco świetle i uwzględnić dostrzeganą w tym kręgu dysproporcję sił, a co za tym idzie – nieuchronność klęski militarnej i politycznej w wypadku konfliktu zbrojnego z Rosją. Co zatem zdecydowało o umiarkowanym lub wrogim stosunku do Ustawy Rządowej ludzi Stanisława Augusta? Co – w ich mniemaniu – nakazywało zachować dystans wobec entuzjazmu i optymizmu polityków stronnictwa patriotycznego? Dlaczego nie przyłączyli się do grona jej zadeklarowanych obrońców?

…by otrząsnąć z siebie starego człowieka… Kilka tygodni po uchwaleniu Konstytucji, 21 czerwca 1791 roku, król pisał w liście do Maurycego Glaire’a: „Moi najdawniejsi i najbliżsi przyjaciele zostali o tem [o pracach nad Konstytucją – KT] powiadomieni na ostatku, i że z nimi miałem najwięcej kłopotu, po pierwsze dlatego, iż na czele przedsięwzięcia widzieli tych, których przez tyle lat uważali za moich nieprzyjaciół najzażartszych i za ludzi najniesprawiedliwszych i najprzewrotniejszych, po drugie dlatego, że sami doznali od nich wielu osobistych przykrości, po trzecie dlatego, iż zostawiłem im najmniej czasu (...) do otrząśnięcia z siebie starego człowieka (...)”. Zaznaczyć należy, że wśród „najdawniejszych i najbliższych przyjaciół” monarchy znajdowali się najbardziej wpływowi senatorowie Rzeczypospolitej. Od lat poważną rolę odgrywał na dworze kanclerz wielki koronny Jacek Małachowski, nie mniejszą marszałek nadworny Michał Mniszech, a także podkanclerzy litewski Joachim Litawor Chreptowicz. Wierność królowi

H · I ·S ·T· O · R· I ·A W przekonaniu ogółu Polaków Kons­tytucja 3 maja to wytwór spontanicznego zrywu patriotycznego, wiary w szanse utrwalenia niepodległego bytu Rzeczypospolitej oraz dowód politycznego zmysłu i konsekwencji.

Za i przeciw konstytucji W 225 rocznicę ustanowienia Konstytucji 3 maja 1791 r. Krzysztof Tracki

zapobiegła po 3 maja rozbiciu tego środowiska, lecz nie było tajemnicą, że ludzie Stanisława Augusta stoją na gruncie sceptycyzmu wobec Konstytucji i braku wiary w jej trwałość. Najdobitniej postawę swoją wyraził Jacek Małachowski, który w reakcji na „rewolucję 3 maja” wyjechał „oburzony” z Warszawy, zrzekając się przed królem swojego urzędu. Czy jednak demonstracja kanclerza mogła dziwić tych, którzy znali jego związki z Petersburgiem? Wszakże w Warszawie nie była tajemnicą służalczość Małachowskiego względem Rosji, w tym jego wieloletnia sprzedajność wobec ambasadorów moskiewskich. Ale odstępstwo Małachowskiego pozostawało groźne, ponieważ wzmacniało antykonstytucyjną opozycję. Kanclerz cieszył się wydatnym poparciem części izby poselskiej, mógł też organizować stronników na prowincji. Gdy więc uległ wreszcie namowom Stanisława Augusta i powrócił do Warszawy, król mógł z zadowoleniem mówić o wymiernym sukcesie politycznym oraz komunikować w swej korespondencji, że powrót Małachowskiego i jego wstąpienie do Straży Praw (tzn. do powołanego przez Konstytucję nowego organu rządowego) pozyskały mu na sejmie aż dwadzieścia głosów, które przecież w innym wypadku „nie omieszkałyby bruździć”. Trudno odmówić królowi gorliwości w pozyskiwaniu współpracowników. Przekonuje to, że zasady Konstytucji 3 maja były mu osobiście bliskie, tym bardziej, że to właśnie on był jej czołowym autorem. Ambasador rosyjski, Jan Jakub von Sievers, jeszcze rok po obaleniu Ustawy Rządowej, wobec oporu króla przed wyjazdem na sejm rozbiorowy w Grodnie, pisał wymownie do carycy Katarzyny: „Wasza Imp. Mość przekona się z mego podwójnego raportu, jakiej trzeba było pracy, aby go do tego nakłonić i jak się przy tym zdradził, tak, iż nie masz wątpliwości, że w gruncie wyznaje zasady 3-go maja”. Opinia ta ukazuje króla we właściwym świetle, lecz z pewnością nie można jej odnieść do wszystkich współpracowników Stanisława Augusta.

W otoczeniu „patriotów” i „hersztów” Po uchwaleniu Konstytucji 3 maja monarcha szybko pozyskał grono swych najbardziej zaufanych doradców na rzecz uczestnictwa w nowym systemie rządów. W czerwcu 1791 roku najważniejsi politycy obozu dworskiego objęli kluczowe ministerstwa w nowej Straży Praw. Ale pośród ministrów wywodzących się ze środowiska sejmowych „patriotów” nie mogli oni bynajmniej liczyć na pełne zaufanie: „Dziwny był skład tej wykonawczej władzy – pisał w Pamiętnikach jeden z filarów stronnictwa reformatorskiego, Julian Ursyn Niemcewicz – Branicki i Małachowski kanclerz byli widocznymi hersztami strony moskiewskiej, Chreptowicz wiary przynajmniej wątpliwej”. Przyznajmy, że argumenty „patriotów” nie należały do słabych, skoro skupieni wokół Potockiego i Kołłątaja reformatorzy widzieli w Straży Praw również przywódcę magnackiej opozycji i przyszłego targowiczanina, hetmana wielkiego koronnego Franciszka Ksawerego Branickiego. Jego włączenie do rządu było bez wątpienia poważnym błędem Stanisława Augusta, który – jak pisał Władysław Smoleński – pragnął w ten sposób „udobruchać malkontentów, a bardziej jeszcze niechęć gabinetu petersburskiego”. Branicki, będąc zwierzchnikiem ministerstwa wojny, nie zrezygnował bowiem z planów poparcia przewrotu politycznego skierowanego przeciw Konstytucji. Jako małżonek Aleksandry Engelhardt

(domniemanej córki carycy Katarzyny II!) tylko wzmagał nieufność „patriotów” względem ludzi Stanisława Augusta. Wypada jednak w tym miejscu zapytać, czy postawa Branickiego – zdecydowanego wroga Ustawy Rządowej – mogła być bez zastrzeżeń uznana za miarodajną dla całego otoczenia monarchy? Czy sceptyczna w tym kręgu ocena położenia Rzeczypospolitej pozwalała na jego zrównanie z przyszłymi przywódcami konfederacji targowickiej – zdrajcami narodu i państwa?

monarchy szefem resortu został „wierny podnóżek” Chreptowicz. Niebawem stało się jasne, że mimo początkowego uznania tej nominacji przez „ludzi 3 maja”, podkanclerzy litewski znajdzie się w ogniu ich bezpardonowej krytyki. Kulminacja konfliktu nastąpiła w chwili napaści zbrojnej Rosjan na Rzeczpospolitą. „Jest widoczną rzeczą – pisał Ignacy Potocki do Stanisława Małachowskiego w liście z 28 maja 1792 roku – iż nasz minister do interesów zagranicznych ma jedynie w celu jak najrychlej pogodzić króla z Moskwą. I lubo czasami mówi nawet z żywością: trzeba się bronić, trzeba tęgości, kiedy przychodzi do kroków szczególnych i czynów, albo je opuszcza, albo osłabia”. Wzajemna niechęć obu stron doprowadziła do otwartego konfliktu. Z racji swego urzędu marszałek sejmowy zażądał od Chreptowicza udostępnienia wszystkich not dyplomatycznych (jednocześnie zarzucając ministrowi błędy i opieszałość w działaniach dyplomacji). Starcie zapewne przybrało formę gwałtownej wymiany zdań (pomimo znanej łagodności Chreptowicza), szef dyplomacji zapytał bowiem Małachowskiego dosadnie: „Kto będzie odpowiadał za to, co się dzisiaj stało i za obecny przelew krwi?”. Tak czy inaczej, jeśli wiarygodna jest opinia Potockiego i Małachowskiego,

postępowanie Chreptowicza musi zastanawiać. Dlaczego minister opóźniał działania dyplomacji? Czy wobec zaistniałych faktów (tj. wprowadzenia porządku konstytucyjnego) może coś tłumaczyć jego opieszałość? Wiadomo, że podkanclerzy pragnął ustrojowych przemian i czynnie wspierał reformy „patriotów” w okresie Sejmu Czteroletniego. Był autorem dwóch ważnych projektów ustaw sejmowych (O naprawie rządu i O miastach), a po uchwaleniu Konstytucji 3 maja znalazł się w gronie czternastu senatorów obecnych w Zgromadzeniu Przyjaciół Praw Człowieka i Obywatela (powołanym przez stronnictwo patriotyczne). Prawdą jest, że wejście w to gremium miało dać królowi kontrolę i wpływ na działania Zgromadzenia. Ale jednocześnie, dzięki autorytetowi i powszechnie znanej erudycji, Chreptowicz częstokroć udzielał „patriotom” konstruktywnych rad w zakresie inicjatyw prawodawczych. Wbrew obiegowym opiniom wypada wreszcie podkreślić, że podkanclerzy litewski w krytycznych momentach kontrrewolucji nie poparł, a w korespondencji dyplomatycznej pogłoski o niej stanowczo odrzucał jako „plotkę”. Z tej perspektywy postawę Chreptowicza trudno jest ocenić jednoznacznie. Dystans podkanclerzego wobec Konstytucji 3 maja wypływał z jego oceny bezpieczeństwa zewnętrznego Polski, krytycznie bowiem odnosił się on do optymistycznych kalkulacji „patriotów”. „Lubo niespokojny, lubo lękliwy”, oskarżał marszałków (Potockiego i Małachowskiego) o zbytnią wiarę w sojusz z Berlinem. W krytycznym momencie zarzucił im wręcz „nierozważną gwałtowność” i „głupotę”, bo nie miał zresztą najmniejszych złudzeń co do intencji monarchy pruskiego (który pomimo pierwszych deklaracji nie zamierzał wystąpić w obronie nowego ładu w Rzeczypospolitej). Wątpliwości Chreptowicza budziła wreszcie kwestia sukcesji polskiego tronu. Zawarty w konstytucji zapis o powierzeniu następstwa po Stanisławie Auguście słabej dynastii Wettynów z Saksonii poważnie komplikował i tak trudne położenie zewnętrzne Polski (nie gwarantując poparcia Rosji i Prus).

Ocena Ustawy Rządowej przez ludzi Stanisława Augusta ma prawo budzić kontrowersje. Dlaczego w chwilach, gdy nie było nic do stracenia, nie postawili wszystkiego na jedną kartę? Dlaczego odrzucili ideę „walki do końca”? Rzecz jasna, pytania tak postawione nie mają wymiaru racjonalnego. Tym bardziej wymiaru politycznego. Wypada zaznaczyć, że ludzie króla posiadali na ogół bez porównania większe doświadczenie w polityce aniżeli „patrioci”. Nie bez znaczenia było, że początek kariery większości z nich przypadł na czas pierwszego rozbioru. Stanisław August poszukiwał wówczas „ludzi zdatnych do działań legalnych, wymagających u swego steru oględności i roztropności nieustannej” (list króla do L. Tyszkiewicza, 1772). I taką cechę wykazywali oni również w okresie Sejmu Czteroletniego. To właśnie ta „roztropność nieustanna” sprawiła, że lepiej bodaj niż wielu współczesnych dostrzegali oni tragiczny fakt, iż uchwalenie Konstytucji 3 maja przypadło na czas szczególnie niekorzystny dla Rzeczypospolitej. Powoli dobiegała końca wojna imperium rosyjskiego z Turcją. Wniwecz obróciły się nadzieje Polaków na wybuch wojny austriacko-pruskiej (ugoda w Reichenbach, lipiec 1790). Rychła śmierć przychylnego Polsce cesarza Leopolda II (1 III 1792) przesądzała o stanowisku Austrii (ówcześnie zaangażowanej w wojnę z rewolucyjną Francją). W tym samym czasie faktem już było zbliżenie Petersburga z Berlinem. Nieuchronności obalenia Konstytucji 3 maja nie mogły zatem – jak się zdaje – zatrzymać zabiegi dyplomacji Rzeczypospolitej, wciąż traktowanej przez najbliższych sąsiadów jako przedmiot w rozgrywce międzynarodowej. Wobec słabości państwa polsko-litewskiego nie było w Europie kraju, który byłby gotowy zaryzykować konflikt z potęgą imperialnej Rosji. I prawdy te zapewne lepiej rozumieli politycy z najbliższego otoczenia Stanisława Augusta, którzy w obliczu wojny z Rosją – pomimo potępienia ze strony „patriotów” – za cenę ratowania państwa przed nowym rozbiorem stanęli na grząskim i jakże niepopularnym gruncie ugody z carską Rosją. K

R e k l a m a

Realiści – niepatrioci? Odpowiedź musi zabrzmieć negatywnie. Od pierwszych dni obrad Sejmu Czteroletniego stronnictwu królewskiemu przyświecały zgoła inne cele niż opozycji magnackiej, odwołującej się do zdegenerowanych zasad szlacheckiej „złotej wolności”. Na podstawie zachowanej korespondencji bez trudu można stwierdzić, że większość ludzi Stanisława Augusta pragnęła rzeczywistych przemian – dążyła do usprawnienia systemu rządów i wzmocnienia bezpieczeństwa zewnętrznego kraju. Miarodajna dla tej grupy pozostaje z pewnością postawa Joachima Chreptowicza, lidera obozu królewskiego na Litwie, który nawet pośród politycznych przeciwników cieszył się opinią prawdziwego męża stanu (J.U. Niemcewicz). Już w pierwszych tygodniach Sejmu Wielkiego – zważywszy na uwikłanie Rosji w wojnę z Turcją – podkanclerzy litewski rozumnie przekonywał: „Teraźniejszy moment jest taki, któren los ojczyzny na zawsze szczęśliwym uczynić potrafi, że ten moment opuszczony – równy z wiekami nie nastąpi, że aukcja wojska konieczną jest potrzebą, bo to jest jedyny sposób postawienia ojczyzny na stopniu poważnym i równającym się innym potencjom”. Godzi się jednak podkreślić, że obóz Stanisława Augusta przeciwny był radykalnym planom środowisk „patriotycznych”, zmierzających do zerwania z Rosją. Za nazbyt groźny uważał wariant przyjęcia oferty sojuszu z Prusami (inicjatorem pierwszego rozbioru Polski). To właśnie na tle kierunków polityki zagranicznej pojawiła się między obu stronnictwami kolosalna przepaść programowa, która na długo przed „rewolucją 3 maja” zaowocowała obustronną wrogością.

„Nierozważna gwałtowność” zgubić nas może Jest rzeczą zrozumiałą, że twórcy i orędownicy Ustawy Rządowej szanse dla niej upatrywali w uznaniu polskich zmian za granicą. Rachuby te zatem przesądzały o szczególnej randze w systemie władzy, przypisywanej ministerstwu spraw zagranicznych. Ale król nie zamierzał oddać patriotycznym „głowaczom” kontroli nad dyplomacją. Z woli

SPONSOR GŁÓWNY FILMU „HISTORIA ROJA”

UROCZYSTA INAUGURACJA PROGRAMU W MUZEUM GAZOWNICTWA

— OD 4 MARCA W KINACH

— Z UDZIAŁEM WICEPREMIERA

KONCERT W TVP 1 „NIEZŁOMNYM - HONOR”

SPOT TELEWIZYJNY „ROZGRZEWAMY POLSKIE SERCA”

W CAŁEJ POLSCE

PROF. PIOTRA GLIŃSKIEGO

— Z UDZIAŁEM PREZYDENTA RP ANDRZEJA DUDY I PREMIER BEATY SZYDŁO

— Z UDZIAŁEM ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH I REPREZENTANTÓW POLSKI W PIŁCE RĘCZNEJ

DODATEK SPECJALNY DO TYGODNIKA „W SIECI”

PARTNER BIEGU „TROPEM WILCZYM”

— 36 STRON DODATKU „POWRÓT NIEZŁOMNYCH” — 29 LUTEGO

— 180 MIAST W POLSCE I ZA GRANICĄ

AUDYCJE HISTORYCZNE W PROGRAMIE 1 POLSKIEGO RADIA

BEZPŁATNY BIULETYN „ROZGRZEWAMY POLSKIE SERCA”

W TYM NOWY JORK, LONDYN, PARYŻ

— 28 LUTEGO - 1 MARCA Dołącz do nas:

facebook.com/RozgrzewamyPolskieSerca

www.RozgrzewamyPolskieSerca.pl


kurier WNET

17

WALK A·O·PA M I ĘĆ

W

alka o zachowanie świata wartości wyrosłych przy „okrągłym stole” przeniosła się zatem, co zrozumiałe, także na obszar kultury. Nic więc dziwnego, że Historia Roja miała stać się tej walki ofiarą. Film Jerzego Zalewskiego – złożony na ołtarzu „demokracji” w okresie rządów PO (z powodu cofnięcia dofinansowania ze środków państwowych przeleżał na półkach sześć lat!) – to pełen rozmachu epicki obraz wojny po zakończeniu wojny – obraz ginącej Polski Niepodległej, upadającej pod dominacją sowiecką. To smutna opowieść o nieuchronnej klęsce, narastającej beznadziei i rozpaczy. I rzeczywistym heroizmie. Ale czy tryumf

a nawet „zakłamania” obrazu rzeczywistości powojennej.

Pochwała rzeczywistości powojennej Nie ma przecież w Historii Roja „przemian społecznych, własnościowych, nie ma reformy rolnej, pragnienia pokoju i zmęczenia konfliktem”. Doprawdy miejscami odnoszę wrażenie, że oglądaliśmy inny film. Nie wypada autora tejże recenzji zachęcać do ponownej nauki historii. Wypada jednak, aby odnotował, że poznanie jej nie może być wybiórcze. Przemiany społeczne doby powojennej w ogromnym stopniu wynikały z następstw hekatomby okupacji

Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, jak głęboko przejęci losem Kościoła katolickiego są ludzie najgłębiej niewierzący. I jak dalece ci kosmopolici interesują się kondycją środowisk patriotycznych.

na tych przekształceniach społecznych swoją pozycję w Polsce Ludowej budowali rodzice „resortowych dzieci”. Istotniejsze będzie jednak, że pierwszą ofiarą tej wielkiej przebudowy byli ci, którym nie dano prawa samodzielnego wyboru – niedobitki ziemiaństwa, terroryzowane chłopstwo i wszyscy ci, którzy w różny sposób doświadczali komunistycznego bezprawia. Reżyser filmu Jerzy Zalewski nie stroni od ukazania złożoności powojennych losów. Tytułowy „Rój” z ludowego wojska ucieka bowiem dopiero na wieść o zabiciu jego brata (przez sowieckiego żołnierza). Dowódca oddziału, „Młot”, ulega apatii i ujawnia się nowej władzy. Mieszkańcy wsi, w których operuje „Rój”, niewolni są od naturalnej żądzy życia w pokoju i normalności. Targają nimi rozterki. Ale Zalewski z równą siłą podkreśla wagę wartości fundamentalnych – tych, które budzą pełne ironii uśmiechy współczesnego lewactwa. A jednak to właśnie HONOR – odnoszę takie wrażenie – jest tutaj pierwszoplanowym bohaterem. Wokół niego, jego utraty bądź wytrwałej obrony, rozgrywają się wszystkie losy filmowych i historycznych bohaterów.

czujność. Ale tej prawdy „Krytyka Polityczna” zwyczajnie nie uznaje za ważną, podobnie jak faktu głębokiej religijności ludzi antykomunistycznego podziemia. Ukazanie tejże w filmie Zalewskiego jest przecież „instrumentalizacją religii”.

„Krytyka” w sferze obciachu Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, jak głęboko przejęci losem Kościoła katolickiego są ludzie najgłębiej niewierzący. I jak dalece ci kosmopolici interesują się kondycją środowisk patriotycznych. Fakt, że w ostatnich latach „Żołnierze Wyklęci” powrócili na godny ich piedestał, nie może budzić entuzjazmu spadkobierców budowniczych PRL. Gorzej, jeśli wierne im organy tworzą propagandową rzeczywistość. Majmurek wieszczy wejście kultu ludzi „drugiej konspiracji” w sferę kulturowego obciachu. Zatracie waloru oddolnego kultu ma się rzekomo gruntownie przysłużyć otoczenie ich kultem państwowym. Ale czy tak będzie? Czy wynik w tym historycznym rachunku będzie tak prymitywnie prosty? Byłby,

Zalewski ze swadą ukazał obecność komunistów pochodzenia żydowskiego w strukturach ludowego UB. Na szczycie tej piramidy staje prześladowca „Roja”, Wyszomirski, dawny członek NSZ, a teraz agent UB, który oskarżony o kontakty z „reakcją” zaprzecza, krzycząc, że „jest Żydem i nienawidzi Polaków”. Czy rys ten istotnie rozmija się z prawdą? Czy rodzi kłamliwy stereotyp? Nic podobnego. Reżyser po prostu miał odwagę podkreślić fakty z dawna przemilczane. A jakie to fakty? Badania prof. Andrzeja Paczkowskiego ukazały, że bezpośrednio po zakończeniu wojny Żydzi stanowili 10% komunistycznego aparatu terroru. Jest to z pozoru liczba niewysoka (tak przynajmniej twierdził prof. Andrzej Kunert w niezmordowanej „Gazecie Wyborczej” 24–25 kwietnia 1992), choć jednak tylko z pozoru. Na tle 1% ludności żydowskiej zamieszkującej Polskę po wojnie, liczba ta jest co najmniej wymowna, ale nie wyczerpuje problemu. W bezpiece Żydzi stanowili aż 29% urzędników na stanowiskach kierowniczych, w większości zwerbowanych z przedwojennych działaczy, czynnie wspierających działania

polityczny odniesiony przez Sowietów budowany jest tylko sowieckimi rękami? Czy to wyłącznie tryumf obcej przemocy? Nie! Polskę Ludową w niemałym stopniu budowano polskimi rękami. W niemałym stopniu jej zręby tworzyły zastępy rodzimych łotrów, oddanych sprawie ideowych zdrajców, mających w pogardzie polską tradycję. I ta prawda zdaje się dzisiaj boleć niektórych najbardziej. Pomimo upływu lat i wejścia w dorosłe życie pokolenia wnuków budowniczych PRL, ich zapatrywania zdają się ciągle wyznaczać system wartości „postępowej” lewicy. Nic więc dziwnego, że właśnie z tej strony płyną najostrzejsze słowa krytyki (a często wręcz pogardy), kierowane w stronę świata wartości ucieleśnianych przez Żołnierzy Niezłomnych.

Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie o wiele więcej satysfakcji niż w oskarowej pseudopolskiej Idzie. Odnajdzie zerwanie z „pedagogiką winy”, karmiącą pokolenie III RP. stwierdzał: „W tym okresie być partnerem komunistów to była żydowska rola narodowa z jedynej perspektywy żydowskiego istnienia”. fot. materiały prasowe producenta

Na czele „Krytyka Polityczna” Pionierem ataku na Historię Roja okazała się „Krytyka Polityczna”, środowisko zbudowane przez „resortowe dzieci” i ich przywódcę Sławomira Sierakowskiego. „Okrągły stół” zapewnił im lądowanie na cztery łapy. Odbiorcy grantów z publicznych pieniędzy urośli w siłę w ubiegłym ćwierćwieczu na tyle, że w niemałym stopniu stracili kontakt z rzeczywistością. Jak wielu innych uwierzyli, że są głosem większości Polaków. Szczytem tej cynicznej arogancji stały się prowokacje Sierakowskiego, w tym publiczne nawoływanie Żydów do ponownego osiedlania się w Polsce. A słowa te wypowiadane są w imieniu ogółu Polaków! To prawda, że „Krytyka” walczy o prawo do nadawania tonu myślenia większości z nas. Lata egzystencji w otoczeniu elit późnego PRL-u, a potem w III RP uśmierzyły skromność, rozbudziły pychę, umocniły typową dla tych środowisk wiarę, że ostatnie relikty katolickich „zabobonów” skazane są na rychły upadek. I tą arogancją przesycona jest również ocena Żołnierzy Niezłomnych, szczerze wyklętych przez „Krytykę Polityczną” i jej oddanych hunwejbinów. Wypada jednak zapytać, jaką rolę w tej programowej krytyce odgrywa Historia Roja? Czy Jakub Majmurek – jeden z dyżurnych publicystów „Krytyki Politycznej” (rocznik 1982) – podjął się w swej bezczelnej recenzji (pt. Kino programowej bezmyślności) wyłącznie ataku na film? Po części tak. Nieodrodne dziecko postępowej lewicy, sformowanej na modłę europejską, bez trudu kieruje swoje zarzuty pod adresem autorów produkcji. Wszakże w filmie kobiety są nieładne, smutne: „to albo idiotki, albo ponure matrony, jest też jedna zdrajczyni”. Rozumiem, że kroniki PRL, karmiące przez lata miliony Polaków wesołymi buziami „kobiet na traktorach”, są lepiej znane panu Majmurkowi niż rzeczywistość polskiej prowincji. Być może czytał coś o nędzy polskiej wsi. Ale czy poznał wymiar codziennego strachu, który nie skończył się wraz z niemiecką okupacją? Czy znane mu są rozmiary masowych gwałtów, których wraz z nadejściem Armii Czerwonej doświadczały polskie kobiety – te, za którymi rzekomo z empatią zdaje się Majmurek ujmować i chcę wierzyć, że nie jest to ta sama troska, która nakazuje dziś jego środowisku wygłaszać słowa obrony na rzecz muzułmanów gwałcących Niemki. Mam co do tego poważne wątpliwości, tym bardziej, że w tym samym słowotoku oburza się z powodu „spłycenia”,

Żydów? Jak podtrzymywać opinie Grossa o krwiożerczym antysemityzmie Polaków? Nawet gdy opinie te już z dawna są utarte przez historyków amerykańskich (najczęściej pochodzenia żydowskiego). Jeden z nich, dr Icchak Rubin, zasłynął wszak z tezy, że getta w Polsce podczas okupacji dawały Żydom nadzieję (w domyśle – na przetrwanie przed polskimi antysemitami!), a „mordercami w Polsce nie były SA i SS, lecz AK” oraz [po wojnie] „antysowieckie i antyżydowskie organizacje „NIE” i „WiN” (…)”. W tym samym duchu pisał Reuben Ainsztein, twierdząc, że „polscy faszyści podczas powstania [warszawskiego] prawdopodobnie zabili więcej Żydów niż Niemców (…)”. Słowem, dla środowiska „Krytyki Politycznej”, jeśli teza nie zgadza się z faktami, to tym gorzej dla faktów. I dla dzieła Jerzego Zalewskiego. I nic nie wzruszy opinii Majmurka, który zapewne nigdy nie wyszedł daleko poza powyższą literaturę i krąg opinii upowszechnianych po wojnie już przez Icchaka Zukiermana (przywódcę powstania w warszawskim gettcie), który, pisząc o budowie Polski Ludowej,

Widmo Niepodległej krąży wśród lewicy, widmo Polski Niepodległej. Obawa wielkiej zmiany dawno już wyszła poza najściślejszy krąg polityki. Demokracja elit, którą hołubili, dożywa ostatnich dni. Niewiele pomaga w niczym nieskrywana pogarda dla dawnych ideałów. Mozolni utrwalacze systemu III RP zaczęli tracić grunt pod nogami. Nie zmienia to faktu, że ciągle wierzgają, obserwując utratę „rządu dusz”.

Lewica o „Historii Roja” czyli jak zohydzić polskie ideały Krzysztof Tracki

niemieckiej i sowieckiej. Oba systemy w skoordynowany sposób eksterminowały polską inteligencję, ziemiaństwo i wszelką elitę społeczną, uosabiającą staropolskie wartości. Palmiry i Katyń to tylko symbole tych nieodkupionych zbrodni. A ich miarą był stan tej war-

Nie jest to zatem – jak chce Majmurek – „kino programowej bezmyślności”, ale rozumnie przedstawiony obraz dramatu upadającej Polski Niepodległej. Prawdy tej nie ułatwia, niestety, uparte wpajanie fałszywych stereotypów, kojarzących te wartości z kibolami. A to

Ten fundament przetrwał, dając siłę Żołnierzom Niezłomnym i nam, spoglądającym dzisiaj w przyszłość. W sferze obciachu nie może się znaleźć to, co naturalnie prawdziwe. stwy w momencie zakończenia wojny. W populacji 25 milionów mieszkańców zrujnowanej Polski zaledwie około 70 tysięcy mogło poszczycić się dyplomami ukończenia przedwojennych uczelni wyższych. Zadanie dla stalinowskich pionierów zdawało się więc ułatwione i zwrot ku ludowi pracującemu miast, miasteczek i wsi – naturalny, zgodny ze stalinowską wizją budowy komunistycznego społeczeństwa. Cóż... Być może wystarczyłoby z ironią podnieść prawdę, że właśnie

czynią z uporem od lat środowiska lewicowo-liberalne. Nie bardzo bowiem wiadomo, co, według ludzi reprezentujących światopogląd Majmurka, miałoby być alternatywą dla „bezmyślności” żołnierzy tzw. drugiej konspiracji. W oczach władz Polski ludowej „zaplute karły reakcji” zasługiwały na najsroższą karę. Przykład kolegów „korzystających” z amnestii skutecznie odstręczał od ujawnienia. Krzywdy wyrządzane pospolitej ludności nakazywały zachować

gdyby kult ten był tak samo sztuczny, jak cześć oddawana przez długie dekady założycielom i przywódcom PRL. I tym wszystkim, którzy płynnie weszli w elity III RP. Tu środowisko „Krytyki Politycznej” z pewnością miałoby rację. Sztuczne autorytety upadną niechybnie, bo oparte są na kruchych podstawach. Na takich podstawach jednak nie był budowany świat staropolskiej tradycji. Polska, bez spuścizny czasów piastowskich i jagiellońskich, nie dałaby tak trwałego budulca dla przetrwania wspólnoty w dobie niewoli – zaborów, powstań, obu wojen światowych i rujnującego wpływu PRL. Ale ten fundament przetrwał, dając siłę Żołnierzom Niezłomnym i nam, spoglądającym dzisiaj w przyszłość. W sferze obciachu nie może się znaleźć to, co naturalnie prawdziwe. I wiedzą to ci, którzy tym usilniej oczerniają narodową historię.

Żydokomuna czy „polscy patrioci”? Nie inaczej: pośród zarzutów kierowanych pod adresem filmu nie mogła się nadto nie znaleźć kwestia „obsesyjnego antysemityzmu narodowców”. Jerzy

antypolskie. A tam odsetek żydowskich aktywistów był już zdecydowanie wyższy. W „aktywie centralnym” Komunistycznej Partii Polski (i jej przybudówkach) sięgali oni 53%, w „wydawniczym” 75%, w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom 90%, a w „aparacie technicznym” Sekretariatu Krajowego (trzymającym nici wszelkich kontaktów KPP z „zagranicą”) pełne 100%! (prof. Leszek Żebrowski, „Gazeta Polska” 22 czerwca 1995). Z tej awangardy rekrutował się trzon aparatu terroru powojennej Polski. I kadra katów polskiego podziemia, resztek elity niepodległościowej. To z tego kręgu wywodzili się najwyżsi funkcjonariusze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wśród nich Józef Goldberg, szef Departamentu Śledczego (prowadzący brutalne śledztwo Witolda Pileckiego!), który wzorem żydowskich przybyszów z ZSRR przybrał po wojnie dźwięcznie polskie nazwisko Józefa Różańskiego. Ale te fakty (w swoisty sposób odrysowane w Historii Roja) to dla Majmurka tylko „absurdalne odwrócenie ról”. Jak bowiem nadal kreować wizerunek Polaków jako morderców

A zatem… A film Jerzego Zalewskiego? Nie jest wolny od mankamentów. Zbyt długi i momentami traci na narracyjnej spójności. Nie jest też zbyt ściśle zespolony z rzeczywistością historyczną. Razi obraz otoczenia „Roja”, poddanego narastającej beznadziei, topiącego ją w coraz większych ilościach wszechobecnego alkoholu. Uderza spora dawka hamletyzmu w wydaniu głównych bohaterów (chociaż scena z pietą poraża). Świadectw niedoskonałości z pew­ nością jest więcej, ale mowa tu o dziele pierwszym – o pierwszym filmie o Żoł­nierzach Niezłomnych, na który Polacy czekali od dziesięcioleci. I być może dlatego tracą na znaczeniu błahe w sumie i pozbawione znaczenia filmowe niedoskonałości. Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie o wiele więcej satysfakcji niż w oskarowej pseudopolskiej Idzie. Odnajdzie zerwanie z „pedagogiką winy”, karmiącą pokolenie III RP. Dostrzeże powód do odrzucenia kompleksów, świadomie rozbudzanych w przeszłości. Obok zdrajców, sprzedawczyków oraz pospolitych łotrów zobaczy rodaków do końca oddanych najświętszej sprawie niepodległości. Zobaczy żołnierzy walczących z dumą, z ryngrafem maryjnym na piersiach. Tych, którzy jednoznacznie oddzielają wierność od zdrady, służbę od zaprzaństwa – dobro od zła. I wiedzą, że HONOR naznaczył ich działania, bo przecież z przysięgi ich nikt nie zwolnił. A to, że jest to film o HONORZE – jednej z trzech wartości (obok BOGA i OJCZYZNY), jakie wniosła nam we wianie historia – co rusz przypomina dramatyzm Niezłomnych, których „Rój” symbolicznie ucieleśnia (np. Pileckiego, „Inkę”, „Łupaszkę”). I tego nie zmieni nawet fala oszczerstw ze strony filmoznawców lewicowej proweniencji. Bo krytyka Historii Roja to tylko pretekst do demonstracyjnego odrzucenia świata wartości wyrosłego na ideałach narodowych. To kulawa próba zatrzymania regresu współczesnego europejskiego lewactwa. I kolejna próba zamaskowania jałowości jej recepty na życie zbiorowe. Bo dziś, gdy pod naporem islamu zdechrystianizowana Europa ponownie szuka tożsamości, odpowiedź musi tkwić w jej chrześcijańskiej tradycji i w powrocie do narodowych korzeni. Innej odpowiedzi nie ma i nie będzie. I tego lewacy boją się najbardziej. K


kurier WNET

18

A

co będzie, gdy „Kapitan Głowacki” już nigdy nie rozwinie swoich żagli? To akurat można łatwo przewidzieć i nawet już zobaczyć na horyzoncie „wielki smutek” żeglarzy i „Himalaje wstydu” decydentów. Samotnemu i prawie porzuconemu żaglowcowi pozostaje tymczasem lekkie kołysanie się na wodzie, a dokładne zasznurowanie go linami do polerów falochronu portu żeglarskiego w Trzebieży dopełnia tylko obrazu upadku i naszej „polskiej niemożności”. Do samego żaglowca w zasadzie nie ma legalnego sposobu dojścia, gdyż całe nabrzeże północne portu stwarza zagrożenie dla życia ludzkiego – po prostu może się wziąć i zawalić; dlatego Wojewódzki Inspektorat Nadzoru Budowlanego wydał nakaz wyłączenia go z eksploatacji. Armatorem „Kapitana Głowackiego” jest Polski Związek Żeglarski. Właścicielem portu żeglarskiego Trzebież jest również Polski Związek Żeglarski. A z dokumentacji technicznej wynika, że ów słynny i podobno bardzo wpływowy związek nigdy nie przeprowadził jakichkolwiek

SK A RBY·M O R Z A główną – Kamienie Hornu. Żaglowiec odniósł niebywały sukces, ale o tym wyczynie Polski Związek Żeglarski raczy milczeć i na swojej stronie internetowej w ogóle nawet nie wspomina. To wygląda tak, jakby nie było czym się chwalić. A może komuś zależało, aby sukcesu żaglowca, załogi i jego operatora w ogóle

Ship Races” naszego „Kapitana Głowackiego”, nie usłyszałem ani jednego słowa gratulacji czy pochwały, odniosłem wręcz wrażenie, że chyba popełniłem jakiś błąd, po pierwsze ratując tę jednostkę przed niechybną zagładą, inwestując w nią 391 tysięcy złotych, a po drugie, wygrywając prestiżowe zawody.

by w 1970 roku trafić do ośrodka Polskiego Związku Żeglarskiego w Trzebieży. Po sześciu zaledwie latach służby na morzu, w 1976 roku wycofano go z eksploatacji z powodu złego stanu kadłuba. Powrócił jednak do pływania już jako flagowy żaglowiec szkoleniowy PZŻ w 1986 roku. Gruntowny remont

– przed wypowiedzeniem pierwszego wspomnieniowego słowa przez chwilę milczał z zastygniętym na twarzy uśmiechem. A później słyszałem krótki, bardzo osobisty monolog wypełniony morskimi przeżyciami. Jestem pewien – „Kapitan Głowacki” musiał coś nieść po morzu razem ze swoimi załogantami.

SOS dla żaglowca Tomasz Hutyra

konserwacji hydrotechnicznych w porcie. Pewnie z braku finansów. A może, niech zgadnę, z braku elementarnej gospodarności? Nadzór budowlany już w 2005 roku zarządził szereg czynności w związku z pogarszającym się stanem technicznym mariny. Cóż z tego, gdy właściciel, czyli PZŻ, nie dokonał żadnych inwestycji w infrastrukturę hydrotechniczną portu od czterdziestu lat. Dodatkowo może dziwić fakt, że na swojej stronie internetowej Polski Związek Żeglarski chwali się tym, iż jego flagowa jednostka – nasz bohater, „Kapitan Głowacki” – oddaje się zaszczytnemu celowi szkolenia żeglarskiego polskiej młodzieży. Jednak nie znajdziemy już żadnej wzmianki o tym, że „Kapitan Głowacki” stoi na kołkach, wisi jak buty piłkarskie po sezonie, a jeszcze dwa lata wcześniej dokonał niebywałego wyczynu. Wygrał dwa etapy „Tall Ship Races” i w swojej klasie odniósł zwycięstwo w tych, jakże prestiżowych, regatach. Całkowicie polska załoga pod dowództwem kapitana Wojciecha Maleiki zdobyła nagrodę

Na Zalewie Szczecińskim w upadłym, ale jakże historycznym porcie żeglarskim Trzebież, cumuje niezwykły dwumasztowy żaglowiec o tajemniczej nazwie „Kapitan Głowacki”. Od ponad roku ów wspaniały statek nie wyszedł w morze i wygląda na to, że szybko nie wyjdzie. nie nagłaśniać? Na rozgłosie na pewno nie zależy Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu, bo gdyby zależało, to cokolwiek by na swojej stronie internetowej o tym wspomniał, nie mówiąc już o tym, że powinien się wręcz tym sukcesem chwalić, gdyż niewykluczone, że „Kapitan Głowacki” odniósł największe laury w całej historii PZŻ. Dzierżawca oraz operator portu żeglarskiego Trzebież, obecnie, niestety, zamkniętego, kapitan żeglugi wielkiej Zdzisław Uherek powiedział: – Gdy poinformowałem Zarząd Polskiego Związku Żeglarskiego o wygranej w „Tall

H

istoria żaglowca S/Y „Kapitan Głowacki” należy do tych najbardziej pasjonujących, skomplikowanych i intrygujących. Został zbudowany z kadłuba poniemieckiego kutra rybackiego, który w latach drugiej wojny światowej poławiał na Morzu Bałtyckim, posiadając jednocześnie uzbrojenie. Dzisiaj żaglowiec, a kiedyś kuter rybacki, do tego uzbrojony. Jego kadłub w 1945 roku przekazano do Państwowego Centrum Wychowania Morskiego. Jednostka służyła słuchaczom Szkoły Rybołówstwa Morskiego,

Polskie i zagraniczne media w połowie marca podały wiadomość, że w Dorohusku na przejściu granicznym z Ukrainą celnicy zatrzymali przemyt 1,5 tony bursztynu o wartości 24 miliony złotych. Wydarzenie to zwróciło uwagę na pochodzenie przemycanego surowca.

Bursztynowy skarb Adam Maksymowicz

J

uż od kilku lat celnicy na granicy z Ukrainą zatrzymują przemyt bursztynu. Po raz pierwszy osiągnął on skalę liczoną w tonach.       Wydawało się, że mamy dość własnego bursztynu. Tymczasem zapotrzebowanie przekracza naszą, krajową podaż. O kondycji całej gospodarki światowej decydują Chiny. Dotyczy to również bursztynu. W Chinach jest to „gorący” towar. Bursztyn uchodzi tam za jeden z siedmiu szczęśliwych kamieni Buddy. W ciągu ostatnich pięciu lat popyt na złocistą żywicę wzrósł w Chinach niebotycznie. Polska pośredniczy w jej dostawie do tego kraju. Dlatego u nas bursztynu stale brakuje. Jego ceny nieustannie idą w górę. Przemyt z Ukrainy stara się wyrównać nasze i chińskie zapotrzebowanie na ten towar.

Zmiana roli Dotychczas polskim skarbem był węgiel kamienny i brunatny. Nazywano go „czarnym złotem”. Nieubłagany upływ czasu spowodował, że dziś węgiel ten trzeba ratować przed bankructwem ekonomicznym i przed samorządową nienawiścią. Powszechny sprzeciw wobec nowych kopalń węgla brunatnego nie ustaje. W Pszczynie ten sam proces dotyczy też węgla kamiennego. Jest to o tyle uzasadnione,

W

ypadałoby uratować „Głowasia” przed zagładą. Ale jak to zrobić, gdy Polskim Związkiem Żeglarskim jako armator jednostki rządzi pan Wiesław Kaczmarek? Ten sam Wiesław Kaczmarek, który z ramienia partii, tej „jedynie słusznej partii”, piastował ministerialne stołki i wraz innymi tuzami polskiej nowoczesnej myśli gospodarczej prywatyzował nasz kraj. Pamiętam słowa, które prezes Starogardzkiej Fabryki Mebli Okrętowych „FAMOS” osobiście powiedział mi w 2001 roku – że pan minister Wiesław Kaczmarek, będąc z tak zwaną roboczą wizytą w bardzo dobrze wtedy prosperującym zakładzie, stwierdził: „przywiozę osobiście kwiaty na grób tej fabryki”. A zatem – jakim gwarantem ratunku dla nasze-

Myślałem, że tam, gdzie żagle, wiatr i woda, znajdę ducha. W tej historii nie znalazłem, natomiast z szafy wypadły mi trupy peerelu…

że zwykli mieszkańcy tych terenów praktycznie poza uciążliwością nic z tego nie mają. Węglowy symbol XIX i XX wieku powoli i z oporami odchodzi w przeszłość. Jego miejsce wydaje się zajmować bardziej atrakcyjny bursztyn, którego rozsypiskowe złoża płytko występują na terenie całego kraju. Szalejący obecnie kryzys surowcowy spowodował, że wszystkie surowce mineralne straciły na wartości, nawet 70%, jak w przypadku węgla kamiennego. Najmniej dotyczy to złota i diamentów – odpowiednio 30% i 15%. Jedyną kopaliną, która w tym samym czasie miała coraz większy popyt i cenę, był bursztyn. I to nie tylko polski, ale również rosyjski i ukraiński. Import z Rosji z wiadomych powodów został wstrzymany. Z bilansu pozyskiwania naszego własnego bursztynu bałtyckiego wynika, że jest on znacząco uzupełniany przez dostawy z Ukrainy. Można zapytać, jak to się dzieje, że bursztyn bałtycki, kojarzony dotąd z polskim wybrzeżem, jest na przemysłową skalę eksploatowany w okolicach Żytomierza i Równego, niedaleko polskiej granicy?

Cud natury Bursztyn nie jest minerałem ani kamieniem szlachetnym czy półszlachetnym. Jest substancją organiczną,

a ściślej – żywicą kopalną, która pod wpływem zasolonej wody morskiej po kilku milionach lat uzyskała obecny kształt i własności. Te ostanie są szczególnie charakterystyczne, gdyż odróżniają bursztyn od wszystkich innych podobnych mu substancji. Wiadomo, że w słodkiej wodzie on tonie, a w zasolonej – wypływa na powierzchnię. Spalany, czy nawet dotknięty rozgrzaną igłą, wydziela aromatyczny zapach. Z tych powodów jest niemożliwy do sfałszowania. Jego plastykowe podróbki nie mogą osiągnąć takich właściwości. Współczesnemu przetworzeniu żywicy w bursztyn stoi na przeszkodzie potrzeba zanurzenia jej na kilka milionów lat w zasolonej wodzie. Jak dotychczas, nikomu nie udało się tego czasu ominąć. Dlatego bursztyn nazywany jest też „cudem natury”. Prawie każdy okaz bursztynu jest porowaty. Pory z reguły wypełnione są pęcherzykami powietrza, powodującymi zmętnienie bursztynu. Powstałe na niewielkiej przestrzeni zmętnienia tworzą „chmurki”. Równomierne rozmieszczenie przeźroczystych baniek powietrza tworzy odmiany bursztynu przeświecającego i półprzeźroczystego. Ilość pęcherzyków powietrza przy największym ich zagęszczeniu w 1 mm3 bursztynu dochodzi do 1 miliarda!

Foto: Wojciech Maleika

„Kapitan Głowacki” stoi na kołkach, wisi jak buty piłkarskie po sezonie, a jeszcze dwa lata wcześniej dokonał niebywałego wyczynu.

żeglarstwa czerpią z wiedzy kapitana Włodzimierza Głowackiego – autora wielu książek, w tym pracy szczególnej: „Żeglarstwo morskie” – podręcznika do nauki na stopień jachtowego sternika morskiego.

przeprowadzono w latach 80. w Rybackiej Stoczni Remontowej we Władysławowie, został wtedy przebudowany z kecza gaflowego na brygantynę. Później zmieniono kolor żagli z białych na brązowe. Dawniej był jednym z nielicznych współczesnych żaglowców, który stawiał na rejach boczne żagle wytykowe zwane lizlami, podobnie jak klipry. W środowisku żeglarskim był powszechnie przezywany „Głowasiem”. Wielu żeglarzy odbyło na nim rejsy szkoleniowe czy też stażowe. Gdy paru z nich spotkałem, każdy – bez wyjątku

Nazwa naszego bohatera to uhonorowanie niezmiernie zasłużonego działacza sportowego, jachtowego kapitana żeglugi wielkiej, instruktora żeglarskiego, dziennikarza, pisarza, jednego z największych popularyzatorów żeglarstwa w Polsce – Włodzimierza Głowackiego, urodzonego 5 września 1910 roku w Poznaniu, a zmarłego 28 sierpnia 1995 roku w Warszawie. Kapitan Włodzimierz Głowacki poświęcił drugą połowę swojego życia żeglarstwu i morzu. Założył miesięcznik „Żagle”. Do dzisiaj kolejni adepci

Na Ukrainie

bursztyn przetrwał do czasów dzisiejszych nienaruszony przez lodowiec, stąd jego znaczne zasoby oraz niezwykłej wielkości okazy. Są to na ogół bryły, często nawet jednokilogramowe. Ich czystość, wielkość i ilość powoduje, że bursztyn ukraiński jest droższy niż ten pozyskiwany w Polsce. Bursztynowa warstwa zalega tam od 3 do 12 m pod powierzchnią ziemi. Stwarza to dogodne warunki dla jego eksploatacji z użyciem motopompy i jego wymywania na podstawione sita.

