Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 22 | Kwiecień 2016

Page 1

K

Kwiecień · 2O16

nr 22

U

R

G A Z E T A

I

E

R

w tym 8% VAt

5 zł

N I E C O D Z I E N N A W

n u m e r z e

Żar ziemi

amachy bombowe w Brukseli, Iraku, Pakistanie, niebezpieczeństwo zamachów w Paryżu i Londynie. Na lotniskach, granicach, ulicach wojskowe patrole. Optymizm europy Zachodniej ulatnia się wraz z przybywaniem każdego nowego przychodźcy. Politycy bezradni, budżety zadłużone. Coraz większe zdziwienie ludzi po obu stronach oceanu. Nie to nam obiecywano, gdy zaczynaliśmy budować najwspanialszy świat tolerancji, oparty na bankowym długu! Coś więcej niż pomruk niezadowolenia słychać w europie i Stanach Zjednoczonych. Idzie wielka zmiana: trump, Le Pen, Alternatywa dla Niemiec. Ludzie rozglądają się za ratunkiem, za kimś, kto może dać im nadzieję i bezpieczeństwo. A my spokojnie pojedziemy do gniezna i Poznania, aby świętować 1050-lecie chrztu. Spokojnie, bo Mieszko wybrał nam sztandary i nie musimy się więcej rozglądać. Chyba, że chcemy dojrzeć potrzeby innych. Siostra Barbara, misjonarka w Kongo i gabonie, marzy o tym, żeby do ojczyzny św. Jana Pawła II przyjechało 25 młodych gabończyków. Prosi o pomoc, a my postarajmy się jej udzielić. Pomoc siostrze Barbarze jest dla mnie gestem symbolicznym. tworzymy media przecież nie dla siebie. One, jak chciał tego Jan Paweł II, powinny służyć pomnażaniu dobra, budowaniu wspólnoty – nie tylko poprzez próbę uchwycenia czy opisania prawdy, ale również przez konkretne działanie zwiększające radość świata lub pomniejszające jego cierpienie. Szczegóły znajdą Państwo na 20 stronie „Kuriera”, w którym poza tym, jak zwykle, jest wiele bardzo ciekawych tekstów. K Kurier Wnet jest wspierany przez

Radio Wnet nadaje w Internecie, a poranków Wnet można słuchać na antenach rozgłośni partnerskich: Radio Warszawa 106,2 FM Radio Nadzieja 103,6 FM od poniedziałku do piątku w godz. 7:07 - 9:00 W prenumeracie krajowej – 2x więcej Kuriera – 44 strony! Zamów: www.kurierwnet.pl

To nasz chrzest! To nasz chrzest!

1050 rocznica – dziesięć i pół stulecia dziejów naszej polskiej wspólnoty. Jak z tego bezmiaru czasu wybrać postacie i miejsca najważniejsze, najbardziej charakterystyczne, może te niesłusznie zapomniane? Wybór jest subiektywny, mógłby być zupełnie inny – takie jest bowiem bogactwo polskiej historii. Antoni Opaliński

X Początki

Mieszko I. Nawet jego imię chrzestne stanowi zagadkę. Podjął najważniejszą decyzję w dziejach Polski. Dobrawa, czeska księżniczka, żona Mieszka. Najstarsza polska terminologia kościelna też przyszła z Czech. Jordan, pierwszy biskup. Pochodził z południa europy, a może z Irlandii. Gniezno, Poznań, Ostrów Lednicki – w jednym z tych miejsc odbył się nasz chrzest. Św. Wojciech. Czeski biskup, przyjaciel cesarza, męczennik, patron Polski. Zjazd Gnieźnieński w r. 1000. Zostało po nim arcybiskupstwo w gnieźnie i włócznia św. Maurycego.

XI W koronie chrobrego

Bolesław Chrobry. Pierwszy koronowany władca, królestwo swoje widział ogromne. Gertruda. Córka Mieszka II i niemieckiej księżniczki Rychezy, żona księcia kijowskiego. Autorka łacińskich modlitw z tzw. Kodeksu gertrudy, pierwsza polska pisarka znana z imienia. Bolesław Śmiały i św. Stanisław. Król-zabójca i biskup-męczennik. Dramatyczne starcie władzy z moralnością. Tyniec. Opactwo Benedyktynów, ufundowane przez Kazimierza Odnowiciela lub Bolesława Śmiałego, najdłużej istniejący klasztor w Polsce.

XII Nie tylko dynastia

Bolesław Krzywousty. Każdemu z synów nadał dzielnicę i wyznaczył porządek sukcesji. Piotr Włostowic. Rycerz, fundator kościołów. Anonim, może gall. Zawdzięczamy mu pierwszą kronikę. Kazimierz Sprawiedliwy. Najmłodszy syn Krzywoustego, wbrew statutowi ojca wybrany na tron krakowski przez możnych. Łęczyca. Uchwalenie przez synod w r. 1180 niezależności majątkowej Kościoła od władcy. Po raz pierwszy książęta zrzekli się części praw na rzecz społeczeństwa. Św. Jacek Odrowąż. Pierwszy polski dominikanin, apostoł Wschodu.

XIII Blaski i cienie średniowiecza

Bł. Wincenty Kadłubek, kronikarz i biskup krakowski. Wydobył z legend dzieje narodu. Legnica 1241. Bitwa polskiego rycerstwa z Mongołami. Polska po raz pierwszy jako przedmurze Christianitas. Henryk IV Probus, książę wrocławski i krakowski, trubadur, zwycięzca turniejów rycerskich i wytrawny polityk, pragnący korony. gdyby ją zdobył, Śląsk pozostałby częścią Królestwa. Jakub Świnka, arcybiskup gnieźnieński. W roku 1295 doprowadził do koronacji księcia wielkopolskiego Przemysła i odnowienia Królestwa.

XIVZjednoczone Królestwo

Władysław Łokietek, król zjednoczyciel. Kazimierz Wielki, ostatni z rodu Piastów. Wzbogacił kraj, powołał Akademię i rozpoczął ekspansję na wschód. Święta Jadwiga. Najpiękniejsza postać polskiego średniowiecza. Jedną decyzją zmieniła na kilka stuleci geopolitykę europy Środkowej. Panowie krakowscy. Najskuteczniejsza polska elita polityczna, która przeprowadziła Królestwo przez lata dwukrotnej zmiany dynastii i zawarła unię z Litwą. Kazania Świętokrzyskie i Bogurodzica. tak nasi przodkowie mówili o rzeczach najważniejszych. WYDAWCĄ KURIERA WNET SĄ SPÓŁDZIELCZE MEDIA WNET Zostań właścicielem mediów prawdziwie publicznych. Każdy udziałowiec ma jeden głos, niezależnie od liczby zakupionych udziałów, a cena jednego udziału wynosi 10 zł.

www.mediawnet.coop

XVmocarstwo Jagiellonów

Grunwald 1410. Na jego polach starliśmy się z Zakonem Krzyżackim i delegacją ówczesnego Zachodu. Władysław Jagiełło, mądry, pobożny i przebiegły Litwin na krakowskim tronie. Wojna trzynastoletnia. Wyjście Polski na szerokie

wody. Zawisza Czarny, największy z polskich rycerzy. Poległ w walce z ekspansją islamu. Paweł Włodkowic, krakowski uczony. Pisał o prawie narodów. Św. Jan z Kęt. Całe życie przepisywał rękopisy i głosił kazania. tacy jak on w cieniu wielkich wydarzeń i wojen kształtowali duszę narodu.

XVI Złota era

Mikołaj Kopernik. Kanonik warmiński, dokonał rewolucji w nauce. Bona, nieprzeciętna Włoszka. Nie rozumiała staropolskiego ducha wolności. Sejmy egzekucyjne, unia lubelska, konfederacja warszawska, wolne elekcje – polityczny dorobek stulecia. Jan Łaski, prymas i kanclerz, jeden z ojców republikanizmu. Jego bratanek, Jan Łaski młodszy – jeden z liderów europejskiej reformacji. Jan Kochanowski. Nie ma niepodległości bez języka. tłumacząc psałterz, tworzył Polskę. Zygmunt Stary, Zygmunt August i Stefan Batory, monarchowie Złotego Wieku. Św. Stanisław Kostka. Cichy i pokornego serca w wieku reformacji i rozkwitu sztuki.

XVII

Wiek żelazny i schyłek Rzeczypospolitej

Kircholm 1605. Husarska szarża gromi liczniejszych wrogów. Lwów 1655. Śluby Jana Kazimierza. W najtrudniejszych chwilach zwracaliśmy się do Matki Boskiej. Jan Andrzej Morsztyn, magnat, polityk, zdrajca i wielki poeta polskiego baroku. Jan III Sobieski. Obronił europę przed turkami. Pisał piękne listy miłosne do żony. Św. Andrzej Bobola. Męczennik czasów wojennych, patron ludzi rycerskich i całej Polski.

XVIII Odrodzenie w upadku

Stanisław Konarski, reformator oświaty. Naprawę Rzeczypospolitej zaczął od wychowania. Konstytucja 3 Maja, Warszawa 1791. Nawet u swego schyłku I Rzeczpospolita potrafiła zdobyć się na nowatorstwo. Stanisław August Poniatowski. Mądry człowiek, który nie umiał zostać bohaterem. Pozostały po nim Łazienki – najpiękniejszy park europy. Konfederacja barska. Ostatnia konfederacja albo pierwsze powstanie, z Maryją na sztandarach. Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski, bohaterowie dwóch kontynentów.

XIX Walka i trwanie

Ks. Józef Poniatowski, gen. Jan Henryk Dąbrowski, wodzowie epoki napoleońskiej. Adam Jerzy Czartoryski, niekoronowany król Polski na emigracji. Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Zygmunt Krasiński. W micie i poezji zawarli ducha i losy narodu. Romuald Traugutt. Dyktator powstania styczniowego, wzór powstańca i organizatora. Bolesław Prus i jego „Lalka”, literacki pomnik Warszawy. Św. Adam Chmielowski. Malarz, powstaniec, opiekun ubogich. Inspirował Jana Pawła II.

XX Stulecie świętych i bohaterów

Św. Faustyna. Mistyczka i prorokini. Św. Maksymilian Maria Kolbe, miłość w czasach pogardy. Patron dziennikarzy. Kardynał Stefan Wyszyński, Interrex na trudne czasy. Św. Jan Paweł II. Po tysiącleciu terminowania Polak przyjął odpowiedzialność za losy Kościoła. Św. Jerzy Popiełuszko, męczennik komunizmu. Jego śmierć wciąż jest tajemnicą... Witold Pilecki i Łukasz Ciepliński. Wyklęci, którzy wrócili. Romek Strzałkowski. 13-latek zastrzelony w poznańskim powstaniu w 1956. Miał podnieść biało-czerwony sztandar...

ucinanie i odrastanie polskiej głowy

Andrzej Nowak o tym, jak „wspólnota pogardy” usiłowała odebrać Polakom poczucie dumy narodowej.

7

Ixodus Czy brzydkich, zniewieściałych europejskich ateistów zastąpią piękni i gorliwi wyznawcy Allaha? Andrzej Jarczewski o nowej wędrówce ludów.

8

media publiczne nie mogą być tabloidami

Krzysztof Czabański mówi Krzysztofowi Skowrońskiemu o stanie mediów publicznych i prac nad ich reformą.

9

Dramatyczny klincz politycznoprawny

Maciej Bednarkiewicz, sędzia trybunału Stanu, w rozmowie z Krzysztofem Skowrońskim komentuje konflikt wokół trybunału Konstytucyjnego

10-11

Kulisy tajnej władzy geneza i rola Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. trzeci odcinek cyklu Alfreda Znamierowskiego.

15

Świat potrzebuje piękna

Ks. prof. Kazimierz Szymonik, muzykolog i dyrygent, z pasją o muzyce, pięknie i Bogu. Rozmawia Luiza Komorowska.

17

Zrozumieć dramat Syrii Korzenie wojny w Syrii, problem uchodźców – oczami Kazimierza Jana Gajowego, polskiego misjonarza salezjanina.

19

ind. 298050

Z

Redaktor naczelny

2

FOt. WŁADySŁAW NIeLIPIŃSKI

Krzysztof Skowroński

Polskie złoża czekają na rozumnych gospodarzy. Stefan Truszczyński przynagla do ich uczciwego zbadania, oszacowania i eksploatacji.


kurier WNET

2

Z·POLSKI

Wotum za chrzest

Stop dezintegracji narodu

Jolanta Hajdasz

Jadwiga Chmielowska

red. naczelny Wielkopolskiego Kuriera Wnet

red. naczelny Śląskiego Kuriera Wnet

a medialne „wrzutki” , „narracje” i złośliwości niektórych polityków regularnie deprecjonujących wszystko, co może służyć wyjaśnianiu przyczyn tragedii z 10 kwietnia 2010 r., przynajmniej nie będą dominować w relacjach z przebiegu wydarzeń towarzyszących tej rocznicy. I jeszcze jedno. Wiele wskazuje na to, że właśnie w tym miesiącu ruszy zbiórka podpisów pod projektem ustawy zakazującej w Polsce całkowitego przeprowadzania aborcji. Okrucieństwo tej metody zabijania bezbronnych jest największym barbarzyństwem naszych czasów i naprawdę jest wstydem dla naszego państwa i narodu, że nadal na nie przyzwala. Gdyby to się udało, byłoby to najlepszym wotum wdzięczności za 1050 lat obecności Jezusa Chrystusa i Kościoła w naszej historii. Lepiej późno niż wcale. K

Lux Veritatis

strony ktoś dba o niemieckie interesy energetyczne w Toruniu. Ten trop dobrze byłoby sprawdzić, angażując prokuratora lub porządną, propolską służbę. Nasze interesy w Brukseli traktowane są gorzej niż unijne w Polsce. Można się zastanawiać, dlaczego niektórzy brukselczycy przyjeżdżają do kraju tylko po to, by nakrzyczeć na rodaków poprzez usłużne media. Władza jest nadal w defensywie. Tłumaczy się jak sztubak. Zdrajców i przestępców nie sięga żadna ręka sprawiedliwości – ani lewa, ani prawa nawet. Mieliśmy wiele przykładów różnych oszustw – od tych lobbystycznych aż po kantowanie na dietach i biletach. Nieuczciwi ludzie potrafią zabiegać o swoje prywatne interesy. Ciepła woda w kranach – tak, ale gorące źródła – to już nie.

Czy można działać bezpartyjnie, a jednocześnie szczerze, otwarcie, sprawiedliwie, realnie oceniając rzeczywistość? Czy można żyć w prawdzie, w blasku światła? To wszystko jest w nazwie Fundacji Lux Veritatis. Fundacja o. Tadeusza Rydzyka ma otrzymać ponad 26 milionów odszkodowania za cofnięcie dofinansowania projektu geotermii toruńskiej. To wynik ugody między Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej a Fundacją. Pod presją opinii publicznej, w obliczu sprawy sądowej. Takie chyba były prawdziwe powody częściowej rehabilitacji winnych stronniczej decyzji. Faktem jest, że sprawa dofinasowania geotermii toruńskiej ciągnie się już od 2007 roku, kiedy to dumnie nazywający się Narodowym Fundusz przyznał 27 milionów złotych dotacji Fundacji Lux Veritatis na poszukiwania wód termalnych. W połowie roku następnego niespodziewanie i nagle wypowiedziano umowę. Zrobiono to brutalnie i bezkompromisowo. Szkodliwa decyzja polityczna była podyktowana wściekłością władzy, która, nie bacząc na gospodarcze skutki dla Torunia, dla mieszkańców – za wszelką cenę starała się złamać wolę i determinację swojego wroga numer jeden. „Na złość mamie odmrożę sobie uszy” – tak najdelikatniej można by skwitować zacietrzewienie ówczesnego rządu. Radio Maryja i rodząca się w bólach Telewizja Trwam to rzeczywiście było wielkie i, jak się okazało, skuteczne zagrożenie dla tamtej władzy. Rozgłośnie te mówiły bez przerwy o rozkradaniu Polski. Wszyscy to widzieli, ale mało kto reagował. Wielotysięczne manifestacje przechodziły ulicami stolicy. Protest był powszechny, ale i ignorowany, i kłamliwie przedstawiany w mediach. Nie! – mówiła koncesji dworska rada do luftu, kpiły „Wyborcza” i TVN. Ale, mimo cofnięcia dotacji, Fundacja zdecydowała się na realizowanie przedsięwzięcia. Jasność oświeciła w końcu decydenta. Ale dlaczego zostało zmarnowanych aż tyle lat? Ogień ziemi, podgrzewający cenne źródło energii, powinien spalić ze wstydu tabuny szkodników i durni. Ale nic takiego nie będzie mieć miejsca. Znowu antykościelna „elita” wyjdzie z tej szkody suchą nogą. Bo afer teraz mamy pełno. Jedna goni drugą. Jest w kraju kilkanaście basenów termalnych zasilanych wodami z głębi ziemi. Ale od lat Polacy chętnie odwiedzają termy na Słowacji i na Węgrzech. Co prawda powstają u nas nowe i coraz bardziej doskonałe. Powszechnie zresztą wiadomo, że nasza rodzima geotermia mogłaby być o wiele lepiej wykorzystana. Niestety, państwo polskie jest jak postaw Sienkiewiczowskiego sukna – to towar do przeciągania i szarpania przez aferzystów gospodarczych, drapieżnych i bezkarnych. Inicjatywie ojca Tadeusza nadal rzucane są kłody pod nogi. Utrudnia się biurokratycznie i zazdrośnie. Z drugiej

K

U

G A Z E T A

R

I

Cuda i kłamstwa Niedawno poprzez wielką promocyjną akcję ogólnopolską głośno agitowano: „Warmia-Mazury cud natury”. Cuda

W

ojna hybrydowa o różnym natężeniu toczy się od 2008 r. Jej faza przygotowawcza to koniec lat 90. Wyniosła Putina do władzy. Zaawansowane formy poprzedza dezintegracja społeczeństw przeciwnika i neutralizacja jego zdolności obrony. Widać to obecnie na Zachodzie Europy. Powstanie państwa islamskiego i problem z tzw. uchodźcami nie są przypadkowe, służą Rosji. Ruchy autonomiczne osłabiają państwa narodowe i stanowią zarzewie konfliktów. Nieprzypadkowo Związek Ludności Narodowości Śląskiej zwrócił się do Putina, aby rakiety kierował na Polskę, a nie na Śląsk – bo tam „inna nacja”. Rozwarstwienie Polaków na „dwa wojujące ze sobą plemiona” jest bardzo groźne. Nie zwraca się uwagi na to, co mówi, tylko – kto mówi. Wśród

polityków nie bierze się pod uwagę kompetencji, doświadczenia i osiągnięć, kryterium jest jedno – posłuszeństwo i mierność. Każda krytyka jest sprowadzana do infantylnego określenia – „bo oni się nie lubią”, tak jakby stosunek emocjonalny miał znaczenie w służbie dla kraju. Brak dyskusji, wyrzucanie z partii niewygodnych, samodzielnie myślących ludzi prowadzi do degeneracji struktur. Skutecznym narzędziem dezintegracji staje się plotka – „szeptanka”. W ten sposób ludzi porządnych i bohaterów obrzuca się błotem, by ich miejsce w społeczeństwie zajęły różne męty. Niczego się nie sprawdza, wierzy się w to, w co chce się wierzyć. Można mieć nadzieję, że w PiS zwyciężą ci, którzy pragną „dobrej zmiany”. Wielka wojna już trwa. K

W powiecie Lidzbark Warmiński wybuchnie wkrótce paskudna afera. Będzie miała zakres nie tylko krajowy, ale i unijny. To śmierdzący gejzer zafundowało sobie państwo na kłamstwie lokalnej władzy. geologiczne, przypomniano sobie o odwiertach czynionych tu przed laty, gdy poszukiwano ropy i gazu. Wynajęto z zagranicy, z Austrii, profesora, prawdziwego fachowca, i okazało się, że do odważnych świat należy. Ekspert potwierdził: podziemne gorące źródła są na tym terenie. Do tego momentu wszystko kosztowało zaledwie około 200 tys. złotych. Specjalista od poszukiwania gorących wód wskazał dokładnie, gdzie należy stawiać termy, gdzie można się spo-

Termy warmińskie...

Wpływowi miejscowi notable z sąsiedniego powiatowego Lidzbarka Warmińskiego tak zachachmęcili, że uzyskali kredyty inwestycyjne na budowę u siebie. Jak to było możliwe, trudno dziś zrozumieć. Węzeł gordyjski kłamstw

wzorowe, eleganckie, ale zimne termy. Ze strachu przebieranie nogami jest coraz szybsze. Znaleziono w końcu kolejnego ryzykanta, tym razem z Ostródy. Ale okazało się, że firma ta, licząc na dopłaty

Piekło jest gorące. Żar bucha z głębi ziemi. To wulkany, gejzery. A u nas wody termalne. Tu i ówdzie się przebiły i służą ludziom. Ale są i tacy, którzy ten dar natury niszczą. A walczącym z głupotą, ze zbrodniczym psuciem gospodarki – czynią na ziemi piekło.

Żar ziemi Stefan Truszczyński

– owszem, zdarzają się, ale na pewno nie wtedy, gdy chcą je czynić cwaniacy żywiący się cudzym. I tak np. zimna woda sama z siebie ciepłą nie będzie. W powiecie Lidzbark Warmiński wybuchnie wkrótce paskudna afera. Będzie miała zakres nie tylko krajowy, ale i unijny. To śmierdzący gejzer zafundowało sobie państwo na kłamstwie lokalnej władzy. Wieść gminna głosiła o istnieniu zasobnych miejscowych gorących wód. Znaleziono pieniądze na badania

dziewać wystarczająco gorących wód – tak, by eksploatacja była opłacalna. Okazało się, że najsłuszniej należałoby zorganizować inwestycję w Ornecie. Niezwykle pięknym miasteczku na północ od Olsztyna. Gorąca woda z ziemi buchałaby tu w temperaturze ponad 50°C. To dwukrotnie więcej, niż przewidują normy opłacalnej eksploatacji. I zaczęła się walka małych ludzi. Wsparcie unijne znaleziono, ale nie wybudowano term w „gorącej” Ornecie.

...i toruńskie. Plan Centrum Polonia in Tertio Millennio

E

N I E C O D Z I E N N A

R

zacisnął się na dobre. Tak czy owak, wybudowano wielkie termy kosztem milionów w odległości kilkudziesięciu kilometrów od gorących źródeł. A przecież było wiadomo, że temperatura wody na tak zwanym wyjściu w Lidzbarku Warmińskim to zaledwie około 20° C. A więc nie żaden ukrop, a strumień ponad dwa razy zimniejszy niż to, co gwarantują złoża zlokalizowane bezpośrednio w okolicy Ornety. Praktycznie cała ta stumilionowa inwestycja została zmarnowana. Jak się z tego decydenci rozliczą? Co jeszcze zrobią przed pójściem do kryminału? „Głowy” – teraz już w solidnym strachu – kombinują dalej. Początkowo znaleziono nawet naiwnego inwestora, którego namówiono na… podgrzewanie wody. Facet usłyszał, że może na tym nawet zarobić. Oczywiście na papierze. Przymiarki ekonomicznych hochsztaplerów wskazywały na opłacalność. Jednak inwestowanie prywatnych pieniędzy to już zupełnie inna sprawa niż beztroskie szastanie państwową kasą. Niedoszły inwestor popytał kogo trzeba, rozważył rzetelnie sprawę jeszcze raz. Wyszło, że to wszystko obiecanki cacanki. I dał dyla. Oburzenie społeczne narasta. Miejscowa władza ma teraz wprawdzie

Redaktor naczelny

Libero

Projekt i skład

Redakcja

Zespół

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński Magdalena Uchaniuk Maciej Drzazga Antoni Opaliński Łukasz Jankowski Paweł Rakowski

Lech R. Rustecki Spółdzielczej Agencji Informacyjnej

Wojciech Sobolewski

Stała współpraca

Wiktoria Skotnicka reklama@radiownet.pl

Korekta

Dystrybucja własna Dołącz!

Wojciech Piotr Kwiatek Magdalena Słoniowska

dystrybucja@mediawnet.pl

za podgrzewanie wody, myśli przede wszystkim o tym, by ratować własne przedsiębiorstwo. W Ostródzie puka jej bowiem do drzwi komornik. Tak to trafił frant na franta, a ten wyciął mu kuranta. Jak skończą się termalne przygody Warmiaków – nie wiadomo. Pewne jest, że z pustego i Salomon nie naleje, a w zimniej wodzie… nogi marzną. Inne części ciała też. Ojcu Rydzykowi zabrano, hochsztaplerom – dano. Panta rhei. Czasem jednak sprawiedliwość, choć nierychliwa, jest w końcu sprawiedliwa!

Tajemnicze źródła W miejscowości Celejów koło Nałęczowa wiozą mnie bocznymi drogami, by pokazać wystające z ziemi rury. Okazuje się, że to rury jeszcze nowe, ogrodzone płotkiem i zakorkowane. Są kilkudziesieciocentymetrowej średnicy i wystają z pola. W promieniu stu metrów znajdują się dwa takie odwierty. Doszukałem się potem, że na głębokości około kilometra jest tu woda o temperaturze dochodzącej do 100°C. Jest też tabliczka informacyjna. I cisza wokół sprawy. Nikt się tym złożem nie chwali, nie słychać, by

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

szukano inwestora. Na kogo czeka ten podziemny skarb? Kiedyś sąsiedzi kradli nam rudę uranową. Dziś w okolicach Jeleniej Góry mamy podobno niewykorzystane jeszcze złoża. Eksploatowana przed laty w sąsiedztwie kowarska ruda to nie wszystko. Podziemnych złóż zasługujących na zbadanie jest więcej. Teraz, gdy trwa dyskusja o budowie atomistyki w Polsce – temat surowca do elektrowni jądrowych staje się aktualny. Na miejscu jednak mówią mi, że zainteresował się tą rudą tylko inwestor z Australii. Nawet go chłopi okoliczni pogonili, gdy bezkarnie obmierzał sobie pola. W okolicach Suwałk znajduje się ponoć w ziemi cała tablica Mendelejewa. Ten północno-wschodni skrawek naszego kraju jest nadal otoczony wielką tajemnicą. Ostatnio nawet słyszymy o zagrożeniu tych ziem jako kawałka Polski. W pobliżu Międzyrzecza w Lubuskiem przed laty lekarz weterynarz, a potem onkologiczny cudotwórca odkrył zbawcze działania antyrakowe występujących tam nawet na powierzchni ziemi rzadkich pierwiastków. Wykonał z tego mikstury łykane przez ludzi po kilka kropelek – TP1 i TP2. Tłumy waliły do gabinetów doktora – w Międzyrzeczu i w Warszawie, gdzie również przyjmował. Intrygujące złoża koło Międzyrzecza na pewno są tam nadal. Tylko zainteresowania nimi brak. Mamy na brzegu bałtyckich plaż pojawiające się często czarne liszaje. To cyrkon – rzadki pierwiastek, bardzo przydatny przy produkcji stalowych wyrobów dla przemysłu zbrojeniowego. Ktoś kiedyś doktoryzował się z tego tematu. Pisano w prasie, robiono sobie nadzieje. I też o sprawie zapomniano. Podobnie jeszcze niedawno było z… łupkami. Premier rządu nawet z mównicy sejmowej zapowiadał już konkretne wpływy z tychże łupków w planowanym na następny rok w budżecie państwa. Ale gaz łupkowy ulotnił się jak kamfora. Podobnie jak i premier. Mamy też niewykorzystane pokłady węgla na Śląsku, i to na znacznie mniejszych głębokościach niż te, które się w wielu kopalniach eksploatuje. Tyle, że nie inwestowano w budowę nowych szybów wtedy, gdy była na węgiel koniunktura. Trzymajmy się naszej ziemi i tego, co w niej jest. Erzac w postaci niemieckich elektrowni wiatrowych przeminie z wiatrami, które przychodzą i odchodzą. Może któreś z gorących źródeł samoczynnie nagle wybuchnie. Może bardziej na to powinniśmy liczyć niż na rodzimych inżynierów i ekonomistów, a szczególnie na polityków, którzy znowu dużo obiecują. To się nazywa wolność słowa. Dobrze, że przynajmniej ta wolność jest. W każdym razie cieszy to dziennikarzy. Ale żar dyskusji nie zastąpi żaru ziemi. On tam gdzieś głęboko tkwi i czeka na uwolnienie. K

Data wydania

02.04.2016 r.

Nakład globalny

10 670 egz.

ISSN 2300-6641 Numer 22 kwiecień 2016

ind. 298050

P

rzed nami absolutnie wyjątkowy miesiąc. Kwiecień w tym roku to czas wielkich i znaczących wydarzeń, które swoimi skutkami mogą i zapewne będą wywierać wpływ na to, co będzie się działo w przyszłości. 1050 rocznica Chrztu Polski, obchodzona póki co harmonijnie przez władze świeckie i kościelne, może stać się współczesnym symbolem narodowej zgody, tak potrzebnej w obliczu zagrożeń zewnętrznych, z którymi musi zmierzyć się nie tylko nasz kraj, ale co najmniej cała Europa. 6. rocznica Katastrofy Smoleńskiej też zapewne będzie wyjątkowa. Mam wewnętrzne przekonanie graniczące z pewnością, że po raz pierwszy nikt z urzędujących władz nie będzie obrażał w tym dniu ofiar i ich bliskich, co niestety bywało standardem w minionych latach,


KURIeR WNeT

3

WOLNA·eUROPA Nowe

N

iedawno użalałem się nad losem pewnego nauczyciela żydowskiego z Marsylii, który padł ofiarą agresji, poraniony przez islamistów. Kilka godzin później mogłem obetrzeć łzy. Przeczytałem dementi policyjne. Nauczyciel kłamał. Nikt go nie napadł. Opatrzone w szpitalu skaleczenia na ramionach, nogach i brzuchu zadał sobie sam. Zanim został osadzony w areszcie za fałszywą skargę, nie tylko ja przejąłem się jego losem. François Hollande energicznie potępił agresję, nawołując do „bezlitosnej riposty”. Michèle teboul, przewodnicząca Crif Marseille-Provence, poczuła się „mocno zaszokowana” i „bardzo zaniepokojona”, minister spraw wewnętrznych i prefekt policji marsylskiej „stanowczo…” itd. tylko śledczym od pierwszej chwili okoliczności napadu wydały się podejrzane. Kamera bezpieczeństwa zainstalowana na miejscu rzekomej agresji rozwiała resztę wątpliwości: niczego niezwykłego nie zarejestrowała. Sprawa zwróciła uwagę prasy, ponieważ w niedługim odstępie czasu inny Żyd padł ofiarą agresji i również w jego przypadku wydało się zmyślenie. Sam napadł na siebie. Nie zwróciłbym uwagi na te rozmaitości, gdyby nie inne wydarzenie, pośrednio związane z tamtymi. W tym samym dniu w witrynach kiosków paryskich ukazał się z wyprzedzeniem marcowy numer miesięcznika „l’Histoire” poświęcony losowi polskich Żydów, cytuję: „Od złotego wieku do pogromów”.

I stare Połowa numeru – 42 strony – poświęcona jest tematowi anonsowanemu na okładce. „L’Histoire” należy do gatunku periodyków popularnonaukowych, rzuciłem się więc do lektury, spodziewając się znaleźć nieznane fakty i nowe interpretacje. W ciągu ostatnich dziesięcioleci, dzięki otwarciu niedostępnych wcześniej archiwów, ujawniono wiele dokumentów nieznanych historii ostatniego wieku. Zawiodłem się. Blok

T

akże i w Niemczech demokracja to wyłącznie rządy CDU/CSU razem lub na zmianę z SPD, reszta to faszyzm. AfD? „Czysty populizm. Ksenofobia. Prawie nazizm. Nie będziemy z nimi rozmawiać. Nigdy. Przenigdy”. taki był do niedawna ton wypowiedzi starych partii, z których jedna – CDU – grała rolę chrześcijańskiej demokracji (niby, że ciut na prawo), a druga – SPD – centrum (bardziej niż ciut na lewo). tak naprawdę obie są na lewo i uczestniczą w międzynarodowym programie tworzenia Nowego Człowieka: homo europaeus. Człowiek to nie całkiem nowy – to kolejna edycja dobrze znanego homo sovieticus. I podobnie jak on, ma być pozbawiony korzeni, narodowości, kultury i w pełni odpowiadać wymogom Nowego Oświecenia, religii XXI wieku. A tu nagle w „Kerneuropa” (mateczniku Unii europejskiej) pojawia się nowa siła, mogąca przeszkodzić realizacji jakże szczytnego dzieła stworzenia! „Ludzie!” – mówi Alternatywa dla Niemiec (bo tak się nazywa nowa partia, dla której określenia zaczyna brakować epitetów) – „nie bójcie się prawdy!”. Koniec z nowomową, trzeba nazywać rzeczy po imieniu, tak, jak jest. Prawdziwie. Czarne to czarne, białe to białe. Niezłe, co? Ludzie, z którymi rozmawiałem, mówią, że czekali na to od lat. Zwłaszcza tu, gdzie mieszkam i pracuję, na wschodzie Republiki. W tej części R e K L A M A

miesięcznika, przesycony tendencją antypolską, zawiera katalog oskarżeń wielokrotnie powtarzanych we wcześniejszej literaturze i opartych na zeznaniach naocznych świadków. Wśród sfałszowanych autobiografii można bowiem wybierać i przebierać – embarras de richesse, jak mówią Francuzi. Kłopoty z nadmiarem. te dzieła polskich Żydów uratowanych z Holokaustu wyszły w setkach tysięcy egzemplarzy. Wykazano im fałsz, jak temu nauczycielowi żydowskiemu z Marsylii i drugiemu pokrzywdzonemu. Autor bestsellera światowego, Martin grey – uciekinier z treblinki – nigdy nie był w treblince; Jerzy Kosiński, inna gwiazda literatury faktu, nie był jako dziecko prześladowany przez polskich chłopów, ale został przez nich uratowany, on i jego rodzina. Rzekomy dziennik z getta dziewczynki Mary Berg napisał w Ameryce żydowski dziennikarz Shneiderman. Przypadek Belgijki Mishy Devonseca dowiódł nawet, że aby opisać własne tragiczne dzieciństwo w Polsce, nie potrzeba było w Polsce postawić nogi. Jej książkę – „Pamiętnik lat Holokaustu” przetłumaczono na 18 języków. Nakręcono na jej podstawie głośny film „Przeżyć wśród wilków”. Dziennikarze belgijskiego dziennika „Le Soir” odkryli, że autorka nie jest nawet Żydówką, a wojnę przeżyła bezpiecznie w Brukseli. Naprawdę nazywa się Monike de Weal. Miałem nieraz okazję o tym mówić. Kiedy autobiografie naocznych świadków nie wystarczają, trzeba sięgnąć po autorytety naukowe. Profesorowie uniwersytetu z „l’Histoire” nie są ani lepsi od tamtych dzieł literackich, ani bardziej prawdomówni. Bo to są marni Żydzi. Nie ma wśród nich Słonimskich, Hemarów ani Jurandotów. Nie przestrzegają tory, która zabrania kłamstwa. Żydostwo jest ich rzemiosłem, a kłamstwo towarem na sprzedaż. Lecz są i inni Żydzi. Oburzył mnie właśnie do głębi brak rozróżnienia, zestawienie dwóch fotografii, dwóch ludzi. Obaj mieli uciec z Polski przed prześladowaniami. Zygmunt Bauman i Michał Borwicz. Znałem obydwu.

Niemiec, która z deszczu narodowego socjalizmu wpadła pod rynnę socjalizmu internacjonalistycznego. Nie bez swojego udziału, ale często bez możliwości wyboru. No i masz, babo, placek! Co teraz robić z AfD po jej sukcesie wyborczym w trzech landach? „Ignorować? Atakować? Podlizywać się z prawej strony?” – pytają przerażeni wizją utraty absolutnej władzy funkcjonariusze mediów. Coś mi przypomina widok znajomy ten. Niemcy, naród romantyków, zdobywają się na ogół na trzeźwość w ocenie sytuacji, na jaką nie mają wpływu. A na fiasko wyborcze lewicy nie mają przecież już wpływu, podobnie, jak i na sukces wyborczy prawicy. Wyniki mówią same za siebie: W Saksonii-Anhalt AfD zdobyła 24,2%, w Badenii-Wirtembergii – 15,1%, w Nadrenii-Palatynacie 12,6%! A na tym nie koniec – jesienią odbędą się wybory w Berlinie (miasto-land) i w Meklemburgii-Pomorzu Zaodrzańskim. I sondaże wskazują na kolejny sukces „prawicowych populistów”! Jak w Polsce przeciwko PiS, tak i w Niemczech przeciwko AfD tworzy się „Volksfront”. Komunistów z partii Die Linke, spadkobierczyni nieboszczki SeD (nawiasem mówiąc, nikt nie obdarza towarzyszy niestosownymi epitetami ani nie wątpi w ich przywiązanie do demokracji) z „centrowymi” socjaldemokratami i jakoby „chrześcijańskimi” demokratami łączy jedno: baty, zebrane od AfD. A to boli. Na domiar złego

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Kłamstwa nowe i stare W wyniku długich i wnikliwych badań Pinchas Lapide skorygował podaną wcześniej przez siebie liczbę. Z 400 000 Żydów uratowanych przez Piusa XII konsul Izraela w Mediolanie podwyższył ją trzy lata później na 700 000, a może nawet 860 000 istnień ludzkich. Fałszerstwo jako przemysł i drobne rzemiosło Zanim zamienił UB na UW – zanim załatwiono mu posadę profesora, Bauman był majorem KBW – jednostki zbrojnej bezpieczeństwa zajętej mordowaniem żołnierzy niezłomnych. Borwicz, Żyd (prawdziwe nazwisko Maksymilian Boruchowicz), polski patriota, to naukowiec o nieposzlakowanej uczciwości. W 1947 roku opuścił Polskę i stanowisko dyrektora Żydowskiej Komisji Historycznej w Krakowie, w proteście przeciwko fałszowaniu dokumentów. W Paryżu opublikował kilka fundamentalnych prac na tematy polsko-żydowskie. Umarł w Paryżu już za mojego pobytu, w 1987 roku. Obozowe dzienniki dzieci żydowskich były fałszowane natychmiast po wojnie w Żydowskiej Komisji Historycznej przez profesora

Bernarda Marka. Michał Borwicz wyraził nieufność wobec „transformacji dokumentów”, której oddawała się Komisja. Ubolewał, że Żydowski Instytut Historyczny w zbiorze opublikowanym w Berlinie Wschodnim w 1960 roku „uznał za stosowne” dołączyć do dzienników o niepodważalnej autentyczności „wspomnienia z powstania w getcie” skonfekcjonowane w późniejszym czasie. I Borwicz dodawał, że Bernard Mark praktykował liczne opuszczenia i retusze w autentycznych tekstach, jak na przykład w dzienniku Janiny Hescheles pt. „Oczyma dwunastoletniej dziewczyny”. Borwicz znał dobrze ten dziennik. Dziewczynka spisała go za jego namową w obozie janowskim we Lwowie, skąd przyjaciele umożliwili mu ucieczkę. Na jego prośbę, w październiku 1943, przyjaciele wydostali z obozu także 12-letnią, osieroconą autorkę dzienników.

pojawia sią koszmarna wizja wyborów do Bundestagu w roku przyszłym. Dlatego Unia (CDU/CSU), SD, Zieloni i komuniści (Die Linke) myślą i myślą, jak tu dorżnąć watahę. Wszystkie chwyty dozwolone, cena nie gra roli. Może KOD zrewanżuje się za pomoc uzyskaną od sojuszników zza Odry i Nysy? Unia (CDU/CSU) nie mówi jednym głosem. W partii, będącej w istocie

koalicją, Angela Merkel ma coraz słabsze karty. Konflikt za i przeciw Merkel zaostrza się. gensek CDU, Peter tauber, rzuca hasło „tak trzymać”, nie dodając wszakże, co. Uważa, że CDU winna „ofensywnie” walczyć o swe wartości. Sęk w tym, że już nikt nie wie, jakie to wartości. Z kolei Volker Bouffier, wiceszef CDU, uważa, że „należy podjąć troski i lęki obywateli”. A członek władz

J

a

n

B

o

g

a t k o

Jak ustrzelić AfD? Gensek CDU, Peter Tauber, rzuca hasło „tak trzymać”, nie dodając wszakże, co. Uważa, że CDU winna „ofensywnie” walczyć o swe wartości. Sęk w tym, że już nikt nie wie – jakie.

Wyjechała do Izraela w 1950 roku. W 2014 r. Janina Hescheles, emerytowana doktor chemii, podpisała się pod listem ocalałych i ich potomków, potępiającym manipulację Holokaustem dla celów politycznych przez elie Wiesela. Skądinąd nie szkodzi przypomnieć, że wiele, może nawet większość dokumentów absolutnie prawdziwych powstało i zachowało się dzięki pomocy Polaków-chrześcijan, często za cenę utraty życia. Podobnie jak ich autorów. Kardynał Hlond w 1946 roku, zwracając się do prasy w lokalu ambasady amerykańskiej w Warszawie, wyraził głęboki żal z powodu „zatrucia się dobrych stosunków między Polakami i Żydami” spowodowanego przez fakt, „że niektórzy Żydzi postawieni na stanowiskach rządzących próbowali narzucić Państwu strukturę sprzeczną z pragnieniami większości społeczeństwa”. Były więzień paryskiego gestapo przypomniał również, iż „wielu Żydów zawdzięczało życie podczas okupacji polskim kapłanom i jemu samemu”. emmanuel Ringelblum, autor tajnych archiwów „kapitalnych dla historii getta”, został po raz pierwszy uratowany od śmierci dzięki żołnierzowi AK – Adamowi Pajewskiemu. Drugi z protektorów Ringelbluma – Mieczysław Wolski – przypłacił pomoc życiem, rozstrzelany przez gestapo razem z rodziną swego podopiecznego i 35 innymi osobami. Michała Borwicza uratowali od śmierci Polacy z krakowskiej PPS. Władysław Szlengel, polski poeta getta warszawskiego, przed śmiercią w powstaniu żydowskim powierzył swoje rękopisy chrześcijaninowi. Julian Kudasiewicz potrafił starannie je przechować. Zostały opublikowane w antologii Borwicza, wydanej w 1947 roku pod tytułem „Pieśń ujdzie cało”. Wbrew optymistycznemu tytułowi tego pięknego zbioru, pieśń także nie „uszła cało”. Kilkusetstronicowa antologia – świadectwo wielowiekowego przyjaznego współżycia Polaków i Żydów – nigdy nie została wznowiona. W 1950/51 roku wycofano z bibliotek publicznych w Polsce wszystkie egzemplarze i je zniszczono. Podobny los spotkał „tysiąc lat Żydów w Polsce”. Niedawno

antykwariusz nowojorski proponował egzemplarz w cenie 1100 dolarów. Michał Borwicz artykuł o fałszerstwach zakończył słowami, które brzmią jak testament badacza. „ Jeżeli redaktor uzurpuje sobie prawo do arbitralnych zmian w tekstach, czytelnik zada sobie w końcu pytanie, jakiego kredytu zaufania można użyczyć dokumentom niewydanym, wyciągniętym z archiwów”. W marcowym numerze „l’Histoire” są często cytowane dokumenty wyciągnięte z archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, prezentowane przez jego dyrektora, prof. Pawła Śpiewaka, syna Jana – głośnego kantora stalinizmu.

CDU, Jens Spahn, zarzuca własnej partii, że zaniedbała takie kwestie, jak tożsamość narodowa i obawy przed politycznym (?) islamem. A więc jednak? A co robi kanclerz? Najlepsza uczennica Helmuta Kohla czeka i pije herbatę. Szef CSU, Horst Seehofer, wchodzi na palmę: „z AfD wygramy tylko wtedy, kiedy odpowiemy ludziom na pytania“. Czyli: Merkel, zmiłuj się nad nami! A SPD? Hasło brzmi: „Aby było, jak dawniej”. Wiceszef SPD po sukcesie wyborczym AfD wyraża się lekceważąco o przeciwniku: „to partia humorzastych”. „Musimy stać na straży „demokratycznego centrum”. Jak na lewicę, niezły cel. „Nie będziemy zabiegać o prawicowych populistów“. Podobnego zdania jest były wicekanclerz, Franz Müntefering, który mówi o AfD, jak Hitler o Żydach: „są leniwi i bez klasy“. No proszę! Na zimne wolą natomiast dmuchać towarzyszki Hannelore Kraft (premier rządu krajowego w Nadrenii Północnej-Westfalii) i Malu Dreyer (w Nadrenii-Palatynacie): opowiadają się one za totalną rozprawą z AfD: „trzeba wyborcom unaocznić, że nie rozwiąże ona żadnych problemów”. Pech dla towarzyszek: wielu robotników, będących oczkiem w głowie SPD, wybiera AfD. Hasło Zielonych: „klasa, nie masa”. Bogiem, a prawdą, Zieloni nigdy nie mieli klasy, a z masami różnie bywało. Dzisiaj to partia podstarzałych nastolatków 70+. I ci mają „Angst”: ich zdaniem

„AfD razem z Pegidą podsyca radykalne nastroje (a nie jakiś tam islam!), których wyrazem są akcje podpalaczy, groźby zabójstw i przemoc wobec człowieka” – tak uważa na przykład szef frakcji Zielonych, Anton Hofreiter i członkini władz partii, gesine Agena. Ale mają chyba rację, kiedy mówią o konieczności przezwyciężenia wrażenia, że wszystkie partie są „na jedno kopyto”. Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić! Była ekopartia straciła dziesiątki tysięcy wyborców na rzecz AfD. Recepty na ich odzyskanie młodym emerytom brak. A komuniści? Widziałem w telewizji ich bezpardonowy i bezmyślny, za to głośny atak na AfD, w stylu „Lenin w Piotrogrodzie”. Co ciekawe, Sahrę Wagenknecht, taką Różę Luksemburg niemieckiej lewicy, najbardziej przeraża to, że AfD… odbiera jej elektorat, bo Die Linke jest też przeciwko „nieograniczonej” imigracji do Niemiec. Bystra, jak jest, zorientowała się po niewczasie, że islamscy osadnicy wcale nie zamieszają przyjąć „Manifestu komunistycznego” w miejsce Koranu. Jej mniej lotni towarzysze walki, współszef frakcji, Dietmar Bartsch, i szefowa Die Linke, Katja Kipping, stawiają na ostry kurs wobec AfD. Komuniści niemieccy mają spory problem: na rzecz żadnej innej partii nie stracili tylu wyborców, co na AfD. Innymi słowy, nie wiedzą, jak złapać diabła (w którego istnienie wierzą) za rogi. Czyżby „Bye, bye, Lenin”, część II? K

Post Scriptum W wyniku długich i wnikliwych badań Pinchas Lapide skorygował podaną wcześniej przez siebie liczbę. Z 400 000, jak sądził w 1963 roku, Żydów uratowanych przez Piusa XII konsul Izraela w Mediolanie podwyższył ją trzy lata później na 700 000, a może nawet 860 000 istnień ludzkich. Jednym z uratowanych był Wielki Rabin Rzymu eugenio Zolli, urodzony we Lwowie jako Israel Zoller. We Francji akcją ratunkową Watykanu i duchowieństwa katolickiego byli przede wszystkim objęci polscy Żydzi. Mało się o tym wie, ponieważ ocaleni, z nielicznymi wyjątkami, podawali się za Żydów rosyjskich. Starsi, osiedli we Francji przed pierwszą wojną, przybywali z zaboru carskiego z paszportami rosyjskimi – polskie nie istniały. Po pierwszych ekscesach antysemickich w Niemczech Żydzi z Polski emigrowali masowo do Francji. Młodsi w okresie powojennego triumfu komunizmu chętnie przyznawali się do narodowości zwycięzców. Choć więc formalnie Żydów polskich we Francji prawie nie było, w rzeczywistości przeważali. W 1955 roku Związek Wspólnot Żydowskich we Włoszech proklamował dzień 17 kwietnia świętem wdzięczności za pomoc papieża Piusa XII udzieloną Żydom podczas wojny. Dobrze byłoby przywrócić to święto i obchodzić je w Polsce, wraz z braćmi Żydami, z centralną uroczystością np. w pięknym Muzeum Żydowskim w Warszawie. K


KURIeR WNeT

4

Pierwsze wasze spotkanie odbyło się w Kazimierzu Dolnym w maju 2012 r. To miał być tylko „wstęp do dyskusji”, czy tak? To była taka inicjatywa myślących niezależnie środowisk, by spotkać się z ekspertami Komitetu Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Polskiego i wspólnie podyskutować. Nie byłem tam, ale zapoznałem się z materiałami z tego spotkania. Spiritus movens tego przedsięwzięcia był prof. Piotr Witakowski (AGH). Już wtedy oczywiście były kontrowersje, oczywiście były pytania, te same, które my ciągle zadajemy, i było zdziwienie, że ta cała narracja, która jeszcze wtedy szła przed sformułowaniem jakichkolwiek raportów, jest ewidentnie, rażąco sprzeczna z prawami nauk inżynierskich, z prawami fizyki. No, ale ta dyskusja była, jak to wszyscy zapewniali, tym właśnie „wstępem”. Jednak, jak wszyscy wiemy z historii, to był jedyny moment, gdzie udało się osobom z naszej strony merytorycznie podyskutować z kimkolwiek. O jakich sprzecznościach Pan mówi? Jestem fizykiem, podam więc przykład z mojej dziedziny. Prof. Paweł Artymowicz (University of Toronto), ten astrofizyk z Kanady, który jest bratem Andrzeja Artymowicza – członka zespołu ekspertów powołanych przez Prokuraturę Wojskową, bardzo starał się uzasadnić taką tezę, że duraluminium w tych warunkach, w jakich znalazł się TU-154, rozpada się na tysiące kawałków. No to prof. Wiesław Binienda (University of Akron, ekspert w zespole doradców prezydenta USA) w oparciu o sprzęt, który udało mu się pozyskać dzięki różnym grantom, przeprowadził badania, czyli zderzał z przeszkodą profile wykonane z tego materiału w specjalnej komorze, gdzie rozpędzał je, poczynając od prędkości typu 200 km/godz., aż do dwóch prędkości dźwięku i okazało się, że poza zdeformowaniem się nie następowało rozkawałkowanie nawet na dwie części! Po prostu widać było, że jest to materiał silnie plastyczny, który się tylko deformuje, a nie rozrywa pod wpływem zderzenia. I prof. Binienda usiłował się nawet spotkać z prof. P. Artymowiczem, by te sprzeczności wyjaśnić, byli nawet dwukrotnie umówieni i ani razu do tego spotkania nie doszło. I okazało się, że jest to regułą, prawda? Niestety nie dostąpiliśmy zaszczytu jakiejkolwiek naukowej konfrontacji jakichkolwiek hipotez, które były i są nadal wygłaszane na różnych forach, w różnych mediach. I to była ta motywacja, gdzie myśmy zdecydowali w większym gronie naukowców, że tego tak nie zostawimy. Okazało się, że jest nas wielu, ludzi, którzy mieli odwagę podjąć ten naukowy dyskurs. Zdecydowaliśmy się, gdy uzmysłowiliśmy sobie, że po tym spotkaniu w Kazimierzu dalszego ciągu nie będzie, że tylko jesteśmy ośmieszani i opluwani. Ale mimo to zaczęliśmy się o te wyjaśnienia upominać. Pierwsza Konferencja odbyła się 22 października 2012 r. Z Poznania mieliśmy od razu godną reprezentację AKO w Konferencjach Smoleńskich. Bo był i prof. Wojciech Rypniewski (IChB PAN), prof. Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz z mojego Wydziału Fizyki i ja. Był jeszcze prof. Piotr Tomczak, też z mojego wydziału. Myśmy tam pojechali w czwórkę, a w Komitecie Inspirującym i Doradczym konferencji był jeszcze prof. Jan Węglarz, dyrektor Instytutu Informatyki Politechniki Poznańskiej. Czy jakiś podmiot publiczny finansował wasze badania? Staraliśmy się o dofinansowanie tych badań i tutaj spotkał nas zawód. Okazało się, że ówczesny Minister Obrony Narodowej stwierdził, iż „to są tylko takie aspekty naukowe”, mówił, że „to śledztwo akademickie jest oczywiście bardzo interesujące”, ale wsparcie finansowe powinno być ze strony Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. No, a tutaj minister Kudrycka stwierdziła, że nie da, „bo tu są przecież aspekty obrony narodowej” i… sprawa się rozmyła. My dość szybko zorientowaliśmy się, że oni tylko grają na zwłokę, no i wtedy doszliśmy do wniosku, że najprościej będzie po prostu zrzucić się, każdy naukowiec zapłaci swoją składkę. Taki był początek. Jak doszło do zorganizowania pierwszej Konferencji Smoleńskiej?

K AtA S t R O FA· S M O L e Ń S K A Zwyczajnie. Myśmy się złożyli w jakieś 120-130 osób po 400 zł i to wystarczyło, by wynająć sale i pokryć najbardziej niezbędne wydatki. Na sali tego dnia było na pewno około 100 osób. I jeszcze chciałbym jedno podkreślić – myśmy organizowali konferencję naukową samodzielnie, np. minister Macierewicz był na tej konferencji, był przez nas zaproszony, bo był ważnym gościem, bardzo wiele tych rzeczy zna, więc był ważnym dyskutantem, ale nie był organizatorem, ani nawet nie wygłaszał na tych konferencjach referatów. To była konferencja zrobiona przez naukowców, siłami naukowców, kosztami naukowców i przez naukowców wygłaszana. Wszystkie te referaty przeszły standardową, podwójnie tajną procedurę recenzji naukowych, gdzie

dyskutować. Chociaż prof. Kowaleczko również nie podjął zaproszenia do dyskusji, to jednak udostępnił inż. Jørgensenowi wartości użytych parametrów, zatem jego postawa zasługuje na pewien szacunek. W sumie odbyły się cztery Konferencje Smoleńskie. Brałem udział we wszystkich, mogę je łatwo porównać. Pierwsza konferencja po prostu stawiała pytania. To było upewnienie się i wykazanie, że aż w tylu miejscach oficjalne raporty MAK i Komisji Millera są sprzeczne z prawami inżynierii, z prawami fizyki, z prawami nauki. Nie ukrywam, że to był dla nas szok. Na tej pierwszej konferencji zostały nakreślone pewne wątki, które należało zbadać. Odpowiedzi na te pytania

więc powinniśmy mieć lej co najmniej dwumetrowej głębokości. A tam przecież nie ma ani śladu krateru. To jak to się wydarzyło? Widać, że ta oficjalna narracja jest wewnętrznie sprzeczna. Według reguł logiki, upowszechnionych choćby przez wszystkim znanego Sherlocka Holmesa, wystarczy wykazać tylko jedną sprzeczność z prawami nauki, żeby obalić jakąś hipotezę, a w Polsce okazało się, że można wykazać nawet kilkadziesiąt sprzeczności i nie udaje się tego raportu MAK/Miller obalić. To niepojęte. Jak wiele ekspertyz MAK czy ekspertyz Komisji Millera mogliście przeanalizować? Ani jednej. Podkreślam – nigdy nie pokazano ani jednej ekspertyzy, na-

mógłby odwrócić się w powietrzu na plecy, a gdyby jednak samolot uderzył w ziemię po odwróceniu się na plecy, to nie nastąpiłaby taka jego dezintegracja, jaką widać na wszystkich zdjęciach z wrakowiska. To porażające. Ale czy można to udowodnić naukowo? Tak. Wśród wielu dowodów wskazujących na rzeczywisty przebieg Katastrofy Smoleńskiej są takie, które mają charakter dowodów rozstrzygających. Z praw mechaniki wynika bowiem, że znane z licznych zdjęć podłużne rozerwanie kadłuba mogło nastąpić wyłącznie na skutek gwałtownego wzrostu ciśnienia, najprawdopodobniej wybuchu. Tak jak napisaliśmy w podsumowaniu naszej pracy – wnioski płynące

Po 10 kwietnia 2010 roku, czyli po Katastrofie Smoleńskiej, w której w tajemniczych okolicznościach zginął Prezydent RP i 95 towarzyszących mu osób, odtworzenie jej przebiegu i wskazanie jej przyczyn dla chyba każdego Polaka stało się sprawą najważniejszą, a dla środowiska naukowego wręcz prestiżową. Niestety, żadna z oficjalnych instytucji nauki nie chciała zaangażować się w analizę tej Katastrofy. Przeprowadzono ją siłami społecznymi, prowadząc tzw. śledztwo akademickie. Jego rezultaty ogłaszane były publicznie podczas tzw. Konferencji Smoleńskich w 2012, 2013, 2014 i 2015 r.

W poszukiwaniu prawdy Dorobek tych konferencji jest imponujący i niestety obala oficjalną wersję przyczyn tragedii – mówi dr hab. Grzegorz Musiał, prof. UAM i WSKSiM, uczestnik wszystkich Konferencji Smoleńskich, w rozmowie z Jolantą Hajdasz. nikt nie wie, kto recenzował jego referat i dzisiaj w rezultacie mamy trzy publikacje pokonferencyjne z zachowaniem wszelkich wymogów pracy naukowej. Czy obawialiście się negatywnych konsekwencji swojej działalności? Wiadomo, że oficjalnie nikt niczego nam nie zabraniał, ale wszyscy wiedzieli, że władzy to się nie spodoba. Tak więc, gdy np. chcieliśmy zaprosić inż. Glenna Jørgensena (warto doprecyzować, że on nie pracuje na Duńskim Uniwersytecie Technicznym, ale jego firma Xtern Udvikling z nim współpracuje), by przyjechał i wygłosił u nas na Wydziale wykład, to już nie wszyscy z Wydziału chcieli się pod tym zaproszeniem podpisać. Nie chcieli sobie zaszkodzić, wiadomo, można było stracić granty, ale przykre to było dla każdego z nas. A wykład nie miał żadnego kontekstu politycznego, po prostu Glenn pokazywał swoje wyniki, wyliczenia, które skonfrontował z wynikami prof. Grzegorza Kowaleczki (prorektora znanej Szkoły Orląt w Dęblinie), który twierdził, że ten kawałek skrzydła, rzekomo odcięty przez brzozę, miał wystarczyć do wyjaśnienia trajektorii lotu i powstania wystarczającego momentu skręcającego, by tupolew się odwrócił do góry kołami. Glenn wykazał, że te parametry, których użył profesor, nie odtwarzają tego eksperymentu, czyli mówiąc zwyczajnie – tego wydarzenia, jakim była katastrofa tupolewa i rozkład jego elementów. Nie mogło być tak jak mówił prof. G. Kowaleczko, bo przecież odwróciła się tylko środkowa część tego samolotu. Nie odwrócił się tzw. ogon, czyli tył, oraz przód, który stoi zwyczajnie na kołach, a więc przebieg zdarzenia był inny, niż sugerują to ustalenia MAK czy Komisji Millera. Uniwersytet jest przestrzenią, gdzie o takich rozbieżnościach trzeba

usłyszeliśmy już na tej drugiej konferencji. Nastąpiła też pośrednia dyskusja z nimi, bo jakieś osoby komentowały, czy nawet atakowały te ustalenia, często nawet z atakiem ad personam, ale nawet jeżeli były jakieś nieścisłości, to one były doprecyzowane na trzeciej konferencji, która przedstawiła w zasadzie wszystko, co byliśmy w stanie zrobić, mając taki, a nie inny dostęp do materiałów źródłowych. Czwarta konferencja była już raczej tylko podsumowaniem.

wet biorąc pod uwagę te wyniki, które ogłaszał prof. Artymowicz i z którymi polemizował prof. Binienda. My dziś wiemy, że jego wyniki są sprzeczne z prawami fizyki. Prof. Kowaleczko też przedstawił jakieś wyniki, ale one niestety nie odtwarzają katastrofy. Ale przynajmniej udostępnił swoje dane wyjściowe. Jednak to wszystko. Te oficjalne raporty takich ekspertyz nie zawierają i do żadnych się nie odnoszą.

Przeprowadzone badania naukowe wykazały jednoznacznie, że: samolot leciał wyżej, niż to wskazano w hipotezie mAK/millera, a więc nie mógł uderzyć w brzozę na polu Bodina. Gdyby jednak samolot uderzył w brzozę, to nie zostałaby odcięta końcówka skrzydła, lecz przecięta brzoza. Gdyby jednak odcięta została końcówka skrzydła, to samolot nie mógłby odwrócić się w powietrzu na plecy, a gdyby jednak samolot uderzył w ziemię po odwróceniu się na plecy, to nie nastąpiłaby taka jego dezintegracja, jaką widać na wszystkich zdjęciach z wrakowiska. Ale na wiele pytań dotyczących Katastrofy nadal nie ma odpowiedzi. Niestety tak. Nie mogę zrozumieć, jak to jest, że w raporcie pisze się, że samolot wytracił swoją energię kinetyczną i uległ zniszczeniu w wyniku „zderzenia z ziemią” (Raport KBWLLP, s. 17). Referował to profesor Binienda, a z przeprowadzonych przez niego badań i zamówionych symulacji (The Federal Highway Administration, USA) wynika jednoznacznie, że po takim zderzeniu krater musiałby być co najmniej dwukrotnej długości samolotu i musiałby być zagłębiony co najmniej od metra do dwóch. Pragnę przy tym zauważyć, że symulacje dotyczyły zwyczajnego, dość zwięzłego gruntu, a w Smoleńsku grunt był bardziej luźny, błotnisty,

Jakie są najważniejsze ustalenia Konferencji Smoleńskich? Sformułowaliśmy je wprost, jednoznacznie, opublikowane są w tzw. wstępnym podsumowaniu Konferencji Smoleńskich. Są dostępne na portalu www.konferencjasmolenska.pl. Jakie są ich główne tezy? Jednoznaczne. Przeprowadzone badania naukowe wykazały bowiem, że: samolot leciał wyżej, niż to wskazano w hipotezie MAK/Millera, a więc nie mógł uderzyć w brzozę na polu Bodina. Gdyby jednak samolot uderzył w brzozę, to nie zostałaby odcięta końcówka skrzydła, lecz przecięta brzoza. Gdyby jednak odcięta została końcówka skrzydła, to samolot nie

z przedstawionych na Konferencjach Smoleńskich badań z różnych dziedzin nauki są zgodne i potwierdzają się wzajemnie. Bardzo ważny jest raport archeologów, wykazujący rozpad samolotu na dziesiątki tysięcy elementów. Badania geodezyjne i geotechniczne, archeologiczne i medyczne, fizyczne i chemiczne, mechaniczne i aerodynamiczne, elektrotechniczne i akustyczne – wszystkie przedstawione na Konferencjach referaty układają się w spójny obraz i pozwalają na sformułowanie przytoczonych wyżej wniosków. Dlaczego Pan zaangażował się w te konferencje? Ja mogę powiedzieć tylko jedno – jestem pracownikiem nauki, a na gruncie nauki możemy mieć różne poglądy i możemy się spierać o różne rzeczy, ale warunek jest jeden – wszyscy zmierzamy do prawdy. Odwiecznym fundamentem uniwersytetu jest idea universitas. Wspólnota profesorów i studentów w swojej różnorodności i odmienności powinna dążyć do prawdy. Odbierając dyplom doktorski, każdy z nas zobowiązał się do takiego prowadzenia badań naukowych, „by tym bardziej krzewiła się prawda i jaśniej błyszczało jej światło, od którego zależy dobro rodzaju ludzkiego”. Dlatego uważam, że mam obowiązek upominać się o prawdę naukową, jeżeli widzę w przestrzeni publicznej raporty czy konkluzje sprzeczne z zasadami nauki. To jest elementarna etyka. I to była moja najgłębsza motywacja. Co Pana zaskoczyło podczas pracy? Etykietowanie ludzi. Ośmieszanie, wyszydzanie, bardzo często publicznie, w mediach. Jeśli było wiadomo, że ktoś przygotowuje jakąś publikację, że ogłosi na naszej konferencji jakąś tezę, to nie wiadomo dlaczego w jakichś mediach

zawsze ukazał się tekst dyskredytujący go, mówiący, że jest to jakiś oszołom, czyli człowiek nie panujący nad swoimi emocjami, mówiąc oględnie. Doświadczyli tego prof. Binienda, prof. Cieszewski, prof. Nowaczyk... Pamiętam taką sytuację, gdy gościliśmy u nas w Poznaniu na Politechnice prof. Biniendę. Dziennikarka z TVN-u na koniec zadała gościowi pytanie: co on na to, że o jego wykładzie na uczelni nic nie wie Rektor i zaprzecza, że go w ogóle ta uczelnia zaprosiła. Nasz gość zrobił zdziwioną minę i odpowiedział: nie wiem, ja jestem tutaj zaproszony przez władze wydziału do wygłoszenia wykładu i ja się nie zajmuję innymi sprawami, dziwię się, że mnie Pani o to pyta. Ja próbowałem potem wyjaśnić, że to normalna procedura, że zapraszają władze wydziału, instytutu, zakładu i pytałem „dlaczego Pani zadaje takie pytanie gościowi, to brzmi jak afront”. A ona nie powiedziała nic, jakbym był powietrzem. Stałem obok, organizowałem tę wizytę, a dziennikarka nie raczyła nawet na mnie spojrzeć. Arogancja niesamowita, pierwszy raz się zetknąłem z czymś takim. Wiesław Binienda był zresztą atakowany w mediach wielokrotnie. Czasem z odwrotnym skutkiem, niż zapewne chcieli atakujący. Co ma Pan na myśli? Rzecz w tym, że profesor Binienda jest redaktorem naczelnym kwartalnika naukowego „Journal of Aerospace Engineering”, wydawanego przez American Society of Civil Engineers (ASCE) i ono jest notowane w bazie ISI. Ono miało dość przeciętną tzw. cytowalność, a w momencie, kiedy te donosy poszły w świat, cytowalność jego czasopisma podskoczyła prawie dwa razy, profesor po prostu niesamowicie zyskał na prestiżu naukowym, ludzie zaczęli do niego przyjeżdżać, podsyłać doktorantów. W sumie z tej tematyki „okołosmoleńskiej” powstały już 4 doktoraty. Profesor Wiesław Binienda musiał nawet składać zeznania w Prokuraturze Wojskowej, ona też zainteresowała się wynikami jego pracy. Rozmawialiśmy na ten temat. Najciekawsze było to, o co polska prokuratura go pytała. Oni próbowali go złapać w pułapkę, wziąć go na przesłuchanie, utajnić jego zeznania i potem on już miałby związane ręce i nie mógłby mówić publicznie, że brzoza nie mogła złamać skrzydła samolotu. Wiesław nie dał się na to nabrać, a gdy w końcu doszło do rozmowy, okazało się, że prokuratorów wcale nie interesują wyniki jego badań. On próbował im referować te wyniki, ale oni przede wszystkim chcieli się dowiedzieć o… namiary profesora z Chin, który mu podesłał materiały źródłowe do jego badań. Wśród nich np. te na temat rozpylania różnych substancji, bo ten chiński profesor jest od tego ekspertem. Oni się spotkali gdzieś na konferencji i on od razu mu powiedział, że tu była rozpylona pewna ilość paliwa, a tu inna, na podstawie zdjęć po katastrofie, tego, jak wyglądał grunt, jak zieleń itd. Od razu był w stanie powiedzieć, z której strony wiał wiatr i ile tego się mniej więcej rozpyliło przy tych warunkach. Jeżeli dostał te warunki wstępne, to był w stanie ocenić ilość cieczy, która tam była rozpylona. Pytanie, w którym miejscu i gdzie to paliwo się wylało, bo nie było go koło brzozy, to też było krytyczne. Moim zdaniem prokuratura wykazała totalny, ale to totalny brak zainteresowania jakimkolwiek wynikiem naukowym, jakąkolwiek weryfikowalną hipotezą. Śledztwo szło raczej w tym kierunku, żeby jednych zdyskredytować, a drugich osłonić. Takie mieliśmy, niestety, śledztwo. Było warto? Jasne, że tak. To niewielka cena za spokojny sen i za to, żeby móc codziennie patrzeć w lustro i w oczy innych ludzi. To jest warte każdego wysiłku i każdego poświęcenia. Na konferencjach nie każdy z nas wygłaszał referaty. Ale ważne było, żeby wspierać tych ludzi, którzy je pisali, żeby brać udział w dyskusjach. Wersja oficjalna przebiegu Katastrofy, obowiązująca do dzisiaj, jest sprzeczna z ustaleniami tych konferencji, ale na szczęście w ramach KBWLLP została powołana w tym roku Podkomisja Smoleńska, która zaczyna się za to wszystko zabierać od początku i przejmie zapewne funkcje, jakie do tej pory pełniły kolejne Konferencje Smoleńskie. I my cieszymy się, że ona wreszcie jest. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIeR WNeT

5

t· e · L· e · g · R·A· F TSchetyna wypowiedział polskiemu rządowi Der totale Krieg. TPremier, a następnie „rekord-ambasador” III RP (12 lat) Suchocka wraz z Komisją Wenecką potępiła Polskę.Tminęło dwa lata od aneksji Krymu.TPo tym, jak moskwa wyszła z międzynarodowej izolacji, ogłosiła wyjście swoich wojsk z Syrii.TBiuro

najważniejsza regulacja finansowa państwa – ustawa budżetowa.

przymusowej relokacji muzułmańskich imigrantów narodowoś-

Tminister sprawiedliwości ponownie stał się prokuratorem generalnym.TPodobnie jak miało to miejsce w przypadku trwa-

ciowa partia słowackich Węgrów Híd, wraz ze słowackimi nacjo-

jącego od dwudziestu lat procesu oskarżonych za grudniową ma-

dług danych za styczeń br. najwyższą średnią sprzedaż wśród

sakrę 1970 roku, gdański sąd w sprawie Amber Gold postanowił

dzienników ogólnopolskich odnotowały: „Gazeta Wyborcza”

ekspertyz medycznych uSA zakomunikowało, że michaił Lesin

zacząć od ponownego przesłuchania przesłuchanych już przez

(154 tys. egzemplarzy: -9% rok do roku), „Super express” (152

– były doradca prezydenta Putina – zmarł na skutek silnych

prokuraturę setek świadków.TW poszukiwaniu dokumentów

tys.: -4%), „Fakt” (315 tys.: -3%). Natomiast największe wzro-

uderzeń tępym narzędziem w głowę, a nie z powodu zawału ser-

IPN wkroczył do willi Jaruzelskiego i kilku innych generałów PRL.

sty odnotowały: „Gazeta Polska codziennie” (+16%; 22 tys.)

ca, jak wcześniej informowała rodzina.TOdbył się jedenasty

TSzałamacha przedstawił plan odbudowy stoczni.TSenat za-

i „Rzeczpospolita” (+4%; 60 tys.)TW TVP2 pojawiła się Son-

i dwunasty szczyt unijny w sprawie masowego i niekontrolowa-

proponował ustawowy zakaz propagowania w nazwach obiektów

da 2.TDwa miesiące po obietnicy złożonej przez nowego preze-

nego napływu muzułmanów do europy.TZ uwagi na możliwość

użyteczności publicznej komunizmu i innych totalitaryzmów.

sa TVP, plansza: Przepraszamy. Z uwagi na ograniczenia licencyjne

powstania kilkunastometrowej wysokości fali powodziowej, rząd

TJak się poniewczasie okazało, z coraz bardziej niewyjaśnio-

materiał jest niedostępny w kraju, z którego się łączysz ponownie

w Bagdadzie wezwał 1,5 mln mieszkańców Iraku do opuszcze-

nych przyczyn w prezydenckiej limuzynie pękła podczas jazdy

zdominowała emisję TVP Info – jedynego polskiego programu

nalistami z SNS, weszła do rządu socjaldemokraty Fico.TWe-

nia domostw położonych w po-

telewizyjnego dostępnego bez-

bliżu pękającej zapory wodnej

płatnie za granicą dla 20-miliono-

na Tygrysie.TPo serii zamachów terrorystycznych w Turcji władze ue zapowiedziały przyspieszenie rozmów akcesyjnych z Ankarą oraz rychłe zniesienie reżimu wizowego dla obywateli tego kraju.TW Brukseli islamiści zamordowali lub zranili ponad 300 niewinnych osób, na szereg

Za Polskę wielu z nas przelałoby w każdej chwili krew, a wielu Polaków oddałoby w razie potrzeby życie, by chronić Węgry. W przeszłości nieraz tak bywało – wyjaśnił w wywiadzie dla „Bilda” powód zapowiedzianego przez Budapeszt weta wobec planowanych antypolskich sankcji premier Viktor Orbán.

wej Polonii.TAudyt ministerstw po rządach PO-PSL potwierdził prawdziwość przypowieści o parze i gwizdku.Tujawniono, że sprawujący nadzór nad służbami premier Tusk miał nie tylko swoich ulubionych dziennikarzy do wywiadów i pytań, ale także do podsłuchów i inwigilacji.TDo

dni paraliżując strachem siedziby

polskich sklepów trafiła nowa se-

ue i NATO.TNaturalną reakcją

ria antystresowych kolorowanek

na barbarzyńską zbrodnię oszalałych fanatyków jest chęć obro-

opona.TSymbol piramidy z kółeczkiem w barwach narodowych

dla dorosłych.TZmarł Zdenek Smetana, graficzny ojciec Żwirka

ny własnej ojczyzny, chęć odwetu – ba, nawet chęć zemsty. Nic ta-

stał się oficjalnym logo Polskiej Agencji Kosmicznej.TAby opro-

i muchomorka, bohaterów „Bajek z mchu i paproci”.TPodwar-

kiego nie widać dziś w Brukseli ani nie było widać w listopadzie,

testować ustawę o nim traktującą oraz odwołać – z uwagi na nie-

szawskie Ząbki, które na początku lat 90. jako pierwsze w kraju

po masakrze w Paryżu. Dominują smutek, refleksja, żal i… hasz-

otrzymanie dodatkowych 700 tysięcy złotych – obchody 30-lecia

wprowadziły becikowe, stały się miastem o najwyższym odset-

tagi współczucia oraz zapowiedź „ostrych rezolucji przeciwko ter-

swojej działalności, po trzymiesięcznych feriach zebrał się Try-

ku ludności poniżej 18 roku życia (24,2%).Tulmowie doczekali

roryzmowi” – napisał na temat ataku, w którym zginęli i zostali

bunał Konstytucyjny.TZ inicjatywy rządu Sejm uchwalił ustawę

się swojego (symbolicznego) domu w markowej, a cała Polska

ranni także Polacy, Łukasz Warzecha.TPrzywódca polskich

zakazującą odbierania rodzicom dzieci z powodu ubóstwa.T

– pierwszego muzeum poświęconego tym, którzy nie zawahali

muzułmanów, mufti miśkiewicz, wezwał do przywrócenia w ue

Po 30 latach budowy łącząca górnośląskie miasta 30-kilometrowa

się zaryzykować życia własnego i własnych rodzin, aby nieść

kary śmierci dla terrorystów i wszystkich tych, którzy podżegają

Drogowa Trasa Średnicowa stała się ciałem.TBratysława, Bu-

pomoc prześladowanym przez Niemców Żydom.TZ okazji na-

do dżihadu, w tym dla duchownych.TZ okazji obchodów 1050

dapeszt i Wiedeń zgłosiły swoje zainteresowanie konstruowaną

dejścia wiosny zaprezentowano c-3150 Power uRSuS – pierw-

rocznicy chrztu Polski papież Franciszek postawił na małopolskę.

przez Amerykanów superszybką koleją, której pociągi miałyby

szy od lat ciągnik rolniczy całkowicie polskiej konstrukcji.T

TKs. Jan, zwany Petardą, odszedł od nas w Panu.TZe zwycza-

rozwijać prędkość do tysiąca kilometrów na godzinę.TW celu

jowym, od lat wielotygodniowym opóźnieniem weszła w życie

zademonstrowania sprzeciwu wobec Brukseli i Berlina w sprawie

Ł

Historia najświętszego miejsca Polaków w czasach przedjasnogórskich

Święty Krzyż na Łyścu Piotr edward gołębski

FOtO: JAKUBHAL, WIKIPeDIA

ysiec, zwany Łysą Górą, jest drugim co do wysokości (595 m n.p.m.) szczytem górskim w Górach Świętokrzyskich powstałych w erze kambru, najstarszego okresu paleozoicznego ery dziejów Ziemi. Wzgórza były zawsze miejscem kultu religijnego i Łysa Góra była takim ośrodkiem już w czasach kultury łużyckiej (1300–400 p.n.e.). U podstawy góry rozwinęło się hutnictwo w okresie rzymskim i wczesnośredniowiecznym. W VIII w. powstał wał kamienny kultu różnych bożków, o długości około 2 km. W okresie terytorialnego rozprzestrzeniania się chrześcijaństwa w Polsce w tradycyjnych miejscach kultu religijnego zaczęto budować świątynie. Na Łysej Górze za czasów Dąbrówki, księżnej Dobrawy – żony Mieszka I, wybudowano murowany kościół pw. Trójcy Przenajświętszej. Przez lata kościół ulegał zniszczeniu i w 1461 r., gdy opatem był tam wybitny zakonnik Michał z Lipia, konsekrowano nową świątynię. Jest to jednonawowy kościół w stylu romańskim. Różne są przypuszczalne daty założenia klasztoru benedyktynów na Łysej Górze. W XIV w opat-poliglota Jan Katarzynka opracował w języku czeskim monografię o Świętym Krzyżu pt. „Powiest Rzeczy Istnej”, podając, że fundatorem klasztoru był Bolesław Chrobry w 1006 r., co potwierdza Długosz w „Dziejach Polski”. Współcześnie uważa się, że fundatorem opactwa był Bolesław Krzywousty, co opisał biskup Boguchwała w połowie XII w. Ten pogląd znajduje potwierdzenie w dokumentach świętokrzyskich z 1427 r. W fundamentach kościoła znaleziono brakteaty, tj. cienkie monety z jednostronnym napisem B o l e s l a u s, ale takie monety bił już Bolesław Chrobry. Do dziś nie ma pewności, skąd przybyli benedyktyni, gdyż dokumenty z początków opactwa zostały zniszczone podczas najazdów Tatarów. Bolesław Krzywousty w czasie pokutnej pielgrzymki do klasztoru św. Idziego w Somogyvár na Węgrzech w 1113 r. – po oślepieniu brata i jego śmierci – ściągnął benedyktynów do Polski. Osiedlili się w Sieciechowie oraz na Świętym Krzyżu. Istnieje opinia, że na św. Krzyżu osiedlali się również benedyktyni z Tyńca, gdyż między klasztorami wymieniano opatów.

Maciej Drzazga

Benedyktyni umieścili na Świętym Krzyżu relikwie Drzewa Krzyża Świętego, na którym zmarł Jezus Chrystus. Relikwie przyciągały tłumy wiernych z całej Polski. W XIV w. dotychczasowa nazwa klasztoru na Łysej Górze – Opactwo Ojców Benedyktynów Świętego Krzyża – przyjęła nazwę „Święty Krzyż”.

Benedyktyni umieścili na Świętym Krzyżu relikwie Drzewa Krzyża Świętego, na którym zmarł Jezus Chrystus. Relikwie przyciągały tłumy wiernych z całej Polski. Panowanie Jagiellonów to wspaniałe czasy dla benedyktynów, jako że Władysław Jagiełło dał fundusze na bizantyjską polichromię, na blachę ołowianą na pokrycie dachu, na drogie organy i szaty liturgiczne. Po kilkakrotnych pożarach kościoła i klasztoru bardzo dużą pomoc

okazał król Kazimierz Jagiellończyk. Odbudowano pomieszczenia, bibliotekę świętokrzyską zaopatrzono w duży księgozbiór, a w 1461 r. konsekrowano odrestaurowany kościół. Przywrócono produkcję na dużą skalę lekarstw potrzebnych dla lecznictwa prowadzonego przez zakonnych lekarzy o pełnym wykształceniu medycznym. Król Jan Olbracht na Świętym Krzyżu potwierdził przywileje dla klasztoru. Król Zygmunt I wielokrotnie odwiedził Święty Krzyż. Król Zygmunt III Waza i jego synowie, królowie Władysław IV i Jan Kazimierz, też pielgrzymowali do Świętego Krzyża. Wszystkie sławne rody okazywały swoją cześć temu miejscu, o czym świadczą herby umieszczone na murach świątyni. W XVI wieku, po półtorawiekowym spokoju, chanat krymski wznowił najazdy tatarskie, rozpoczynając niszczące Polskę wojny polsko-tureckie. W latach 1636-1662 wybitny opat Stanisław Sierakowski herbu Ogończyk przy pomocy zaprzyjaźnionego z nim króla Jana Kazimierza w ciągu zaledwie 20 lat odbudował w stylu barokowym kościół wraz z wieżami. Najazd szwedzki spowodował zniszczenie i ograbienie klasztoru oraz

kościoła, łącznie z grobami, w których szukano kosztowności. Odbudowany po ucieczce Szwedów kościół padł znowu ofiarą pożaru w 1770 r. Z trudem wznoszono nową świątynię, którą konsekrowano w 1806 r.

P

o siedmiuset latach wielorakiej działalności w 1819 r. nastąpiła kasata opactwa świętokrzyskiego. Rząd Królestwa Kongresowego za pozwoleniem Stolicy Apostolskiej uposażył nowe diecezje majątkami 47 klasztorów. Relikwie Krzyża Świętego zostały przeniesione do kościoła w Nowej Słupi, a powróciły na Święty Krzyż w 1821 r. wraz z trzema benedyktynami niosącymi posługę duchową licznie przybywającym tam pielgrzymom. Przez trzydzieści pięć lat sprawowali posługę we trzech, gdyż nie mogli przyjmować nowych kandydatów na zakonników. Gdy ich zabrakło, przez 17 lat zastępowali ich benedyktyni z Sieciechowa. W 1849 r. carski ukaz sprowadził do klasztoru księży demerytów (czyli skazanych na pokutę w odosobnieniu za wykroczenie przeciw powołaniu – przyp. red.). W czasie powstania styczniowego na Świętym Krzyżu przebywały m.in.

oddziały gen. Mariana Langiewicza i gen. Hanke-Bosaka. Od roku 1871 Świętym Krzyżem opiekowali się księża diecezjalni, a w 1882 r. część pomieszczeń klasztornych zamieniono na więzienie. W czasie I wojny światowej kościół został złupiony i prawie zniszczony przez wycofujące się wojska austriackie. Wiosną 1920 r. trzej benedyktyni zajęli się odbudową, a o. Klemens Dąbrowski wykazał się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi i ogromną pracowitością. Powołał komitet odbudowy i prowadził silną kampanię dla odrodzenia opactwa benedyktyńskiego. Nie otrzymał jednak właściwej pomocy ze strony młodego i zniszczonego zaborami państwa. Galopująca inflacja i bieda społeczeństwa powodowały, że sytuacja była coraz trudniejsza. Wobec braku benedyktynów na Świętym Krzyżu – odeszli do Domu Ojca – administrator diecezji sandomierskiej, ks. infułat Kasprzycki, powierzył świątynię i klasztor Misjonarzom Oblatom Maryi Niepokalanej, którzy przybyli do Polski w 1920 r. Oblaci wyremontowali pomieszczenia klasztorne, pokryli blachą dach kościoła. Sprawowali opiekę duszpasterską nad penitencjariuszami

funkcjonującego nadal więzienia, prowadząc dla nich lekcje religii i udzielając im sakramentów świętych. Odbywali wyjazdowe misje oraz częste rekolekcje międzyparafialne. Rzesze turystów i pielgrzymów były oprowadzane przez przewodników. Oblaci obsługiwali stację meteorologiczną założoną w 1921 r. i czynią to do dnia dzisiejszego. Codzienną pracę przerwał wybuch II wojny światowej. W 1939 r. z więzienia zostali wypuszczeni wszyscy więźniowie. Wrześniowe bombardowania uszkodziły znacznie klasztor i kościół. Święty Krzyż kilkakrotnie nachodziło gestapo, aresztując wielu zakonników, którzy zginęli w Oświęcimiu i Majdanku. Pozostali trwali, pomimo wszystkich udręk i głodu, żyjąc z jałmużny okolicznych mieszkańców i pomocy księży. W 1941 r. hitlerowcy osadzili w świętokrzyskim więzieniu 2 tys. jeńców rosyjskich, których skazali na śmierć głodową. Na ścianach korytarzy umieścili napisy: Ludożerstwo będzie karane rozstrzelaniem. Jeńców dowożono w miarę zwalniania się miejsc. Po roku, gdy wiadomości o morderstwach wyszły poza teren klasztoru, hitlerowcy obóz zlikwidowali. Niemym świadkiem tragedii jest polana Bielnik, gdzie znajduje się około 6 tys. mogił. Po zakończeniu wojny zakonnikom brakowało funduszy oraz materiałów budowlanych. Do połowy lat pięćdziesiątych nie było warunków politycznych do uzyskania pomocy ze strony państwa. Za fundusze z ofiar wiernych oblaci przeprowadzili remont dachów, co zabezpieczyło obiekty przed dalszym niszczeniem. Po decyzji władz, że najstarsze części pomieszczeń będą należały do Kościoła, a nowsze przejmie Ministerstwo Leśnictwa – ruszyła odbudowa. W 1957 r. obchodzono jubileusz 950-lecia założenia klasztoru. Uroczystościom przewodniczył ks. Prymas Tysiąclecia – kardynał Stefan Wyszyński w asyście ks. abp. Antoniego Baraniaka i biskupów Kaczmarka i Lorka. Odbudowa ze zniszczeń trwała wiele lat. Nieustanną pomoc finansową okazywał urząd wojewódzkiego konserwatora oraz zarząd Polskiej Prowincji Oblatów, a także ofiary składane przez pielgrzymów i turystów. Pamiętajmy o Świętym Krzyżu! Jest tysiącletnim świadkiem historii Polski! K


KURIeR WNeT

6

DOBR A·ZMIANA?