Powszechnie uważa się, że bursztyn bałtycki, jak sama nazwa wskazuje, występuje tylko na wybrzeżu naszego morza. Jest to tylko część prawdy, gdyż lasy żywiczne na podmokłych morskich terenach historycznie są związane z trzeciorzędowym morzem eoceńskim, które 34–55 milionów lat temu znajdowało się na terenie Polski i wschodniej Ukrainy. Bałtyk rozmywa obecnie płytko występujące na jego dnie wychodnie warstw eocenu i występujący w nich bursztyn często wyrzuca na morski brzeg. Szczególnie obfite występowanie okazów bursztynu w rejonie Żytomierza i Równego na Ukrainie, jak i po stronie polskiej na Lubelszczyźnie, tłumaczy się wyniesieniem w tym czasie Tarczy Ukraińskiej, porośniętej szczególnie obfitymi lasami żywicznymi. Bryły żywicy były znoszone do eoceńskiego morza i po milionach lat przebywania w tym środowisku stały się dzisiejszym bursztynem. Kilkakrotnie przechodzący przez Polskę około 100 tys. lat temu lodowiec niszczył na swojej drodze eoceńskie warstwy bursztynowe. Wtórnie osadzał je w piaszczystych osadach blisko powierzchni ziemi. Sunący z północy lodowiec dotarł do Sudetów i Karpat. I na tym terenie osadził piaski i żwiry z zawartością bursztynu. Stąd bursztyn odkryto nawet w licznych wkopach na południowych krańcach Wrocławia. Bogata niemiecka kolekcja z tego terenu podczas wojny zaginęła bezpowrotnie. Liczne okazy bursztynu są znajdowane w piaskach odkrywkowej kopalni glinek ogniotrwałych w Jaroszowie na Dolnym Śląsku i w KWB „Bełchatów” w Polsce Centralnej. Ze względu na niszczący charakter lodowcowego transportu, znalezione tu okazy bursztynu rzadko występują w postaci większych brył. Całkiem inaczej jest na Ukrainie. Tam, na wybrzeżu dawnego eoceńskiego morza,

Kontrabanda Na Ukrainie bursztyn jest wydobywany przez kilkuset drobnych, mniej lub lepiej zorganizowanych, nielegalnych eksploratorów. Wynika to między innymi z praktycznie nieograniczonego zapotrzebowania na rynku chińskim. Według Chińczyków bursztyn ma, podobnie jak nefryt, przynosić jego właścicielom zdrowie i szczęście życiowe. Ukraiński bursztyn tylko w minimalnym stopniu jest bezpośrednio dostarczany do Chin, i to za sprawą samych Chińczyków, dokonujących jego zakupów na Ukrainie. Normalna droga „bursztynowego szlaku” wiedzie z Ukrainy przez Polskę, a ściślej przez Gdańsk. Tu jubilerzy-artyści przygotowują gotowe wyroby i eksportują je do Chin z wielokrotnym zyskiem. Polskie wydobycie bursztynu wynosi zaledwie 4–6 ton rocznie, a wyroby z niego sięgają 20 ton! Różnica jest pokrywana nielegalnymi dostawami z Ukrainy. Usiłowano tam zalegalizować cały ten bursztynowy przemysł, tworząc państwowe przedsiębiorstwo „Bursztyn Ukrainy”, które jednak stale przynosi straty. Jego ceny są o połowę niższe aniżeli rynkowe i chyba dlatego wszystko z tej firmy „ucieka”. Przy nielegalnym wydobyciu jest zatrudnionych kilka tysięcy ludzi, dla których ten proceder stanowi zbawienie wobec ogromnego bezrobocia. Cena jednego kilograma bursztynu

go bohatera może być jego właściciel i zarazem armator, uosobiony przez Wiesława Kaczmarka oraz tkwiący w sporze prawnym z operatorem i za nic mający swoją własność? Armator „Głowasia”, czyli PZŻ, zakazał operatorowi jakichkolwiek dalszych czynności na tym żaglowcu. De facto to operator, nikt inny, przywrócił do życia „Kapitana Głowackiego”, inwestując w niego dziesiątki tysięcy złotych i odnawiając jego klasę bezpieczeństwa. W nagrodę dostał zakaz wyjścia w morze. To wyrok śmierci na żaglowiec, wydany przez tych, co nazywają się działaczami żeglarskimi. A tak po ludzku: no jak można zakazać wyjścia w morze statkowi, co nosi żagle i przy pełnym wietrze oddaje człowiekowi swoją duszę? Jakim trzeba być człowiekiem? Czy tylko kasa już nami rządzi? Myślałem, że tam, gdzie żagle, wiatr i woda, znajdę ducha. W tej historii nie znalazłem, natomiast z szafy wypadły mi trupy peerelu… K

kupionego na miejscu, na Ukrainie, osiąga 6300 USD. Przemyt tej kopaliny do Polski wynosi ok. 20–30 ton rocznie. Wyspecjalizowani w branży „kurierzy” stosunkowo rzadko wpadają w ręce celników. Proceder nielegalnego wydobycia bursztynu na Ukrainie usiłowano zlikwidować. Przybyły w tym celu oddział policji został jednak zaatakowany i całkowicie rozbity przez ok. 300 uzbrojonych mężczyzn. Większość policjantów trafiła do szpitala. Miejscowy posterunek został spalony. Prezydent Ukrainy na razie bezskutecznie żąda od służb porządkowych przerwania nielegalnego procederu.

Polski skarb Państwowy instytut Geologiczny w Warszawie ocenia, że zasoby bursztynu na terenie naszego kraju wynoszą ok. 700 tysięcy ton! Jeżeli to się potwierdzi, to nasza ziemia może skrywać skarb o niewyobrażalnej wartości ponad 7 bln zł. To ponad jedna szósta PKB USA i ponad czterokrotnie więcej niż PKB Polski. Jest to ocena sprzed dwóch lat. W tym czasie cena bursztynu wzrastała przeciętnie o 20– 30% rocznie. Czy stosunkowo tanie, proste i łatwe oraz niezwykle dochodowe wydobycie bursztynu nie powinno być naszą narodową specjalnością? Oczywiście nie na wzór ukraiński! Czy trzymanie się za wszelką cenę eksploatacji węgla kamiennego jest w tej sytuacji uprawnione i uzasadnione? Czy zamiast „czarnego złota” nie powinniśmy skierować swojej uwagi na „złoto Północy”, jak nazywa się bursztyn za granicą? Na samej Lubelszczyźnie jego zasoby ocenia się na ponad 10 tys. ton. Czy nie są to zasoby konkurencyjne dla wydobywanego tam coraz bardziej deficytowego węgla kamiennego? To pytania retoryczne, ale warte rozważenia dla dalszego rozwoju naszej gospodarki. K


kurier WNET

19

WOLNE·MEDIA

P

ierwszy, 16-stronicowy numer „Naszej Polski” (wkrótce powiększony do 20 stron) ukazał się 14 września 1995 roku. Na ówczesnej pustyni prasowej, jeśli idzie o pisma słabszej wtedy prawej strony sceny politycznej, pojawił się nowy tygodnik społeczno-polityczny o charakterze prawicowo-patriotycznym. Założycielka i właścicielka „Naszej Polski”, Maria Jedlińska-Adamus, w książce pt. Bohaterowie i kaci, wydanej przez Wydawnictwo „Rytm” w 2014 roku, w której powstaniu miałem pewien udział, będącej zapisem jej wspomnień, tak opowiadała o motywach, jakimi kierowała się, powołując do życia swą gazetę: „Znając dramatyczne przeżycia członków mojej rodziny w okresie stalinowskim i słuchając opowieści innych wspaniałych, wielkich bohaterów walki o niepodległość Polski, którzy przeżywali podobne tragedie, postanowiłam założyć gazetę, aby nie dopuścić do ich zapomnienia i opisać je. (…) tygodnik „Nasza Polska” powstał jako rezultat poczuwania się do pewnych powinności rodzinnych, a także do pewnych zobowiązań wobec przyjaciół moich Rodziców i moich.” (s.139) Ale jak tu zrobić gazetę bez pieniędzy? Chodziło o tygodnik prawdziwie polski, niezależny od niczyjego, a już na pewno nie od obcego kapitału. Nie było innej rady, pani Maria Adamus, córka skazanego na śmierć przez ko-

– Też pani wymyśliła! – wykrzyknęła. – A co to właściwie znaczy „Nasza Polska”? – prowokowała. – Proszę pani – zapytałam – a czy gdybym napisała „Wasza Polska”, to by pani sędzia zarejestrowała taki tytuł? – Odwróciła się i wyszła bez słowa. (s.141) Przytaczam ten dialog, żeby pokazać kuriozalne argumenty pani sędzi i jej mentalność. Prawdziwa mulier sovietica! A więc tytuł wchodzi na rynek. Ale wciąż trzeba walczyć z różnego rodzaju kłopotami, zwłaszcza z dystrybucją. Notorycznie pismo nie jest dostarczane do różnych miejscowości, do poszczególnych kiosków, kioskarze niejednokrotnie ukrywają gazetę przed potencjalnymi czytelnikami, trzymają ją na podłodze czy gdzieś w kącie, by nie rzucała się w oczy. W przezwyciężaniu tego rodzaju postaw ogromną rolę odegrali czytelnicy tygodnika, aktywnie współpracujący w tej mierze z redakcją. Kolejnym problemem były i trwają do teraz „za-

„Nasza Polska”, począwszy od pierwszego numeru, stawiała sobie dwa zadania: dać świadectwo prawdzie o minionych, szczególnie stalinowskich, latach, dopóki żyją jeszcze świadkowie historii, oraz reprezentować nurt patriotyczno-niepodległościowy prawicy polskiej (ale, historycznie rzecz biorąc, o odcieniu piłsudczykowskim, nie endeckim), poddawany w „wolnej” Polsce opresji wyszydzania i pedagogice wstydu, stosowanej przez media i środowiska kosmopolityczne. I dlatego od początku podlegała niezwykłym prześladowaniom. Rzekłbym, że takich ataków, jak „Nasza Polska”, nie doznała żadna redakcja w minionym ponad dwudziestoleciu.

biurka, ogołocone ze wszystkiego, co jest potrzebne, by wydać kolejny numer gazety. Co robić? „Wtedy pojawiał się pomocny anioł – wspomina pani Maria – w osobie Józefa Szaniawskiego, zaprzyjaźnionego z nami. Potrafił on szybko znaleźć dla nas jakiś sprzęt komputerowy. (…) Toteż teraz czasem „rozmawiam” z Ziutkiem, tj. ze śp. profesorem Józefem Szaniawskim, i mówię do niego: – Ziutku drogi, dlaczego Ciebie nie ma?! Ale najbardziej wzruszali mnie nasi Czytelnicy. Pisali listy, a w nich na przykład tak: Kochana Pani! Proszę się nie załamywać, my pomożemy, gazeta musi istnieć. (ss. 149–150). Bez wątpienia to niezwykły fenomen, że w takich

chrześcijańskiej, na której Europa zbudowała swoją moc i charakter. „Nasza Polska” do końca ujawniała te zagrożenia, pomagała czytelnikom zrozumieć mechanizm ich urzeczywistniania się, uzbrajała ich w argumentację, za pomocą której można i należy tym tendencjom się przeciwstawić. W ostatnich latach jednoznacznie wspierała, rzecz jasna, dążenie Polaków do prawdy o rzeczywistych przyczynach katastrofy smoleńskiej, ukazując morfologię kłamstwa rosyjskiego i rządowego śledztwa, jak również wszystkie okoliczności, które do tragedii doprowadziły. Pisząc o dziejach „Naszej Polski”, nie można poprzestać jedynie na tak drastycznych i negatywnych zdarzeniach, jak włamania i szykany wobec gazety, jej zespołu i osoby jej założycielki. Równocześnie bowiem w NP miały miejsce zjawiska pozytywne, podnoszące znaczenie i prestiż tygodnika, który nie zmieniając swego profilu, wciąż się rozwijał. Począwszy od roku 2000, a więc w pięć lat

Nagrodzenie św. Jana Pawła II było, oczywiście, większym zaszczytem dla redakcji niż dla Niego, toteż zespół zmartwił się ogromnie, gdy okazało się, że powiadomienie Go o nagrodzie „Naszej Polski” nie doszło do skutku, gdyż zostało zablokowane. Wobec tego sprawę wziął w swoje ręce ks. prałat Zdzisław Peszkowski (mający tytuł prałata papieskiego!) i osobiście powiadomił Ojca Świętego o przyznaniu Mu nagrody „Naszej Polski”. Przez redakcję NP przewinęła się plejada dziennikarzy i publicystów, począwszy od weterana Stanisława Michalkiewicza (chyba całe 20 lat!), prof. Piotra Jaroszyńskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego (z jego tekstów drukowanych w NP powstały trzy tomy książki pt. Generałowie giną w czasie pokoju), Wojciecha Reszczyńskiego, prof. Jerzego Roberta Nowaka (świetne teksty o dziejach stosunków polsko-żydowskich), Piotra Jakuckiego (przez lata redaktora naczelnego gazety), Zbigniewa Lipińskiego, Aliny Czerniakowskiej, Wojciecha Piotra Kwiatka (wieloletniego sekretarza redakcji), Tomasza Zbigniewa Zaperta, Tadeusza M. Płużańskiego, Michała Soski czy wreszcie Pawła Siergiejczyka, zwanego swego czasu „Michnikiem prawicy”, publicysty politycznego od 14. roku życia, który nadawał kształt pismu w ostatnich latach jego istnienia. To jedynie najważniejsze

Z końcem 2015 r., po 20 latach istnienia na rynku, przestał wychodzić tygodnik „Nasza Polska”.

munę AK-owca i WiN-owca, Władysława Jedlińskiego, organizatora jednostek konspiracyjnego wywiadu na terenie całego kraju za obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, który stracił zdrowie w śledztwie, lecz dzięki swej aktywności konspiracyjnej przechytrzył swych oprawców i przeżył mimo orzeczonej kary śmierci (Anatol Fejgin: „Powinien dostać czapę, ale był tak aktywny, że wciąż był nam potrzebny jako świadek w różnych procesach”) – otóż pani Maria całe (niewielkie zresztą) swoje i siostry odszkodowanie za Ojca przeznaczyła na gazetę. W tym samym celu wyprzedawała resztki tego, co pozostało po obrabowaniu domu przez ubeków, gdy zaaresztowano dziewięć osób z jej rodziny, urządzono w domu tzw. „kocioł”, trzytygodniowy, zastraszając osamotnioną, niespełna 14-letnią dziewczynkę. I wbrew pesymistycznym przewidywaniom, dzięki uporowi, poświęceniu, a także współpracy wielu ludzi

„Nasza Polska” – 1055 numerów gazety prawdziwie niezależnej Jerzy Biernacki tory płacowe”, czyli przekraczające pół roku niewywiązywanie się kontrahentów (głównie przedsiębiorstw kolporterskich) z regulowania faktur, co przy utrzymywaniu się redakcji wyłącznie ze sprzedaży pisma jest działaniem morderczym. Niestety, praktycznie nie było mowy o zdobyciu jakichkolwiek reklam i ogłoszeń, które wspomogłyby utrzymanie redakcji.

Ale jak tu zrobić gazetę bez pieniędzy? Chodziło o tygodnik prawdziwie polski, niezależny od niczyjego, a już na pewno nie od obcego kapitału. dobrej woli, po pewnym czasie tytuł ustabilizował się na rynku, choć nie bez zachwiań, gdyż od samego początku spotykały go najprzeróżniejsze szykany. Zaczęło się to jeszcze przed zarejestrowaniem tygodnika, długotrwałe przewlekanie sprawy przez pewną panią sędzię. Opis tych perturbacji można znaleźć we wspomnianej książce. Tu tylko fragment: „Dokumenty złożyłam w lutym, a zezwolenie otrzymałam pod koniec sierpnia 1995 roku. Stało się to dopiero po tym, gdy nie zastawszy pani sędzi przy kolejnej próbie interwencji, zapisałam się na wizytę do przewodniczącego sądu. Miałam szczęście, ponieważ ten przewodniczący był z nowego nadania i nie mógł zrozumieć, że są jakieś trudności. – To niemożliwe – mówił. Zatelefonował po panią sędzię, przyszła. Jak mnie zobaczyła, zatrzymała się w drzwiach, najwyraźniej zaskoczona. – Bo tam były pewne nieścisłości – wyjaśniła na pytanie prezesa, dlaczego nie otrzymałam rejestru. Ja spokojnie: – Jakie nieścisłości? Przecież wykreśliłyśmy to, co pani chciała, i wyjaśniłyśmy sobie wszystko. – No tak, ale pani napisała w podtytule: „Tygodnik społeczno-katolicki”. Tyle jest katolickich tytułów. Powiedziałam: – Dobrze, to niech będzie tygodnik społeczno-polityczny.

Nasuwa się pytanie, co było przyczyną tych trudności, a zwłaszcza niechęci w stosunku do nowego tygodnika, trafiającego jednak do wielu zainteresowanych tematyką, prawdomównością i trafną oceną moralno-polityczną postaw i zdarzeń na polskiej scenie życia publicznego. Opowiadanie się za nie przeprowadzoną w Polsce dekomunizacją i pełną lustracją, demaskowanie częstych już w latach 90. postaw i poczynań dalekich od polskości, pseudonowoczesnych, obcych naszej tradycji, wynikających z zapatrzenia na Zachód, z niedostrzegania jego degrengolady moralnej, piętnowanie złodziejskiej, niszczycielskiej prywatyzacji, afer, różnego rodzaju przekrętów – wszystko to drażniło wielu przedstawicieli – jak to się wtedy mówiło – „Jasnogrodu”, czyli dzisiejszego „Salonu” oraz wielu homines sovietici, i przysparzało pismu nieprzyjaciół. Toteż podrażniło mocno nie tylko Jasnogród, ale i jego tajne służby, a dziennikarze „Naszej Polski” stali się ofiarami szyderstw Jerzego Urbana w jego kloacznym „Nie”, piętnowani również przez „Otwartą Rzeczpospolitą przeciwko ksenofobii i antysemityzmowi”. Naskarżono nawet na „Naszą Polskę” do premiera Jerzego Buzka, który zagroził likwidacją gazety, ale nie miał po temu możliwości.

O Urbanie, Buzku i „Otwartej Rzeczypospolitej” i ich szykanach już wspominałem. Skoro one nie zdołały zespołowi zaszkodzić, wzięto się za redakcję od innej strony. Postanowiono pozbawić ją miejsca na ziemi, czyli lokalu. Sprawa jest skomplikowana, wystarczy więc powiedzieć, że nękania w tej mierze trwały do końca istnienia pisma. I pod pierwszym adresem – Foksal 15, i pod drugim – Dobra 5. Ale nie to było najgorsze. Wrogowie postanowili zastosować metody znacznie bardziej brutalne. Mowa o trzykrotnych włamaniach „nieznanych sprawców” do lokalu przy Foksal. Dwukrotnie, nocą, wyłamano zamki w drzwiach, za trzecim razem, gdy zostały założone drzwi antywłamaniowe, włamano się przez piwnicę, dokonując potężnego wyłomu w jej stropie, czyli w podłodze lokalu redakcyjnego. Świadczy to o niebywałej determinacji włamywaczy. Rzecz charakterystycz-

okolicznościach w ciągu ponad 20 lat nie zdarzył się żaden tydzień bez „Naszej Polski”! Jak widać, NP od początku zaszła mocno za skórę wielu ludziom, prominentnym, a często nie mającym czystego konta i sumienia, w kwestiach tzw. złodziejskiej prywatyzacji, różnych patologii związanych z transformacją ustrojową i różnych „skoków na kasę”. Obserwując życie polityczne i gospodarcze, dziennikarze NP opisywali krytycznie niszczenie polskiego przemysłu (elektronika, huty, stocznie), ujawniającą się coraz bardziej zależność gospodarki naszego kraju od gospodarki niemieckiej itp. Od dawna przewidywali zagrożenie utratą samodzielności politycznej i gospodarczej, co następowało sukcesywnie, aż po szczęśliwie minione ośmioletnie rządy Platformy Obywatelskiej i jej koalicjanta, których skutkiem było to, że Polacy, pozbawieni własnych warsztatów pracy, stawali

Po każdym włamaniu sytuacja redakcji była tragiczna. Puste pokoje, biurka, ogołocone ze wszystkiego, co jest potrzebne, by wydać kolejny numer gazety. Bez wątpienia to niezwykły fenomen, że w takich okolicznościach w ciągu ponad 20 lat nie zdarzył się żaden tydzień bez „Naszej Polski”! na i wskazująca precyzyjnie cel tych przestępczych działań: sprawcy zabrali wyłącznie komputery i pozostały sprzęt elektroniczny, nośniki informacji oraz dokumenty. Na stole leżał drogi aparat fotograficzny, w nie zamkniętej szufladzie było 700 czy 800 złotych – tego nie ruszyli. Cel był jasny: uniemożliwienie redakcji dalsze wydawanie gazety. Policja nie chciała nawet skorzystać z monitoringu sąsiedniej restauracji, obejmującego bramę wejściową Foksal 15. „Śledztwo” umorzono po trzech tygodniach. Po każdym włamaniu sytuacja redakcji była tragiczna. Puste pokoje,

się na naszych oczach parobkami bogatej Europy. Gazeta opisywała kolejne afery za rządów lewicy i PO z PSL-em, od afery Rywin – Michnik poprzez hazardową, Amber Gold i inne, aż po informatyczną (bodaj najpoważniejszą i dlatego tak usilnie zamilczaną), wskazując winnych, a także piętnując pobłażliwy i nieodpowiedzialny w gruncie rzeczy stosunek rządzących wobec rozwielmożnionej korupcji. Krytycznie odnosiliśmy się do rewolucyjnych przemian w dziedzinie obyczajowej i etycznej, radykalnego odejścia UE od moralności

od zaistnienia pisma, „Nasza Polska” rozpoczęła przyznawanie swoich nagród. W pierwszej edycji nagrody „Naszej Polski” otrzymały osoby, które od początku istnienia gazety, w obliczu spotykających ją trudności, najsilniej ją wspierały: Stefania Woytowicz, jeden z najpiękniejszych głosów świata i wielka patriotka, ks. Stanisław Małkowski, do końca duchowy opiekun

nazwiska. Niżej podpisany był członkiem zespołu redakcyjnego w latach 1995–2003 oraz współpracownikiem w latach 2013–2015. Jestem przekonany, że „Nasza Polska” ma swój znaczący udział w tych przemianach społecznych, które dzieją się ostatnio, mam na myśli szczególnie zainteresowanie młodych Polaków historią najnowszą, postawami patriotycznymi, ich zwiększoną aktywność polityczną itp. W końcu czytało ją i kształtowało na niej swe poglądy całe jedno pokolenie odbiorców. Przyznaję, że miałem wrażenie déjà vu, gdy powstawały w ostatnich latach tzw. tygodniki niepokornych dziennikarzy: poruszane przez nich tematy, krytyka rzeczywistości III RP, odkrywanie kulis polityki, reakcja na kolejne afery, sprzeciw wobec antysztuki i antykultury – wszystko to przeżywaliśmy, ujawnialiśmy, opisywaliśmy w „Naszej Polsce” dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu!

Ironia losu polega na tym, że gdy ideały zaczynają się urzeczywistniać, „Nasza Polska”, która walczyła o nie tak żarliwie i pięknie, przestała istnieć. zespołu redakcyjnego, wzór kapłana katolickiego; kpt. ż. w. Zbigniew Sulatycki oraz Julian Żebrowski – rysownik, portrecista tysiąca głów wybitnych Polonusów i niezapomniany satyryk oraz wielki patriota, przed wojną bliski współpracownik św. Maksymiliana Kolbego, po wojnie wieloletni członek Rady Prymasowskiej przy kard. Stefanie Wyszyńskim, Prymasie Tysiąclecia. W następnych latach nagrody otrzymali wielcy i wybitni Polacy, na czele z największym z nich, św. Janem Pawłem II (2003): Antoni Heda, prof. Piotr Jaroszyński, Bohdan Urbankowski (2001), ks. Zdzisław Peszkowski oraz jego bliski współpracownik Zygmunt Zdrojewski, Zdzisław Podkański (2002), Jan Olszewski, o. Mieczysław Albert Maria Krąpiec (2003), Anna Walentynowicz (2006), Lech Kaczyński (2004) i Jarosław Kaczyński (2006), Jerzy Narbutt (2006), Zbigniew Wassermann, Alina Czerniakowska (2007), Janusz Kurtyka, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, Krzysztof Wyszkowski (2008), Józef Szaniawski, Piotr Szubarczyk, Jan Pietrzak, Dorota Arciszewska-Mielewczyk (2009), Jan Józef Kasprzyk – szef Związku Piłsudczyków, który co roku prowadzi „Pierwszą Kadrową” z krakowskich Oleandrów (2010), Witold Kieżun (2011) i inni.

I jeszcze jedno. Jak widać, NP skupiała wokół siebie wspaniałych ludzi. Opowiada Maria Adamus: „Od początku istnienia »Naszej Polski« byliśmy w bliskim kontakcie z Anną Walentynowicz. Relacjonowaliśmy w gazecie organizowane przez nią sesje pod nazwą »W trosce o dom ojczysty«, drukowaliśmy wywiady z Anią, »Nasza Polska« jako pierwsza opublikowała pamiętne »17 pytań do Lecha Wałęsy«. My obie zaprzyjaźniłyśmy się bardzo, rzadko zdarza się taka bliskość, jaka była między nami, Ania każdy swój przyjazd zaczynała od odwiedzin naszej redakcji. W piątek, 9 kwietnia 2010 roku, gdy przyjechała do Warszawy, żeby następnego dnia polecieć z Prezydentem do Katynia, była tak zmęczona i tak źle się czuła, że jedynie zatelefonowała do mnie. Podczas rozmowy przekonywałam ją, żeby się tak nie eksploatowała, że przecież ma problemy ze zdrowiem, że powinna wreszcie zająć się sobą i odpocząć. Powiedziała:– »Marylko, to jest moja ostatnia misja«. Umówiłyśmy się na wywiad po powrocie…” (s. 154) Ironia losu polega na tym, że gdy ideały, o których wyżej mowa, zaczynają się urzeczywistniać, „Nasza Polska”, która walczyła o nie tak żarliwie i pięknie, przestała istnieć. K


kurier WNET

20

ostatnia · strona

fot. Wojciech sobolewski

Historia jednego zdjęcia...

TXT

POCZUJ DUMĘ... Wiadukt kolejowy w Ursusie, 27 kwietnia 2016. Za chwilę policjant podejdzie i spisze anonimowych twórców. Na razie – dzieło podziwiają przechodnie.

Ludwik Lubicz Wolski urodził się w 1895 r. w Schodnicy w Galicji. Był prawnukiem konfederata barskiego oraz wnukiem powstańca listopadowego. Jego babką była Karolowa Wanda Młodnicka z domu Monné, słynna muza z gwiazdą nad czołem Grottgerowskiej „Wojny”.

Kto ty jesteś?

R

Tadeusz Loster

odzice Ludwika to Wacław Wolski, żarliwy patriota, i Maryla Wolska z Młodnickich, uznana poetka tamtych czasów, zaś jego ojcem chrzestnym był Władysław Bełza, który zadedykował mu znany wiersz „Katechizm polskiego dziecka”. Ludwik Wolski uczęszczał do VII Gimnazjum we Lwowie, był rozumny i osiągnięciami w nauce wybijał się ponad innych uczniów. Szkołę średnią ukończył z odznaczeniem. Po wybuchu wojny wstąpił do Legionu Wschodniego, w którym walczył aż do momentu jego rozwiązania. Wcielony do wojska austriackiego, odbył kampanię karpacką. Po zwolnieniu z wojska ukończył studia rolnicze w Dublanach, gdzie przez krótki okres pracował na uczelni jako asystent. Osiadł na ojcowiźnie w Perepelnikach pod Złoczowem, gdzie prowadził gospodarstwo rolne, pracując zarazem jako komisarz ziemski. Kiedy w listopadzie 1918 roku wybuchły walki o polskość Kresów Wschodnich, Ludwik Wolski został aresztowany przez Ukraiński Komitet Narodowy i osadzony w zamku Sobieskich w Złoczowie. Jego winą, do której się przyznał, było napisanie humorystycznego wiersza o upadku państwa ukraińskiego. Podczas śledztwa został ciężko pobity. Wyrokiem wojskowego doraźnego sądu ukraińskiego skazano go na karę śmierci przez rozstrzelanie. Dnia 1 kwietnia 1919 roku na podwórzu zam­ku złoczowskiego wraz z Ludwikiem Wolskim zostało straconych jeszcze trzech patriotów polskich. Zamordowanych w tym miejscu 22 Polaków, w tym Ludwika Wolskiego, Ukraińcy zakopali w dwóch dołach obok cmentarza. Dnia 29 września 1921 roku ekshumowane szczątki ofiar

złoczowskiej zbrodni zostały uroczyście złożone w specjalnie wybudowanej kaplicy cmentarnej – mauzoleum. Cmentarz złoczowski, choć podniszczony, przetrwał wraz z mauzoleum przypominającym kaplicę na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Władysław Bełza, pisząc wiersz „Katechizm polskiego dziecka”, nie przypuszczał, że stanie się on mottem życia obdarowanego nim chrześniaka. W roku 1900 we Lwowie ukazała się książeczka zatytułowana „Katechizm polskiego dziecka”, a przewodnim wierszykiem tego dziełka Władysława Bełzy był utwór pod tym samym tytułem. Nikt wtedy nie domyślał się, jak wielką karierę zrobi książeczka, a przede wszystkim „wyznanie wiary dziecięcia polskiego”. Dziełko doczekało się wielu wydań, a jego popularność wbiła w dumę lwowianina z wyboru, pracownika lwowskiego Ossolineum, który podobno (jak mówili złośliwi) uważał się za poetę czwartego po Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie. „Katechizm polskiego dziecka” w okresie przed Wielką Wojną stał się bardzo popularny i jego znajomością niemal w każdym polskim domu popisywały się nawet dzieci, które dopiero zaczynały mówić. Wierszyka tego przez wiele pokoleń, a w szczególności w trudnych okresach historycznych Polski, uczyły wraz z pacierzem swoje dzieci „Matki-Polki”. Wiele z tych matek wierszyk ten znało tylko z ustnego przekazu swoich najbliższych. Utwór stał się najpopularniejszym wierszykiem małych Polaków, lecz mało kto wiedział, że napisał go Władysław Bełza. Znakomity pisarz Józef Wittlin w książce „Mój Lwów” wspomina swoje

spotkanie z autorem „Katechizmu”. Miał 13 lat, kiedy jadąc z Brzuchowic do Lwowa pociągiem, który przewoził niedzielnych wycieczkowiczów, natknął się na dobrotliwego staruszka, który zaczął go wypytywać: jak się nazywa, gdzie chodzi do szkoły, kim chce zostać i co czyta. W pewnym momencie staruszek zapytał młodego Józia Wittlina, czy wie, kim on jest, i zapewnił, że na pewno uczył się na pamięć jego wierszy. Józio z podręczników szkolnych pamiętał najwięcej wierszy Marii Konopnickiej, ale wydatne siwe wąsy i broda wskazywały na to, że na pewno nie jest to ona, więc przestraszony zaryzykował: – Pan Sienkiewicz? Staruszek spochmurniał: – Wstyd coś takiego mówić. Sienkiewicz nie pisze wierszy. A znasz ty wierszyk: „Kto ty jesteś – Polak mały”? – Znam, znam! – i jednym tchem dopowiedział drugą zwrotkę. Był uratowany! Bełzę odpowiedź ta zadowoliła, choć był wyraźnie zawiedziony, że mały Wittlin nie znał autora. Wierszyk ten jest znany do chwili obecnej. A może już nie? Może piszący te słowa myśli tak, kierując się autosugestią. Może utwór ten stał się już niematerialnym zabytkiem poezji polskiej. Pewne jest, że przeżył on swojego twórcę, Władysława Bełzę, który zmarł we Lwowie 29 stycznia 1913 roku. Poeta spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim w pobliżu mogił takich sławnych Polaków, jak Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska, Seweryn Goszczyński czy Artur Grottger. Warto dla przypomnienia wierszyk przytoczyć: - Kto ty jesteś? - Polak mały. - Jaki znak twój? - Orzeł biały. - Gdzie ty mieszkasz? - Między swemi. - W jakim kraju? - W polskiej ziemi. - Czem ta ziemia? - Mą ojczyzną. - Czem zdobyta? - Krwią i blizną. - Czy ją kochasz? - Kocham szczerze. - A w co wierzysz? - W Polskę wierzę. - Coś ty dla niej? - Wdzięczne dziecię. - Coś jej winien? - Oddać życie. K

W Poranku Wnet 21 kwietnia 2016 r. Piotr Semka opisywał zachowanie głównych urzędników Unii Europejskiej: „Przypominają aroganckich belfrów, którzy mówią: »Słuchać się, a jak komuś się nie podoba, to won z klasy!« (…) Ten styl arogancji jest największym zagrożeniem dla Unii Europejskiej, ponieważ jest to jak gdyby próba szantażu: »Będzie w naszym stylu (takim obcesowym), a jeżeli ktoś się nie zgadza, to będzie kara«”. Opisane tą trafną metaforą traktowanie Polski przez brukselskich dygnitarzy pozwala nam w całkiem nowym świetle odczytać zawsze aktualne słowa G.K. Chestertona, tym razem poświęcone świeckiej edukacji.

O świeckiej edukacji G.K. Chesterton

D

awno, dawno temu pewien chłopiec urodził się w kwadratowej przestrzeni zamkniętej czterema ślepymi ścianami murów i wzrastał tam, nie znając żadnego innego miejsca; nie pamiętał też swojej matki, ani co się z nią stało. Jedyną osobą, którą widywał, dorastając, był ktoś w rodzaju Strażnika czy też Dozorcy tego miejsca, który spędzał bardzo wiele czasu, przechadzając się w kółko po szczytach murów niczym wartownik. Był to dość szczególny stary jegomość, w dziwacznym, staromodnym cylindrze, z bardzo dużymi, bujnymi wąsami i brodą. Nosił jednak również bardzo duże i mocne szkła, które dowodziły, że był nie tylko uroczym przedstawicielem nauki, ale także człowiekiem bliskim ślepoty; zawsze też nosił pod pachą wielką strzelbę, która stanowiła wystarczający dowód, że uosabia on także Prawo i Władzę Wykonawczą. Zajęcie chłopca, z którym zaznajomiono go w bardzo wczesnym dzieciństwie, było następujące. W jednej ze ścian widniała okrągła dziura, wystarczająco duża, by przeszło przez nią coś w rodzaju stalowego pręta czy też liny, która przecinała zamkniętą przestrzeń i znikała w identycznej dziurze w przeciwległej ścianie. Zadaniem chłopca było wykonywanie, w bardzo równych odległościach i ze sporym wysiłkiem, nacięć na tej stale poruszającej się linie. Czasem w południe i bardzo późno wieczorem pozwalano mu na przerwanie tej czynności, wtedy spał i jadł odrobinę pożywienia, którą przynosił mu stary gentleman; przy tej okazji stary gentleman był łaskaw wygłaszać krótkie homilie, jak najbardziej ludzkie i pełne współczucia, dowodzące przywileju, jakim cieszy się młody człowiek wzrastający w tak uporządkowanym i godnym zaufania otoczeniu. – Masz całkowitą wolność myślenia – wyjaśnił Strażnik – i niewątpliwie korzystasz z tego daru, podziwiając dokładność mechanizmu i zastanawiając się, w jaki sposób inne, mniej szczęśliwe istoty ludzkie potrafią bez niego podtrzymać swoją nędzną egzystencję.

– Hm – odparł chłopiec – proszę pamiętać, że nigdy jeszcze nie widziałem innych istot ludzkich, szczęśliwych czy nieszczęśliwych. Prawdę mówiąc, trochę się zastanawiam, kim jestem. – Będziemy kontynuować tę dyskusję za dwanaście godzin – powiedział Strażnik, spoglądając na zegarek – kiedy nasza rozmowa będzie dotyczyć najbardziej higienicznej pory posiłków. Młodzieniec wrócił do pracy, ale jego myśli najwyraźniej zaprzątały ponure rozważania, bo nawet w pewnej chwili przerwał swoje przyjemne zajęcie, aby zapytać: – Po co to wszystko? – Ponieważ cieszysz się całkowitą wolnością wypowiedzi – odparł stary gentleman ze szczytu muru – prawdopodobnie chciałbyś przedyskutować, czy twoja godzina spoczynku nie powinna wypadać piętnaście minut później. – Chodzi mi o to – wykrzyknął chłopiec z gestem rozpaczy – gdzie znika cała ta lina? – Całkowita wolność publicznej dyskusji, którą tak słusznie się chlubisz – zauważył Strażnik – zostanie wznowiona za trzy tygodnie. Chłopiec wziął zatem znowu swój toporek i zaczął wycinać kawałeczki stalowej liny, aż poczuł się zmęczony; wtedy nagle cisnął toporek przez mur i wyrzucił ramiona dzikim gestem w kierunku nieba. – Kto to wszystko zrobił? – zawołał. – Kto zbudował to miejsce i dlaczego? – Cisza! – krzyknął ze szczytu muru Strażnik dudniącym głosem. – Cieszysz się całkowitą wolnością myśli i wypowiedzi, i nie pozwolę, byś wpadł w sidła Wiary albo Dogmatu! tłum. Magda Sobolewska Opowiadanie ukaże się w lipcu 2016 w zbiorze „Drzewa pychy i inne opowiadania” nakładem wydawnictwa „Fronda”.


W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

Maj · 2O16

nr 23

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

Tak jak pięćdziesiąt lat temu, tak i tym razem zostaliśmy zaproszeni na wspa- W n u m e r z e niałe urodziny. W 1966 roku było to święto niepokonanej, dumnej, wiernej Bogu Polski, która nie ulękła się narzuconej siłą komunistycznej władzy. Pol- Dookoła Bolka ski, która za swoją patronkę, Królową, obrała Matę Boską czczoną w wize- 99,99% Polaków nie znało wtedy w ogóle prawdziwego Warunku z Jasnej Góry. Za tę wierność Polacy byli wielokrotnie karani, okrutnie łęsy. Dla nas wszystkich nie był doświadczani przez los. Nagrodą jest wymodlona, dziś już Wolna Ojczyzna to człowiek z krwi i kości, lecz symbol Solidarności. i kolejne, tym razem świętowane wspólnie, przez Państwo i Kościół, 1050- żywy Jerzy Biernacki walczy z polską skłonnością do dezynwoltury -lecie włączenia naszej ojczyzny w chrześcijaństwo.

Dziękujemy!

Obchody jubileuszu 1050-lecia Chrztu Polski za nami!

fot. Jolanta Hajdasz

F

inał trzydniowych, centralnych uroczystości rocznicy chrztu Polski odbył się na wypełnionym po brzegi stadionie miejskim w Poznaniu, który od rana rozbrzmiewał śpiewem, modlitwą,

z obchodami sprzed półwiecza. Te obecne musiały być mniej liczne niż te z roku 1966. Przebiegały też w mniejszym napięciu niż wówczas, gdy Poznaniacy zostali zmuszeni do wyboru pomiędzy wiecem gomułkowskim a uroczystościami kościelnymi na Ostrowie Tumskim. Ciekawe, że teraz też mieliśmy dwie manifestacje, niby nie konkurencyjne… a jednak.

Rozmach w przygotowywaniu licznych wystaw, czy sesji naukowych był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Rocznica Chrztu Polski spotkała się z takim zainteresowaniem społecznym, że Chrzest Polski stał się – niewyobrażalne – głównym tematem medialnym. Wszyscy poznańscy mediewiści nie wychodzili ze studiów telewizyjnych i radiowych.

Przemysław Terlecki dziękczynieniem – Jubileuszowym Świętowaniem. Na stadionie, gdzie zgromadziło się ponad 3 tysięcy wiernych, nie mogło zabraknąć szalików; biało-czerwonych, z napisem Polska, a na drugiej stronie pięknym hasłem

Ryszard Gromadzki dziennikarz

To nie sojusze militarne, czy polityczne – choć ważne – są gwarantem sukcesu Polski. Rękojmią sukcesu jest depozyt przyjęty przez księcia Mieszka. Strzeżmy go jak najcenniejszy dar. Ten depozyt, ukształtował i ubogacił naszą historię i kulturę, pomógł nam przetrwać dziejowe zawieruchy, dzięki niemu zawsze potrafiliśmy jako naród powstać i trwać nawet w skrajnie niekorzystnych okolicznościach.

Małgorzata Szewczyk dziennikarka

historyk

Obchody 1050-lecia Chrztu Polski w Poznaniu były ważne, radosne i … specyficzne. Signum temporis. Przede wszystkim nasuwa się porównanie

8

Dla nas Szekspir się nie starzeje „Wczytajcie się w materię dramatów Szekspira i znajdziecie tam sposób na zrozumienie własnego cierpienia, nawet jeśli to jest fizyczny ból”. Z profesor Małgorzatą Grzegorzew­ ską, szekspirologiem, rozmawia Antoni Opaliński.

Bo tutaj jest jak jest

historyk

Jacek Kowalski

w sprawach zdrady i zdrajców.

10-11

Gdzie chrzest – tam nadzieja!

Tomasz Jasiński

5 zł

N I E C O D Z I E N N A

T

ak, wiem, że tym razem obrońcy życia mają odmienne zdanie i że w Sejmie złożono projekt ustawy bardziej radykalny niż stanowisko polskiego Episkopatu nieodmiennie opowiadającego się za ochroną życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Tak, wiem, że w projekcie zapisano kary więzienia dla kobiet usuwających ciąże czyli mówiąc jednoznacznie – kary więzienia dla matek zabijających własne dzieci. Tak, pamiętam, że ten spór zapoczątkował upadek poprzedniego rządu PiS i że to wyjątkowo ostry spór polityczny. Ale projekt jest i jest szansa na likwidację okrutnego prawa dopuszczającego zabicie niewinnego, bezbronnego człowieka. Przez lata wmawiano kobietom, że to nic takiego i że aborcja jest rozwiązaniem problemu nieplanowanej, trudnej ciąży, gdy dziecko może być chore, lub gdy zostało poczęte w wyniku gwałtu... Za komuny przekonywano, że można tak usuwać prawie każdą ciążę, by uniknąć kłopotów z finansami czy trudności życiowych w powiększającej się rodzinie. Do ilu ludzkich tragedii nigdy by nie doszło, gdyby przestraszona rozwojem sytuacji matka otrzymała życzliwą pomoc, a nie rady lekarza-aborcjonisty. Czasem wystarczy jedna, dwie rozmowy, zwykłe „nie zostaniesz sama” i wraca rozsądek, i można zaakceptować nowego, małego człowieczka i wszystko, co zmienia w naszym życiu. Dlatego podpisuję się pod projektem „Stop aborcji” i wierzę, że na etapie prac w sejmowych komisjach zniknie z niego zapis o karaniu kobiet, a Polska stanie się krajem naprawdę chroniącym życie wszystkich swoich obywateli. Także tych poczętych, choć jeszcze nienarodzonych. Zdrowych i chorych. K

w tym 8% VAT

Trudno było nie zauważyć modlitewnego skupienia i wzruszenia w szczelnie wypełnionej przez poznaniaków bazylice kolegiackiej, czuwających przez całą noc z 14 na 15 kwietnia na modlitwie przed Obrazem Nawiedzenia Matki Boskiej Częstochowskiej. Obrazem wyjątkowo związanych z naszymi dziejami, świadkiem historycznej peregrynacji towarzyszącej obchodom Millennium chrztu Polski. Nikt też, kto uczestniczył w barwnej procesji z fary do katedry, nie znalazł się tam przez przypadek.

Stanisław Mikołajczak Prezes AKO im. L. Kaczyńskiego

Mam bardzo głęboką nadzieję, że te przeżycia intelektualne i emocjonalne na nowo przywrócą Wielkopolanom potrzebę szczególnej odpowiedzialności za losy kraju, ten stan ducha, który przez wieki w Wielkopolanach był silnie obecny, to poczucie obywatelskości i z niego wyrastającej troski o polską wspólnotę narodową. Więcej komentarzy na str. 3 i 4

całego rocznicowego świętowania: „Gdzie chrzest, tam nadzieja”. Ten wyjątkowy mecz, trzymając się stadionowej poetyki, bez wątpienia wygraliśmy.

Nasze dziedzictwo Szczegółowy przebieg uroczystości, wszystkich znaczących momentów Jubileuszowego Świętowania, można znaleźć w dziesiątkach relacji, jakie pojawiły się we wszystkich, nie tylko katolickich, mediach w Polsce. Przekazu, pozytywnego, dającego siłę i nadzieję na przyszłość, nie zakłóciły wrzutki niektórych mediów, które usiłowały przesłonić te wyjątkowe, ogólnonarodowe rekolekcje jubileuszowe sensacyjnymi newsami, związanymi – a to ze „sprawą” abp Juliusza Paetza, a to z protestującymi podczas Procesji Maryjnej ulicami Poznania feministkami, zwolenniczkami nieograniczonego prawa do zabijania nienarodzonych, a to nic nie znaczącą, polityczną demonstracją środowiska Nowoczesnej i KOD na Placu Wolności. Bezmiaru Dobra, jakiego doświadczałem osobiście podczas ostatnich miesięcy przygotowań do Jubileuszu, a także już w trakcie obchodów, nie udało się zagłuszyć. Tak jak podczas pamiętnych obchodów Millenijnych, kiedy władzy ludowej nie pomogło zastraszanie wiernych ani nawet „aresztowanie” peregrynującego po Polsce Obrazu Nawiedzenia Matki Boskiej Częstochowskiej, tak i tym razem na nic zdały się wysiłki lewackich, programowo antychrześcijańskich środowisk i przychylnych im mediów, aby zbagatelizować, obśmiać, zohydzić wręcz Polakom radość świętowania tak wspaniałego wydarzenia. To o nim Prezydent Andrzej Duda, podczas historycznego Zgromadzenia Narodowego w Sali Ziemi w Poznaniu powiedział: Chrzest księcia Mieszka I jest najważniejszym wydarzeniem w całych dziejach państwa i narodu polskiego – mówił prezydent w orędziu. – Nie był, lecz jest – bo decyzja pierwszego historycznego władcy zdecydowała o całej późniejszej

przyszłości naszego kraju. Chrześcijańskie dziedzictwo do dziś kształtuje losy Polski i każdego z nas, Polaków. To właśnie miał na myśli ojciec święty Jan Paweł II, mówiąc, że „Nie można bez Chrystusa zrozumieć dziejów Polski”. Prezydent RP powiedział w Poznaniu jeszcze jedno, warte odnotowania zdanie odwołujące się do naszego niezłomnego ducha, chrześcijańskiego dziedzictwa: – Z tego wielkiego bogactwa chcemy i możemy dalej czerpać. Jest to też dla nas lekcja na przyszłość, że my, Polacy potrafimy dokonać wielkich, ważnych rzeczy jeśli tylko będziemy działać razem i zgodnie z łączącymi nas wartościami. Wartościami, których źródłem jest nasz chrześcijański rodowód.

Duma i honor Poznaniacy, Wielkopolanie mogą być dumni z tych wszystkich wydarzeń, uroczystości, spotkań, jakie miały miejsce szczególnie w dniach od 14 do 16 kwietnia br. Byliśmy przez parę dni w centrum uwagi, byliśmy dobrze przygotowani na przyjęcie setek znamienitych gości, na sprawny, bezpieczny przebieg wszystkich ceremonii, w których uczestniczyli najważniejsi dostojnicy państwowi i kościelni. Wszak po raz pierwszy, w wolnej Polsce, i Państw i Kościół, w sposób otwarty i wolny mogły WSPÓLNIE świętować narodziny naszej chrześcijańskiej Ojczyzny. Wymagało to dużego wysiłku wielu służb i instytucji, wysiłku organizacyjnego i finansowego, zaangażowania muzeów i instytucji kultury, lokalnych władz w Poznaniu i w Gnieźnie, samorządu województwa wielkopolskiego, służb podległych wojewodzie, Kancelarii Prezydenta RP, Sejmu i Senatu, Rady Ministrów, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Narodowego Centrum Kultury – by wymienić tylko te najistotniejsze. Do tego nieocenione zaangażowanie mediów, zwłaszcza TVP i Telewizji Trwam, Polskiego Dokończenie na str. 3

Barierą dla odbudowy wspólnot lokalnych bywają – paradoksalnie – samorządy, które z jednej strony marginalizują mieszkańców, z drugiej – antagonizują lokalne społeczności przez nepotyzm i kumoterstwo. Dobra zmiano, czekam na ciebie w prokuraturze w Szamotułach, w urzędach w Środzie i Pleszewie, sesji w Dusznikach, w starostwie w Koninie oraz UW w Poznaniu. Przyjdź! – pisze Hanna Szumińska.

18

Prawda o christianitas w Polsce Przemówienie prezydenta wygłoszone w czasie poznańskiego posiedzenia Zgromadzenia Narodowego podczas 1050 rocznicy obchodów chrztu Polski zasługuje na najwyższą ocenę. Nikt inny, tak jak prezydent, nie wskazał dobitniej i czytelniej w czasie tych niezapomnianych dni na polskie znamiona christianitas – pisze Paweł Bortkiewicz TChr.

19

Moja demokracja „lepsza” Wystarczyło, że na spędzie KOD w Poznaniu tutejsza radna lewicy pozwoliła sobie na delikatną krytykę metod i skutków rządów PO w sferze społecznej. Od razu spotkała się z gniewnymi pomrukami i została uciszona. Tak właśnie „obrońcy demokracji” bronią miedzy sobą swobód obywatelskich i wolności słowa – pisze Sławomir Kmiecik.

20

ind. 298050

Jolanta Hajdasz

G A Z E T A

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R


kurier WNET

2

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Od chwili chrztu

15-16 kwietnia 2016 w Poznaniu

C

fot. Andrzej Hrechorowicz / KPRP

Piątek, godz. 6.00 rano. Poranek Radia Wnet z Ostrowa Tumskiego w Poz­ naniu – gościem m.in. bp Damian Bryl(na zdjęciu), główny organizator obchodów Jubileuszu w poznańskiej Kurii

Piątek, godz. 12.00. Uroczyste obrady Zgromadzenia Narodowego z udzia­ łem Prezydenta RP Andrzeja Dudy, który wygłosił Orędzie z okazji Ju­ bileuszu

Piątek godz. 15.45. Uroczysta Procesja Maryjna z Fary do Katedry, nie­ siony był Obraz Nawiedzenia Matki Boskiej Częstochowskiej, ten sam, co 50 lat temu.

Homilia abp Stanisława Gądeckiego – Polonia semper fidelis. 1050-lecie Chrztu Polski, Katedra Poznańska, 15 kwietnia 2016 (fragment)

hrzest Mieszka I to źródłowe wydarzenie w dziejach Polski. Wydarzenie źródłowe dla tożsamości i duchowości naszego narodu. Wydarzenie, z którego nasz naród może obficie czerpać inspirację i natchnienie (…) I faktycznie odtąd, od momentu chrztu księcia Mieszka i chrztu Polski także na naszej ziemi ojczystej rozpoczął się toczyć bój o wierność, owa niewypowiedzianie dramatyczna walka prawdy z fałszem, dobra ze złem, piękna z brzydotą, etyki z grzechem, wolności z niewolą, wartości z antywartościami, sensu z bezsensem, życia ze śmiercią, istnienia z nicością (…) W dziejach tej walki duchowej, aby zwyciężyć, nie wystarczy wierzyć w Boga, trzeba Mu być wiernym. Jeśli przyjęliśmy prawdę o Chrystusie i powierzyliśmy Mu nasze życie, to nie może być sprzeczności między tym, w co wierzymy, a tym, jak żyjemy. Prawdę bowiem nie tyle uznajemy poprzez akt czysto intelektualny, ile raczej przyswajamy sobie w duchowej dynamice, która przenika w głąb naszej istoty. Prawda przekazywana jest nie tylko poprzez formalne nauczanie – chociaż ono jest ważne – lecz dzięki świadectwu życia prawego, wiernego i świętego (por. Benedykt XVI, Świadectwo wierności przemawia bardziej niż słowa. Czuwanie modlitewne w Hyde Parku przed beatyfikacją. Londyn – 18.09.2010). Przykładem tej wierności – której nie ominął krzyż – był pierwszy „polski” męczennik św. Wojciech: Według słów księdza prymasa Stefana Wyszyńskiego: „Św. Wojciech, gdy znalazł się na Żuławach Gdańskich, miał możność uniknąć śmierci, jednak nie uczynił tego. [...] wrócił do pogan i podjął na nowo dzieło Ewangelii. Został z ich ziemi usunięty siłą, albowiem życie swe oddał za tych, którym chciał przynieść życie.” Podobnie stało się z pierwszymi polskimi męczennikami (Benedyktem, Janem, Mateuszem, Izaakiem i Krystynem). Szczególne znacznie w dziejach polskiej wierności posiada św. Stanisław, który: „walczył z wojowniczością króla.

[...] Wojowniczy władca nie ceni życia ludzkiego, ani życia rodzinnego. [...] Pasterz Krakowa patrzył na to z bolesnym sercem. Upominał króla: Nie godzi ci się tego czynić! Niech wrócą ojcowie, mężowie i synowie do ognisk rodzinnych, a zapanuje w kraju pokój, porządek i ład. Nie usłuchał król [...]. Biskup Stanisław „padł pod mieczem” dlatego właśnie, że był zwiastunem Króla pokoju, że bronił prymatu osoby, rodziny i jej potrzeb”. (…) W okresie powojennym, zwłaszcza w okresie stalinowskim, takim świadkiem był ks. prymas Wyszyński, który stał się więźniem. Nie można tu pominąć milczeniem straszliwych tortur zadawanych przez ówczesne władze księdzu biskupowi Antoniemu Barania-

osiągnięte; wiele wyrafinowanych środków rozrywki, ale coraz głębszą pustkę w sercu; wiele przyjemności, ale mało miłości; tak dużo swobody, ale mało autonomii... Coraz bardziej przybywa ludzi, którzy czują się sami, ale również tych, którzy zamykają się w egoizmie, w melancholii, w destrukcyjnej przemocy i niewoli przyjemności oraz bożka pieniądza” Nikt, kto dzisiaj patrzy trzeźwo na świat, nie powinien sądzić, iż chrześcijanie mogą sobie pozwolić na to, by po prostu dalej zajmować się swoimi sprawami, nie zważając na ogromny kryzys wiary, jaki ogarnął nasze społeczeństwo, lub wręcz spodziewać się, że spuścizna wartości, przekazana przez

Od momentu chrztu księcia Mieszka i chrztu Polski także na naszej ziemi ojczystej rozpoczął się toczyć bój o wierność, owa niewypowiedzianie dramatyczna walka prawdy z fałszem, dobra ze złem, piękna z brzydotą, etyki z grzechem, wolności z niewolą, wartości z antywartościami, sensu z bezsensem, życia ze śmiercią, istnienia z nicością. W dziejach tej walki duchowej, aby zwyciężyć, nie wystarczy wierzyć w Boga, trzeba Mu być wiernym. kowi. A jednak – dzięki wierności krzyżowi – pomimo wielkiej nagonki władz oraz szykan administracyjnych i fiskalnych, Kościół zmobilizował w 1966 roku polskie społeczeństwo do uczczenia Milenium Chrztu Polski. Wówczas to polscy biskupi – odważnie – w geście pojednania wyciągnęli rękę do kapłanów i wiernych w Niemczech, rozpoczynając trudny i konieczny dialog pojednania pomiędzy oby narodami. (…) Także dzisiaj – gdy od chrztu Mieszka dzieli nas ponad 40 pokoleń – potrzebna jest nasza wierność, potrzebny jest krzyż. „Dziś – mówił papież Franciszek – przeżywamy paradoks zglobalizowanego świata, w którym widzimy tak wiele luksusowych domów i wieżowców, ale coraz mniej ciepła domu i rodziny; wiele ambitnych projektów, ale mało czasu, aby żyć tym, co zostało

wieki chrześcijaństwa, nadal będzie inspirowała i kształtowała przyszłość tego społeczeństwa. Wiemy, że w okresach kryzysu i wrzenia Bóg powołuje wielkich świętych i proroków, by odnowili Kościół i wspólnotę chrześcijańską; ufamy Jego Opatrzności i modlimy się, by nadal nas prowadził. Jednakże każdy i każda z nas wezwany jest, by idąc swoją drogą życia, przyczyniać się do szerzenia królestwa Bożego poprzez wnoszenie wartości Ewangelii w życie doczesne. To wszystko da się uczynić pod warunkiem, że Polacy rzeczywiście dochowają wierności Bogu. najbardziej przejmujący apel o jej dochowanie znajduję w pierwszym liście papieża Jana Pawła II skierowanym do Polaków po jego wyborze na stolicę Piotrową: „Proszę was też, abyście zachowali wierność Chrystusowi, Jego Krzyżowi, Kościołowi

i jego pasterzom. Proszę, abyście przeciwstawiali się wszystkiemu, co uwłacza ludzkiej godności i poniża obyczaje zdrowego społeczeństwa; co czasem może aż zagrażać jego egzystencji i dobru wspólnemu, co może umniejszać jego wkład do wspólnego skarbca ludzkości, narodów chrześcijańskich, Chrystusowego Kościoła” „Wierność korzeniom nie oznacza mechanicznego kopiowania wzorów z przeszłości. Wierność korzeniom jest zawsze twórcza, gotowa do pójścia w głąb, otwarta na nowe wyzwania, wrażliwa na ‘znaki czasu’. Wyraża się ona także w trosce o rozwój rodzimej kultury, w której wątek chrześcijański obecny był od samego początku. Wierność korzeniom oznacza nade wszystko umiejętność budowania organicznej więzi między odwiecznymi wartościami, które tyle razy sprawdziły się w historii, a wyzwaniami świata współczesnego, między wiarą a kulturą, między Ewangelią a życiem”. Tę twórczą wierność nie jest w stanie przekazywać każdy człowiek. Może ją przekazywać tylko chrześcijanin określonego formatu. (…) Ci, którzy mają jasną świadomość siebie, ale są skupieni na sobie samych i na swojej grupie, ukryci za solidnymi murami, są przekonani o swojej prawości, osądzają i potępiają tych, którzy nie postrzegają świata tak samo jak oni. Grozi im niebezpieczeństwo uduszenia się lub dążenia do wywoływania konfliktów (…) Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! Tobie powierzamy losy naszej Ojczyzny, każdej i każdego z Polaków w kraju i poza jego granicami. Matko Zbawiciela, pozwól nam dochować wierność naszym zobowiązaniom chrzcielnym. Nie dozwól – jak uczy św. Teresa z Avila – abyśmy z powodu jakichkolwiek trudności stracili odwagę: „Nie trwóż się, nie drzyj Wśród życia dróg, Tu wszystko mija, Trwa tylko Bóg”. (św. Teresa z Avila, Cierpliwość zwycięża)

Jesteśmy tu dzisiaj razem

Sobota, godz. 10.50. Jubileuszowe świętowanie na Stadionie Lecha Poznań pt.„Gdzie chrzest tam nadzieja”. Mszy św. przewodniczy i homilię wygłasza legat papieski kardynał Pietro Parolin, bierze w niej udział ponad 30 ty­ sięcy osób.

Sobota godz. 22.00. „ Jubileuszowe obchody na stadionie kończy musical „ Jesus Christ Superstar” realizowany przez poznański Teatr Muzyczny.”

W ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ L ‒‒ K ‒‒ O ‒‒ P ‒‒ O ‒‒ L ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

C

hrzest księcia Mieszka I jest najważniejszym wydarzeniem w całych dziejach państwa i narodu polskiego. Nie był, lecz jest – bo decyzja naszego pierwszego historycznego władcy zdecydowała o całej późniejszej przyszłości naszego kraju. Chrześcijańskie dziedzictwo aż po dzień dzisiejszy kształtuje losy Polski i każdego z nas, Polaków. To właśnie miał na myśli Ojciec Święty Jan Paweł II, kiedy mówił, że „Nie można bez Chrystusa zrozumieć dziejów Polski”. Zgodnie z tradycją, chrzest władcy Polan odbył się najpewniej w Wielką Sobotę, 14 kwietnia 966 roku. I to wtedy też narodziła się Polska. Narodziła się z wód chrzcielnych do nowego, chrześcijańskiego życia. Narodziła się dla świata, wychodząc z epoki przedhistorycznej i wkraczając na arenę dziejów Europy. Narodziła się dla siebie, jako wspólnota narodowa i polityczna, bowiem przyjęcie chrztu w obrządku łacińskim określiło naszą polską tożsamość. Odtąd zaczęliśmy o sobie samych myśleć i mówić: „my, Polacy”. Powiedzieliśmy wtedy „tak” wolności i samostanowieniu. Pokazaliśmy, że jesteśmy gotowi budować naród i dbające o jego dobrobyt własne państwo. Tworzyć je, bronić i za nie ginąć. Nie było przesądzone, że się uda, że powstanie wspólnota. Ale udało się. Udało się ją zbudować na fundamencie wiary, która od tego czasu wrosła na stałe w naszą tożsamość, stając się w procesie

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

Krzysztof Skowroński

wielkopolski Kurier Wnet Redaktor naczelny G A Z E T A

N I E C O D Z I E N N A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Sławomir Kmiecik Przemysław Terlecki ks. Paweł Bortkiewicz Mateusz Gilewski Jacek Kowalski Henryk Krzyżanowski Dariusz Kucharski

dziejów często najważniejszą i ostatnią tarczą wolności i solidarności. Przyjmując chrzest nasi przodkowie wyznaczyli rdzeń, wokół którego kształtował się wspaniały polski naród. I gdy było wyjątkowo źle, gdy nasi wrogowie próbowali niszczyć Kościół, aby rozsadzić fundamenty naszej tożsamości, to naród przeciwnie, zapełniał świątynie, tam szukając wspólnoty. Udowad-

Rzeczypospolitej, episkopatu i duchowieństwa Kościoła katolickiego i innych wspólnot chrześcijańskich i religijnych wraz z przedstawicielami wielu zaprzyjaźnionych państw Europy i świata – zainaugurować obchody tego czcigodnego jubileuszu. Wszystkim dostojnym i miłym gościom serdecznie dziękuję za przybycie. (…)

Nie jesteśmy tutaj na zawsze, tak jak nie był na zawsze Mieszko, polscy królowie, wielcy przywódcy naszego narodu, jak nie był z nami na zawsze nasz Ojciec Święty Jan Paweł II. Nie jesteśmy tutaj na zawsze, ale mamy wielki obowiązek strzeżenia fundamentów naszej tradycji i naszej kultury, mamy obowiązek budowania silnego państwa, także jako wielkiej wspólnoty naszego narodu, opierając się na tym, na czym wyrośliśmy, na czym nas wychowano – na naszej wielkiej tradycji wzajemnego szacunku, uczciwości, rzetelności, a jak trzeba także bohaterstwa w obronie ojczyzny. niając ponadczasową mądrość decyzji przodków. Rok 966 to zatem najważniejsza cezura w naszych dziejach. A obecne uroczystości są świętowaniem 1050. „urodzin” naszego narodu i Ojczyzny. Poczytuję sobie za zaszczyt i bardzo się cieszę, że możemy dzisiaj tu, w Poznaniu, siedzibie pierwszego biskupstwa na ziemiach polskich, wszyscy razem – w gronie najwyższych władz

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

Jesteśmy tu dzisiaj razem. W piastowskim Poznaniu – kolebce naszego państwa i narodu, kolebce naszej wspólnoty – w 1050. rocznicę chrztu Mieszka. Jesteśmy tu, ponieważ rozumiemy ciążącą na nas odpowiedzialność. Odpowiedzialność zarówno wobec historii, jak i wobec przyszłych pokoleń Polaków. W przededniu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej papież Jan Paweł

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Wiktoria Skotnicka reklama@radiownet.pl

Wydawca

Dystrybucja własna Dołącz!

Informacje o prenumeracie

dystrybucja@mediawnet.pl

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

II wskazywał, że jest to dla naszego narodu wielka szansa na duchowe ubogacenie Zachodu – tego samego Zachodu, który niegdyś przekazał nam wiarę chrześcijańską. Europa potrzebuje Polski, a Polska potrzebuje Europy – mówił Ojciec Święty. Dlatego też – oddając hołd naszym dalekowzrocznym poprzednikom sprzed 1050 lat – pragnę dzisiaj z całą mocą wyrazić przekonanie, że idąc za wskazaniem naszego wielkiego rodaka, Polska jest i pozostanie wierna swojemu chrześcijańskiemu dziedzictwu. W nim mamy bowiem wypróbowany, mocny fundament dla przyszłości. Nie jesteśmy tutaj na zawsze, tak jak nie był na zawsze Mieszko, polscy królowie, wielcy przywódcy naszego narodu, jak nie był z nami na zawsze nasz Ojciec Święty Jan Paweł II. Nie jesteśmy tutaj na zawsze, ale mamy wielki obowiązek strzeżenia fundamentów naszej tradycji i naszej kultury, mamy obowiązek budowania silnego państwa, także jako wielkiej wspólnoty naszego narodu, opierając się na tym, na czym wyrośliśmy, na czym nas wychowano – na naszej wielkiej tradycji wzajemnego szacunku, uczciwości, rzetelności, a jak trzeba także bohaterstwa w obronie ojczyzny. Wychowano nas w tradycji budowania silnej Polski, nie tylko dla nas i dla naszych bliskich, ale przede wszystkim dla przyszłych pokoleń. Głęboko wierzę w to, że sprostamy temu zadaniu. K

Data wydania 23.04.2016 r. Nakład globalny 10 670 egz. Numer 23 maj 2016

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 15)

ind. 298050

Piątek, godz. 17.00. Eucharystia w Katedrze Poznańskiej, Mszy św. prze­ wodniczy legat papieski kardynał Pietro Parolin, homilię wygłasza abp Stanisław Gądecki, metropolita poznański, przewodniczący KEP

Orędzie Prezydenta RP Andrzeja Dudy przed Zgromadzeniem Narodowym z okazji jubileuszu 1050-lecia Chrztu Polski (fragment)


kurier WNET

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a Dokończenie ze str. 1

Dziękujemy! Obchody jubileuszu 1050-lecia Chrztu Polski Radia, które na bieżąco relacjonowały przebieg centralnych uroczystości oraz towarzyszących im wydarzeń religijnych. Nie jest tajemnicą, że choć przygotowania do uczczenia 1050 rocznicy Chrztu Polski rozpoczęły się kilka lat temu, to tak naprawdę dopiero po jesiennych wyborach parlamentarnych, wcześniej prezydenckich, otworzyło się wiele zamkniętych dotąd drzwi urzędniczych gabinetów, pojawiła się realna, a nie deklarowana tylko wcześniej gotowość wzięcia na siebie współodpowiedzialności, także w wymiarze finansowym, za godne zorganizowanie i przebieg Jubileuszu.

Praca i zaangażowanie Koordynując wiele z tych działań w Archidiecezji Poznańskiej spotkałem setki wspaniałych ludzi, którzy nie tylko, że poświęcili prywatny czas, ale włożyli w to całe swoje serce, doświadczenie zawodowe, entuzjazm, aby Bogu jak najpiękniej dziękować za dar chrztu, wspaniałą historię Polski. Ze strony kościelnej nad całością przygotowań czuwał Metropolita Poznański, abp Stanisław Gądecki, który do skoordynowania wszystkich prac i zadań wyznaczył doświadczonych, świetnie zorganizowanych ks. biskupa Damiana

Prof. Tomasz Jasiński historyk

Wydarzenie także medialne

N

a początku kwietnia tego roku, w Instytucie Historii PAN w Warszawie, odnalazła mnie ekipa telewizyjna Teleekspresu, która koniecznie chciała nagrać moją wypowiedź o znaczeniu chrztu Mieszka I. Gdy skończyliśmy kilkuminutowe nagranie, przemiła, młoda i pełna entuzjazmu dziennikarka powiedziała: „Fantastyczny jubileusz. Ciekawe, kto pierwszy wpadł na pomysł, aby obchodzić 1050-lecia Chrztu Polski”. Było to pytanie retoryczne, ale ja, przez przypadek, znałem odpowiedź na to pytanie. Był koniec 2010 lub początek 2011 r., gdy otrzymałem zaproszenie od ks. biskupa poznańskiego Marka Jędraszewskiego. Zapytał mnie, co

sądzę o tym, iż powinniśmy się przygotować do rocznicy 1050-lecia Chrztu Polski w 2016 r. Byłem całkowicie zaskoczony, bałem się, że obchody nie spotkają się z zainteresowaniem wiernych, że mogłoby to stać się ważnym wydarzeniem państwowym nie brałem w ogóle pod uwagę. Dowiedziałem się, że ks. biskup Marek Jędraszewski był już po rozmowie z Ordynariuszem, ks. arcybiskupem Stanisławem Gądeckim i że w niedługim czasie, obydwaj będą starali się przekonać Konferencję Episkopatu Polski, aby rozpocząć przygotowania do obchodów rocznicy.Tak wszystko się zaczęło. Przygotowania rozpoczęły się na wielu płaszczyznach, naukowej, dydaktycznej i w ostatnim

Małgorzata Szewczyk publicystka

Nadzieja rzęsista jak deszcz

N

ie lubię wielkich celebr, pompatycznych uroczystości, podniosłych gestów zwieńczonych kwiecistymi przemówieniami, wręczeniem kwiatów i deklamowaniem wierszyków. Nierzadko forma bierze wówczas górę nad treścią, która gubi się gdzieś w gąszczu mniej lub bardziej spektakularnych punktów programu. Tym razem było jednak inaczej. Podczas poznańskich obchodów jubileuszu chrztu Polski można było niemal namacalnie dotknąć zawartej w haśle towarzyszącym świętowaniu nadziei, mającej swe źródło w chrzcie. W tym, który 1050 lat temu przyjął książę Mieszko i w tym sakramentalnym, przyjętym dwa, dziesięć, piętnaście, trzydzieści, pięćdziesiąt i więcej lat temu. Dlaczego piszę właśnie o nadziei?

Po pierwsze dlatego, że Kościół świętował wielką rocznicę wspólnie z państwem, bez niepotrzebnych podziałów, dając tym samym jasny sygnał, że chrzest nie tylko zapoczątkował wiarę na naszych ziemiach, ale i był początkiem polskiej państwowości. Po drugie, jubileuszu na szczęście nie sprowadzono jedynie do mających oficjalny charakter uroczystości, zamkniętych dla ważnych polityków i notabli, ale zaproszono zwykłych obywateli do uczestnictwa w tym ważnym wydarzeniu. Po wtóre, Kościół w Polsce nadal jest żywą wspólnotą ludzi (również młodych sic!) świadomie praktykujących swą wiarę i radujących się z bycia uczniami Chrystusa. Chętnych do udziału w jubileuszowym świętowaniu

Bryla i szefa archidiecezjalnej Caritas ks. Waldemara Hanasa. Służyli im nieocenioną pomocą księża z Kurii, proboszczowie z poznańskiej Fary i Katedry, Sekretarz Komisji Duszpasterstwa KEP ks. Szymon Stułkowski, autor Jubileuszowej Drogi Chrzcielnej, ks. Waldemar Szlachetka – koordynator przygotowań Jubileuszowego Świętowania na INEA Stadionie, niewymienieni z nazwiska księża i siostry zaangażowani w przyjęcie w Poznaniu i w Gnieźnie zacnych gości, ich komfortowy pobyt oraz transport, przygotowanie liturgii podczas uroczystych mszy świętych odprawionych przez legata papieskiego, kardynała Pietro Parolina w katedrze i na stadionie. Leopold Twardowski, poznański muzyk i kompozytor, autor Hymnu „Gdzie chrzest, tam nadzieja”, swoim autorytetem, wielką charyzmą i uporem zgromadził na stadionie w Poznaniu największą Bożą Orkiestrę w Polsce,

której asystował liczący 1050 osób chór. Towarzyszące ich muzycznemu Uwielbieniu tańce, Korowód Świętych, cała ta artystyczna oprawa i wspaniała atmosfera radosnego święta, możliwe były dzięki niezwykłej pracy niewielkiej ekipy doświadczonych wolontariuszy, którzy na co dzień spotykają się w parafii Św. Jana Apostoł i Ewangelisty na ulicy Fortecznej w Poznaniu, skupieni wokół Fundacji Pro Publico i Nowej Ewangelizacji. Wspierali ich dzielnie pracownicy Caritas z Rynku Wildeckiego, harcerze oraz wielu darczyńców i sponsorów, także zupełnie anonimowych, dzięki którym na przykład każdy kto przyszedł w sobotę 16 kwietnia na stadion miejski otrzymał w prezencie wspaniałą płytę z nagraniem Hymnów Jubileuszowego Świętowania: ”Tyś jest mój syn” autorstwa Roberta Jansona i Iwony Waksmundzkiej oraz „Gdzie chrzest, tam nadzieja” autorstwa Leopolda Twardowskiego i Heleny Abbe.

Nie sposób wymienić i podziękować wszystkim.

etapie zorganizowania wspólnych państwowo-kościelnych obchodów w Gnieźnie i Poznaniu. Spośród wielu pomysłów wiele udało się doprowadzić do szczęśliwego końca. Rozmach w przygotowywaniu licznych wystaw, międzynarodowych sesji naukowych, w opracowywaniu programów dydaktycznych dla szkół był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Wiele środowisk, instytucji kulturalnych nie czekało na wskazówki od oficjalnych organizatorów. Rocznica Chrztu Polski spotkała się z takim zainteresowaniem społecznym, że Chrzest Polski stał się – niewyobrażalne – głównym tematem medialnym. Wszyscy poznańscy mediewiści nie wychodzili ze studiów telewizyjnych i radiowych. W czasie jednej z przerw w nagrywaniu kolejnej wielogodzinnej (!) audycji dla TVP3 rozmawiałem z prof. Tomaszem Jurkiem, który zauważył: „Myślałem, że będzie to dęta rocznica, rozdmuchana na siłę i sztucznie podtrzymywana, a okazało się, że wszyscy chcą tylko informacji

o chrzcie, o Mieszku I i ówczesnej Polsce i Europie“. Doświadczyłem tego na własnej skórze; codziennie od połowy marca udzielałem kilku (!) wywiadów różnym telewizjom i stacjom radiowym. Kilka razy nagrania rozpoczynałem o godzinie 7 rano dla telewizji, a kończyłem w radiu o 22. Raz, gdy warszawskie Polskie Radio, „Radio dla Ciebie“ (wstyd, nie wiedziałem o jego istnieniu) dowiedziało się, że jadę w jakiejś sprawie służbowej do Ministerstwa Nauki, zmieniło popołudniowy program i przysłało po mnie taksówkę, abym mógł opowiedzieć mieszkańcom Warszawy o chrzcie Mieszka I. Koledzy mojego syna żartowali: „Dwa miesiące temu, gdy otworzyliśmy telewizor to zawsze był tylko Petru, a teraz tylko twój Stary“. Nie sposób policzyć wykładów, które moi Koledzy i ja wygłosiliśmy w parafiach, szkołach, od Koszalina aż po Krosno. Z największym wzruszeniem wspominam mój wykład w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnej

w Poznaniu; rodzinna atmosfera, wiele dzieci na wózkach, a po wykładzie długa dyskusja i wspólne zdjęcie.Kulminacją obchodów było posiedzenie Zgromadzenia Narodowego RP w Poznaniu, w Sali Ziemi na Targach Poznańskich, którego ozdobą było wystąpienie Prezydenta Andrzeja Dudy. Przypadł mi zaszczyt w I programie TVP, wraz z redaktorem Krzysztofem Ziemcem, na gorąco komentować to wielkie wydarzenie.

nie przestraszyła nawet nie najlepsza pogoda w Poznaniu. Deszcz nie zniechęcił zgromadzonych 15 kwietnia na placu katedralnym podczas Mszy św. w katedrze i następnego dnia, podczas Eucharystii z odnowieniem przyrzeczeń chrzcielnych na INEA Stadionie. Trudno było nie zauważyć modlitewnego skupienia i wzruszenia w szczelnie wypełnionej przez poznaniaków bazylice kolegiackiej, czuwających przez całą noc z 14 na 15 kwietnia na modlitwie przed Obrazem Nawiedzenia Matki Boskiej Częstochowskiej. Obrazem wyjątkowo związanych z naszymi dziejami, świadkiem historycznej peregrynacji towarzyszącej obchodom Millennium chrztu Polski. Nikt też, kto uczestniczył w barwnej procesji z fary do katedry, podążającej ulicami Starego Rynku, i dalej ulicami Wielką i Chwaliszewo, przez most Bolesława Chrobrego do najstarszej na ziemiach polskich katedry, nie znalazł się tam przez przypadek. Poczty sztandarowe, organizacje i stowarzyszenia, grupy regionalne, Rycerze Kolumba i Bamberki, osoby konsekrowane i młodzież.

Atmosferę rodzinnej fiesty dało się wyczuć na INEA Stadionie. W spotkaniu ewangelizacyjnym poprzedzającym Mszę św. pod przewodnictwem kard. Pietro Parolina, legata papieskiego, uczestniczyło tysiące ludzi, całe rodziny, często z małymi dziećmi w wózkach, i młodzież. Z sobotniego świętowania pozostało mi w pamięci kilka obrazków. Owacyjnie przyjęta obecność relikwiarzy polskich świętych i błogosławionych, zwłaszcza Jana Pawła II, Urszuli Ledóchowskiej, ks. Jerzego Popiełuszki, wprowadzonych w uroczystej, barwnej procesji. Wzruszenie dwóch młodych dziewcząt przyjmujących na stadionie chrzest w czasie Mszy św. Młodzi i starsi z narzuconymi na ramionach bioło-czerwonymi szalikami z napisem „Gdzie chrzest, tam nadzieja”, śpiewający ile sił w gardłach wraz z chórem składającym się z 1050 głosów i maluchy radośnie biegające po płycie stadionu, mimo rzęsistego deszczu. Skoro tak wielu odpowiedziało na zaproszenie do jubileuszowego świętowania, to daje nadzieję, że obchody przyniosą dobre owoce. K

Zostanie na zawsze Osobiście, w mojej pamięci pozostanie z tych wyjątkowych dni kilka obrazków: uśmiechnięta twarz legata papieskiego, który mimo zmęczenia, paru intensywnych dni spędzonych w Wielkopolsce i planowanej skoro świt następnego dnia podróży do Watykanu, pojawił się wieczorem na stadionie, by z kilkudziesięciotysięczną publicznością oklaskiwać musical Jesus Christ Superstar. Uśmiechnięta twarz ks. Eugeniusza Guździoła, proboszcza parafii pw. Św. Michała, który dla grupy ok. 70 parlamentarzystów, tuż po zakończeniu Zgromadzenia Narodowego, w specjalnie przygotowanej kaplicy na terenie MTP odmawiał Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Uśmiechnięta twarz Marka Piekarczyka na wieść

Rocznica Chrztu Polski spotkała się z takim zainteresowaniem społecznym, że Chrzest Polski stał się – niewyobrażalne – głównym tematem medialnym. Wszyscy poznańscy mediewiści nie wychodzili ze studiów telewizyjnych i radiowych.

3

o tym, że po trzydziestu latach powróci do rodzinnego Poznania, by zagrać główną rolę Jezusa w musicalu przygotowanym przez Teatr Muzyczny. Uśmiechnięta, rozanielona wręcz twarz przyjmującej z rąk legata papieskiego Komunię Świętą Doroty Choteckiej, żony Radka Pazury, z którym wspólnie prowadzili Jubileuszowe Świętowanie na stadionie. Kolejne uśmiechnięte twarze: lidera zespołu Luxtorpeda i Arka Noego, Roberta Friedricha Litzy dającego publicznie świadectwo swej wiary i promienne twarze dwóch młodych dziewczyn, przyjmujących – mając za świadków wypełniony po brzegi stadion, sakrament chrztu i pierwszą w życiu Komunię. I na koniec tysiące uśmiechniętych twarzy wiernych zgromadzonych na stadionie, będących świadkami żywego, radosnego, dającego nadzieję na przyszłość, wiernego Bogu Kościoła w Polsce. „Gdzie chrzest tam nadzieja...”. K

TVP była postawiona w stan najwyższej gotowości, do naszego studia „pod chmurką” zawitał nawet sam prezes Jacek Kurski. Gdy słuchałem najpierw uchwały Zgromadzenia Narodowego, a później orędzia Andrzeja Dudy, byłem dumny, iż mamy takiego Prezydenta, że Zgromadzenie Narodowe o tak różnorodnym składzie politycznym potrafiło wznieść się ponad podziały i przyjąć jednogłośnie tak ważną uchwałę. Chwilami pamięcią sięgałem do obchodów Millenium w 1966 r.; miałem wówczas 15 lat i wraz z Rodzicami i ich Przyjaciółmi bardzo przeżywałem histeryczne ataki I sekretarza PZPR - Władysława Gomułki na Kościół, na Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Przypominałem sobie „aresztowanie” kopii Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i niezwykłą pielgrzymkę po kraju ramy Obrazu. Cieszyłem się, że mimo konfliktów i walki politycznej, tym razem wszyscy Polacy wspólnie uczcili 1050-lecie najważniejszego wydarzenia w dziejach naszego Narodu. K


kurier WNET

4

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Ryszard Gromadzki

dziennikarz, Telewizja Republika

Mamy za co dziękować

O

bchody 1050 rocznicy chrztu Polski, choć przeprowadzone z rozmachem i godnym udziałem najwyższych władz państwowych mogą pozostawić pewien niedosyt. W uroczystościach w Gnieźnie i w Poznaniu uczestniczyło nieporównywalnie mniej wiernych niż podczas pamiętnych

obchodów milenijnych z 1966 roku, obecnego jubileuszu nie poprzedzały też, jak wówczas, narodowe rekolekcje. Jednak bilans pięćdziesięciu lat, które upłynęły od Millenium Chrztu Polski świętowanego przez naród w 1966 roku jest głęboko pozytywny. Polska nie tylko ocaliła swoją chrześcijańską

prof. Jacek Kowalski historyk sztuki

Znak czasu

O

bchody 1050-lecia Chrztu Polski w Poznaniu były ważne, radosne i … specyficzne. Signum temporis. Przede wszystkim nasuwa się porównanie z obchodami sprzed półwiecza, oba wydarzenia, obie epoki stają przed oczami, każą odbierać się pospołu. Te obecne musiały być mniej liczne niż te z roku 1966. Przebiegały też w mniejszym napięciu niż wówczas, gdy Poznaniacy zostali zmuszeni do wyboru pomiędzy wiecem gomułkowskim a uroczystościami kościelnymi na Ostrowie Tumskim. Wtedy wybrali zdecydowanie te kościelne, ale wielu było i tu, i tu, bo na partyjno-państwowym zgromadzeniu być musieli. Ciekawe, że teraz też mieliśmy dwie manifestacje – choć nie były one ściśle „pro” i „kontra”, niby nie konkurencyjne… a jednak. Jednak manifestacja KOD-u miała

lekki posmak nawiązania do Gomułkowskiego wiecu… Nie chcę oczywiście krzywdzić tych wszystkich, którzy w niej uczestniczyli – przecież czynili to z wolnej i nieprzymuszonej woli – ale niestety, mnie to się tak kojarzy. Bo tak jak przed pięćdziesięciu laty, uroczystości znów miały charakter starcia dwóch tradycji. Dwóch opcji cywilizacyjnych. Może nie wszyscy to sobie uświadamiają, ale przecież tak jest. Inna sprawa – to odmienna temperatura, inne emocje w postrzeganiu przeszłości. Wtedy uroczystości przebiegały poniekąd tuż po ważnych powojennych odkryciach, które przyniosły zupełnie nowy obraz epoki chrztu Mieszka, w ogóle epoki pierwszych Piastów. To były rewelacje, o których wszyscy czytali, słuchali, które wszyscy przeżywali i chłonęli niezależnie od politycznego

prof. Stanisław Mikołajczak Prezes AKO im. L. Kaczyńskiego

Nowa jakość

W

dniach 14-16 kwietnia Polska jak długa i szeroka przeżywała wielki jubileusz 1050-lecia przyjęcia chrztu przez pierwszego historycznego władcę polskiego Mieszka I. Przed ponad tysiącem lat zaistniał najważniejszy w dziejach Polski fakt – oficjalnego i realnego wejścia Polski w krąg cywilizacji i kultury europejskiej, co więcej wejścia do ówczesnych politycznych struktur europejskich na równych prawach. Z potencjalną, zresztą znakomicie przez Mieszka I i jego następców wykorzystaną, możliwością oparcia siły i spoistości państwa na ideowych i cywilizacyjnych zasadach, które od kilku wieków stwarzało chrześcijaństwo w Europie. Bardzo prawdziwe są powszechne dziś opinie, że z przyjęciem przez Polskę chrześcijaństwa narodziło się państwo polskie. Co prawda to państwo już istniało w swoich strukturach władzy, w swoim terytorium, ale jego byt był zagrożony przez potężna

presję sąsiadów, wykorzystujących ideę krzewienia chrześcijaństwa do podboju politycznego. Chrzest tę zewnętrzną groźbę oddalił i dostarczył nowego wewnętrznego impulsu do konsolidowania państwa. To największa zasługa Mieszka I. Nierozerwalność i jedność w tamtym historycznym czasie założycielskiego aktu przyjęcia chrztu przez ówczesnych Polaków i stworzenia podwalin polskiej państwowości był początkiem polskich dziejów, których cała 1050-letnia historia tę więź podtrzymywała i umacniała. Dzieje Polski – jak mało którego z europejskich narodów od zarania po czasy najnowsze – to przykład głębokiej więzi narodu z chrześcijaństwem i wynikającym z niego światem wartości w życiu osobistym, narodowym i państwowym. I to zarówno w latach wielkości, jak i,zwłaszcza, w czasach trudnych, w czasach zagrożenia (utraty) bytu państwowego, a nawet groźby unicestwienia odrębności narodowej.

tożsamość, ale pozostała wręcz ostoją wiary katolickiej w szybko laicyzującej się Europie. My Polacy, mamy za co dziękować Opatrzności. Nie znaczy, to żeby lekceważyć niebezpieczeństwa, które realnie zagrażają polskiej tożsamości i chrześcijańskiemu dziedzictwu narodu. Laicyzacja życia, objawiająca się spadkiem praktyk religijnych, jest faktem także w naszym kraju. Odchodzenie młodzieży od Kościoła, to zjawisko dostrzegane zapewne przez większość duszpasterzy, związany z tym spadek powołań kapłańskich i zakonnych,

Czy Polska nie może podzielić losu Holandii, która jeszcze po II wojnie światowej była krajem przodującym pod względem liczby misjonarek i misjonarzy wysyłanych w z Dobrą Nowiną na wszystkie krańce świata, a dziś stoi w awangardzie cywilizacji śmierci?

zaangażowania. Dziś, choć o kolejnych odkryciach mówi się wiele (bo są, a postęp badań jest wielki), odnoszę wrażenie, że ta powszechność jest jakby bardziej elitarna, a na pewno mniej gorączkowa, zaś istota odkryć i nowych hipotez nie tak oczywista jak tamtych. Zainteresowanie historią ma nowe, inne formy wyrazu (ruch rekonstruktor w historycznych chociażby). Wreszcie obchody przyniosły coś nowego w kwestii, by tak rzec, liturgicznej formuły. Myślę o sobotnim zgromadzeniu na stadionie – gdzie najpierw odprawiała się Msza św., a potem wystawiono spektakl. Ale była też Procesja. Mniej liczna niż manifestacyjne procesje, choćby te procesje Bożego Ciała, które odbywały się w czasach PRL-u, mniej liczna niż wydarzenie na stadionie, a przecież niemniej uroczysta. Czuło się chyba podobną podniosłość chwili jak przed półwieczem, podobną potrzebę publicznego zamanifestowania swojej wiary w tej „klasycznej” formie, w nawiązaniu do Wielkiej Nowenny (przecież w procesji szedł TEN właśnie obraz Nawiedzenia Matki Boskiej

Częstochowskiej, sławna kopia jasnogórskiego wizerunku). Było to wzruszające i radosne (ciekawe – dowiedziałem się później z internetu, że podobno szliśmy na „smutno”, a na fotografiach, jakie przesyłaliśmy sobie za znajomymi, wszyscy jesteśmy uśmiechnięci…). No i wreszcie nie mogę pominąć tych paru wydarzeń towarzyszących – arcyciekawych wystaw, które koniecznie trzeba zobaczyć. Trzeba pójść do Muzeum Archeologicznego i do „rezerwatu” archeologicznego na Ostrowie Tumskim, trzeba zobaczyć wystawę IPN-owską na placu Mickiewicza (relacja fotograficzna o wydarzeniach sprzed 50 lat), ale przede wszystkim trzeba pójść na wielką wystawę w Muzeum Narodowym, poświęconą średniowiecznej sztuce polskiej, czy raczej: średniowiecznej sztuce w Polsce jako świadectwu wiary i konsekwencji chrztu. Przygotował ją (jako kurator) dr Adam Soćko, wicedyrektor Muzeum, we współpracy z siecią muzeów i świątyń, diecezjami i parafiami z całej Polski, a przede wszystkim z Wielkopolski. W ciągu niepełnych trzech miesięcy, od momentu, kiedy okazało

się, że obiecana już duża wystawa, która miała przyjechać do Poznania z zagranicy, jednak nie przyjedzie, wymyślił i przeprowadził to gigantyczne przedsięwzięcie. Gigantyczne i rewelacyjne z wielu powodów. Nie każdy śmiertelnik doceni wymiar – na przykład – naukowy tego wydarzenia, bo w tym wypadku trzeba po prostu wiedzieć, co się ogląda. Dla niektórych może to być po części zbiorowisko ładnie ustawionych, niby trochę przypadkowych „ułomków”.