Kiedy 15 stycznia br. minister Infrastruktury i Budownictwa przyjął rezygnację Dyrektora Naczelnego Przedsiębiorstwa Państwowego „Porty Lotnicze” i powołał nowego, wielu pracowników i byłych pracowników tego fundamentalnego ogniwa w systemie lotnictwa cywilnego w Polsce odetchnęło z ulgą, a nawet wpadło w euforię.

cisza nad „Portami Lotniczymi”

D

zisiaj, po z górą dwóch miesiącach, zadowolenie z tego faktu przeszło w zdumienie, a euforia się rozwiała. Co takiego stało się w tym czasie, że ludzie prawdziwie zatroskani o tę gałąź transportu zadają sobie pytanie, „o co w tym wszystkim chodzi”? Ale od początku. W lutym 2014 r., po blisko 6 latach zarządzania „Portami Lotniczymi” przez dyrektora Michała Marca, protegowanego ministra Cezarego Grabarczyka, miłośnika broni, stanowisko objął Michał Kaczmarzyk, nominowany przez minister Elżbietę Bieńkowską („sorry, taki mamy klimat”) i, jak się powszechnie mówiło – powiązany z nią. Działalność dyr. Marca – poza utrzymywaniem względnego spokoju w firmie – sprowadzała się do roli zleceniodawcy licznych inwestycji, którymi w znaczący sposób zadłużył Przedsiębiorstwo (przeinwestowanie na ok. 500 mln zł). Lista niesławnych dzieł tego pana jest oczywiście zacznie dłuższa: a to wyprowadził służbę ochrony lotniska do firmy zewnętrznej, a to zlecił budowę hotelu firmie Alpine Bau, z którą obiady jadał wiceminister Tadeusz Jarmuziewicz (za co stracił stanowisko w resorcie), a to do koordynowania startów i lądowań na warszawskim lotnisku zatrudnił brytyjską firmę, która do dziś decyduje, kto u nas ma lądować i kiedy, etc. Ot, takie drobiazgi…

Przyjście nowej ekipy rządzącej w obszarze infrastruktury było związane z oczekiwaniem „dobrej zmiany” także w obszarze lotnictwa cywilnego, w tym w branży lotniskowej. Zmiana na stanowisku dyrektora naczelnego w 2014 r. przyniosła jednak znaczące zmiany na… gorsze. Michał Kaczmarzyk już w kilka tygodni od objęcia rządów dokonał prawdziwej rewolucji: wynik finansowy dyr. Marca z 2013 r., oscylujący w granicach blisko 60 mln zysku netto, zamienił w 320-milionową stratę, praktycznie nie mając ku temu żadnych podstaw. Celowość tej kreatywnej księgowości wyszła na jaw kilka miesięcy później: po wypowiedzeniu układu zbiorowego pracy i groźbie strajku na lotnisku dyr. Kaczmarzyk łaskawie podpisał porozumienie z organizacjami związkowymi w sprawie Programu Dobrowolnych Odejść (PDO), który kosztował firmę ponad 300 mln zł. W ten sposób „papierowe” straty z roku ubiegłego zamienił na faktyczne długi roku bieżącego, zwalniając z firmy niemal 1000 pracowników, w tym spory odsetek doskonałych fachowców. Straszenie masowymi zwolnieniami i wprowadzenie atmosfery totalnego rozliczania i dyscyplinowania (śmierć długoletniej pracowniczki w kilka godzin po spotkaniu z dyrektorem naczelnym nt. przyszłości firmy poruszyła wielu), wobec braku fachowej oceny przydatności wykształconej i zgranej załogi, spowodowało gremialną ucieczkę pracowników do PDO i branie wysokich odpraw, jakie gwarantowało porozumienie. Dyrektor Kaczmarzyk zyskał sobie tym miano „sprawnego menadżera”, potrafiącego przeprowadzić z sukcesem „trudny proces restrukturyzacji zatrudnienia”, oczerniając własną firmę i nazywając odchodzących pracowników „zbędną tkanką tłuszczową”. Szczególny parasol ochronny zapewniał mu nie

Spółdzielcza Agencja Informacyjna tylko resort pani wicepremier Elżbiety Bieńkowskiej, ale także, a może przede wszystkim, profesjonalny PR za znaczne sumy pieniędzy z „Portów” płacone firmie Profile PR, kierowanej przez pana Rafała Szymczaka (wieloletniego współpracownika Jacka Kuronia i Bogdana Klicha oraz znajomego Michała Boniego). Nb. do dziś umowa ta nie została zerwana. Prawdą jest tylko tyle, że de facto zwolnienie tak znacznej liczby pracowników z firmy państwowej, za kwotę ponad 300 mln złotych, odbyło się niemal bez echa w mediach. Już wówczas nad „Portami Lotniczymi” zaległa niezrozumiała cisza… Ale to nie wszystko. Pod „straszącą ręką” dyr. Kaczmarzyka w „Portach Lotniczych” zreanimował się stary, komunistyczno-ubecki układ korupcyjny, polegający na wyprowadzaniu znacznych kwot finansowych przy realizacji bardzo licznych inwestycji. Początek tego „układu” sięga z pewnością rządów dyr. Marca, jednak jego ponowne ugruntowanie zostało przypieczętowane zmianami personalnymi już pod okiem dyr. Kaczmarzyka i jego kolegi ze zdemolowanej przez nich spółki bagażowej LOT-u – zastępcy dyrektora Portu Lotniczego im. F. Chopina, Radosława Paruzela. Co najmniej umożliwienie trwania tego procederu „realizacji inwestycji” – także w sferze usług finansowych – pozwoliło panu Kaczmarzykowi roztoczyć jeszcze większą ciszę wokół „Portów” i uzyskać spokój ze strony różnego typu służb. Mimo tej drastycznej terapii, odchudzającej nie tylko personel, ale i portfel przedsiębiorstwa państwowego „Porty Lotnicze”, w mediach dalej zalegała cisza… Przyjście nowej ekipy rządzącej w obszarze infrastruktury było związane z oczekiwaniem „dobrej zmiany” także w obszarze lotnictwa cywilnego, w tym w branży lotniskowej. Formowanie się nowego rządu i zmiany zachodzące w innych resortach rodziły nadzieję na poważne potraktowanie lotnictwa i transportu lotniczego jako istotnego elementu „nerwu gospodarki”. Koniec roku 2015 nie przyniósł jednak żadnych zmian, a „stara” ekipa dyrektorów i prezesów instytucji podległych już nowemu Ministrowi Infrastruktury i Budownictwa (Urząd Lotnictwa Cywilnego, Polska Agencja Żeglugi Powietrznej i „Porty Lotnicze”) mogła w mediach odnotować swój „kolejny sukces” wzrostu liczby pasażerów na lotniskach i ruchu lotniczego w Polsce (w oczywisty sposób niezależnego od nich!). Nowy podział zadań pomiędzy licznych wiceministrów nowego resortu nie przeznaczył spraw lotnictwa odpowiedniemu fachowcowi. Branża lotnicza zagubiła się w obszarze transportu, podległa wiceministrowi ds. transportu drogowego i budowy dróg. Nic więc dziwnego, że zmiany w lotnictwie faktycznie nie nastąpiły. Natomiast zmiany w Polskich Liniach Lotniczych LOT SA, podlegających – nie wiedzieć dlaczego – resortowi skarbu, dalekie ciągle od „dobrych”, nie leżą w gestii Ministra Infrastruktury. Brak zmiany w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego (w przepisach dot. m.in. lotnictwa ogólnego, certyfikacji i licencji), niezrozumiałe przedłużanie fatalnej kadencji p.o. Prezesa Agencji Żeglugi Powietrznej, czy wreszcie dwukrotna odmowa przyjęcia rezygnacji Dyrektora Naczelnego „Portów Lotniczych” Michała Kaczmarzyka – nie mogły usatysfakcjonować licznych oczekujących. Niespodziewane powołanie Mariusza Szpikowskiego na nowego dyrektora „Portów Lotniczych” ucieszyło początkowo wielu, jednak wkrótce spowodowało niemałą konsternację. Choć faktycznym powodem był problem z zapewnieniem bezpieczeństwa na Lotnisku Chopina, oficjalna nominacja nastąpiła na skutek rezygnacji

poprzedniego dyrektora! Minister nie odwołał dyr. Kaczmarzyka, co należało uczynić już kilka miesięcy wcześniej, ale, jak głosi oficjalny komunikat, uszanował jego decyzję złożenia rezygnacji. „W ciągu niespełna dwóch lat kierowania firmą przeprowadził głęboką restrukturyzację zatrudnienia i procesów biznesowych. Doprowadził do usprawnienia struktury organizacyjnej i znaczącego podniesienia efektywności kosztowej PPL. Z jego inicjatywy została przyjęta strategia na lata 2014–2024, otwarcie zmodernizowanego i rozbudowanego Terminalu A na warszawskim Lotnisku Chopina, co pozwoliło na znaczący wzrost liczby obsługiwanych przewoźników, pasażerów i liczby połączeń z Warszawy” – czytamy w informacji resortu infrastruktury. Rzeczywiście, zachwyt resortu nad doprowadzeniem dobrze prosperującej firmy – owszem, z przerostem R e K L A M A

zatrudnienia, ale nieprzesadnym (dotyczył grupy emerytów, którzy z PDO otrzymali podwójne odprawy) – na skraj bankructwa i do wieloletnich spłat zaciągniętych zobowiązań (kredyty, obligacje, etc.), co zostało nazwane „znaczącym podniesieniem efektywności kosztowej”, musi budzić zdziwienie. O usprawnieniu struktury organizacyjnej nawet nie warto wspominać (popełnione błędy wytykał nawet Urząd Lotnictwa Cywilnego), a przyjęta strategia (nad którą pracowano już od wielu lat) i otwarcie Terminalu A (modernizacja starej części rozpoczęła się w 2012 r.) to po prostu daleko idące nadinterpretacje „zasług”. Zresztą każdy z tych „sukcesów” mógłby i powinien zostać zbadany przez odpowiednie służby śledcze, gdyby była taka wola (ograniczenie bezpieczeństwa portu poprzez podpisanie kolejnej umowy z firmą Konsalnet, koszt modernizacji

strefy AB Terminalu A przekraczający dwukrotnie budowę nowego, przenoszenie mienia przedsiębiorstwa do spółek zależnych, etc.). Dość powiedzieć, że w ślad za peanem ze strony resortu nad niekończącym się „pasmem sukcesów” dyr. Kaczmarzyka swoje podziękowania ustępującemu dyrektorowi wyraził nowy dyrektor naczelny. Mariusz Szpikowski, kontynuując linię swojego poprzednika, nikogo ze starej ekipy dyrektorskiej dotąd nie zmienił (jeden odszedł z Kaczmarzykiem, inny jest na zwolnieniu lekarskim, reszta pozostała), nowej struktury organizacyjnej nie wprowadził, ale też audytu w rozległych obszarach działania przejmowanego przedsiębiorstwa nie zlecił. Rozpościera za to dalej parasol milczenia i samozachwytu nad sytuacją „Portów Lotniczych”, ukrywając faktyczne problemy i zagrożenia. Można nawet powiedzieć, że obecnie jest gorzej: szef z „nowego rozdania” legitymizuje przecież „starą” ekipę, a jedynym dyrektorem, którego powołał, dając mu nieograniczone kompetencje, jest były dyrektor biura bezpieczeństwa operacji lotniczych za dyr. Marca i, podobnie jak pozostali, były oficer zawodowy Wojska Polskiego. Wróciło więc nowe? Zdumienie wzrasta… Zaskoczenie także nas nie opuszcza, gdy przyjrzymy się biografii Mariusza Szpikowskiego. Otóż za jego prezesowania w kilku spółkach-córkach LOT-u, z których jedna legła w gruzach (LOT AMS Regional), nawiązał zapewne znajomość z Michałem Kaczmarzykiem, wówczas jeszcze prezesem innej LOT-owskiej spółki LS Airport Services. O innych powiązaniach towarzyskich nie miejsce teraz wspominać. Podobnie jak dyr. Kaczmarzyk, nie wykazał się tam znaczącymi osiągnięciami, choć

tzw. opinia resortu jest tu inna (!). Pan Szpikowski był nie tylko członkiem zarządów spółek Agencji Rozwoju Przemysłu w latach 2011–15 (LOT AMS, Cegielski), ale wcześniej także prezesem spółki, która do dzisiaj jest zadłużona względem „Portów Lotniczych”. Czyżby pozostawanie w konflikcie interesów pomiędzy spółką Air Poland a „Portami Lotniczymi” nie było znane nowej ekipie resortu infrastruktury? W każdym razie nic o tym nie słychać. Proceder wydawania publicznych pieniędzy kwitnie jak dawniej, służby korzystające z tego są zadowolone, a cisza wokół „Portów

Proceder wydawania publicznych pieniędzy kwitnie jak dawniej, służby korzystające z tego są zadowolone, a cisza wokół „Portów Lotniczych” dziwi coraz bardziej… Lotniczych” dziwi coraz bardziej… Dotychczasowe układy i zobowiązania są realizowane bez przeszkód, a wiedza o tym, kto jest ze „starej”, a kto z „nowej” ekipy rządzącej pozostaje znana już tylko nielicznym. Oby ta wieloletnia cisza panująca wokół „Portów Lotniczych”, której „dobra zmiana” nie dotknęła, nie została przerwana podobnie brutalnie jak ostatnio w Brukseli… K


KURIeR WNeT

7

HIStORIA·I·POLIt yK A Albo „Piwnica pod Baranami” z bawiącym się znakomicie na sali premierem Cyrankiewiczem (tym od „obcinania rąk” w Poznaniu w 1956 roku), albo Towarzystwo Patriotyczne „Grunwald”: Moczar, Poręba i Filipski. Kto się z nami nie śmieje – ten moczarowiec… Wyśmiać to wszystko. I tu odwołam się raz jeszcze do słów Jarosława Marka Rymkiewicza, dobrze podsumowujących ten najdłuż-

rodzin, z których wyszli – i często nie wrócili – żołnierze Września 1939, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, Narodowej Organizacji Wojskowej, cywilni uczestnicy ruchu oporu, ofiary niemieckiego, sowieckiego i upowskiego ludobójstwa. Gdyby wszyscy uwierzyli, że wyłącznym doświadczeniem Polaków w czasie II wojny było tropienie i mordowanie Żydów, pędzenie bimbru i nielegalny handel sadłem –

monumentalna Polaków znów wydawała się triumfować, mieć sens. Choć, jak się okazało, miał przyćmić ten sens jeden symbol: Lecha Wałęsy. Tyle razy będzie jeszcze, biedak, używany, żeby przysłonić to, co czyste, godne, dumne w wielkim ruchu „Solidarności” – prawdziwych bohaterów tamtego zrywu, takich jak Anna Walentynowicz, jak Alina Pieńkowska, jak Andrzej Gwiazda, ale i jak setki tysięcy szarych, szeregowych

Prób „przewartościowania” pamięci historycznej i wpisanej w nią tożsamości polskiej „polis” było już wiele. Istotę próby podjętej przez ludzi Stalina przedstawił najcelniej Jarosław marek Rymkiewicz.

ucinanie i odrastanie polskiej głowy Andrzej Nowak

Kiszczaka opozycja zasiadła do rozmów o nowym etapie – normalizacji. Mądry eseista Andrzej Kijowski opisał kiedyś prosto potrzebę tej historii, która przechowuje podanie o „dobrym Naczelniku” i „niezłomnych rycerzach”, odnawiając je, nadając im nowe imiona w każdym pokoleniu: „To potrzeba istnienia sfery, która wobec wszelkich przemian ostanie się bez zmian, potrzeba zachowania właśnie tego, co Polak kocha, co jest dla niego obrazem ojczyzny. Jest on ciekaw zmian i ciekaw świata, i łatwo adaptuje się do nowego życia, ale tylko pod tym warunkiem, że będzie miał do czego wrócić i raz jeszcze przeżyć to, co było, jeszcze raz wstąpić do tej samej rzeki. Musi to mieć, a jeśli nie ma, nic nie kocha, niczemu się nie poświęca, nic nie ceni i wszystko wokół siebie niszczy” (A. Kijowski, Co się zmieniło w świadomości polskiego intelektualisty po 13 grudnia 1981 roku?, w: tenże, Rachunek naszych słabości, Warszawa 1994, s. 119). Spustoszenia dokonane w procesie „negocjowanej normalizacji” w opisanej przez Kijowskiego sferze przewyższyły wszystko, czego dokonał stalinizm. W roli „dobrego Naczelnika” udało się obsadzić gen. Jaruzelskiego; pojęcie niezłomności zostało skojarzone ze starczą sklerozą (ci niezłomni z Londynu...); wszelkie odwołania do narodowej tradycji zostały potraktowane jako objaw groźnej choroby, odniesienia zaś do narodowej martyrologii po prostu ośmieszone, a jej wartość za-

Już idzie pokolenie następne, którego wejście do komisji wyborczej z dowodem osobistym powoduje teraz inny zgoła apel elity: już nie: „zabierz babci dowód”, tylko: „nie oddajmy Polski gówniarzom”.

FOtO: WWW.MUZeUMSg.PL

P

rzypomnijmy jego analizę: „Przerobić Polaków na ludzi radzieckich można było oczywiście tylko w jeden sposób. Trzeba było odebrać Polakom ich polskość, a więc zniszczy ich historię, wyplenić ich obyczaje, zrujnować ich instytucje, a wśród nich przede wszystkim tę, która szczególny polski obyczaj i szczególną polską duchowość najstaranniej przechowywała: polską literaturę. Redaktorzy »Nowych Widnokręgów« [Wasilewska, Dzierżyńska, Borejsza], ani nie mogli, ani nie zamierzali przyznać się do takich eksterminacyjnych zamiarów. Podejmując trud przerobienia Polaków na jeden z narodów radzieckich, liczyli się prawdopodobnie z tym, że Polacy nie zechcą dobrowolnie zrezygnować ze swojej polskości i może nawet (choć szanse ich byłyby dość liche) będą jej jakoś bronić. Eksterminacja tego wszystkiego, co kontynuowało polskość Polaków – duchowości, obyczaju, historii i literatury – musiała więc być przeprowadzona w pewien szczególny sposób: ci, którzy mieli stać się świadkami – a zarazem ofiarami – tej neantyzacji, musieli zostać przekonani, że nic nie zostaje im odjęte i że to, co ulega zniszczeniu, wcale zniszczeniu nie ulega. Ucinają ci głowę i na miejsce tej uciętej stawiają nową głowę, zrobioną z papier-maché albo z gutaperki. Ale masz głowę, więc wszystko jest na swoim miejscu i nie możesz powiedzieć, głowo z gutaperki, że nie masz głowy, bo każdy widzi, że ją masz, gdy właśnie nią jesteś” (Jarosław Marek Rymkiewicz, Sługa Maryi Adam Mickiewicz, „Arka”, 47 (1/1993), s. 6-7). Nie było żadnej wspólnoty. Był podbój. Zdobywcy (a raczej przywiezione w taborach sowieckiej armii służące jej najpodlejsze ciury) – pozostawili nam naszą historię, tylko doczepili nowe głowy. Niektóre zostały ścięte i wyklęte, to prawda. Ale większość z tych, które wpisane zostały przez wieki najgłębiej w kanon narodowej tożsamości, zostawiono, a raczej zastąpiono nowymi, „ulepszonymi” wersjami. Głowa Mickiewicza ozdobiona została wieńcem „rewolucjonisty-demokraty”, a Pan Tadeusz stał się „kamieniem grobowym położonym na dawnej Polsce”. Pozostał w dozwolonej pamięci kulturowej Kościuszko, ale nie jako buntownik w imię polskiej wolności przeciw rosyjskiemu despotyzmowi, tylko w postaci patrona ideowego Wandy Wasilewskiej i innych „patriotów” z utworzonego przez Stalina Związku Patriotów Polskich i towarzyszących mu formacji zbrojnych. Czczono nadal rocznice powstań narodowych – ale jako poszukiwań przyjaźni polsko-radzieckiej (we wczesnej, jeszcze niedojrzałej, ale jednak zasługującej już na pochwałę, „demokratyczno-szlacheckiej” wersji). I tak dalej… Po odwilży 1956 roku przyszła pora na nową formułę „polityki historycznej”. Gomułka kontynuował, w nieco złagodzonej postaci, poprzednią. Za to ludzie najbardziej unurzani we krwi albo w kłamstwie owej poprzedniej, ludobójczej fazy komunizmu w Polsce (1939–1941 i 1944–1955), zdecydowali się wzmocnić inną nutę, starszą od Stalina: nutę szyderstwa z polskości, znaną od czasów zamawianych przez Katarzynę II paszkwili Woltera na ciemnotę barskich obrońców Jasnej Góry. Postawili na szyderstwo z historii w ogóle. Najlepiej historię zapomnieć – wtedy zniknie przy okazji możliwość rozliczenia zbrodniarzy stalinowskiej epoki podboju Polski. Część inteligencji, tej niedorżniętej przez spółkę Adolfa z Wissarionowiczem, zapatrzona na zachodnie salony, stęskniona za wyjściem z siermiężnego PRL-u, przyjęła łatwo podsunięte jej wmówienie, że PRL dlatego taki siermiężny – bo to Polska właśnie…, że trzeba raczej to, co polskie – wyśmiać. Jak tę Polskę wykpimy, zdystansujemy się od niej – to będziemy wyżsi, szczęśliwsi, przynajmniej w oczach wyidealizowanego, wolnego Zachodu. Taka polityka historyczna, odwilżowego kabaretu, polityka chichotu, Mrożkowego „Indyka” i Dzidziusia Górkiewicza z Eroiki Munka, okazała się bez porównania bardziej skuteczna od nuty gomułkowskiej, kontynuującej tradycje „Nowych Widnokręgów”. Pośmiać się – rzecz zdrowa. Pośmiać się z siebie samych – to także bardzo pożyteczna sztuka. Czy jednak szydercy szydzą z siebie samych, czy krytycy palec krytyczny wymierzają naprawdę we własne piersi? Nie – szydzą z „polactwa”, z którym bynajmniej się nie identyfikują, które ich tylko brzydzi. Nie ma w ich postawie nic z samokrytycyzmu, nic z autoironii. Ale jest tego pozór, ubrany w atrakcyjną szatę śmiechu. Jako jedyna, o ileż gorsza alternatywa, przedstawiana była nowa, moczarowska karykatura patriotyzmu.

szy etap peerelowskiej polityki historycznej: „Zbyt długo chichotaliśmy, mówiąc o naszym istnieniu. Ten chichot z głębi nieistnienia – świadczący, że przestaliśmy szanować naszych bliźnich oraz siebie samych – to było coś, co w tutejszym peerelowskim życiu było może najbardziej upokarzające. I może nawet w tym, w tym chichocie, kryła się istota tutejszego peerelowskiego życia” (J.M. Rymkiewicz, Przemówienie wygłoszone na uroczystości wręczenia nagrody „Arki”, 27 X 1993 roku, „Arka”, nr 48, 6/1993, s. 220). Oczywiście – ta subkultura szyderstwa napotykała opór nie materii, ale ducha, ducha polskiej tradycji, ducha ofiar, które zostały poniesione naprawdę po to, żeby Polska była. Ten opór podtrzymywali tak różni ludzie, jak prymas Stefan Wyszyński, kardynał Karol Wojtyła, poeta Zbigniew Herbert czy historyk Henryk Wereszycki. Podtrzymywały ten opór powtarzane w lekturze tysięcy polskich rodzin opowieści Sienkiewicza, tajemnicze zaklęcia Mickiewicza i Słowackiego, muzyka Chopina, Szymanowskiego, Kilara, Góreckiego, a przede wszystkim żywa, wciąż krwawiąca prawdą pamięć

nie byłoby na pewno Grudnia 1970 ani Czerwca 1976, ani – co najważniejsze – Sierpnia 1980. Nie byłoby „Solidarności”. Wspólnoty zbudowanej pod głową z gutaperki, przyszytą przez redaktorów „Nowych Widnokręgów”, nie byłoby stać na taki odruch wolności. Nie byłoby też stać na to wspólnoty chichotu i szyderstwa. Bo tak w istocie można stworzyć tylko wspólnictwo pogardy, natomiast nie da się zbudować ani odbudować wspólnoty narodowej, którą

Jak tę Polskę wykpimy, zdystansujemy się od niej – to będziemy wyżsi, szczęśliwsi, przynajmniej w oczach wyidealizowanego, wolnego Zachodu. obchodzić mogłaby wolność. Tę można w taki sposób tylko niszczyć. Ale się nie udało. Przyjechał Jan Paweł II, stanął na warszawskim placu Zwycięstwa, przed katedrą św. Wojciecha w Gnieźnie, na krakowskich Błoniach – i stała się „Solidarność”. Historia

uczestników owego ruchu. Lech Wałęsa – wielki znak zapytania postawiony przy historycznej pamięci „Solidarności”… Tę pamięć podeptał świadomie i systematycznie stan wojenny, a raczej jego najbardziej długofalowe skutki. Na progu piątej dekady PRL, kiedy setki tysięcy najbardziej aktywnych zostało wypchniętych policyjną beznadzieją za granicę, a w kraju zostały miliony – bez nadziei, wtedy pojawiła się zrozumiała w pewnym sensie próba uznania za „nienormalność” tych wciąż przegrywanych (jak to się mogło wydawać z perspektywy roku 1987) zmagań o wolność i o sens polskiej wspólnoty. Tak to wtedy określił młody Donald Tusk w minieseju opublikowanym na łamach „Znaku”: „polskość to nienormalność”. Nie wysłuchał najwidoczniej apelu, który w tym samym roku właśnie wygłosił do młodych ludzi na Westerplatte Jan Paweł II: by nie ulegać zniechęceniu, by nie poddawać się „normalności” rezygnacji z wysokich ideałów. Ale to nie Jan Paweł II, tylko założenie o „nienormalności” dumnej polskiej historii, o jej „garbie”, który powinien być odrzucony, zatriumfowało, kiedy zaproszona przez generała

kwestionowana zasadniczo przez tych, którzy zaczęli już od 1989 roku twierdzić – coraz bardziej otwarcie – że racje były równo rozłożone pomiędzy tych, którzy strzelali w tył głowy, i tych, do których strzelano. Mieszkańcy „tego kraju” powinni cieszyć się ze statusu wyzwoleńców – z łaski swoich dotychczasowych panów. A ich jedyną ambicją powinno być odrzucenie do reszty swej „garbatej” historii w drodze do nowej, wyższej i szczęśliwszej, a przede wszystkim „normalnej” wspólnoty: Europejczyków. To był fundament realizowanej przez większość rządów III RP, a przede wszystkim przez wspierające je (a czasem wręcz zastępujące) najpotężniejsze media, polityki historycznej. Odrzucić historię w ogóle. Bo przecież już się skończyła – jak to ogłosił w 1989 roku Francis Fukuyama w swym głośnym eseju ogłoszonym na łamach amerykańskiego kwartalnika „National Interest”. Żyjemy w świecie posthistorycznym. Jeśli coś jeszcze zostało w tej historycznej materii do zrobienia – to wyszydzenie polskich pretensji do dumy z bohaterów w niej zapisanych i zadumy nad ofiarami w niej wciąż nie opłakanymi. Wyszydzenie i zastąpienie rachunkiem krzywd, które Polacy zadali sąsiadom. Tak umacnia się wspólnictwo pogardy – nie tej, którą chciał zachować Pan Cogito w swoim Przesłaniu: pogardy dla „szpiclów, katów, tchórzy”. Przeciwnie: szpicle, kaci i tchórze (nazwisk nie będziemy tutaj wstawiali, każdy może sporządzić ich listę) zostali do owego wspólnictwa pogardy zaproszeni, stali się jego ozdobą jako „ludzie honoru”, „twarze Solidarności”, „skarby narodowe” (w takim akurat przypadku słowo „naród” jest dopuszczone). Pogarda uczestników owego wspólnictwa jest adresowana do tych, którzy do niej nie należą. Do tych, których wskazuje oskarżający palec: to wy, „polactwo”, macie się tylko bić w piersi i czapkować nam, trzymającej was w ryzach elicie. Wy, „moherowe berety”, wy – „ciemny lud spod Jasnej Góry”, wy – „zaplute karły” polskich dziejów… W ten sposób doszliśmy do sytuacji, która może wydawać się nowa w historii polityki historycznej. Nie ma w niej już miejsca na pozytywne wzory ulokowane gdzieś w dalekiej przeszłości, przeciwstawione – krytykowanej – przeszłości niedawnej. Nie było żadnego „złotego wieku”, który warto byłoby pamiętać. Polska zawsze była jakoś zła, garbata: brzydka stara panna bez posagu. Złoty wiek jest dopiero tu i teraz. Dopóki my żyjemy, odkąd rządzimy i dopóki rządzimy. Żadnej faktycznie

wdzięczności wobec poprzednich, minionych pokoleń, tylko wielkie JA, ego polityków, „twórców kultury”, celebrytów teraz obecnych na scenie. Taka postawa została wzmocniona tezą, iż zapomnienie, unieważnienie tego, co było (poza źródłami wstydu, jeszcze do „przepracowania” – pod światłym kierunkiem lokalnych i europejskich kapłanów wstydu), trzeba przyjąć po prostu jako wyrok cywilizacyjnego, globalnego trendu, który tylko podsumował wspomniany Fukuyama: współczesny liberalizm nie potrzebuje żadnej historii, jest post-, po niej. W naszej, lokalnej rzeczywistości owa postawa miała jednak jeszcze jedną, jakże dogodną konsekwencję: pozwalała zapomnieć, zepchnąć w cień faktyczne, niedawne nawet zbrodnie „poprzedniego systemu” – tego, który tak mądrze i dalekowzrocznie podzielił się władzą, a przede wszystkim odpowiedzialnością w 1989 roku. Skoro odrzucamy albo nawet potępiamy całą właściwie przeszłość Polski, cała prezentuje swoją „ohydną twarz”, to czy warto zatrzymywać się przy dokonaniach Humera, Urbana, Bieruta, Jaruzelskiego, Kiszczaka, morderców księdza Jerzego i kolejnych księży zabijanych jeszcze w 1989 roku przez „nieznanych sprawców”? „Po co się w tym babrać?” – mieli zapytać młodzi, wykształceni (przez taką politykę historyczną) z wielkich miast. I, wydawało się, operacja się udała. Rzecznik jednej z partii (akurat SLD) mógł z podniesionym czołem powiedzieć, że Powstanie Warszawskie wybuchło w 1988 roku. Inny polityk, lider nowej partii o dumnej nazwie Nowoczesna, bez drgnienia powieki stwierdził, że zamach majowy miał miejsce w 1935 roku. I kto by się tym przejmował? Obaj wybrali przyszłość. Oni i tysiące zwolenników ich partii (zresztą – nie tylko tych) przeszłość odkreślili bardzo grubą kreską, grubszą na pewno niż chciał twórca tej metafory. Obaj reprezentują nowe pokolenie. Bez historii. W XX-lecie III RP CBOS opublikował badanie poświęcone pokoleniu urodzonemu około 1989 roku. „Czy młodzi ludzie [z tego pokolenia] kochają Polskę? Czy to pokolenie patriotów?”. „Raczej nie, chodzi o to: tu jest mój kraj, tu są moi koledzy. To nie patriotyzm, tylko pozytywny stosunek wobec stylu życia panującego w Polsce” – tak wyniki tego badania skomentował profesor Marcin Król. Swoją analizę skonkludował nie bez pewnej dumy: „Chodziło nam [ojcom założycielom III RP] o wychowanie ludzi, którzy będą potrafili żyć w liberalnej demokracji, i właśnie to się udało. Są obywatelami Europy, pozostając w Polsce” („Dziennik”, 29 stycznia 2009). To był drugi rok rządów Donalda Tuska, wyraz nadziei na fali udanej akcji „zabierz babci dowód”. Towarzyszyło tym słowom przekonanie, że jeszcze tylko co najwyżej babcie,

Historia monumentalna Polaków znów wydawała się triumfować, mieć sens. choć, jak się okazało, miał przyćmić ten sens jeden symbol: Lecha Wałęsy. wymierające pokolenie, zachowuje jakąś pamięć historyczną, jakieś poczucie zobowiązania wobec polskiego domu, który zbudowała praca wielu pokoleń. Stare babcie miały szybko zniknąć. Powstać miała nowa Polska – suburbium Europy. Tam, w Europie, pracujemy, realizujemy kariery w globalnych korporacjach, a tu zażywamy rozrywek z kolegami, odpoczywamy po korporacyjnym trudzie, śpimy, śniąc piękny sen o końcu historii. Ale historia się nie skończyła. Już idzie pokolenie następne, którego wejście do komisji wyborczej z dowodem osobistym powoduje teraz inny zgoła apel elity: już nie „zabierz babci dowód”, tylko „nie oddajmy Polski gówniarzom”. Wbrew polityce historycznej zapomnienia i wstydu, z takim nakładem inwencji i środków realizowanej przez całe rządy PO-GW-TVN przez większą część III RP. Odradza się w tym pokoleniu jakaś inna wspólnota niż ta, którą opisywał profesor Król. Dlaczego? Jak to się stało? Jacy szatani byli tu czynni? Kaczyński i PiS? Nie – inni. Na to pytanie, jacy, to jest – jakie czynniki, jakie symbole, jakie potężne duchy i tradycje ożywiły nasz spór politykę historyczną w ostatnich trzydziestu latach – próbuję odpowiedzieć w nowej, przygotowanej właśnie do druku książce, zatytułowanej Historia i polityka. Kto ciekaw – zajrzy. K


kurier WNET

8

W

świadomości społecznej istnieją tylko takie fakty, które potrafimy nazwać. Nowe jakościowo wydarzenia, jeśli są opatrzone jakimś starym terminem, nie mogą być zrozumiałe w całej swej grozie, bo niewłaściwe nazwy odsyłają do niewłaściwych interpretacji. Tak jest np. z prowokacją gliwicką, którą badam od wielu lat jako kierownik zabytkowej Radiostacji Gliwice. Tam wystarczy odrzucić fałszywą nazwę „prowokacja”, całe wydarzenie nazwać „inscenizacją”, i już zdobywamy nową perspektywę poznawczą: klucz do zrozumienia wielu innych wydarzeń poprzedzających wybuch II wojny światowej, a także klucz do wielu inscenizowanych faktów medialnych, obserwowanych obecnie. Temu zagadnieniu poświęciłem obszerną książkę, a tu próbuję znaleźć nazwę dla nowej wędrówki ludów, która – jeśli na to pozwolimy – jeszcze za naszego życia doprowadzi do wymiany ludności na kilku kontynentach. Przybysze z Azji i Afryki zajmą Europę, a Europejczycy – ci, którzy przeżyją – będą szukać schronienia na obcych ziemiach. Ten wielki przyjazd nazywam ixodusem.

Syndrom koloński Przypomnijmy znane fakty. Oto w sylwestrową noc 2015/16 w centrum Kolonii pojawiają się młode Niemki i młodzi mężczyźni z Orientu. Te pierwsze szukają przygód, ci drudzy pomagają im je znaleźć, a młodzi Niemcy nagle rejterują wraz z niemiecką policją, prasą, telewizją i polityką. W następnych miesiącach podobne zdarzenia powtarzają się w różnych miejscach Europy. Świat patrzy na to zdumiony, szuka jakiejś racjonalnej interpretacji i... nie znajduje. I nie znajdzie wyjaśnienia na płaszczyźnie racjonalnej, bo rzecz jest irracjonalna i rozgrywa się gdzie indziej. Trochę w świadomości, trochę w podświadomości, a przede wszystkim – w estetyce i w skutkach prymatu nowej erotyki nad starą etyką. Wprowadzeniem w estetyczną interpretację syndromu kolońskiego niech będzie profetyczny artykuł Kingi Dunin, opublikowany w „Krytyce Politycznej” 25.09.2015 r. Tytuł wprawdzie nieco przedwczesny: „Polskie kobiety witają uchodźców”, ale tekst jest ważny dlatego, że bez osłonek wyraża projekcje i preferencje starszych pań o ponowoczesnych poglądach, czyli tej grupy genderowej, która jest wybitnie nadreprezentowana w europejskich mediach i w polityce, ze złotoustą burmistrzynią Kolonii na chwilowym czele. Nazwa ideologii witania muzułmanów: „Willkommenskultur” została już w Austrii uznana „Słowem roku 2015” (Wort des Jahres 2015)!

Potęga niesmaku Kinga Dunin szybko popularyzuje w Polsce nowe ideologie niemieckie, a jej osobliwe preferencje stają się zrozumiałe, gdy czytamy następujący fragment wspomnianego wyżej artykułu: To książę z Orientu obsypie komplementami, będzie pragnął mieć wiele dzieci i jeszcze do tego nie pije. Jest dzielny i zaradny – inaczej by go tu nie było. I jak pięknie wygląda! Orientalna uroda to jednak coś innego niż karki z kartoflanymi nosami i ze świńskimi głowami na kiju. Oto istota rzeczy ujęta celnie i, niestety, prawdziwie. Młodzi Arabowie i Afrykańczycy są naprawdę piękniejsi, bardziej męscy, dzielni i zaradni od Germanów i Słowian. Przynajmniej w oczach starszych pań genderowych, a to one przygotowały mentalnie Europę nie tylko na masowe imigracje, ale i na zatajanie pewnych – nazwijmy to delikatnie – niewygód związanych z napływem książąt z Orientu. Zniesmaczona zniewieściałymi białymi mężczyznami Kinga Dunin bierze obraz świńskiej głowy z „Władcy much” Williama Goldinga i parodiuje Zbigniewa Herberta, który obcą ideologię odrzucał właśnie ze względu na brzydotę jej heroldów: Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono słano kobiety różowe płaskie jak opłatek... Kindze Dunin – choć ostatnio znana jest głównie z tego, że zgwałciła geja – otóż Kindze Dunin nie można odmówić przenikliwości i prawdziwej szczerości, przekraczającej nieraz granice ekshibicjonizmu. Zwróćmy uwagę, że ta starsza pani, preferująca gwałt jako metodę kontaktu z młodszymi, widzi tylko urodę książąt Orientu, bo inne ich cechy, wymienione przez nią, są już tylko jej projekcją. Ze znanych nam nagrań wynika, że Europejki, owszem, są obsypywane pewnymi tekstami, ale na razie

C·Y·W·I·L·I·Z·A· C·J·A Oto próba nazwania i opisania nowej wędrówki ludów, która – jeśli na to pozwolimy – jeszcze za naszego życia doprowadzi do wymiany ludności na kilku kontynentach. Przybysze z Azji i Afryki zajmą Europę, a Europejczycy – ci, którzy przeżyją – będą szukać schronienia na obcych ziemiach.

Ixodus Andrzej Jarczewski

nie słychać, żeby to były komplementy. Raczej coś przeciwnego. O pozostałych projekcjach też można by podyskutować, bo ci „zaradni” książęta są jednak kim innym w swoim Oriencie, a kim innym na ziemiach przejmowanych. Kim innym są dziś, kim innym będą jutro. Ludzie dostosowują się do warunków. Zawsze sprawdzają czynem, co im wolno w nowym świecie, ale aborygenów przy życiu pozostawiają nie zawsze.

Raj obiecany Spójrzmy jednak na ten problem z drugiej strony. Z punktu widzenia Afrykanina biała kobieta jest piękniejsza od śniadolicej, a niebieskooka od brązowookiej. Młodzi muzułmanie nie tylko wierzą, że w raju czekają na nich przecudne hurysy, ale też codziennie na swoich smartfonach oglądają te wymarzone Europejki, które bez najmniejszych oporów – czyli tak, jak to ma być w islamskim raju – rozwierają się przed ciemnoskórymi machos. To jest ich raj obiecany: Europa! Tam i po to idą. Tysiącami, setkami tysięcy, milionami... Zapraszają ich wprawdzie starsze panie ponowoczesne, głoszące „Willkommenskultur” (ideologię powitania), ale oni idą po różowe hurysy. Nie tylko po zwykły socjal. Pojawia się wszakoż pewna komplikacja. Otóż nie wszyscy goście otrzymają w europejskim raju te obiecane 72 hurysy. Trzeba na nie zasłużyć, wypełniając czyny wysoko cenione we własnej grupie odniesienia. Zgwałcenie niewiernej, zastrzelenie białasa, spalenie kilku samochodów lub domów, zdetonowanie bomby w autobusie lub samolocie – to są działania „dobre” z punktu widzenia ich ideologii. Te czyny są dziś w Europie praktycznie bezkarne, będą więc stale ponawiane, bo dają realne pierwszeństwo w dostępie do raju na ziemi, czyli do różowych, młodych kobiet. Bardzo młodych kobiet, kilkuletnich dziewczynek! Stręczyciele już są czynni.

Wizyta u starszej pani Odwróćmy jeszcze jedno zagadnienie. Otóż masowe ucieczki, czyli to, co się teraz dzieje w krajach targanych okrutnymi wojnami domowymi, nazywamy exodusem. Ale z punktu widzenia kraju docelowego inwazja obcych exodusem nie jest. Dotychczas nie szukaliśmy nazwy dla tego zjawiska, bo wystarczyło mówić o imigracji. Teraz jednak mamy do czynienia z wędrówką ludów o skali nadzwyczajnej. Masowy napływ nieznanych przybyszów nazywam ixodusem na słowotwórczy wzór „imigrantów” w kraju docelowym, czyli „emigrantów” w kraju opuszczanym. Podobnie tworzymy nazwy nowych technologii przez dodanie przedrostka e-, m- lub i-. Ixodus jest właśnie nową technologią podboju i kolonizacji więdnącej duchowo Europy. Ponadto wyraz ixodus ma w sobie owo symboliczne „iks”, które oznacza wielką niewiadomą przyszłości, a nie „eks”, odsyłające w przeszłość. Uchodźcy stamtąd stają się przychodźcami tu. Zmienia się ich status, zyskują nowe prawa i nowe marzenia. Kiedyś chcieli tylko przeżyć, teraz chcieliby... pożyć. Pokrzywdzeni tam – krzywdzą tu. Ileż to razy ofiara stawała się katem... Ile razy się stanie? Organizm żywy przystosowuje się do warunków. To, co wolno mi zrobić dziś, zrobię bez względu na to, jak wielkie cierpienia przeżyłem wczoraj. Ileż razy to przerabialiśmy! Nie oskarżajmy więc muzułmanów o zbyt wiele grzechów. Tak działa człowiek. Nie dlatego, że jest zły. Dlatego, że jest organizmem żywym! Kwestia, czy przybysz jest uchodźcą politycznym, turystą, kibicem, azylantem czy migrantem ekonomicznym ma znaczenie wtedy, gdy mamy do czynienia z osobą. Ale duża grupa młodych mężczyzn funkcjonuje inaczej. Pozycja danej osoby w kraju opuszczanym

nagle przestaje mieć znaczenie. Teraz trzeba wywalczyć sobie miejsce na nowej ziemi. Przede wszystkim – miejsce w swojej grupie odniesienia, w grupie młodych mężczyzn. Zostać raczej Robinsonem niż Piętaszkiem.

Nowe Aleppo No dobrze, zbudujemy miasta imigranckie: Nowe Aleppo, Nowy Damaszek itd., ale jakie tam będą obowiązywały prawa? Szariat? Czy naprawdę gotowi jesteśmy na budowanie u siebie dynamicznych demograficznie, a jednocześnie niewydolnych ekonomicznie enklaw prawa koranicznego? A jak tam wyrównamy niedobór kobiet? Przecież społeczności, w których liczbowo dominują młodzi mężczyźni, są po prostu skazane na tworzenie subkultur nowych, biorących wzorce zarówno ze świata muzułmańskiego, jak i z cywilizacji zachodniej. Gdyby ten proces zachodził powoli, można by mieć nadzieję, że jako budulec nowej

Wkrótce Polska będzie musiała przyjąć ixodus Francuzów, Niemców, Szwedów i innych europejskich aborygenów, zdradzonych przez własnych polityków i wypędzanych z własnych domów przez książąt Orientu. kultury zostaną wykorzystane najlepsze składniki znane na ziemiach opuszczanych i zdobywanych. Jeśli jednak ten proces będzie przebiegał szybko – niechybnie zwycięży to, co najgorsze tu i to, co najgorsze tam. Przecież nie rozum będzie decydować, lecz liczba. I siła fizyczna! Islamscy mężczyźni będą walczyć o prymat bezwzględnie. Jakakolwiek mrzonka o wdrożeniu poprawności politycznej wśród przybyszów jest kompletnym absurdem. Bo dla większości mężczyzn szariat jest naprawdę atrakcyjny. Dla części kobiet również. Prymitywny szariat, a nie – wyrafinowana, tęczowa kultura permisywizmu. Książęta Orientu przybywają na (sprzeczne z dotychczasowymi zasadami) wezwanie pełnej optymizmu kanclerz

Angeli Merkel i podobnych jej pań, które dostrzegły już intelektualną zapaść ideologii gender. One chcą się ubogacić w inny sposób. By jeszcze trochę porządzić światem, musiały szybko wymyślić nową ideologię. I wymyśliły „Willkommenskultur”, a świat przygląda się temu z rozdziawioną gębą i nie wie, co powiedzieć. Na razie. Za chwilę zaczną powstawać nowatorskie filozofie, powieści i filmy, sztuki teatralne i uliczne performanse, bo takiego zastrzyku nowych idei estetycznych Europa nie przeżywała od epoki gilotyn.

Władcy much Ixodus rządzi się swoimi prawami (tzn. prawem pięści) choćby dlatego, że nie zna praw obowiązujących w krajach osiedlenia, branych teraz w posiadanie. W grupach najeźdźczych cały czas trwa proces wyłaniania się nowych władców much. Tam tworzą się zupełnie nowe, zapowiadane nie tylko przez Goldinga plemiona i nowe mafie. Wszyscy są dla siebie „nowi”, więc pozycję trzeba sobie wywalczyć – jak w każdym gangu – siłą i poprzez odwrócenie etyki obowiązującej na zewnątrz grupy. Dopóki Europa nie zeuropeizuje procesu kształtowania się nowych elit wśród przybyszów – głównym kryterium awansu dla młodych muzułmanów będzie parareligijny ekstremizm. Bo to jest dziś warunkiem koniecznym szerszego uznania. W środowisku imigranckim ważne jest zdobycie mołojeckiej sławy wewnątrz grupy. Wobec policji i urzędów świata przejmowanego – władcy much starają się o zachowanie anonimowości i nieuchwytności w opanowanych przez szariat dzielnicach. Już dziś administracja europejska nie ma pojęcia, co się dzieje z setkami tysięcy nowych imigrantów. Oni gdzieś są, ale widocznie mają powody, by się nie afiszować. Zaczynają już pojawiać się w Watykanie. Za chwilę wejdą do katedr na stałe.

Obowiązek meldunkowy Tu pozwolę sobie na postulat pod adresem aktualnego rządu polskiego, by nie dopuścił do szykowanej od lat i motywowanej ideologicznie likwidacji obowiązku meldunkowego. W niektórych krajach nie ma takiego obowiązku, ale w Polsce cały system prawny uwzględnia zameldowanie i należałoby zmienić ze

sto ustaw, by uniknąć bałaganu. Korzyść żadna, a szkoda wielka. Dzięki meldunkowi wiemy, kto w Polsce mieszka, kto ma prawa wyborcze, możemy też sporządzać dokładne analizy demograficzne itp. Obowiązek meldunkowy za chwilę stanie się ostatnim prawnym bastionem obrony przed ixodusem. Jest to o tyle ważne, że wkrótce Polska, najpoważniej w Europie praktykująca układ z Schengen, będzie musiała przyjąć ixodus Francuzów, Niemców, Szwedów i innych europejskich aborygenów, zdradzonych przez własnych polityków i wypędzanych z własnych domów przez książąt Orientu. Odnotujmy też, że nakłonić tych polityków do zdrady potrafi dziś każdy z tysięcy miliarderów arabskich, rosyjskich czy niewymownych. Europą nie rządzą wszak agenci obcych mocarstw, ale agenci obcych mocarzy!

Cywilizacje odwrócone Prawda, dobro i piękno to kategorie, za pomocą których Europejczyk nie pogada z Arabem. Syndromu kolońskiego nie można sensownie rozpatrywać w kategoriach europejskiej logiki, bo już samo pojęcie prawdy jest w Oriencie zupełnie inaczej rozumiane niż w Europie. Dobro jednych jest śmiercią drugich, a ideały piękna tu i tam niejednokrotnie stanowią swoje przeciwieństwa. Wolność książąt Orientu oznacza niewolę młodych Europejek, a zaczyna się to od radykalnego ograniczenia wolności ich ubioru, przestrzeni i ekspresji. Oskarżenie o gender stanie się wkrótce w Europie wystarczającą przesłanką ukamienowania. W genialnym raporcie o stanie państwa wygłoszonym 28 lutego 2016 premier Viktor Orbán powiedział: Nie chcemy i nie będziemy importować na Węgry przestępczości, terroryzmu, homofobii i antysemityzmu. Na Węgrzech nie będzie dzielnic wyjętych spod prawa, zamieszek, imigranckich buntów, podpalania obozów dla uchodźców, a bandy nie będą polować na nasze żony i córki. A przecież źródłem zagrożeń, o jakich mówi Orban, nie jest ani prawica, ani lewica, lecz bezmyślność, zaczadzenie, uleganie prymitywnej ideologii nawet wtedy, gdy już każde dziecko rozumie, że dalej tą drogą iść nie można. Problem polega na tym, że „Willkommenskultur”, ideologia zapraszania do Niemiec całego świata, lekceważy fakt, że wszystko to, przed czym przestrzega Orban, że to wszystko i dużo więcej Europa otrzymuje w pakiecie. Że nie da się oddzielić urody książąt Orientu od ich poglądów i przyzwyczajeń. Że handel ludźmi jest za dobrym interesem, by handlarze ot, tak zmienili towar.

I zero programu pozytywnego, czyli jakiegoś jawnego planu, co mają robić ci przystojniacy przez następne lata. Czy ktoś ich zatrudni? Za to w Internecie już dziś można znaleźć – wydany przez Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej (Bundeszentrale für gesundheitliche Aufklärung) – poradnik seksualnej obsługi ciemnoskórych mężczyzn przez białe Niemki. Na razie preferowane są pozycje klasyczne, co zapewne zostanie wkrótce uzupełnione i pogłębione. Warto dodać, że literatura tego typu całkowicie ignoruje warianty odwrotne, czyli relacje białego mężczyzny z ciemnoskórą kobietą. Takimi zboczeniami Bundeszentrale się nie zajmuje.

Generacja USG Goście przyjeżdżają ze strefy wielkich sukcesów ultrasonografii prenatalnej, ze strefy selektywnej aborcji dziewczynek, a jest to dopiero forpoczta tego miliarda młodych mężczyzn, dla których w całej Azji i Afryce naprawdę zabraknie własnych kobiet. Wprawdzie z punktu widzenia ideologii gender różnice płciowe nie są istotne, ale ta ideologia już gnije we własnych myślowych odchodach. Zamiast równości praw będzie nierówność liczby, a to jest groźniejsze od innych zakłóceń ekologicznych, bo nieuchronnie prowadzi do rzezi. Większość imigrantów to młodzi mężczyźni nie tylko dlatego, że ich kobiety na razie pozostały w domu, ale również dlatego, że tam, skąd przybywają, jest więcej mężczyzn niż kobiet. I tak też będzie w Europie. Oczekiwane przez Kingę Dunin „wiele dzieci” oznaczać będzie... więcej chłopców. Czyli wojnę! Nie wiem, jaki tam „dzielny” książę Orientu chodzi po zdrowych i chorych umysłach pań genderowych i geriatrycznych. Skala wrażeń przekracza piosenkowy „autobus Arabów”, bo codziennie do Europy przybijają już nie pociągi, lecz promy i transatlantyki pełne młodych i pięknych mężczyzn. Nie wiem też, jak wysmakowane projekcje snuje Kinga Dunin. Wiem tylko, że zwróciła uwagę na aspekt ważny: Europa ponowoczesna przechodzi proces podmiany ideologii poprzez podmianę mężczyzn. I jest to proces o charakterze estetycznym. Brzydkich, zniewieściałych europejskich ateistów, którzy – systematycznie poniżani przez zniesmaczone feministki – zatracili zdolność obrony swoich kobiet, zastąpią piękni i gorliwi wyznawcy Allaha. I stanie się to tak szybko, że niejedna pani bardzo ponowoczesna zdąży się jeszcze w tym wielkim pięknie zatracić. K

Andrzej Jarczewski – Klucznik Radiostacji Gliwice – jest autorem wielu publikacji, w tym pierwszej polskiej książki nt. prowokacji gliwickiej, opartej na badaniach naukowych: „Provokado”, Muzeum w Gliwicach 2008 (wcześniejsze błędne publikacje polskie były plagiatami lub parafrazami opracowań niemieckich, również błędnych co do istoty). W roku 2007 – za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce – A. Jarczewski został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. O nieuchronności ixodusu i o konieczności rozwiązywania problemów w tym miejscu, w którym się one rodzą, pisał w rozprawie o ustroju „Europoliteja”, Kraków 2007 (tekst książki dostępny też w Internecie).

R e k l a m a

historia - kultura - edukacja codzienny serwis informacji artykuły historyczne materiały wideo filmy i archiwalne nagrania dźwiękowe unikalne fotografie i dokumenty infografiki interaktywne mapy materiały edukacyjne

www.dzieje.pl


KURIeR WNeT

9

M·e·D·I·A

Jakie gwarancje niezależności politycznej mediów publicznych zostaną zapisane w tej pierwszej części, czyli ustawie o mediach narodowych? Jest ich kilka. Po pierwsze jest to Rada Mediów Narodowych, która ma czuwać nad realizacją przez te media ich zadań ustawowych. Ta Rada będzie powoływana w trybie politycznym, tak jak do tej pory Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Dwóch członków mianuje Prezydent, dwóch wybiera Sejm, jednego Senat – ale jest w niej ustawowo zagwarantowane miejsce dla największego klubu opozycyjnego w Sejmie. Z tych dwóch miejsc sejmowych jedno, z mocy tej ustawy, może być obsadzone tylko i wyłącznie przez przedstawiciela opozycji. Czegoś takiego nie było do tej pory w żadnych zapisach prawnych, większość sejmowa brała całość. To jest bardzo istotna zmiana. Członek Rady Mediów Narodowych ma dostęp do finansów i spraw programowych tych mediów, więc po prostu opozycja będzie miała prawnie gwarantowaną możliwość oglądania tych mediów od środka. Jaka jest rola Rady Mediów Narodowych? To jest następny element, gwarantujący niezależność. Mianowicie Rada będzie przeprowadzać konkursy wyłaniające szefów poszczególnych instytucji medialnych: telewizji, radia, radiowych rozgłośni regionalnych i Polskiej Agencji Prasowej. Chcę podkreślić: także Polskiej Agencji Prasowej. Myślę, że dla wielu jest to nowością i zaskoczeniem, a tymczasem PAP to bardzo ważna, niedoceniana instytucja medialna. I ci wszyscy szefowie będą wyłaniani w drodze konkursów przeprowadzanych przez Radę Mediów Narodowych, a z kolei kandydatów będą mogły wskazywać różnego rodzaju stowarzyszenia, organizacje, członkowie społecznych rad programowych itd. To niesłychanie uspołeczni ten proces, co znaczy też: odpartyjni i uczyni go przejrzystym. Jakie stowarzyszenia będą mogły wskazywać kandydatów? W ustawie nikogo nie zamierzamy wykluczać. To samo dotyczy zgłaszania kandydatów do społecznych rad programowych. Czym będą te społeczne rady programowe? Znajdą się wszędzie, w każdej regionalnej stacji radiowej, w każdym regionalnym oddziale telewizji polskiej, na szczeblu centralnym, w tak zwanym dużym radiu i w telewizji na Woronicza. Będą przede wszystkim monitorowały, oceniały, na ile te media wypełniają misję określoną w ustawie, zyskają też o wiele szersze kompetencje niż w tej chwili. Obecnie nie mają żadnych kompetencji władczych, mogą się spotykać, deliberować, ewentualnie wydać jakieś oświadczenie, ale z tego nic nie wynika. A teraz otrzymają prawo wnioskowania o odwołanie dyrektora, nawet w trakcie kadencji, choć nie do nich będzie należała decyzja w tej sprawie. Ale można sobie wyobrazić, że jeżeli społeczna rada programowa krytycznie oceni działalność jakiejś instytucji,

to będzie sygnał nie do zlekceważenia przez Radę Mediów Narodowych. Kto będzie wybierał członków społecznej rady programowej? Rada Mediów Narodowych spośród kandydatów przedstawionych przez stowarzyszenia twórcze, związki zawodowe, Kościoły i związki wyznaniowe, organizacje społeczne, pozarządowe itd. Czyli Rada Mediów Narodowych będzie decydować, kto znajdzie się w społecznej radzie. Czy to, że dyrektorzy mediów publicznych w każdej chwili mogą być odwołani, nie będzie zakłócać ich pracy? Rada może być politycznie przeciwko dyrektorowi itd. Po pierwsze, dyrektorzy będą mieli kadencję, jakby przypisaną do planu programowo-finansowego, jaki zaproponują i będą realizować. Jeżeli przyjmiemy plan, powiedzmy, dwuletni lub trzyletni – wtedy kadencja wyniesie

może być nieoglądany, niesłuchany, a jednocześnie mieć aprobatę ciał społecznych i Rady Mediów Narodowych. Przywołam stare powiedzenie: „Kazanie w pustym kościele nie ma sensu”. Nie wyobrażam sobie Rady Mediów Narodowych, która by tolerowała sytuację, kiedy media traciłyby oglądalność, słuchalność, poczytność. Gdyby zaczęły następować takie zjawiska, to byłby sygnał, że dzieje się bardzo źle i potrzebna jest natychmiastowa interwencja. Wtedy kluczem może być słowo „misja”, Panie Ministrze. Misja jest mniej oglądana niż rozrywka. Nieprawda. Rozrywka też jest misją, jeśli jest dobrą rozrywką. Jeżeli mówimy o misji, to oczywiście wskazujemy obszary, którymi jesteśmy zainteresowani szczególnie, odwołujemy się do pewnego systemu wartości – ale nie chcemy bubli w tym obszarze. Na czym polega w tej chwili dramat mediów publicz-

tej samej rzeki, ale dosyć oczywistym postulatem wydaje się sama idea, żeby się starać, żeby wymagać dobrej jakości, że należy tego wymagać od ludzi, którzy robią programy w telewizji czy radiu, czy decydują o poziomie informacji Polskiej Agencji Prasowej. Nikt mi nie powie, że telewizja, która będzie miała dobre filmy dokumentalne, dobry film fabularny, dobry teatr, dobre serwisy informacyjne, dobrą publicystykę – straci widza. To jest po prostu niemożliwe. A tabloidy niech robią tabloidy. Może byłoby niemożliwe, gdyby nie istniał Internet, YouTube – młode pokolenie, które nie zagląda do telewizji. Mamy na myśli różne rzeczy. Pan mówi o odbiorniku telewizyjnym, a ja mówię o telewizji, o wytwarzaniu treści; a na jakie sposoby ta treść trafi do odbiorcy, jakimi kanałami – to już zupełnie inna sprawa. Może to dobry moment, żeby powiedzieć o składce audiowizualnej. To

W jaki sposób zrealizować projekt składki audiowizualnej? Czy on już jest uzgodniony? Czy wypowiedzieli się już wszyscy, którzy powinni w tym uczestniczyć? W momencie, kiedy rozmawiamy, projekt jest w trakcie końcowych uzgodnień ze specjalistami od rynku energetycznego, również z przedstawicielami ministerstwa energii, żeby system zapewnił powszechność opłat tej składki, żeby nie było tak, jak z abonamentem, że płaci 8% obywateli, co jest z jednej strony niesprawiedliwe, a z drugiej – oznacza brak funduszy na media publiczne.

Rzecz Mediów Publicznych. Konsultowaliśmy także system finansowania, a właściwie nawet początkowy wybór – w dosyć szerokim gremium, między innymi z udziałem stowarzyszeń dziennikarskich, przedstawicieli związków zawodowych, również przedstawicieli instytutów, typu Agencja Regulacji Energetycznej, przedstawicieli pewnych resortów, ekspertów itd. – rozważano, czy płatność ma być przy okazji PIT, czy rachunku energetycznego. Konsultacje już się toczą, ale to, że będzie to projekt poselski zgłoszony do parlamentu przez posłów w kwietniu, nie znaczy, że będzie on zatwierdzony w trybie szybkim, nagłym i bez dyskusji. Nasza propozycja jest taka, żeby marszałek Sejmu doprowadził do konsultacji społecznych wokół projektu poselskiego. Takie konsultacje na pewno będą przeprowadzone, ponieważ w tym projekcie nie ma nic do ukrycia, wręcz przeciwnie, z korzyścią dla niego będzie, jeżeli zostaną zgłoszone uwagi, które by go poprawiały pod jakimkolwiek względem. Tak że posłowie na pewno nie mają zamiaru przeprowadzenia czegoś na chybcika, to nie wchodzi w rachubę. Media publiczne są dobrem wspólnym.

Jeżeli to będzie 15 złotych miesięcznie, to ile wyniesie budżet mediów publicznych? Szacujemy, że to będzie około 2,5 miliarda złotych rocznie. Czyli więcej niż teraz? Więcej, bo w tej chwili jest około miliarda.

Z Krzysztofem Czabańskim, posłem na Sejm i pełnomocnikiem rządu ds. reformy mediów publicznych o stanie mediów publicznych i projekcie poselskim tzw. ustawy medialnej rozmawia Krzysztof Skowroński.

Jest taka grupa, nawet w Prawie i Sprawiedliwości, która twierdzi, że taka wielka reforma w mediach publicznych jest niepotrzebna, że właściwie media publiczne już teraz się zmieniają. Za chwilę zmieni się skład Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Po co więc robić to wszystko? Będę złośliwy. Ktoś, kto mówi w ten sposób, to jakby cytował Tuska: „po co nam media publiczne, zlikwidujmy je”; on de facto chce, żeby te media same się zawaliły. Media publiczne są obecnie w wielkim kryzysie programowym, kadrowym i finansowym, i bez przebudowy to się nie zmieni, tylko doprowadzi do katastrofy.

media publiczne nie mogą być

tabloidami dwa lub trzy lata. Po tym czasie nastąpi ocena realizacji planu i, w zależności od tego, przedłużenie kadencji lub nieprzedłużenie, a co za tym idzie – ogłoszenie konkursu na nowego dyrektora. W wypadku dobrej oceny pracy i przedłużenia kadencji nie będzie konkursu. Taka kadencja jest istotnym

Zacznijmy widza podciągać; lekko, żeby się nie urwał, ale podciągać, a nie zaniżać poziom, usiłując poprzez schlebianie niskim instynktom i złym gustom zyskać większą oglądalność. zabezpieczeniem dla dyrektora. Oczywiście może się zdarzyć, że dyrektor nie spełni oczekiwań i ocena społecznej rady programowej będzie negatywna. Jeżeli Rada Mediów Narodowych podzieli tę opinię, będzie mogła skorzystać z uprawnienia do odwołania dyrektora, który nie realizuje ustalonego i przez niego zaproponowanego przecież, pamiętajmy o tym, programu i planu. A dyrektor będzie miał też gwarancje finansowe, bo kadencyjność oznacza również gwarancje finansowe; czyli nie będzie z dnia na dzień pozbawiony pracy i środków do życia. To jest istotne zabezpieczenie dla każdego, kto prowadzi redakcję. Czy taka struktura nie wyklucza mediów publicznych z walki konkurencyjnej? Tyle osób będzie współdecydować o programie, może on być wypadkową interesów rozmaitych osób, które są w składzie takiej społecznej rady, i program

nych, zwłaszcza telewizji publicznej? Nie na tym, że jest skomercjalizowana, tylko na tym, że daje marny produkt. W telewizji są pieniądze publiczne z abonamentu lub z reklamy. Te reklamy telewizja ma dzięki temu, że kiedyś abonament zbudował jej pozycję na rynku, że była lub jest instytucją utrzymywaną z pieniędzy publicznych. Ale te pieniądze, tak czy tak przeznaczone na produkcję, są wydawane na produkcję byle jaką. Moje hasło brzmi „oczko wyżej”; starajmy się powoli, bez gwałtownych ruchów proponować coś zawsze oczko wyżej. Jeżeli przeciętny widz jest na poziomie X, to proponujmy mu poziom X+1. A nie X-1, jak się dzieje w tej chwili, czy X-10, bo tak jest i to jest przerażające w ogólnej produkcji telewizyjnej. Nie tylko zresztą w telewizji publicznej – także w komercyjnych. Ja oceniam telewizje komercyjne bardzo negatywnie. One działają na szkodę naszej zbiorowości, ponieważ zaniżają kryteria, obniżają poziom wszelkich debat, sprzyjają złym gustom, fatalnym przyzwyczajeniom, podobnie jak tabloidy. A później się dziwią, że społeczeństwo jest takie, jakie jest i wydziwiają nad zjawiskami, które same wywołują swoimi programami, swoją niską jakością. Wracając do telewizji publicznej, mediów, to zmieńmy to, zacznijmy widza podciągać; lekko, żeby się nie urwał, ale podciągać, a nie zaniżać poziom, usiłując poprzez schlebianie niskim instynktom i złym gustom zyskać większą oglądalność. Czyli, zdaniem Pana Ministra, to się może udać? Jestem o tym przekonany. Kiedyś był „Kabaret Starszych Panów”, powstawały w polskiej telewizji programy oparte na pomysłach zachodnich, ale nie bezmyślne kalki, jak teraz, tylko zapożyczano pewną ideę, pomysł – choćby „Ukryta kamera”, programy Gruzy, kabaret Olgi Lipińskiej. To były rzeczy, które zachowywały jakość, dobrą jakość. Oczywiście nie ma powrotu do

nie jest opłata za to, że mam w domu radio czy telewizor. Ludzie protestują: „nie będę płacił, bo ja nie mam” albo „ja nie oglądam telewizji ani nie słucham radia, więc dlaczego mam płacić?”. Zresztą z tym niesłuchaniem radia to nie jest prawda, bo czy w komórce, czy w samochodzie, ludzie najczęściej radia słuchają, ale chodzi o to, że jak zaglądasz do Internetu i masz tam coś ciekawego, to może się okazać, że to jest produkcja Polskiej Agencji Prasowej albo produkcja Polskiego Radia, albo Telewizji Polskiej. Moim zdaniem, jeżeli będzie się robiło dobry tzw. content (okropne słowo), czyli treść audycji, programu, i ten program będzie na różnych przekaźnikach dostępny, to ludzie nawet nie zawsze będą wiedzieli, że właśnie dzięki tej składce mają zapewniony dopływ rzetelnej in-

Nikt mi nie powie, że telewizja, która będzie miała dobre filmy dokumentalne, dobry film fabularny, dobry teatr, dobre serwisy informacyjne, dobrą publicystykę – straci widza. formacji o świecie, o Polsce i rzetelnej rozmowy na temat spraw, które ich interesują. Dzięki tej wiarygodnej treści będziemy mogli rzeczywiście być obywatelami, bo będziemy w stanie ocenić aktualną władzę: czy jej polityka jest dobra, czy niedobra, czy prowadzi nas w dobrą stronę, czy w złą? Bez solidnej informacji jesteśmy jak dzieci we mgle. Bez rozmów ekspertów, bez pokazywania uwikłań itd… Więc za to płacimy tę składkę audiowizualną. Żeby to wszystko było.

FOt. teReSA BRyKCZyŃSKA / ONS

Czy nowa ustawa medialna jest już gotowa? Projekt jest gotowy, ma dwie części. Jedna to jest ustawa przekształceniowa, która zmienia spółki prawa handlowego w państwowe osoby prawne. Proszę się nie obawiać sformułowania „państwowe”, to po prostu formuła prawna, która pozwala na normalną działalność rynkową, a jednocześnie podkreśla charakter własności – publiczny. Ważnym elementem tej ustawy jest również bardziej dobitne sformułowanie misyjności mediów poprzez wskazanie wartości, jakim mają służyć. Większy nacisk niż w dotychczasowej ustawie został położony na kwestie wspólnoty narodowej, polityki historycznej, dobrego imienia Polski i naszej suwerenności. Zwłaszcza polityka historyczna była w Polsce przez dziesięciolecia zaniedbana, a od paru lat są podejmowane próby nadrobienia tych zaległości. To warto kontynuować, a media publiczne powinny temu służyć. Druga ustawa w tym pakiecie to nowy system finansowania mediów, oparty na składce audiowizualnej, płaconej przy rachunku za prąd. Jej wysokość będzie już dokładnie określona w momencie, kiedy projekt zostanie skierowany do procedowania parlamentarnego. W tej chwili wygląda na to, że będzie wynosiła między 12 a 15 złotych.

Czy w związku z powyższym w mediach publicznych będzie mniej reklam, czy będą momenty, w których reklama będzie zakazana? O tym pomyślimy w przyszłości, jak się sytuacja ustabilizuje... Proszę wziąć pod uwagę to, że media publiczne są w zapaści, również finansowej. Nie tylko, ale również finansowej. Chcemy je uratować, z tej zapaści wyprowadzić. Mamy pomysł, o którym teraz rozmawiamy, finansowania mediów w postaci składki audiowizualnej, ściąganej przy okazji rachunku za prąd. Ministerstwo Finansów twierdzi, że jest w stanie dopilnować, poprzez urzędy skarbowe, egzekwowania tej składki. Mamy więc nadzieję, że to się uda i w efekcie powstaną silne fundamenty ekonomiczne dla mediów publicznych. Jeżeli tak, to za rok, za dwa, jak to się potwierdzi w praktyce, będziemy się zastanawiali, jak ograniczyć reklamy w mediach publicznych. Na pewno. A w jaki sposób te dwie ustawy będą procedowane? Kiedy trafią do parlamentu? Przypomnę tutaj, że idea ustawy została opracowana przez grupę posłów: panią poseł Elżbietę Kruk, Barbarę Bubulę, wówczas kandydatkę na posła, teraz poseł Joannę Lichocką, posła Jarosława Sellina i przeze mnie, też wówczas jeszcze kandydującego do parlamentu, a dziś też posła. Był to projekt od początku jakby poselski; prace eksperckie nad nim trwały przez parę miesięcy. Przy mojej pomocy jako pełnomocnika rządu do spraw reformy mediów publicznych ten projekt poselski trafi do parlamentu. W pewnej fazie zaczął on być omawiany publicznie, a zatem zbierano uwagi i konsultowano go – również ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich. Wpłynęły też uwagi z innych stron i od związków zawodowych. Sugestie dotyczące nie treści projektu, ale tego, jak sam problem mediów publicznych powinien być rozwiązany, otrzymaliśmy od ruchów typu Obywatelski Pakt na

Ten ktoś odpowie: „dajcie nam nowy abonament – opłatę audiowizualną – a my już sobie poradzimy”. Moja odpowiedź na tego rodzaju postulaty jest taka: jeżeli ktoś sobie wyobraża, że zmiany w mediach publicznych mają być pozorne i sprowadzać się do zmian czysto kadrowych na samej górze, bez zmiany mechanizmów funkcjonowania mediów, bez zmiany efektywności wydawania pieniędzy publicznych, które są w tych mediach, bez wymagań jakościowych wobec tych mediów – to znaczy, że źle życzy tym mediom, w konsekwencji źle życzy życiu publicznemu w Polsce i źle życzy Polsce. To jest ocena ostra, może zbyt ostra, ale ja jej nie zmieniam. Tak traktuję tego rodzaju głosy i nie widzę możliwości wycofania się z głębokiej reformy medialnej. Proszę zwrócić uwagę, że nasza opinia publiczna nie może się ukształtować, nie może być obecna w życiu naszego kraju, dlatego że nie ma rzetelnych mediów ani prywatnych, ani publicznych. Przecież to w istocie grozi przyszłości naszego narodu. Naszej kulturze, naszemu życiu politycznemu, naszej pozycji w Europie – wszystkiemu. Jakości naszego życia publicznego, jakości życia politycznego, wyborom politycznym, postawom obywatelskim itd. Jeżeli ten filar medialny – a mamy przecież do czynienia ze społeczeństwem, gdzie media odgrywają kolosalną rolę; wystarczy popatrzeć, co się dzieje w Europie i w świecie – jeżeli ten filar u nas jest przegniły, podporządkowany złemu gustowi, pieniądzom, najgorszym instynktom, jest skorumpowany i kieruje się nie wiadomo czym, ale na pewno nie wartościami ważnymi dla człowieka, to co nam grozi? Nam grozi po prostu katastrofa cywilizacyjna. Więc ja bym radził tym wszystkim, którzy uważają, że głęboka reforma mediów publicznych jest niepotrzebna, żeby się nad tym zastanowili i dopiero zaczęli głosić swoje poglądy. A jak Pan Minister ocenia to, co dzieje się w telewizji publicznej, w publicznym radiu? To jest początek. To wszystko jest bardzo powierzchowne, nie zawsze trafne, to widzimy, ale nie chcę tego oceniać jako urzędnik państwowy, bo to by było zakłócanie niezależności dziennikarskiej. Są zarządy, są dyrektorzy, odpowiadają za to, co robią. Niewątpliwie ich działania będą podlegały ocenie publicznej, ale tak naprawdę głębokich zmian, istotnych zmian ja bym oczekiwał dopiero po wejściu tej nowej ustawy. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIeR WNeT

10

Jak wygląda teraz pod względem prawnym sytuacja sporu między większością parlamentarną a Trybunałem Konstytucyjnym? Bardzo ciekawe pytanie. W zasadzie trudno mówić o sporze, bo wydaje mi się, że każda z instytucji usiłuje zademonstrować swoje racje prawne. Ale zanim odpowiem, chciałbym powiedzieć, że z tego sporu się ogromnie cieszę jako prawnik-praktyk z 50-letnim doświadczeniem. Bo po raz pierwszy właściwie od niepamiętnych czasów zaistniało naturalne zainteresowanie społeczne najszerzej pojętą problematyką prawną. Konstytucja zniknęła z księgarń, ludzie ją kupują, mało tego – nie tylko ją kupują, ale jeszcze ją czytają. Słyszę przypadkowo, jak ludzie w rozmowach powołują się na treść artykułu 197, bo go przeczytali i rozważają, jak on powinien działać. Zaczynają się zastanawiać, jaka jest relacja między Konstytucją a aktami niższego rzędu; w dodatku niektórzy historycznie badają, jak w ogóle doszło do powołania w Polsce Trybunału Konstytucyjnego, jakie on ma kompetencje, po co w ogóle istnieje i czy jest rzeczywiście instytucją, nad którą nie ma żadnej kontroli. Dla mnie to jest jakby pierwszy optymistyczny krok w kierunku edukacji społeczeństwa w prawie. Proszę mi wierzyć, że od wielu, wielu lat zajmując się jako praktyk prawem, występując wielokrotnie przed Trybunałem Konstytucyjnym, mam pełną świadomość, że wiedza prawnicza w naszym społeczeństwie, jak to kiedyś powiedział pan

Kiedy Trybunał Konstytucyjny nie zastosował się do obowiązującej ustawy, właściwie wszystko inne, co potem się działo, już mnie jako prawnika nie interesuje. Bo nie można uznać, że to, co zostało przez tych sędziów zadecydowane, napisane, podpisane, ma rangę wyroku. poseł Rokita, mieści się w granicach błędu. To smutne stwierdzenie i za to powinien wziąć odpowiedzialność minister edukacji i inne instytucje, zajmujące się tym, co się popularnie nazywa polityką informacyjną. Wracając do pytania: nie mieliśmy sytuacji, właściwie w historii nie pamiętam takiego czasu, kiedy władza była w rękach jednego ugrupowania, zarówno prezydencka, ustawodawcza, jak i wykonawcza. To jest fakt. Jesteśmy państwem demokratycznym, ale Konstytucja takiej sytuacji nie przewiduje. Konstytucja określa tylko jedną, podstawową zasadę, że o wszystkich wątpliwościach rozstrzyga w głosowaniu Sejm i Sejm, wypowiadając się większością głosów, realizuje idee demokratyczne. I tak się też stało. Przy uchwalaniu ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, przy stwierdzaniu nieważności uchwał poprzedniego Sejmu, przy decyzjach dotyczących powoływania nowych sędziów Sejm głosował i nikt tego nie zakwestionował. Pozostaje poza sporem i nie słyszałem, żeby ktoś to zanegował w jakimkolwiek ze sporów prawniczych, że Sejm, nowy Sejm uchwalił w oparciu o normy konstytucyjne ustawę o Trybunale Konstytucyjnym. Ta ustawa została uchwalona w sposób, którego nie zakwestionowano, jeśli chodzi o zasady głosowania. Senat tę ustawę przyjął i zaakceptował, została opublikowana w Dzienniku Ustaw, czyli weszła do obrotu prawnego państwa. Tego nie kwestionuje nikt. Uprawniony podmiot – co do tego nie ma dyskusji – zwrócił się o udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy ta ustawa, określająca zasady funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego, jest zgodna z Konstytucją, czy nie. Ale ta ustawa obowiązuje tak długo, jak długo uprawniony organ nie dokona albo zmiany w tej ustawie, albo stwierdzi, że cała jest niezgodna z Konstytucją. Kiedy zwrócono się do Trybunału Konstytucyjnego, Trybunał Konstytucyjny miał obowiązek – zgodnie z tą ustawą, bo ona weszła do obrotu prawnego państwa – dokonać analizy

W O KÓ Ł·t Ry B U N A ŁU · KO N St y t U C y J N e g O tego aktu prawnego w zakresie jego zgodności z Konstytucją, w składzie, który ta ustawa określa. A ustawa określa, że najmniejszy możliwy skład jest 13-osobowy. I pierwszy problem, który zaistniał, polegał na tym, że przewodniczący wyznaczył skład sądu w sposób niezgodny z obowiązującą ustawą. Pan przewodniczący wyszedł na salę wraz z innymi sędziami w składzie 12-osobowym. I to jest istota tego problemu – wychodząc na salę w składzie 12-osobowym, naruszył ustawę. Ale i powody, dla których zaistniała sytuacja konfliktowa, i powody, dla których wydano takie zarządzenie organizacyjne, powinny być przedmiotem zupełnie innej analizy, bo one nie są natury prawnej. Czyli przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego naruszył obowiązujące prawo. Naruszył obowiązujące prawo. I to w sposób bezdyskusyjny, bezsporny. Gdybym był na sali jako pełnomocnik którejkolwiek ze stron i sąd by wyszedł w takim składzie, na pewno złożyłbym wniosek o wyłączenie przewodniczącego, który ten skład powołał. Ponieważ w fakcie wyjścia na salę w składzie 12-osobowym przejawiła się ocena przewodniczącego tej ustawy jako niezgodnej z Konstytucją. Niewykonanie normy tej ustawy, tego prawa, oznaczało, że zanim wyszedł na salę, zanim odbyła się rozprawa, zanim była narada, zanim było głosowanie, przewodniczący już przesądził, że ta ustawa jest niezgodna z Konstytucją. I to przesądzenie przez niego, w postaci wyznaczenia składu 12-osobowego, kwalifikuje go jako sędziego nieobiektywnego, którego należało wyłączyć, bo poprzez zarządzenie składu 12-osobowego ujawnił swoje stanowisko, zanim rozprawa się nawet rozpoczęła, zanim zostały przedstawione racje. Mówię to jako praktyk. To jest instrument proceduralny, ale w momencie, kiedy Trybunał Konstytucyjny nie zastosował się do obowiązującej ustawy, właściwie wszystko inne, co potem się działo, już mnie jako prawnika nie interesuje. Bo nie można uznać, że to, co zostało przez tych sędziów zadecydowane, napisane, podpisane, ma rangę wyroku. Istnieją dwie zasady, które obowiązują w całym sądownictwie. Po pierwsze, skład nie może być parzysty, a więc 12-osobowy. Nie można bowiem wykluczyć, że sześciu sędziów byłoby za, sześciu sędziów przeciw. Nie ma ani procedury, ani możliwości rozstrzygania, jaka wtedy byłaby decyzja. Skład sądu może być jednoosobowy, może być trzyosobowy, pięcio-, siedmio-, jak jest w procedurach karnych i cywilnych; może być cała izba, jak sąd kryminalny – zawsze wychodzą w składzie nieparzystym, bo nie jest tak, że przewodniczący czy prezes ma głos decydujący. Każdy ma równy głos. 12 sędziów. Sześciu powie „białe”, sześciu

Dzisiaj mamy taką sytuację, za chwilę będzie inny układ polityczny – i zawsze będziemy wykorzystywali to, że odwołując się do Trybunału, blokujemy realizację ustawy. Przepraszam, ale takiego pomysłu nie ma i nigdy nie było wtedy, kiedyśmy do życia powoływali Trybunał. powie „czarne”. Nie ma wyroku. A procedura w Trybunale Konstytucyjnym nie przewiduje sytuacji, w której wyroku nie ma. Owszem, każdy może mieć zdanie odrębne, może je zapisać, ale rozstrzyga głosowanie. Zresztą te dwa głosy odrębne nie dotyczyły merytorycznych rozstrzygnięć, tylko właśnie tego, że nie wolno wychodzić w takim składzie. Dzisiaj rozgorzał spór na temat, czy to orzeczenie Trybunału musi być opublikowane, bo w ustawie jest napisane, że orzeczenia Trybunału są publikowane. Zrobię pewną dygresję. Trybunał Konstytucyjny na początku swojej działalności wydawał orzeczenia, które musiały zostać zaakceptowane przez

Sejm. Nie było tak, że każde orzeczenie Trybunału stawało się w sposób bezdyskusyjny wiążące dla wszystkich. Przyjmował Sejm. Przyjmował również Senat. Mógł orzeczenie przyjąć w części, rozstrzygano, w jaki sposób ma ono być wykonywane. I od tego odstąpiono. Odstąpiono – pamiętam ten czas, kiedy po 89 roku przy tworzeniu Konstytucji

Według mnie i nauka, i wszystkie zawody prawnicze – bo od nich też wymagam waloru bezpartyjności – powinny demonstrować apolityczność, jeśli chodzi o swoje działania. Tymczasem zamiast prezentować postawy, które nie doprowadziłyby do takiej sytuacji, jaka zaistniała, dokonują oceny zjawisk. od tego odstąpiono – wychodząc z założenia, że jednak gdyby ostatecznie Sejm miał decydować, to rola Trybunału byłaby taka, że stwierdza, że jest nie tak, ale ten, kto zrobił źle, na końcu mówi: „ale ja uważam, że zrobiłem dobrze, i koniec!”. Były takie sytuacje. W zamian za to przyjęto inny instrument, bardzo delikatny, bardzo, powiedziałbym, nadzwyczajny. Mianowicie w ustawie jest mowa o tym, że orzeczenia Trybunału są publikowane w Dzienniku Ustaw. Ale przepisy regulujące zasady promulgacji, czyli zasady publikowania aktów prawnych, ustaw, zarządzeń, rozporządzeń, w ogóle całego systemu prawnego określają, kto jest uprawniony do zarządzenia tej publikacji. I nie bez powodu nie Trybunał

wykonawcza ma prawo dokonać oceny tego aktu. Jakkolwiek byśmy na to patrzyli. W moim przekonaniu ten element oczywistej niezgodności z prawem, polegającej tylko i wyłącznie na tym, że na salę wyszedł 12-osobowy skład, wbrew treści ustawy, jest wystarczającym powodem, żeby tego orzeczenia nie publikować. Skoro to jest logiczne i tak bardzo oczywiste, dlaczego przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego zdecydował się, żeby zastosować procedurę niezgodną z prawem? Nie wiem. Mówię „nie wiem”, bo to już dotyczy polityki. Ja bym, stosując instrumenty proceduralne, złożył wniosek o wyłączenie przewodniczącego, bo wychodząc na salę w 12-osobowym składzie i zarządzając taki skład, w sposób oczywisty ujawnił swój stosunek do pytania dotyczącego zgodności ustawy z Konstytucją. Powiedziałbym – w sposób demonstracyjny.