Nic z tych rzeczy! Zresztą plastyczny, wzniosły, wymowny kształt ekspozycji dobrze uświadamia jej rangę. Udało się zgromadzić przedmioty unikatowe, i to zarazem te najbardziej znane, ściśle związane z epoką chrztu ale niezwykle trudno dostępne, które na wystawach nie bywały i na co dzień nie są dostępne (włócznia św. Maurycego – dar cesarza Ottona ze Zjazdu Gnieźnieńskiego – dziś w skarbcu wawelskiej katedry – będzie na wystawie tylko przez miesiąc), albo właśnie prawie zupełnie nieznane, które odtąd dzięki wystawie zaczną funkcjonować w obiegu naukowym (choćby niezwykle piękne rzeźby, z których jedna okazała się nieznanym dotąd dziełem Wita Stwosza, zidentyfikowanym jako takie dopiero przez kuratora wystawy!). Ujrzymy też na ekspozycji na przykład najstarsze polskie krucyfiksy i najstarsze Piety – ileż wzruszenia niesie obcowanie z nimi zarówno jako ze świadectwem wiary, historii jak i sztuki. Powtarzam, to wielkie osiągnięcie Muzeum Narodowego. Wystawa będzie długo pamiętana i będzie miała, już ma, poważny wymiar naukowy. K

Z tej perspektywy należy patrzeć dzisiaj na decyzję Mieszka I i z tej perspektywy trzeba oceniać przeżywany Wielki Jubileusz. Najstarsze pokolenia współczesnych Polaków na przeżywany Jubileusz patrzyły z perspektywy jubileuszu 1000-lecia. Komunistyczni władcy ów-

a ich organizowanie utrudniane. Pamiętamy doskonale niewyrażenie zgody na przyjazd Ojca Świętego Pawła VI. Mimo to tamten jubileusz sprzed 50 lat wykazał oderwanie komunistów od narodu, a z drugiej strony ogromne przywiązanie Polaków do chrześcijaństwa i polskiego Kościoła. Tegoroczne obchody odbywały sie w zupełnie innej atmosferze – przy pełnej ideowej symbiozie i organizacyjnej współpracy władz państwowych i kościelnych. Olbrzymia w tym zasługa zarówno Prezydenta RP, jak i władz państwowych – nowa polityka historyczna intensywnie promowana przez Prawo i Sprawiedliwość widoczna była na każdym kroku i budowała poczucie dumy Polaków. Powszechnie odczuwaliśmy, że treściami i formą tegorocznych jubileuszowych obchodów zarówno władze państwowe, jak i kościelne chcą zatrzeć tamte niemiłe wspomnienia, ale przede wszystkim pokazać sobie wzajemnie, a przede wszystkim narodowi, że polski moralny porządek narodowy i państwowy można opierać tylko na wartościach, które do Polski wniosło chrześcijaństwa. Ten przekaz był dominujący zarówno w wystąpieniu Prezydenta Rzeczypospolitej podczas uroczystego posiedzenia Zgromadzenia

Narodowego w Poznaniu, jak i w homilii legata papieskiego, kazaniu Księdza Prymasa, czy wypowiedziach Przewodniczącego Episkopatu Polski. Trzydniowe uroczystości państwowo-kościelne, związane z trzema najważniejszymi miejscami sprzed 1050 lat: z Ostrowem Lednickim, Gnieznem i Poznaniem pięknie przygotowane, z bogatym, głębokim programem cieszyły się wielkim zainteresowaniem Polaków, zwłaszcza Wielkopolan. A dzięki szerokim i licznym transmisjom i relacjom telewizyjnym i radiowym dotarły do milionów Polaków, poruszając serca i umysły, na nowo ożywiając dyskusje o ideowych uwarunkowaniach polskiego patriotyzmu. Szczególnie my Poznaniacy i Wielkopolanie mogliśmy ponownie uświadomić sobie, że to dzięki naszym przodkom, tu na naszych ziemiach zachodziły te ważne procesy zakorzeniania się chrześcijaństwa i konsolidowania państwa polskiego. Mam bardzo głęboką nadzieję, że te przeżycia intelektualne i emocjonalne na nowo przywrócą Wielkopolanom potrzebę szczególnej odpowiedzialności za losy kraju, ten stan ducha, który przez wieki w Wielkopolanach był silnie obecny, to poczucie

obywatelskości i z niego wyrastającej troski o polską wspólnotę narodowa. Dla mnie osobiście wielkim przeżyciem było uczestniczenie w obradach Zgromadzenia Narodowego, wysłuchanie „na żywo” znakomitego orędzia Prezydenta Rzeczypospolitej, a potem wspaniałego koncertu. Poczucie wagi i znaczenia Jubileuszu pozwoliły mi „przejść do porządku dziennego” nad nie licującymi z powagą chwili reakcjami parlamentarzystów opozycji wyrażającymi radość z kłopotów technicznych związanych z nagłośnieniem, a nawet z docierającymi informacjami o rozważaniu przez nich możliwości zbojkotowania obrad Zgromadzenia Narodowego, Także wielogodzinny pobyt na stadionie w oczekiwaniu na Jubileuszową mszę św, uczestniczenie w tym aktywnym przed mszalnym czuwaniu i w samej mszy św. był poruszającym i pobudzającym do refleksji przeżyciem religijnym i patriotycznym, dodatkowo niosącym nadzieję, że odradzają się w nas Polakach siły moralne, które pozwolą Polsce przezwyciężyć inercję ostatnich lat i oprzeć rozwój narodu i państwa na trwałym fundamencie wiary i miłości ojczyzny – tak jak to było przez całe ponadtysiącletnie dzieje. K

Jubileusz sprzed 50 lat wykazał oderwanie komunistów od narodu, a z drugiej strony ogromne przywiązanie Polaków do chrześcijaństwa i polskiego Kościoła. Tegoroczne obchody odbywały sie w zupełnie innej atmosferze. cześnie rządzący Polską zrobili wszystko, by tę jedność ukryć. Nie dało się zanegować jednoczesności chrztu Polski i powstania państwa polskiego, więc zorganizowali całkowicie odrębne obchody 1000-lecia państwa z zupełnym pominięciem rocznicy chrztu. Odrębnie zorganizowane przez Episkopat Polski obchody milenijne były bojkotowane,

szczególnie żeńskich, to kolejna zadra na obrazie chrześcijańskiej Polski. I trudno pocieszać się tu wnioskiem, „że na tle innych krajów chrześcijańskich u nas jest i tak nieźle”. Pewnie tak, ale jak długo jeszcze? Czy Polska nie może podzielić losu Holandii, która jeszcze po II wojnie światowej była krajem przodującym pod względem liczby misjonarek i misjonarzy wysyłanych w z Dobrą Nowiną na wszystkie krańce świata, a dziś stoi w awangardzie cywilizacji śmierci? Ten los może być także udziałem Polski, szczególnie jeśli

Manifestacja KOD-u miała lekki posmak nawiązania do Gomułkowskiego wiecu… Tak jak przed pięćdziesięciu laty, uroczystości znów miały charakter starcia dwóch tradycji. Dwóch opcji cywilizacyjnych. Może nie wszyscy to sobie uświadamiają, ale przecież tak jest.

zapomnimy o bezcennym depozycie, który przyjął 1050 lat temu w Wielką Sobotę 14 kwietnia 966 roku, książę Polan Mieszko. Ten depozyt, ukształtował i ubogacił naszą historię i kulturę, pomógł nam przetrwać dziejowe zawieruchy, dzięki niemu zawsze potrafiliśmy jako naród powstać i trwać nawet w skrajnie niekorzystnych okolicznościach.To nie sojusze militarne, czy polityczne – choć ważne – są gwarantem sukcesu Polski. Rękojmią sukcesu jest depozyt przyjęty przez księcia Mieszka. Strzeżmy go jak najcenniejszy dar. K


kurier WNET

17

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Jeszcze o Trybunale Konstytucyjnym

Propaganda w Urzędzie Miasta Jan Sulanowski

Bartłomiej Wróblewski

radny miasta Poznania

P

rezydent Poznania, Jacek Jaśkowiak, członek Platformy Obywatelskiej i jej Rady Programowej, wykorzystuje oficjalną stronę miasta i urzędników do toczenia wojen ideologicznych i politycznych. Pracownicy biura prasowego będącego częścią gabinetu prezydenta miasta chodzą ze swym zwierzchnikiem na Marsz Równości, na wiec popierający emigrantów z Bliskiego Wschodu oraz na manifestacje KOD. Następnie relacje z tych imprez wraz ze zdjęciami ukazują się na stronie poznan. pl. Jaki związek mają te akcje z polityką samorządu, z zakresem działania i zadaniami gminy Poznań? Oczywiście związku nie ma żadnego. Oto fragment artykułu umieszczonego na oficjalnej stronie miasta Poznania: „Organizatorzy demonstracji rozdawali zgromadzonym na pl. Wolności broszury zawierające kalendarium wydarzeń pierwszych 100 dni sprawowania władzy przez PiS. Zdaniem Zbigniewa Zawady rząd Beaty Szydło nie zrealizował żadnej ze swoich obietnic wyborczych, nie zrobił nic, co zasługiwałoby na pozytywną ocenę” (12.03.2016). Jest to oczywisty przykład skrajnej agitacji politycznej skierowanej przeciwko jednemu ugrupowaniu. Tymczasem pan prezydent Jaśkowiak w sierpniu 2015 r. wydał zarządzenie określające m.in. zasady dotyczące komunikowania i komentowania, w którym znalazł się zapis, że niedozwolone są wiadomości, posty,

„Get the Blessing”

informacje i komentarze o charakterze agitacji politycznej. Zwróciłem na to uwagę w swoim oświadczeniu wygłoszonym na sesji Rady Miasta Poznania 15 marca 2016 r. Wymowne jest, że nikt, poza Tomaszem Lewandowskim ze Zjednoczonej Lewicy, nie bronił postępowania Prezydenta Miasta. Panu Jaśkowiakowi nie dało to do myślenia, że może jednak postępuje niewłaściwie. W wywiadach udzielanych w mediach lokalnych stwierdził, że nadal informacje na temat takich wydarzeń będą ukazywać się na stronie internetowej miasta i że będzie je wspierać. Z kolei w oficjalnej odpowiedzi na moją interpelację stwierdził, że manifestacje KOD są wydarzeniami historycznymi i dlatego informacje o nich powinny ukazywać się na oficjalnej stronie miasta. Każdy może mieć swoje zdanie na temat sporu politycznego, który toczy się obecnie w Polsce. Nikt nikomu nie odmawia prawa udziału w zgromadzeniach. Abstrahując już od tego, że odpowiednią areną do toczenia tego sporu nie jest Rada Miasta, tylko Sejm i Senat, należy podkreślić, że oficjalne strony miasta Poznania służą do informowania o działaniach podejmowanych przez samorząd, a nie do uprawiania politycznej i ideologicznej propagandy. Szkoda, że prezydent Stołecznego Miasta Poznania nie potrafi (lub udaje, że nie potrafi) tej oczywistości zrozumieć. K

Poseł Prawa i Sprawiedliwości

T

oczący się wciąż spór o Trybunał Konstytucyjny ma charakter i polityczny, i prawny. Podstawowa wciąż pozostaje kwestia, czy Prezydent A. Duda mógł nie odebrać ślubowania od pięciu sędziów wybranych już w czasie kampanii wyborczej 8 października 2015 r. przez koalicję PO-PSL. W przypadku dwóch sędziów, których kadencja kończyła się w grudniu, sam Trybunał przyznał, że Prezydent działał zgodnie z prawem. Za zgodnością z prawem decyzji Głowy Państwa w pozostałym zakresie przemawia kilka znanych już argumentów. Mało znany jest fakt, że ważny argument w tej dyskusji rozwinął ostatnio poznański profesor Łukasz Pohl. Podzielam wyrażony przez niego pogląd, że Sejm nie dokonał w październiku wyboru sędziów Trybunału z powodu braku prawnie doniosłego zgłoszenia kandydatów na sędziego. Zgłoszono ich bowiem po upływie terminu wskazanego w art. 137 ustawy o Trybunale Konstytucyjnym z dnia 25 czerwca 2015 r. Zgodnie z art. 137 tej ustawy termin na zgłoszenie kandydata na sędziego Trybunału wynosił „30 dni od dnia” jej wejścia

w życie, a zgodnie z art. 139 ustawy wchodziła ona w życie „po upływie 30 dni” od dnia jej ogłoszenia. Jeśli ogłoszenie ustawy miało miejsce 30 lipca, to dniem wejścia w życie i jednocześnie pierwszym dniem biegu terminu na zgłoszenie kandydata na sędziego

się odmiennymi sformułowaniami, których ujęcie wskazuje na odmienny moment rozpoczęcia biegu wskazanych w nich terminów. Zgodnie z fundamentalnym w polskiej kulturze prawnej założeniem o językowo racjonalnym ustawodawcy, odmiennym sformuło-

Przyjęcie tuż przed końcem kadencji przez koalicję PO-PSL nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i wybór pięciu sędziów Trybunału były politycznym i prawnym koniem trojańskim pozostawionym Prawu i Sprawiedliwości. Jednak pośpiech, w jakim je przygotowano spowodował, że z prawnego punktu widzenia pułapka okazała się nieskuteczna. był dzień 30 sierpnia. Oznacza to, że wnioski należało złożyć najpóźniej 28 września 2015 r. Tymczasem wskazanych kandydatów Prezydium Sejmu zgłosiło w dniu 29 września 2015 r. Decydująca jest więc kwestia liczenia terminów w ustawie o Trybunale Konstytucyjnym, a tu kluczowe jest porównanie przepisów art. 137 i art. 139 tej ustawy. W obu przepisach posłużono

waniom językowym należy – co do zasady – nadawać odmienne znaczenie. Prowadzi to do wniosku, że wskazany w art. 137 termin zaczął biec w dniu wejścia w życie ustawy. W konsekwencji kandydaci na sędziów zostali zgłoszeni po wskazanym w ustawie terminie. Art. 137 stanowiący, że sędziów, których kadencja kończy się w 2015 r. należało zgłaszać w ściśle określonym terminie

30 dnia od dnia wejścia w życie ustawy był przepisem szczególnym w stosunku do uregulowanego w art. 19 ust. 2 ustawy normalnego trybu zgłaszania kandydatów. Mógł znaleźć zastosowanie tylko w jednym przypadku tj. w okresie między 30 sierpnia a 28 września. Jego przekroczenie skutkowało, że wnioski dotyczące całej piątki sędziów zgłoszone po tym terminie nie były wnioskami w rozumieniu art. 137 ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Sejm nie ma zaś kompetencji do wybrania na sędziego osoby formalnie niezgłoszonej. Stąd wniosek, że politycznie motywowane i pośpieszne prace nad uchwałami o wyborze sędziów doprowadziły do niewybrania także trzech pozostałych kandydatów na sędziów. Przyjęcie tuż przed końcem kadencji przez koalicję PO-PSL nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i wybór pięciu sędziów Trybunału były politycznym i prawnym koniem trojańskim pozostawionym Prawu i Sprawiedliwości. Jednak pośpiech, w jakim je przygotowano spowodował, że z prawnego punktu widzenia pułapka okazała się nieskuteczna. K

Jazz na wiosnę

Poznański Aquanet Jazz Festival stanowił niezwykle wydarzenie artystyczne, a pragnę zaznaczyć, że na taką ocenę w ciągu roku zasługuje w Poznaniu jeden, góra dwa projekty kulturalne. Jakże musiało być przykro bywalcom koncertowym, dwom zastępcom prezydenta Poznania i przewodniczącemu Rady Miasta, kiedy z estrady ani razu nie padło podziękowanie dla samorządu poznańskiego za wspieranie tego wydarzania! Nie padło, bo nie mogło, bo takowego nie było. Krzysztof Wodniczak · zdjęcia Hieronim Dymalski

A

plikacja na otrzymanie grantu – czyli tłumacząc z polskiego na polski – prośba do samorządu miasta o dofinansowanie festiwalu, przepadła, gdyż członkowie komisji związani ze środowiskiem lewackim nie poparli tego wniosku. Woleli z naszych, podatników pieniędzy zasilić nikomu niepotrzebny Made in Chicago, na który przychodzą słuchacze w ilości 27... Tak było przed 3 laty na koncercie w Scenie na Piętrze!

nawet po raz pierwszy, pojawiają się na naszych estradach. Koncerty obejmują nie tylko prezentacje autorskie zaproszonych gwiazd, ale także projekty specjalne, realizowane wyłącznie przez Erę Jazzu: udział światowej gwiazdy w zespole poznańskich muzyków, specjalnie przygotowany projekt „komedowski” oraz koncert laureata tegorocznej nagrody Ery Jazzu. Opiszę to, co działo się w Poznaniu w tym roku. Rewelacyjne koncerty, niesamowita atmosfera. Po prostu.

Przy dźwiękach saksofonu

I blues, i jazz, i hip hop

Kolejna, festiwalowa odsłona Ery Jazzu odbyła się w Poznaniu w dniach 13 – 18 kwietnia. W ciągu osiemnastu lat cykl koncertowy Era Jazzu stał się znaczącym przedsięwzięciem kulturalnym, plasowanym w ścisłej czołówce polskich i europejskich imprez jazzowych. Impreza już na dobre powróciła do Poznania i jako Aquanet Jazz Festival staje się coraz bardziej istotnym wydarzeniem kulturalnym i artystycznym. Uroku festiwalowi dodają miejsca koncertów: jazzowy klub Blue Note, artystyczny Piano Bar, prestiżowy CK Zamek oraz nobliwy Teatr Wielki. Dionizy Piątkowski, pomysłodawca tego cyklu stara się konstruować imprezę inną niż wszystkie. Era Jazzu z ogromnym dorobkiem koncertowym zaprezentowała dotąd wielu największych innowatorów jazzu i gwiazdy tej muzyki. Jego pomysłem jest teraz pokazywanie tego, co naprawdę ważnego dzieje się w jazzowym świecie i prezentowanie artystów, którzy nieczęsto, lub

Niekwestionowaną gwiazdą festiwalu była China Moses – nowe odkrycie jazzu i muzyki soul. China Moses stworzyła niezwykle ciekawą muzyczną podróż po stylach bluesa i jazzu. W subtelnej, jazzowo wyrafinowanej formie, śpiewem oddaje naturalność brzmienia i emocji. Tworzy się zatem niezwykle ciekawy nastrój popularnych standardów – znanych dotąd z oryginalnych interpretacji – teraz brawurowo, z wdziękiem i poszanowaniem tradycji zaśpiewanych w Teatrze Wielkim przez wybitną wokalistkę. Wieczór jazzu, bluesa i funky przedstawił James „Blood” Ulmer – legenda jazzowej gitary. Ulmer jest przykładem niezwykłego współgrania osobowości awangardzisty oraz muzyka – tradycjonalisty. Jego „korzenny” blues okraszony harmolodycznym, awangardowym pomysłem wyzwala tyle emocji, ile może zmieścić muzyka niezwykłej, artystycznej osobowości. Ulmer jest dzisiaj legendą amerykańskiej muzyki „roots”, tej skażonej prymitywnym bluesem

ogrywanym jazzowymi frazami i skojarzeniami. Wokalista Anthony Strong błyskawiczne wdarł się na światowe estrady światowe opanowane dotąd przez Michaela Buble i Jami’ego Culluma. Strong to imponujący, wrażliwy China Moses

pianista i pięknie swingujący wokalista. Nie sili się na karkołomne improwizacje i jazzowe udziwnianie. Brawurową ekwilibrystykę eksponuje jako pianista, by swingowym aksamitem głosu wprowadzać brzmienie godne Franka Sinatry i Tony’ego Bennetta. Bawiąc się jazzowym standardem potrafił wydobyć z niego współczesne, przebojowe brzmienie. Stąd jego wokalistyka bliższa jest modnym gwiazdom pop-jazzu niż legendarnym wokalistom ery swingu. „Portishead Jazz” zagrał kwartet Get The Blessing – muzycy z kultowych grup Radiohead oraz Portishead. Połączenie trip-hopu, elektroniki i jazzowej improwizacji, zaskakujących fraz i brzmień to oczywiste nawiązane do stylistyki Portishead, ale także zagłębienie się w synorystyce ostatnich nagrań Milesa Davisa. Zgrabnie to przyswajając stworzyli ciekawy trend i szczególne brzmienie, które dzisiaj trudno jest już jednoznacznie określić. Mieszając hip-hopowe brzmienie z jazzem, elektroniką, acid-housem a nawet elementami muzyki klasycznej wypracowali swój niepowtarzalny styl.

Głos i emocje Amerykańska wokalistka Deborah J. Carter przedstawiła „Diggin’ The Duke” – ukłon w stronę muzyki genialnego innowatora jazzu – Duke’a Ellingona. Śpiewała całą sobą., jest przy tym bardzo autentyczna jako wokalistka. Nie sili się na jakąś wydumaną oryginalność, nie wymyśla zaskakujących fraz czy karkołomnych improwizacji, bawi się za to muzyczną materią. Kompozycje

stają się rozkołysanym przebojem, jakąś magią swingu i dobrej zabawy. Może właśnie na tym polega zdolność poznawania i przekazywania muzyki? Emocja – tak znamienna w jazzie – jest u Deborah niezwykle ważna. Piękny, dopracowany głos oraz estradowy kunszt są dopełnieniem jej charyzmy. Swą sztuką prezentuje także niezwykły uniwersalizm jazzu oraz swingowego zauroczenia. W ramach Ery Jazzu przygotowano także kilka projektów specjalnych. Najważniejszy to koncert Chico Freemana wraz z poznańskimi młodymi muzykami (Damian Kostka, Jacek Szwaj, Mateusz Brzostowski). Amerykański saksofonista należy do najznamienitszych instrumentalistów nowoczesnego jazzu. Pochodzi ze słynnego „klanu Freemanów” – rodzinnej elity chicagowskiego jazzu, którą tworzą wybitni i legendarni artyści. W stylu Chico Freemana interesująco splata się tradycja post-coltrane’owska z charakterystycznymi dla niej długimi, rozpędzonymi frazami, z chropawością i surową ekspresją rhythm and bluesa. Jest mistrzem łączenia fusion z karkołomnymi improwizacjami i potęgą brzmienia saksofonu tenorowego. Frazy stają się nowocześnie „coltranowskie”, ale słychać w nich także powściągliwość stylistyki ojca muzyka, legendarnego saksofonisty Von Freemana. W przeogromnej dyskografii artysty znajduje się nie tylko mocne, awangardowe brzmienia spod znaku” new black tradition”, ale także doskonale albumy jazzowego mainstreamu czy wręcz przebojowe funkowe i latynoskie nagrania.

Nasi tu są! Laureatem tegorocznej nagrody Ery Jazzu został poznański gitarzysta Dawid Kostka. Dawid jest już dzisiaj wirtuozem jazzowej gitary. Osadzony w brzmieniu Scofielda oraz zauroczony techniką Pata Metheny’ego, Johna McLaughlina a nawet Janusza Sidorenki i Jarosława Śmietany szuka artystycznych skojarzeń także u klasyków: od Jima Hall po Wesa Montgomery’ego. W jakim kierunku pójdzie jego własna, autorska stylistyka, technika i brzmienie najbliższy czas okaże. Teraz jest w doskonałym momencie, by podjąć takie wyzwanie. Nagroda Ery Jazzu trafia w dobre ręce! Niezwykle ciekawy projekt „Komeda Variations” przygotował trębacz Maciej Fortuna oraz pianista Krzystof Dys: poddali wnikliwej, artystycznej wariacji kompozycje najwybitniejszego polskiego jazzmana Krzysztofa Komedy – Trzcińskiego. Koncert „Komeda Variations” przygotowano w 85 rocznicę urodzin K. Komedy i jest hołdem Ery Jazzu dla wybitnego Poznaniaka. Muzyka jaką tworzą Maciej Fortuna i Krzysztof Dys jest niezwykle komunikatywna. Poprzez jej subtelność oraz improwizacyjną melancholię staje się doskonałym środkiem do podjęcia dialogu ze słuchaczem. To właśnie szczerość artystycznego przekazu ma decydujący wpływ na odbiór ich muzyki, na postrzeganie tego, co w jazzie najistotniejsze: bawienia się frazą, improwizacją, muzycznym dialogiem i subtelną melodyką kompozycji Komedy. Z czystym sumieniem zapraszam za rok! K


kurier WNET

18

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Non Possumus 2 Aleksandra Tabaczyńska

W

kwietniowym numerze Wielkopolskiego Kuriera Wnet odniosłam się do listu redaktora naczelnego Radia Emaus ks. Macieja Kubiaka do słuchaczki krytykującej regularne powoływanie się Redakcji Radia Emaus na doniesienia i publikacje „Gazety Wyborczej”. Przytoczę tę odpowiedź raz jeszcze: Dzień dobry, dziękujemy za Pani spostrzeżenia i uwagi. Jak sama nazwa wskazuje, „przegląd prasy” jest przeglądem różnych gazet, a nie promocją czy zachętą do czytania takiego czy innego tytułu. Zależy nam na tym, by nasi Słuchacze wiedzieli, co piszą (i jak piszą) różne tytuły prasowe. Wierzymy w mądrość Słuchaczy, którzy potrafią ocenić treści zawarte w prasie. Dziękuję i pozdrawiam ks. Maciej K. Kubiak Radio Emaus W godzinach 6.45 – 8.45 w Radiu Emaus nadawane są, oczywiście z przerwami na muzykę i inne wiadomości, przeglądy prasy. Już ponad dwa miesiące wyrywkowo słucham co polecają do czytania dziennikarze Emaus. Celowo używam słowa „polecają” ponieważ z ust prelegentów, wbrew słowom ks. Redaktora Naczelnego, bardzo

często padają zachęty – cytuję – „musicie Państwo to zobaczyć”, „ten artykuł znajduje się na stronie” …, „warto dziś sięgnąć po..” 8. kwietnia nie usłyszałam żadnego bodźca do czytania artykułów z „Gazety Wyborczej”, ale za to dziennikarz namawiał do lektury „Dziennika Gazety Prawnej”, a dokładnie do materiału pod tytułem „Macierewicz, czyli minister słowem silny”, dalej, w tej samej gazecie do artykułu pt. „Dziecko ze św. Rodziny nie płakało” oraz „(Anty) koncepcja aborcyjna”. 13-ty kwietnia można uznać, że był pod patronatem „Gazety Wyborczej” i jej poznańskich dodatków. Dziennikarz Radia Emaus mobilizował słuchaczy, aby koniecznie przeczytali o protestach dotyczących cyrków, a konkretnie „zwierzęcych cyrków”, które „nie są miejscami przyjaznymi dla zwierząt ”. 15. kwietnia zapowiedziano artykuł „Gazety Wyborczej” oczerniający Pierwszą Damę. Ten sam, który wzbudził ogromną falę krytyki ze względu na pomówienia i szkalowanie Pary Prezydenckiej za pomocą rynsztokowych łgarstw. Wypowiedź dziennikarza była utrzymana w duchu zasmucenia, ale co zapamięta spieszący się rano odbiorca? Zapewne dwa

zwroty: Gazeta Wyborcza i Pierwsza Dama. Jeden ze słuchaczy Radia zwrócił się mailowo na adres sekretariatu Radia Emaus o potwierdzenie, czy takie zdarzenie miało miejsce. Wiadomość podpisaną imieniem i nazwiskiem wysłał rano 18. kwietnia i do tej pory odpowiedzi nie uzyskał. Do tego momentu przypisywałam dziennikarzom Radia Emaus po prostu ignorancję i brak zaangażowania. Czytają co mają pod ręką, nie chce im się rzetelnie potraktować tych kilku poran-

publikacji dyskredytującej Antoniego Macierewicza? Jak to jest możliwe, żeby w diecezjalnym radiu pod patronatem Metropolity Poznańskiego, można było czytać na antenie całe fragmenty prasy, nieprzychylnej od lat polskiej racji stanu? Szkoda, że dziennikarze Radia Emaus nie byli 10. kwietnia w Warszawie. Szkoda, że nie słyszeli siły aplauzu, jakim obdarzono ministra Macierewicza. I szkoda jeszcze, że takie informacje – o poziomie poparcia społeczeństwa dla urzędującego od pół roku ministra i nie-

Artykuł w GW o Agacie Dudzie spowodował, że komentatorzy od prawa do lewa sceny politycznej zgodzili się, że GW osiągnęła dno brukowca. Ukazał się w dzień kulminacyjnych obchodów 1050-lecia Chrztu Polski na stadionie i dzień po wizycie Pierwszej Damy na Zgromadzeniu Narodowym w Poznaniu oraz jej obecności na Mszy św. w poznańskiej Katedrze. nych minut poświęconych na przegląd prasy. Wiadomo, jest wcześnie. Wszyscy się spieszą. Nikt się specjalnie nie wsłuchuje, a ciszy na antenie być nie może. Jednak po dwóch miesiącach wyrywkowego, prywatnego monitoringu skłaniam się do zarzutu o celową, dezinformację wiernych. Co ma w głowie dziennikarz, który na dwa dni przed szóstą rocznicą katastrofy smoleńskiej odważy się namawiać do czytania

Barierą dla odbudowy wspólnot lokalnych bywają – paradoksalnie – samorządy, które z jednej strony marginalizują mieszkańców, z drugiej – antagonizują lokalne społeczności przez nepotyzm i kumoterstwo. Dobra zmiano, czekam na ciebie w prokuraturze w Szamotułach, w urzędach w Środzie i Pleszewie, sesji w Dusznikach, w starostwie w Koninie oraz Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu. Przyjdź!

złomnego bojownika o prawdę – nie zrównoważyły cytowanego artykułu. W niedzielę, 3. kwietnia, we wszystkich kościołach w Polsce czytany był komunikat Konferencji Episkopatu Polski w sprawie pełnej ochrony życia człowieka. Media pokazywały prowokację z udziałem GW w kościele św. Anny w Warszawie. A na antenie diecezjalnej rozgłośni w Poznaniu, 8 kwietnia dziennikarz proponuje słuchaczom dwa artykuły

poświęcone aborcji. Mało tego, czyta nawet ich fragmenty. Zastanawiam się, do jakiego stopnia można zrelatywizować śmierć nienarodzonych w katolickim radiu? Nie wiem co przyświeca dziennikarzom w Emaus i czym się kierują w doborze cytatów i treści przekazywanych słuchaczom, ale z pewnością nie Społeczną Nauką Kościoła oraz komunikatami KEP. 13 kwietnia, dzień przed rozpoczęciem Triduum obchodów Jubileuszu Chrztu Polski, dziennikarz Radia Emaus zachęca słuchaczy do czytania, zdawałoby się jasnego w swym przekazie, materiału pt. „Dość zezwierzęcenia”. Chodzi o zwierzęta w cyrkach. Jednak zanim dotrzemy do strony 9, na której opublikowano artykuł, wpadnie nam w oko kilka innych pozycji np. „Dobra zmiana w Kościele” według Magdaleny Środy, „Abp Paetz na mszy w 1050 lecie chrztu” Tomasza Cylki czy „Pierwsze damy bronią kompromisu aborcyjnego”. Dzień przed wielkimi uroczystościami przyjęcia chrztu przez Mieszka, dobę przed trzydniowymi modlitwami wiernych pod przewodnictwem najważniejszych pasterzy Kościoła w Polsce, odwraca się uwagę od mistyki uroczystości podsuwając, tak mimochodem oczywiście, mentalne grzęzawisko. Artykuł w GW o Agacie Dudzie spowodował, że komentatorzy od prawa do lewa sceny politycznej zgodzili się, że GW osiągnęła dno brukowca. Artykuł ukazał się w dzień

kulminacyjnych obchodów 1050-lecia Chrztu Polski na stadionie i dzień po wizycie Pierwszej Damy na Zgromadzeniu Narodowym w Poznaniu oraz jej obecności na Mszy św. w poznańskiej Katedrze. Jaka musi być atmosfera w redakcji Radia Emaus, jakie przyzwolenie na cynizm, że w dalszym ciągu w porannych „przeglądach prasy” dziennikarze opierają się na doniesieniach takich mediów? Redaktor naczelny Radia, ks. Maciej Kubiak, wierzy w mądrość słuchaczy. Słuchacze jednak oczekują oprócz wiary w ich mądrość także wiedzy. Wiedzy o aktualnej sytuacji w kraju opartej na prawdzie, a nie manipulacjach. Nie ma wątpliwości, że dziennikarze Radia Emaus od lat czerpią ją wyłącznie z publikatorów Agory, tak jakby strefa Wolnego Słowa nigdy nie przebiła się do świadomości redaktorów radia. Zachęcam więc serdecznie do rozszerzenia źródeł informacji dotyczącej rzeczywistości politycznej i społecznej w kraju i na świecie. Zachęcam też gorąco do odrabiania wieloletnich zaległości w tej materii. Proponuję zacząć od okoliczności i przyczyn śmierci bł. ks. Jerzego Popiełuszki opisanych choćby przez Wojciecha Sumlińskiego. To tak zwane „morderstwo założycielskie III RP” bardzo prosto wyjaśnia genezę grubej kreski Mazowieckiego i wpływu tej decyzji na kształtowanie opinii publicznej poprzez media w rękach Adam Michnika, aż do dziś. K

R e k l a m a

Bo tutaj jest jak jest Hanna Szumińska Filarami stanowego porządku byli kiedyś pan, wójt i pleban. We współczesnej, korporacyjnej Polsce rozparcelowany za komuny pan tęsknie spogląda w stronę dawnego dworu i marzy o reprywatyzacji. Zaszczuty przez lewacką propagandę ksiądz dwa razy zastanowi się, zanim coś powie. Za to wójt ma się doskonale: bierze garnitur i jedzie na kolejny samorządowy kongres, gdzie odsiedzi swoje, a potem zabawi się i popije wspólnie z burmistrzem i starostą. Przy okazji wymieni opinie jak omijać przepisy – wokół samorządów okrzepły instytucje specjalizujące się w tego typu doradztwie. Potem wróci do siebie, żeby rządzić i dzielić. Pieniądze, zamówienia, stanowiska, ludzi...

W gminach i powiatach Polska powiatowa, Polska gminna. Tu nie trzeba walczyć, by było jak kiedyś, bo wciąż tak jest i nadal pewnie tak będzie. Zły sen o przedterminowych wyborach samorządowych się nie spełnił, dobra zmiana nie dotarła, więc nie ma bata. Na podstawie i w granicach prawa?! Nikt tego nie sprawdzi, a jeśli nawet, to nie wyegzekwuje. Prokurator rejonowy jest nadal ten sam i jest – żartobliwie to ujmując – apolityczny, co znaczy, że nie ma co liczyć na to, że zajmie się niedopełnieniem obowiązków czy przekroczeniem uprawnień przez organy samorządowe. W innych kwestiach też przymknie oko, bo małe sprawki to mała szkodliwość społeczna. A urzędnicy będą robić swoje i po swojemu. I kto im zabroni?! Samorząd terytorialny w coraz mniejszym stopniu funkcjonuje jako lokalna wspólnota mieszkańców. Gmina to nie firma ani market, gdzie kupuje się potrzebne decyzje – krzyczą aktywiści, ale ich głos tonie w opiniach o koniecznej profesjonalizacji. Wójt (czy burmistrz) uważa się często za powołanego na czteroletnią kadencję dyrektora czy prezesa gminy, czego efektem jest parcie na wynik finansowy i reelekcję. Mamy tu swoiste sprzężenie zwrotnie: będący w stanie permanentnej kampanii wyborczej wójt lub burmistrz potrzebuje pieniędzy na jej prowadzenie. W związku z tym sięga po nie, gdzie się da. Dochód najłatwiej uzyskać lokalizując na terenie gminy uciążliwe inwestycje: wiatraki,

biogazownie, żwirownie, spalarnie lub wysypiska odpadów, co budzi zwykle żywe protesty mieszkańców. Korzyść czy interes faktyczny mieszkańców nie są jednak w ocenie urzędników tożsame z dobrem gminy, często bywają mu wręcz przeciwstawiane. Jako najwyższe i jedyne dobro gminy traktowany jest finansowy dochód, a w dążeniu do jego osiągnięcia samorządowcy gotowi są do radykalnych działań, także działań naruszających przepisy.

Praca w urzędzie Pieniądze są samorządom niezbędne, bo filarami porządku, na którym opiera się realna władza w gminach są zamówienia publiczne, przetargi oraz zatrudnienie. Jak wynika z opinii Najwyższej Izby Kontroli wszystkie te są obszary w wysokim stopniu zagrożone korupcją, której sprzyja dowolność postępowania i omijanie przepisów. Skalę nieprawidłowości zilustrujmy dwoma przykładami: na 45 zbadanych przez NIK przypadków zatrudnienia przez samorządy, w 34 zostały naruszone przepisy. W jednej z gmin na 8 radnych tworzących koalicję tylko jedna osoba nie uzyskała korzyści (pozostałym radnym udało się uzyskać inwestycje w infrastrukturę w swoim okręgu wyborczym, zatrudnić rodziny i znajomych w instytucjach gminnych, wyremontować drogi dojazdowe do swoich

Zły sen o przedterminowych wyborach samorządowych się nie spełnił, dobra zmiana nie dotarła, więc nie ma bata. Na podstawie i w granicach prawa?! Nikt tego nie sprawdzi, a jeśli nawet, to nie wyegzekwuje. posesji). Jak zaznacza Centralne Biuro Antykorupcyjne nepotyzm, klientelizm i kumoterstwo są sytuacjami granicznymi, które nie są zagrożone karą, ale często prowadzą do większych patologii. Praktyki, które sprawdziły się ze wspomnianymi radnymi, sprawdzają się także w innych przypadkach kupowania

popularności. Liczne przykłady pokazują na brak jakiejkolwiek otwartości samorządów na zewnętrzne inicjatywy i pozytywnej reakcji na krytykę. W tej sytuacji dążenie lokalnych społeczności do emancypacji i podmiotowości znajduje wyraz w organizacji lokalnych referendów, zmierzających do odwołania organów samorządowych. Analiza kancelarii Prezydenta RP wskazuje, że w kadencji 2010-2014 najczęstszymi przyczynami referendów samorządowych był brak współpracy między burmistrzem a radą miasta i nieudolna polityka inwestycyjna i kadrowa władz, a także likwidacja szkół, podejmowanie niekompetentnych i niegospodarnych decyzji, zadłużanie gmin, zła gospodarka funduszami unijnymi i oczywiście … nepotyzm. Tę wspaniałą listę przyczyn lokalnych referendów w sprawie odwołania władz samorządowych zamyka nadinterpretacja i naruszania prawa, brak konsultacji społecznych, oraz skandale obyczajowe z udziałem samych władz samorządowych.

Nie tylko referendum Nie tylko wielka liczba podejmowanych lokalnie prób szybszych niż w wyborach zmian władz, lecz także działalność lokalnych stowarzyszeń i mnogość ich inicjatyw wskazują na większe zainteresowanie tym, co dzieje się w najbliższym otoczeniu. Małe ojczyzny stają się bliższe coraz większej grupie osób, które chcą być wspólnotą nie tylko z mocy ustawy, ale i faktycznie. Czy suweren musi jednak za każdym razem sięgać po referendum, by skłonić swoich wybrańców do respektowania tylko jego praw? Dlaczego ciężar egzekwowania przepisów i troska o praworządność ma spoczywać na obywatelach, którzy na domiar złego nie uzyskują wsparcia ze strony powołanych do tego, publicznych instytucji? Aktywiści doradzają sobie nawzajem, jak zadziałać skutecznie ( jako absolutnie niezawodny wymieniany jest kontakt z Kancelarią Prezes Rady Ministrów). Jednak czy interwencja rządu jest konieczna, by urzędnik z okolic Opola zrozumiał na przykład, że z decyzją na samochodową stację diagnostyczną pod blokiem mieszkalnym coś jest nie tak? Może wystarczyłoby, by organ nadzoru i organ nadzoru prawnego po prostu robiły to, co trzeba! K

Skandaliczny proces byłego posła z Wielkopolski

J

uż blisko 16 lat trwa skandaliczny proces byłego posła z Kalisza Witolda Tomczaka oskarżonego    o uszkodzenie pseudorzeźby włoskiego artysty Maurizia Cattelana przedstawiającej Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. „Przestępstwo” popełnione przez Witolda Tomczaka miało miejsce w roku 2000. W trakcie tego zdarzenia w galerii Zachęta w Warszawie poseł usunął z instalacji „La Nona Ora” („Dziewiąta godzina”) fragment symbolizujący meteoryt przygniatający postać papieża. Został oskarżony o zniszczenie „rzeźby”, choć nie przeszkodziło to jej autorowi sprzedać ją kilka lat później za sumę kilkuset tysięcy dolarów. Podczas ostatniej rozprawy prokurator stwierdził, że sprawa może się toczyć jeszcze nawet 5 lat. Rozprawa toczy się mimo, iż p. Tomczak nie może teraz korzystać z prawa do obrony – jego adwokat, mec. Janusz Wojciechowski objął stanowisko w Europejskim

Trybunale Obrachunkowym i musiał zawiesić działalność swojej kancelarii prawniczej, o czym powiadomił sąd. Witold Tomczak wystąpił w związku z tym o odroczenie procesu do czasu znalezienia przez niego nowego obrońcy, jednak sąd nie uwzględnił tego wniosku i kontynuował proces. Sąd nie zgodził się także na filmowanie rozprawy przez kamery Telewizji Trwam. – Broniłem dobrego imienia Ojca Świętego, broniłem dobrego imienia Polski

i Polaków i nie rozumiem dlaczego oskarża się mnie o zniszczenie czegoś, co nas kompromitowało – mówi dziś Witold Tomczak. – Po 16 latach od wydarzenia, od znieważenia Ojca Świętego, od znieważenia wszystkich Polaków i katolików, jakie miało miejsce w 2000 roku w Galerii Narodowej Zachęta, utrzymywanej z publicznych środków, zamiast ścigać bluźnierców, wszelkiej maści profanatorów, ściga się obrońcę, jakim wtedy byłem jako poseł RP – dodaje Witold Tomczak w wypowiedzi dla Radia Maryja. Kolejne rozprawy odbędą się w dniach 13 i 20 maja w Sądzie Rejonowym w Warszawie. (red) K


kurier WNET

19

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

500 powodów do radości

Uczyć się na błędach i sukcesach innych Michał Bąkowski

Natalia Hajdasz studentka

1

kwietnia 2016r. w Polsce ruszył program “500+”, oznaczający, że każda polska rodzina z dwójką lub więcej dzieci poniżej 18 roku życia może się ubiegać o miesięczne świadczenie w wysokości 500 zł na drugie i kolejne dziecko. Plusów programu jest wiele, dla mnie jego największym atutem jest dostrzeżenie i wynagrodzenie rodzin wielodzietnych. Przeglądając informacje na ten temat nie sposób było zignorować tytuły krzyczące o rekordach wysokości świadczenia na jedną rodzinę. Każda taka informacja bardzo mnie cieszy. W tych rankingach „kto więcej” aktualnie wygrywa wielodzietna rodzina z Przeciszowa koło Oświęcimia, wychowująca – uwaga! – piętnaścioro dzieci. Dwunastka jest uprawniona do otrzymania świadczenia, stąd wynika, że rodzina będzie otrzymywać w najbliższym czasie 6 000 zł miesięcznie. Dosadnie podsumował to jeden z portali internetowych : „Nowy rekord 500+. Dostaną fortunę od PIS”. Fortunę? Na tyle osób? Ale na pewno dzięki temu świadczeniu ich życie zmieni się na lepsze. Gdy patrzę na te liczby, zawsze przypomina mi się projekt charytatywny, w którym brałam udział. Tu pomoc była przyznawana wszystkim potrzebującym, ale żeby spełnić wymogi formalne trzeba było zakwalifikować w jakiś sposób daną rodzinę, czy osobę samotną.

Próbowaliśmy w ten sposób jako wolontariusze ustalić przyczynę występowania biedy, można więc było wpisać “osoba starsza, samotna”, “choroba, długotrwale leczenie”, “samotny rodzic” i także “rodzina wielodzietna”. To ostatnie było kryterium odhaczanym bardzo często, a wszystkie przypadki do siebie podobne: rodzice, którzy byli bardzo skrępowani tym, że w ogóle potrzebują pomocy, bo przecież byli i zdrowi, i szczęśliwi, i pracowali, i opiekowali się swoimi dziećmi. „Zawinili” tylko tym, że u nich w domu do stołu w niedzielny poranek siadało tych członków rodziny więcej niż w innych domach.... Im pomoc należała się najrzadziej, przecież jakoś sobie radzili. Minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta Rafalska przytoczyła w jednym ze swoich wystąpień, iż aż 57% rodzin wielodzietnych w Polsce żyje w ubóstwie. Przez lata rodziny wielodzietne były traktowane niegodnie. Odmawiano im szacunku, który powinien przysługiwać każdemu. Zmuszano do szukania pomocy, proszenia o łaskę, wyrażania dozgonnej wdzięczności za każdy gest skierowany w ich stronę, czy było to parę złotych, czy nowy prysznic. Wszystkich potrzebujących boli to, że są często pozbawieni wyboru: że jak dostaną pralkę, to zawsze używaną (a przecież nie ma pieniędzy, żeby ją ciągle naprawiać), że przyszły ubrania dla dzieci, ale znowu są za duże lub za małe i nigdy

nie w tym kolorze. Program 500+ po raz pierwszy nie dyskryminuje rodzin wielodzietnych, po raz pierwszy to oni na tym zyskają najwięcej. Liczę na to, że jest to krok, który zmieni także ich postrzeganie w społeczeństwie, że skończą się nieprzyjemne komentarze i pełne pogardy spojrzenia, jakimi są zasypywani codziennie. A przecież rodzinom wielodzietnym, tak jak kobiecie, która nigdy nie założyła rodziny i kawalerowi po czterdziestce, należy się szacunek. Ich wybór o posiadaniu większej rodziny nie był pomyłką i nie powinni być za to karani. 500+ powoduje, że będą mieli wreszcie szansę na samodzielne rozporządzanie swoim majątkiem, majątkiem wreszcie pozwalającym na choć trochę godniejsze życie. To jest podstawowe prawo każdego człowieka. Nie rozumiem tylko, dlaczego program 500+ budzi tak wiele zazdrości. Zanim jednak zdążymy gorzko zapłakać nad tym, że nam, studentom, osobom bezdzietnym, rodzicom dzieci już pełnoletnich, rencistom i emerytom, matkom i ojcom jedynaków, nikt 500 zł miesięcznie nie daje pomyślmy o tym, że nie warto zazdrościć małej Zosi i Ani, Antkowi i Kubie tego, że może po raz pierwszy w życiu będą mieli nowe adidasy i nowy plecak do szkoły, że może pojadą na wakacje, albo tata w wakacje zamontuje im w ogrodzie tak długo wyczekiwaną huśtawkę. Dla nich to w końcu cały świat. K

Z

amachy terrorystyczne w Europie i spór wokół nowelizacji ustawy dotyczącej tzw. aborcji w mojej ocenie to wydarzenia, które powinny zaowocować nową polityką PiS. Obecna sytuacja wymaga bowiem, aby obóz rządzący czasami zachowywał się bardzo liberalnie, a innym razem stawał na mocno przeciwległym biegunie politycznym. Jaka była przyczyna zamachów w Paryżu i Brukseli? Co spowodowało zajścia w Kolonii i w Calais? Żeby odpowiedzieć na to pytanie nie wystarczy cofnąć się o 5 czy nawet 10 lat. Musimy powrócić do wydarzeń, które rozegrały się ponad 50 lat temu. Mam na myśli wybuch rewolucji seksualnej w latach 60. To było zdarzenie które zachwiało dotychczasowym światem i jego wartościami. To właśnie wtedy na zachodzie Europy zaczęły powstawać sex shopy, kluby erotyczne, do głosu doszli homoseksualiści. Od tego czasu stopniowo poszerzano w „postępowych” krajach prawa homoseksualistów, legalizowano prostytucję, pornografię, aborcję i eutanazję na życzenie. Wszystkie te zmiany wprowadzano przy olbrzymim wsparciu sfery politycznej, biznesowej, artystycznej oraz mediów. Celem tego zmasowanego ataku było przede wszystkim młode pokolenie. Efekt tych zmian jest taki, iż społeczeństwa europejskie np. francuskie, holenderskie mają dziś problem

ze swoją tożsamością, nie odwołują się do wartości chrześcijańskich, dzięki którym Europa wzrastała i które sprawiały, że przez pewien czas centrum ziemskiego świata znajdowało się na Starym Kontynencie. Dzięki ograniczeniu zdolności właściwego postrzegania rzeczywistości większość Europejczyków stało się szarą masą podatną na manipulację złych sił. Bez większych problemów udało się więc wprowadzić w granice Wspólnoty kulturę muzułmańską, będącą w zdecydowanej opozycji do świata europejskiego. Jeśli po zamachach w Paryżu doszło do kolejnych w Brukseli, a po nich nie mamy do czynienia z masowymi protestami to znaczy, że moja teoria jest słuszna. Tylko zdecydowane stanowisko w tej kwestii pomoże nam stawić czoła najazdowi sił zła. Dlatego apeluję do polityków PiS-u, aby zdecydowali się na krok w kierunku konserwatyzmu i chociażby zlikwidowali prawo do tzw. aborcji czyli legalnego zabijania nienarodzonych dzieci. Przecież środowiska lewicowe po ewentualnym sukcesie pójdą dalej w swoich roszczeniach, a to może doprowadzić do tragedii. Z drugiej strony moim zdaniem obecny polski rząd powinien zliberalizować niektóre zapisy prawne jak np. dostęp do broni palnej. Nie trzeba być wielkim fachowcem w sprawach bezpieczeństwa narodowego

i wojskowości, aby domyślić się, że odbudowa naszego potencjału obronnego zajmie co najmniej kilka lat. Niewykluczone np. że terroryści będą starali się przenikać do Polski, albo że któreś z mocarstw nas nie zaatakuje. Nawet teraz niejednokrotnie przecież sama świadomość posiadania broni w domu przez potencjalną ofiarę działałaby profilaktycznie na przestępcę chroniąc przez to właściciela broni przed sprawcami napadów, których przecież w Polsce nie brakuje. Pomiędzy obywatelem a państwem zachodzi bowiem relacja, w myśl której w zamian za bezpieczeństwo obywatel rezygnuje trochę ze swojej wolności i zobowiązuje się podporządkować prawom narzuconym przez wybraną władzę. Jeśli więc państwo nie potrafi zagwarantować bezpieczeństwa obywatelowi, nie powinno również odmawiać mu prawa do samoobrony. Nie chodzi mi oczywiście o niekontrolowany dostęp do broni dla każdego, ale o racjonalne poszerzenie możliwości uzyskania pozwolenia. Jedynie w kwestiach gospodarczych PiS nie może być kameleonem. Powinien bowiem być konsekwentnie konserwatywny – wspierać polskich przedsiębiorców i równocześnie zachowywać się jak liberał, pozwalając swobodnie działać podmiotom, znosząc podatki i ograniczając biurokrację do rozsądnych rozmiarów. K

Przemówienie prezydenta wygłoszone w czasie poznańskiego posiedzenia Zgromadzenia Narodowego podczas 1050 rocznicy obchodów chrztu Polski zasługuje na najwyższą ocenę. Nikt inny, tak jak prezydent, nie wskazał dobitniej i czytelniej w czasie tych niezapomnianych dni na polskie znamiona christianitas.

O

czywiście, padało w tych dniach w przemówieniach kościelnych i politycznych, w komentarzach medialnych wiele słów na temat tożsamości i korzeni, na temat polskości i chrześcijaństwa, ale – trzeba przyznać, że mało było konkretyzacji i egzemplifikacji. Dokonał tego prezydent Andrzej Duda, odwołując się do osoby i etosu św. Wojciecha „krzewiącego wiarę nie mieczem, a słowem”, do stanowionych w Polsce, w Warszawie aktów prawnych gwarantujących powszechną tolerancję religijną (konfederacja warszawska). Prezydent wskazał na zdolność swoistego nie tylko instynktu samozachowawczego, ale zdolność przemyślanej, roztropnej obrony przed złem w postaci inwazji tureckiego islamu czy sowieckiego komunizmu. Andrzej Duda w ramach christianitas umieścił też myśl rewolucyjną Mikołaja Kopernika, która była swoistym ukoronowaniem europejskich ścieżek pytań o arche – przyczynę zdarzeń i rzeczywistości oraz chrześcijańskiej koncepcji Boga osobowego, która umożliwiła przejście od fatalistycznych mitów do logicznej nauki. Nie zabrakło zwrócenia uwagi na etos godności kobiety czytelny szczególnie w przestrzeni polskiej mariologii, czy też na dzieło unii brzeskiej, pozostającej niezwykłym wkładem w dzieło jedności chrześcijan, a może szerzej w dzieło pojednania społecznego i kulturowego. W słowach naszego Prezydenta znalazły swoje miejsce także dwa szczególne miasta – obszary realizacji wartości christianitas w naszej historii: „To Kraków – miasto św. biskupa Stanisława ze Szczepanowa, mężnego głosiciela moralnych powinności władz publicznych, miasto Akademii Krakowskiej i księdza Pawła Włodkowica – jednego z najwybitniejszych teoretyków tolerancji religijnej. To Kraków Karola Wojtyły – świętego papieża Jana Pawła II, który w całym znaczeniu tego wyrażenia wprowadził Kościół w drugie tysiąclecie. To Poznań – stolica biskupia Wawrzyńca Goślickiego, XVI-wiecznego autora oryginalnych koncepcji ustrojowych, którymi inspirowali się twórcy amerykańskiej Konstytucji oraz wielu innych przeciwników monarszej samowoli”. Spośród wielu znaków i postaci, które pozostają nośnikami katolicyzmu w Polsce warto zauważyć te dwie postacie z Krakowa i Poznania – Pawła Włodkowica i Wawrzyńca Goślickiego.

Prawda o christianitas w Polsce Prezydent o Polsce ochrzczonej Paweł Bortkiewicz TChr Dzieło Włodkowica i Goślickiego Pragnąc zrozumieć znaczenie i istotę dzieła Pawła Włodkowica, trzeba koniecznie sięgnąć do kontekstu historycznego. Jego zasadniczy obszar wyznacza krytyczna ocena – ze strony zachodniej Europy, w tym także papiestwa, tego, co dokonało się pod Grunwaldem w starciu Zakonu Krzyżackiego w wojskami Jagiełły. Celowo tak właśnie opisuję starcie pod Grunwaldem, gdyż nie można zamknąć go w uproszczonej opozycji walki Niemców z Polakami. W bitwie pod Grunwaldem po stronie krzyżackiej brali udział nie tylko Niemcy, lecz także rycerze z wielu krajów zach. Europy. W tej samej bitwie grunwaldzkiej przeciw Krzyżakom oprócz katolickich wojsk polskich i litewskich, przeciw Zakonowi walczyli także pogańscy Tatarzy i Żmudzini, schizmatyccy Rusini oraz czescy husyci. Na Soborze w Konstancji wielu dostojników z różnych krajów europejskich, komentując niedawną wojnę, uważało Polskę za agresora. W dodatku był to agresor, który sprzymierzył się z poganami i heretykami przeciw prawowiernemu katolickiemu zakonowi. Syntetycznym i wyrazistym przejawem tych poglądów stał się paszkwil Jana Falkenberga, w którym autor z nienawiścią i pogardą przedstawiał króla Władysława Jagiełłę. Zarówno sam król, jak i Polacy byli w nim przedstawieni jako dzicy choć zarazem ukryci poganie, zasługujący na wytępienie. O sile perswazji tego propagandystycznego dziełka świadczył choćby fakt, że jeden z najwybitniejszych filozofów XV w. – Piotr z Ailly, wystąpił do rycerzy Flandrii i Francji z apelem o zorganizowanie krucjaty przeciwko Polsce. Krucjata miała być podjęta w obronie zagrożonych Krzyżaków. Celem wysiłków polskiej delegacji (skądinąd znakomitej) na Soborze miało stać się obalenie tej nieprzychylnej opinii. Ale zarazem także udowodnienie, że faktycznie działanie Polski było prawowite i sprawiedliwe. Natomiast niesprawiedliwym agresorem, łamiącym

pomoc wojsk niekatolickich, broniąc nie tylko swego bytu, ale fundamentalnych zasad porządku naturalnego. W tym kontekście Paweł Włodkowic sformułował też – i to w sposób prekursorski – doktrynę praw narodów do samostanowienia.

Ustawodawcy i urzędnicy

Te dwie postacie, z Krakowa Pawła Włodkowica i z Poznania – Wawrzyńca Goślickiego, przywołane przez Pana Prezydenta w aktualnym kontekście polskiej sceny politycznej mogą wskazywać na niezbywalne priorytety w walce o dobre imię Polski na arenie Unii Europejskiej i szerzej –zachodniej demokracji. prawa – zarówno boskie i ludzkie – był faktycznie zakon krzyżacki. Paweł Włodkowic, wspierany swoista grupą współpracowników i ekspertów na czele ze Stanisławem ze Skalmierza, wykazał, że faktycznie mnie tylko konkretne działania Zakonu, ale cała doktryna krzyżacka była sprzeczna z prawem naturalnym, którego

wyrazem może być w tym przypadku złota reguła: „Traktuj innych tak, jak chciałbyś, aby inni traktowali ciebie”. Ta doktryna była też sprzeczna z Ewangelią i jej przykazaniem miłości do każdego człowieka. W sytuacji takiego niesprawiedliwego, bezprawnego zagrożenia, Polska, przeciwstawiając się tej agresji, miała prawo sięgnąć po

Jednak warto w kontekście całego sporu zwrócić uwagę na jeden element końcowy batalii. Zwycięzcy – strona polska – sformułowali żądanie, by sobór potępił Satyrę Falkenberga jako pismo heretyckie, paląc ją wraz z autorem. Żądanie to nie zostało uwzględnione przez papieża, a wtedy Paweł Włodkowic wszedł niejako w toczący się spór dotyczący relacji papieża i soboru. Odwołał się zatem do decyzji kolejnego soboru powszechnego, a po tej interpelacji Komisja do Spraw Wiary potępiła 11 zdań zawartych w Satyrze jako oszczercze i fałszywe. Falkenberg został aresztowany, a następnie mocą decyzji kapituły generalnej dominikanów w Strasburgu skazany w 1417 na dożywotnie więzienie (carcere perpetuo). Wyrok został zatwierdzony na konsystorzu w 1424 r. przez papieża Marcina V. Jednak natychmiast, gdy tylko wrogi Polsce dominikanin odwołał swoje oszczerstwa – otrzymał przebaczenie króla Władysława Jagiełły i już w 1424 odzyskał wolność. Wawrzyniec Goślicki nie uczestniczył w tak wyczerpującym zewnętrznym sporze o relację Polski i Zachodu. Ale przedmiotem jego refleksji stały się sprawy wewnętrzne, będące w jego epoce przedmiotem niemniej gorących sporów. Ich centrum stanowiło zagadnienie relacji władza – prawo. Zgodnie z tradycją myśli politycznoprawnej, Wawrzyniec Goślicki, domaga się, aby ustawodawcy i urzędnicy podlegali prawu i w swych działaniach zachowywali przepisy prawa. Ustawodawcy winni to czynić jako twórcy prawa, zaś ci drudzy jako sprawujący nad nim pieczę.

Znamienne było to, że w swoich analizach z zakresu filozofii politycznej, Goślicki oceniał ustrój polityczny kierując się nie tyle pragmatyzmem, co aksjologią. Zatem państwo doskonałe, to takie, w którym realizują się cnoty kardynalne, i które zmierza do uczynienia obywateli sprawiedliwymi. Żeby takie państwo mogło funkcjonować, i na dodatek – tak właśnie funkcjonować, potrzebne są stosowne urzędy, prawa i nauka o państwie, ale także stosowny ustrój, to znaczy taki, w którym harmonijnie działają król, senat i naród. Szczególną rolę przyznawał Goślicki senatorom, kreśląc wzorzec osobowy doskonałego senatora. Senatorami winni zatem być obywatele wyróżniający się mądrością, roztropnością i szlachetnością, gruntowną wiedzą na temat ekonomii, polityki i etyki, znajomością państwa, poddanych, praw i obyczajów, ale także wiedzą z zakresu wychowania młodzieży, zwłaszcza skupiający uwagę na wychowywaniu do miłości Ojczyzny oraz Boga i religii.

A Polska dzisiaj… Przywołanie dwie postacie – dwa wzorce osobowe etosu myślenia i działania politycznego wymagają uwagi. Można na nie patrzeć jako na przykład syntezy tego, co jest przejawem polskiej racji stanu (albo lepiej – dobra wspólnego Rzeczpospolitej), tradycji kultury zachodniej, sięgającej także antyku helleńskiego i rzymskiego (na przykład odwołanie do tradycji prawa naturalnego czy wzorców podziału władzy niezbędnych dla demokracji), ale także – elementów rdzennie chrześcijańskich (jak miłosierdzie ponad sprawiedliwością okazane skazanemu legalnie i okazującemu skruchę Falkenbergowi czy dowartościowanie etyki i patriotyzmu w służbie politycznej). Warto jednak także, jak sądzę, zwrócić uwagę na to, że te dwie postacie, przywołane przez Pana Prezydenta w aktualnym kontekście polskiej sceny politycznej mogą wskazywać na niezbywalne priorytety w walce o dobre imię Polski na arenie Unii Europejskiej i szerzej –zachodniej demokracji, jak i w walce o autentyczne państwo prawa w wewnętrznych sporach kreowanych niejednokrotnie przez ludzi nie mających pojęcia o treści i znaczeniu używanych przez nich słów. Rzeczą znamienną jest to, że to właśnie owi ludzie poczuli się najbardziej zawiedzeni przemówieniem Andrzeja Dudy. Cóż, za duży wiatr na ich wełnę, albo proście – za trudne sprawy na ograniczone umysły… K


kurier WNET

20

W·i·e·l·k·o·p·o·l·s·k·a

Moja demokracja lepsza od waszej

Masówka na dobry humor Henryk Krzyżanowski

Sławomir Kmiecik

U

lubionym zajęciem salonowych lewicowców jest publiczne potępianie żuli lub tych, których salon aktualnie za takich uznaje. Korzyść z żula jest taka, że dopiero na jego tle własna szlachetność salonowca objawia się w pełnym blasku. Dlatego nie dziwmy się osobliwemu wystąpieniu pani Hanny Gronkiewicz-Waltz, która na obchodach rocznicy powstania w Getcie ni stąd ni zowąd zaczęła wyliczać incydenty rasistowskie, które miały ostatnio wydarzyć się w różnych miejscach Polski. Pani prezydent Warszawy posunęła się zresztą dalej, insynuując „milczącą zgodę [władz] na takie zachowanie”, oraz domagając się wyrażenia przez rządzących „głośnego, a nie cichego sprzeciwu”. To ostatnie jest ogranym chwytem lewicowców – ogłosić masówkę w jakiejś słusznej sprawie, a następnie sprawdzać listę obecności i pokrzykiwać na nieobecnych czy spóźnialskich. Całkiem sporą masówkę w skali globalnej organizuje od blisko roku

AJC – jedna z trzech najważniejszych organizacji amerykańskich Żydów, do której statutowych celów należy wspieranie Izraela, zwalczanie Iranu oraz walka z antysemityzmem. Akcja dotyczy prezydentów miast i burmistrzów i polega na podpisywaniu przez nich przystąpienia do inicjatywy „Burmistrzowie zjednoczeni przeciw antysemityzmowi”. W USA wpisało się już ponad 300 miast, w Europie ponad 90. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo rozumiem, po co AJC urządza tę operację. Pozorny sukces gwarantuje sama jej formuła – trudno wyobrazić sobie burmistrza, który akcesu odmówi. Ale jaka jest realna korzyść z ustawionych karnie na zbiórce polityków? Czy z faktu, że ponad połowa europejskich miast na liście „zjednoczonych” to miasta niemieckie wynika, że to właśnie za Odrą Żydzi mogą dziś czuć się najbezpieczniej w Europie? No, wolne żarty. Druga pod względem liczebności jest Francja, z której, jak słychać,

coraz więcej Żydów emigruje do Izraela lub choćby do Anglii. W Polsce deklarację podpisali jak dotąd prezydenci Warszawy i Wrocławia. A przed kilku dniami także niestrudzony wychowawca Poznaniaków, Jacek Jaśkowiak. Myślę, że zademonstrowanie swojej postępowej wrażliwości sprawia panu Jaśkowiakowi sporą satysfakcję. Podobnie jak osobiste zamalowywanie jakiegoś antysemickiego napisu wyszperanego przez miejskich strażników. Za to napisy, które szczelnie pokrywają fasadę kamienicy na Ratajczaka, dokładnie naprzeciwko okazałego gmachu Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, mogą tam sobie zostać. One, sądzi zapewne pan prezydent, nikogo nie demoralizują. Czy jednak na pewno? Kiedy prezydent zajmuje się polityką zamiast dbać o schludność miasta, zaniedbuje tym samym swoje podstawowe obowiązki. A to demoralizuje bardziej niż napis nabazgrany na murze przez jakiegoś żula. K

P

o ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych umieściłem na Twitterze wpis, który zrobił wręcz furorę i miał mnóstwo udostępnień, choć zawierał pewną paradoksalną oczywistość. Napisałem mianowicie z ironią, że demokracja w Polsce jest tylko wtedy, gdy Platforma Obywatelska ma w rękach prezydenta RP, Sejm, Senat, rząd, TK, NIK, IPN, NBP, KRRiT, TVP, agencje rządowe i spółki skarbu państwa oraz wszystkie inne, ważne instytucje publiczne. Wtedy panuje w kraju przykładny pluralizm i wzorcowa praworządność, a wybory są świętem demokracji. Te ostatnie nagle stają się jednak skandaliczną uzurpacją i mamy do czynienia z haniebnym zamachem na demokrację, kiedy wybory wygrywa inne ugrupowanie i przejmuje we władanie choćby tylko część z wyżej wymienionych instytucji. O, wówczas dochodzi do bezczelnego zawłaszczania państwa oraz łamania

demokratycznych standardów i trzeba tę nową władzę zwalczać wszystkimi siłami, nie wyłączając donosów na własny kraj do organizacji międzynarodowych. Polska opinia publiczna przez osiem lat poddawana była tak natarczywej i totalnej obróbce propagandowej, że bardzo wielu ludzi uwierzyło w słuszność takiego fałszywego porządku rzeczy i takiej niedorzecznej narracji. Co więcej, ciągle nie potrafią oni dostrzec absurdu narzuconego im rozumowania, czy raczej mantrowania „jedynej prawdy”. Wykrzykując frazesy o rzekomej obronie demokracji, domagają się w istocie jej zanegowania i podeptania, czyli siłowego odebrania władzy partii, która uczciwie i z wielką przewagą wygrała wybory, przez co pierwsza w historii III RP może rządzić samodzielnie. Idę o zakład, że gdyby KOD rzucił hasło wtargnięcia do siedzib prezydenta i premiera w celu

wywleczenia stamtąd „PiS-owskich uzurpatorów”, to cała rzesza zaczadzonych ideologią tego „spontanicznego” ruchu uznałaby taką akcję za czyn w pełni uzasadniony, praworządny i zgodny z logiką demokracji. Przesadzam? Ani trochę. Wystarczyło, że na spędzie KOD w Poznaniu tutejsza radna lewicy pozwoliła sobie na delikatną krytykę metod i skutków rządów PO w sferze społecznej. Od razu spotkała się z gniewnymi pomrukami i została uciszona. Tak właśnie „obrońcy demokracji” bronią miedzy sobą swobód obywatelskich i wolności słowa. Strach pomyśleć, jak by to wyglądało w ich wykonaniu, gdyby rządzili Polską. A właściwie wiadomo… Walczyliby o wolności i prawa człowieka do ostatniego stołka. I dopiero po jego przejęciu ogłosiliby prawdziwy triumf demokracji. Tej swojej oczywiście, bo w ich pojęciu tylko ona może istnieć. K

Vinctis non victis (pokonanym niezwyciężonym) – słowa te, umieszczone nad ołtarzem w kaplicy katyńskiej w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie, wyrażają w pełni uczucia, jakie ogarniają każdego z nas Polaków na wspomnienie o ludobójstwie, jakiego dopuścili się w stosunku do polskich obywateli, większości żołnierzy Wojska Polskiego, komunistyczni kaci, funkcjonariusze państwa – jednego z agresorów na niepodległość II Rzeczpospolitej we wrześniu 1939 roku.

Z wielkopolskiej ziemi ku sowieckiemu przeznaczeniu Krzysztof Żabierek

B

ohaterów było wielu. Dziś chcę przypomnieć tych z małej wielkopolskiej gminy Wierzbinek. A konkretnie jednego, wybitnego człowieka. Jego losy to dowód na to, że także mieszkańcy Wierzbinka, którzy w obronie Ojczyzny przelewali krew w podniebnych walkach nad Europą przez Monte Cassino, po heroiczną obronę Warszawy w czasie Powstania w 1944 roku, złożyli daninę krwi swojego żołnierza również w bezimiennych dołach Charkowa. Na terenie gminy Wierzbinek, leżącej w północno-wschodniej części województwa Wielkopolskiego, w obrębie powiatu konińskiego, do dziś zachowały się materialne ślady II wojny światowej. Jednym z najbardziej rozpoznawalnych przykładów są bez wątpienia schrony, wchodzące w skład umocnień Skulsk- Ślesin. Jednak najtrwalszym zachowanym śladem tamtego okresu jest pamięć o synach i córkach ziemi Wierzbińskiej, którzy nie wahali się poświęcać swojego życia w imię walki o suwerenną i wolną Polskę. Wśród lokalnych bohaterów bardzo ważne miejsce zajmuje właśnie Emil Penno (1900-1940). Był on synem Henryka i Marianny z domu Libich, dziedziców Ziemięcina. Urodził się 19 września 1900 roku, w Sumiszewie. W okresie I wojny światowej był członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej, w jej szeregi wstąpił 12 listopada 1918 roku, i brał udział w wyzwalaniu Włocławka z garnizonu niemieckiego. W styczniu 1919 roku wstąpił do IV szwadronu IV pułku Ułanów Wielkopolskich, który został potem przemianowany na IV pułk Ułanów Nadwiślanskich. Emil Penno otrzymał odznaczenie „Krzyż za Wilno”.

W

1920 roku w wojnie polsko- bolszewickiej walczył w rejonach obecnej Białorusi. Jego pułk osłaniał polską piechotę, wycofującą sie przed sowiecką kawalerią Gaj-Chana w wojnie w 1920 r. Po wojnie bolszewickiej przeszedł do rezerwy i został awansowany na podporucznika. Po śmierci rodziców musiał zająć sie majątkiem rodzinnym w Ziemięcinie. Pracował jako administrator majątku Ciemniewskich w Świątkowicach. 24. sierpnia 1939 roku został powołany do wojska, do szwadronu Krakusów, do kawalerii dywizyjnej X dywizji piechoty Armii Łódź. Od 1 września dywizja była atakowana przez prawie całą 8 Armię, wspieraną przez niemieckie lotnictwo i broń pancerną. Emil Penno walczył, m.in. pod Sieradzem.

Drezdeński szafot

C

elem niniejszej publikacji jest z jednej strony ukazanie funkcjonującego w czasie okupacji systemu prawnego III Rzeszy oraz działalności niemieckiego sądownictwa na terenie Kraju warty, z drugiej zaś – przywrócenie pamięci o żołnierzach i organizacjach prowadzących antyhitlerowską działalność podziemną. Tytuł książki nawiązuje do kompleksu sądowo-więziennego znajdującego się przy placu Monachijskim w Dreźnie, w którym w latach 1942-1944 wykonano na podstawie niemieckich wyroków Wyższego Sądu Krajowego w Poznaniu 84 wyroki śmierci – przez zgilotynowanie – na członkach polskiej konspiracji niepodległościowej.

P o z na ń sk i K lu b Gazety Polskiej im. generała pilota Andrzeja Błasika MAJ 2015

5.05.2016 Spotkanie klubowe. Prelekcja Jana Martiniego „Trochę wiadomości na temat przywódców opozycji”. 10.05.2016 Miesięcznica Tragedii Smoleńskiej. godz. 17:00 uroczysta Msza św. za Ojczyznę oraz w intencji ofiar Katastrofy Smoleńskiej w kościele p.w. Najświętszego Zbawiciela, ul. Fredry 11. Po Mszy św. przemarsz pod Pomnik Ofiar Katynia i Sybiru, gdzie odbędzie się modlitwa za ofiary Katastrofy oraz odczytany będzie Apel Klubów Gazety Polskiej. 12.05.2016

Dostał sie do niewoli sowieckiej na Lubelszczyźnie. Następnie był więziony w Starobielsku. Decyzją najwyższych władz Związku Sowieckiego z dnia 5. marca 1940 roku, podporucznik Emil Penno został zamordowany w Charkowie, w kazamatach NKWD strzałem w tył głowy. Po śmierci ciała polskich oficerów w tym Emila Penno, zostały przewiezione do Czarnego Lasu pod Charkowem i tam pochowane. I choć pamięć o ofiarach ludobójstwa sowieckiego była zakłamywana w okresie PRL-owskiej propagandy, udało się zachować prawdziwy obraz tamtych wydarzeń i dziś, po ponad siedemdziesięciu latach, ta tragiczna karta z historii Polski znajduje swoje należne miejsce w pamięci współczesnych. Pamięć pomordowanych, w tym i Emila Penno została utrwalona, m.in. imienną tabliczką, znajdującą się w kaplicy katyńskiej Katedry Polowej Wojska Polskiego w Warszawie.

„Historia polskiego hymnu i znanych pieśni patriotycznych”. Wykład prowadzą Ewa Ciosek i Wiesław Bednarek

W

roku 2010 miało miejsce posadzenie dębu pamięci w gminie Lututowie. Emil Penno pochodził z bardzo patriotycznej rodziny, jeden z jego braci Karol- zginął za działalność niepodległościową w obozie Gross Rosen ( miał numer obozowy 29861), a drugi Paweł Penno podporucznik rezerwy walczący w 14 pułku piechoty w czasie wojny obronnej w 1939 r. dostał się do niewoli niemieckiej i spędził cały okres wojny w oflagu VII A w Mur­­nau. Kol­ejny brat, Jan, za swoją działalność niepodległościową był ścigany listami gończymi przez gestapo. Fryderyk po ucieczce z niewoli sowieckiej okres wojny spędził we Lwowie, działając tam w konspiracji. Warto przypominać postaci takich lokalnych bohaterów i wspierać inicjatywy podejmowane w celu przywracania ich pamięci bo to piękny wzór do naśladowania i poświęcenia dla współczesnych Polaków. K

19.05.2016

Rafał Sierchuła (ur. 1968) – historyk, dr nauk humanistycznych, współautor, redaktor i współredaktor publikacji dotyczących historii obozu narodowego w tym m.in. Brygada Świętokrzyska NSZ (1994), Narodowcy. Myśl polityczna i społeczna obozu narodowego w Polsce w latach 194447 (2001), Obóz narodowy w obliczu dwóch totalitaryzmów (2010); „Wierni do końca”. Studia i materiały źródłowe o „Poznańskiej Piątce” Męczenników II wojny światowej (2012; 2014); Historia człowieka myślącego. Lech Karol Neyman (1908-1948). Biografia polityczna (2013). K

Imieniny Klubu. W tym dniu będziemy obchodzić rocznicę przyjęcia przez Klub imienia gen. pil. Andrzeja Błasika . Z tej okazji organizujemy wyjazd na piknik do pięknej, wiejskiej posiadłości naszej klubowej koleżanki, do Dąbrowy. Zapisy na spotkaniach oraz pod nr tel. 601-540-148 26.05.2016 Boże Ciało. W tym dniu spotkania klubowego nie będzie.

Spotkania klubowe odbywają się w każdy czwartek o godz. 17.30 w salce przy kościele kks. Pallotynów. Z powodu remontu spotykamy się w salce nr 5 na 1. Piętrze. Zachecamy do śledzenia naszych stron internetowych www.pkgp.pl oraz na facebooku Poznański Klub Gazety Polskiej. S e r d e c z n i e

z a p r a s z a m y

!


b ‒ a

‒ r a ‒ r ‒ a b ‒

w ‒ i ‒ ę ś ‒

‒a

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

t

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

Maj · 2O16

w tym 8% VAT

nr 23

5 zł

GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A Im gorzej w górnictwie, tym lepiej dla liderów związków zawodowych i kolej- W n u m e r z e nych rządów, ale tragicznie dla Ślązaków i całego narodu. PiS miał ponad rok, a nawet 8 lat na opracowanie planu naprawczego i restrukturyzacji górnictwa „Nie będąc z marszu! Tak jednak się nie stało, pomimo przedwyborczych deklaracji pro- specjalistą…” (ii) Na przykładzie perypetii nie­ minentnych polityków, zajmujących dzisiaj kierownicze funkcje! pokornej habilitantki Herbert redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Przekręt na rynku czarnego złota Krzysztof Tytko

M

ija 95 rocznica wybuchu III Po­ wstania Śląskiego, dzięki któ­ remu znaczna część Górnego Śląska wróciła do Polski. W nocy z 2 na 3 maja 1921 r. pow­ s­tańcza Grupa Destrukcyjna „Wawel­ berga” wysadziła mosty kolejowe i dro­ gowe na dalekim zapleczu planowanej linii frontu. Niemcy nie mogli dosyłać posiłków. Powstańcy doszli do Odry, jak zamierzali, w ciągu kilku dni. Nieste­ ty, przez zdradę polityka został wycofa­ ny jeden z frontowych oddziałów i pod naporem niemieckim Ślązacy musieli się wycofać. Pułk Fojkisa został zdzie­ siątkowany. O rocznicy władze województwa zapomniały. Nie ma uroczystych ob­ chodów. Wprost przeciwnie, Sejmik Śląski jednogłośnie przyjął schlesier­ ską uchwałę. Ślązacy w wyborach nie poparli RAŚ, ale wybrani przez nich politycy nie przejmują się elektoratem. Nie wiem, co o tym sądzi prezes PiS Jarosław Kaczyń­ ski, choć powiedział na Śląsku prawdę, że „śląskość odcinająca się od polskości stanowi ukrytą opcję niemiecką”. Ciekawa jestem, czy i jakie konse­ kwencje poniosą regionalni politycy PiS za dobór kadr i podejmowane decyzje. Jak dotąd z PiS na Śląsku są usuwani przyzwoici ludzie, którym nie można zarzucić schlesierskich skłonności. Martwi mnie kadra polityczna na Śląsku. Wyborcy chcieli zmian, zaufali PiS, który głosił gruntowną zmianę funk­ cjonowania państwa, ratowanie polskiej własności, odbudowę przemysłu, po­ wrót sprawiedliwości i nadziei na nor­ malność. Oby się nie zawiedli! K

3

Armia Krajowa na Opolszczyźnie Wydarzenia, relacje świadków, nazwiska – wśród nich może znajomych lub krewnych. Oparta na szczegółowej kwe­ rendzie kolejna relacja Wojciecha Kempy z bogatych dzie­ jów wojennego ruchu oporu na Śląsku.

4

Dla nas Szekspir się nie starzeje

W

świetle obecnej sytuacji ekonomiczno-finansowej Kompanii Węglowej i proponowanego wniesienia przedsiębiorstwa KW w postaci 11 kopalń, 4 zakładów oraz centrali zarządu do Polskiej Grupy Górniczej sp. z o.o. zasadność podpisania porozumienia ze stroną społeczną była i jest jak najbardziej zrozumiała. Proces restrukturyzacji Kompani Węglowej trwa od co najmniej 3 lat, w których to spółka ponosiła coraz większe straty, by na końcu 2014 r. skonsumować całkowicie swoje kapitały własne, co z punktu widzenia prawa

Tyski marsz dla życia i rodziny

Każde życie jest bezcenne Czytaj na str. 2

upadłościowego jednoznacznie kwalifikowało ją już dawno do ogłoszenia bankructwa! „Szczególnie intensywna” sanacja KW prowadzona jest od 1 stycznia 2015 r. pod kierownictwem byłego pełnomocnika rządu (wcześniej PO, a teraz również PiS) ds. restrukturyzacji, pana Wojciecha Kowalczyka. Wtedy, jak obecnie, zostało podpisane porozumienie między stroną społeczną a rządem, które w jego imieniu podpisała pani premier Ewa Kopacz. 15 miesięcy temu tak konieczne porozumienie (do podpisania i natychmiastowego wdrożenia jego zapisów), ratujące 100 tys. miejsc pracy na Śląsku, przeciągnięto do dnia dzisiejszego, by teraz stwierdzić, że tamten dokument jest tylko bezużytecznym świstkiem papieru. Dziwi jedynie fakt, że negocjacje i przygotowanie porozumienia dotyczącego zgody związków zawodowych na kilka spraw (zawieszenie 14. pensji, zgoda na tworzenie kopalń zespolonych, odejście górników na urlopy górnicze, monitorowanie procesu restrukturyzacji Polskiej Grupy Górniczej) trwało tak długo, powodując dodatkowo setki milionów strat, które skwapliwie finansują wierzyciele. Od tamtego czasu do dzisiaj Kompania Węglowa wygenerowała dalsze prawie 2 miliardy strat, by związki mogły podpisać z nowym rządem podobne porozumienie, sygnowane w imieniu rządu tym razem przez ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego, i znowu dla ratowania 100 tys. miejsc pracy na Śląsku. Tyle czasu potrzebowano, by nowa spółka Polska Grupa Górnicza kosztem 2 miliardów strat wygenerowanych w KW mogła zyskać około 0,3 miliarda zł w wyniku rezygnacji górników z 14. pensji, która de facto powinna być wypłacana tylko i wyłącznie z wypracowanego przez spółkę zysku.

Czy trzeba stracić 2 mld złotych, żeby zyskać 300 milionów? Czy ktoś potrafi logicznie uzasadnić postępowanie właściciela i strony społecznej, którzy w tak trudnych, pełnych poświęceń i wzajemnych wyrzeczeń, długotrwałych negocjacjach podpisali dokument legitymizujący powstanie PGG, by ostatecznie w dniu pogrzebu odtrąbić wielki sukces? W świetle sytuacji ekonomiczno-finansowej KW oraz zakresu i tematyki

porozumienia – dla odpowiedzialnych gospodarzy jeden tydzień to wystarczająco dużo czasu na jego podpisanie, by móc resztę drogocennego czasu poświęcić na prawdziwą, a nie pozorną restrukturyzację. Parę lat temu w Mikołowie rozmawiałem w cztery oczy na tematy związane z górnictwem z Przewodniczącym Solidarności panem Dominikiem Kolorzem, który na koniec powiedział: „Im gorzej w górnictwie, tym lepiej dla nas”. Dziś liderzy związków zawodowych: „Solidarność”, „Sierpień 80”, „Górników w Polsce” i „Kadry”, po „sukcesach” związanych z KWK „Silesia” i KWK „Brzeszcze”, które są już pod kontrolą kapitału obcego, po raz kolejny tryumfują, bo tak jak wtedy pod płaszczykiem szczytnych intencji – rzekomego ratowania miejsc pracy – doprowadzili teraz do celu zasadniczego, jakim jest stworzenie warunków do

Twierdzę, że bez tworzenia nowych organizmów, co wiąże się z dodatkowymi dużymi kosztami i patem decyzyjnym, można za stosownymi uzgodnieniami pomiędzy poszczególnymi kopalniami wykorzystać wspólną infrastrukturę technologiczną i wspólne ciągi technologiczne dla osiągnięcia synergicznych korzyści. Wyrażenie zgody na dobrowolne odejście na urlopy górnicze ponad 3 tysięcy pracowników dołowych jest w świetle wykazanych przez audyt zawyżonych kosztów usług firm zewnętrznych i konieczności pilnego odtworzenia frontu eksploatacyjnego, niezbędnego do kontynuowania dalszego wydobycia węgla (jak wynika z biznesplanu opracowanego przez Zarząd KW na lata 2016–2018), skandalem powiązanym z niepojętą bezkarnością i cynizmem. Straty z tego tytułu wyniosłyby około 500 mln zł,

Rozmawiałem w cztery oczy na tematy związane z górnictwem z Przewodniczącym Solidarności panem Dominikiem Kolorzem, który na koniec powiedział: „Im gorzej w górnictwie, tym lepiej dla nas”. kolejnego przejęcia przez zagraniczne kapitały kontroli już nie nad pojedynczą kopalnią, lecz nad PGG sp. z o.o., liczącą 11 wyselekcjonowanych kopalń i 4 kluczowe zakłady. Cel „im gorzej w górnictwie, tym lepiej dla nas” urzeczywistnił się w końcu na oczekiwaną skalę. Jeszcze tylko przejęcie Katowickiego Holdingu Węglowego i Jaworznickiej Spółki Węglowej – i zadanie zostanie w pełni wykonane, a wtedy niezatapialni liderzy związkowi będą mogli po 25 latach „twórczej walki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku” odejść na zasłużony spokojny odpoczynek z odpowiednią emeryturą. Ewidentnym potwierdzeniem destrukcyjnej polityki kolejnego rządu i strony społecznej są 2 zapisy porozumienia, dotyczące kopalń zespolonych, czyli powrotu do zbankrutowanej wcześniej idei budowy megakopalni w KHW, tj. Kopalni „Staszic–Murcki– Wesoła–Wieczorek”, czy tworzonych w pośpiechu, a potem zarzucanych koncepcji nieefektywnych Centrów Wydobywczych. Takim samym fiaskiem zakończyła się konsolidacja kopalń „Sośnica–Makoszowy”.

czyli tyle, ile ma wynieść konwersja wierzytelności banku zagranicznego na udziały w nowej PGG. Następuje kolejne powielanie sprawdzonych w przeszłości działań, nie rokujące żadnych szans na rentowność Polskiej Grupy Górniczej w postaci kopalń zespolonych i górniczego pakietu socjalnego (urlopy górnicze pracowników dołowych zamiast powierzchniowych), co w wydaniu liderów związkowych i wicepremiera Janusza Steinhoffa w rządzie Jerzego Buzka w końcu lat 90. ubiegłego stulecia wyrządziło już wystarczająco wiele niepowetowanych szkód. Robi się dalej dokładnie to samo, co w całym okresie transformacji, czyli pod hasłami urentownienia górnictwa i ratowania miejsc pracy świadomie doprowadza się spółki górnicze do bankructwa celem przejęcia (za konwersję wierzytelności) kontroli nad nimi przez kapitały obce. Wszystko wskazuje na to, że tak się stanie, skoro kapitały własne KW są ujemne, a zobowiązania na dzień dzisiejszy wynoszą około 8,5 miliarda złotych i prawie cały majątek produktywny jest zabezpieczony Dokończenie na str. 2

„Wczytajcie się w materię dra­ matów Szekspira i znajdzie­ cie tam sposób na zrozumienie własnego cierpienia, nawet je­ śli to jest fizyczny ból”. Z profe­ sor Małgorzatą Grzegorzewską, szekspirologiem, rozmawia Antoni Opaliński.

10-11

Nie mam skrzydeł Wszystko, co miałem do roz­ winięcia, rozwinąłem. Nie mo­ gę narzekać, żeby cokolwiek złego stało się w moim życiu. Michał Lorenc ze szczerością opowiada Luizie Komorowskiej o swoim szczęściu życiowym i radości z tworzenia muzyki.

12

O „Historii Roja” Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie zerwanie z „pedagogi­ ką winy”, karmiącą pokolenie III RP. Jest to film o HONORZE. Krzysztof Tracki broni „Histo­ rii Roja” Jerzego Zalewskiego przed lewicową krytyką.

17

Śląskie echa reform Sejmu Wielkiego Zdzisław Janeczek prezentu­ je zabiegi polskich dyploma­ tów z otoczenia króla Stanisła­ wa Augusta Poniatowskiego na dworze króla Prus o popar­ cie dla reform Sejmu Wielkie­ go wobec zagrożenia ze stro­ ny Rosji.

18-19

ind. 298050

Jadwiga Chmielowska

Kopiec obnaża absurdy i nie­ prawidłowości w środowisku akademickim polskich utytu­ łowanych i „utytłanych” peda­ gogów, odziedziczone po cza­ sach PRL.


kurier WNET

2

K U R I E R · ś l ą s ki

Pod takim hasłem w maju przejdą ulicami polskich miast Marsze dla Życia i Rodziny. 5 czerwca (niedziela) 2016 roku po raz drugi w Tychach rodziny włączą się do tej ogólnopolskiej akcji, promującej życie od poczęcia do naturalnej śmierci.

Tyski Marsz dla Życia i Rodziny

Każde życie jest bezcenne Ewa Węglarz

W

Jubileuszowym Roku Miłosierdzia tyski marsz będzie miał swój finał w kościele pw. Miłosierdzia Bożego. Z tego względu trasa radosnego korowodu dzieci i ich rodziców będzie przebiegać od kościoła pw. św. Marii Magdaleny (ok. godz. 16.30) ulicami ks. Burschego, kard. Hlonda, gen. Andersa, a zakończy się przejściem przez Bramę Miłosierdzia. Ok. godz. 18.00

odbędzie się piknik rodzinny w Parku Górniczym. „Trzeba więc najpierw zmienić stosunek do dziecka poczętego. Nawet jeśli pojawiło się ono nieoczekiwanie, nigdy nie jest intruzem ani agresorem. Jest ludzką osobą, zatem ma prawo do tego, aby rodzice nie skąpili mu daru z samych siebie, choćby wymagało to od nich szczególnego poświęcenia. Walczcie, aby

każdemu człowiekowi przyznano prawo do urodzenia się... Nie zniechęcajcie się trudnościami, sprzeciwami czy niepowodzeniami...” Te słowa świętego Jana Pawła II są dla uczestników marszu przesłaniem. Wobec wielu głosów sprzeciwu pragną pokazać radość z posiadania potomstwa. Owa radość to jednocześnie odpowiedzialność za wychowanie dzieci w duchu wartości

chrześcijańskich, szanujących każdego człowieka. Z kolei odpowiedzialność ma ścisły związek z aktywnym uczestnictwem rodziców w procesie edukacji, wyrażającej się poprzez podmiotową dojrzałość w wyborze szkoły oraz treści nauczania. Szkoła pełni rolę pomocy wychowawczej dla rodziny, a nie odwrotnie, i dlatego rodzice mają prawo, a wręcz obowiązek udziału w życiu placówki edukacyjnej. Nie mogą więc, przekraczając próg szkoły, przyjmować roli petentów.

M

arsze dla Życia i Rodziny nie powinny mieć charakteru jednorazowej manifestacji i ważne, aby dały impuls do podejmowania konkretnych działań w społeczności lokalnej. Ich afirmatywny charakter ma zwrócić uwagę zarówno uczestnikom, jak i obserwatorom, sympatykom, że dzietność ma nie tylko wymiar ekonomiczny, ale przede

wszystkim duchowy, moralny. Dziecko jest bowiem bacznym obserwatorem życia dorosłych i pierwszym jego recenzentem. Kondycję rodziny widać doskonale po potomstwie, dlatego owocem tych radosnych korowodów powinno być otwarcie się na potrzeby rodzin często niezauważonych przez różne instytucje pomocowe, sprawiających wrażenie „normalnych”. Często pustka emocjonalna, izolacja w środowisku powodują większe spustoszenia niż czynniki ekonomiczne. Stąd warto przyjrzeć się postawom dzieci, które mimowolnie sygnalizują trudności w swoim naturalnym środowisku. Obecność na marszach przedstawicieli różnych organizacji i wspólnot identyfikujących się z rodziną, przekazujących materiały informacyjne jest wyraźnym sygnałem dla zagubionych w meandrach problemów społecznych członków rodzin, że są w pobliżu, w moim mieście, a może nawet na podwórku ludzie mogący pomóc.

Święty Jan Paweł II powiedział: „Życie ludzkie jest święte i nienaruszalne w każdej chwili swego istnienia, także w fazie początkowej, która poprzedza narodziny. Człowiek już w łonie matki należy do Boga, bo Ten, który wszystko przenika i zna, tworzy go i kształtuje swoimi rękoma, widzi go, gdy jest jeszcze małym, bezkształtnym embrionem, i potrafi w nim dostrzec dorosłego człowieka, którym stanie się on w przyszłości i którego dni są już policzone, a powołanie już zapisane w księdze żywota”. Ważną kwestią podnoszoną przez uczestników marszu jest podmiotowość człowieka, która daje mu prawo do wolności i szczęścia oraz planowania rodziny w nadziei na lepszą przyszłość. Konsekwencją takiego założenia jest przyjęcie każdego życia, jakie w tej rodzinie się rozpocznie, zwłaszcza że jest to życie w szerokiej perspektywie spojrzenia Boga bezcenne. Dlatego należy je chronić aż do naturalnej śmierci. K

Dokończenie ze str. 1

Krzysztof Tytko przez wierzycieli na przewłaszczenie, co oznacza, że Skarb Państwa jako dotychczasowy jedyny właściciel nie ma już w KW żadnego majątku, który mógłby wnieść do nowej spółki PGG. Chyba że wcześniej Skarb Państwa spłaci zadłużenie KW i uwolni swój majątek przed powołaniem PGG do życia. Dokapitalizowanie PGG pożyczkami Węglokoksu w kwocie około 500 mln zł oraz 1,5 mld. zł z energetycznych spółek Energa, PGE, PGNiG TERMIKA, w których Skarb Państwa ma nieco ponad 50% akcji, i dodatkowo majątkiem innych instytucji finansowych, jakimi są banki, w których Skarb Państwa ma jeszcze pakiety kontrolne, w żaden sposób nie zrównoważy majątku aportu wnoszonego przez zagranicznych wierzycieli. Może to oznaczać, że Ministerstwo Energii dyskretnie („pod osłoną nocy”) doprowadziło do prywatyzacji największej spółki węglowej w Europie na rzecz kapitałów obcych. Aby się o tym przekonać, trzeba mieć wgląd do wszystkich umów wynikających z udzielonych kredytów, pożyczek czy emisji obligacji, z których jasno wynika, który majątek 11 kopalń, 4 zakładów i Centrali KW, wnoszony do PGG, jest zastawiony pod przewłaszczenie, oraz z jaką datą zostały już przeniesione lub wkrótce zostaną przeniesione prawa własności ze Skarbu Państwa na

R

odzice Ludwika to Wacław Wolski, żarliwy patriota, i Maryla Wolska z Młodnickich, uznana poetka tamtych czasów, zaś jego ojcem chrzestnym był Władysław Bełza, który zadedykował mu znany wiersz „Katechizm polskiego dziecka”. Ludwik Wolski uczęszczał do VII Gimnazjum we Lwowie, był rozumny i osiągnięciami w nauce wybijał się ponad innych uczniów. Szkołę średnią ukończył z odznaczeniem. Po wybuchu wojny wstąpił do Legionu Wschodniego, w którym walczył aż do momentu jego rozwiązania. Wcielony do wojska austriackiego, odbył kampanię karpacką. Po zwolnieniu z wojska ukończył studia rolnicze w Dublanach, gdzie przez krótki okres pracował na uczelni jako asystent. Osiadł na ojcowiźnie w Perepelnikach pod Złoczowem, gdzie prowadził gospodarstwo rolne, pracując zarazem jako komisarz ziemski. Kiedy w listopadzie 1918 roku wybuchły walki o polskość Kresów Wschodnich, Ludwik Wolski został aresztowany przez Ukraiński Komitet Narodowy i osadzony w zamku Sobieskich w Złoczowie. Jego winą, do której się przyznał, było napisanie humorystycznego wiersza o upadku państwa ukraińskiego. Podczas śledztwa został ciężko pobity. Wyrokiem wojskowego doraźnego sądu ukraińskiego skazano go na karę śmierci przez rozstrzelanie. Dnia

‒a

b ‒ a

‒ r

a ‒ r ‒ a b ‒

w ‒ i ‒ ę ś ‒

t

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

rzecz wierzycieli w przypadku nieterminowego ich spłacenia. Apeluję więc do Ministra Energetyki i Ministra Skarbu, aby przed zarejestrowaniem PGG sp. z o.o. w Krajowym Rejestrze Sądowym podali do publicznej wiadomości, jaka będzie suma bilansowa aktywów i jaka będzie struktura kapitału zakładowego oraz ile procent udziału w nowo powołanym do życia podmiocie należeć będzie do Skarbu Państwa, czyli do polskiego społeczeństwa. Niezbędna jest również informacja związana z ryzykiem przeniesienia praw własności po rejestracji, która w przypadku niewywiązania się z przyjętych zobowiązań przez PGG mogłaby doprowadzić do kolejnej konwersji wierzytelności na udziały, co w konsekwencji wzmocniłoby układ własnościowy na korzyść kapitału obcego. Ministrowie, zgodnie z ustawą o Skarbie Państwa, sprawują tylko funkcje właścicielskie nad zasobami węgla w imieniu polskiego społeczeństwa, ale nie są jego właścicielami, by mogli bez zgody społeczeństwa podejmować tak brzemienne w skutkach decyzje. Hasło Prawa i Sprawiedliwości, na które w imieniu społeczeństwa polskiego się powołuję, to: „Jeśli chcesz z pożytkiem żyć w demokracji, patrz władzy na ręce”.

1 kwietnia 1919 roku na podwórzu zam­ku złoczowskiego wraz z Ludwikiem Wolskim zostało straconych jeszcze trzech patriotów polskich. Zamordowanych w tym miejscu 22 Polaków, w tym Ludwika Wolskiego, Ukraińcy zakopali w dwóch dołach obok cmentarza. Dnia 29 września 1921 roku ekshumowane szczątki ofiar

Tymi informacjami 38-milionowy naród ubezpiecza swoją przyszłość, bo tak strategiczne z punktu widzenia polskiej racji stanu decyzje nie mogą być ubezpieczeniem dla kilku decydentów tylko dlatego, że mają akceptację kilku liderów związkowych, reprezentujących nieświadomą skutków stronę społeczną (wskutek manipulowania nią i celowym ukrywaniem przed nią strategicznych informacji). Musimy zdawać sobie sprawę, że prawne przejęcie kontroli nad polskimi zasobami węgla poprzez przejęcie własności nad PGG oraz nad KHW i JSW na rzecz kapitału obcego jest nieodwracalne, dlatego proces tworzenia nowej struktury kapitałowej powinien przebiegać pod szczególnym nadzorem właściciela, NIK i opinii publicznej. W świetle nowych, czystych technologii węglowych i nadchodzącej koniunktury na węgiel oddanie kontroli nad PGG i KHW byłoby rażąco sprzeczne z polską racją stanu, do której pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić. Jeszcze jest szansa na zablokowanie tego procesu, a może tego dokonać już tylko prezes Jarosław Kaczyński. o 1 maja, tj. dnia rejestracji PGG w KRS, pozostał już tylko tydzień. Realizacja zaleceń wynikających z raportu audytorów w PGG jest niewątpliwie ważna, ale dalece mniej od realizacji zasadniczego celu, jakim w świetle śmiertelnych zagrożeń dla polskiej racji stanu powinno być bezpośrednie przekazanie tych informacji z odpowiednim komentarzem Panu Prezesowi. Tylko takie działanie może zapobiec katastrofie

gospodarczej, tym bardziej, że bardzo prosty zabieg, tj. wycena zasobów węgla KW według Międzynarodowych Standardów Rachunkowości i zaksięgowanie tej wartości do aktywów bilansu PGG, zrównoważyłby z nawiązką wnoszone aportem przez wierzycieli aktywa, wynikające z konwersji zadłużenia na kwotę 8,5 mld zł. Załóżmy, że Kompania Węglowa w 11 kopalniach ma zasoby operatywne (ekonomicznie opłacalne) na poziomie tylko 5 mld ton. Gdyby na każdej tonie od 2017 roku, po zrestrukturyzowaniu spółki zgodnie z biznesplanem opracowanym przez obecny zarząd, akumulacja wyniosła tylko 10 zł z uwzględnieniem stopy dyskonta, to, w wielkim uproszczeniu, można te złoża wycenić na 50 mld zł. 5 000 000 000 ton x 10 zł/tonę = 50 000 000 000 zł (50 mld zł). W przypadku wzrostu cen i optymalnego zarządzania akumulacja (zysk) na 1 tonie mogłaby wynieść np. 50 zł, a wtedy: 5 000 000 000 ton x 50 zł/tonę = 250 000 000 000 zł (250 mld zł). Oznacza to, że w drugim przypadku zdyskontowane zyski netto w okresie eksploatacji całego złoża wyniosłyby 250 mld zł, które są równoznaczne z dzisiejszą wyceną złoża. Jest to sposób bardzo uproszczony, ale z pesymistycznym (konserwatywnym) podejściem. Gdyby założyć, że wdrożenie innowacyjnych czystych technologii węglowych pozwoliłoby na wykorzystanie całych zasobów bilansowych, których tylko do głębokości 1200 m w polskich zagłębiach węglowych mamy na poziomie około 50 mld zł, a akumulacja z tytułu innowacyjnych rozwiązań

W roku 1900 we Lwowie ukazała się książeczka zatytułowana „Katechizm polskiego dziecka”, a przewodnim wierszykiem tego dziełka Władysława Bełzy był utwór pod tym samym tytułem. Nikt wtedy nie domyślał się, jak wielką karierę zrobi książeczka, a przede wszystkim „wyznanie wiary dziecięcia polskiego”.

popisywały się nawet dzieci, które dopiero zaczynały mówić. Wierszyka tego przez wiele pokoleń, a w szczególności w trudnych okresach historycznych Polski, uczyły wraz z pacierzem swoje dzieci „Matki-Polki”. Wiele z tych matek wierszyk ten znało tylko z ustnego przekazu swoich najbliższych. Utwór stał się najpopularniejszym wierszy-

D

wyniosłaby 100 zł na tonie (co perspektywicznie jest możliwe, chociaż jeszcze niesprawdzone na skalę przemysłową), to wtedy wycena naszych zasobów węgla kształtowałaby się na poziomie 5 bln zł. 50 000 000 000 ton x 100 zł/tonę = 5 000 000 000 000 zł czyli 5 bln złotych. W skrajnie negatywnym scenariuszu, gdyby w KW przyjęto od 2017 roku zysk z uwzględnieniem stopy dyskonta na 1 tonie węgla tylko 2 zł, dzisiejsza wycena złoża operatywnego wyniosłaby 10 mld zł. 5 000 000 000 ton x 2 zł/tonę = 10 000 000 000 mld zł.