środowiska prawników, to większość środowiska prawniczego domaga się, żeby to orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego opublikować. Ci prawnicy twierdzą, że prawo jest łamane nie przez Trybunał Konstytucyjny, tylko przez panią premier Beatę Szydło. Dlaczego tak się dzieje? Wiem, oczywiście. Słucham tych prawników, rozmawiam z nimi na ten temat. Tak jak powiedziałem na początku, nie było w Polsce takiej sytuacji, żeby władza prezydencka, wykonawcza, ustawodawcza była w jednych rękach. Nie było, ale jest. I wielu prawników uważa, że instrumentem, który ma być hamulcem, czy właściwie możliwością ograniczenia tego demokratycznego jedynowładztwa, jest Trybunał, a jego orzeczenia mają być traktowane jako, używając określeń proceduralnych, druga instancja. Czyli Sejm uchwala ustawę – analogia z wyrokiem pierwszej instancji – i od tego

W takim razie decyzja Trybunału Konstytucyjnego jest polityczna, a nie wynikająca ze znajomości prawa. Myślę, i bardzo przykro mi to mówić, że celem, dla którego zbudowano taką niezgodną z prawem konstrukcję, była potrzeba konfliktu. Ja niczym innym tego wytłumaczyć nie mogę, bo przewodniczący świetnie wiedział, że efekt niezgodności czy stwierdzenia niezgodności z Konstytucją, gdyby chciał to zrobić, mógł uzyskać, wychodząc w składzie 13-osobowym. Nie byłoby problemu, gdyby miał 13 sędziów,

Trybunał Konstyt

Dramatyczny klincz

Maciej Bednarkiewicz, adwokat praktykujący prawo od ponad 50 lat, były nieporozumienia prawne narosłe wokół t ma takie uprawnienia. Nie jest tak, że Trybunał wydaje swoje orzeczenie i potem daje polecenie, by zostało opublikowane w Dzienniku. On tylko wydaje orzeczenie, a instrument władzy wykonawczej, biuro premiera, wydaje zarządzenie o opublikowaniu. Czyli przedstawiciel czy instrument władzy wykonawczej decyduje o opublikowaniu orzeczeń Trybunału. Gdyby orzeczenie Trybunału musiało być opublikowane bez względu na jego treść i na formę, na zgodność z prawem, bez względu na to, czy zostało wydane w sposób, który odpowiada ustawie, to na pewno byłby zapis, że sam Trybunał poleca jego opublikowanie. Skoro jest tak, że orzeczenie Trybunału jest publikowane z mocy decyzji władzy wykonawczej, to władza

których mógł poprosić na salę. Mało tego, te 13 osób nie zmieniłoby mu, jak widać, wyniku głosowania, nie zmieniłoby orzeczenia sądu. Tu nie chodziło o to, że ta jedna osoba mogła przesądzić o zgodności z Konstytucją. Chodziło o tych trzech, których ma zaakceptować. Nie, nie chodziło o to. Gdyby Trybunał wyszedł w 13-osobowym składzie, orzeczenie musiałoby być ogłoszone i nie byłoby problemu. Spór byłby w zupełnie innym miejscu, byłby to spór czysto prawny. Mógł to zrobić. Jeżeli tego nie zrobił, to dlatego, żeby zademonstrować i mieć powód do konfliktu. Jednak jeśli popatrzymy na oświadczenia, obficie płynące ze

służy odwołanie do Trybunału. Dopóki Trybunał nie rozpozna, wyrok jest nieprawomocny. A skoro wyrok jest nieprawomocny, to nie muszę wychodzić w 13-osobowym składzie, bo tego wyroku nie ma – nie ma tej ustawy. Dopiero jak ja uznam ją za zgodną z Konstytucją, ustawa znajdzie się w porządku prawnym. To jest to rozumowanie. I to jest złamanie porządku konstytucyjnego Polski? To jest złamanie porządku konstytucyjnego Polski, według mnie. Bo to jest uznanie Trybunału za drugą instancję, od której zależy prawomocność ustawy. To trzeba jasno powiedzieć: albo ustawa, która przeszła przez Sejm i Senat i została opublikowana, jest w porządku

prawnym, albo jej nie ma. Jeżeli przyjmiemy, że jej w porządku prawnym nie ma, to – przepraszam, tu uruchamiam swoją wyobraźnię – to znaczy, żadna ustawa, żaden akt prawny nigdy nie wejdzie w życie. Dzisiaj mamy taką sytuację, za chwilę będzie inny układ polityczny – i zawsze będziemy wykorzystywali to, że odwołując się do Trybunału, blokujemy realizację ustawy. Przepraszam, ale takiego pomysłu nie ma i nie było także wtedy, kiedyśmy do życia powoływali Trybunał Konstytucyjny. Czyli, w gruncie rzeczy, gdyby premier Beata Szydło zdecydowała się na publikację tej uchwały... W moim przekonaniu złamałaby ustawę.


KURIeR WNeT

11

W O KÓ Ł·t Ry B U N A ŁU · KO N St y t U C y J N e g O

Czy Pan Mecenas pamięta to – wydane w którymś momencie sporu o Trybunał Konstytucyjny – oświadczenie prawników, profesorów prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, które mówiło o tym, że prezydent Duda łamie Konstytucję, nie zaprzysięgając wybranych

ten okres, jeśli chodzi o grudzień, był dużo dłuższy. Ale nie o to chodzi. Przy okazji tej ustawy doszło do ujawnienia, według mnie chyba największego dramatu, jeśli chodzi o realizację normy konstytucyjnej, jaki nastąpił przed dokonaniem wyboru tych pięciu sędziów. Przed podjęciem pięciu uchwał, dotyczących każdego z tych sędziów, doszło do uzgodnienia politycznego – i to zostało ujawnione – że jeden z tych kandydatów był kandydatem jednej partii, jeden innej partii, a trzech było z jeszcze innej partii. W wyniku tego uzgodnienia dokonano wyboru wszystkich tych sędziów. Pomijając wszystkie względy etyczno-moralne związane z uczciwością i rzetelnością, jeżeli jest sytuacja, że z pięciu sędziów trzech było powołanych rzeczywiście zgodnie z ustawą, ale w wyniku uzgodnienia dotyczącego łamania prawa w stosunku do pozostałych dwóch, to wszyscy oni muszą być uznani za wybranych niezgodnie z prawem. Każdy może powiedzieć „nie głosowałbym na tych trzech, gdybym wiedział, że mój sędzia, ten z mojego ugrupowania, nie wejdzie, bo to jest niezgodne z prawem. Wtedy ja bym nie głosował na tamtych”. Każdy z posłów mógł powiedzieć – przepraszam, rozstrzygałem ze świadomością, że jest to wynik pewnego consensusu, ale jeśli consensus zawiera w sobie niezgodność z prawem, to znaczy, że cały consensus jest nieważny.

Uważam, że orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego opublikować nie wolno, ale sam fakt wydania tego rodzaju aktu przez Trybunał Konstytucyjny jest niebywałym obniżeniem wartości, rangi znaczenia i autorytetu tej instytucji. ka zaistniała, dokonują oceny zjawisk. A ja raczej bym oczekiwał i od panów profesorów, i od środowisk prawniczych, żeby zaproponowali pozytywną koncepcję i wyboru sędziów, i sposobu zgłaszania kandydatów, i formy ich wybierania przez Sejm. Zaraz o tę pozytywną koncepcję zapytam, ale jest jeszcze aspekt międzynarodowy. Komisja Wenecka domaga się publikacji, za chwilę będzie rezolucja Parlamentu Europejskiego, że w Polsce jest łamana Konstytucja. I co? Tak, będziemy mieli jeszcze szereg takich głosów. Jednak Komisja Wenecka nie ma żadnego instrumentu nakazującego. Wyraziła swoją opinię. Ta opinia jest – jeszcze raz mówię – jest spowodowana tym, że za wszelką cenę broni się autorytetu instytucji. Powiem zupełnie szczerze: ja uważam, że orzeczenia Trybunału

tucyjny – Rząd RP

z polityczno-prawny

y sędzia trybunału Stanu, wyjaśnia w rozmowie z Krzysztofem Skowrońskim trybunału Konstytucyjnego i jego decyzji. Złamałaby i Konstytucję? I Konstytucję. Naczelna Rada Adwokacka też opowiedziała się w tym sporze jednoznacznie po stronie Trybunału. Tak. Dlaczego? Jeszcze raz mówię: są prawnicy, którzy bronią tezy o tym, że Trybunał Konstytucyjny jest... ...drugą instancją. ...jest drugą instancją. I zanim on się nie wypowie, ustawa nie obowiązuje. Ale przecież wiedzą, że tak nie było przez całe lata funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego.

sędziów Trybunału Konstytucyjnego? Tak było, rzeczywiście, że oni się wypowiedzieli na temat wyboru sędziów Trybunału. To jest, według mnie, przepraszam, ale jeden z najbardziej przykrych fragmentów działalności poprzedniej ekipy. Sięgnąłem teraz do tamtej uchwały Sejmu. Ta uchwała, jedna, jednego dnia powołała pięciu sędziów i określiła, od którego dnia oni rozpoczynają swoją kadencję. W stosunku do dwóch było powiedziane, że ma być to w grudniu, czyli już po wyborach i wbrew ich własnej ustawie, która mówiła, na ile czasu przed rozpoczęciem kadencji Sejm może wybrać sędziego Trybunału Konstytucyjnego. I w stosunku do tych dwóch zostało to złamane, bo

Trybunału Konstytucyjnego, kiedy mówili o dyktaturze, zamachu stanu, powrocie do lat 40.? Jak w ogóle to jest możliwe? To jest możliwe według takiej zasady, że to są prawnicy, którzy ponad wszystko inne stawiają rangę Trybunału jako wartość najwyższą. Oni chronią ją przez to, że uważają, że jak ktoś został wybrany, to już jest sędzią Trybunału. Koniec, nie dyskutujemy, on ma prawo, musi orzekać – koniec. Ale musieli używać argumentów o zamachu stanu czy o dyktaturze? To jest to, co już powiedziałem. Polityka. Strach przed Kaczyńskim. Ja nie wiem, przed czym. Nie wiem. Dla mnie to jest polityka. To jest czysta

porozumienie. Jednak dla mnie nie ma dzisiaj wątpliwości, że trzeba sięgnąć znacznie głębiej – i do sposobu powoływania sędziów Trybunału Konstytucyjnego, i do zgłaszania kandydatów do tego Trybunału. Chodzi też o podmioty, które mogą ich zgłaszać. Ale przede wszystkim – bo naprawdę, naprawdę tak uważam – sędziowie Trybunału Konstytucyjnego powinni być wybierani w głosowaniu tajnym. Ich wybór nie może być efektem uzgodnień politycznych. Musi to być głosowanie tajne. Pamiętam głosowanie tajne, było jedno w Sejmie, jak żeśmy wybierali prezydenta Jaruzelskiego. Wszędzie, we wszystkich takich strukturach przy głosowaniu o sprawach personalnych powinno się zachować tajność. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby środowiska uniwersyteckie, zawodowe – notariusze, radcowie, prokuratorzy – mieli możliwość zgłaszania swoich kandydatów. Niech będzie tych kandydatów z 50 i niech z tych 50 posłowie w tajnym głosowaniu wybiorą 15 – i nie będzie żadnych problemów. Tylko do tego jest potrzebna wola każdej ze stron. Wszystkich.

RyS. WOJCIeCH SOBOLeWSKI

Dlaczego tego wszystkiego nie brali pod uwagę profesor Zoll, profesor Stępień, dwóch przewodniczących

polityka, która zagraża porządkowi prawnemu. Według mnie i nauka, i wszystkie zawody prawnicze – bo od nich też wymagam tego waloru bezpartyjności, że się tak wyrażę – powinny demonstrować apolityczność, jeśli chodzi o ich działania. Tymczasem zamiast prezentować postawy, które nie doprowadziłyby do takiej sytuacji, ja-

Konstytucyjnego opublikować nie wolno, ale sam fakt wydania tego rodzaju aktu przez Trybunał Konstytucyjny jest niebywałym obniżeniem wartości, rangi i znaczenia, i autorytetu tej instytucji. Bez względu na wszystko. I tego boją się w Komisji Weneckiej, tego boją się wszyscy naukowcy i wszyscy ci, którzy w Trybunale pracowali, bo mają rację, mówiąc o tym, że autorytet, ranga, znaczenie tej instytucji jest ogromnie w państwie ważne. Ogromnie ważne. To teraz pozytywnie – jest jakieś wyjście z tej sytuacji, jakieś rozwiązanie? Jest kilka propozycji. Jest rozsądna propozycja Ujazdowskiego, w prasie publikuje się koncepcje, jak budować

Ale nie ma tej woli, bo jednak jedna ze stron woli... głośne manifestacje. Głośne manifestacje i konflikt są po to, żeby z niego wyjść. Każdy konflikt jest po to, żeby go zakończyć. Konflikt służy do tego, żeby – jak to się ładnie mówi w biznesowym języku – poprawić pozycje negocjacyjne. To są wszystko akty, które mają poprawić pozycję negocjacyjną przeciwników wybranej władzy. Po to oni to robią. Bo dojść do porozumienia musi i wiadomo, że musi dojść; klincz nie może istnieć w nieskończoność i jak się ten układ będzie budowało, to z czegoś trzeba będzie rezygnować po to, żeby coś otrzymać. Takie są prawa natury. Rozmawiamy prawie 11 lat po śmierci świętego Jana Pawła II. Gdybyśmy prowadzili rozmowę11 lat temu, mówilibyśmy o jedności i o pokoleniu Jana Pawła II. Dzisiaj mówimy o najgłębszym podziale politycznym w historii ostatnich 26 lat. Proszę mi wierzyć, że nikt z uczestniczących w życiu politycznym Polski, tworząc prawo, które ma regulować to życie, polityczne również, nie przewidywał takiej sytuacji, że władza znajdzie się w rękach jednej struktury. Przecież każda struktura do tego dążyła. Każda do tego dążyła, ale żadna się nie spodziewała, że tak będzie. I to jest moment, kiedy trzeba zrobić malutki okrągły stół i wszyscy powinni sobie powiedzieć, również i ci, którzy dzisiaj mają większość – bo oni nie będą mieli jej wiecznie – że powinno się stworzyć reguły przewidujące taką sytuację. Regułami, które przewidują taką

Każdy konflikt jest po to, żeby go zakończyć. Konflikt służy do tego, żeby – jak to się ładnie mówi w biznesowym języku – poprawić pozycje negocjacyjne. To są wszystko akty, które mają poprawić pozycję negocjacyjną przeciwników wybranej władzy. sytuację, są tzw. normy konstytucyjne, które nie powinny być wprowadzane zwykłą większością głosów. To powinny być – znowu wracam na swoje podwórko – kodeksy. To powinny być normy podatkowe, wszystkie ograniczenia czy zobowiązania państwa, ale także sposób wyboru sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Sprawy ot, chociażby te, z których niektórzy chcieliby zrobić referendalne pytania: emerytury, wiek emerytalny, zabezpieczenia społeczne. Jest taka lista spraw, które powinny doznawać szczególnego traktowania przez władzę ustawodawczą. I tak się ogranicza taką sytuację, w jakiej myśmy się znaleźli.

Wierzę, że pani Beata Szydło dobrze prowadzi rząd, ale ja bym jej z całego serca radził najprostszą rzecz, żeby jakby zamknąć buzie wszystkim. Ona powinna raz na tydzień, raz na dwa tygodnie przychodzić do Sejmu i mówić: tu i tu, i tu słyszę tyle zastrzeżeń, wobec tego proszę o absolutorium. Kto jest za? Czy władza ustawodawcza akceptuje mój rząd, czy nie? Dostawałaby stosowną ilość głosów przesądzających, że władza ustawodawcza akceptuje władzę wykonawczą, i byłaby cisza na świecie. Nikt na świecie nie zgłaszałby, że jest łamana demokracja, jeżeli pani premier zwracałaby się do Sejmu z pytaniem, czy Sejm uważa, że ona prawidłowo prowadzi sprawy w państwie, wykonuje swoją władzę. Jak, zdaniem Pana Mecenasa, Polska będzie wyglądać za 1050 lat? Za 1050 lat?! Uważam, że to, co przez 1050 lat się stało, już jest odpowiedzią na takie pytanie: jesteśmy w połowie drogi. Czyli uczymy się jeszcze chrześcijaństwa. Uczymy się. Jak pięknie niektórzy mówią, Pan Bóg stwarza świat stale, ale i my się stale stwarzamy. Pod względem chrześcijańskim również. Proszę się zastanowić, jak przy tym ogromnym napływie informacji musimy ciągle przemodelowywać swoje chrześcijaństwo, swoje relacje z innymi ludźmi. Proszę porównać, co było 500 lat temu, jak się ludzie do siebie odnosili, jakich dokonywali ocen. Dzisiaj to wygląda inaczej, a za 1000 lat będzie jeszcze inaczej wyglądało. Ja bym powiedział, że jesteśmy

Proszę mi wierzyć, że nikt z uczestniczących w życiu politycznym Polski, tworząc prawo, które ma regulować to życie, polityczne również, nie przewidywał takiej sytuacji, że władza znajdzie się w rękach jednej struktury. w połowie drogi. W moim przekonaniu Polska rośnie, nie jako kraj, ale młodzież przede wszystkim rośnie w chrześcijaństwie. Chrześcijaństwo jest głębsze, mądrzejsze, bardziej zaangażowane, bardziej otwarte na innych, nie jest postawą egoistyczną. Czy nie to właśnie drażni Europę? Czy nie z tego wynikają problemy? No pewnie, ale dlatego uważam, że my będziemy tę Europę tworzyć. Dziękuję za rozmowę.

FOt. MARCIN tyCZyŃSKI

Tak nie było i tak nie jest do dzisiejszego dnia. Oni wychodzą z takiego założenia: wyszedł sąd, coś powiedział, podpisał, jest to wyrok. Koniec. Rzeczywiście – i to jest interpretacja tego zwrotu, że orzeczenia Trybunału „są publikowane” – rzeczywiście nie jest napisane, że o opublikowaniu decyduje premier albo decyduje taki albo taki urząd. Ale fakt opublikowania, który nie zależy od Trybunału, musi być uznany za instrument kontrolny. To znaczy, że przed opublikowaniem musi być dokonana analiza tego, czy to, co ma być opublikowane, jest zgodne z Konstytucją, czy nie jest.

Mec. Maciej Bednarkiewicz od 1969 r. nieprzerwanie prowadzi praktykę adwokacką. Występował jako obrońca w procesach politycznych, był pełnomocnikiem matki grzegorza Przemyka, Barbary Sadowskiej. W 1984 r. został tymczasowo aresztowany pod pretekstem udzielenia pomocy dezerterowi. W latach 80. współpracował z Komitetem Prymasowskim. Był posłem na Sejm X kadencji jako członek Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, sędzią trybunału Stanu w latach 1991-1993 i 1997-2001. Na początku lat 90. przewodniczył Naczelnej Radzie Adwokackiej, należy do władz polskiej adwokatury. Od 2002 r. był członkiem Rady Konsultacyjnej Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Uczestniczył w pracach powstałej w roku 2004 rady programowej Platformy Obywatelskiej. W 2009 roku został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.


KURIeR WNeT

12

P

o chrzcie Mieszka i jego świty, na miejscu dawnych pogańskich miejsc kultu powstawały kościoły. Tak więc na Wzgórzu Lecha, owym znanym z legendy wyjawiającej przyczyny, dla których Lech osiadł na tej ziemi, stoi majestatyczna Archikatedra Gnieźnieńska – mieszczący relikwie św. Wojciecha pierwszy kościół rzymski na ziemi piastowskiej. 1050 lat jest niewystarczającym czasem, aby stwierdzić, czy decyzja naszego praszczura o pozostaniu w tej krainie była korzystna. Historia traktowała nas okrutnie, lecz może przyszłość będzie lepsza? Ciężko było stworzyć pozytywną wizję na podstawie tego, co zobaczyłem, wychodząc z gnieźnieńskiego dworca – ciemność skwerku, przedwiosenny chłód i pustki, chociaż zawitałem do miasta w sobotni wieczór. Może to tylko moje warszawskie wyobrażenie, że cały świat kipi od atrakcji w sobotnią noc? – Coś sennie w naszej pierwszej stolicy – zagaduję taksówkarza w trakcie kursu na linii dworzec – hotel. – Panie, nasze kochane Gniezno umarło! – oznajmia stanowczo szofer. – Tu się nic

R· e · P · O · R·t·A·Ż spożycia wieczerzy. W swojej naiwności oczekiwałem chociaż jednego kiczowatego baru, w którym mógłbym spożyć „kołacz piastowski”, „podpłomyk Chrobrego” i zapić to „miodem św. Wojciecha”. Tyle się teraz słyszy o wartości regionalnej kuchni i historycznych przepisów. A cóż bardziej rodzimego dla lechickiego podniebienia niż kuchnia piastowska? Nawet jeżeli takowa się nie uchowała, to chciałbym być chociaż oszukany przez przemysł turystyczny, który podniósłby rangę tego miejsca i stworzył sentyment do niego. Przecież jestem w Gnieźnie, to stąd nasz ród, dobrowolnie bądź nie, rozszedł się po całym świecie! Po długich, bezowocnych marszach i zwątpieniu „co ja tutaj robię” znalazłem knajpkę, w której gdzieś pod koniec menu znajdował się „kotlet po gnieźnieńsku” – schab owinięty boczkiem, z żółtym serem. Kelnerka dopytywała się, czy moim wyborem jest na pewno ten kotlet, a nie postpeerlowski przysmak – pizza. Nie wiem, czy z niedowierzania, czy to była zawoalowana sugestia. Ja jednak chociaż przez chwilę chciałem poczuć nutkę regionalizmu

Gniezno, a więc gniazdo, z którego orzeł biały wyleciał ponad 1000 lat temu i nawet przez chwilę sięgał swoimi skrzydłami wespół z Pogonią brzegów dwóch mórz. Potocznie określa się je mianem pierwszej stolicy, chociaż, jak stwierdził przedwojenny historyk gnębiony przez sanację, Wacław Sobieski, było ono arcyważnym ośrodkiem pogańskim, ale funkcje stołeczne pełnił raczej Poznań lub każde miejsce, gdzie znajdował się dwór.

w Poznańskiem były dla nich znacznie sroższe, bardziej mordercze i hańbiące niż w Generalnej Guberni. Przechodząc przez rynek usłyszałem grupkę rosyjskojęzyczną, której przewodnik opowiadał o mieście, sławie Bolesławów, a także o tym, że najprawdopodobniej na ziemie polskie pierwsi zawędrowali misjonarze z Bizancjum lub misjonarze od Cyryla i Metodego w rycie słowiańskim, ale ślad i pamięć o nich się urwały. Być może przewodnik miał rację, albowiem historycy przyznają, że nie znają dokładnego miejsca, daty i przyczyn przyjęcia przez piastowskiego księcia chrztu z Rzymu. Ba, nie wiadomo nawet, jak miał na imię! A w „internetach” można wyczytać o starożytnej Wielkiej Lechii – imperium Prapolaków, ukrytym pod różnymi nazwami, takimi jak Scytia, Sarmatia czy Wandalia. Miałoby to tłumaczyć szereg lingwistycznych i mitologicznych ciekawostek, np. dlaczego Persja jest naszą daleką rodziną i zwie nas „Lachestan”. Węgrzy mówią o nas Lengyelország, Litwini Lenkyia, wschodni pobratymcy – Lachy. Skąd ta zbieżność? Niestety, tu trzeba mieć bujną fantazję,

Stąd nasz ród Paweł Rakowski

nie dzieje, nie ma pracy i nie ma życia. Widzi pan tutaj – tu była restauracja, do której stało się w kolejce – wskazał na lokal pomiędzy ulicami Dobrawy, Mieszka i Bolesława Chrobrego – a teraz interes zwinięty. – Ale w sezonie chyba jest lepiej, turyści się zjawiają? – pytam naiwnie. – Gdzie tam! Turyści przyjadą do katedry i wyjadą od razu – ubolewa. Czym prędzej udaję się z hotelu na rynek naszej pierwszej stolicy, aby zapoznać się nie tylko z obcą mi niejako Polską piastowską, ale przede wszystkim z ziemią wielkopolską. Przecież Wielkopolska jest pierwotną glebą, z której wykiełkował nasz naród – a czy w postaci pięknego kwiatu, czy, jak dla wielkich tego świata, chwastu do wyrwania – to rzecz względna. Spaceruję wzdłuż równych ciągów przedwojennych (pytanie, których wojen?) kamienic i podziwiam synchroniczność linii o iście wielkopolskiej precyzji. To rzadkość w Kongresówce i na Ziemiach Zabranych. Maszeruję w kierunku rynku i szukam jakichś informacji turystycznych – kto, gdzie, dlaczego? Po chwili trafiam na szlak wolnomularski. Jeśli nie chce się spacerować pod znakiem cyrkla, można zmienić ścieżkę na tę pod gwiazdą Dawida. Zdezorientowany, zaczynam wątpić, gdzie jestem, ale cuci mnie sklep mięsny o nazwie „Wieprzak”. Jakże odmienna ta wielkopolska kraina od tego, com przywykł definiować jako Polska – stwierdzam, oglądając tablicę pamiątkową Powstania Wielkopolskiego, tego ideału i symbiozy polskiego męstwa, dojrzałości i mądrości strategiczno-politycznej. Wielkopolanie wiedzieli, kiedy uderzyć (i mieli czym) na nieprzyjaciela, pobić go i nie narazić się na zbędne straty ludzkie. Bohaterowie nie są potrzebni na cmentarzach, ale do budowy potęgi i majestatu narodu i państwa. Co myśmy wiedzieli w 1918 czy 1919, czego teraz już nie wiemy? Przechodzę ulicę Warszawską, mijam cukiernie z opisami dziejów lokali z czasów niepodległości i docieram do rynku. Pierwsze skojarzenia zastanej przestrzeni jak z „Monachomachii” arcybiskupa gnieźnieńskiego Ignacego Krasickiego – „w mieście: było trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki”. Przy czym tych karczem nawet mniej, i to nie dlatego, że Wielki Post czy stała obecność prymasa onieśmiela, tylko nie było chętnego materiału ludzkiego, dla którego warto uskuteczniać ciekawą gastronomię. W sobotni wieczór lokalna podwórkowa kawalerka ulokowała się w ilości ponad dwóch tuzinów obok rynkowego kebabu. To oni w chwili próby pójdą w pierwszym szeregu, a mądrale sprowadzający na nas kataklizm zrejterują na Zaleszczyki, tyle, że już nie będzie gdzie zwiać. Po każdej stronie rynku świeciły się szyldy, chociaż widoczne były pozostałości po chybionych inwestycjach w postaci hotelu czy restauracji, które, tak jak surrealistyczna fontanna na środku placu, czekały na lepsze czasy. Wałęsałem się po ryneczku w poszukiwaniu lokalu zdatnego do

– nawet wymuszoną. W oczekiwaniu na strawę przejrzałem przedwojenny przewodnik po Wielkopolsce w reprincie z Łomianek. Autor Jerzy Smoleński wyliczał skarby Poznańskiego, o Gnieźnie zaledwie wspominając – że miasto zostało praktycznie na nowo wybudowane przez Prusaków i że koloniści niemieccy otaczali gród piastowski. Zajrzałem w „internety”, co prawią o mieście, w którym się znajduję – niewiele. Żadnych pieśni, wierszy, filmów, prezentacji multimedialnych. Nic. Grzebię w pamięci – w sumie jedyną ekranizacją filmową o początkach państwa było „Gniazdo” z czasów dobrobytów gierkowskich. Wiadomo, Piastowie mniej działają na wyobraźnię niż skrzydlata husaria chwilowo bawiącą pod Wiedniem czy w Moskwie. W trakcie mojej szermierki z gnieźnieńskim schabowym do sąsiedniego stolika przysiadło się czterech Anglosasów o mocno wysportowanych sylwetkach, irytującym jankeskim akcencie i manierach. Chyba to „sołdaty”; pytanie, czy już windykujący zaległe 65 mld $, czy jeno spóźnieni o 70 lat. Przecież ci, którzy sponsorują niszczenie irackiej Niniwy czy poddamasceńskiej Maluli, w żaden sposób nie powinni być uważani za sojuszników i za „siły jasnej strony mocy” tego świata. Ponoć nawet ich prezydent wyznał, że nie są już chrześcijańskim krajem. I po co ten Kolumb tam płynął? No, ale są to heretyckie myśli dla tych, co w czasach wrony leżeli na styropianie pod kocem od Reagana. Nam koce, a talibom stingery. A jak mówił rubaszny głos rozsądku znad Wilii – jesteśmy antykomunistami, ale nie musimy być amerykańskimi agentami. A przecież nikt inny, jak schorowany Roosevelt przyznał „wiecznie” rosyjski Lwów i Wilno Stalinowi i przyklasnął zaborowi politycznemu reszty Polski, burcząc jedynie na zbyt rozległy jej kształt na zachodzie. Czy amerykański prezydent musiał to robić, wiedząc że ma asa w rękawie (co Stalin też wiedział) w postaci bomby atomowej? Tak, bo liczą się tylko Rosja i Niemcy! Po posiłku nie znalazłem jakichkolwiek atrakcji na mieście i udałem się do hotelu. W pokoju przemigałem ze 40 kanałów telewizyjnych, które wydawały się niekończącym pasmem reklamowym. Jedynie na kanale regionalnym pokazywali wileńskie Kaziuki i folklor z Wilna. Nie mają tutaj rodzimego folkloru? Muszą utwierdzać mnie w – być może błędnym – stereotypie, że wszystko na zachód od Bugu to bezhołowie i nieporozumienie dziejowe? – Nieczęsto nam się zdarza przyjeżdżać do Wielkopolski – mówił dziennikarce Wilniuk. No tak, Poznańskie i Wileńskie to dwa odmienne i zantagonizowane polskie ramiona. Inna mentalność, dusza i priorytety, ale tu i tu Polska. Chociaż do dziś na Ziemiach Wschodnich wspomina się wielkopolską butę i słynne „lepsza jedna wieś w Poznańskiem niż całe Nowogródzkie”. W niedzielny poranek, po szybkim śniadaniu podanym przez kelnerkę spod Tarnopola, udałem się na

I choć jeden Wielki Brat się załamał, to drugi się ostał, i tak dryfujemy przez wieki – od Bolka do Bolka – lecz niech żywi nie tracą nadziei.

DRZWI gNIeŹNIeŃSKIe, FOt. WIKIPeDIA

Dzięki heroicznej postawie żołnierza Wehrmachtu urbana Thelena relikwie św. Wojciecha uniknęły grabieży przez Niemców i przeczekały w bezpiecznym miejscu wyzwolenie przez armię ze wschodu, która na wiwat ostrzelała z armat świątynię.

ówczesnych Żydów, która nie uznała Jezusa, pogrążyła się w Misznie, a więc tradycji ludzkiej, która w ostateczności zastąpiła Słowo Boże. Z kolei wielcy obrońcy kultury łacińskiej (czy ktoś jeszcze zna łacinę?) wykazują, że jest ona najlepszym tworem ludzkim (sic!), tylko jakoś w swoim europocentryzmie nie dostrzegają tego, że Rzym kilka razy już upadał i ponownie chyli się ku zagładzie. Więc jaka to doskonałość, skoro nie stać jej na trwałość i ciągłość? Wiara w kulturę (lub jej bałamutne i destrukcyjne aspekty), a nie w Boga doprowadza do upadku – takie podsumowanie prawidłowości dziejowych układa mi się pod czaszką. Tym bardziej, że po raz kolejny Rzym przegrywa z semityzmem. Wystarczy zapytać, gdzie jest dziedzictwo apostołów: Mateusza (Persja), Tomasza (Indie), Szymona (Afryka Północna) czy Judy Tadeusza (Mezopotamia) lub Ojców Kościoła: św. Euzebiusza (Cezarea), św. Augustyna (Hippona, od 1300 lat Annaba)? Dzisiaj, przy naszej całkowitej bierności, likwiduje się resztki owoców pracy pierwotnego Kościoła, które wedle krwi, obyczaju i języka są najbliższe wspólnocie z Galilei i Jero-

rynek, gdzie spodziewałem się ujrzeć jakąś informację dotyczącą X Zjazdu Gnieźnieńskiego. To, że nic takiego poprzedniego wieczoru nie widziałem (jedynie afisze imprez kulturalnych pt. „W Gnieźnie nic się nie dzieje”), można usprawiedliwić mrokiem sobotniej nocy, wieczorową porą lub tym, że po prostu nie patrzyłem tam, gdzie powinienem. Obszedłem całkowicie pusty rynek i doszedłem do wrót katedry. W świątyni kolana same gną się przed majestatem i potęgą estetyczną budow-

był równie niszczycielski jak potop szwedzki i II wojna. W wyniku spustoszeń i zniszczeń czeskich we wnętrzu archikatedry zamieszkały dzikie zwierzęta, a Kazimierz Odnowiciel był zmuszony przenieść się na krakowski Wawel. Gniezno jest stolicą polskiego katolicyzmu i aż do 1821 (formalnie do 1929) roku stanowiło spoiwo łączące Polskę z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem. Niestety, zmiana politycznej stolicy spowodowała spadek zainteresowania pograniczem nadodrzań-

Państwa nie było, ale ostał się naród, który stopniowo rozszerzał się na niższe warstwy, aż w końcu po Wielkiej Wojnie, szlakiem Bolesława, wąsaty Litwin poprowadził chłopskiego syna na kijowskie rogatki, z których później musiał rejterować pod bramy Lwowa i Warszawy. li. Zostałem, bo akurat rozpoczynała się msza, kameralna msza dla gnieźnian, w trakcie której mniej niż połowa kościoła była wypełniona. Oglądam archikatedrę i nie mogę się nadziwić potędze dziejów i piękna, które mnie otacza. Rzeczywiście, jak mówią legendy gnieźnieńskie (te spisane, nie miejskie), św. Wojciech dalej czuwa nad swoim miastem, chociaż „stołeczność” Gniezna zakończyła się w roku 1038 po czeskim najeździe Brzetysława, o którym prof. Nowak w „Dziejach Polski” pisze, że

skim, przez co niemczyzna wlała się na oba słowiańskie brzegi Odry. Przy ostatnim militarnym marszu na wschód, dzięki heroicznej postawie żołnierza Wehrmachtu Urbana Thelena, relikwie św. Wojciecha uniknęły grabieży przez Niemców i przeczekały w bezpiecznym miejscu wyzwolenie przez armię ze wschodu, która na wiwat ostrzelała z armat świątynię. Chociaż w przypadku Ziem Zachodnich przegnanie Niemców przez Sowietów rzeczywiście wyzwalało Polaków, ponieważ realia okupacyjne

niczym Rosjanie, którzy wskazują, że starożytni Etruskowie (Eta Ruskie) z Italii byli Moskalami. W sumie należy sobie uzmysłowić, że naszą historię pisali nam okupanci, dokonując często selekcji, co może istnieć, a co ma zaginąć. A przykład Troi pokazuje, że czasami fantazje, absurdy i mity mogą być po prostu prawdą. Zdezorientowany tym, że wiem, że nic nie wiem, udałem się znowu pod katedrę. Ekipa telewizyjna zaczęła rozstawiać sprzęt, a ja z nudów znów wszedłem do środka na sumę. Jagiełło przed Grunwaldem wysłuchał trzech mszy, myślę sobie przed wejściem do archikatedry, i wciskam niedopałek do dziurki w pokrywie kanału, na której widnieje napis Gniezno – Pierwsza Stolica Polski. To naprawdę ciekawe, że z reguły ostają się świątynie, a pałace nikną w dziejach. Tak samo w Gnieźnie, chociaż w tym przypadku wiadomo, kto zniszczył pałac dawnych Piastów, tak jak wszystko w centralnej Polsce – do dzisiaj bezbożni Szwedzi. I niewątpliwie należy im podziękować, że łupy, które u nas zrabowali, nie rozpłynęły się gdzieś w Germanii czy Moskowii, tak jak reszta naszego narodowego dobytku. Jednak już czas najwyższy poprosić o ich zwrot, tym bardziej, że niedługo nie będą im potrzebne związku ze zmianą etniczną ich kraju. Przeszedłem przez sławetne drzwi i znalazłem się w wypełnionej archikatedrze. Świeckich uczestników Zjazdu można było rozpoznać po białych szalach. Pośród nich kręcili się dziennikarze i księża. Nie czułem jakiejkolwiek podniosłej atmosfery rocznicowej wielkiego wydarzenia dziejowego. A przecież w roku 1000 cesarz Otton wywyższył Bolesława Chrobrego (niektórzy twierdzą, że cesarz planował stworzenie słowiańskiego imperium pod wodzą Piasta) nie z osobistej sympatii, lecz dla dobra Kościoła i Europy. To wojska Chrobrego miały zdobyć ogromne połacie pogańskich krain, które po chrystianizacji wzmocniłyby Europę w jej głównym celu – odbicia Jerozolimy i wszystkich kościołów i ziem utraconych na rzecz Saracenów. Niestety, cesarz i papież przychylni tym koncepcjom rychło zmarli, a syn Mieszka zmuszony był powybijać zęby wszystkim sąsiadom, jak i swoim poddanym, którzy nie rozumieli zasad postu. Po ponownej aktywacji antypolskiej polityki Chrobry nie czekał na niemieckich wojów, lecz uderzył na drugi brzeg Odry i zwasalizował ówcześnie słowiańskie, lecz pogańskie obszary. Jędrzej Giertych, myśliciel endecki, wykazuje w tym działaniu wielkość Chrobrego, albowiem prawie całe dzisiejsze Niemcy Wschodnie były pierwotnie słowiańskie. Gdyby Piastom udało się o nie zawalczyć, przypomina Giertych, być może nie zaistnieliby Prusacy, a Słowianie zachodni mogliby stać się Polakami. Niestety była to jedna z wielu niewykorzystanych szans, być może ta najważniejsza. Nuncjusz apostolski Celestino Migiliore przypomniał w trakcie kazania, że błogosławieństwo dane Izraelowi przeszło na Rzym. „Rodacy Jezusa czuli się dumni, i słusznie, bo mieli Prawo Mojżesza”. A przecież część

zolimy doby Tyberiusza. Czy na pewno Rzymianie, ci, którzy przybili Chrystusa do krzyża, rzeczywiście są/byli zdolni do z ewangelizowania całego świata, wszystkich ludów i kontynentów, jak do tego zobowiązuje Pismo? Dzisiaj widzimy tego fiasko; a jaki jest los drzewa figowego, które nie przynosi owoców? Po mszy, w kłębach ostatnich nikotynowych chmurek rozległy się pod katedrą nerwowe zapytania w kilku językach – którędy na dworzec? Powinno to mnie zaalarmować odnośnie do rozlicznych atrakcji oczekujących przyjezdnego w pierwszej stolicy, lecz pozostałem i spoglądałem na świat ze Wzgórza Lecha, tego, na którym wedle legendy Lech osiadł po ujrzeniu orła białego. Trzykrotnie nam Polskę zaczynali – Piastowie, Dmowski z Piłsudskim i Kiszczak z Wałęsą. Przy dwóch pierwszych startach żołnierz polski posiedział w Kijowie, przy trzecim tego nie było, dlatego teraz nie wiadomo, czy to Rzeczypospolita, czy Polska albo jeszcze coś zupełnie nowego. Usiadłem u podnóża pomnika Bolesława Chrobrego, czyli Wielkiego. Monument postawiony w 1925 roku, a więc za wolnej i niepodległej Polski nieboszczki, spogląda na jezioro Jelonek. 1050 lat to szmat czasu, chociaż niewiele w ogólnoludzkim bilansie. Raz byliśmy na górze, a przez znacznie dłuższy okres na dole. Syn Bolesława Wielkiego – Mieszko II, pomimo tego, że władał greką i łaciną, utracił dziedzictwo ojcowe (Łużyce, Słowację, Grody Czerwińskie) w wyniku symultanicznego ataku ze wschodu i zachodu. Do czasów następnego wielkiego lechickiego króla kolejno traciliśmy zachodnie i pomorskie krainy, aż Kazimierz przywrócił swojej koronie Halicz, zbudował Lwów i oparł się o Kamieniec Podolski, aby Wrocław i Nadodrze, zwabione szlakami handlowymi, wróciły pod jego majestat. Po wygaśnięciu Piastów na tronie zasiedli Jagiellonowie, którzy rozszerzyli polskie rubieże daleko na wschód. Sukcesywnie ustępowaliśmy z nich jednak przed Moskwą. Uwikłani w szereg zbędnych awantur na południu i północy, nasi włodarze nie dostrzegli w porę, że na piastowskich ziemiach zachodnich wyrósł agresor, którego istnienie zależało od rabunku dalszych polskich krain, i Europa weszła w okres rewolucyjny bez państwa Lecha na mapach. Państwa nie było, ale ostał się naród, który stopniowo rozszerzał się na niższe warstwy, aż w końcu po Wielkiej Wojnie, szlakiem Bolesława, wąsaty Litwin poprowadził chłopskiego syna na kijowskie rogatki, z których później musiał rejterować pod bramy Lwowa i Warszawy. Po wielu trudach i znojach mieliśmy przez 20 lat Ojczyznę, targaną przez sejmokrację i sanację, ale była dumna, niepodległa i miała mocarstwowe ambicje. Ponownie sąsiedzi zweryfikowali imperialne mrzonki Lechitów, a tzw. sojusznicy doprowadzili do chwilowej amputacji mózgu (Lwowa) i ducha (Wilna) oraz zatwierdzili robotniczo-chłopski ustrój na wieki. I choć jeden Wielki Brat się załamał, to drugi się ostał, i tak dryfujemy przez wieki – od Bolka do Bolka – lecz niech żywi nie tracą nadziei! K


kurier WNET

13

W YBO RY·W·USA

Reality showman Po pierwsze – Trump przynajmniej od 40 lat jest bohaterem zbiorowej wyobraźni Amerykanów. Jego twarz znają z ekranów telewizorów, bo Trump chętnie udzielał wywiadów na każdy temat, a od 2004 r. stał się gospodarzem popularnego reality show „The Apprentice” (praktykant), w którym kilkanaścioro „młodych, wykształconych, z wielkich ośrodków” konkuruje o staż w jednej z jego firm. Widzowie (najczęściej ubodzy zjadacze hamburgerów z musztardą) oglądali zmagania przedstawicieli elity, dosłownie zabijających się o pracę u Trumpa, który występował w roli Boga Ojca: oceniał, krytykował, udzielał rad, dziwił się… Scenerią programów były pełne rokokowego przepychu nieruchomości Trump Organization. W ramach rozliczeń programy reklamowały produkty imperium: pokoje hotelowe, apartamenty, nowe inwestycje, a nawet kostiumy kąpielowe, nie mówiąc o liniach lotniczych, polach golfowych itp. Nazwisko człowieka z blond zaczeską stało się symbolem amerykańskiego sukcesu, przepychu i blichtru. Składnikiem show jest też bajkowa rodzina Donalda Trumpa. Magnat ożenił się w 1977 roku z czeską modelką i sportsmenką Ivaną Zelníčkovą. Para rozwiodła się po 15 latach. Mają troje dzieci: 38-letniego dziś Donalda Trumpa Jr., 34-letnią Ivankę oraz 32-letniego Erica. Cała trójka – jak raportują media – płynnie mówi po czesku. W 1993 r. Donalda zafascynowała aktorka Marla Maples. Po 6 latach znów (1999) doszło do rozwodu. Owocem związku jest 22 letnia Tiffany Trump. W 2005 Donald wziął ślub z aktualną żoną, słoweńską modelką Melanią Knauss; najmłodszy syn Trumpa to 9-letni Barron. Wszyscy Trumpowie pracują w zarządzie Trump Organization, mają też własne firmy, gdzie „sprawdzają się w biznesie”. Ivanka razem z ojcem była gwiazdą serialu „The Apprentice”. Wzorowa rodzina to również modelowe wnuki. Donald Jr. ma piątkę dzieci, Ivanka jest w trzeciej ciąży, więc wkrótce Donald Trump będzie dziadkiem ośmiorga Trumpiąt, a na pewno nie jest to ostatnie słowo tej rodziny.

Życiorys Życie Donalda Trumpa przypadło na okres, w którym Stany Zjednoczone uzyskały status światowego mocarstwa tak pod względem militarnym, jak finansowym i gospodarczym. Kiedy miał 40 lat, USA pokonały Związek Radziecki. Trump jest dzieckiem sukcesu i największym beneficjentem rozwoju swojego kraju. W 1885 roku jego dziadek Frederick Drumpf przypłynął z Niemiec. Były to czasy gorączki złota, więc w legendarnym Klondike założył restaurację i dom publiczny. Ojciec Donalda, Fred, był deweloperem i na przedmieściach Nowego Jorku budował domki dla klasy średniej. Donald jest czwartym z pięciorga dzieci. Sprawiał kłopoty wychowawcze w szkole, więc kiedy miał 13 lat, rodzice zapisali go do New York Military Academy – męskiego gimnazjum, gdzie stosowano wojskową dyscyplinę. Donaldowi najwyraźniej podobała się musztra, bo w drugiej klasie został „kapitanem”. W 1968 r. w Wharton Business School na Uniwersytecie Pensylwańskim otrzymał licencjat z zarządzania nieruchomościami. Trwała wojna w Wietnamie, Wujek Sam upomniał się o Donalda i zaprosił go do udziału w loterii powołaniowej. Na komisji lekarskiej przyszły kandydat na prezydenta przedstawił zaświadczenie od lekarza, które zwolniło go ze służby wojskowej z powodu ostrogi piętowej obu nóg. Przeprowadzone kilka lat wcześniej badania nie wykazały tej przypadłości… Rodzinne przedsiębiorstwo wciągnęło go już w liceum. Pierwszym poważnym projektem była rewitalizacja zbankrutowanego osiedla Swifton Village w Cincinnati, Ohio. W 1962 r. Fred Trump kupił tam 1200 apartamentów za 5,7 mln dolarów. Zainwestował kolejne 500 tysięcy w podniesienie liczby najemców z 34% do 100%, by sprzedać osiedle w 1972 za 6,75 miliona. W 1968 roku, po studiach, Donald przejął zarządzanie firmą „Elizabeth Trump & Son”, zajmującą się wynajmem lokali mieszkalnych dla klasy średniej, i przemianował ją na „Trump Organization”. Jego udziały w przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara wynosiły nieco ponad milion. Ojciec zajmował się inwestycjami na przedmieściach, syn postanowił zostać wielkim graczem. W 1971 r. przeniósł się na Manhattan. Tam stoczył pierwszą walkę z Departamentem Sprawiedliwości. Według pozwu z 1973 r., Trump Organization utrudniała wynajem mieszkań osobom z mniejszości narodowych, uprawnionym do świadczeń z opieki społecznej. W tle była obawa przed spadkiem wartości lokali. W 1975 r. doszło do ugody: podopieczni socjalu zyskali takie same prawa do mieszkań Trumpa, jak inni. Dziś Trump Organization jest właścicielem, deweloperem i zarządcą tysięcy hoteli, kasyn, pól golfowych, które jednoczy nazwisko właściciela. W 1999 r. zmarł Fred Trump, który równo podzielił majątek pomiędzy czworo swoich dzieci. Donaldowi przypadły nieruchomości szacowane na 250 do 300 milionów dolarów.

Polska brygada w Trump Tower W 1981 roku Trump Organization zatrudniła przy wyburzaniu budynku, gdzie stanął później wieżowiec Trump Tower, firmę Kaszycki & Sons, która zaoferowała najniższą cenę za prace rozbiórkowe domu handlowego Bonwitt Teller. Na jego miejscu stoi dziś wieżowiec Trumpa. Firma Kaszyckiego nie miała doświadczenia w takich pracach, zatrudniła więc, jak pisze „Washington Post”, „małą armię nielegalnych imigrantów”. Cechą charakterystyczną 200-osobowej „polskiej brygady” było między innymi lekceważenie przepisów bhp, które nakazywały chodzenie w kaskach. Polacy pracowali siedem dni w tygodniu w 12-godzinnych zmianach. Związek zawodowy pracowników rozbiórkowych House Wreckers Union w 1983 r. pozwał Donalda Trumpa. W czasie rozprawy okazało się, że robotnicy otrzymywali po 5 dolarów za godzinę, a od tych pieniędzy pracodawca nie odprowadzał ubezpieczenia i podatków. Tymczasem oficjalne stawki wynosiły przynajmniej 10 dolarów za godzinę. Bill Kaszycki nie był w stanie tyle płacić. Według Mariusza Maksa Kolonki robotnikom zapłaciła Trump Organization. Trump dopłacił 446 tysięcy dolarów do kontraktu, by prace skończyły się w terminie i mógł rozpocząć inwestycję w wieżowiec.

W wyniku donosu przez 19 lat toczył się skomplikowany proces, który zakończył się ugodą ze związkami zawodowymi. Donald Trump twierdził, że odpowiedzialność ponoszą pośrednicy. Rzekomo wykorzystani Polacy podobno nie zyskali ani centa. W czasie jednej z debat Marco Rubio wytknął Trumpowi nielegalne zatrudnianie Polaków. Ten zripostował, że zatrudnia setki tysięcy ludzi, podczas gdy żaden z kontrkandydatów nie daje pracy nikomu.

Kampania Jednym z haseł kampanii Trumpa jest „We will make America great again” (znów uczynimy Amerykę wielką). Popiera je przykładem renowacji nowojorskiego lodowiska Wollman Rink. Ślizgawka powstała w roku 1955, w 1980 rozpoczęła się przebudowa. In-

jak miliony Amerykanów, ma dosyć waszyngtońskiej retoryki i dlatego zafascynowała ją osobowość Trumpa, prostego biznesmena, który ma za sobą serię sukcesów i porażek i obiecał przywrócić wielkość swojemu krajowi. Uznała jednak, że ten kandydat nie ma kwalifikacji przywódczych. Obchodzi go tylko jego ego. Jego celem nie jest Biały Dom. Celem Trumpa jest Trump – tak pisze osoba, która poznała go od podszewki. Stephanie Cegielski nie jest jedynym polskim nazwiskiem w najbliższym otoczeniu potentata. Kolejnym jest Corey Lewandowski, szef biura wyborczego. Podobno jest przełożonym wymagającym w stosunku do współpracowników. Ma 42 lata, pochodzi z polskiej rodziny ze stanu Nowa Anglia, gdzie w 1990 r. pracował dla Narodowego Komitetu Wyborczego Republikanów, potem w kampaniach

zagranicznej. Korea Północna. „Chiny powinny doprowadzić do «zniknięcia» Kim Jong Una. Chiny kontrolują KRLD, a USA ma wpływ na Chiny; dlatego da się to zrobić, choć Pekin nigdy się nie przyzna, że wykonał dla USA taką pracę”. Rosja. „Jestem otwarty na spotkanie z Władimirem Putinem. Bezpośrednie relacje są ważne w biznesie i ważne dla kraju. Gdyby prezydent Obama pogodził się z Putinem, byłoby wspaniale. Ale się nie pogodzą, bo Putin nie respektuje naszego prezydenta – i nawzajem”. Trump uważa się za zwolennika uczciwości i zdrowego rozsądku, a nie przeciwstawiania USA Rosji. Kuba. W przeciwieństwie do republikańskich kontrkandydatów, Donald Trump poparł zniesienie embarga handlowego wobec Kuby. Uznał jednak warunki za kiepskie. „Dobiłbym lep-

bankructwa nasz kraj, kradną technologie, osłabiają walutę? Dla mnie to wrogowie. Jeśli zostanę prezydentem, pokażę, jak się twardo negocjuje i wygrywa z Chińczykami. Jak sprawić, by nie dymali nas na każdym etapie”. „Są sprawy, o których nie powiedzą Obama i jego globalistyczni kolesie. Jeśli amerykańscy politycy nie wezmą się do pracy i nie wesprą amerykańskich miejsc pracy, w 2027 r. Chiny wyprzedzą USA jako największa gospodarka świata. Jeśli nie weźmiemy się do roboty, czeka nas gospodarcze tsunami”. „Przez 30 lat chińska gospodarka rosła od 9 do 10% rocznie. Amerykański wzrost w pierwszym kwartale tego roku? Poniżające 1,9%. To nasza narodowa hańba”. Stany Zjednoczone. „Kiedy coś kochasz, bronisz tego gwałtownie i z zaangażowaniem. Jesteśmy najwspanialszym krajem, jaki kiedykolwiek powstał na świecie. Chcę, byśmy znowu byli mocni i bogaci. W końcu to bogactwo jest podstawą wolności. Ale zbyt długo wykorzystywali nas kiepscy politycy z Waszyngtonu i inne kraje. Politycy mierzą swoje osiągnięcia długami, w jakie nas wpędzają, programami, na jakie wydają nasze pieniądze. Amerykanów stać na więcej. Myślę, że zasługujemy na najlepsze. Mam odpowiedzi na rozwiązanie problemów, jakie przed nami stoją. Wiem, jak uczynić Amerykę znowu bogatą”. O książce Buchanana nt. ugłaskania Hitlera. W swojej książce (Churchill, Hitler, and «The Unnecessary War»: How Britain Lost Its Empire and the West Lost the World) Pat Buchan napisał, że zachodni alianci popełnili błąd, zatrzymując Hitlera. Twierdzi, że powinniśmy dać Hitlerowi wszystkie tereny na wschodzie. A co z systematyczną anihilacją Żydów, katolików i Cyganów w tych krajach? Nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że gdyby zagarnął te tereny, to potem dążyłby do dominacji nad światem. Gdybyśmy stosowali politykę Pata Buchanana, musielibyśmy ustępować każdemu dyktatorowi na świecie. Skrytykowałem go w tekście dla „Face the Nation”, a Buchanan oskarżył mnie o ignorancję. Z niego taki ekspert, że uważa Hitlera za pierwszorzędnego organizatora politycznego. Bliski Wschód. „Niech Rosjanie zniszczą państwo islamskie, a Niemcy obronią Ukrainę”. „Co do Syrii, to Putin chce wejść i porządnie dokopać ISIS; popieram to w 100% i nie rozumiem, jak ktoś może być przeciw. Zestrzelili rosyjski samolot, więc Putin nie może pałać do nich sympatią. Wchodzi tam, my też wchodzimy i każdy powinien”. „Bardzo mi się podoba pomysł bezpiecznej strefy, nie lubię migracji. Nie podoba mi się, jak ludzie przychodzą. Co należy zrobić? Kraje obok, również te z Zatoki Perskiej, co nie mają nic oprócz pieniędzy, powinny wykroić kawał ziemi w Syrii i ogłosić tam bezpieczną strefę. W końcu ci ludzie powinni wrócić bezpiecznie do swoich domów”.

„Wybuduję mur na granicy z Meksykiem i to Meksyk za niego zapłaci!” Oto główna obietnica wyborcza kandydata na kandydata na prezydenta Partii Republikańskiej, Donalda Trumpa.

Wiem, jak uczynić Amerykę znowu bogatą Aleksander Wierzejski westycja miała kosztować 2,5 miliona dolarów i zakończyć się jesienią 1983 r. W 1986 r. budowa była nadal rozgrzebana. Trump przejął projekt i dokończył go w trzy miesiące za 1 950 tysięcy dolarów, czyli 750 tysięcy poniżej kosztorysu. Mówi o tym tak: „Miasto zamówiło instalację od firmy z Florydy, która stosowała gaz chłodniczy. Jedna dziurka w kilometrach rur spowodowałaby awarię całego systemu i wielkie koszty. Zadzwoniłem do klubu hokejowego w Kanadzie, polecili mi firmę z Nowego Jorku, która do chłodzenia lodowisk stosuje solankę. Zwykłą wodę z solą. Wykonali wszystko tanio i skutecznie, w trzy miesiące, nie w trzy lata”. Trump nie chwali się natomiast losami kasyna „Taj Mahal” w Atlantic City (New Jersey). Przybytek rozrywki kupił w 1988 roku, po dwunastu miesiącach okazało się, że dochody nie pokrywają kosztów utrzymania. „Taj Mahal” zostało postawione w stan upadłości w 1991 roku. W marcu od Donalda Trumpa odwróciła się Stephanie Cegielski, właścicielka firmy politycznego piaru, która prawie rok zarządzała jego kampanią. W otwartym liście do wyborców republikańskich napisała, że podobnie

wyborczych do senatu. Przez kilka lat był lobbystą Związku Rybaków Nowej Anglii. Z Trumpem spotkali się w 2014 r. 29 marca Lewandowski został zatrzymany na Florydzie za przemoc fizyczną, jakiej miał się dopuścić wobec Michelle Fields, reporterki konserwatywnego portalu Breibart, którą złapał mocno za rękę podczas spotkania politycznego 8 marca, kiedy próbowała zadać Trumpowi pytanie. Dowodem są siniaki na ramieniu kobiety. Donald Trump stanął w obronie Lewandowskiego. Zorganizował konferencję prasową, na której winą za zajście obarczył agresywną reporterkę i oświadczył, że na posiadanym przez niego nagraniu incydentu nie widać żadnej przemocy. Trump zamierza wykorzystać proces sądowy w swojej kampanii jako dowód prześladowania jego zwolenników przez liberalne elity polityczne.

Wypowiedzi Dość opisów – poznajmy poglądy Donalda Trumpa głoszone podczas kilku ostatnich miesięcy kampanii wyborczej. Ze zrozumiałych względów wybraliśmy te dotyczące polityki

szego targu”, powiedział. NATO. Trump jest zwolennikiem NATO. Wzywa jednak do wycofania wojsk amerykańskich z Europy, co zaoszczędzi miliony dolarów rocznie na samym koszcie stacjonowania armii w krajach europejskich. „Te pieniądze można lepiej wydać”. Pytany o wycofanie USA z NATO, odpowiedział: „Niepokoi mnie NATO. Weźcie taką Ukrainę – my tam przewodzimy, a gdzie Niemcy, gdzie inne kraje europejskie? Nie mam nic przeciwko pomaganiu Ukrainie, ale dlaczego nie robią tego Niemcy? Jesteśmy jakby policjantem dla świata i przewodzimy atakowi na Ukrainie. Czy musimy zawsze stać na czele wszystkiego?” Na pytanie o uczestnictwo Ukrainy w NATO odpowiedział, że jest mu to obojętne. Chiny. „Chiny nacinają nas na miliardy dolarów przez manipulowanie kursem swojej waluty. Pomimo wszystkich pomyślnych rozmów w Waszyngtonie, Chińczycy nie są naszymi przyjaciółmi. Krytykowano mnie za nazywanie ich naszymi wrogami. Ale jak nazwać ludzi, którzy niszczą przyszłość naszych dzieci i wnuków? Jak określić ludzi, którzy doprowadzają do

Narcyz

rys. Wojciech sobolewski

J

eszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że ekscentryczny miliarder z Nowego Jorku musi przegrać walkę o republikańs-      ką nominację z którymkolwiek z „poważnych” kandydatów, choćby z dziedzicem dynastii Bushów, synem i bratem prezydentów, Jebem Bushem. Człowiekiem głęboko zakorzenionym w systemie politycznym USA, długoletnim i lubianym gubernatorem stanu Floryda, katolikiem, mówiącym po hiszpańsku (poparcie Latynosów może przesądzić o wyniku wyborów). Jednak na nic zalety i polityczne doświadczenie. W prawyborach w Południowej Karolinie Donald Trump dostał ponad 240 000 głosów elektorskich, podczas gdy „młody” Bush – 58 000 i wycofał się z wyścigu. Wydawało się też oczywiste, że 70-letni Trump sromotnie przegra z młodzieńczą charyzmą senatora Marca Rubia. Rodzice tej 45-letniej nadziei partii republikańskiej wyemigrowali z przedrewolucyjnej Kuby i wychowali syna na prawdziwego Amerykanina, ewangelika, który zaangażował się w ruch Tea Party (coś na kształt naszych Klubów Gazety Polskiej), opowiada się za zmniejszeniem opodatkowania klasy średniej, wspiera reformatorski ruch konserwatystów, a od 2011 r. zasiada w fotelu senatora z Florydy. Przez pięć lat rządów stracił tylko 8,3% głosów. Mimo to podczas prawyborów na Florydzie wiekowy debiutant polityczny Trump spektakularnie pobił doświadczonego „nowego Kennedy’ego”: Rubio dostał 636 653 głosy, a Trump 1 077 221. Rubio przepadł. Jeszcze jesienią 2015 r. prorokowano, że polityczna przygoda Donalda Trumpa skończy się na zdobyciu kilkunastu procent głosów. Wybujałe ego potentata rynku nieruchomości i gwiazdy telewizyjnej zostanie zaspokojone, popularność ułatwi mu sprzedaż kolejnych apartamentów, a zakup jeszcze większych terenów inwestycyjnych pomnoży bogactwa Trumpa, który wróci na wydeptane ścieżki nowojorskiej elity. Tymczasem pod koniec marca 2016 r. Donald Trump został najpoważniejszym kandydatem do nominacji Partii Republikańskiej do wyborów prezydenckich. Jak do tego doszło?

Zdaniem jego przeciwników, Donald Trump spełnia wszelkie kryteria osobowości narcystycznej. Charakteryzuje się ona przesadnym poczuciem własnej wartości, wyjątkowości, nadmierną koncentracją na sobie. Z drugiej strony polega ona na braku empatii, poczuciu pustki wewnętrznej, trudnościach w konstruktywnym reagowaniu na krytykę. Słowem, narcyz wymaga od otoczenia, aby go podziwiało, spełniało jego zachcianki. Nie ma wyrzutów sumienia i poczucia winy. Osobowość narcyza uniemożliwia mu obdarzanie miłością innych ludzi, a nawet zainteresowanie ich potrzebami.

Prezydent Donald Trump? Trump zostanie prezydentem – tak jeszcze we wrześniu prorokował Matthew Tyrmand. Na dziś jest kwestią otwartą, czy otrzyma on nominację republikańską. Potem musi przekonać do siebie większość Amerykanów, a w tym wypadku ostre i jednoznaczne poglądy są przeszkodą. Chociaż w toku kampanii okazało się, że osobowość Trumpa przemawia do ludzi. Wystrzeliwane raz za razem niepoprawne politycznie poglądy, które kogoś innego strąciłyby w niebyt, podwyższały notowania facetowi z blond zaczeską, zwłaszcza wśród milczącej większości, pomijanej przez liberalną elitę kraju. Jeśli jednak Trump przejdzie przez to sito, to jak Państwo myślą? Będzie to dobre czy złe dla Polski? K


kurier WNET

14

A K A D E M I A · W N ET

Lech Jęczmyk wspomina

Inwalidzi

P

rzeczytałem książkę świeżo upieczonej białoruskiej laureatki Nagrody Nobla, Swietłany Aleksijewicz, pod tytułem „Cynkowi chłopcy” – o sowieckim najeździe na Afganistan. Autorka prawie się w niej nie odzywa, oddaje głos sowieckim ofiarom tej wojny, chłopcom, którzy wrócili z niej straszliwie okaleczeni – fizycznie i psychicznie – oraz ich matkom, które codziennie warują na ich grobach. Mamy tu świadectwa niezwykłej miłości matek i synów. Ojców jakoś nie widać, może porzucili rodziny, może się gdzieś po kątach zapijają (Nawiasem mówiąc, kobieta, która pewnie zostanie prezydentką Stanów Zjednoczonych, chce jak najwcześniej odbierać dzieci rodzicom i nazywa miłość synowską zboczeniem). Przyszło mi do głowy, że podobne relacje można by zebrać o żołnierzach amerykańskich po wojnach w Iraku i tymże Afganistanie. Zniszczony przez interwencję sowiecką, dobity przez amerykańską okupację Afganistan to

teraz najuboższy kraj świata, ale nadal jest niepokonany i dumnie nosi nazwę „cmentarza imperiów”. Za straszną cenę. W pierwszej i drugiej wojnie światowej przypadało trzech rannych na jednego zabitego (tak pewnie nadal jest po stronie krajowców), po stronie bogatych najeźdźców – dzięki kamizelkom kuloodpornym i transportowi helikopterowemu – przypada dziesięciu rannych na jednego zabitego. I są to często rany głowy, ponad pancerzem-kamizelką, po których człowiek żyje, ale jako „warzywo”. Ile setek (tysięcy?) takich żywych trupów będzie leżeć w szpitalach przez czterdzieści lat? Tylko Joseph Stiglitz zwrócił uwagę, że koszty opieki nad nimi należy doliczyć do kosztów wojny w Iraku. Prezydent Bush starszy polecił producentom broni, żeby zatarli różnicę między bronią konwencjonalną a jądrową. W rezultacie powstały pociski ze zubożonym uranem. Metalowa część pocisku rozpłaszcza się na pancerzu, uranowy rdzeń przechodzi do środka

Idąc do radia, spotkałem wielu ludzi, przeważnie starszych, którzy szli z plakietkami KOD, żeby „bronić demokracji”. Czy Pan, jako człowiek, który spędził wiele lat w różnych krajach, uważa, że demokracja w Polsce jest zagrożona? Odpowiedź jest oczywista. Jeżeli idą z plakietkami jawnie, już samo to jest dowodem, że istnieje demokracja. Nikt ich nie zatrzymuje, nie przepędza, mogą demonstrować.

zdrowym rozsądkiem i z przyzwyczajeniami oraz tradycjami danego społeczeństwa.

Jakie ma Pan najwcześniejsze wspomnienia z PRL-u? Najwcześniejsze wspomnienie jest bardzo mocne. Jak miałem lat chyba 11, gdzieś tak nad ranem, jeszcze ciemno było, obudziły mnie przeraźliwe krzyki na klatce schodowej. To był rok 1951. Jak się okazało, jednego z lokatorów wyprowadzała wtedy bezpieka. No i nigdy do swojego mieszkania nie wrócił. Gdzie Pan wtedy mieszkał? Na Koszykowej, tuż obok Biblioteki Narodowej. W budynku obecnej Biblioteki Publicznej była wtedy Biblioteka Narodowa. Oddzielał nas od niej jeden dom. Pana dziadek, Czesław Znamierowski, był jednym z wybitnych przedstawicieli polskiej filozofii, chyba najwybitniejszym polskim teoretykiem prawa. Na czym polegała istota jego myśli? On miał humanistyczne podejście do prawa. To, co głosił, odchodzi w przeszłość. Uważał, ze prawo powinno służyć ludziom, być logiczne, zgodne ze

Czy dziadek wywarł na Pana wpływ? Bardzo duży, aczkolwiek wtedy byłem jeszcze dzieckiem. Na przykład spędzałem z nim wakacje w Łebie i wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowo „Katyń”. Opowiadał mi o nim. Ja mu odpowiedziałem: „Dziadku, gdyby tak było, to by w gazetach o tym pisali”. Wydarzyło się to jakieś 3 lata przed tym, zanim dowiedziałem się o Katyniu z innych

i rozpyla się w radioaktywną śmierć. Po pierwszej napaści na Irak u wielu żołnierzy amerykańskich stwierdzano tzw. „syndrom zatokowy” – tak nazwano chorobę popromienną, która zabija powoli. A na powojennych cmentarzach czołgów bawiły się irackie dzieci. Ale ofiar spośród krajowców się nie liczy. Zazwyczaj. Próbował to robić jeden z niewielu odważnych reporterów świata, Robert Fisk, który nie słuchał rzeczników prasowych armii, tylko odwiedzał irackie kostnice. Wojny miewają dziwne skutki. Czytałem przed laty w rosyjskim (czy jeszcze sowieckim) tygodniku „Ogoniok” skargę sowieckiego lotnika, który stracił obie nogi w wojnie koreańskiej (1950–1953), ale nie mógł zostać uznany za inwalidę wojennego, ponieważ oficjalnie Związek Sowiecki nie brał w tej wojnie udziału. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego tysiąclecia byłem w Kijowie gościem partii socjaldemokratycznej (spadkobiercy Petlury), która współpracowała ze związkiem „afgańców”, czyli weteranów wojny w Afganistanie. Po ogłoszeniu niepodległej Ukrainy „afgańcy” stali się niechcianymi sierotami. Rosja nie uznawała ich za weteranów, bo byli obywatelami innego

państwa, a Ukraina twierdziła, że nie brała udziału w tej wojnie. Kiedy tak czytam o tym, jak to ludzie za wielkie pieniądze urządzają sobie – i innym – piekło na ziemi (w czasie wojny irackiej Stany Zjednoczone zadłużały się w tempie miliona dolarów na minutę), przypominam sobie i naszych powojennych inwalidów. Widziało się wielu jednonogich o kulach – protezy widocznie były luksusem – i ludzi

skandowaliśmy m.in. „Kostek do Moskwy!” – chodziło o Konstantego Rokossowskiego, którego zrobiono marszałkiem Polski. Co pewien czas przejeżdżali motocykliści i krzyczeli, jak daleko są Sowieci od Warszawy.

demonstrantów. Bili ludzi po głowach, wyciągali nawet z tramwajów. Widziałem, jak pobili kobietę ciężarną. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem takie zdziczenie. No i entuzjazm się skończył.

Czy rzeczywiście tak wielkie nadzieje wiązano z osobą Gomułki? Kolosalne. Nie tylko nadzieje – wszyscy byli przekonani, że nastąpi olbrzymi przełom. Później to przemówienie Gomułki na placu Defilad – cały plac, ulice, wszystko było wypełnione ludź-

W

bez obu nóg, jeżdżących na drewnianych wózkach z małymi kółeczkami, coś jak dzisiejsze deskorolki. Żebrzący inwalidzi zawsze mieli na sobie wojskowe mundury. Kiedyś, już jako dorosły, chciałem podsadzić takiego do tramwaju. Chłop był tęgi, nastawiłem się na wielki wysiłek i podrzuciłem go

Czego ludzie wtedy chcieli? Bo jeśli chodzi o ’56 rok, panuje narzucony pogląd lewicowy, że chodziło o lepszy socjalizm. Czego chcieli? Żeby się Sowieci wynieśli i żeby Polska była Polską. Nie chcieli żadnego lepszego socjalizmu, bo wiedzieli, czym socjalizm pachnie.

rażenia 200 m. Pola bitew zawsze były miejscem zabaw dla wiejskich dzieci, a dla starszych wieśniaków źródłem przedmiotów, które mogą się przydać. Chłop nie lubi, jak się rzeczy marnują, ktoś więc wybrukował sobie stodołę minami przeciwczołgowymi. Można po nich chodzić i jeździć wozem, a traktorów rolnicy wtedy jeszcze nie mieli. Myślę, że to wszystko jest teraz udziałem mieszkańców Afganistanu, Iraku, Libii (do niedawna najbogatszego kraju Afryki) i Syrii. „Afgańcy”, o których pisze Aleksijewicz, boleśnie przeżywali fakt, że po powrocie z wojny nikt ich nie uważał za bohaterów, a wiele osób nie chciało im podawać ręki. Ich krwawy trud poszedł na marne. Podobne zdziwienia są, jak słyszałem, udziałem naszych żołnierzy wracających z amerykańskich wojen kolonialnych. P.S. „Inwalida” znaczy bezwartościowy. Bezwartościowy z punktu widzenia służby wojskowej. W warszawskich autobusach pojawiły się kasowniki z napisem „validator”, czyli nadający wartość. Urzędas, który zmienił wszystkim znane „kasowniki” na obco brzmiące „validatory”, zapewne poczuł się dowartościowany. K

Którzy to byli ci lepsi, zdaniem Nowaka-Jeziorańskiego? Na przykład w sporze między Moczarem a Gomułką lepszy był Gomułka. Moczar był dla Jeziorańskiego zbyt narodowy... Gdyby Nowak-Jeziorański teraz żył w Warszawie, to byłby w PO. Zresztą salon warszawski uznał go za autorytet, pamiętam, że po jego śmierci usłyszałem w telewizji, że „zmarł ostatni nieskazitelny”... Tymczasem on został skażony jeszcze w czasie wojny i przestał być dyrektorem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna

W takim razie przeżył Pan „radiowo” nie tylko stłumienie „Praskiej Wiosny” ale też wydarzenia 1968 r. w Polsce. Jak Pan je wtedy odebrał? Bez większego entuzjazmu, bo znałem to środowisko. Wiedziałem, że to się nie może inaczej skończyć. Moją koleżanką na roku była Róża Blumsztajn, która miała brata Sewka. Byłem u nich kiedyś w mieszkaniu i wiedziałem, że to komunistyczna rodzina. Miałem świadomość, że ludzie, którzy brali w tym udział, nie myśleli o niepodległości Polski. Oni chcieli tylko trochę poprawić najgorsze rzeczy w socjalizmie, żeby miał bardziej ludzką twarz. A ja byłem – jak zresztą w mojej teczce napisano – „nieprzejednanym antykomunistą”. I nie miałem żadnych złudzeń.

Nieprzejednany antykomunista bez złudzeń

Alfred Znamierowski – dziennikarz, heraldyk i weksylolog, wieloletni pracownik Wolnej Europy i Głosu Ameryki, członek Solidarności Walczącej – w rozmowie z Antonim Opalińskim. źródeł. W 1956 roku brałem udział, jako 16-letni chłopak, w demonstracjach pod Politechniką. Znalazłem się na wiecu. Cała aula Politechniki była zapchana ludźmi. Tłoczyli się na wszystkich piętrach, na dole, i wtedy zaczęły lecieć z galerii kartki z pytaniami. Co druga, czy nawet więcej, była o Katyniu. I wtedy potwierdziły się słowa mojego dziadka, że rzeczywiście był Katyń i kto to zrobił. Wojska sowieckie szły na Warszawę i zostały zatrzymane w okolicach Sochaczewa. Odbyła się wielka demonstracja uliczna w Warszawie. Pamiętam,

mi, nie wiem, ile ich tam było. Setki tysięcy. Gomułka wtedy nic sensownego i nowego nie powiedział. A mimo wszystko był niezwykły entuzjazm tłumu, bo ten, który był więziony, jest na wolności, więc teraz będzie inaczej. Tak to po prostu się odczuwało. Oczywiście rok później wszystko się zmieniło, jak zostało zamknięte „Po prostu”. Wtedy też wybuchły demonstracje uliczne. Na placu Narutowicza, pod akademikiem, urządzili jatkę. Robotnicy z gazrurkami owiniętymi gazetami atakowali nie tylko

Tryb dokonany – i co dalej? przestrzeni publicznej formułuje się opisy niebezpiecznych czy niewygodnych aktualiów lub prognoz w trybie niedokonanym – „powinniśmy”, „grozi nam”, „ktoś coś zamierza”, „istnieje obawa”, „coś się szykuje albo kroi”, „wydaje się, że…”. Są też ostrzeżenia w podobnym duchu – „należy uważać”, „przeciwdziałać”, „mobilizować” itp. Takie zaklinanie rzeczywistości nie ma nic wspólnego z tym, co się właśnie dzieje. Trwa wojna – brutalna i bezwzględna – w Europie i o Europę; wojna w skali światowej; wojna cywilizacji; wojna dobra ze złem; na wielu frontach walczą swoi przeciwko swoim, ale i przeciw obcym. Trwa wojna o zniewolenie mas i rządy dusz. Trwa wojna pieniądza przeciwko społeczeństwom, traktowanym jak stada wołów roboczych, najmitów – harujących w kieratach rozmaicie a ozdobnie lub uczenie nazywanych, lecz w istocie będących czymś w rodzaju współczesnych galer dla niewolników i skazańców. Tchórzliwe samooszukiwanie się, zakłamywanie obrazu realnego świata wynika z lęku przed nazwaniem rzeczy po imieniu, a w ostatecznym rachunku przed perspektywą ostrej walki, ofiar, cierpienia, przed dokonywaniem zasadniczych wyborów, podejmowaniem dramatycznych decyzji i dawaniem świadectwa własnym życiem. Dlatego

Chłop nie lubi, jak się rzeczy marnują, ktoś więc wybrukował sobie stodołę minami przeciwczołgowymi. Można po nich chodzić i jeździć wozem, a traktorów rolnicy jeszcze nie mieli.

prawie pod sufit, bo nie uwzględniłem braku nóg. Sklął mnie wtedy. Pamiętam też „kadłubka”, to znaczy inwalidę bez rąk i nóg. Grał na harmonijce ustnej, przymocowanej do specjalnego rusztowania. Ten musiał być na miejsce żebraniny przywożony i odwożony. Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, wyjechałem do Austrii. Zawsze mnie dziwiło, że przy wszystkich trudnościach z wyjazdem na Zachód pozostawiono tę dziurę w Żelaznej Kurtynie. Jakoś nikt mi tego nie potrafił wytłumaczyć. I tam, w tej Austrii, zobaczyłem całą masę inwalidów – na wózkach, o kulach, na protezach. Kiedy po powrocie wyraziłem zdziwienie tym faktem, profesor (fizyki) Konrad Fiałkowski powiedział od razu: oni mieli lepsze szpitale polowe. No tak – że sam na to nie wpadłem: to nie my mieliśmy lepszą artylerię, tylko oni lepsze szpitale. Zaraz po wojnie widziało się chłopaków bez ręki, bez nogi, z twarzą inkrustowaną prochem. To były ofiary powojennych zabaw ze znalezioną amunicją. No bo jak tu wytłumaczyć chłopakowi, żeby nie pobawił się lśniącym pociskiem artyleryjskim lub granatem. Ja sam z dumą przyniosłem do domu wiązkę granatów F-1 – promień

Roman Zawadzki też m.in. unika się klarownego określania, kto jest kim – wrogiem czy sojusznikiem – i dlaczego. Tymczasem wojna trwa w najlepsze, ofiary już są, cierpienia rozlewają się coraz szerzej, niewolnicze pęta zaciskają coraz mocniej. Niestety, główne decyzje strategiczne i taktyczne podejmują – jak dotąd – tylko ci, którzy w tej wojnie są stroną brutalnie aktywną. Reaktywność zazwyczaj

Trwa wojna – brutalna i bezwzględna – w Europie i o Europę; wojna w skali światowej; wojna cywilizacji; wojna dobra ze złem; na wielu frontach walczą swoi przeciwko swoim, ale i przeciw obcym. Trwa wojna o zniewolenie mas i rządy dusz. kończy się przegraną, a w każdym razie ją przyciąga, zachęcając napastników do eskalacji działań. Z żywiołami destrukcji nie da się wojować dysputami – walka ma własną logikę, w której nie ma miejsca na układanie politykierskich czy ideologicznych sylogizmów i szukanie rozwiązań dla powstających przy tym, doskonale przecież widocznych sprzeczności i paradoksów.

P

anuje powszechne przekonanie (może intuicja, przeczucie), iż kończy się stary porządek świata, który wyczerpał już swój generatywny potencjał kulturowy i cywilizacyjny – sic transit gloria mundi. Wielu instynktownie wyczuwa pękanie ścian współczesnej Wieży Babel. Mało kto ma jednak odwagę powiedzieć, że tym samym kończą się czasy ludzi dawnego formatu – trzeba by wtedy bowiem samemu zejść ze sceny i ustąpić miejsca innym. Nowe czasy wymagają ludzi o innych nieco rodzajach osobowości, mentalności, duchowości, wiedzy, tożsamości i kompetencji. Po stronie destrukcji tak się już stało – wykluło się, jakże liczne, plemię ekspansywnych Morloków w różnych wdziankach. Niestety, po drugiej stronie grozi bądź ewolucja w stronę bezwolnych Elojów, bądź degeneracja do postaci zdziczałych Jahusów. Wyrafinowane kunktatorstwo umysłowe wespół z popadnięciem w zapaść aksjologiczną wyjaławia ludzką naturę, prowadząc do lękliwej gnuśności i – koniec końców – do kapitulacji w obliczu naporu dzikiej siły. Czyżbyśmy zapomnieli o archetypach i kulturowych wzorcach herosów, mędrców, charyzmatyków? Czy już na dobre wykastrowano nas z tożsamości kulturowej, historycznej, moralnej? Z woli działania? Jak mawia klasyk – to dobre pytania… K

Dość wcześnie wyjechał Pan z Polski, ile Pan miał wtedy lat? W 1965 roku miałem 25 lat. Nie chciałem zapisywać się do partii, zorientowałem się, że nic mnie nie czeka, na uniwersytecie zostać nie planowałem, na nauczyciela się nie nadawałem. Czułem, że w kraju nie mam przyszłości. Zostałem na Zachodzie z całą świadomością, że wolę być tam robotnikiem niż tutaj zapisać się do partii i robić karierę. Najpierw znalazłem się we Włoszech. Miałem w kieszeni pięć dolarów, które wolno mi było mieć jako turyście. Trochę pracowałem jako tzw. tuttofare – pracownik do wszystkiego w restauracji prowadzonej przez byłego żołnierza armii Andersa, statystowałem w filmie. Później mnie wyrzucili z Włoch, pojechałem do Paryża. Miałem tam wujka, ale on akurat wyjechał na święta, więc pierwszą noc – była Wigilia – spędziłem z kloszardami na kracie od metra. Dostałem od nich kawałek bułki paryskiej i pół litra wina... Ciepło z metra, luksus. Później pracowałem jako pomocnik pakowacza, podawałem do stołu w domu Stowarzyszenia Kombatantów Polskich. Wreszcie dostałem się do Radia Wolna Europa.

Europa, bo przegrał proces w Monachium. Został oskarżony o to, że był Treuhänderem mienia pożydowskiego z ramienia władz okupacyjnych, czyli niemieckich... Po powrocie do Polski tłumaczył się, że do tej pracy skierowała go AK. To jest wierutne kłamstwo, bo w swojej książce „Kurier z Warszawy” sam napisał, że kontakt z AK umożliwił mu profesor Czesław Znamierowski w 1941 roku, a Treuhanderem był od roku 1940. To postać co najmniej kontrowersyjna, ale jako dyrektor rozgłośni sprawdził się bardzo dobrze i był świetnym redaktorem.

Kogo Pan tam spotkał? Bardzo ciekawych ludzi. Tzw. starsi pracownicy, którzy zostali na Zachodzie po wojnie, to byli ludzie o bardzo różnych poglądach politycznych. Audycję dla rolników prowadził ludowiec, Tadeusz Chciuk-Celt, w czasie wojny cichociemny. Skakał do Polski razem z Józefem Rettingerem, prawą ręką Sikorskiego... Audycje robotnicze prowadził socjalista Tadeusz Podgórski; komentarze na tematy bieżące i historyczne miał narodowiec Wiktor Trościanko. Pełne spektrum polityki polskiej i chwała Nowakowi, że tak to ustawił. Praktycznie nie było żadnej cenzury, bo Nowak wywalczył z Amerykanami pełną swobodę – poza jednym: nie wolno nam było nic mówić na temat granicy na Odrze i Nysie. Ale ten temat też się przewijał, bo nasi rozmówcy oczywiście o tym mówili. Natomiast nie podobała mi się polityka przyjęta przez Nowaka-Jeziorańskiego, żeby wygrywać lepszych komunistów przeciwko gorszym. Dla mnie takiego rozróżnienia nie było.