W

prowadzenie aportem zasobów węgla o wartości 10 mld zł przez Skarb Państwa do PGG zrównoważyłoby z nadwyżką 8,5 mld zł aportu wierzycieli (którzy przewłaszczyli lub przewłaszczą majątek KW). Dodatkowe wejście Węglokoksu, PGNiG, Energa, PGE wprowadziłoby do spółki około 1,5 mld zł należące do SP. Około 0,5 mld zł byłoby wtedy automatycznie (pośrednio) wniesione przez pozostałych akcjonariuszy, którzy są w akcjonariacie spółek energetycznych. W tak skonstruowanych aktywach PGG suma bilansowa nowej spółki wyniosłaby około 20,5 mld zł (11,5 mld SP, 9,0 mld zł kapitały obce). W strukturze kapitału zakładowego do Skarbu Państwa należałoby około 56%, a do kapitałów obcych 44%. Dzięki temu prostemu, logicznemu i prawnie uzasadnionemu zabiegowi Skarb Państwa nadal sprawowałby kontrolę nad polskimi zasobami węgla

gdzie chodzi do szkoły, kim chce zostać i co czyta. W pewnym momencie staruszek zapytał młodego Józia Wittlina, czy wie, kim on jest, i zapewnił, że na pewno uczył się na pamięć jego wierszy. Józio z podręczników szkolnych pamiętał najwięcej wierszy Marii Konopnickiej, ale wydatne siwe wąsy i broda wskazywały na to, że na pew-

Ludwik Lubicz Wolski urodził się w 1895 roku w Schodnicy w Galicji. Był prawnukiem konfederata barskiego oraz wnukiem powstańca listopadowego. Jego babką była Karolowa Wanda Młodnicka z domu Monné, słynna muza z gwiazdą nad czołem Grottgerowskiej „Wojny”.

Kto ty jesteś? Tadeusz Loster

Władysław Bełza

złoczowskiej zbrodni zostały uroczyście złożone w specjalnie wybudowanej kaplicy cmentarnej – mauzoleum. Cmentarz złoczowski, choć podniszczony, przetrwał wraz z mauzoleum przypominającym kaplicę na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Władysław Bełza, pisząc wiersz „Katechizm polskiego dziecka”, nie przypuszczał, że stanie się on mottem życia obdarowanego nim chrześniaka.

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

Dziełko doczekało się wielu wydań, a jego popularność wbiła w dumę lwowianina z wyboru, pracownika lwowskiego Ossolineum, który podobno (jak mówili złośliwi) uważał się za poetę czwartego po Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie. „Katechizm polskiego dziecka” w okresie przed Wielką Wojną stał się bardzo popularny i jego znajomością niemal w każdym polskim domu

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

Krzysztof Skowroński

Śląski Kurier Wnet Redaktor naczelny GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A

Jadwiga Chmielowska tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl

Ludwik Wolski

kiem małych Polaków, lecz mało kto wiedział, że napisał go Władysław Bełza. Znakomity pisarz Józef Wittlin w książce „Mój Lwów” wspomina swoje spotkanie z autorem „Katechizmu”. Miał 13 lat, kiedy jadąc z Brzuchowic do Lwowa pociągiem, który przewoził niedzielnych wycieczkowiczów, natknął się na dobrotliwego staruszka, który zaczął go wypytywać: jak się nazywa,

Stali współpracownicy

dr Bożena Cząstka-Szymon, dr Herbert Kopiec, dr Mirosława Błaszczak-Wacławik, dr Michał Soska, dr Krzysztof Tracki, Paweł Zyzak, Tadeusz Puchałka, Tadeusz Loster, Barbara Czernecka, Stanisław Orzeł, Wojciech Kempa, Stefania Mąsiorska, Ryszard Surmacz Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski

no nie jest to ona, więc przestraszony zaryzykował: – Pan Sienkiewicz? Staruszek spochmurniał: – Wstyd coś takiego mówić. Sienkiewicz nie pisze wierszy. A znasz ty wierszyk: „Kto ty jesteś – Polak mały”? – Znam, znam! – i jednym tchem dopowiedział drugą zwrotkę. Był uratowany! Bełzę odpowiedź ta zadowoliła, choć był wyraźnie zawiedziony, że mały Wittlin nie znał autora.

Reklama Wiktoria Skotnicka, reklama@ radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o.

zalegającymi w obszarze górniczym PGG. Jedynym bowiem cennym aktywem kopalń są ich zasoby, a nie majątek w postaci infrastruktury technicznej, jak: budynki, budowle, szyby, przekopy, chodniki oraz maszyny i urządzenia, które służą tylko do eksploatacji złoża i są bezwartościowe, gdy brak jest węgla. Dlatego tak ważne jest, aby dokonać wyceny złoża i wprowadzić ją do bilansu spółki. Płynności PGG to nie poprawi, ale zbuduje strukturę kapitału zakładowego, w którym Skarb Państwa będzie miał zdecydowaną większość!!! Taka struktura pozwoliłaby w przyszłości na finansowanie zewnętrzne rentownych projektów, których w PGG i górnictwie nie tylko nie brakuje, ale jest bez liku! To samo należy zrobić w KHW i JSW. Powyższe wyliczenia i sposób podejścia do biznesu węglowego to obowiązek właściciela, rad nadzorczych i zarządów, których w KW jest kilkanaście, mających do dyspozycji setki osób zatrudnionych w centrali, pobierających setki mln zł wynagrodzenia na rok. Wniosek jest prosty – brakuje woli i kompetencji do wykorzystania naszego najcenniejszego aktywa do akumulacji polskiego kapitału, bo nie chcę nazwać sprawy po imieniu. Taka jest skala największego w okresie 26-letniej polskiej transformacji przekrętu na rynku czarnego złota. Jeśli przedstawione przeze mnie scenariusze i sugestie nie potwierdzą się, to wszystkich publicznie przeproszę. Oby tak się stało! Szczęść Boże! K

Wierszyk ten jest znany do chwili obecnej. A może już nie? Może piszący te słowa myśli tak, kierując się autosugestią. Może utwór ten stał się już niematerialnym zabytkiem poezji polskiej. Pewne jest, że przeżył on swojego twórcę, Władysława Bełzę, który zmarł we Lwowie 29 stycznia 1913 roku. Spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim w pobliżu mogił takich sławnych Polaków, jak Maria Konopnicka, Gabriela Zapolska, Seweryn Goszczyński czy Artur Grottger. Warto dla przypomnienia wierszyk przytoczyć: - Kto ty jesteś? - Polak mały. - Jaki znak twój? - Orzeł biały. - Gdzie ty mieszkasz? - Między swemi. - W jakim kraju? - W polskiej ziemi. - Czem ta ziemia? - Mą ojczyzną. - Czem zdobyta? - Krwią i blizną. - Czy ją kochasz? - Kocham szczerze. - A w co wierzysz? - W Polskę wierzę. - Coś ty dla niej? - Wdzięczne dziecię. - Coś jej winien? - Oddać życie. K

Adres redakcji

Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data wydania 30.04.2016 r. Nakład globalny 10 670 egz.

Prenumerata W tytule podać imię, nazwis­ ko, adres i dopisać: „Śląski Kurier Wnet” Konto:16 2490 0005 0000 4510 2687 8174

(Śląski Kurier Wnet nr 18)

Numer 23 MAJ 2016

ind. 298050

Przekręt na rynku czarnego złota


kurier WNET

3

K U R I E R · ś l ą s ki

J

est zapewne równe przyjemności lekarza diagnosty opisującego zwyrodnienie kolejnych organów ciała. Trzeba to      jednak robić nie dlatego, żeby jątrzyć i uprawiać tanią krytykę, ale próbować się jakoś przed tą chorobą iście łotrowskiej „brudnej wspólnoty” akademickiej bronić. Będziemy dowodzić, że źródła tej choroby mają charakter głównie moralny i nie są skorelowane z inteligencją czy poziomem wykształcenia. Przemawiać by mogło za tym chociażby doświadczenie życiowe, które Leopold Tyrmand ujął w sugestywnym spostrzeżeniu: Są pośród nas łotry takiego kalibru, że dzięki fałszywej aurze nikomu nie udaje się obnażyć ich przecherstw i jadu. Znam takich (…) i wierzę, że czytając te słowa pojmą, iż to o nich chodzi. Należy więc ludzkie niegodziwości wskazywać palcem i głośno o nich mówić, aby uwyraźniać, kto, kiedy i jak nam tę pedagogikę socjalistyczną (a potem postmodernistycznie ukąszoną) tworzył, by próbować znaleźć lepszą odpowiedź, dlaczego do dziś nie możemy się pozbierać. Nade wszystko rzecz powinna być opowiadana głównie dla przestrogi, bo trwa i wciąż ma się, niestety, dobrze. Albowiem nieopowiedziana jakby nie zdarzyła się nigdy. Nieprawidłowości związane z odnośną habilitacją naprawdę miały miejsce (zob. habilitacja.eu)! Choć Zło istnieje, brakuje winnych i naturalnego zawstydzenia. Jest za to oburzenie (zob. kuriozalny list prof. Aleksandra Nala-

Nie chciała się łasić To głównie z tego powodu w pedagogicznym „naukowym piekle” – przypomnijmy – znalazła się dr Joanna Gruba – nauczycielka akademicka z Uniwersytetu Śląskiego – na swoje nieszczęście dotknięta pasją poznawczą, poczuciem godności osobistej i mocnym charakterem. Gdyby te cnoty nie były jej dane, prawdopodobnie w pracy mogła mieć święty spokój. Oczywiście okupiony patologiczną maksymą, w myśl której kto o wszystkim milczy – ma ze wszystkim spokój! Tymczasem – masz, babo, placek! Mierzy wysoko i w dodatku śmie stawiać warunki. Zachciało jej się zostać samodzielnym pracownikiem naukowym (habilitacja), ale nie za każdą cenę. Nie znosi sługusów, lokajstwa i nie lubi się łasić. I to ją zgubiło. Ma-

jeszcze znakomitsi. My okrzykniemy cię posiadaczem najpiękniejszego z możliwych życiorysu naukowego, a ty dasz skromną ripostę, że nasze dokonania nie są wcale gorsze. Tak oto salon pedagogiczny o przymiotach stada, funkcjonujący długie lata, doprowadził do sytuacji,

pozwalającego publicznie postawić problem akademickiego skundlenia. Widać, że puściły profesorowi nerwy, gdy sobie uświadomił, iż da się posiać zwątpienie w słuszność wyboru moralnego, przed jakim stoją pretendenci do (obowiązkowej) habilitacji.

Refleksje niewyemancypowanego pedagoga

Herbert Kopiec

pedagogiką w Polsce. To nie przelewki! A nuż zagłosuje taki jeden z drugim nie tak, jak trzeba? Czy jest Pani w stanie sobie wyobrazić – Pani dr Joanno G. – co by się działo, gdyby w postępowaniu habilitacyjnym ówcześni recenzenci Pani dzisiejszych recenzentów popełnili jakiś błąd, dostrzegli u pretendenta do habilitacji – przykładowo – rażący brak dyspozycji do skundlenia, bądź irytujące, uporczywe trwanie przy prawdzie? I mimo to ktoś taki prześlizgnąłby się, miał zatwierdzoną habilitację? I jest dziś profesorem pedagogiki, głosuje w ważnych sprawach, jak mu się żywnie podoba, opiniuje Pani habilitację? Wiem, wiem, że jest trudno to sobie Pani wyobrazić. Dziś już wiemy, że nie popełniono żadnego błędu. Pani recenzenci (zanim sami osiągnęli habilitację) zostali zapewne starannie pod wzglę-

Obiecałem miesiąc temu, że dokończę opowieść o obnażaniu „naukowego piekła”. O jego intelektualnej aurze, funkcjonujących tu sługusach, oswajaniu chaosu i bezsensu i o tym, jak tam można trafić, dlaczego i na czyje zlecenie. Wiem, że przyglądanie się degrengoladzie społeczności uczonych od zewnątrz, a tym bardziej od środka, nie jest zajęciem przyjemnym.

Nie będąc specjalistą... Część II

Chodzi o wysuniętych przez uczelniane komitety PZPR do nominacji ponad siedmiuset „marcowych docentów” (posiadali stopień doktora), którzy potem wzajemnie się habilitowali i awansowali, co i dziś jeszcze praktykują. skowskiego do habilitantki). Gdyby tak nie było, zapewne utytułowani uczestnicy postępowania habilitacyjnego nie uciekaliby się do żenujących pogróżek pod adresem habilitantki, odmawiania jej prawa do merytorycznego odpierania postawionych zarzutów itp. Okazuje się, że nie zapomnieli też o wytoczeniu armaty: zarzucono habilitantce chorobę psychiczną. Nieprzypadkowo w „Listach starego diabła do młodego” stary poucza młodego, że najważniejsze jest, by ludzie zwątpili w jego istnienie. Kiedy już to się stanie, diabeł ma rozwiązane ręce... Na przekór diabłu śpieszmy się więc nagłaśniać prawdę, piętnować istniejące zło klientelizmu i zwykłe wazeliniarstwo, zanim nam tego w aureoli państwa prawa zabronią – wykorzystując (o ironio!) wymiar sprawiedliwości. Póki co – kopiąc się z koniem – habilitantka jest na pozycji przegranej, ale odważnie upubliczniając dokumentację tej nierównej walki, mocno już zalazła za skórę butnego, pewnego siebie pedagogicznego salonu i niejednego brylującego tu od lat „mistrza”. Ci bowiem nie przywykli do jakiejkolwiek riposty, więc zaskoczyła ich tak odważna i dlatego kłopotliwa. Dlatego pryskają pozory nadętej powagi. Gubią się i plączą znikczemniałe autorytety. Tracą grunt pod nogami, gdyż pojąć nie mogą, jak mogło dojść do tak niebezpiecznego „wypadku przy pracy”. Jak to możliwe, że habilitantka potrafiła wejść w posiadanie dokumentu poufnego? Przecież (na miły Bóg!) nie o wszystkim powinna wiedzieć. Z wdziękiem wiejskiego ormowca interweniującego w bijatykę miejscowej żulii na potańcówce w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej pan dziekan Petrykowski wzywa habilitantkę do ujawnienia okoliczności: jak jej się to udało? Nieomal umiera z ciekawości, bo przecież nie powinno. Niektóre zachowania i wypowiedzi w oficjalnych pismach budzą (u nieoswojonego z postmodernistycznym wygłupem) litość i trwogę. Doszło bowiem m.in. do zdyskwalifikowania dorobku habilitacyjnego uznanego przez tych samych (niektórych) recenzentów jako znaczący. Wszystko to trochę przypomina pokrętną odpowiedź sąsiadki, która pożyczyła czajnik i na zwróconą uwagę, że oddała dziurawy, odrzekła: Po pierwsze oddałam cały, po drugie był już dziurawy, jak brałam, a po trzecie to nie ja go pożyczałam. Oby ten mętlik na pedagogicznych salonach przyniósł wreszcie jakieś dobro. Był zapowiedzią światełka w tunelu…

Refleksja końcowa Odrzucając habilitację, salon pedagogiczny dopiął swego. Potwierdził przy okazji brawurową tezę barbarzyńskiego postmodernizmu, w myśl której (jakoby) rzeczy niemożliwe stają się możliwe. Ale równocześnie uwiarygodniła się też intuicja satyryka Jerzego Dobrowolskiego, który mawiał, że nie ma nic gorszego niż człowiek wykształcony ponad swą inteligencję. Istotnie, coś musi być na rzeczy, skoro z upublicznionej dokumentacji, zamiast wyważonej refleksji nad tym, co się stało, wyziera jednolity, zgodny, zdecydowany ton poirytowania i złości. Mało. Pobrzmiewa także nutka żalu i tęsknoty naszych wykształconych akademickich funkcjonariuszy nauki za przeszłością. Podobną do tej, w której jak na taśmie wytwarzano znormalizowanych intelektualistów. Można też odnieść wrażenie, iż niedoścignionym jej wzorem mogłyby być czasy towarzysza Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Ten, jak wiadomo, miał się pod analizowanym tu względem komfortowo dobrze: mógł bowiem zaaresztować, kogo chciał. Co tymczasem może dziś zrobić naszej habilitantce taki („możny” skądinąd) prof. Nalaskowski? Ano, może napisać do niej list. I to zrobił. Ostro przywołując habilitantkę do porządku, rozpoczął swojsko, nieomal po ojcowsku, protekcjonalnie (per „Koleżanko!”), ale zakończył już w zgoła innej konwencji. Podpisał się ni mniej, ni więcej: „prof. zw. dr hab. Aleksander Nalaskowski”. Można przypuszczać, że owa fraternizacja nie jest przypadkowa. Zastosowana jednostronna poufałość ułatwia profesorowi zwyczajnemu doktorowi habilitowanemu wygarnąć (swojej koleżance!) szczerą prawdę, iż – nie będąc wprawdzie specjalistą! – rozpoznał u niej, cytuję: absolutny, patologiczny brak pokory. Nie poprzestał (choć przecież mógł!) na postawieniu samej diagnozy. Zalecił też – swojej koleżance! – hospitalizację: To się winno leczyć – napisał zatroskany. Myślę, że ogólna emocjonalna wymowa listu (warto go przeczytać w całości) więcej mówi o mentalnym formacie wykształconego autora, aniżeli opasłe tomy (gdyby takie były!) poświęcone analizie bajdurzenia oburzonego pa-

Wszyscy jak jeden mąż zachowali się jak trzeba. Po komsomolsku. Wzięli się wzajemnie w obronę, nie dając najmniejszych szans, aby komukolwiek spadł włos z głowy. (…) nie pozwolili się zaciągnąć przed oblicze sprawiedliwości. rzyło się jej zostać kiedyś szanowanym profesorem pedagogiki i kroczyć po naukowych ścieżkach/procedurach, jeśli już nie z wysoko podniesionym czołem, to przynajmniej z poczuciem, że się po drodze nie pozwoliła upodlić/upokorzyć. Gdyby się jej to udało – byłby to wyczyn nie byle jaki. Bo oznaczałoby to, iż potrafiła odwojować pedagogikę (na swoim indywidualnym froncie) z rąk zdeprawowanej klientelizmem i wazeliniarstwem profesury. To byłby prawdziwy przełom, wymagający jednak wymówienia posłuszeństwa Złu.

Skąd się biorą nadęci i możni mistrzowie na pedagogicznych salonach? Obserwacje wskazują, że istnienie, trwanie, poczucie wielkości i hegemonii tych mistrzów wynika nie tyle z intelektualnych/naukowych osiągnięć i przewagi nad innymi, ile z trwającego od ponad pół wieku wzajemnego pompowania własnego ego. W zrozumieniu politycznych uwarunkowań zdemoralizowanych salonowych półinteligentów z tytułami naukowymi przydatna jest wiedza o ich „marcowym” rodowodzie. Otóż za moment kluczowy tej katastrofy przyjmuje się marzec 1968 roku. Chodzi o wysuniętych przez uczelniane komitety PZPR do nominacji ponad siedmiuset „marcowych docentów” (posiadali stopień doktora), którzy potem wzajemnie się habilitowali i awansowali, co i dziś jeszcze praktykują (A. Dobosz, 2010). Owi nadęci możni mistrzowie posługują się raczej prostym patentem, otrzymanym po drugiej wojnie światowej od tzw. władzy ludowej. Działają według dość prostej i skutecznej zasady: my ogłosimy, że jesteś wyjątkowo znakomity, a ty w drodze rewanżu powiesz, że my jesteśmy

do której dojść w końcu musiało. Pijąc sobie z dzióbków, wykreowane za pomocą wskazanego procederu pedagogiczne „znakomitości” uwierzyły w swą naukową wielkość i moc, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że kazirodcze rozmnażanie się w ramach jednego, bardzo ograniczonego genetycznie stada, musi skończyć się fatalnie. Czyli na świat zaczną przychodzić mutanty i odstręczające intelektualne sługusy, potworki, w których znakomitość i mistrzostwo już nie sposób – komuś, kogo jeszcze do cna nie opuścił rozum – dać wiary (por. „Warszawska Gazeta” 2015). Aby to było możliwe, musi obowiązywać (bezwarunkowo!) dyrektywa: sługus/pracownik ma się łasić. Koniecznie. Bez żadnych tam wyjątków! Badacz tego mechanizmu, amerykański psycholog Zimbardo, w książce „Efekt Lucyfera” zauważył: Możni z reguły nie wykonują sami najbrudniejszej roboty, podobnie jak mafia zostawia „spuszczanie łomotu” swoim sługusom. A Pani, dr Joanno G., ma czelność to kwestionować? A może nawet obalić? Proszę bardzo, decyzja należy do Pani. Ale w jej następstwie zaczęła się Pani kopać z koniem… Trudno o wyższą stawkę tej walki. Świadczy o tym oskarżycielskie pytanie, jakie zadał habilitantce ulubieniec lewackiego salonu pedagogicznego w Polsce (sam notabene chcący uchodzić za pedagoga prawicowego, konserwatywnego) – prof. Nalaskowski: Czy jest Pani skłonna zrozumieć, że swoimi wpisami deprecjonuje Pani wszystkich kolegów, którzy na podstawie opinii znieważonych przez Panią recenzentów uzyskali naukowy awans? Przyjrzyjmy się, co tak naprawdę do żywego rozsierdziło mistrza Nalaskowskiego? Myślę, że głównie nadanie sprawie charakteru medialnego,

Otworzyła się na szeroką skalę możliwość i szansa stawiania pytań w rodzaju: czy warto było się ześwinić dla habilitacji, skoro ci, którzy ją mają, przestali być świętymi krowami? Nagłaśnianie wątpliwości odnośnie do miarodajności opinii wystawianych przez ludzi, którzy wyżej cenią sobie habilitację od własnej godności – nieuchronnie zachęca do rewizji takiej postawy życiowej. A dopuszczalny, bezprzykładny atak na recenzentów, który tak prof. Nalaskowskiego przestraszył, nie tylko odbiera habilitacji jej niezbędny blask, lecz uderza w dość powszechne przeświad-

dem dyspozycyjności do skundlenia wyselekcjonowani. Dowiedli swej przewidywalności. I nie zawiedli. Skąd ta pewność, że recenzenci w Pani postępowaniu habilitacyjnym stanęli na wysokości tak pojmowanego zadania? Ano, gdy powodowana naturalnym odruchem poczucia krzywdy postanowiła się Pani upominać o elementarną przyzwoitość i zgłosiła Pani merytoryczne wątpliwości – wszyscy jak jeden mąż zachowali się jak trzeba. Po komsomolsku. Wzięli się wzajemnie w obronę, nie dając najmniejszych szans, aby komukolwiek spadł włos

Posługują się raczej prostym patentem, otrzymanym po drugiej wojnie światowej od tzw. władzy ludowej: my ogłosimy, że jesteś wyjątkowo znakomity, a ty w drodze rewanżu powiesz, że my jesteśmy jeszcze znakomitsi. czenie o nieodzowności inwestowania w karierę zawodową poprzez tworzenie kapitału założycielskiego tej kariery… w postaci skundlenia właśnie. Słowem: pretendent do habilitacji swym skundleniem daje znak, iż znana jest mu głęboka mądrość zawarta w sentencji: aby zostać profesorem, trzeba być mile widzianym wśród profesorów, i potrafi się tego konsekwentnie trzymać, zdobywając niezbędne zaufanie swoich przełożonych/ mistrzów. Oni muszą być pewni jego służalczości i posłuszeństwa. Dlaczego? Wyposażą go przecież w niebezpieczną broń. Jest nią głos, za pomocą którego udziela się poparcia przy wyborze do różnych ważnych gremiów. Tu muszą być swoi. Wszak nie ma innej drogi rozciągnięcia polityczno-ideologicznej kontroli nad całą akademicką

z głowy. Odwołując się do paru proceduralnych, gładkich frazesów, nie pozwolili się zaciągnąć przed oblicze sprawiedliwości. Po co robić zbędne (nie daj Boże medialne!) zamieszanie, po co? Tu także zdali egzamin. Tym razem z solidarności. Mistrz Nalaskowski śmiało mógł więc (w imieniu całej Rady Wydziału) zapewnić habilitantkę: Niczego Pani […] nie wskóra, ale spowoduje wiele zła. Zauważalna, bo rzucająca się w oczy jednolitość, zgodność i komsomolska wręcz solidarność wydawanych ocen przywodzi na myśl znormalizowanych intelektualistów. Zapowiadał ich swego czasu (w 1920 r.) ważny bolszewik Bucharin (zmarł w 1938 r.), informując, że będą ich wytwarzać jak na taśmie produkcyjnej. Dotrzymał słowa. Są wśród nas.

wiana z wyższym wykształceniem na temat rozpoznanego braku posłuszeństwa we własnym stadzie. Prof. Nalaskowski w swoim podejściu do dr Gruby nie jest specjalnie oryginalny. Odnotujmy, bo to fakt znamienny, iż sięgnął do znanego od lat 60. ubiegłego wieku pomysłu lewackich zachodnich transformatywnych intelektualistów, zgodnie z którym nie należy dyskutować z przeciwnikami. Zamiast tego należy ich ośmieszać i sugerować, że są chorzy psychicznie. Istnieje „tajny przepis” – opisany przez psychologów – zgodnie z którym: jeśli chcesz zdeprecjonować to, co robi jakaś osoba […] nazwij ją umysłowo chorą (P.J. Buchanan, Śmierć Zachodu, 2005, s.109). Jeśli zważyć, że żadna z recenzji nie zawiera oceny zdrowia psychicznego habilitantki – diagnoza Aleksandra Nalaskowskiego ów niedostatek z powodzeniem przezwycięża i zarazem unieważnia, nadając cynicznie odrzuceniu habilitacji dodatkowy walor „obiektywnej” prawomocności. Tak oto nadawanie sensu temu, co bezsensowne, jeszcze i tym razem zwycięża. Ale coś się jednak zmienia. Chyba przeczuwają to już także ci, którym te głupoty i draństwa poniekąd zawdzięczamy. Gdyby tak było, to warto odnotować co najmniej dwa powody do radości. Udręki i upokorzenia naszej habilitantki nie poszły na marne i kto wie, czy nie zaowocują przyśpieszeniem nadejścia dnia, w którym uda się przegonić sługusów – specjalistów od brudnej kadrowej roboty – tam, gdzie pieprz rośnie. A nawiązując do radości w kontekście ponurych spostrzeżeń z piekła pedagogicznego wziętych – przypomnijmy słowa, które zwykł powtarzać święty ksiądz Jan Bosko: Pamiętajcie, diabeł lęka się ludzi wesołych! K Cdn.


kurier WNET

4

N

a czele Inspektoratu stał kpt. Henryk Hulok ps. Zabrzeski. Inspektorat dzielił się na dwa obwody: rolniczy i przemysłowy. Rolniczy, obejmujący powiat opolski, strzelecki, oleski, kluczborski, dobrodzieński i prudnicki, był podporządkowany ppor. Leonowi Powolnemu ps. Dobrzyński, byłemu dyrektorowi Banku Ludowego w Opolu i wybitnemu działaczowi Związku Polaków w Niemczech. Obwód przemysłowy, obejmujący część tzw. Śląska Opolskiego – jak przed wojną nazywano kawałek górnośląskiej ziemi, który po podziale Górnego Śląska w roku 1922 przypadł Niemcom – z Gliwicami, Zabrzem i Bytomiem, znajdował się pod komendą ppor. Maksymiliana Niedźwiedzia ps. Maks. „Dobrzyński” i „Maks” byli równocześnie członkami sztabu Inspektoratu „Skorpion” i zastępcami komendanta „Skorpiona”. Sieć Inspektoratu Opole, w myśl zaleceń dowództwa Okręgu, opierała się niemal wyłącznie na rodzimej ludności śląskiej. Kpt. Henryk Hulok w swej relacji tak uzasadniał fakt, że do pracy konspiracyjnej przyjmowano wyłącznie ludność autochtoniczną, a nie wykorzystano tego, że w tym czasie na Opolszczyznę masowo przybywali robotnicy przymusowi z głębi Polski: Wyjątkowo trudne warunki konspiracji na Opolszczyźnie wymagały innych form organizacyjnych niż na terenie Okręgu Śląskiego ZWZ-AK. Komórki organizacyjne ZWZ-AK rekrutowały się wyłącznie z ludności autochtonicznej. Nie dopuszczałem do łączenia się w konspiracji z osobami spoza terenu Śląska Opolskiego, celem uniknięcia dekonspiracji. Z kolei rzućmy okiem, jak działalność Inspektoratu „Skorpion” opisał Stanisław Drozdowski w artykule „Polski ruch oporu na Śląsku Opolskim”: Zajmowano się zwalczaniem niemieckiej propagandy, uświadamiano Opolan w słuszności polskiej sprawy, budzono serca do czynu, do walki o odzyskanie niepodległości. Prowadzono intensywny wywiad wojskowy i gospodarczy, propagowano dezercję i sabotaż wojskowy wśród Opolan służących w niemieckim wojsku, przygotowywano materiały gospodarcze i administracyjne na powrót Śląska Opolskiego do Macierzy. ZWZ, mimo iż starał się zerwać z pracą cywilną, na Opolszczyźnie zachował pierwotny kierunek nadamy jeszcze przez Korola, nakazujący równoległą pracę wojskową i cywilną. Dlatego akcje czysto cywilne, charytatywne stanowiły tutaj ważną część pracy. Członkowie „Skorpiona” organizowali przede wszystkim pomoc materialną dla najbardziej potrzebujących rodzin, których żywiciele znaleźli się w hitlerowskich kaźniach, dostarczali żywność i ubrania jeńcom wojennym, przymusowym robotnikom przebywającym na Opolszczyźnie oraz starali się chronić ich w czasie ucieczek. Organizowano też pomoc żywnościowo-odzieżową dla Opolan, którzy schronili się w Generalnym Gubernatorstwie przed aresztowaniami. Wiosną 1943 roku Inspektorat Opole liczył ok. 800 ludzi. Szczególne efekty osiągnięto w dziedzinie wywiadu. Odwołam się w tym miejscu do ustaleń Oswalda Guziura i Mieczysława Starczewskiego: Na Opolszczyźnie sieć wywiadowczą organizował m.in. Stanisław Burkacki „Marcin”, rozszerzając jej zasięg na teren Berlina, Lipska, Drezna, Hamburga i inne. Wynikiem działalności było zdobycie m.in. planu prototypu czołgu „Pantera” i „Panzerfaust”, a w 1943 r. przekazano informacje dotyczące rozmieszczenia fabryk samolotów należących do zakładów Focke-Wulfa. Wywiad tego inspektoratu zwrócił uwagę na największą fabrykę na tym terenie, noszącą wówczas nazwę „Oberschlesische Hydrierwerke AG Blechhammer”, produkującą benzynę lotniczą z węgla. Z pomocą wywiadowi opolskiemu pospieszyli por. Jan Fryderyk Bartonez i Nowacki z Okręgu Śląskiego. Ten drugi skontaktował Bartoneza z pracownikami zakładu. Wynikiem tej współpracy było przygotowanie dokumentacji dla Oddziału II KG AK. Katastrofa przyszła u progu lata 1943 roku. 19 maja 1943 r. został aresztowany Leon Powolny ps. Dobrzyński, komendant obwodu rolniczego, który 30 października 1944 r. został ścięty toporem w więzieniu w Brandenburgu. Aresztowania, których kulminacja miała miejsce w czerwcu 1943 r., doprowadziły do rozbicia Inspektoratu Opolskiego. Oddajmy w tym miejscu głos Zdzisławowi Rusinkowi: Ofiarą aresztowań padło wówczas kilkudziesięciu członków AK, między innymi

K U R I E R · ś l ą s ki aresztowano Zofię Poliwodównę, Bronisławę Gomołową, Marię Buczek z Gwoździan, Leona Powolnego, trzech braci Gomołów. Dwoje z nich poniosło śmierć; ppor. „Dobrzyńskiego” ścięto w więzieniu brandenburskim, zaś Maria Buczek zginęła w obozie koncentracyjnym w Ravensbrück podczas selekcji więźniów. Klęskę „Skorpiona” pogłębiał jeszcze fakt zagarnięcia przez gestapo archiwów organizacyjnych, przechwycenia szyfrów, zdekonspirowania „skrzynek” i dróg kurierskich. W tej sytuacji inspektorat nie mógł dłużej ist-

AK-KG 113/BP z 19 lutego 1944 roku awansowany do stopnia podporucznika czasu wojny), a z kolei w składzie Podinspektoratu/Inspektoratu Tarnowskie Góry zorganizowano Obwód Zewnętrzny Kluczbork (krypt. Wysiółek). Sformowano także na tym terenie dwa niewielkie oddziały partyzanckie „Kasztany” oraz „Żużel”, które to jednak operowały przede wszystkim w lasach lublinieckich, a nadto oddział „Żużel” został rozbity pod koniec 1943 roku. Tylko Obwód Bytomsko-Gliwicki rozwinął się do znaczniejszych rozmia-

zachodniej granicy Rzeczpospolitej, „Narocz”-Łuczkowski przystąpił do bardziej konkretnego działania organizacyjnego.

W

kwietniu 1943 r. „Grupa Panew” liczyła 420 ludzi, a w lipcu 1943 – 670. Wiosną 1944 roku jej dowództwo nawiązało kontakt z organizacją konspiracyjną utworzoną przez miejscowych powstańców śląskich, zrzeszającą – jak się okazało – około 600 ludzi. Oddajmy ponownie głos Włodzimierzowi

zgodę na skontaktowanie się z nimi i polecił w miarę możliwości udzielić owej grupie pomocy i nawiązać z nią współpracę. „Narocz” osobiście począł nawiązywać owe kontakty, stykając się z jednym z pełnomocników tej grupy, którym był najprawdopodobniej kolejarz zatrudniony na stacji Jełowa k. Opola, używający pseudonimów „Piekorz” i „Masorz”. Zostaje ustalone, że owe grupki byłych powstańców, których ma być w sumie około 600 ludzi, rozmieszczone na całej Opolszczyźnie i stanowiące odrębne

Warto pamiętać, że Armia Krajowa posiadała swe struktury nie tylko na terenach, które przed wybuchem wojny należały do Polski, ale także na Opolszczyźnie, a nawet na Dolnym Śląsku. Do Okręgu Śląskiego należał bowiem Inspektorat Opolski (krypt. Skorpion). W myśl pierwotnych założeń miał on posiadać cztery obwody: Kluczbork, Opole, Nysę i Koźle, ale już w lipcu 1940 roku Józef Korol, komendant Okręgu Śląskiego ZWZ, wyłączył z niego Ziemię Raciborską i Kozielską, wcielając je do Inspektoratu Rybnickiego. Nie udało się też utworzyć planowanych obwodów i ostatecznie w składzie Inspektoratu Opolskiego znalazły się tylko dwa.

AK na Opolszczyźnie Część I

Wojciech Kempa nieć i Komenda Główna AK postanowiła z niego zrezygnować. Postanowiła również rozwiązać obwody wchodzące w skład dotychczasowego „Skorpiona”. Z całą pewnością teren obejmujący Bytom, Zabrze i Gliwice, a funkcjonujący wcześniej w ramach Inspektoratu Opolskiego jako tzw. obwód przemysłowy, po katastrofie „Skorpiona” został włączony do Inspektoratu Katowice. Wiadomo, że na początku 1944 roku jego komendantem był ppor. „Piast” (Stefan Kołeczko, ppor. rez. piech. starsz. 1920, z 75 pp, kmdt Obwodu Zewnętrznego Gliwice, awansowany do stopnia porucznika rozkazem Komendy Głównej AK/KG 113/BP z 19 lutego 1944 roku). Wojciech Sulewski w książce „Polacy nad Odrą i Bałtykiem w walce z Trzecią Rzeszą (1939–1945)” pisze: Zreorganizowanie siatki terenowej AK na Opolszczyźnie odbywało się w bardzo ścisłej tajemnicy, wyłącznie siłami lokalnymi i okręgu. Rezultaty nie dały na siebie długo czekać i w ciągu lata 1943 r. powstały na ziemi opolskiej trzy zewnętrzne (znajdujące się poza granicami Polski sprzed 1939 roku) obwody AK: Obwód Kluczbork podlegający Inspektoratowi Tarnowskie Góry, Obwód Koźle podlegający Inspektoratowi Katowice i Obwód Racibórz, stanowiący część składową Inspektoratu Rybnik.

W

ydaje się, że gdy chodzi o ostatni akapit, mamy do do czynienia raczej z zamierzeniami czy planami, a nie z faktycznie przeprowadzoną reorganizacją. W lipcu 1943 roku nie istniał jeszcze Inspektorat Tarnowskie Góry, ale podinspektorat, który dopiero w styczniu 1944 roku został inspektoratem. Istotniejsze jednak jest to, że nigdy nie doszło utworzenia Obwodu Koźle, który wszedłby w skład Inspektoratu Katowice, przez cały czas bowiem funkcjonował Obwód Raciborsko-Kozielski, który wchodził w skład Inspektoratu Rybnik i obejmował obszar powiatów kozielskiego i raciborskiego. Co więcej, po rozwiązaniu Inspektoratu „Skorpion” przejął on szereg istniejących placówek na terenie powiatów opolskiego, strzeleckiego i prudnickiego, a nadto utworzył wiele nowych na tymże terenie. Stanisław Drozdowski wręcz stwierdza, że mamy tu do czynienia z obwodami, które na dany moment istniały tylko na papierze, a nadto zaświadcza: Kierownictwo inspektoratu i obwodów zostało rozbite, ocalały tylko niektóre komórki terenowe, które nie mogły być przyjęte od razu przez sąsiednie obwody AK z obawy przed zdradą. Kontakt z nimi na szczeblu okręgu w tym czasie również nie był możliwy, ponieważ okręg dopiero łapał luźne kontakty w Sosnowcu po straszliwej katastrofie AK na katowickim Śląsku. Odtwarzanie struktur szło więc opornie. Owszem, w składzie Inspektoratu Katowice powstał Zewnętrzny Obwód Dywersyjny Opole (krypt. Himalaje), którym dowodził sierż. rez. „Świstak” (rozkazem Komendy Głównej

rów, natomiast obwody „Wysiółek” i „Himalaje” miały jedynie zawiązki struktur (aczkolwiek posiadały zorganizowane niewielkie oddziały partyzanckie). Na obszarze działania „Himalajów” i „Wysiółka” funkcjonowała nadto „Grupa Panew”, która podlegała Okręgowi Łódzkiemu. O ile Inspektorat „Skorpion” działał wśród górnośląskiej ludności autochtonicznej, o tyle „Grupa Panew” skupiała w swych szeregach robotników z innych regionów Polski (przede wszystkim właśnie z Łódzkiego), którzy zostali skierowani do pracy na tym terenie przez Arbeitsamty – przymusowo bądź dobrowolnie. Dowodził nią podporucznik „Narocz” (Jan Łuczkowski). W roku 1970 na łamach WTK (numery 11–12) ukazał się artykuł Włodzimierza Jaskulskiego ps. Wroniec – „O Grupie »Panew« i jej dowódcy”. Z artykułu tego dowiadujemy się, że zadania grupy, otrzymane od kpt. Marcina Stacheckiego ps. Górnik, komendanta Inspektoratu Sieradzko-Wieluńskiego AK, polegały na: 1. Utworzeniu na Opolszczyźnie wśród zatrudnionych tam Polaków siły wojskowej, zorganizowanej na identycznych zasadach, jakie obowiązują w podziale organizacyjnym ZWZ w kraju, z tym wyjątkiem, że placówki powoływać należy w poszczególnych zakładach pracy, w zależności od wielkości polskich załóg. 2. Wydzieleniu z ogólnych sił wojskowych grup dla potrzeb służby wywiadowczej i izolowaniu ich od reszty, a także na wyodrębnieniu sił dla zadań dywersyjno-sabotażowych, wykonywanych w sposób falowy (czasowo wygaszanych względnie wzniecanych). 3. Utworzeniu akcji samoobrony i samopomocy (SS), mającej nieść pomoc ludności zgrupowanej w obozach pracy i barakach pracowniczych. Jednocześnie z powierzeniem „Naroczowi” tych zadań kpt. „Górnik” zmienił charakter „Akcji Panew”, której dał nazwę „Grupa Panew”. Jej siły wyodrębnił z Obwodu Wieluń, zaliczając je jako odrębne samodzielne siły Obwodu Zewnętrznego, wchodzące w skład Inspektoratu Sieradzko-Wieluńskiego (jako obwód dodatkowy). Wiedząc, że w skład „Grupy Panew” wchodzą ludzie zatrudnieni i pozostający pod stałym nadzorem, a często nawet skoszarowani, co znacznie zmniejsza ich dyspozycyjność i ruchliwość, inspektor „Górnik” włączył do niej pluton st. sierż. „Limby”, wyłączając go jednocześnie z Obwodu Wieluń. Decyzja ta była bardzo korzystna dla „Grupy Panew”, gdyż zwiększała jej możliwość działania, a jednocześnie zapewniała większe bezpieczeństwo wewnętrzne placówek istniejących na Opolszczyźnie. Z tego rodzaju wytycznymi i z daleko w przód wybiegającymi zaleceniami kpt. „Górnika”, aby możliwie jak najdalej w głąb Śląska wkraczać z działalnością „Panwi”, gdyż tym samym dokonuje się symbolicznego przesunięcia

Jaskulskiemu: W maju 1944 r. „Narocz” zameldował, że posiada możliwość nawiązania kontaktu z grupami powstańców śląskich, rozsianych po Opolszczyźnie i potajemnie się ze sobą kontaktujących. „Grupa Panew” na ogół nie wcielała w swe szeregi ludności autochtonicznej, tłumacząc to tym, że stosunki i powiązania rodzinne tej ludności są tak skomplikowane, iż mogą stworzyć wiele przeszkód natury moralnej, utrudniających pracę, a także stać się źródłem niebezpieczeństwa. [...] Sprawa jednak dotyczyła powstańców śląskich. Komendant Łódzkiego Okręgu AK płk Stempkowski wyraził R e k l a m a

ogniwa różnej wielkości, zostaną sukcesywnie podporządkowane „Panwi”, a z ramienia „Narocza” dowództwo nad nimi obejmie ów kolejarz z Jełowy. W trakcie przejmowania tych ogniw wyłoniła się potrzeba bezpośredniego skontaktowania „Narocza” z powstańcami i tej sprawie latem 1944 r. „Narocz” poświęcił najwięcej czasu. Chwilowo nie włączał do niej nikogo ze swych bezpośrednich podkomendnych. W meldunku sytuacyjnym „Grupy Panew”, jaki „Narocz” złożył za m-c sierpień 1944 r., informował swoje dowództwo, że stan „Panwi” wynosi ponad tysiąc ludzi, że już zaprzysiągł 120 b. powstańców, że akcja ta będzie

kontynuowana. W rozmowach z członkami kierownictwa Inspektoratu, jak i ze swymi współpracownikami „Narocz” wyrażał wielkie zadowolenie z tego osiągnięcia, gdyż powstańcy mieli szerokie możliwości działania, zwłaszcza w zakresie wywiadu.

O

statecznie konspiracyjna grupa powstańców w całości została włączona do „Grupy Panew”, która jesienią 1944 roku liczyła 1,8 tys. żołnierzy. Dodajmy, że według Zdzisława Rusinka grupa „Masorza” powstała na bazie struktur rozbitego „Skorpiona”. Przeciwnego zdania był Stanisław Drozdowski, który uważał, że grupa „Masorza” nie miała nic wspólnego z Inspektoratem „Skorpion”. Kwestia ta wymaga jeszcze wyjaśnienia, natomiast warto nadmienić, że według Drozdowskiego na czas powstania powszechnego lub „Burzy” „Grupa Panew” miała zostać podporządkowana Okręgowi Śląskiemu AK: Grupa „Panew”, jednostka na prawach akowskiego obwodu, niekiedy jest zwana Obwodem Zewnętrznym Kluczbork, który w akcji „Burza” mógł być taktycznie podporządkowany Śląskiemu Okręgowi AK (grały tu rolę osobiste kontakty powiązania ppłk. Zygmunta Jankego, który przed przejściem na Śląsk był szefem II Wydziału i zastępcą komendanta Łódzkiego Okręgu AK). W listopadzie 1944 roku na „Grupę Panew” spadły dwa potężne ciosy. We wsi Wierzbie zginął st. sierż. Bolesław Kempa ps. Limba, dowódca plutonu dywersyjnego „Grupy Panew”, wraz ze swym podkomendnym, kpr. Józefem Cieślą ps. Szyszka. Z kolei na ulicy w Kluczborku został aresztowany por. Jan Łuczkowski ps. Narocz, po czym wszelki ślad po nim zaginął. W grudniu 1944 roku na czele „Grupy Panew” stanął por. Derda ps. Juliusz, dotychczasowy kwatermistrz Obwodu Wieluń. Wypada podkreślić, że znacząco lepsze efekty, gdy chodzi o rozbudowę struktur organizacyjnych, osiągnęła AK w południowej części Śląska Opolskiego. W składzie Inspektoratu Rybnickiego, również należącego do Okręgu Śląskiego, funkcjonował bowiem Obwód Zewnętrzny Raciborsko-Kozielski. Pod koniec 1944 roku skupiał on ok. 2,5 tys. żołnierzy. Obwód ten posiadał nadto oddział partyzancki w sile plutonu. Tym jednak zajmiemy się w następnym numerze... K


kurier WNET

17

K U R I E R · ś l ą s ki

W

alka o zachowanie świata wartości wyrosłych przy „okrągłym stole” przeniosła się zatem, co zrozumiałe, także na obszar kultury. Nic więc dziwnego, że Historia Roja miała stać się tej walki ofiarą. Film Jerzego Zalewskiego – złożony na ołtarzu „demokracji” w okresie rządów PO (z powodu cofnięcia dofinansowania ze środków państwowych przeleżał na półkach sześć lat!) – to pełen rozmachu epicki obraz wojny po zakończeniu wojny – obraz ginącej Polski Niepodległej, upadającej pod dominacją sowiecką. To smutna opowieść o nieuchronnej klęsce, narastającej beznadziei i rozpaczy. I rzeczywistym heroizmie. Ale czy tryumf

a nawet „zakłamania” obrazu rzeczywistości powojennej.