Ile lat Pan pracował w RWE? 12 lat, od 1966 do 1978, przez cztery lata jako spiker. Miałem dużo czasu, więc sporo pisałem, m.in. komentarze – szczególnie w 1968 roku, bo byłem jedną z dwóch osób, które znały czeski; drugą był wicedyrektor Paweł Zaremba. Później zrobiłem kilka audycji – o Palachu, o wolnych rozgłośniach – to był ciekawy epizod. Sowieci nie mogli nic zrobić z tymi rozgłośniami, bo one się usadowiły w czeskich jednostkach wojskowych, które były zamknięte, bo oni ani nie walczyli z Sowietami, ani nie pacyfikowali. Po inwazji, między 21 a 30 sierpnia, myśmy mieli codziennie chyba 18 godzin audycji na żywo. Słuchaliśmy tych rozgłośni, nagrywaliśmy materiał, tłumaczyłem, potem cięło się taśmę i wchodziłem do studia. To było coś fenomenalnego. Pracowało się po 16-18 godzin, ale człowiek o tym nie myślał, po prostu musiał to robić... To było żywe radio. Bo na co dzień na żywo szło kilka audycji: Panorama, Fakty-Wydarzenia-Opinie, Wiadomości. Inne były nagrywane.

Na czym polegały Pana obowiązki w Wolnej Europie? Pojechałem na kilkudniowy okres próbny, zrobili mi testy głosu, w monitoringu, to był dział, gdzie się nakładało słuchawki, słuchało Radia Warszawa i spisywało, co Radio Warszawa mówi – w końcu musieliśmy to wiedzieć. Zostałem przyjęty do monitoringu, bo okazało się, że mi to szybko idzie. Ale kilka tygodni później odesłano mnie do produkcji, żebym pracował jako „głos”, czyli spiker.

Potem przyszedł rok 1970. To był początek mojej pracy jako redaktora Wiadomości. Akurat miałem dyżur i dostałem pierwsze informacje z monitoringu o tym, co mówi radio Warszawa, około północy. Później przyszły doniesienia agencyjne, było trochę korespondentów zagranicznych, więc wiedzieliśmy, co się dzieje, Czy spodziewaliście się, że może dojść do większych rozruchów w całym kraju? Nie. Mieliśmy rozeznanie, że przełomu nie będzie i że to zostanie krwawo stłumione. Nasi czytelnicy znają Pana artykuły o niejawnych mechanizmach sprawowania władzy. Czemu Pan się zajął tymi zagadnieniami? Dziennikarska ciekawość. Interesuje mnie polityka, a zatem to, co robią ludzie, których nie ma na pierwszych stronach gazet – a tych nie ma na pierwszych stronach gazet. W Ameryce wydano trochę książek na temat. Niektóre rzeczy można sprawdzić, np. Komisja Trójstronna – wiemy, kto tam zasiada, choć oczywiście nie wiadomo, o czym rozmawiają. Wie Pan, kto tam jest z Polski? Baczyński z „Polityki” i Rapaczyńska z „Wyborczej”; Palikot był, Olechowski też. Kogo ci ludzie reprezentują? Członkowie tego gremium nikogo nie reprezentują. Kogo może reprezentować pan Baczyński? Dobre pytanie. Im się tam daje wskazówki, co mają robić. To jest globalizm. A kto wymyślił globalizm? Ma na imię Zbig. Proszę przeczytać książkę Brzezińskiego wydaną w 1973 roku, Between Two Ages. On tam postuluje stworzenie rządu światowego, zanik państw narodowych i zniszczenie Kościoła. To są rzeczy dostępne, tylko nikt tego nie szuka. Czy masoneria ma dziś jeszcze jakieś znaczenie? Masoneria różne sprawy załatwia, ale w skali światowej już się nie liczy. Rockefeller, Kissinger, Brzeziński – to są organizatorzy Komisji Trójstronnej. W zasadzie rządzą banki i największe korporacje, firmy farmaceutyczne. Tego nikt nie wie, ale wygląda na to, że kapitałowo to się łączy w ręku kilku rodzin. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIeR WNeT

15

W·Ł·A·D·Z·A

W

1919 r. należący do Grup Okrągłego Stołu delegaci na konferencję pokojową w Paryżu, reprezentujący Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię, często spotykali się prywatnie i omawiali różne aspekty działania w powojennym świecie. W czasie tych spotkań zrodził się pomysł utworzenia anglo-amerykańskiego instytutu spraw zagranicznych, którego członkowie zajęliby się badaniem problemów międzynarodowych, wymieniali się informacjami i przygotowywali wspólne stanowiska. Jednym z głównych promotorów tej idei był znany nam już pułkownik Edward Mandell House, zagorzały socjalista, który w swej książce „Philip Dru: Administrator” przyznał, że działa na rzecz takiego socjalizmu, o jakim marzył Karol Marks. Już na początku swej działalności u boku prezydenta, w 1913 r., udało mu się zrealizować dwie wytyczne „Manifestu komunistycznego” – doprowadzić do utworzenia kontrolowanego przez państwo banku centralnego (Federal Reserve Bank) i wprowadzenia podatków (na podstawie 16. poprawki do konstytucji). House był też autorem słynnych 14 punktów Wilsona, z których ostatni dotyczył utworzenia Ligi Narodów. Ponieważ amerykański senat nie zgodził się na utratę części suwerenności USA poprzez przystąpienie USA do Ligi, House postanowił utworzyć instytucję pozarządową, której celem miało być wywarcie odpowiednich nacisków na polityków. Na przyjęciu w Hotelu Majestic 30 maja 1919 r. podjęto decyzję o utworzeniu Instytutu Spraw Międzynarodowych, który będzie miał dwa oddziały: w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Instytut angielski, z siedzibą w Londynie, powstał 1920 r. pod nazwą Royal Institute of International Affairs (RIIA) – Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych – i został zarejestrowany w 1926 roku. Jego siedzibą jest Chatham House i często sam Instytut określa się mianem „Chatham House”. Instytut amerykański zarejestrowano 29 lipca 1921 roku w Nowym Jorku, pod nazwą Council on Foreign Relations (CFR) – Rada Stosunków Zagranicznych. Wbrew pierwotnym ustaleniom są to organizacje odrębne, choć utrzymują ze sobą bardzo bliskie kontakty. Na początku swego istnienia CFR był wyraźnie grupą nacisku, dążącą do przyłączenia Stanów Zjednoczonych do Ligi Narodów. Niejednokrotnie temat ten poruszano na łamach założonego przez CFR pisma „Foreign Affairs”. W 1940 roku, za przyzwoleniem prezydenta F.D. Roosevelta, członkowie CFR opanowali Departament Stanu i sytuacja ta trwa do dnia dzisiejszego. Do członków CFR należały i należą największe amerykańskie media – telewizje NBC i CBS, dzienniki „New York Times” i „Washington Post” oraz periodyki „Time”, „Newsweek”, „US News&World Report”, „Fortune” i „Business Week”. Od początku celem CFR było dążenie do utworzenia rządu światowego. Carroll Quingley napisał, że CFR jest amerykańskim oddziałem stowarzyszenia zapoczątkowanego w Anglii, które uważa, że należy znieść granice państwowe i ustanowić jeden światowy rząd, a Dan Smoot z kierownictwa FBI stwierdził, że ostatecznym celem CFR jest utworzenie ogólnoświatowego systemu socjalistycznego i oficjalne włączenie do niego Stanów Zjednoczonych. Jeden z prominentnych członków CFR, admirał Chester Ward przyznał, że rada dąży do tego, by Stany Zjednoczone wyzbyły się suwerenności i niepodległości oraz aby uwolniony od jakiejkolwiek władzy monopol bankowy przekształcił się w końcu w rząd światowy. Na początku niemal wszyscy członkowie CFR byli prawnikami lub biznesmenami, reszta pochodziła z kręgów uniwersyteckich. Największy wpływ miał koncern J.P. Morgan and Company. Pierwszym prezesem-założycielem Rady był John W. Davies – osobisty prawnik Morgana, a wiceprezesem R e K L A M A

Paul Cravath, którego firma prawnicza reprezentowała interesy Morgana. Wśród 210 członków założycieli CFR byli między innymi sekretarz stanu Elihu Root, późniejsi sekretarze stanu John Foster Dulles – latach 1953–1959 sekretarz stanu USA, twórca i wykonawca polityki zagranicznej w czasie prezydentury Dwighta Eisenhowera, Christian Herter oraz późniejszy dyrektor CIA Allen Dulles. Warto wiedzieć, że mianowany przez prezydenta za zgodą Senatu dyrektor CIA jest szefem wszystkich amerykańskich służb wywiadu i kontrwywiadu. Znaczącą rolę odgrywał komentator prasowy Walter Lippmann. Jest dość zna-

też trzej członkowie zarządu założonej przez Thompsona Amerykańskiej Ligi Pomocy i Współpracy z Rosją – Charles Coffin, Maurice Oudin i Oscar Strauss oraz politycy i biznesmeni, którzy otwarcie opowiadali się za nawiązaniem bliższych i bardziej przyjaznych stosunków gospodarczych między USA a Rosją – Thomas Chadbourne i John Foster Dulles. W 1923 r. do CFR przystąpił Averell Harriman, pionier handlu z bolszewikami, który otrzymał koncesję na eksploatację kopalń manganu na Kaukazie. W czasie, kiedy istniał Związek Sowiecki, politycy z CFR zabiegali o jak najlepsze stosunki z Moskwą i korzyści z inwestycji w ZSRR. Chodziło także

byli ministrowie spraw zagranicznych Brazylii, Hiszpanii, Nigerii i Tajlandii oraz byli ministrowie finansów Chile, Japonii i Pakistanu, a także przedstawiciele wielkich banków i koncernów przemysłowych. Rada spotyka się raz na rok, by referować różnorodne zagadnienia, które leżą w kręgu zainteresowań CFR. Poszczególni członkowie proszeni są o przedstawienie stanowisk na temat strategicznych kierunków oraz możliwości współpracy CFR z różnymi instytucjami zagranicznymi. Kilka miesięcy po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej czołowi członkowie CFR uznali, że w obliczu silnego nacjo-

był wtedy jeszcze sojusznikiem Hitlera, lecz Carr trafnie przewidział, że prędzej czy później państwo to znajdzie się w gronie sprzymierzeńców. Realizację tej idei rozpoczął sekretarz stanu Cordell Hull (członek CFR), tworząc w lutym 1942 r. tajną komisję, w skład której weszli między innymi aktywni członkowie CFR – Isaiah Bowman, Leo Pasvolsky i John W. Davis (prezes CFR od 1921 do 1933 r.). W komisji tej działali również Harry Hopkins i Alger Hiss. Do lipca 1944 r. komisja ta, zwana Agenda Group, opracowała w najdrobniejszych szczegółach zasady działania przyszłego ONZ, w tym kluczową decyzję o powołaniu

Powstanie i rola amerykańskiej Rady Stosunków międzynarodowych (cFR), międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Kolejny odcinek cyklu przybliżającego historię i metody zdobywania finansowej i politycznej władzy nad światem.

Kulisy tajnej władzy część III

Alfred Znamierowski

mienne, że członkami CFR byli niemal wszyscy następcy Dullesa na stanowisku dyrektora CIA, między innymi George Bush (senior), William Webster i William Casey. Wczesna działalność CFR była finansowana przez J.P. Morgana, Johna D. Rockefellera, Bernarda Barucha, Jacoba Schiffa, Ottona Kahna i Paula Warburga. Obecnie wspierają ją głównie wielkie korporacje (Xerox, General Motors, Texaco itp.) i fundacje (Braci Rockefellerów, Forda, Marshalla, Dillona itp.). Wielu z założycieli CFR finansowało również rządy bolszewickie w Rosji, zyskując tą drogą przychylność władz Rosji sowieckiej i lukratywne kontrakty. J.P. Morgan przesłał milion dolarów na konto oddziału National City Bank w Petersburgu – jedynego banku, który nie został znacjonalizowany. Pieniądze te przekazał władzom bolszewickim William B. Thompson, który był szefem przebywającej w Petersburgu Misji Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Spośród uczestników tej misji Thompson, Alan Wardell i Robert Barr byli współzałożycielami CFR, a trzej inni – Henry Davison, Harold Swift i Thomas Thatcher zostali członkami Rady parę lat później. Członkami założycielami byli

o zbliżenie polityczne oraz wciągnięcie polityków sowieckich w budowę „wspólnej Europy” i nowego porządku na świecie. Jeszcze w 1989 r. James Baker, sekretarz stanu w rządzie George Busha, mówił w Berlinie o globalnych strukturach od Vancouver do Władywostoku. Liczba członków CFR zwiększyła się od 210 na początku działalności do około 3 300 obecnie. Członkiem może zostać obywatel USA, którego wprowadzi jeden z członków i poprze co najmniej trzech innych oraz zostanie zweryfikowany i zatwierdzony przez Radę Dyrektorów. Ze względu na to, że trudno prowadzić dyskusje i przygotowywać wytyczne na tak wielkim forum, odbywa się to w grupach dyskusyjnych i badawczych, powoływanych przez kierownictwo CFR. Grupy te, liczące od 15 do 25 osób, zajmują się szczegółowym omawianiem specyficznych problemów oraz różnych aspektów polityki zagranicznej i przekazują swe raporty kierownictwu. W 1995 r. została utworzona Międzynarodowa Rada Zrządzająca (International Board of Directors), którą kieruje D. Rockefeller. W jej skład wchodzi 37 osób z 30 państw. Są wśród nich między innymi: były prezydent Meksyku, byli premierzy Kanady i Szwecji,

nalizmu w większości państw świata, po wojnie należy zaprowadzić taki porządek, który pozwoliłby Ameryce i głównym sprzymierzeńcom na kontrolowanie państw słabszych. Doradca prezydenta Roosevelta, Isaiah Bowman, stwierdził na posiedzeniu CFR, że Ameryka musi wykazywać siłę niezbędną do zapewnienia bezpieczeństwa, lecz jednocześnie unikać posądzenia o konwencjonalne praktyki imperialistyczne. Zdaniem Bowmana służyć temu może powołanie międzynarodowej organizacji pod nazwą Narody Zjednoczone. Ideologiczne podstawy organizacji zaczerpnięto z wydanej w 1940 r. książki profesora Edwarda Halletta Carra, czołowego doradcy W. Churchilla, „Conditions for Peace” (Warunki pokoju). Carr wysunął w niej tezę, że należy pozbawić suwerenności państwa średnie i małe w Europie Środkowo-Wschodniej, które ze względu na konflikty graniczne, etniczne i wyznaniowe były – według niego – zarzewiem wielkich wojen w Europie, w tym obu światowych. Jego zdaniem pokój miałyby zapewnić współpracujące ze sobą wielkie mocarstwa – Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, ZSRR i Chiny. Wprawdzie Związek Sowiecki

Rady Bezpieczeństwa, w której miały zasiąść USA, Wielka Brytania, Francja, ZSRR i Chiny. Aspekty konstytucyjne oceniali trzej prawnicy – emerytowany prezes Sądu Najwyższego Charles E. Hughes (CFR), kandydat demokratów na prezydenta w 1924 r. J.W. Davis i były republikański gubernator Nowego Jorku, Nathan L. Miller. Gdy prawnicy zatwierdzili dokument, Hull, Bowman, Stettinius i Pasvolsky przedstawili go prezydentowi Roooseveltowi, który był z niego zadowolony i tego samego dnia, 15 czerwca 1944 r. po południu, poinformował o nim opinię publiczną. Zanim oficjalnie przyjęto Kartę ONZ, inne państwa wymogły na negocjacjach w Dumbarton Oaks i San Francisco wprowadzenie do projektu amerykańskiego pewnych zmian, lecz większość zasad opracowanych przez ludzi z CFR znalazła się w ostatecznym dokumencie. Niezwykle trafną, aktualną do dnia dzisiejszego ocenę ONZ przedstawił George Orwell w artykule „Przed samym nosem” zamieszczonym w londyńskim dzienniku „Tribune” 22 marca 1946 roku: Aby organizacja międzynarodowa była przydatna, musi swoimi kompetencjami przewyższać zarówno duże, jak i małe państwa. Musi mieć prawo wglądu i kontroli zbrojeń, co oznacza,

że jej pracownicy muszą mieć dostęp do każdego zakątka we wszystkich krajach. Musi dysponować największymi na świecie siłami zbrojnymi, zależnymi tylko od niej samej. Dwa albo trzy naprawdę liczące się państwa nawet nie udawały, że chcą dojść do porozumienia na temat jakiegokolwiek z tych warunków i tak ułożyły Kartę Narodów Zjednoczonych, aby ich własne działania nie mogły podlegać dyskusji. Innymi słowy, przydatność ONZ jako środka do osiągnięcia pokoju na świecie jest żadna. Członkowie Council on Foreign Relations mieli świadomość, że droga do władzy nad światem wymaga nie tylko kontroli nad polityką, lecz przede wszystkim – nad finansami. Dlatego w lipcu 1944 r. zorganizowali pod auspicjami ONZ konferencję w Bretton Woods w stanie New Hampshire, na której położono podwaliny pod taką kontrolę. Po 22 dniach narad przedstawiciele 45 państw, w tym Polski, podpisali dwie konwencje, na mocy których 27 XII 1945 r. utworzono Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF) i Międzynarodowy Bank Odbudowy i Rozwoju (IBRD), zwany też Bankiem Światowym. Zadaniem IMF miało być rozwijanie międzynarodowej współpracy walutowej, ułatwianie handlu międzynarodowego i pomoc w stabilizacji walut poszczególnych państw, co służyłoby utrzymaniu wysokiego poziomu zatrudnienia i dochodu realnego oraz rozwijaniu zasobów produkcyjnych państw członkowskich. Stało się jednak inaczej. Działalność Międzynarodowego Funduszu Walutowego tak podsumował kilka lat temu Joseph E. Stiglitz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii: IMF nie spełnił swej początkowej misji wspierania globalnej stabilizacji; nie lepiej poszło mu także w nowych misjach, jakie podjął, takich jak przewodzenie w przechodzeniu państw z komunizmu do gospodarki rynkowej. Polska należała do IMF do 1950 r., później chciała powrócić w 1957 i w 1981 r., lecz udało się to dopiero w 1986 roku. W konwencji dotyczącej Banku Światowego postanowiono, że będzie on ułatwiał inwestycje kapitałowe, udzielał pożyczek, gwarancji dla prywatnych inwestycji zagranicznych oraz gwarantował pożyczki międzynarodowe. Pożyczki udzielane przez Bank Światowy rządom oraz instytucjom publicznym i prywatnym muszą mieć gwarancje rządu danego państwa. Kapitał zakładowy Banku w wysokości 10 miliardów dolarów podzielono na 100 000 udziałów o wartości 100 000 dolarów każdy. Polska miała udziały w wysokości 125 milionów dolarów, ale jej prośba o pożyczki nie została nawet rozpatrzona. W 1950 r. Polska, razem z innymi państwami bloku sowieckiego, wystąpiła z Banku. W ówczesnym oświadczeniu stwierdzono, że Bank w żadnej formie nie dopomagał w odbudowie krajów zdewastowanych przez wojnę i przyjął politykę dostosowywania się do potrzeb i instrukcji USA ze szkodą dla innych państw. Stwierdzenie to nie było czczą demagogią komunistyczną, lecz w pełni odpowiadało prawdzie i jest aktualne również dzisiaj. Mimo to Polska ponownie stała się członkiem Banku w 1986 roku. Już w czasie konferencji w Bretton Woods kilku delegatów USA i Wielkiej Brytanii zaproponowało wprowadzenie międzynarodowej waluty. Wtedy były to propozycje zbyt radykalne, by mogły spotkać się z aprobatą. Jednakże pomysł nie został zarzucony. Pisząc na łamach „Foreign Affairs” jesienią 1984 r. Richard N. Cooper zaproponował na nowe stulecie utworzenie wspólnej waluty dla wszystkich uprzemysłowionych demokracji, ze wspólną polityką monetarną i determinującym ją wspólnym bankiem emisyjnym. Nie były to mrzonki. W nowym stuleciu wspólną walutę wprowadzono w Unii Europejskiej i tylko trzy państwa członkowskie – Wielka Brytania, Dania i Szwecja – nie chcąc tracić suwerenności – nie zgodziły się na przyjęcie euro. K Ciąg dalszy nastąpi


kurier WNET

16

P·R·A·W·D·A O...

Trzecia część tekstu Władysława Grodeckiego o losach polskich emigrantów na przestrzeni wieków i kontynentów. W lutym i marcu pisaliśmy o „przyjmowaniu” Polaków w Rosji carskiej i bolszewickiej, wędrówce naszych rodaków z armią gen. Andersa oraz osadnictwie w USA i Kanadzie.

Emigracja, uchodźstwo, zesłania Część III

Władysław Grodecki Polacy w Ameryce Południowej Po uzyskaniu niepodległości przez Peru i inne kraje Ameryki Południowej powstała tam potrzeba sprowadzania prawników, geologów, a przede wszystkim inżynierów. Do Peru przybywali więc ludzie po studiach, cieszący się doskonałą opinią zawodową wybitni fachowcy, znakomici przedstawiciele nauk przyrodniczych, architekci, inżynierowie specjaliści w dziedzinie budowy dróg, mostów, kolei. W tym gronie najwięcej było Polaków, a najwybitniejszy z nich, Ernest Malinowski, bohater narodowy Peru, zapoczątkował działalność polskich inżynierów, którzy przyczynili się do rozwoju tego kraju. Powstaniec styczniowy Edward Habich założył pierwszą w Ameryce Płd. politechnikę. W peruwiańskim periodyku „El Mundo” w 1932 r. opublikowano listę najwybitniejszych obywateli niepodległego Peru. W tym gronie było ok. 70% polskich nazwisk. Na dziedzińcu Ministerstwa Zdrowia w Limie znajduje się pomnik polskich inżynierów. Najwybitniejszy architekt XX w. w Peru, Ryszard Jaxa Małachowski, w liście

tych samych praw, co inni osadnicy, odegrali polscy kapłani. Prowadzili oni nie tylko pracę duszpasterską, ale byli także lekarzami, inżynierami, adwokatami, a przede wszystkim jedynymi ludźmi wykształconymi w parafii, duchowymi przywódcami. Pierwsze miesiące i lata pobytu w Brazylii czy Argentynie były bardzo trudne. W czasie swych wędrówek po Paranie czy argentyńskiej prowincji Misiones spotykałem Polaków, którzy znali te czasy z opowiadań swych dziadków, pierwszych osadników. Oto wspomnienia Franciszka Toporowicza z Sao Mateo do Sul: „Opowiadał mi ojciec, że gdy przybyli tu pierwsi Polacy w 1885 r., był ogromny bór. Nie było dróg, poruszano się na koniach. Teren podzielono na loty, działki po 8 akrów (1 akr=4046 m2 ). To był obszar, który miał być zaorany przez pług zaprzęgnięty w woły w ciągu dnia. Każdy przybysz otrzymywał ziemię oraz siekierę, łopatę, kosę i graczkę, a także trochę pożywienia na początek. Później musiał radzić sobie sam. Trzeba było wykarczować potężne piniory (sosny), teren zaorać, zacząć siać i sadzić. Wszystko robiono ręcznie. Przy

Nigdy nie spotkałem naszego Rodaka, który by mi powiedział: „jestem szczęśliwy”. W pamięci utkwiły mi słowa wieloletniej prezes Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, Izy Choroś: „Co za szczęście mieć dzieci, które mówią po polsku!” do Bolesława Mrówczyńskiego napisał o swych poprzednikach: „Dzięki tym ludziom słowo »Polak« stało się gwarancją ofiarności, uczciwości, dobrego wychowania i solidnej roboty!” Warto wspomnieć, że obecnie kolejny rozdział w historii tego kraju dopisują polscy misjonarze. Gdy ja odwiedzałem ten kraj, słyszałem jakże budującą opinię: „jeden misjonarz z Polski to dziesięciu kapłanów peruwiańskich”. Dwaj z nich, Zbyszek Strzałkowski i Michał Tomaszek, krakowscy franciszkanie zamordowani przez terrorystów ze Świetlistego Szlaku 9 sierpnia 1991 r. w andyjskim Pariacoto, zostali wyniesieni na ołtarze 5 grudnia 2015 r. W odróżnieniu od Peru emigracja do Brazylii i Argentyny miała charakter masowy, a decydowali się na nią przeważnie ludzie prości. Pierwsze, niewielkie grupy Polaków przybyły do Ameryki Płd. na początku i w połowie XIX w. Byli to uczestnicy wojen napoleońskich, powstańcy listopadowi i styczniowi. Uzyskanie niepodległości przez Brazylię i zniesienie niewolnictwa (1888 r.) stały się przyczyną odpływu rąk do pracy na plantacjach. W tej sytuacji władze podjęły decyzję o zasiedleniu ogromnych, prawie niezamieszkałych terenów na południu Brazylii. Niemal we wszystkich krajach europejskich podjęto akcję werbunkową, obiecując potencjalnym osadnikom darmowy przejazd dla całych rodzin oraz bezpłatne nadania ziemi. Dla zubożałego chłopa z Galicji była to bardzo nęcąca propozycja. Jeszcze przed wybuchem „gorączki brazylijskiej”, w 1871 r. rozpoczęła się emigracja z zaboru pruskiego i austriackiego, związana z działalnością „ojca osadnictwa polskiego” w Brazylii – Edmunda Woś-Saporskiego. Spragnieni ziemi Polacy tu ją otrzymywali. Jednak przybywający z Galicji czy poznańskiego polski prosty chłop był zawsze w gorszej sytuacji niż osadnik z Prus czy Italii. Niemal żaden z nich nie znał języka portugalskiego czy hiszpańskiego, ponadto w zależności od tego, z jakiego zaboru przybyli, byli uznawani za Niemców lub Austriaków. Niełatwa była walka o uznanie ich odrębności i należne prawa. Pragnęli sami się rządzić i decydować o sobie, tworzyć niezależne, polskie osady. Ogromną rolę w walce o uzyskanie przez Polaków

dawnym szlaku indiańskim ustawiono krzyż i tam zaczęli gromadzić się ludzie na modlitwach oraz umawiać do pracy przy budowie kościoła (wzniesiono go w 1900 r.). Każda kolonia musiała dostarczyć odpowiednią ilość drzewa”. Pan Toporowicz wspomniał też, że przekazał do miejscowego kościoła kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, cenną pamiątkę z Polski – dziś nazywaną „Matką Boską Parańską”. Wspomnienia pana Toporowicza uzupełnił pan Kubiak: „Jo to już nie pamientom, ale starsze ludzie powiadali, że kto se kawoł ziemi zajoł aż do rzyki, to tyle mioł. Kto wygnoł Gugrów (Indian) z lasu. Ci na koniach strzelali, a oni w nogi”. W Brazylii Polacy byli cenieni – za lojalność w stosunku do władz lokalnych i federalnych, za pracowitość, liczne talenty, gościnność, uczciwość i słowiańską fantazję. Niestety, Polacy

wcześnie, zachowują wysoki poziom moralny i chętnie posyłają swe dzieci do naszych szkół”. Polacy i tu trudno się asymilowali, ale byli lojalni w stosunku do władz i wnieśli niemały wkład w rozwój kraju.

RPA: emigracja postsolidarnościowa Z różnych fal emigracyjnych po II wojnie światowej jedna zapisała się niezbyt chlubnie. To emigracja postsolidarnościowa. Odwiedzając niektóre kraje afrykańskie, Australię i Nową Zelandię, byłem przyjmowany z dużą rezerwą przez miejscową Polonię. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego? Aż kiedyś w Wellingtonie były Prezes Związku Polaków w NZ, Mikołaj Polaczuk, wytłumaczył mi to następująco: „Byli tu kilka lat temu inni Polacy, przyjmowaliśmy ich bardzo serdecznie, pomagaliśmy, staraliśmy się znaleźć im pracę, ale ich to nie interesowało. Ja przyjąłem w swoim domu 15 osób. Dawałem jeść, woziłem po kraju, pozwalałem korzystać z telefonu, a później musiałem płacić setki dolarów za rozmowy telefoniczne. Wszystko im się należało, tylko nie uczciwa praca. Po pewnym czasie wszyscy wyjechali z Nowej Zelandii! Bardzo się do nich zraziliśmy. Czy taka jest młodzież w Polsce?” Z tej fali emigracyjnej poznałem kilku młodych mężczyzn w Kanadzie i USA. Zostali przyjęci jako prześladowani w Polsce działacze Solidarności, choć nie potrafili niczego udowodnić. W załatwianiu pracy i mieszkania pomagały im osoby prywatne, różne instytucje i Kościół. O Polsce i Polakach mieli bardzo negatywne zdanie. Niektórych z nich władze USA wkrótce deportowały do Europy. O nich, a szczególnie o emigracji Polskiej w RPA, chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Podobną opinię o tej fali polskich emigrantów wyraził pracujący z miejscową młodzieżą i Polakami ksiądz Zbigniew, misjonarz, salezjanin. Stwierdził, że emigracja postsolidarnościowa to zupełnie inni Polacy niż kiedyś. Dzięki dobremu wykształceniu świetnie się zaadoptowali do systemu apartheidu, szybko dorobili się domów, drogich samochodów i innych dóbr. RPA zaoferowała im najlepsze warunki, świetny start, znakomite perspektywy na przyszłość, pod warunkiem, że zaakceptują obowiązujący tu system. Ci Polacy najczęściej nie mieli nic wspólnego z Solidarnością, Kościołem,

Emigracja postsolidarnościowa to zupełnie inni Polacy niż kiedyś. W Polsce nikt tych ludzi nie szykanował. Skorzystali z okazji, by uciec za granicę, by lepiej żyć, bawić się, by jak najszybciej o Polsce zapomnieć. nie posiadali talentów przywódczych. Rządzili inni! Podobnie było w Argentynie. Po USA i Brazylii tu przybyło najwięcej Polaków w poszukiwaniu chleba. Choć większość z nich przywędrowała w okresie „gorączki brazylijskiej”, jednak za początek „dobrowolnego” osadnictwa polskiego uważa się rok 1897, kiedy miał miejsce zupełnie przypadkowy przyjazd 14 rodzin do Misiones. Mieli płynąć do USA, ale w trakcie kontroli w Hamburgu okazało się, że część osób nie posiadała wymaganych dokumentów, a niektórzy byli chorzy. W tej sytuacji poradzono im wyjazd do Argentyny, która potrzebowała wiele rąk do pracy i nie stawiano żadnych szczególnych warunków przybyszom z Europy. Tu otrzymali ziemię, kawał lasu do wykarczowania oraz pożyczkę na budowę domu, budynków gospodarczych i zboże siewne. Nielubiani i pogardzani przez Włochów i Hiszpanów, byli w pełni doceniani przez miejscowe władze: „Są niezwykle wytrzymali w pracy, niezmordowani w walce z mrówkami (…) są oszczędni (…) uprawiają ziemię starannie, żenią się

patriotyzmem. Najbogatsza Polonia na świecie nie wybudowała Domu Polonii, kościoła. Na pomoc ofiarom katastrofalnej powodzi w 1997 r. w ciągu roku zebrała ok. 1000 dolarów. I te niekończące się rozjazdy po całym RPA, ogromnym kraju, mocno „zakrapiane” przyjęcia zaczynające się w piątki po południu, a kończących się w poniedziałek rano. Z kim innym się kładło do łóżka, a z kim innym budziło. I nierzadkie, obrzydliwe przekręty handlowe. W Polsce nikt tych ludzi nie szykanował, nie więził. Skorzystali z okazji, by uciec za granicę, by lepiej żyć, bawić się, by jak najszybciej o Polsce zapomnieć. Niełatwo było o tym mówić misjonarzowi!

Wielcy mniej znani i nieznani Nawet w najobszerniejszym opracowaniu trudno byłoby choćby z imienia i nazwiska wymienić wszystkich niezwykle ciekawych Polaków, których miałem okazję bliżej poznać! Chlubnie zaznaczyli oni swą obecność w życiu krajów, w których przyszło im mieszkać. Najwybitniejszym

z nich był oczywiście Jan Paweł II. Ile to razy dzięki Niemu przeżywałem wzruszenie, że jestem Polakiem, w spotkaniach z ludźmi różnych krajów, którzy się z Nim zetknęli w czasie Jego pielgrzymowania po świecie. A co dopiero mówić o licznych wizytach w Rzymie w charakterze pilota wycieczek czy w czasie Światowych Dni Młodzieży w Denver i Toronto! Biznesem i polityką zajmowała się p. Wiśniewska, konsul honorowy w Lusace. Jola Czaderska, żona milionera amerykańskiego Edwarda Hayeka, to

uniwersytetu, Władysław Borek; wieloletni szef przemysłu gumowego w Chile Marian Kwiatkowski, czy reformator służby zdrowia w Malezji, dr Paweł Suwiński. Niezwykle barwną postacią w Arizonie był kiedyś Mieczysław Sobczak – uczeń szamana, bliski przyjaciel Indian. Warto wspomnieć o Justynie Pasek, Miss Uniwersum z 2002 r. (ojciec Polak, matka Panamka). Praca inżynierów jest chyba najmniej efektowna, rzadko też ich nazwiska znajdują się na pierwszych stro-

Ci Polacy najczęściej nie mieli nic wspólnego z Solidarnością, Kościołem, patriotyzmem. Najbogatsza Polonia na świecie nie wybudowała Domu Polonii, kościoła. Na pomoc ofiarom katastrofalnej powodzi w 1997 r. w ciągu roku zebrała ok. 1000 dolarów. publicystka, organizatorka najsłynniejszych bankietów w Hollywood; Anna Żarnecka – dziecko obozu Santa Rosa w Meksyku, malarka i przewodnicząca Czerwonego Krzyża w Meksyku; Bogdan Łodyga, właściciel fabryki urządzeń odpylających w Chicago, gdzie pracowałem przez trzy miesiące. Marek Budnicki w Toronto to jeden z najbardziej utalentowanych projektantów robotów w Kanadzie; absolwent AGH Tadeusz Droździk, wybitny geolog peruwiański, mieszkający nad brzegiem Pacyfiku w Trujillo; prof. miejscowego R e k l a m a

nach gazet, a przecież to głównie od nich zależy dobrobyt i standard życia obywateli. Do niedawna polskich inżynierów można było spotkać w wielu krajach świata. Mnie przyjmowali krakowscy inżynierowie budujący elektrownie w irańskim Quazin, kolejarze PRK modernizujący słynną Tazarę w Tanzanii, polscy specjaliści budujący cukrownie w Indiach i inni. Wspomnę, że w latach 1974–79 polscy geodeci i kartografowie wykonali najnowocześniejszą na świecie sieć triangulacyjną. Miałem i ja w tym jakiś udział.

Czy to wszystko? Około 2 mln młodych i dobrze wykształconych Polaków wyemigrowało znad Wisły w ostatnich latach i tworzy różne dobra duchowe i materialne, głównie dla mieszkańców kraju osiedlenia – Wlk. Brytanii, Niemiec, Irlandii i innych.

Przesłanie do młodzieży Uczestnicząc w dziesiątkach spotkań różnych organizacji polonijnych, goszcząc po kilka dni czy tygodni w polskich domach, u polskich misjonarzy, nigdy nie spotkałem naszego Rodaka, który by mi powiedział: „jestem szczęśliwy”. Czują się zagubieni, wyalienowani, jak obywatele drugiej kategorii. Namiastkę szczęścia i poczucia bezpieczeństwa daje im rodzina oraz kultywowanie ojczystej kultury i języka. W pamięci utkwiły mi słowa wieloletniej prezes Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, Izy Choroś: „Co za szczęście mieć dzieci, które mówią po polsku!” Znajomość naszych dziejów daje poczucie dumy i własnej wartości, ułatwia życie wśród obcych, uwalnia od tak krępującego, zupełnie nieuzasadnionego i niesprawiedliwego kompleksu polskości! Warto podróżować, poznawać obce języki i kulturę innych narodów. Czasem jechać za granicę do pracy – ale nie pozostawać na obczyźnie! Zawsze wracajmy do Polski, do naszej Ojczyzny, Naszego Domu nad Wisłą! K


kurier WNET

17

K· U · L·T· U · R·A Ksiądz Profesor jest kapłanem i równocześnie muzykiem. Proszę opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Za trzy miesiące będę obchodził pięćdziesięciolecie kapłaństwa, tak że doświadczenie zdobyłem dosyć duże, a z muzyką mam do czynienia od samego początku, bo i w seminarium grałem i śpiewałem, i prowadziłem chór, i wcześniej byłem w niższym seminarium, gdzie też śpiewaliśmy. Mieliśmy w Częstochowie bardzo dobrego profesora Mąkoszę, który był organizatorem filharmonii, prowadził na Jasnej Górze chóry, zorganizował tam orkiestrę symfoniczną i orkiestrę instrumentów dętych. Tak że spotkałem w moim życiu bardzo ciekawych muzyków i to na mnie wpłynęło. Poza tym spotkałem pewnego dobrego proboszcza, który bardzo cenił muzykę i postarał się – bo miałem pewne trudności w tamtych czasach – żebym mógł iść najpierw na studia muzykologii kościelnej, tak się to wtedy nazywało, na wydziale teologicznym. A potem ta uczelnia mnie posłała na następne studia, bo widocznie doszli do wniosku, że jestem ciągle niedouczony, na studia praktyczne do Akademii Muzycznej w Poznaniu, do profesora Stefana Stuligrosza. Oczywiście były pewne kłopoty z przyjęciem mnie, ponieważ księża nie mieli prawa studiować na państwowej uczelni. Dlatego rektor wystąpił do Wydziału Wyznań z prośbą i jakoś ten wydział to uwzględnił, ministerstwo się przychyliło i mogłem skończyć Akademię Muzyczną w Poznaniu, w klasie dyrygentury, u profesora Stuligrosza. Bardzo go cenię i przyjaciółmi byliśmy aż do jego śmierci. To były ciężkie, ale i przełomowe czasy dla Kościoła... Teraz, kiedy podsumowuję i patrzę na to, co robiliśmy w muzyce przez te 50-60 lat, to widzę, jaka to sensowna praca – i w Kościele, i w ojczyźnie, i dla każdego człowieka indywidualnie. Jan Paweł II mówił tak – zresztą wykładał na KUL-u kulturę: że człowiek tworzy kulturę. Pierwszym przejawem kultury jest życie wewnętrzne, sakralność, religijność, a z drugiej strony – kultura tworzy człowieka i to jest chyba najcenniejsze. Tworzymy kulturę, a jeżeli jej nie tworzymy, jesteśmy ubodzy. I to bym chciał podkreślić. Kiedy kończył się Sobór Watykański II, w 1965 roku, ojcowie soboru wystosowali wezwanie do artystów, które mi ciągle brzmi w uszach: że świat, w którym, żyjemy potrzebuje piękna, żeby się nie pogrążyć w rozpaczy, bo piękno, podobnie jak prawda, budzi radość w ludzkich sercach, jest cennym owocem, który trwa mimo upływu czasu, tworzy więź między pokoleniami i łączy je w jednomyślnym podziwie. Piękno jest poniekąd widzialnością dobra, tak jak dobro jest metafizycznym warunkiem piękna. To, cytując Platona, pisze Jan Paweł II w liście do artystów. Ten pierwszy cytat soborowy znam stąd, że kiedy Henryk Mikołaj Górecki otrzymywał doktorat honoris causa, rozpoczął swój wykład doktorski właśnie od tego zdania soborowego, że „świat, w którym żyjemy, potrzebuje piękna, żeby się nie pogrążyć w rozpaczy”. I dlatego myślę, że trzeba z jednej strony patrzeć na kulturę bardzo szeroko, a z drugiej strony umieć się zagłębić w jej istotę. Jaki jest związek między muzyką a religią? Dla Beethovena muzyka była formą objawienia, bo dociera głębiej niż słowa. Kiedy kończy się znaczenie słowa,

i w miarę możliwości pociągająca. Musi być zatem wyrażone formułą to, co samo w sobie jest niewyrażalne, ale w takiej postaci, którą by ludzie zrozumieli. Sztuka odznacza się sobie tylko właściwą zdolnością ujmowania wybranego aspektu Bożego orędzia, przekładania go na język barw, kształtów i dźwięków, które wspomagają intuicję

przez odkupienie. Czyli człowiek odkupiony mógł stworzyć taką muzykę, natomiast człowiek, który jest daleko od Pana Boga... Benedykt mówi, że ta muzyka kończy się, kiedy kończy się ta antropologia, czyli wiara człowieka europejskiego, że się buduje na odkupieniu, na wierze w Jezusa Chrystusa i na Jego łasce.