Pochwała rzeczywistości powojennej Nie ma przecież w Historii Roja „przemian społecznych, własnościowych, nie ma reformy rolnej, pragnienia pokoju i zmęczenia konfliktem”. Doprawdy miejscami odnoszę wrażenie, że oglądaliśmy inny film. Nie wypada autora tejże recenzji zachęcać do ponownej nauki historii. Wypada jednak, aby odnotował, że poznanie jej nie może być wybiórcze. Przemiany społeczne doby powojennej w ogromnym stopniu wynikały z następstw hekatomby okupacji

Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, jak głęboko przejęci losem Kościoła katolickiego są ludzie najgłębiej niewierzący. I jak dalece ci kosmopolici interesują się kondycją środowisk patriotycznych.

na tych przekształceniach społecznych swoją pozycję w Polsce Ludowej budowali rodzice „resortowych dzieci”. Istotniejsze będzie jednak, że pierwszą ofiarą tej wielkiej przebudowy byli ci, którym nie dano prawa samodzielnego wyboru – niedobitki ziemiaństwa, terroryzowane chłopstwo i wszyscy ci, którzy w różny sposób doświadczali komunistycznego bezprawia. Reżyser filmu Jerzy Zalewski nie stroni od ukazania złożoności powojennych losów. Tytułowy „Rój” z ludowego wojska ucieka bowiem dopiero na wieść o zabiciu jego brata (przez sowieckiego żołnierza). Dowódca oddziału, „Młot”, ulega apatii i ujawnia się nowej władzy. Mieszkańcy wsi, w których operuje „Rój”, niewolni są od naturalnej żądzy życia w pokoju i normalności. Targają nimi rozterki. Ale Zalewski z równą siłą podkreśla wagę wartości fundamentalnych – tych, które budzą pełne ironii uśmiechy współczesnego lewactwa. A jednak to właśnie HONOR – odnoszę takie wrażenie – jest tutaj pierwszoplanowym bohaterem. Wokół niego, jego utraty bądź wytrwałej obrony, rozgrywają się wszystkie losy filmowych i historycznych bohaterów.

czujność. Ale tej prawdy „Krytyka Polityczna” zwyczajnie nie uznaje za ważną, podobnie jak faktu głębokiej religijności ludzi antykomunistycznego podziemia. Ukazanie tejże w filmie Zalewskiego jest przecież „instrumentalizacją religii”.

„Krytyka” w sferze obciachu Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, jak głęboko przejęci losem Kościoła katolickiego są ludzie najgłębiej niewierzący. I jak dalece ci kosmopolici interesują się kondycją środowisk patriotycznych. Fakt, że w ostatnich latach „Żołnierze Wyklęci” powrócili na godny ich piedestał, nie może budzić entuzjazmu spadkobierców budowniczych PRL. Gorzej, jeśli wierne im organy tworzą propagandową rzeczywistość. Majmurek wieszczy wejście kultu ludzi „drugiej konspiracji” w sferę kulturowego obciachu. Zatracie waloru oddolnego kultu ma się rzekomo gruntownie przysłużyć otoczenie ich kultem państwowym. Ale czy tak będzie? Czy wynik w tym historycznym rachunku będzie tak prymitywnie prosty? Byłby,

Zalewski ze swadą ukazał obecność komunistów pochodzenia żydowskiego w strukturach ludowego UB. Na szczycie tej piramidy staje prześladowca „Roja”, Wyszomirski, dawny członek NSZ, a teraz agent UB, który oskarżony o kontakty z „reakcją” zaprzecza, krzycząc, że „jest Żydem i nienawidzi Polaków”. Czy rys ten istotnie rozmija się z prawdą? Czy rodzi kłamliwy stereotyp? Nic podobnego. Reżyser po prostu miał odwagę podkreślić fakty z dawna przemilczane. A jakie to fakty? Badania prof. Andrzeja Paczkowskiego ukazały, że bezpośrednio po zakończeniu wojny Żydzi stanowili 10% komunistycznego aparatu terroru. Jest to z pozoru liczba niewysoka (tak przynajmniej twierdził prof. Andrzej Kunert w niezmordowanej „Gazecie Wyborczej” 24–25 kwietnia 1992), choć jednak tylko z pozoru. Na tle 1% ludności żydowskiej, zamieszkującej Polskę po wojnie, liczba ta jest co najmniej wymowna, ale nie wyczerpuje problemu. W bezpiece Żydzi stanowili aż 29% urzędników na stanowiskach kierowniczych, w większości zwerbowanych z przedwojennych działaczy, czynnie wspierających działania antypolskie.

polityczny odniesiony przez Sowietów budowany jest tylko sowieckimi rękami? Czy to wyłącznie tryumf obcej przemocy? Nie! Polskę Ludową w niemałym stopniu budowano polskimi rękami. W niemałym stopniu jej zręby tworzyły zastępy rodzimych łotrów, oddanych sprawie ideowych zdrajców, mających w pogardzie polską tradycję. I ta prawda zdaje się dzisiaj boleć niektórych najbardziej. Pomimo upływu lat i wejścia w dorosłe życie pokolenia wnuków budowniczych PRL, ich zapatrywania zdają się ciągle wyznaczać system wartości „postępowej” lewicy. Nic więc dziwnego, że właśnie z tej strony płyną najostrzejsze słowa krytyki (a często wręcz pogardy), kierowane w stronę świata wartości ucieleśnianych przez Żołnierzy Niezłomnych.

Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie o wiele więcej satysfakcji niż w oskarowej pseudopolskiej Idzie. Odnajdzie zerwanie z „pedagogiką winy”, karmiącą pokolenie III RP. nerem komunistów to była żydowska rola narodowa z jedynej perspektywy żydowskiego istnienia”.

Na czele „Krytyka Polityczna” Pionierem ataku na Historię Roja okazała się „Krytyka Polityczna”, środowisko zbudowane przez „resortowe dzieci” i ich przywódcę Sławomira Sierakowskiego. „Okrągły stół” zapewnił im lądowanie na cztery łapy. Odbiorcy grantów z publicznych pieniędzy urośli w siłę w ubiegłym ćwierćwieczu na tyle, że w niemałym stopniu stracili kontakt z rzeczywistością. Jak wielu innych uwierzyli, że są głosem większości Polaków. Szczytem tej cynicznej arogancji stały się prowokacje Sierakowskiego, w tym publiczne nawoływanie Żydów do ponownego osiedlania się w Polsce. A słowa te wypowiadane są w imieniu ogółu Polaków! To prawda, że „Krytyka” walczy o prawo do nadawania tonu myślenia większości z nas. Lata egzystencji w otoczeniu elit późnego PRL-u, a potem w III RP uśmierzyły skromność, rozbudziły pychę, umocniły typową dla tych środowisk wiarę, że ostatnie relikty katolickich „zabobonów” skazane są na rychły upadek. I tą arogancją przesycona jest również ocena Żołnierzy Niezłomnych, szczerze wyklętych przez „Krytykę Polityczną” i jej oddanych hunwejbinów. Wypada jednak zapytać, jaką rolę w tej programowej krytyce odgrywa Historia Roja? Czy Jakub Majmurek – jeden z dyżurnych publicystów „Krytyki Politycznej” (rocznik 1982) – podjął się w swej bezczelnej recenzji (pt. Kino programowej bezmyślności) wyłącznie ataku na film? Po części tak. Nieodrodne dziecko postępowej lewicy, sformowanej na modłę europejską, bez trudu kieruje swoje zarzuty pod adresem autorów produkcji. Wszakże w filmie kobiety są nieładne, smutne: „to albo idiotki, albo ponure matrony, jest też jedna zdrajczyni”. Rozumiem, że kroniki PRL, karmiące przez lata miliony Polaków wesołymi buziami „kobiet na traktorach”, są lepiej znane panu Majmurkowi niż rzeczywistość polskiej prowincji. Być może czytał coś o nędzy polskiej wsi. Ale czy poznał wymiar codziennego strachu, który nie skończył się wraz z niemiecką okupacją? Czy znane mu są rozmiary masowych gwałtów, których wraz z nadejściem Armii Czerwonej doświadczały polskie kobiety – te, za którymi rzekomo z empatią zdaje się Majmurek ujmować i chcę wierzyć, że nie jest to ta sama troska, która nakazuje dziś jego środowisku wygłaszać słowa obrony na rzecz muzułmanów gwałcących Niemki. Mam co do tego poważne wątpliwości, tym bardziej, że w tym samym słowotoku oburza się z powodu „spłycenia”,

Grossa o krwiożerczym antysemityzmie Polaków? Nawet gdy opinie te już z dawna są utarte przez historyków amerykańskich (najczęściej pochodzenia żydowskiego). Jeden z nich, dr Icchak Rubin, zasłynął wszak z tezy, że getta w Polsce podczas okupacji dawały Żydom nadzieję (w domyśle – na przetrwanie przed polskimi antysemitami!), a „mordercami w Polsce nie były SA i SS, lecz AK” oraz [po wojnie] „antysowieckie i antyżydowskie organizacje „NIE” i „WiN” (…)”. W tym samym duchu pisał Reuben Ainsztein, twierdząc, że „polscy faszyści podczas powstania [warszawskiego] prawdopodobnie zabili więcej Żydów niż Niemców (…).” Słowem, dla środowiska „Krytyki Politycznej”, jeśli teza nie zgadza się z faktami, to tym gorzej dla faktów. I dla dzieła Jerzego Zalewskiego. I nic nie wzruszy opinii Majmurka, który zapewne nigdy nie wyszedł daleko poza powyższą literaturę i krąg opinii upowszechnianych po wojnie już przez Icchaka Zukiermana (przywódcę powstania w warszawskim gettcie), który, pisząc o budowie Polski Ludowej, stwierdzał: „W tym okresie być part-

A zatem…

Widmo Niepodległej krąży wśród lewicy, widmo Polski Niepodległej. Obawa wielkiej zmiany dawno już wyszła poza najściślejszy krąg polityki. Demokracja elit, którą hołubili, dożywa ostatnich dni. Niewiele pomaga w niczym nieskrywana pogarda dla dawnych ideałów. Mozolni utrwalacze systemu III RP zaczęli tracić grunt pod nogami. Nie zmienia to faktu, że ciągle wierzgają, obserwując utratę „rządu dusz”.

Lewica o „Historii Roja” czyli jak zohydzić polskie ideały Krzysztof Tracki

niemieckiej i sowieckiej. Oba systemy w skoordynowany sposób eksterminowały polską inteligencję, ziemiaństwo i wszelką elitę społeczną, uosabiającą staropolskie wartości. Palmiry i Katyń to tylko symbole tych nieodkupionych zbrodni. A ich miarą był stan tej war-

Nie jest to zatem – jak chce Majmurek – „kino programowej bezmyślności”, ale rozumnie przedstawiony obraz dramatu upadającej Polski Niepodległej. Prawdy tej nie ułatwia, niestety, uparte wpajanie fałszywych stereotypów, kojarzących te wartości z kibolami. A to

Ten fundament przetrwał, dając siłę Żołnierzom Niezłomnym i nam, spoglądającym dzisiaj w przyszłość. W sferze obciachu nie może się znaleźć to, co naturalnie prawdziwe. stwy w momencie zakończenia wojny. W populacji 25 milionów mieszkańców zrujnowanej Polski zaledwie około 70 tysięcy mogło poszczycić się dyplomami ukończenia przedwojennych uczelni wyższych. Zadanie dla stalinowskich pionierów zdawało się więc ułatwione i zwrot ku ludowi pracującemu miast, miasteczek i wsi – naturalny, zgodny ze stalinowską wizją budowy komunistycznego społeczeństwa. Cóż... Być może wystarczyłoby z ironią podnieść prawdę, że właśnie

czynią z uporem od lat środowiska lewicowo-liberalne. Nie bardzo bowiem wiadomo, co, według ludzi reprezentujących światopogląd Majmurka, miałoby być alternatywą dla „bezmyślności” żołnierzy tzw. drugiej konspiracji. W oczach władz Polski ludowej „zaplute karły reakcji” zasługiwały na najsroższą karę. Przykład kolegów „korzystających” z amnestii skutecznie odstręczał od ujawnienia. Krzywdy wyrządzane pospolitej ludności nakazywały zachować

gdyby kult ten był tak samo sztuczny, jak cześć oddawana przez długie dekady założycielom i przywódcom PRL. I tym wszystkim, którzy płynnie weszli w elity III RP. Tu środowisko „Krytyki Politycznej” z pewnością miałoby rację. Sztuczne autorytety upadną niechybnie, bo oparte są na kruchych podstawach. Na takich podstawach jednak nie był budowany świat staropolskiej tradycji. Polska, bez spuścizny czasów piastowskich i jagiellońskich, nie dałaby tak trwałego budulca dla przetrwania wspólnoty w dobie niewoli – zaborów, powstań, obu wojen światowych i rujnującego wpływu PRL. Ale ten fundament przetrwał, dając siłę Żołnierzom Niezłomnym i nam, spoglądającym dzisiaj w przyszłość. W sferze obciachu nie może się znaleźć to, co naturalnie prawdziwe. I wiedzą to ci, którzy tym usilniej oczerniają narodową historię.

Żydokomuna czy „polscy patrioci”? Nie inaczej: pośród zarzutów kierowanych pod adresem filmu nie mogła się nadto nie znaleźć kwestia „obsesyjnego antysemityzmu narodowców”. Jerzy

A tam odsetek żydowskich aktywistów był już zdecydowanie wyższy. W „aktywie centralnym” Komunistycznej Partii Polski (i jej przybudówkach) sięgali oni 53%, w „wydawniczym” 75%, w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom 90%, a w „aparacie technicznym” Sekretariatu Krajowego (trzymającym nici wszelkich kontaktów KPP z „zagranicą”) pełne 100%! (prof. Leszek Żebrowski, „Gazeta Polska” 22 czerwca 1995). Z tej awangardy rekrutował się trzon aparatu terroru powojennej Polski. I kadra katów polskiego podziemia, resztek elity niepodległościowej. To z tego kręgu wywodzili się najwyżsi funkcjonariusze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wśród nich Józef Goldberg, szef Departamentu Śledczego (prowadzący brutalne śledztwo Witolda Pileckiego!), który wzorem żydowskich przybyszów z ZSRR przybrał po wojnie dźwięcznie polskie nazwisko Józefa Różańskiego. Ale te fakty (w swoisty sposób odrysowane w Historii Roja) to dla Majmurka tylko „absurdalne odwrócenie ról”. Jak bowiem nadal kreować wizerunek Polaków jako morderców Żydów? Jak podtrzymywać opinie

A film Jerzego Zalewskiego? Nie jest wolny od mankamentów. Zbyt długi i momentami traci na narracyjnej spójności. Nie jest też zbyt ściśle zespolony z rzeczywistością historyczną. Razi obraz otoczenia „Roja”, poddanego narastającej beznadziei, topiącego ją w coraz większych ilościach wszechobecnego alkoholu. Uderza spora dawka hamletyzmu w wydaniu głównych bohaterów (chociaż scena z pietą poraża). Świadectw niedoskonałości z pew­nością jest więcej, ale mowa tu o dziele pierwszym – o pierwszym filmie o Żoł­nierzach Niezłomnych, na który Polacy czekali od dziesięcioleci. I być może dlatego tracą na znaczeniu błahe w sumie i pozbawione znaczenia filmowe niedoskonałości. Widz spragniony pokrzepienia polskiej duszy odnajdzie w tym filmie o wiele więcej satysfakcji niż w oskarowej pseudopolskiej Idzie. Odnajdzie zerwanie z „pedagogiką winy”, karmiącą pokolenie III RP. Dostrzeże powód do odrzucenia kompleksów, świadomie rozbudzanych w przeszłości. Obok zdrajców, sprzedawczyków oraz pospolitych łotrów zobaczy rodaków do końca oddanych najświętszej sprawie niepodległości. Zobaczy żołnierzy walczących z dumą, z ryngrafem maryjnym na piersiach. Tych, którzy jednoznacznie oddzielają wierność od zdrady, służbę od zaprzaństwa – dobro od zła. I wiedzą, że HONOR naznaczył ich działania, bo przecież z przysięgi ich nikt nie zwolnił. A to, że jest to film o HONORZE – jednej z trzech wartości (obok BOGA i OJCZYZNY), jakie wniosła nam w wianie historia – co rusz przypomina dramatyzm Niezłomnych, których „Rój” symbolicznie ucieleśnia (np. Pileckiego, „Inkę”, „Łupaszkę”). I tego nie zmieni nawet fala oszczerstw ze strony filmoznawców lewicowej proweniencji. Bo krytyka Historii Roja to tylko pretekst do demonstracyjnego odrzucenia świata wartości wyrosłego na ideałach narodowych. To kulawa próba zatrzymania regresu współczesnego europejskiego lewactwa. I kolejna próba zamaskowania jałowości jego recepty na życie zbiorowe. Bo dziś, gdy pod naporem islamu zdechrystianizowana Europa ponownie szuka tożsamości, odpowiedź musi tkwić w jej chrześcijańskiej tradycji i w powrocie do narodowych korzeni. Innej odpowiedzi nie ma i nie będzie. I tego lewacy boją się najbardziej. K


kurier WNET

18

D

K U R I E R · ś l ą s ki

uże zainteresowanie wzbudziło uchwalone 18 IV 1791 roku prawo o miastach. W numerze z 9 maja „Schlesische Zeitung” poinformowała czytelników o dokonanej w Warszawie „rewolucji państwowej”. Wydawcy gazety obszernie i realistycznie kreślili atmosferę i obraz stolicy Polski po uchwaleniu Konstytucji 3 maja. Relacje te podkreślały entuzjazm, z jakim mówiono o Stanisławie Auguście i twórcach ustawy, a także zwracały uwagę na powszechną radość mieszczan z uzyskanych praw. Śląska opinia publiczna okazywała zainteresowanie sprawą Fryderyka Augusta saskiego na tronie polskim, a sojusz polsko-pruski z 29 III 1790 roku ułatwiał publiczne wypowiadanie przychylnych opinii pod adresem Konstytucji.

m.in. gen. Friedrich Ludwig Hohenlohe-Ingelfingen oraz ministrowie Carl George Heinrich von Hoym i Adolf Danckelman, a także król pruski. Dygnitarzy Rzeczypospolitej prezen-

Jak goszczono Sarmatów na Śląsku

Carl Georg von Hoym (1739–1807), pruski minister i wielkorządca Śląska

Od początku obrad sejmowych Polacy odbywali podróże na Śląsk w celach dyplomatycznych, wojskowych, wreszcie ze względów politycznych. Wśród odwiedzających Wrocław nie brakło czołowych przedstawicieli ówczesnego życia politycznego. Na podstawie ich relacji mógł się kształtować na Śląsku obraz opozycji sejmowej, przywódców Stronnictwa Patriotycznego, króla, a później Konstytucji 3 maja. W nadodrzańskiej stolicy Śląska szukał schronienia marszałek pierwszego sejmu rozbiorowego Adam Poniński, który okrył się hańbą zdrajcy i sprzedawczyka własnej ojczyzny, za co Sejm Wielki odsądził go od czci, pozbawił tytułów i urzędów oraz skazał na wieczystą banicję. Wrocław odwiedził także hetman Seweryn Rzewuski. Króla niepokoiły poczynania przebywającego w tym mieście wojskiego wschowskiego i posła kaliskiego na Sejm Wielki, Jana Suchorzewskiego. W liście z 18 VI 1791 r. Stanisław August pisał: „Suchorzewski drukuje – słyszę – jakieś pismo antyrewolucyjne we Wrocławiu”. Na rewie wojskowe na Śląsk jeździli polscy oficerowie, a wcześniej bywał tu także Jan Henryk Dąbrowski – rotmistrz sztabowy i adiutant szefa gwardii konnej saskiej Maurycego hrabiego Bellegarde`a, od 28 VI 1792 roku podpułkownik wojsk Rzeczypospolitej, przyszły bohater Legionów Polskich we Włoszech i polskiego Hymnu. W jednej z depesz czytamy: „Wszyscy Polacy, którzy z rewii wrocławskiej wracają, wychwalić się nie mogą grzeczności króla pruskiego, a nade wszystko jego przyjacielskich dla nas oświadczeń”. Z misją dyplomatyczną na Śląsku bawił agent marszałka litewskiego Ignacego Potockiego, Tadeusz Morski, oraz Michał Kleofas Ogiński. Dyplomata pruski Girolamo Lucchesini krążył między Frankfurtem nad Odrą a Wrocławiem w celu naradzenia się ze „słynnym Eskulapem”, księciem prymasem Michałem Poniatowskim. Doktor ten stał się od pewnego czasu rodzajem figury politycznej, u której szukało się rady lub natchnienia do rozwiązania zawiłych kwestii politycznych.

tował w salonach obecny podówczas we Wrocławiu poseł Girolamo Lucchesini. „Na wszystkie festyny w tym mieście dawane zapraszani byli”: Jan Małachowski – poseł polski w Dreźnie, generałowie Ignacy Morawski i Jó-

Król Stanisław August Poniatowski (1732–1798)

Benedykt Hulewicz, poseł wołyński na Sejm Wielki, donosił Szczęsnemu Potockiemu, że poseł pruski w Warszawie Lucchesini podczas swej bytności we Wrocławiu „głosił, że zapał Polaków, gdyby przez niego tamowany nie był, zostałby bez zamiaru, układ 100 tysięcy wojska głosił niepodobnym”. Wojewodę wileńskiego księcia Karola Radziwiłła gościł sławny wrocławski lekarz Baltazar Ludwik Tralles. Należy dodać, że książę „z wielką w tym mieście był przyjęty uprzejmością […], pospólstwo całe w tym ludnym mieście zbiegło się dla oglądania [...] męża”, a Fryderyk Wilhelm II dekorował wojewodę wileńskiego najwyższym odznaczeniem Królestwa Pruskiego, Orderem Orła Czarnego (Schwarzer Adlerorden). „Zacnych, w wielkiej liczbie zgromadzonych obywateli polskich” gościł

publikacji wyrażali się z dużym uznaniem o twórcach ustawy i z zachwytem dla dokonanej „rewolucji”. Z imieniem marszałka wielkiego litewskiego Ignacego Potockiego i podkanclerzego Hugona Kołłątaja łączy się wydane w początku września 1793 r. dzieło O ustanowieniu i upadku konstytucji polskiej 3 maja. W przekładzie niemieckim Samuela Bogumiła Lindego mogło ono dotrzeć drogą nieoficjalną z Lipska do śląskich księgarni jeszcze w 1793 roku. Literatura tego typu stanowiła na rynku księgarskim łatwy towar do rozprowadzenia wśród kręgów śląskiego społeczeństwa żywo zainteresowanego polskimi sprawami. Polemikę z autorami książki O ustanowieniu i upadku konstytucji 3 maja zapoczątkował jeszcze w 1792 roku sam Stanisław August. W obronie króla stanął między innymi Józef Florian Sołtykowicz – prawnik, historyk, publicysta, autor publikacji pt. Ich habe eine bessere Meinung vom Koenige. W okresie Sejmu Wielkiego szczególnymi względami na Śląsku cieszył się Stanisław August. Jego osobę popularyzowała m.in. najważ-

Pruska zdrada Traktat sojuszniczy z Prusami uzyskał akceptację sejmujących stanów 27 marca 1790 roku, a 29 marca zostali wyznaczeni polscy pełnomocnicy do jego podpisania. Wymiana ratyfikacji nastąpiła w Warszawie 13 kwietnia. Ukryte intencje nowego alianta, niezgodne z oczekiwaniami Polaków, ujawnił poseł pruski w liście do Fryderyka Wilhelma II, wysłanym dwa dni po zawarciu przymierza: „Teraz, kiedy już mamy w ręku tych ludzi i kiedy przyszłość Polski jedynie od naszych kombinacji zawisła, kraj ten posłużyć może WKMci za teatr wojny i zasłonę od wschodu dla Szląska, albo też będzie w ręku WKMci przedmiotem targu przy układach pokojowych. Cała sztuka z naszej strony jest w tem, aby ci ludzie niczego się nie domyślili i aby nie mogli przewidzieć, do jakich ustępstw będą zmuszeni w chwili, gdy WKMość za swe usługi zażąda od nich wdzięczności”. Girolamo Lucchesini uznawszy, że wykonał właściwie powierzone mu przez Fryderyka Wilhelma II zadanie, napisał do Ignacego Potockiego gratulacyjny list pełen pochlebstw

iustissimus. To właśnie Pan zasługuje na to wyróżnienie i dostąpi sławy”. Jednak Ignacy Potocki, w przeciwieństwie do pruskiego posła, nie był wolny od trosk. Zajmowały go przede wszystkim konsekwencje tego aktu, zwłaszcza zaś fakt, że skutki roszczeń terytorialnych Prus i złe humory Fryderyka Wilhelma II od początku rzucały cień na rodzącą się „przyjaźń”. Swoimi wątpliwościami dzielił się z sekretarzem legacji w Berlinie. Tymczasem nawet Stanisław August sądził, że „Berlin traktatem jest obowiązany nas bronić za wszelkie czyny sejmu teraźniejszego”, nie wykluczając zasady sukcesji. Tym bardziej, że marszałek Potocki, „pryncypialny nasz rewolucjonista” – jak go nazywał król – „bardzo mocno tego przestrzega, abyśmy się nie poziębili z Berlinem”. Rodząca się w Ignacym Potockim nieufność do Prus powodowała tym większą skłonność do lojalności w obawie, aby jakimś posunięciem dyplomatycznym nie dać im powodu lub pretekstu do zerwania przymierza. W listach narzekał na bierność lub „niezręczności” pruskich polityków. Lucchesiniemu przed wyjazdem na kongres do Sistowy 25 września 1790 r. zarzucał,

Order Orła Czarnego, do 1918 r. najwyższe odznaczenie w Prusach

zjednać dla sprawy polskiej wojskowych i patriotów szwedzkich. W Dreźnie S. Piattoli i J. Mostowski szukali pomocy u angielskiego posła Hugh Elliota. Sytuacja była wyjątkowo ciężka. Ministrowie: angielski Joseph Ewart

Informacje o wydarzeniach z końca XVIIII wieku, które miały miejsce w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, docierały na Śląsk za pośrednictwem oficjalnych komunikatów prasowych i druków sprowadzanych z Polski od Michała Grölla. Doniesienia z przebiegu obrad sejmowych, a nawet fragmenty mów patriotycznych, były zamieszczane na łamach „Schlesische Zeitung”.

Śląskie echa reform Sejmu Wielkiego Zdzisław Janeczek

Druk Konstytucji 3 maja 1791 roku

zef Judycki oraz książę podkomorzy litewski Maciej Radziwiłł, który towarzyszył wojewodzie wileńskiemu, Karolowi „Panie Kochanku”, w jego podróży na Śląsk i uczestniczył w jego audiencji u Fryderyka Wilhelma II. Podczas balu w ogrodzie księcia Hohenlohe, król pruski „o polskie tańce bardzo prosił i w nich wielkie okazywał upodobanie”. Wszędzie wrocławianie okazywali Polakom „największą uprzejmość i konfidencję” oraz podziw dla dzieła Sejmu Wielkiego. Przybyły do Wrocławia 21 VI 1791 r. miecznik litewski, Michał Kleofas Ogiński (dyplomata i kompozytor, autor słynnego poloneza Pożegnanie Ojczyzny), zastał tam księcia Stanisława Pawła Jabłonowskiego, który w towarzystwie księcia Heinricha Reussa – posła austriackiego, barona Arenta Willema van Rheede, posła holenderskiego, i Josepha Ewarta, ministra angielskiego, oczekiwał zaproszenia na kongres w Reichenbach. Przy okazji M.K. Ogiński złożył wizyty hrabiemu Carlowi Hoymowi i księciu Josephowi Christianowi Hohenlohe, koadiutorowi biskupstwa wrocławskiego.

Publicystyka sejmowa na Śląsku Już w pierwszej połowie lipca 1791 r. wydawca „Schlesische Zeitung” zachęcał czytelników do nabycia po przystępnej cenie 3 groszy srebrnych drukowanej w Warszawie broszury pt. Über Polen überhaupt und besonders die glückliche Staats-Revolution am 3-ten May 1791. Briefe eines Polen an seinem Freund in Chursachsen. Wrocławska firma Kornów reklamowała także niemieckie tłumaczenie dziełka szambelana i „tajnego konsyliarza JKMci”, Karola Fryderyka Glave Kolbielskiego, pt. Dzień 3 maja. (Geschichte der polnischen Staats-Veranderung vom 3 May 1791). Autorzy obu

niejsza gazeta w regionie, „Schlesi­ sche Zeitung”, przypisując mu duże zasługi w przygotowaniu „rewolucji rządowej” oraz podkreślając oddanie króla dla sprawy mieszczan. Z tego tytułu autor doniesienia zamieszczonego w numerze z 14 maja 1791 roku nie mógł się dość „nadziwić mądrości monarchy”. Podobną opinię wyraził wrocławski lekarz B.L Tralles, którego zdaniem Stanisław August Konstytucją 3 maja uszczęśliwił cały naród, a sobie wzniósł „pomnik trwalszy nad spiż”. Większość krążącej na Śląsku literatury politycznej przypisywała królowi polskiemu wielkie talenty i cnoty oraz niezwykły rozum polityczny. Nazywano go „wielkim i dobrym Poniatowskim”, chętnie czytano jego mowy sejmowe drukowane w języku polskim lub w przekładzie niemieckim. O popularności i zainteresowaniu osobą króla świadczyły również jego portrety zdobiące wnętrza mieszkań zamożniejszych mieszkańców Śląska. Podziwiano także jego talent oratorski, zaliczając do grona najznakomitszych mówców sejmowych obok marszałków Kazimierza Nestora Sapiehy i Ignacego Potockiego, przywódcy Stronnictwa Patriotycznego. Wiele pozycji nawiązujących do tematyki Sejmu Wielkiego i upadku Polski notują XIX-wieczne wrocławskie katalogi wydawnicze Wilhelma Bogumiła Korna i antykwaryczne Zygmunta Schlettera. W wypożyczalni książek Karola Streita znalazł się nawet pamflet na Konstytucję 3 maja pióra Francuza Jean-Cloude Méhée de la Touche, Geschichte der vermeintlichen Revolution Pohlens (Altenburg 1793). Autor tego dzieła, były redaktor „Gazette de Varsovie”, był uważany za rosyjską kreaturę, opłacaną przez Katarzynę II i osobę niechętną marszałkowi litewskiemu Ignacemu Potockiemu i Stronnictwu Patriotycznemu.

i pochwał, w którym mowę marszałka „za aliansem” z 15 marca uznał za bezsporne arcydzieło sztuki oratorskiej. „Przeczytałem, podziwiałem, kazałem skopiować i przeznaczyć do druku Pańską doskonałą mowę [....] – pisał Lucchesini. – To, co mówił Pan o moim królu, sprawi, że spojrzę mu z entuzjazmem w oczy. Analiza sytua-

Książę Karol Radziwiłł (1734–1790), wojewoda wileński, sympatyk dworu pruskiego, z honorami przyjmowany na Śląsku przez Fryderyka Wilhelma II, kawaler Orderu Orła Czarnego

cji politycznej Europy, którą Pan w niej zawarł, o naturze naszych traktatów, o powinnościach doskonałego obywatela, który stara się jedynie o popularność dla potomności, sprawiają, że uważam tę pracę skądinąd za arcydzieło racji stanu. Gdyby Rzeczypospolita kazała bić medal za każde aktualne wydarzenie w sejmie, Pańskie nazwisko musiano by umieścić co najmniej trzykrotnie. Na tym za zniesienie Rady Nieustającej, zasłużył Pan na napis: Vindex libertatis. Na tym za nową formę rządu: Auctor consiliorum optimorum. Oczekuję końca sądu nad Ponińskim, podczas którego występował Pan z antyczną formułą: Iudex sanctissimus et

że „nie tłumaczy się całkiem jasno” co do sukcesji. Potocki miewał także swoje tajemnice, dzięki czemu Berlin nie znał szczegółów przygotowań do przewrotu 3 maja 1791 roku. 18 maja 1792 roku rosyjska ambasada rozpoczęła rozpowszechnianie po Warszawie drukowanej deklaracji petersburskiego dworu, zapowiadającej interwencję zbrojną. Za jednego z głównych winowajców uznano Ignacego Potockiego. Następnego dnia, tj. 18 maja, zwołano Straż i odczytano deklarację Jakowa Bułhakowa. Pierwszy zareagował Potocki, który oświadczył, iż notę należy traktować jako wypowiedzenie wojny. W późnych godzinach nocnych patrioci odbyli naradę u Hugona Kołłątaja. Potocki wraz z przyjaciółmi spędził całą noc na pisaniu projektu odpowiedzi na deklarację Bułhakowa. Marszałkowi litewskiemu zależało na takiej kontrdeklaracji, która ocaliłaby honor i kraje Rzeczypospolitej. Z należnymi Katarzynie II względami miała ona w sposób zwięzły wyjaśnić, że Konstytucja 3 maja jest dziełem narodu, a nie garstki zapaleńców, i dać do zrozumienia, że w jej obronie naród jest gotów wszystko poświęcić. Jeżeli Rosjanie chcą wojny, będziemy się bili – oznajmił przedstawicielowi sprzymierzonego mocarstwa. Sugerował stworzenie na Litwie nieregularnych oddziałów partyzanckich złożonych z drobnej szlachty, a podlegających rozkazom Stanisława Augusta. Myślał ponadto o zorganizowaniu akcji propagandowej po obu stronach frontu, która miała poruszyć białoruskich chłopów i kozaczyznę. Polecił Komisji Policji przełożyć i wydrukować w języku rosyjskim Konstytucję 3 maja. Z kolei Stanisław Kostka Potocki żądał od króla wzmocnienia „obrony wewnętrznej”, proponując utworzenie obrony terytorialnej. Drugi z braci Ignacego, Jerzy Potocki, nie szczędził wysiłków, aby

i holenderski Arent Willem van Reede ograniczyli się do „głośnych krzyków przeciwko rosyjskiej żądzy panowania”. Z sojuszniczego Berlina Maksim Maksimowicz Alopeus donosił Katarzynie II, że minister spraw zagranicznych F. Schulenburg jest „oddany Rosji z zasad i przekonań”. Obrady Sejmu Wielkiego dobiegały końca. Na ostatniej sesji 29 maja 1792 roku marszałek Potocki w imię solidarności narodowej wezwał posłów do zdecydowanego oporu. Wzburzony, starał się wskazać na moralny aspekt sprawy polskiej. Zdaniem Ignacego Potockiego: „Nie chcieliśmy i nie chcemy nieprzyjaźni z Moskwą”, chociaż „nam to mocarstwo tyle szkód, tyle hańby, takiego nierządu i słabości było przyczyną”. Jeszcze raz potępił on gwarancje ustrojowe, za których pomocą Rosja „wzmagała i uwieczniała nierząd i niedołężność Polski”. Roszczenia Petersburga względem Warszawy nazwał „nieprzyzwoitymi” i nie mającymi nic wspólnego z prawem międzynarodowym. Zniesienie gwarancji nie mogło być przyczyną wojny ani w obliczu prawa boskiego, ani ludzkiego. Działalność malkontentów szukających oparcia w Rosji określił jako „pozór woli narodu przeciwko wyraźnej [woli] sejmu i wszystkich województw” Zapewnienia, że „wojsko moskiewskie nieść ma do Polski prawdziwą wolność, rząd poważny i trwały, prawa najlepsze”, traktował Potocki jako brutalne i zimne szyderstwo. Posłom marszałek litewski starał się uświadomić: „W każdej społeczności jest czas namysłu i rady, i jest czas obrony i boju. Przechodźcie – nawoływał Ignacy Potocki – z świątyni praw w pole rycerskie. Przyszedł czas, gdzie siłą, napaść orężną szablą odpierać należy!”. 29 maja sejm zawiesił obrady. Ignacy Potocki był już zaabsorbowany przygotowaniami do misji berlińskiej. Zredagował w imieniu Stanisława Augusta


kurier WNET

19

K U R I E R · ś l ą s ki list do alianta, Fryderyka Wilhelma II. Po wprowadzeniu poprawek i uzupełnień przez króla zabrał list do Berlina. Stanisław August zaopatrzył ponadto Potockiego w pięciopunktową instrukcję. Marszałek miał wywrzeć nacisk i nakłonić Berlin do energiczniejszych działań w następujących kwestiach: 1. Ewakuacji wojsk rosyjskich z wykluczeniem zawieszenia broni, ponieważ stwarzało ono Rosjanom i ich protegowanym „wszelką wolność agitacji” w okupowanych województwach; 2. „Podtrzymania w całości” aktów prawnych aktualnego sejmu, które nie miały związku z „prawami ludzi” ani nie wnosiły żadnej zmiany w system polityczny Europy; 3. Amnestii dla emigrantów; 4. Układów z trzema dworami na temat sukcesji; 5. Ewentualnej rezygnacji elektora saskiego lub nowych układów w sprawie sukcesji, która bez „niepokojenia” mocarstw sąsiednich zabezpieczyłaby Polskę przed bezkrólewiem. Na koniec król ostrzegł Potockiego przed przyznaniem Prusom wyłącznego prawa do modyfikacji zmian ustrojowych, jakie dokonały się 3 maja 1791 r. Zdaniem Stanisława Augusta

1790 roku zapewnić wojna koalicyjna. Tymczasem niektórzy z przyjaciół Polski, m.in. dyplomata francuski L.M. Descorches, powątpiewali w lojalność Berlina.

Książę Michał Kleofas Ogiński (1765-1833), poseł na sejmy, dyplomata i kompozytor, goszczony na Śląsku jako reprezentant Najjaśniejszej Rzeczypospolitej

Zdaniem Deschorchesa Ignacy Potocki do końca odrzucał możliwość porozumienia prusko-rosyjskiego kosztem Polski, ponieważ sądził, że celem polityki Berlina był nie alians

własne siły. Na zakończenie Potocki prosił Schulenburga, aby powtórzył jego prośby i życzenia w obecności Fryderyka Wilhelma II. Następnego dnia doszło do spotkania. Tym razem również nie udało się skłonić rozmówcy do rozpatrzenia którejś z trzech propozycji marszałka litewskiego. Przeciwnie, Schulenburg oświadczył Potockiemu, że król pruski nie zaangażuje się w wojnę, aby ocalić konstytucję ustanowioną przez Polaków w największej tajemnicy przed aliantem. W rozmowie z Potockim „odmówił podziałów, a nawet zasług dyplomatycznych Polsce”. Według Tadeusza Korzona marszałek litewski „dobrze docinał” Schulenburgowi, a podnosząc „zasadę moralną” w polityce, odniósł „zupełne zwycięstwo”. Sporządzony 9 czerwca list do Piattolego zawierał kilka zdań, w których Ignacy Potocki zawarł całą swoją gorycz i rozczarowanie. Informował przyjaciela, że pruski system się załamał, a Berlin nas opuścił. Świadom odpowiedzialności, pisał Potocki 10 czerwca do Poniatowskiego, że na czasie są już tylko „rady udania się do Moskwy”. Nie robił sobie ani Stanisławowi Augustowi nadziei, Medale upamiętniające Stanisława Augusta i Konstytucję 3 maja

nie można było nawet sugerować Berlinowi myśli powołania nowego sejmu, który wprowadziłby do Konstytucji poprawki przedstawione przez dwór pruski. Nalegał na Potockiego, aby działał możliwie najzręczniej i ostrożnie, aby „oddalić tę fatalną [pruską] propozycję, której zgubne skutki łatwo jest dostrzec”.

Jan Henryk Dąbrowski (1755–1818), rotmistrz saski 1789 r., generał lejtnant 1794 r., twórca Legionów Polskich 1797 r., w okresie Sejmu Wielkiego obserwator rewii wojskowych na Śląsku

Podczas gdy Tadeusz Kościuszko i książę Józef Poniatowski otrzymywali polecenia nakazujące powstrzymać Rosjan, Potocki, „człowiek rewolucji”, wiózł listy dla Fryderyka Wilhelma II i Stanisława Jabłonowskiego. Równocześnie Scipione Piattoli i J. Mostowski udali się do Drezna, aby zabiegać o pomoc elektora. Były także próby przekonania londyńskiego gabinetu, iż jest w interesie Anglii, potęgi handlowej, zapewnić byt niepodległej Rzeczypospolitej. Walka dyplomatyczna, jaką podjął Ignacy Potocki, miała szanse powodzenia tylko w wypadku, gdyby jej towarzyszyły sukcesy militarne, które mogła zgodnie traktatem z 29 marca

z Petersburgiem, lecz „żądza Torunia i Gdańska”. Marszałek wierzył, że oferty rozbiorowe Katarzyny II stanowiły tylko przynętę „w celu zamaskowania przed królem Prus przepaści, w którą ciągną go do wojny przeciw Francji”. Mniemał on, że argumenty te trafią do politycznej wyobraźni Fryderyka Wilhelma II. Marszałek przybył do Berlina 4 czerwca 1792 roku, pod nieobecność króla wizytującego wojska w Pomeranii. Przyjęto go grzecznie, świadcząc uprzejmości „należne tak znaczącemu gościowi”, lecz kiedy poruszył temat aliansu, „twarze rozmówców się wydłużały, a usta pozostawały zamknięte”. Trzy dni później, 7 czerwca, uzyskał audiencję u króla, który potraktował posłuchanie czysto konwencjonalnie i odesłał marszałka litewskiego do ministra spraw zagranicznych F.W. Schulenburga. Podczas rozmowy Fryderyk Wilhelm II nie ujawnił mu żadnej ze swych myśli ani zamiarów w stosunku do Polski, „chociaż wyznaczył już termin swej odpowiedzi dla Stanisława Augusta”. Gdy Potocki próbował upomnieć się o królewskie słowo i przypomnieć o obowiązkach alianta, jakie nakładał na Prusy traktat, zmieszany Fryderyk Wilhelm II zdobył się tylko na stwierdzenie, że okoliczności uległy zmianie. 8 czerwca Ignacy Potocki napisał list do Schulenburga, w którym tłumaczył przyczyny swej wizyty oraz wyjaśniał „powody, które zmusiły króla polskiego do zwrócenia się w ten szczególny sposób”. Stanisław August uczynił go interpretatorem własnych „odczuć w aktualnym kryzysie i dysponentem tego, co [mu] się zechce powierzyć”. Zaznaczał w liście, że uprosił Fryderyka Wilhelma II o wyznaczenie jednego lub dwóch ministrów, którym „mógłby powiedzieć i od których mógłby usłyszeć prawdę”. Chciał, aby król natchnął jego naród ufnością we

że Prusacy wystąpią w roli mediatora, „radził jednakże królowi, by nic nie przedsiębrał względem ruchów armii przed otrzymaniem dokładniejszej wiadomości o osobistym usposobieniu” Fryderyka Wilhelma II. Potocki na próżno dopominał się nawet odpowiedzi dla Stanisława Augusta. List Fryderyka Wilhelma II bez

Fryderyk Wilhelm II (1744–1797), król Prus, w 1792 r. wiarołomny sojusznik Rzeczypospolitej

wiedzy marszałka został powierzony zwykłemu kurierowi do Warszawy. Od przyjaznego gen. K. Bruhla, wychowawcy następcy tronu Fryderyka Wilhelma III, w tajemnicy dowiedział się szczegółów, których nie odważono się powiedzieć oficjalnie. Po odprawieniu 13 czerwca audiencji pożegnalnej, niewiele odbiegającej w swym charakterze od powitalnej, oraz złożeniu memoriału w sprawie Polski, w którym wypominał wszystkie przymierza i zobowiązania sojusznicze, Ignacy Potocki 15 czerwca opuścił Berlin i udał się do Warszawy. Zdaniem Władysława Konopczyńskiego, Potocki wrócił z Berlina „jako moralny pogromca Hohenzollerna, lecz zupełny bankrut polityczny”. „Nim wojna się zaczęła – pisał

Walerian Kalinka – już wszyscy niemal w Warszawie uczuli się pobici, odkąd Ignacy Potocki przywiózł z Berlina odmowną na żądanie posiłków odpowiedź”. Coraz trudniej było od-

Marszałek wielki litewski Ignacy Potocki (1750–1809), lider Stronnictwa Patriotycznego na Sejmie Wielkim, współautor Konstytucji 3 maja, minister spraw zagranicznych podczas Insurekcji 1794 r.

różnić alianta od wroga. M. Alopeus na bieżąco był informowany przez pruskiego ministra F.W. Schulenburga o przebiegu rozmów z Potockim. Z kolei Lucchesini zacieśniał w Warszawie stosunki z Bułhakowem. Od niego rosyjski poseł dowiedział się, że zaproszeni pruscy ministrowie zbojkotowali obiad wydany przez księcia Stanisława Jabłonowskiego dla marszałka litewskiego. Zacieśnianie związków z dworem berlińskim miało wówczas dla Petersburga dużą wartość. Zapewniały one bowiem Katarzynie II dosyć dużą swobodę działania w Rzeczypospolitej i dostarczały okazji do odegrania roli mediatora między Austrią i Prusami w kwestiach indemnizacji oraz stanowiły gwarancję, że nie dojdzie do zbliżenia między obu niemieckimi mocarstwami przed rozwiązaniem spraw polskich. Niepowodzenie zabiegów dyplomatycznych u pruskiego dworu było równocześnie potwierdzeniem faktu, że Fryderyk Wilhelm II od początku traktował sojusz z Polską tylko jako posunięcie taktyczne, niezbędne w politycznych rozgrywkach. Rzeczpospolita, wprawdzie wzmocniona i ożywiona duchem reformy, nie była jednak jeszcze na tyle przygotowana, aby przeciwstawić się agresji z zewnątrz. Zdaniem E. Hertzberga Ignacy Potocki popełnił błąd, gdy poprzez rewolucję 3 maja pozbawił Prusy „podrzędnego i zupełnie od siebie zawisłego sprzymierzeńca”. Reformy Sejmu Wielkiego i osiągnięcia polityki zewnętrznej nie dokonały się dzięki sojuszowi z Prusami, lecz raczej wbrew niemu, a aktywizacja polskich sił patriotycznych zaskakiwała ministrów Fryderyka Wilhelma II. Polityka pruska względem Polski nie miała nigdy innego celu, jak tylko interes Prus. Wszystkie środki, które do tego prowadziły, były dla Berlina dobre, bez względu na to, czy miały przynieść korzyści, czy szkody sprzymierzonej Rzeczypospolitej. Wiosną 1792 roku Prusy przyjęły zdecydowanie kurs antypolski. Z wypowiedzi F.W. Schulenburga i E. Hertzberga jasno wynikało, że wszelkie rachuby nawet tylko na akcję mediacyjną musiały skończyć się niepowodzeniem. Obaj politycy byli przekonani, że „gdyby cesarzowa rosyjska silnymi ciosy na nowo nie była wywróciła” Konstytucji 3 maja, nowa ustawa rządowa wywarłaby „zgubny wpływ” na pruską monarchię. Temat pruskiej zdrady i niedotrzymania sojuszu w 1792 roku, zawartego w marcu 1790 roku z Rzeczpospolitą, a także przystąpienie Prus z agresorem rosyjskim do traktatu rozbiorowego, frapowały publicystów na Śląsku jeszcze w drugiej połowie XIX wieku.

Zakończenie W XIX wieku polscy przywódcy i ich partie polityczne, dążąc do odzyskania niepodległości, w okresie przypadających rocznic narodowych organizowali legalne i nielegalne demonstracje, które miały na celu skonsolidowanie narodu w walce z zaborcami. Pod hasłem i godłem „3 Maja” tworzyły się pierwsze studenckie związki, „składały się pierwsze serc polskich przysięgi, którymi do ważniejszych sprzysiężeń, do poważniejszych ślubów wyrabiało się i kształciło pokolenie [Piotra – Z.J.] Wysockiego”. Katechizm Polonii, tajnej organizacji studentów polskich w Prusach, na pierwszym miejscu powoływał się na imię współautora

Konstytucji 3 maja, marszałka wielkiego litewskiego Ignacego Potockiego. W wykładzie podstawowych zasad patriotycznych w formie pytań i odpowiedzi czytamy: „Co cię zajmuje? – myśl Ignacego Potockiego”. We Wrocławiu studenci zrzeszeni w Polonii corocznie urządzali uroczyste obchody na cześć Konstytucji 3 maja, w której widzieli punkt wyjścia Polski z bezwładu i anarchii oraz gwarancję praw obywatelskich. W 1821 roku z okazji 30 rocznicy Konstytucji w obchodach zorganizowanych przez Polonię wzięli udział także przedstawiciele Arminii (organizacji niemieckich burschenschaftów). Podczas spotkania wznoszono toasty na cześć Polonii i Arminii za wolność Polski i Niemiec oraz na cześć Tadeusza Kościuszki. Nieprzypadkowo w 45 rocznicę Konstytucji 3 maja inicjatorzy Towarzystwa Literacko-Słowiańskiego przedstawili rektorowi Uniwersytetu Wrocławskiego prośbę o zalegalizowanie stowarzyszenia. Kilka lat później ministerstwo spraw wewnętrznych rozporządzeniem z 8 lipca 1842 roku poddało Towarzystwo Literacko-Słowiańskie nadzorowi policyjnemu. Obostrzenia i rygory policyjne miały zapobiec kolejnemu obchodowi rocznicy Ustawy Rządowej, który wśród polskich studentów w stolicy Śląska miał już swoją tradycję. Rok 1861 to okres manifestacji i nabożeństw za pomyślność Ojczyzny. Dzień 3 maja postanowiono obchodzić uroczyście. Kobiety przypięły do kapeluszy wstążki o barwach narodowych, mężczyźni ukazywali się na

Maria Augusta Nepomucena Wettin (1782–1863), prawnuczka króla polskiego, na mocy Konstytucji 3 maja infantka polska

ulicach w białych krawatach, kamizelkach i rękawiczkach. Kościoły Warszawy były przepełnione. Echa manifestacji docierały na Śląsk. Tutaj swoje sympatie dla sprawy polskiej wyraził dr Johann Maetzing w artykule zamieszczonym w „Schlesische Zeitung” z 15 września 1861 roku. W swych rozważaniach nawiązał do tradycji Sejmu Wielkiego, podkreślając, że „jest obowiązkiem Prus odnowić przymierze z Polską zawarte” 29 marca 1790 roku. Niemiecki idealista proponował królowi pruskiemu Wilhelmowi I Hohenzollernowi (1797–1888) odbudowanie Polski pod berłem Jana Nepomucena Marii Wettina (1801–1873), króla Saksonii, co było zgodne z założeniami konstytucji polskiej z 1791 roku. Art. VII Ustawy rządowej z dnia 3 maja 1791 roku (Konstytucji 3 maja) stanowił, że „Dynastia przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora saskiego, którego sukcesorom de lumbis [z lędźwi, tj. rodzonym] z płci męskiej tron Polski przeznaczamy. Najstarszy syn króla panującego po ojcu na tron następować ma. Gdyby zaś dzisiejszy elektor saski nie miał potomstwa płci męskiej, tedy mąż przez elektora, za zgodą stanów zgromadzonych, córce jego dobrany, zaczynać ma linię następstwa płci męskiej do tronu polskiego. Dlatego Marię Augustę Nepomucenę, córkę elektora, za infantkę Polską deklarujemy, zachowując przy narodzie żadnej preskrypcji podpadać nie mogące wybrania do tronu drugiego domu, po wygaśnięciu pierwszego”. Wprawdzie linia następstwa przewidziana konstytucją wygasła na infantce Marii Auguście Nepomucenie, która nie tylko nie miała dzieci, ale nawet nie wyszła za mąż za przeznaczonego jej księcia Józefa Poniatowskiego. Jednak Art. 5 Konstytucji Księstwa Warszawskiego z dnia 22 lipca 1807 roku stanowił, że „Korona książęca warszawska jest dziedziczną w osobie króla saskiego, jego potomka, dziedziców i następców podług porządku następstwa ustanowionego w domu saskim”. Wynikało zatem z tego przepisu, według J. Maetzinga, że prawo do tronu polskiego zostało przyznane wszystkim członkom saksońskiej rodziny królewskiej, zgodnie z zasadami dziedziczenia korony obowiązującymi w tej rodzinie. Biorąc pod uwagę, że była to norma prawna obowiązująca w momencie

przyjęcia przez Fryderyka Augusta I w 1812 roku polskiej dziedzicznej korony królewskiej w związku z przystąpieniem do Konfederacji Generalnej Królestwa Polskiego, jego abdykacja i zwolnienie z przysięgi wierności Polaków, mające charakter osobisty, nie

Fryderyk August I (1750–1827), elektor saski 1763-1806, król saski 1806-1827, Książę Warszawski 1807-1815

pozbawiło prawa do tronu polskiego jego następców. Ponadto abdykacja Fryderyka Augusta I – jako „dokonana pod przymusem – była obarczona wadą oświadczenia woli, pociągającą za sobą nieważność czynności prawnej”. Przywracając powyższy stan prawno-polityczny Wilhelm I zmazałby winę zdrady, jaką byli obciążeni Hohenzellernowie tytułem niedotrzymania sojuszu Rzeczypospolitej w 1792 roku i przystąpieniem do drugiego rozbioru z udziałem Rosji. Ustawa majowa cieszyła się pełnym uznaniem również wśród członków Kółka Polskiego, do którego licznie wstępowała studiująca we Wrocławiu młodzież górnośląska. Na jednym z zebrań recytowano wiersze Konstantego Damrota, na innym odczytano referat Konstytucja 3 maja. W setną rocznicę trzeciego rozbioru Polski na Śląsku Karol Miarka wydał w Mikołowie mapę Rzeczypospolitej Obojga Narodów w granicach z 1772 roku. Rozkolportowano ją w nakładzie 100 000 egzemplarzy jako dodatek do Kalendarza Mariańskiego na rok 1896. Władze niemieckie potraktowały druk jako manifestacyjne: [...] przypomnienie wielkości znaczenia dawnego państwa polskiego”. Mimo zastrzeżeń cenzury, Miarka w 1897 roku dołączył ową mapę do dzieła pt. Dzieje narodu polskiego opowiedziane dla ludu i młodzieży. Również na Śląsku Cieszyńskim kultywowano tradycję 3 maja. Jan Galicz w sprawozdaniu dyrekcji gimnazjum polskiego w Cieszynie za rok szkolny 1910/1911 napisał, iż „Bohaterskie zapasy Polaków w obronie tejże konstytucji i w obronie wolności kraju ojczystego zjednały dla nich sympatię prawie wszystkich Niemców, która objawiała się w szeregu utworów literackich” i aby przybliżyć tę problematykę, zalecał lekturę pracy R. Arnolda Geschichte der deutschen Polenliteratur. Wybór tak ważnych momentów dziejowych, jak Konstytucja 3 maja i rozbiory, którym pisarze i drukarze

Jan Wettin (1801–1873), król saski, miłośnik literatury, tłumacz Boskiej Komedii Dantego

śląscy poświęcali uwagę, służył umacnianiu więzów Śląska z Polską. Wychowany na tej literaturze młody Wojciech Korfanty snuł swoje sny o Polsce od Odry do Dniepru. Te wydarzenia historyczne miały dla wszystkich Polaków olbrzymie znaczenie w kształtowaniu świadomości narodowej, z czego zdawał sobie również sprawę minister Śląska Carl Georg Heinrich Hoym. Po trzecim rozbiorze usilnie zabiegał on o przejęcie archiwum Sejmu Wielkiego. Pisze o tym Bartłomiej Szyndler w drugiej księdze Silva Rerum Polonorum, gdzie publikuje też list Hoyma do sekretarza sejmowego Antoniego Siarczyńskiego. Pismo kończy się pogróżkami, że jeżeli dobrowolnie akt nie wyda, wówczas zostanie do tego zmuszony. K


kurier WNET

20

K U R I E R · śl ą ski

Majowe nabożeństwa należą chyba już tylko do polskich tradycji, chociaż w naszej części Europy stały się popularne dopiero od połowy XIX wieku.

W „Śląskim Kurierze Wnet” (nr 21/16) ukazał się mój artykuł pt.: „ Jak mądrze pokierować historią”. W kolejnym (22/16) – polemika dra Mirosława Boruty, nosząca tytuł: „ Jak trudno rozmawiać…”.

Barbara Maria Czernecka

Gordyjski węzeł umysłowy

G

łos wiernych wraz z radosnym świergotem ptaków i dostojnym brzmieniem kościelnych dzwonów unosi się ku błękitnemu niebu, a woń kwiatów przemieszana z zapachem kadzidła przenika powietrze. Nawet słońce zdaje się lśnić promieniściej. O atmosferze tego czasu mówi się,

Oczekiwany wpis na listę UNESCO Zabytkowej Kopalni w Tarnowskich Górach Maria Wandzik

Z

abytkowa Kopalnia Srebra w Tarnowskich Górach to jedyna w Polsce podziemna trasa turystyczna, umożliwiająca zwiedzanie podziemi dawnej kopalni kruszców srebronośnych, założonej w triasowych dolomitach i wapieniach. Od 2004 ro-

w zgodzie z obowiązującymi standardami. Ostateczna decyzja organizacji w sprawie wpisania tarnogórskich zabytków na listę światowego dziedzictwa jest spodziewana w połowie 2017 roku. Teraz analizą wniosku oraz wizją lokalną nominowanego miejsca zajmie

W tym roku mija 40. rocznica podpisania przez nasz kraj konwencji w sprawie ochrony światowego dziedzictwa kulturalnego i naturalnego. Rok 2016 to także święto czterdziestolecia istnienia Kopalni Zabytkowej Srebra. We wrześniu 1976 r. tarnogórskie

W

jej podsumowaniu czytamy: „Czy ten tekst to już agentura, czy jeszcze tylko patologia? Trzeciej możliwości nie ma”. Geeeniaaalna synteza. Otóż, drogi Panie, trzecia możliwość istnieje – jest nią brak wyobraźni społecznej i politycznej. Takie braki zwykle nadrabia się złośliwością i insynuacjami. Przykro mi, ale Pańska polemika nie wykazuje żadnych horyzontów, wykazuje natomiast duży poziom wody sodowej. Nie polemizuje się z artykułem, którego się nie rozumie – choć dziwne to, bo tekst dla socjologa powinien być wyjątkowo czytelny. I na tym w zasadzie powinienem skończyć, ale gazeta jest czytana i kieruje się swoimi prawami. Jestem autorem 7 książek i około 700 artykułów, w których w mniejszym lub większym stopniu zajmowałem się sytuacją historyczno-kulturową Polski. Artykuł „Jak mądrze pokierować historią” pisany był nie na wiwat, lecz z myślą o braku koncepcji polskiej polityki wschodniej. Konsekwencją rozbicia dzielnicowego Rusi (po 1054 r.) było powstanie Wielkiego Księstwa Litewskiego i, w następstwie, unii polsko-litewskiej. Dzięki temu na terenie I RP mogła rozwinąć się polska demokracja syntetyzująca tamtejsze kultury, która już wówczas wyznaczyła standardy trudne do osiągnięcia w dzisiejszej Europie. A więc w pierwszym przypadku Polska wykorzystała swoją szansę na kilkaset lat. Druga szansa przytrafiła nam się w 1917 r., ale Piłsudskiemu nie chciał pomóc Zachód. Dzięki konsolidacji polskiego społeczeństwa powstała niepodległa II RP – piękne państwo, ale dziś widzimy, że przejściowe, bo w okresie zaborów zostały wzmocnione tendencje tożsamościowe byłych narodów I RP. Obecnie, już w innych uwarunkowaniach, otrzymaliśmy trzecią szansę. Gdyby pomiędzy Polską a Rosją nie było Ukrainy, dziś to my musielibyśmy walczyć z zielonymi ludzikami. A skoro nie walczymy, mamy czas na konsolidację. W krótkiej perspektywie tłumaczy się to następująco: młode małżeństwo nie chce mieszkać z rodzicami, ale we własnym domu. I rodzice powinni to zrozumieć. Mrzonki o powrocie na Kresy blokują nam proces kształtowania

podziemia zobaczyli pierwsi turyści, a od tego czasu odwiedziło kopalnię aż 2,5 miliona osób. Tarnowskie Góry są pierwszym obiektem z województwa śląskiego, który ma szansę znaleźć się pod ochroną UNESCO. Sukcesem jest już pozytywna opinia Centrum Światowego Dziedzictwa w Paryżu. Jeśli wszystko pójdzie pomyślnie, „Kopalnia Ołowiu, Srebra i Cynku, wraz systemami gospodarowania wodami podziemnymi w Tarnowskich Górach”, pojawi się na liście UNESCO już w 2017 roku. K

Lista UNESCO Żeby obiekt trafił na listę, musi prezentować „unikatową, uniwersalną war­ tość” oraz spełnić przynajmniej jedno z pięciu kryteriów: m.in. ma repre­ zentować arcydzieło ludzkiego geniuszu twórczego albo ilustrować oddzia­ ływanie wartości w danej epoce lub w ramach danego kręgu kulturowego w zakresie rozwoju architektury, techniki, sztuki, planowania przestrzen­ nego miast; wnosić unikatowe lub wyjątkowe świadectwo tradycji kultu­ rowej bądź cywilizacji; stanowić przykład rodzaju budowli bądź zespołu architektonicznego lub technicznego, który ilustruje znaczący etap w hi­ storii ludzkości.

ku jest pomnikiem historii, a w 2014 obiekt ten dołączył do Europejskiego Szlaku Dziedzictwa Przemysłowego (ERIH) jako tak zwany Punkt Kotwiczy. Wniosek o wpis tarnogórskich obiektów pogórniczych na listę UNESCO został pozytywnie oceniony przez Centrum Światowego Dziedzictwa w Paryżu. Oznacza to, że przesłane w styczniu przez polski rząd dokumenty są kompletne, a sam wniosek napisano

się ICOMOS, czyli Międzynarodowa Rada Ochrony Zabytków i Miejsc Historycznych. Ekspert tej organizacji odwiedzi Tarnowskie Góry w drugiej połowie roku, aby sprawdzić, czy obiekty są unikatowe i warte, by dołączyć je do zacnego grona. Wiele wskazuje na to, że kandydatura z Tarnowskich Gór będzie rozpatrywana podczas przyszłorocznej sesji Komitetu Światowego Dziedzictwa, która ma szansę odbyć się w Krakowie.

Na listę UNESCO jest wpisanych 890 wyjątkowych miejsc w 148 krajach: 689 obiektów kulturalnych, 176 naturalnych i 25 o charakterze kulturalno­ -przyrodniczym. 14 pochodzi z Polski: Stare Miasto w Krakowie q Królew­ skie Kopalnie Soli w Wieliczce i Bochni q Auschwitz-Birkenau. Niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny i zagłady (1940–1945) q Puszcza Biało­ wieska q Stare Miasto w Warszawie q Stare Miasto w Zamościu q Średnio­ wieczny zespół miejski Torunia q Zamek krzyżacki w Malborku q Kalwaria Zebrzydowska: manierystyczny zespół architektoniczny i krajobrazowy oraz park pielgrzymkowy q Kościoły Pokoju w Jaworze i Świdnicy q Drewniane kościoły południowej Małopolski: Binarowa, Blizne, Dębno, Haczów, Lipni­ ca Murowana, Sękowa q Park Mużakowski q Hala Stulecia we Wrocławiu q Drewniane cerkwie w polskim i ukraińskim regionie Karpat.

się adekwatnej formacji kulturowej, stosownej do naszego piastowskiego położenia. Kresy odpadły od Polski bezpowrotnie! Myślimy o Kresach, których mieć nie będziemy, a zapominamy o Ziemiach Zachodnich, które mentalnie i gospodarczo zaczynają już odpadać od całości państwa. To dyslokacja świadomości narodowej, na której opiera się wspólnota kulturowa i państwowa. Ziemie Zachodnie zadecydują o losie przyszłej Polski. Jeżeli tych zależności nie zrozumiemy, stracimy Ziemie Odzyskane i doprowadzimy do kolejnej wołyńskiej rzezi. kurier WNET

2

KURIER·śl ąsKI

z

jednej strony mamy do czynienia z ponad 600-letnią polską obecnością na tamtych ziemiach, a z drugiej z faktem, że na tym samym terytorium istnieją, uznane przez polskie rządy, trzy niepodległe państwa. Z jednej strony mamy tam liczne zabytki (pałace, dwory, kościoły, cmentarze), które trzeba ratować, a z drugiej pustkę i brak odpowiedzi na ważne i dramatyczne pytanie: komu i czemu te zabytki mają służyć? To oczywiście paradoks, bo każdy zabytek jest wspólnym dziedzictwem, a każdy uratowany zabytek – wspólnym kulturowym sukcesem, ale jednocześnie nie możemy zapominać, że ten sukces przypomina, zwłaszcza Litwinom i Ukraińcom, polską obecność, której nie chcą. Nie chcą, jak twierdzą, dlatego, że Polska zabrała im elity, zablokowała rozwój ich rodzimych języków i rodzimych kultur. Pomniki kultury polskiej są stare i „pańskie”, a ich pomniki – nowe i „chłopskie”. Ba, restauracja polskich zabytków i nauka polskiego języka wzbudza strach i niepewność wśród chyba większości nowych ukraińskich czy litewskich elit; podsycane są też ich obawy, że Polacy zechcą tam wrócić... I kolejny paradoks, tym razem dotyczący Ukrainy: zgoda na odbudowę polskich zabytków wiąże się z nadzieją na wejście tego państwa do Unii Europejskiej. Tak czy siak, brnięcie w ten problem jest utrwalaniem „kwadratury koła” i zarzewiem przyszłych konfliktów. Ale gdy tę samą miarę przyłożymy do Ziem Odzyskanych i granicy zachodniej, okazuje się, że problem jest całkiem zrozumiały, ponieważ analogiczne obawy Polacy wyrażają w stosunku do Niemców. Po 1989 r. na całym tym obszarze mamy do czynienia z pro-

aby takimi pytaniami nie przygotowuje się nas do członkostwa w UE). Kilka osób wyszło z sali, kilka zostało, ale tylko niewielu zdecydowało się na wypełnienie ankiety, dlatego że pytania były nie z naszego kręgu kulturowego. Wracając do meritum: musimy postawić sobie pytanie o wspólny mianownik obydwu przykładów. W przypadku Kresowian oczywiście mamy na myśli przekaz kodu kulturowego, który jest nośnikiem polskiej wolności. Pomysłodawcom kursowych pytań szło prawdopodobnie o prokreację. W jednym i drugim przypadku, niezależnie od intencji, chodziło o przetrwanie. A jeżeli tak, to musimy odpowiedzieć na pytanie, co ma przetrwać: puste zabytki i pustka wokół Kresowian, czy ta myśl, która wyniosła Polskę na najwyższy europejski poziom cywilizacyjny? Oczywiście wszystko zaczęło się od słowa, ale ojcem i matką tego słowa – jest myśl. Musimy więc zdecydować: chcemy się rozwijać, czy chcemy umierać? Ktoś może zapytać: a kto to są ci

cesem restaurowania kultury niemieckiej, bez informacji z polskiej strony, że zaledwie metr pod ziemią znajdują się pokłady Polski piastowskiej. Nie istnieje tam polska polityka kulturalno-integracyjna, o gospodarczej trudno nawet wspominać. Wszystko, co się dzieje na Ziemiach Zachodnich, jest podporządkowane interesom Niemiec. Do zauważenia tego zjawiska nie potrzeba szczególnej inteligencji. Lista faktów jest bardzo długa. Nie ma więc co ukrywać, że to samo dzieje się tak na Kresach, jak i na Ziemiach Odzyskanych. Mamy do czynienia z mieszaniną strachu i fobii, a także wskrzeszaniem demonów, które w przeszłości już wystarczająco narozrabiały, aby im przywracać żywot. Zabytki są zabytkami, więc należy się im szacunek i opieka, ale w świecie, w którym dominuje polityka, nie jest normalne, że jedno państwo na terenie drugiego odbudowuje własne dziedzictwo. Z logicznego i pokojowego punktu widzenia nie jest to nikomu potrzebne: ani Niemcom, ani Polakom, ani Ukraińcom, ani Litwinom. To zamach na pokojowe współistnienie.

Rzecz obrazoburcza I teraz rzecz z pozoru najbardziej obrazoburcza. W obecnej kondycji finansowej naszego państwa powinniśmy postawić pytanie o to, co jest ważniejsze: zabytki na Kresach Wschodnich, których nigdy nie odzyskamy i które mają się coraz lepiej, czy Kresowianie w Polsce, którzy mają się coraz gorzej? Ważniejsi są martwi czy żywi? Wiem, że na obecnym poziomie świadomości Polaków te pytania są tak samo szokujące jak to, które w 1990 r. usłyszałem na kursie przygotowującym do… sprawnego szukania pracy. Kilkunastu jego uczestnikom postawiono pytanie: kto w pierwszej kolejności musi umrzeć, gdy staniemy w obliczu śmierci głodowej? (Nas wtedy intrygowało, czy

Ś ‒‒ L ‒‒ Ą ‒‒ S ‒‒ K ‒‒ I

t

‒a

b ‒ a

‒ r

a Polska zachodnia – nauki ścisłe i kult pracy. Nie wnikając w szczegóły, dopiero połączenie tych wspólnych cech pozwoliłoby wypełnić konieczność wciąż uciekającego scalenia polskiego narodu – w taki chociażby, jaki powstał za Kazimierza Wielkiego i o którym po utracie państwowości mówił Tadeusz Kościuszko. Zabytki na Kresach pozostały, ale Kresowianie w swojej głównej masie przenieśli się na Ziemie Odzyskane. To strategiczna informacja. Tam zostali kulturowo zneutralizowani, choćby przez fakt zmiany miejsca zamieszkania, przez odmienność krajobrazu kulturowego, a także wyraźną obojętność lub nawet wrogość władz PRL. Na Ziemiach Zachodnich przez pierwszych około 20 lat nie postawiono ani jednego prywatnego domu. Przyczyny były dwie: całkowita zmiana ustroju i niepewność mieszkańców i władz państwowych co do dalszych losów tych

polskim konglomeratem kulturowym, skupiającym trzy etosy: wielkopolski, śląski i kresowy. Pierwsze pokolenie pamiętało jeszcze dwie diametralnie różne epoki: czasy zaborów i II RP, a znalazło się w trzeciej. Jedni byli w przeszłości kształtowani pod dyktando niemieckiego właściciela lub zaborcy, i ci byli u siebie; inni – z obszaru sowieckiego lub austriackiego, należeli do przyjezdnych. To były różne światy. Ci wychowani przez szkołę pruską cenili bardziej pracę i rzeczy materialne i byli bardziej zachowawczy. Kresowianie zaś, ukształtowani na obszarze, gdzie polska kultura decydowała o rozwoju, ulegli na Ziemiach Odzyskanych podwójnemu osłabieniu – poprzez konieczność szukania nowego miejsca dla siebie i konflikt kulturowy z miejscowymi. Ale najważniejszym elementem destabilizującym była obecność Związku Sowieckiego, jego wojsk i politycznych wpływów. ZSRS był gwarantem granicy na Odrze, a więc automatycznie przynależności tych ziem do Polski.

stała się zastraszająca. Polska prasa na te tematy nie pisała prawie nic, podobnie jak zachodnia teraz o zachowaniach migrantów z Bliskiego Wschodu. Z czasem poczucie zagrożenia przestało istnieć, a granica polska na Odrze stała się przeszkodą dla samych Polaków. W taki sposób nastąpiło wymazanie zdroworozsądkowego poczucia zagrożenia na Ziemiach Zachodnich i bezproblemowe wejście kapitału niemieckiego, w tym medialnego, który ukształtował tamtejszą opinię publiczną. Dziś mieszkańcy Ziem Zachodnich nie spodziewają się napływu Niemców, lecz niemieckich pieniędzy. Niepewnego statusu tych ziem już nie zauważają. Co w tej sprawie zrobi urzędujący w Warszawie rząd? Drugi okres zaczął się wraz z wejściem w dorosłość trzeciego pokolenia urodzonego na Ziemiach Zachodnich, mającego słaby lub żaden kontakt z pierwszym. Bezgranicznie zaakceptowało ono propagandową wizję szczęśliwości, nie zauważając, jakie spustoszenie

chcę poruszyć sprawę delikatną i niezwykłej wagi, która może nawet zadecydować o przyszłych losach Polski. Problem jest swoistą kwadraturą koła i swoistym węzłem gordyjskim, który może przeciąć tylko piastowski miecz. tą sprawą są Kresy Wschodnie.

Tak więc trzem wielkim polskim etosom, które mogły wzmocnić zachodnie pogranicze, grozi kompletna rozwałka. Istnieje poważna obawa, że kultura kresowa, która zawiera

Budowanie unii środkowoeuropejskiej z dwóch powodów wymaga współdziałania całkowicie niepodległych wobec siebie państw: ponieważ mieszkające tu narody wcale lub długo tej niepodległości nie miały oraz dla zachowania wzajemnej wiarygodności. w sobie silne nośniki niezależności, zostanie zmarnowana: na wschodzie za pomocą dominacji nowych ideologów, a na zachodzie dzięki zwykłej głupocie i braku umiejętności dalekowzrocznego myślenia. Stalin i Hitler pokładają się w grobie ze śmiechu. Nie można wykluczyć, że upieranie się przy eksporcie polskości w oparciu o zabytki doprowadzi w dzisiejszym, coraz bardziej rozchwianym świecie do kompletnego zniszczenia tychże zabytków i ostatecznej eksterminacji mieszkających tam jeszcze naszych rodaków.

Podsumowanie

Jak mądrze pokierować historią

Kresowianie, ukształtowani na obszarze, gdzie polska kultura decydowała o rozwoju, ulegli na ziemiach Odzyskanych podwójnemu osłabieniu – poprzez konieczność szukania nowego miejsca dla siebie i konflikt kulturowy z miejscowymi.

a ‒ r ‒ a b ‒

że jest to prześwit raju, który przedostał się na ziemię w momencie, kiedy jeden z cherubów zamykał bramy Edenu po grzechu pierworodnym. Istotnie, w maju cały świat przypomina wielki ogród przesycony najpiękniejszymi barwami i zapachem kwiatów. Urok tych dni wyśpiewuje się w pieśniach o łąkach umajonych, zielonych górach i dolinach, cienistych gajach, szemrzących strumykach. Czy można wdzięczniej przedstawiać wspaniałość wiosennej aury? Czyż nie jest to wzór doskonałego piękna? Przypominają o tym również starodawne obrazy. Prezentujemy jeden z nich, imponujących rozmiarów, namalowany w owalu, w którym artyście udało się uchwycić skrawek pełni szczęścia. W centrum, jako najważniejsza, przedstawiona jest Madonna z Dzieciątkiem, która w iście macierzyńskiej pozie troskliwie tuli swojego Syneczka. Jest to wizerunek prawdziwie kochającej matki na tle sielankowego krajobrazu, podobnego temu, który opiewamy w majowych pieśniach. K

Ryszard Surmacz

N

abożeństwa majowe były też tematem znamiennych publikacji. Pierwsze z nich wydali w języku włoskim o. Lalomia i o. Muzarelli., a pierwsza książka na ten temat, zatytułowana „Maj duchowy”, została opublikowana w 1549 roku w Niemczech. Interesująca pozycja „Nabożeństwo Majowe poświęcone Najświętszej Pannie Królowej Korony Polskiej” została wydana w 1849 roku we Wrocławiu przez człowieka świeckiego, Walerego Wielogłowskiego. Była ona swego rodzaju wotum wdzięczności za wyzdrowienie (z ciężkiej choroby) córeczki autora. Rok później ks. Aleksander Jełowicki opublikował „Miesiąc Maryi”, zaś spod pióra o. Karola Antoniewicza z Towarzystwa Jezusowego wyszedł „Wianuszek Majowy” z pieśniami maryjnymi, które niezwykle szybko się upowszechniały. Dzięki swej cudownej prostocie i pięknu nabożeństwa te ogarniały kolejne regiony kraju. Do dzisiaj są w Polsce – i chyba tylko u nas – symbolem wiosennych dni, bo przecież

odprawia się je w najpiękniejszym wiosennym miesiącu, poświęconym właśnie czci Najświętszej Maryi Panny. Każdego majowego dnia wieczorem w kościołach i przy przydrożnych kapliczkach rozbrzmiewają antyfony, hymny, litanie, pieśni i wezwania chwalące najwspanialsze przymioty Bożej Rodzicielki.

Kresy i ziemie Odzyskane Ryszard Surmacz

ustawa o mniejszościach, którą wrzucono na początek pierwszej kadencji PO, została uchwalona nie dla tych mniejszości narodowych, które są, ale dla tych, które będą. na terenie byłego nRD już osiedlani są emigranci z Bliskiego Wschodu i Afryki.

Kresowianie i gdzie ich szukać? Oczywiście, nie wszyscy są nośnikami wartości, które zostały tam wytworzone, ale istnieje dziś jeszcze spora grupa spadkobierców tej inteligencji, którą kształciły uniwersytety Stefana Batorego w Wilnie i Jana Kazimierza we Lwowie, a także słynne Liceum Krzemienieckie. Są też spadkobiercy znakomitej przedwojennej polskiej szkoły. Chodzi więc o te stałe wartości, które były potrzebne do kultywowania polskiej odrębności cywilizacyjnej na tamtych terenach. W zakres tych przymiotów wchodziła wyobraźnia humanistyczna, niepodległość myślenia, dalekowzroczność, poczucie państwa, wola zrozumienia drugiego człowieka i odmienności kulturowej. W okresie zaborów te cechy uległy degradacji, ale nie zostały zniszczone. Świadome lub nieświadome ich odrzucenie w obecnej sytuacji kulturowo-geopolitycznej jest kontynuacją eksterminacji polskiej inteligencji z okresu zaborów, II wojny światowej i PRL. Utarło się przekonanie, że Polska wschodnia to nauki humanistyczne,

K ‒‒ U ‒‒ R ‒‒ I ‒‒ E ‒‒ R

ziem (1/3 terytorium Polski!). Tymczasowość nie buduje niczego prócz nawyków nomadycznych, które są obce naszej kulturze. Zmiana tego nastawienia nastąpiła w grudniu 1970 roku, kiedy Polska podpisała porozumienie graniczne z Niemcami. Uwierzyły wówczas władze i uwierzyli mieszkańcy tych ziem. Polacy zaczęli wreszcie czuć się jak u siebie w domu. Cicha obawa: „A jak nam zabiorą” powoli traciła swoją siłę.

istota tych ziem Jeżeli chcemy zrozumieć Ziemie Odzyskane, musimy cofnąć się do 1945 r. i czas ich trwania podzielić na dwie części. Pierwsza to okres balansowania między poczuciem niepewności i stabilizacji; obejmuje dwa pierwsze pokolenia. Drugi to życie trzeciego pokolenia, które poczucie niepewności swoich ojców przyjęło do wiadomości i przestało je zauważać. Pierwszy okres zaczął się w 1945 r. i trwał w ciągłym oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Ziemie Odzyskane stały się

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

Krzysztof Skowroński

ŚląSKi KuRieR Wnet Redaktor naczelny

To wszystko sprawiało, że region Ziem Zachodnich stał się obszarem pogranicza. Ziemie północne, ze względu na większą odległość od Odry, znalazły się pod tym względem na drugim planie. Nietypowość tego pogranicza polegała na tym, że destabilizacja szła z dwóch stron jednocześnie: od wewnątrz, poprzez strukturalną blokadę procesów asymilacyjnych na Ziemiach Odzyskanych, i z zewnątrz, poprzez niemiecką propagandę i brak statutowych uregulowań granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Gdy w 1990 r. podpisano traktat graniczny, nastąpił proces reglamentowanego pojednania polsko-niemieckiego. Po otwarciu granicy z Niemcami ludność Ziem Zachodnich popadła w przerażającą biedę. Polskie zakłady zaczęły padać jeden po drugim. Wielokrotnie jedynym źródłem utrzymania stał się wówczas przemyt różnych towarów do Niemiec i z Niemiec. Na niespotykaną dotąd skalę rozwinęły się usługi seksualne, za którymi szło pijaństwo i rozkład rodzin. Porzucanie dzieci przez matki stało się plagą tamtej części Polski. Liczba „eurosierot”

Stali współpracownicy

dr Bożena Cząstka­Szymon, dr Herbert Kopiec, dr Mirosława Błaszczak­Wacławik, dr Michał Soska, dr Krzysztof Tracki, Paweł Zyzak, Tadeusz Puchałka, Tadeusz Loster, Barbara Czernecka, Stanisław Orzeł, Wojciech Kempa, Stefania Mąsiorska, Ryszard Surmacz Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski

dokonuje się na obszarze kulturowym. Destabilizację trzecie pokolenie uznało za normę i przeszło nad tym do porządku dziennego. Oczywiście pomógł mu w tym rozwój technologii, zwłaszcza Internetu. Starzy nie mają już nic do powiedzenia – przerósł ich czas i powaliła bieda; młodzi, uwolnieni od historii, poczuli się bezgranicznie wolni. Kobiety poprzez mieszane małżeństwa lub ucieczki zamieniły niepewność na stabilizację sankcjonowaną niemieckim prawem (alimenty); mężczyźni zajęli posady robotników, a zdarzało się, że i męskich dziwek. W taki sposób Ziemie Zachodnie coraz bardziej stają się nowoczesnym, a jakże, pograniczem. Ustawa o mniejszościach, którą wrzucono na początek pierwszej kadencji PO, została uchwalona nie dla tych mniejszości narodowych, które istnieją, ale dla tych, które powstaną. Na terenie byłego NRD są już osiedlani emigranci z Bliskiego Wschodu i Afryki. I kto wie, czy to właśnie nie oni będą beneficjentami tej ustawy, a Polacy zostaną zmuszeni do działań w kierunku likwidacji strefy Schengen.

Reklama Wiktoria Skotnicka, reklama@ radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o.

Co możemy zrobić my – Polacy? Możemy stworzyć nowy standard w stosunkach międzynarodowych – i to taki, który swoim poziomem sięgnie najlepszych lat epoki jagiellońskiej. Uroczystym gestem całe materialne dziedzictwo z wyjątkiem cmentarzy powinniśmy przekazać trzem uznanym przez nas niepodległym państwom na dawnych Kresach Wschodnich: Litwie, Białorusi i Ukrainie. Ten gest byłby fundamentem pod budowę nowej Europy Środkowo-Wschodniej, a jednocześnie standardem zobowiązującym Niemców do podobnego gestu w stosunku do polskich Ziem Odzyskanych. Budowanie unii środkowoeuropejskiej z dwóch powodów wymaga współdziałania całkowicie niepodległych wobec siebie państw: ponieważ mieszkające tu narody wcale lub długo tej niepodległości nie miały oraz dla zachowania wzajemnej wiarygodności. Jakie mielibyśmy z tego korzyści? Na polu europejskim: • staniemy się współtwórcami prawa międzynarodowego i rozwoju jego kierunkowych podstaw, • czynnie włączymy się w politykę światową, • przyczynimy się do likwidacji neokolonializmu. Na polu wewnętrznym, Europy Środkowej: 1. podejmiemy trud kształtowania jedności Europy Środkowej (a może i Środkowo-Wschodniej), a gdyby za naszym przykładem poszły pozostałe państwa tego regionu, powstałby czysty obszar do nowego zorganizowania, 2. zniwelujemy bardzo groźne napięcia kulturowo-polityczne na swoim obszarze, 3. stworzymy racjonalne podstawy naszego państwa – prawidłową świadomość obywateli, zdrowe szkolnictwo i właściwy rozwój intelektualny, 4. zaczniemy budować Polskę w oparciu o naturalne – piastowskie – uwarunkowania, takie, w jakich żyjemy od 70 lat. Pozostaje pytanie: co z Polakami mieszkającymi na Wschodzie? W większości są oni potomkami zesłańców. Karano ich za patriotyzm i obronę Polski. Kara ta nie może trwać wiecznie. Sprawiedliwa Polska musi dać im prawo do powrotu, pod jednym wszakże warunkiem: że nie mamy do czynienia z agenturą lub patologią. Za ostatniego Piasta panowie małopolscy podnieśli ideę unii polsko-litewskiej. Dzisiaj osoby najwyżej postawione w państwie również pochodzą z Małopolski. Mogłyby one ten proces cofnąć i polską orientację polityczną postawić na nogach, zgodnie z obecnym, piastowskim duchem czasu. Polska dałaby przykład, w jaki sposób mądrze kierować historią. K

Adres redakcji

Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

ul. Zielna 39 · 00­108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data wydania 27.02.2016 r. nakład globalny 11 630 egz.

Prenumerata W tytule podać imię, nazwis­ ko, adres i dopisać: „Śląski Kurier Wnet” Konto:16 2490 0005 0000 4510 2687 8174

(Śląski Kurier Wnet nr 16)

O co chodzi w przekazaniu zabytków na Kresach? GÓRNY ŚL ĄSK · ZAGŁĘBIE DĄBROWSKIE · PODBESKIDZIE · ZIE M IA CZĘSTO CHOWSK A

Jadwiga Chmielowska tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl

numeR 21 mARzec 2016

ind. 298050

Świętego Krzyża w Warszawie, a w Krakowie, dzięki szczególnemu zaangażowaniu księdza Goliana, poznawano je w kościołach pod wezwaniem św. Piotra i Mariackim. Odprawianie ich we wszystkich świątyniach swoich diecezji zalecili księżom biskupi Marczewski z Włocławka i Juszczyński z Sandomierza w 1859 roku, cztery lata później arcybiskup warszawski, św. Zygmunt Szczęsny Feliński, zaś po pięciu latach podobnie uczynił ksiądz biskup Popiel w Płocku. Z tego samego roku pochodzi również świadectwo arcybiskupa lwowskiego Wierzchlejskiego o popularności i rozpowszechnianiu się nabożeństw ku czci Najświętszej Maryi Panny.

W

spółcześnie niewiele mówi się o ich odprawianiu w innych regionach świata, chociaż kult Maryjny prawie wszędzie jest intensywnie żywy. W naszym kraju natomiast cały ten miesiąc wręcz tchnie czcią oddawaną Najświętszej Maryi Pannie. Pierwotne zwiastuny oddawania hołdu Bogarodzicy pojawiały się na Wschodzie już w pierwszym tysiącleciu. W tym też czasie zaczęły powstawać najpiękniejsze figury i obrazy wyobrażające Matkę Boga i zaraz też przez wiernych były ozdabiane nie tylko kwiatami, ale także złotem, srebrem, perłami i drogocennymi kamieniami. Alfons X Mądry, średniowieczny władca Kastylii i Leónu, a zarazem autor wielu pieśni do Maryi, jako pierwszy zalecał, aby w najpiękniejszym miesiącu – maju wieczorami wierni gromadzili się przy kapliczkach i śpiewem oraz modlitwą oddawali cześć Najświętszej Panience. W tym samym czasie błogosławiony Henryk Suzon, późniejszy mnich dominikański oraz mistyk nadreński, jeszcze jako chłopiec uwielbiał zbierać kwiaty i pleść je w wieńce ku ozdobie wizerunków Madonny. Do podobnych czynów przyznawał się Święty Filip Neri. Odprawianym przez niego nabożeństwom towarzyszyła muzyka, przyciągająca zwłaszcza dzieci i młodzież. Tak samo czynili w XVII wieku nowicjusze dominikańscy we Fiesole. Prawdziwe nabożeństwa majowe z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem wprowadził o. Ansolani, jezuita posługujący w kaplicy królewskiej w Neapolu na początku XVIII wieku, a w drugiej jego połowie podobne, chociaż o bardziej prywatnym charakterze, były odprawiane w rzymskim kolegium tegoż zakonu. I chociaż Zakon Jezuitów miał być czasowo zawieszony, wiosenna liturgia pozostała popularna w rzymskim kościele Il Gésu. Istnieją wzmianki, że cześć Matce Bożej w ten sam sposób oddawano również w Paryżu za panowania Cesarza Napoleona I Bonapartego. Dziewiętnastowieczni papieże: Pius VII oraz bł. Pius IX zatwierdzili szczegółowe odpusty dla wiernych odmawiających litanię loretańską oraz biorących udział w błogosławieństwie Najświętszym Sakramentem. Polscy kapłani z Towarzystwa Jezusowego zaczęli odprawiać majowe nabożeństwa najpierw w Tarnopolu, a od 1838 roku we Lwowie. Wiadomo, że już od 1852 roku stawały się one popularne w kościele pod wezwaniem

w ‒ i ‒ ę ś ‒

Majowe nabożeństwa

Rosja ma tylko jeden kierunek ekspansji. Jest nim Europa (i Biegun Północny). A jeżeli Europa, to Niemcy oraz Francja. A więc dla Polski większym problemem są Niemcy niż Rosja. Natomiast Ukrainie potrzebne są bardziej Niemcy niż Polska – bo trzymają one w szachu ewentualne nasze pretensje terytorialne. I tu potrzebny jest reset! Europa Środkowo-Wschodnia nie ma ważniejszego celu, jak konsolidacja i obrona przed powrotem do kolonializmu. Sukces mogą zapewnić tylko USA (?) lub Chiny (16+1). Gdyby w latach 1918–22 i później zabrakło polskich elit myślących kategoriami globalnymi, nie byłoby II RP. Jeżeli dziś braknie takowych, dopadną nas we własnych opłotkach i powetują sobie wszystkie straty. Tak samo, jak nie można wziąć ślubu z kobietą, która wcześniej zdradziła, niemożliwe jest zorganizowanie struktur na fałszywym

Wspomnienie o Jolancie Krawiec

T

ak jak w naszym obecnym życiu miewamy tysiące snów, tak też nasze obecne życie jest jedynie jednym z wielu tysięcy takich istnień, do którego przychodzimy z innego, bardziej rzeczywistego życia... i następnie wracamy po śmierci. Nasze życie jest jedynie jednym ze snów tego bardziej rzeczywistego życia i tak już jest nieskończenie, aż do ostatniego najprawdziwszego życia – życia Boga. (L. Tołstoj) Są ludzie, o których nie powinno się mówić, że umarli. Odchodzą, pozostawiając za sobą pustkę, której niczym nie da się wypełnić. Nie jest prawdą bowiem, że wszystkich i wszystko da się zastąpić... Są ludzie, których życie, sposób patrzenia na świat powinny służyć jako przykład. Naszym obowiązkiem jest przekazywanie ich losów, pracy, służby i postępowania tym, którzy przyjdą po nas. Śp. Jolanta Krawiec była wiceprezesem Towarzystwa Miłośników Przyszowic, pedagogiem, pasjonatką lokalnej historii, współautorką wielu publikacji książkowych o historii Śląska i jej ukochanych Przyszowic. Należała do tych osób, które ponad swoimi zawsze stawiały interesy innych i wymagała od siebie więcej, aniżeli inni od niej wymagali. Nigdy nie

gruncie, i UE to wyjaśniła. Jak widać, przed nami wysoka poprzeczka. Tak więc uroczyste przekazanie swojego dziedzictwa nie jest zrzeczeniem się, lecz odwrotnie – podkreśleniem własności i uratowaniem od zagłady. To forma pojednania i kontynuacji – obdarowani zaprzeczyć niczemu nie mogą, bo architektura na to nie pozwoli. Rosjanie, rugując polskość z Ziem Zabranych, podobne sprawy rozumieli doskonale. Bez odpowiedniego więc przygotowania „własnego podwórka” kolejny raz padniemy ofiarą, ale tym razem własnej głupoty.

I na koniec krótko: – Na Ziemiach Odzyskanych ważna jest własność ziemska, ale równie ważna jest tożsamość i świadomość zagrożenia, i to one zadecydują o przynależności tych ziem, a brak konsolidacji polskich grup etnicznych daje temu okazję. – „Kresy”, „kresowianie”, „ziemie zachodnie” piszę małą literą dla większej skuteczności publicystycznej, ale można je pisać dużą. – Nie ma Pan pojęcia, jaką wyobraźnię i wyczucie miała prof. A. Pawełczyńska (stąd moja fascynacja); na te tematy rozmawialiśmy i gdyby nie przedwczesne Jej odejście, problem znalazłby się w książce. – Perspektywa piastowska nie jest perspektywą minimalistyczną, wręcz odwrotnie; porównanie do Gomułki lub Sikorskiego świadczy o tym, że Pan nie rozumie problemu; obchody 1050-lecia wydłużają polską perspektywę i korespondują tu znakomicie. – Racja, polski obszar kulturowy sięgał daleko, ale dziś – ilu go rozumie? kto go poniesie i dokąd? Trzeba zejść na ziemię. – Gdzie Pan znalazł niemieckich osadników na Ziemiach Zachodnich w moim tekście, chodziło o expatriantów – znów Pan nie rozumie. – W jednym przyznaję Panu rację: Sybiracy są potomkami polskich zesłańców, nie rosyjskich. I na koniec: rysująca się Polska nie potrzebuje poszukiwaczy agentów. Potrzebuje wielkości rozumu, szerokiego horyzontu i wzajemnej solidarności. Jest Pan człowiekiem inteligentnym, ale czapeczka z napisem „Jestem politykiem”, którą Pan założył, zobowiązuje do dużo wyższych standardów. Tak, na takim poziomie trudno rozmawiać. Ale pozdrawiam. K

odmawiała pomocy i każda pora kontaktu z panią Jolantą zawsze, jak sama podkreślała, była dla niej odpowiednia: nigdy za późno ani za wcześnie, zawsze w sam raz, skoro ktoś właśnie w tym czasie oczekiwał od Niej pomocy. Bez jej życzliwości, poświęcenia i bezinteresownej współpracy nigdy nie powstałby żaden artykuł o mieszkańcach Przyszowic, którzy swoją postawą zasłużyli sobie na pamięć. Puste krzesło na sali zebrań, portret opleciony czarną wstążką, kronika, w której ktoś zamieści kilka znaczących zdań... To nie koniec, a początek realizacji tych wszystkich planów i marzeń, które miała, a teraz naszym zadaniem jest wprowadzać je w życie. Dzięki temu jak dawniej zasiądzie na swoim miejscu, zobaczymy znów Jej twarz na czarno-białym portrecie – bo pamięć, szacunek i miłość mają to do siebie, że trwają wyryte w naszych sercach. Naszą śp. Jolantę Krawiec cechowała przede wszystkim dobroć serca. Warto przy tej okazji zacytować słowa prymasa Stefana Wyszyńskiego, które zdają się mówić o Niej właśnie: „Z drobiazgów życiowych wykonanych wielkim sercem powstaje wielkość człowieka”. Zasłużona dla nas, Gminy Gierałtowice, dla Śląska. Cześć Jej pamięci! W imieniu redakcji: portalu „się myśli”, „3 obieg”, a także naszych „Wieści Gminy Gierałtowice” oraz „Śląskiego Kuriera Wnet”, „IKnurów” pragnę złożyć szczere wyrazy współczucia rodzinie, bliskim i członkom Zarządu Towarzystwa Miłośników Przyszowic. Wieczny odpoczynek racz Jej dać, Panie! TP


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.