Już starożytni rozpoznali, że dobro, prawda i piękno to przymioty boskie, czyli piękno jest przymiotem samego Stwórcy. W związku z czym, jeżeli chcemy być doskonali, musimy do tej boskości się zbliżać. I muzyka nas do tego przybliża. Co więcej, starożytni uważali też, że musica humana, ta ludzka, jest jakby skorelowana, połączona z muzyką

Świat, w którym żyjemy, potrzebuje piękna, żeby nie pogrążyć się w rozpaczy

Z księdzem profesorem Kazimierzem Szymonikiem, muzykologiem i dyrygentem, wykładowcą na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina, wieloletnim dyrektorem Chóru Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego rozmawiała Luiza Komorowska. człowieka patrzącego lub słuchającego. Czyni to, nie odbierając samemu orędziu wymiaru transcendentnego ani aury tajemnicy. Takie patrzenie na muzykę ukazuje jej głębię i potrzebę. Często papieże, zwłaszcza Benedykt XVI, powołują się na starożytnych, na Platona, Arystotelesa, a zwłaszcza na św. Augustyna, który jest przekazicielem tego, co uważali starożytni. W wyrabianiu dobrych nawyków wielką rolę, według Arystotelesa, odgrywa muzyka, której melodia i rytm łagodzi złość, wyrabia umiarkowanie, rodzi odwagę, inne zalety duszy. Jest rzeczą dowiedzioną – tak pisał Arystoteles – że muzyka zmienia ludzkie charaktery, a koncepcja wychowawcza Platona jest taka, że stworzenie państwa, opartego na wysokiej etyce obywateli, wymaga ich odpowiedniego ukształtowania. I ciała, i duszy. Takie powinno być wychowanie. Rozwojowi ciała, według Platona, najlepiej służy gimnastyka, a rozwojowi duszy – sztuka. Wychowanie ma zmierzać do harmonijnej równowagi

Pierwszym przejawem kultury jest życie wewnętrzne, sakralność, religijność, a z drugiej strony – kultura tworzy człowieka i to jest chyba najcenniejsze. muzyka może iść w głąb. Harnoncourt np. uważa, że muzyka nie jest techniką, a językiem do przekazywania najgłębszych treści. Dla mistyków średniowiecza muzyka była formą najdoskonalszej kontemplacji odwiecznego słowa i stworzyli śpiew gregoriański, który jest śpiewaną kontemplacją. Kardynał Ratzinger twierdzi, że w Starym Testamencie jest ponad 300 fragmentów, które mówią o muzyce. Widać stąd, jak bardzo jest ważny ten rodzaj wypowiedzi. Wracając do Jana Pawła, w liście do artystów napisał, że Kościół dzisiaj potrzebuje sztuki. Dlaczego? Musi bowiem sprawiać, żeby rzeczywistość duchowa, ta niewidzialna, ta Boża, stawała się postrzegana

w szkolnictwie ogólnokształcącym, zlikwidowano zajęcia z muzyki na wielu kierunkach pedagogicznych, zrezygnowano z badania predyspozycji muzycznych przy egzaminach wstępnych, ograniczono wymiar godzin różnych przedmiotów w szkołach muzycznych, usunięto z mediów wszelkie audycje edukacyjnie związane z muzyką i po-

w człowieku obydwu najistotniejszych pierwiastków, temperamentu i umiłowania mądrości. Kiedyś przysłuchiwałem się w Akademii Muzycznej wykładowi pani profesor Jagny Dankowskiej o obecnej sytuacji muzyki w naszym szkolnictwie. Mówiła ona, że w tych ostatnich czasach spotkało nas wielkie nieszczęście, bo posypały się destrukcyjne dla życia muzycznego, edukacji muzycznej fakty, zlikwidowano wiele orkiestr, zespołów muzycznych, nastąpiło drastyczne ograniczenie działalności amatorskiego ruchu artystycznego, zaczęto coraz powszechniej usuwać rytmikę z przedszkoli na rzecz innych zajęć. Ograniczono godziny muzyki

pularyzujące muzykę poważną, przy jednoczesnej stałej, agresywnej obecności wszystkiego, co jest związane z muzyką pop. Pamiętasz, który z papieży najpiękniej pisał o muzyce? Papież Benedykt XVI, tak? Tak. XI tom „Dzieł wszystkich” jest poświęcony teologii muzyki. Podkreśla teologiczne fundamenty muzyki kościelnej. Teolog nie kochający sztuki, poezji, muzyki, natury może być niebezpieczny, ta bowiem ślepota i głuchota na piękno nie jest sprawą drugorzędną, lecz może wycisnąć piętno także na jego teologii, ponieważ sztuka, poezja, muzyka sięga nadprzyrodzo-

Muzyka pop nie ma nic wspólnego z ludowością, według Benedykta. Reprezentuje społeczeństwo masowe, a kultura masowa jest nastawiona na ilość, na produkcję i na sukces. Jest muzycznym uosobieniem kiczu. Ta muzyka jest wytwarzana metodą produkcji przemysłowej. Oddzielni specjaliści od melodii, od harmonii, od instrumentacji. Montują całość zgodnie z prawami rynku. Ta muzyka jest zwykłym praniem mózgu, odbiera stopniowo zdolność słuchania i słyszenia, dostrzegania. Prowadzi do ubezwłasnowolnienia człowieka. Już Platon miał świadomość, że w pewnej formie religii antyku muzyka

Jeśli ktoś nie uznaje sztuki, muzyki, poezji, piękna, jest ślepy na te wartości, to znaczy, że jest zwykłym materialistą i nie może być teologiem. ności, sięga spraw, które są pozamaterialne. Czyli jeśli ktoś nie uznaje sztuki, muzyki, poezji, piękna, jest ślepy na te wartości, to znaczy, że jest zwykłym materialistą, nie może być teologiem. Przecież przez poezję, muzykę, sztukę wyraża się nasza wiara, bo słów brakuje. I to jest w „Raporcie o Stanie Wiary” zdanie Ratzingera. Inne jego zdanie jest takie, że apologia chrześcijaństwa mogłaby się opierać na dwóch argumentach: świętych, którzy wyrośli z teologii Kościoła, i sztuce, która powstała z natchnienia w Kościele. Na przykład jaka? Począwszy od chorału gregoriańskiego poprzez wczesną polifonię, szkołę paryską, szkołę niderlandzką, szkołę rzymską, potem barok, klasycyzm, romantyzm po współczesnych, wielkich kompozytorów-muzyków, aż do Messiaena, u nas – Kilara, Góreckiego. Benedykt twierdzi, że ta muzyka mogła powstać tylko z jednego, mianowicie z wiary, ale nie tylko z wiary w życie wieczne, w Pana Boga, ale także z tajemnicy zakotwiczenia w wierze

służyła odurzeniu i ekstazie. Wyzwolenie społeczeństwa z wszelkich ograniczeń, ku któremu zmierza właściwy człowiekowi głód nieskończoności, ma być osiągnięte przez święty obłęd, przez szaleństwo rytmu i instrumentów. Taka muzyka obala granice indywidualności i osobowości. Muzyka staje się ekstazą, wyzwoleniem od własnego ja. Chodzi tu o formy wyzwolenia, które są pokrewne działaniu środków odurzających i z gruntu przeciwstawne chrześcijańskiej wierze w zbawienie. Tak więc jest zrozumiałe, że w obszarze tym szerzą się dzisiaj kulty satanistyczne, satanistyczna muzyka, na których niebezpieczną moc, zamierzoną dezintegrację i rozbicie osobowości nie zwraca się dotąd dostatecznej uwagi. Taka muzyka jest sprzeczna z chrześcijańską wizją zbawienia i wolności. Nie z przyczyn estetycznych, ale z samej zasady, i muzyka tego typu powinna zostać z Kościoła wykluczona. Czy Ksiądz Profesor uważa, że muzyka jest rzeczywiście najwyższą ze sztuk?

sfer. Psalmy i Stary Testament uważają, że muzyka jest związana z aniołami, ze sferami niebieskimi, stąd wezwanie cherubinów i serafinów do śpiewania. Oni przed tronem Bożym śpiewali „Święty, Święty” i my też jesteśmy do tego wezwani z aniołami i świętymi, z ca-

mu piosenkę, i dziecko się uspokajało, bo tata mój dobrze śpiewał. Znał zresztą repertuar wojskowy, partyzancki, harcerski, przedwojenny, tego było przecież bardzo dużo. Ja w szkole podstawowej miałem od śpiewu nauczycielkę z Krakowa, która grała na skrzypkach, ale była polonistką. Prześpiewaliśmy z nią w szkole podstawowej, od pierwszej klasy, taki duży śpiewnik Lasockiego. Po prostu się śpiewało; szło się na wycieczkę, to się śpiewało. Tego języka się trzeba nauczyć. Jak wychować wielkiego artystę, geniusza? Trzeba mu śpiewać, jak jeszcze się nie urodził. Co wcale nie znaczy, że taki będzie. Ale gdy chodzi o słuch absolutny, są tu u nas, w Akademii Muzycznej czy na Uniwersytecie Muzycznym, Koreańczycy, którzy na najtrudniejszy przedmiot dla naszych studentów, czyli kształcenie słuchu, przychodzą tylko na pierwszą lekcję. Panie od tego kształcenia, które są bardzo surowe, oblewają niejednego naszego studenta i eliminują go ze studiów, bo niby nie słyszy. Te panie przygotowują tym Koreańczykom najtrudniejsze dyktanda, dwie godziny ich pytają i okazuje się, że oni wszystko bezbłędnie zapisują; wszystko, co słyszą. I po jednej lekcji są zwolnieni na pięć lat z kształcenia słuchu. Mają wszyscy słuch absolutny. Dlaczego? Ponieważ od dziecka uczą się, że od wysokości dźwięku zależy znaczenie sylaby i słowa: takie są języki toniczne. Ponieważ mają taki język, kształcą w sobie słuch od początku. Zresztą słuch absolutny trafia się najczęściej w rodzinach, gdzie się muzykuje. Na przykład, kiedy Marian Sawa był mały, ojciec organista zabierał go do kościoła. Oczywiście mały nie sięgał jeszcze do pedałów, ale ojciec mówił tak: graj z ludźmi. I grał harmonię, a on jednym paluszkiem grał melodię z ludźmi. Jako mały dzieciak, miał 3 czy 4 lata. I okazało się, że ma genialny słuch. A jakie wsparcie takiemu małemu geniuszowi może później dać środowisko, państwo? On musi być otoczony muzyką, trzeba go zachęcić, żeby się tą muzyką bawił, żeby słyszał. Feliks Nowowiejski – nazwisko znane, chociaż zapomniane, nawet nie są wydane wszystkie jego dzieła. Jako ośmioletniego dzieciaka posłała go matka do Świętej Lipki do Jezuitów do szkoły, bo tam były zespoły. Oni grali, śpiewali i jeszcze się uczyli. Szkoła podstawowa, ale Jezuici potrzebowali mieć i orkiestrę, i chór. No to angażowali te dzieci. Uczyli ich, a za to dzieci musiały śpiewać, no, za szkołę rodzice też płacili. I tak się złożyło, że dla Nowowiejskiego zabrakło instrumentu. To dyrygent mówi: będziesz grał na organach. I posadzili go przy organach, bez partytury, bez nut, bez niczego, i kazali mu grać

Wielu ludzi twierdzi, że krążący wszechświat wydaje dźwięki, on po prostu brzmi. Kręcąca się Ziemia ma też swój dźwięk, to jest muzyka wszechświata. łym niebem i z całym wszechświatem. Chrześcijanin ma jakby reprezentować w swojej liturgii uwielbienie dla Pana Boga za całe dzieło stworzenia, on jest reprezentantem stworzenia. Wielu ludzi twierdzi, że krążący wszechświat wydaje dźwięki, on po prostu brzmi. Kręcąca się Ziemia ma też swój dźwięk, to jest muzyka wszechświata. Uczestniczenie w tej muzyce wszechświata i zaniesienie jej wraz ze swoją wiarą Panu Bogu na chwałę rozszerza sens naszego całego działania. Jak wytłumaczyć rodzicom albo młodym ludziom, którzy nie planują być muzykami, że warto, tak czy siak, w szkole podstawowej czy liceum trochę muzyki się uczyć? I tu jest właśnie klucz do zagadnienia. Bo wrażliwość na muzykę, która jest językiem, nabywa się od łona matki. Jeżeli mama jest w środowisku, gdzie się gra, śpiewa itd., to ten dzieciak, który się narodzi, już jest wrażliwy. Kiedy miał, powiedzmy, rok czy ileś – to już ze wspomnień Stuligrosza czy innych – i przyniesiono go do kościoła, i zagrały organy, to dziecku cały czas płynęły łzy. To można sprawdzić, jak się ma takie dziecko. Czyli, jeżeli to dziecko jest cały czas otoczone muzyką, to uczy się tego języka, bo muzyka jest językiem. Ja pamiętam, bo jestem z dużej rodziny, że kiedy dziecko zapłakało w domu, a mama nie miała czasu, bo coś tam innego robiła, to tata brał tego beczącego. Brał go, zaczynał go huśtać i śpiewał

z orkiestrą. I ten chłopak szybko doszedł do wprawy, harmonicznie grał to, co ta orkiestra, i po pewnym czasie był geniuszem w improwizacji, w akompaniowaniu. Przez czysty przypadek, bo nie było nut, a kazali mu grać. Czy Ksiądz Profesor ma pomysł, jak wychowywać dzieci, jak szkoła może wychować geniusza? Nie geniusza, bo geniusz to się sam trafi. Natomiast trzeba wzmocnić muzykę w powszechnym szkolnictwie. Porównuje się czasem naszych studentów ze studentami niemieckimi czy francuskimi. Nasi sobie tam świetnie radzą, jak jedziemy z chórem, są przygotowani, grają na instrumentach, potrafią coś zaimprowizować. Tylko że konkurujemy na Zachodzie ze studentami zwykłych szkół, a tutaj są studenci szkoły muzycznej. Czyli tam w każdej podstawowej szkole i średniej jest muzyka jako przedmiot podstawowy, jako ten język, który dociera do rzeczywistości, która jest niewyrażalna słowami. I mądre narody to rozumieją, a jeżeli chce się naród ogłupić, tak jak nas, to mu się puszcza amerykańskiego rocka. Jedna ze zbrodni, która się dokonuje w Polsce, jest taka, że się nawet polskich piosenek tych rockowych nie puszcza, tylko między 1 a 6 rano, bo czas jest jakiś przewidziany, 5 czy 6 godzin, a cały czas jest rock w języku angielskim. Żeby zabić kompletnie polską kulturę. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIeR WNeT

18

Ukraińscy żołnierze, którzy stacjonowali wtedy na Krymie, coraz śmielej mówią, że nie dostawali żadnych rozkazów. W ukraińskich mediach ogłaszano, że nie działają i że dokonuje się tam zdrada, a faktycznie to działanie im uniemożliwiono. Twierdzono, że nie można wprowadzić stanu wojennego, który pozwoliłby wojskowym na używanie broni, bo to sprowokuje Rosję. Chwilę później na wschodzie Ukrainy przeprowadzono jednak operację antyterrorystyczną z zastosowaniem artylerii i samolotów… Pamiętam, jak pomagaliśmy wojskowym na Krymie, dostarczając im różnego rodzaju produkty. We wszystkich jednostkach powtarzano nam: nie mamy żadnych rozkazów. Tak, były jednostki, w których dochodziło do zdrady i dlatego żołnierzom nie udostępniono broni. Wtedy jednak wielu z nich chwytało za pałki, bo chcieli się bronić. Czy ten brak rozkazów może świadczyć o zdradzie jakiejś części ukraińskich polityków? Tak, może. Dzisiaj jednak udowodnienie tego jest ciężkie, a inną sprawą jest jeszcze wola – czy w ogóle ktoś chce to zrobić. Jakie było wtedy faktyczne wsparcie mieszkańców Krymu dla separatyzmu, czy też pomysłu połączenia się z Rosją? Przede wszystkim zawsze podkreślam, że w takiej ocenie nie można się posiłkować rezultatami tzw. referendum. To jest oczywiste, że odbywało się ono pod presją. Po ulicach chodziły rosyjskie wojskowe patrole, ulicami miast jeździły pojazdy wojskowe. Separatyści powołali bojówki tzw. samoobrony. To wprowadzało atmosferę strachu. Od początku było wiadomo, że to nie mieszkańcy Krymu mają podjąć decyzję. Z Rosji przywożono jakieś zespoły, artystów, ale także masy prostych Rosjan. Widzieliśmy to na protestach pod krymskim parlamentem 26 lutego. Ci, którzy w zorganizowany sposób krzyczeli „Krym to Rosja”, nawet nie ukrywali czystego rosyjskiego akcentu, mówili inaczej niż my, miejscowi. Oczywiście na Krymie od samego początku niezależności Ukrainy był istotny odsetek osób nastawionych pro-

a właśnie separatyści takie „wycieczki” organizowali. Ale jednak wielu rzeczywiście poparło Rosję… Bardzo istotny jest fakt, że mieszkańcy Krymu nigdy nie należeli do Federacji Rosyjskiej. Wiele osób pamiętało ZSRS i, wyrażając poparcie dla Putina, faktycznie marzyło o powrocie do Związku Sowieckiego. Rosja sama zdementowała mit o samoistnym poparciu mieszkańców Krymu dla integracji z Rosją. W kolejnych miesiącach Putin od zaprzeczania interwencji przeszedł do chwalenia się nią, a dla żołnierzy biorących w niej udział ustanowiono specjalny medal. Rosja od dawna się do tego przygotowywała, masowo wydawano paszporty, działały rosyjskie organizacje, rosyjskie media, w tysiącach kolportowano rosyjskie wydawnictwa. Wiele osób oficjalnie posługiwało się rosyjskimi i ukraińskimi paszportami. Ukraina na to pozwa-

Z ulic nie zniknęły jednak ukraińskie szyldy firm sieciowych: stacji benzynowych, sklepów, firm usługowych…

matki na Ukrainie dostają pieniądze na dzieci do 16 roku życia, w Rosji tylko przez rok. Wiele jest takich przykładów. Czy ludzie nadal opuszczają Krym? Ile osób stamtąd uciekło? Nie ma takich dokładnych danych. Wiele osób, wyjeżdżając z Krymu, nie rejestruje się i ta sytuacja jest inna niż w Donbasie. Z Krymu ludzie nie uciekają przed wojną, wyjeżdżają z pobudek patriotycznych lub z obawy przed prześladowaniami. Oficjalnie wyjechało stamtąd 22 tysiące mieszkańców. Ale nieoficjalne dane mówią o dwukrotnie większej liczbie. Obserwujemy to na podstawie nadwyżek wyjazdów z Krymu nad wjazdami. Widzimy też, ile osób zwraca się do nas z prośbą o pomoc. Nie wiemy dokładnie, jaką część z tego stanowią krymscy Tatarzy. Ukraińskie paszporty nie uwzględniają pochodzenia etnicznego. W naszym biurze w Chersoniu wzrasta liczba próśb o pomoc w wydaniu ukraińskich doku-

prowadzą politykę represji w stosunku do proukraińskich działaczy, Tatarów krymskich. Jaka jest skala tych działań? W ciągu dwóch lat okupacji Rosja naruszyła wszystkie podstawowe prawa człowieka, dokonując bezzasadnych przeszukań, aresztowań, bezprawnych uwięzień, porwań, aż do zabójstw. Co najmniej 7 osób zostało na Krymie zabitych. 13 aktywistów przepadło bez wieści. Nikt na Krymie ich oficjalnie nie poszukuje. W stosunku do 30 Tatarów krymskich toczą się sprawy sądowe za występowanie przeciwko separatyzmowi i rosyjskiej okupacji. Zastępca przewodniczącego Medżlisu, Achtem Czyjgoz, jest oskarżony o podburzanie ludności do masowych zamieszek i grozi mu 10 lat więzienia; w tej sprawie jest oskarżonych jeszcze 6 osób. 3 maja 2015 roku mieszkańcy Krymu wyszli na administracyjną granicę Krymu i Ukrainy, by spotkać Mustafę Dżemilewa i umożliwić mu wjazd na

zabronienia jego działalności. Medżlis został oskarżony o działalność ekstremistyczną. Jest to absurdalne, bo nie jest on ani partią, ani organizacją sensu stricte – jest po prosu organem przedstawicielskim Tatarów krymskich i przedstawia interesy narodu poprzez głosowania. Dlaczego reżim putinowski okazuje szczególną niechęć właśnie Tatarom? To element polityki imperialnej, sowieckiej i kontynuacja jej przez Putina. Tatarzy są zbyt wolnym narodem, ta wolność zagrażała rosyjskiemu imperializmowi w przeszłości i zagraża obecnie. Stąd deportacja w 1944 roku i to, co dzieje się dzisiaj. Tatarzy zagrażają mitowi wielkiego rosyjskiego narodu, mitowi Sewastopola jako miasta rosyjskiego; na to nakłada się też kontekst religijny. Rosja wciąż mówi o prawosławiu: po co jej kilkusettysięczne społeczeństwo muzułmanów? Nie wpisujemy się w koncepcję „russkowo mira” i jesteśmy dowodem, że Krym nie był zawsze rosyjski. Starają się nas przestraszyć, usunąć. Tatarzy są narodem uznającym demokrację, na Ukrainie uczestniczyliśmy we wszystkich ruchach demokratycznych. Potrafimy się jednoczyć i przeciwstawiać okupacji. Tatarzy krymscy nie lubią Rosji: za wszystkie wysiedlenia, deportacje, prześladowania, mordy. Nigdy Rosji nie polubią. To jest częścią historycznej pamięci każdego Tatara krymskiego. Samą swoją obecnością obalamy mit radości z okupacji Krymu, z „powrotu Krymu do Rosji”. Mustafa Dżemilew, Refat Czubarow jeżdżą po świecie, otwarcie mówią o łamaniu praw człowieka na Krymie i przypominają, że Krym to część Ukrainy. Rosja stara się nas zastraszyć. Ci, którzy zniknęli, to nasi aktywiści; przeszukania są prowadzone u tych najbardziej aktywnych. Rosja dąży do wyparcia Tatarów z Krymu, liczy na to, że wyjadą. My mówimy, że to inna forma deportacji, nie tak brutalnie siłowa. Tak samo zresztą wyglądało to w czasach Katarzyny II, która pierwsza zaanektowała Krym. Od tamtej pory diaspory Tatarów są w Turcji, Rumunii.

21 marca 2014 r. Putin podpisał decyzję o aneksji Krymu. ukraina nie potrafiła skutecznie przeciwstawić się Rosji.

Krym

dwa lata po rosyjskiej aneksji W drugą rocznicę wydarzeń Paweł Bobołowicz rozmawia w Kijowie z tatarką krymską, Tamilą Tashevą – koordynatorką organizacji Crimea SOS, która monitoruje sytuację na Krymie i pomaga uchodźcom z półwyspu. Krym SOS jest partnerem Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców. lała, nie prowadzono żadnych działań zmierzających do integracji półwyspu z pozostałą częścią kraju. A należy również pamiętać, że w czasie referendum w 1991 roku mieszkańcy Krymu opowiedzieli się za autonomią, ale jednak w ramach Ukrainy. Czy dwa lata rosyjskiej okupacji zmieniły nastawienie mieszkańców półwyspu do Rosji? Nie można powiedzieć, że ci, którzy popierali Rosję, nagle zaczęli bardzo tęsknić za Ukrainą. Ale wielu zaczęło mieć wątpliwości. Obywatelska blokada energetyczna Krymu dowiodła, że władza okupacyjna nie potrafi zabezpieczyć interesów mieszkańców, mitem okazało się również wsparcie ze strony Rosji. Wyłączenia prądu stały się codziennością. W większości miast po 5–6 godzin dziennie nie ma w ogóle prądu. Z jednej strony, na skutek silnej rosyjskiej propagandy, nie przysparza

Putin od zaprzeczania interwencji przeszedł do chwalenia się nią, a dla żołnierzy biorących w niej udział ustanowiono specjalny medal. rosyjsko. Według danych zebranych przez Mustafę Dżemilewa, w referendum uczestniczyło około 40% mieszkańców, z nich 30% zagłosowało za przyłączeniem do Rosji. Tatarzy krymscy stanowili 15-16% ludności półwyspu i masowo bojkotowali referendum. Informacje o 90% poparcia, czy – tak jak w Sewastopolu – o 120%, to oczywiście absurd. Dziennikarze przeprowadzili wiele eksperymentów: można było głosować z dokumentem tożsamości, bez niego, wielokrotnie, ta sama osoba mogła jeździć po wielu komisjach,

mieszkańców Krymu jak obywateli drugiej kategorii? Faktycznie tak. Paszporty krymskie nie działają w systemie bankowym Federacji Rosyjskiej, nie można uzyskać na ich podstawie wiz uprawniających do wyjazdów zagranicznych. A przecież ludzie nie przywykli do takiego traktowania na Ukrainie. Towary, które trafiają na Krym, są gorszej jakości niż to, z czego przed okupacją korzystali jego mieszkańcy. Nie funkcjonuje import. Realnie zablokowano dostarczanie produktów i towarów z Ukrainy. To, co się dostaje na półwysep, pochodzi z przemytu, ale jest on ograniczony i ceny takich towarów są wyższe niż na Ukrainie. Ukraińskie towary trafiają na półwysep przez Rosję i pomimo wysokiej ceny są wyprzedawane na pniu.

to miłości Ukrainie, ale też wielu zrozumiało, że Rosja nie jest gwarantem zaspokojenia ich potrzeb. Ludzie otwarcie zaczęli wyrażać swoje niezadowolenie w stosunku do władz Krymu i Rosji. Najważniejsza jednak jest blokada transportowa. Ludzie praktycznie nie mogą stamtąd wyjeżdżać. Krymskie rosyjskie paszporty działają tylko na Krymie i nie dają możliwości przebywania nawet na terenie Federacji Rosyjskiej. Czy Federacja Rosyjska traktuje

Te firmy już nie należą do sieci ukraińskich. Z ukraińskich towarów, które do grudnia 2015 roku trafiały na Krym, i tak nie korzystali mieszkańcy Krymu – przez Kercz wyjeżdżały do Rosji. Owszem, zyskiwały na tym finansowo lokalne firmy, ale nie Krym w szerokim społecznym ujęciu. Obecnie wzrosły ceny towarów, usług komunalnych. Fatalnie wygląda sytuacja z ochroną zdrowia, pojawiły się gigantyczne kolejki. Ludzie starają się leczyć w klinikach prywatnych, bo w firmach państwowych nie ma leków, zwalniają się lekarze. Początkowo, od kwietnia do grudnia 2014 roku, zarobki lekarzy,

mentów potwierdzających tożsamość uciekinierów. Część tych osób wraca na Krym, wiele jednak zostaje. Rosjanie naciskają na ludzi, by wyrabiali rosyjskie dokumenty. Można w ogóle posługiwać się jeszcze dokumentami ukraińskimi? Posiadanie tylko ukraińskich dokumentów nie pozwala ani na przyjęcie do pracy, ani na założenie rachunku bankowego czy uzyskanie pomocy społecznej. Większość zatem decyduje się na podwójne dokumenty, ukrywając fakt posiadania dokumentów ukraińskich. Ludzie, otrzymując dokumenty rosyj-

Wojskowi i urzędnicy musieli oddać swoje paszporty i przysiąc wierność Rosji, dokonując formalnej zdrady ukrainy. nauczycieli, urzędników państwowych wzrosły kilkakrotnie. Ale na początku 2015 roku okazało się, że to, co wypłacano wcześniej, to były połączone świadczenia ukraińskie i rosyjskie, specjalne dodatki, a od stycznia 2015 roku sytuacja stała się fatalna. Lekarze obecnie otrzymują minimalną pensję niższą niż w czasach Ukrainy. To powoduje rozczarowanie. Ciekawe jest, że bardzo materialnie ucierpieli rosyjscy wojskowi. Wcześniej, pracując na Krymie, otrzymywali różne dodatki, mieszkania z tytułu służby poza granicami kraju. A teraz zostało im to zabrane, bo służą u siebie! Ten żołądkowy patriotyzm, który powodował, że głosowano za kiełbasą po 5 kopiejek w Związku Sowieckim, okazał się fikcją i przeradza się w rozczarowanie. I tak jest w wielu innych sferach: becikowego w Rosji nie ma,

skie, najczęściej deklarują, że z jakichś przyczyn nie mają starych dokumentów. Rosja próbuje to ścigać, wprowadzono specjalne sankcje za ukrywanie podwójnego obywatelstwa. Natomiast wojskowi i urzędnicy musieli oddać swoje paszporty i przysiąc wierność Rosji, dokonując formalnej zdrady Ukrainy. Lekarze musieli zwolnić się z pracy, a przyjęcie ich na nowo następowało tylko w przypadku, gdy legitymowali się rosyjskim paszportem. Ludzie na ukraińskim przejściu granicznym pokazują ukraińskie dokumenty, na okupacyjnym – rosyjskie. Ciekawe jest to, że na Krymie zostało wiele pustych formularzy dokumentów. Nie tylko paszportów, ale też świadectw urodzenia itp. To może rodzić problemy z punktu widzenia bezpieczeństwa. Władze

okupacyjne

Krymu

półwysep. Wiele osób ma w związku z tym odpowiedzieć za stawianie oporu organom porządkowym. Toczą się także postępowania wobec uczestników Euromajdanu, chociaż, nawet zgodnie z logiką Rosji, wydarzenia te miały miejsce na terytorium innego kraju.

FOt. WOJCIeCH JANKOWSKI

Ukraina nie stoczyła boju o Krym. Można mieć wrażenie, że, w przeciwieństwie do Donbasu, Krym został po prostu oddany. Czy dwa lata temu istniały szanse, żeby Krym pozostał w granicach Ukrainy? Ukraina po Majdanie i ucieczce Janukowycza znalazła się w trudnej sytuacji, przede wszystkim wojskowej. Dzisiaj coraz częściej pojawiają się głosy, że były jednostki wojskowe gotowe bronić Krymu. Obawiam się, że Rosjan w tym momencie było tak dużo, że nie udałoby się nam obronić. Gdyby doszło do bezpośredniego konfliktu zbrojnego, niewątpliwie zginęłoby bardzo dużo cywili. Jednak z pewnością należało zamknąć Cieśninę Kerczeńską, otwierać ogień do samolotów, które naruszały przestrzeń powietrzną Ukrainy i lądowały na Krymie. Trzeba było zablokować rosyjskie bazy wojskowe na Krymie i nie wypuszczać stamtąd żołnierzy. Tymczasem nie wydano wtedy żadnych rozkazów. Nowa władza Ukrainy zajęła się podziałem stanowisk, areną tego była Rada Najwyższa. Dla tych, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu, ale i dla tych, którzy na Krymie pozostali, wyglądało to szokująco. Wielu bowiem liczyło na jakiekolwiek działania. Jedynie Serhij Kunicyn i Petro Poroszenko przyjechali z Kijowa, próbując zbadać sytuację. Żaden inny liczący się ukraiński polityk na Krym nie pojechał. Czy udałoby się utrzymać Krym? Można było próbować, ale nie wiemy, jaki byłby tego rezultat.

U·K·R·A·I·N·A

Jak oceniacie reakcję świata na ten dramat? USA i UE wprowadziły sankcje. Zaskakuje jednak, że nie zostały one wprowadzone przez Ukrainę. Brakuje w naszym kraju działań będących odpowiedzią na postępowanie Rosji. W ukraińskim rządzie nie ma ministra odpowiedzialnego za Krym. Dżemilew, który jest pełnomocnikiem Poroszenki w tych sprawach, daje więcej swoją aktywnością Ukrainie niż Ukraina jemu. Brakuje woli politycznej w tej sprawie. Czy Polska odgrywa znaczącą rolę wymiarze międzynarodowym? Przede wszystkim wasz kraj stale aktywnie wspomaga Ukrainę. W Polce mieszkają Tatarzy krymscy i Karaimowie, którzy wyjechali przed wiekami z Krymu. Polska bardzo mocno wspiera Krym szeregiem programów, wymian. Korzystamy z pewnych preferencji dotyczących szkolnictwa. Olbrzymie znaczenie miała dla nas Na-

Rosja dąży do wyparcia Tatarów z Krymu, liczy na to, że wyjadą. my mówimy, że to inna forma deportacji, nie tak brutalnie siłowa. Ale, jak wiadomo, takie rzeczy są normalnością dla reżimu Putina. W Rosji stanęli przed sądem tzw. krymscy terroryści; jednym z nich jest Ołeh Sencov. Cztery osoby zostały oskarżone o członkostwo w zabronionej w Rosji „Islamskiej Partii Wyzwolenia” i są sądzone w Sewastopolu. To muzułmanie, ale fakt ich przynależności do tej partii jest bardzo wątpliwy. W każdym razie stało się to pretekstem do masowych przeszukań w domach krymskich Tatarów 27 lutego br. Wielu Tatarów znajduje się w aresztach, czeka na wyroki sądów. Informujemy o tym stale na naszej stronie www.krymsos. com. Działania sądów są nieobiektywne, często utajniane. Utrudnia się pracę adwokatom, nie dopuszcza się ich do klientów, nie mówiąc o tym, że takich adwokatów jest bardzo mało. Najnowszą sprawą jest postępowanie wobec Medżlisu, które zmierza do

groda Solidarności dla naszego lidera Mustafy Dżemilewa. Te pieniądze zostały przekazane przede wszystkim na potrzeby naszej młodzieży. Jaka przyszłość czeka Krym? Pozostanie w rękach rosyjskich, powróci do Ukrainy, a może stanie się częścią Turcji? Przede wszystkim nie będzie okupowany. Jednak nie powróci do stanu przed aneksją. Autonomia bardzo się zmieni. Chcemy, żeby to była silna, krymskotatarska narodowa autonomia, ale w ramach państwa ukraińskiego. O to dziś walczą Tatarzy, którzy są historycznym narodem Krymu. To wcale nie oznacza, że inne narody będą tam uciskane. Nieprawda, będą jak najbardziej chronione, ale nigdy nie będzie mogła się już powtórzyć sytuacja z rosyjską okupacją. Dziękuję za rozmowę.

Tamila Tasheva jest krymską tatarką, urodzoną w Uzbekstanie. gdy miała 5 lat, jej rodzina po latach deportacji powróciła na Krym. Po Pomarańczowej Rewolucji podjęła pracę w Kijowie. Obecnie koordynuje organizację Krym SOS, będącą strukturą wykonawczą ONZ ds. uchodźców z Krymu. Podobnie jak większość tatarów, jest muzułmanką.

K


KURIeR WNeT

19

BLISKI·WSCHÓD

Z

apoczątkowany wtedy bunt niewątpliwie był reakcją na metody stosowane przez totalny reżim panującej od dziesięcioleci władzy. Jednak okrucieństwo tłumów wyzwoliło się w wyniku frustracji, gromadzącej się od prawie stu lat. Rzut oka na genezę nowożytnej państwowości syryjskiej Francja, która miała przygotować Syrię do niepodległości, przyczyniła się do powołania państwa narodowego w postaci sztucznego tworu, który nikogo nie satysfakcjonował. Opuszczając Bliski Wschód, zostawiła rodzącą się państwowość syryjską z instytucjami stworzonymi na wzór europejski, nieadekwatnymi do sytuacji lokalnej. Najbardziej sfrustrowani byli przedstawiciele zrodzonego na początku XX wieku nacjonalizmu panarabskiego, który marzył o stworzeniu superpaństwa arabskiego na terytorium prawie całego Bliskiego Wschodu. Syria, która po wielu wiekach dominacji tureckiej doczekała się niepodległości, przez pierwsze dziesięciolecia nie zaznała stabilności politycznej. Zamachy stanu, przewroty polityczne, bunty wojskowe były na porządku dziennym. Punktem kulminacyjnym stała się wojna z Izraelem w 1967 r. Jej efektem była nie tylko utrata Golanu, ale demoralizacja armii syryjskiej i koniec marzeń o powstaniu superpaństwa wszystkich Arabów. Nieudana próba stworzenia Republiki Arabskiej z Egiptem była tego dowodem.

libijskie zapewniały, że tego dnia wieczorem cała delegacja opuściła Trypolis, udając się samolotem do Rzymu. Italia do dzisiaj kategorycznie neguje, jakoby Musa Sadr pojawił się na jej terytorium (jakkolwiek kilkadziesiąt lat później odnalezieono w Rzymie jego paszport). metoda sprawowania władzy Wraz z dojściem do władzy Hafeza al-Asada skończyła się publiczna debata polityczna. Przestała istnieć zorganizowana opozycja – najlżejszą karą w razie nieposłuszeństwa było długoletnie więzienie. Ustrój opierał się na armii, służbach bezpieczeństwa, podporządkowanej całkowicie prezydentowi partii Baas, wspólnocie alawitów i rodzinie prezydenta. Życie publiczne społeczeństwa syryjskiego zostało całkowicie spetryfikowane. Większość urzędników państwowych, cywilnych i wojskowych, była alawitami,

Jednym z głównych powodów drastycznego buntu znacznej części społeczeństwa stała się całkowita dewaluacja haseł, które zapewniły pełnię władzy partii Baas i prezydentowi Hafezowi al-Asadowi. Naród nie chciał akceptować bogacenia się ludzi związanych z reżimem, kosztem reszty społeczeństwa. W tym czasie Syria nie przypominała już państwa policyjnego Hafeza al-Asada. Znikły wojskowe punkty kontrolne. W miastach liczba turystów zaczęła przeważać nad liczbą policjantów. Z trzech wymienionych wcześniej elementów stabilizujących władzę zabrakło tego ostatniego – uwierzytelnienia. Obietnica odzyskania terytorium Golanu nie wystarczała do zaakceptowania przez naród upokorzeń i uczestnictwa w życiu politycznym i społecznym w granicach wyznaczanych przez Baas, prezydenta i jego rodzinę. Jednak grupa trzymająca władzę nie dostrzegła zmian zachodzących w kraju i w całym regionie. Popełni-

Jedno jest pewne: Syria wraz z całą infrastrukturą zostanie zniszczona niemal całkowicie. Pozostanie rozbite – i tak już podzielone religijnie – społeczeństwo. Najważniejszym zadaniem będzie w przyszłości znalezienie takiej formuły, która pozwoli wszystkim Syryjczykom poczuć się w swoim kraju u siebie. Póki co ludność syryjska stara się uciec przed wojną. Część poszukuje ratunku za granicą. Szacuje się, że około 5 milionów Syryjczyków znalazło schronienie w Turcji, Jordanii i Libanie, jak najbliżej swoich domów. Należy zapewnić im taką pomoc i warunki życia, aby chcieli pozostać na miejscu w oczekiwaniu na przywrócenie pokoju. Większa część uciekinierów szuka bezpiecznego miejsca we własnym kraju, na terytoriach nie objętych działaniami wojennymi. Na obszarach kontrolowanych przez wojska al-Asada można mówić o relatywnym bezpieczeństwie i poszanowaniu poszczegól-

uchodźców należy zająć się analizą ich środowiska i potencjalnymi zagrożeniami z ich strony, nie po to jednak, aby wywoływać demony lęków i uprzedzeń, a przeciwnie – aby je odpędzić.

zwierząt, który musi się odbywać według przepisów rytualnych, przy udziale muzułmanów. Odnośnie do opieki medycznej, kobiety nie może badać mężczyzna, a jeżeli już, to w obecności męża. Lista podobnych problemów jest długa. Ich znajomość uchroni nas od wielu nieporozumień i kłopotów. Przyjmując uchodźców, należy się z tymi wymaganiami pogodzić. Z pewnością bardzo szybko zostaną podniesione roszczenia o budowę meczetów i ośrodków kultury muzułmańskiej, zwłaszcza że Arabia Saudyjska, nieskora do przyjmowania uchodźców, zapowiedziała, że nie będzie szczędzić środków finansowych na takie cele. Od odpowiednich służb zaś będzie zależało, czy takie miejsca nie przerodzą się w „przedszkola” dla terrorystów. Przyjęcie uchodźców w Polsce może przynieść nam również korzyści. Są to ludzie relatywnie młodzi, wykształceni i dobrze przygotowani do życia, pracowici i odporni fizycznie. Będzie im zależało, aby się szybko dorobić, żeby pomóc rodzinie, co jest wpisane w ich tradycję. Jeżeli zostaną w Polsce, będą pomnażać nasz dochód narodowy; jeśli wrócą na Bliski Wschód, będą rozwijać kontakty handlowe z naszym krajem i pozytywnie wpływać na rozwój turystyki.

Zróżnicowanie wyznaniowe uchodźców Uchodźcy z Bliskiego Wschodu są zróżnicowani pod względem wyznawanej religii. Sunnici stanowią ogromną większość, ale są też szyici, alawici, chrześcijanie różnych wyznań, być może i Druzowie. Na Bliskim Wschodzie żyją obok siebie chrześcijanie i wyznawcy któregoś z odłamów islamu, jednak nie ma takiej miejscowości, w której mieszają się różne islamskie grupy wyznaniowe. Należy zwrócić uwagę na ten aspekt przy rejestracji uchodźców, aby uniknąć poważnych problemów w przyszłości. Ulokowanie w tym samym ośrodku sunnitów i szyitów może okazać się powodem wielu konfliktów między

Dramat syryjski wydaje się niezrozumiały. Zwłaszcza, że w opinii światowej Syria stworzyła najbardziej stabilny od 40 lat model polityki w całym regionie Bliskiego Wschodu. Źródła bestialskich aktów przemocy nie należy szukać w wydarzeniach z 2011 r.

Skuteczne formy pomocy ludności Syrii

Kluczowa rola partii Baas

Dynastia al-Asadów Mało kto wie, że „al-Asad” nie jest nazwiskiem rodowym słynnego dyktatora. Naprawdę pochodził on z alawickiej rodziny al-Wahsz, o nieciekawym znaczeniu „dziki zwierz”. Dlatego zmienił nazwisko, wybierając spośród zwierząt najbardziej królewskie, czyli lwa– po arabsku „al-Asad”. W państwach muzułmańskich Hafez al-Asad jako alawita miał początkowo problem z utrzymaniem władzy. Z pomocą przyszedł mu Musa Sadr – charyzmatyczny lider, osobisty przyjaciel Chomeiniego i powiernik Hafeza al-Asada. Ogłosił fatwę, czyli oficjalną, pisemną opinię teologiczno-prawną, w której potwierdził przynależność alawitów do wielkiej rodziny szyickiej. Hafez al-Asad cieszył się odtąd autorytetem religijnym, niezbędnym do rządzenia krajem, w którym sekta alawitów liczyła zaledwie 7% ludności. Relacje Musy Sadra z Hafezem al-Asadem miały i do dziś mają wielki wpływ na rolę Syrii w polityce bliskowschodniej. Musa Sadr uwierzytelnił al-Asada wobec świata muzułmańskiego. To pozwoliło mu utrzymać się przy władzy przez dziesiątki lat i zapewnić sukcesję swojemu synowi Baszarowi. Sprawiło też, że Syria stanęła u boku reżimu irańskiego jako jego wierny sojusznik. Umocniło przyjazne relacje między Damaszkiem a Teheranem oraz ze wspólnotą szyicką w Libanie. Dopiero w tym kontekście możemy zrozumieć, jak to możliwe, że Syria, w 90% sunnicka, stała się protektorem szyitów libańskich, a szczególnie Hezbollahu. Musa Sadr niespodziewanie zaginął wraz z delegacją, której był członkiem, 31 sierpnia 1978 r., pod koniec oficjalnej wizyty w Libii. Władze

Zrozumieć dramat

Syrii

FOt. Z ARCHIWUM AUtORA

Dramatyczna sytuacja Syrii stworzyła szansę dla partii Baas. Wyniosły ją do władzy hasła przywracające Syryjczykom godność i dumę: zapowiedź odrodzenia kraju, ochrona arabskości społeczeństwa, islam z ludzką twarzą – a wszystko w kontekście umiarkowanego socjalizmu. Ta ideologia początkowo porwała tłumy. Jednak partia oparła swoją władzę na mniejszości alawitów i na wszechobecnej służbie bezpieczeństwa, co szybko doprowadził do niezadowolenia większej części społeczeństwa. Jedyną odpowiedzią Baas było uniemożliwienie jakiejkolwiek krytyki i stłumienie rodzącej się opozycji. Na pozór Syria była w tym czasie krajem całkowicie stabilnym politycznie. Jednak nadzieje zawiodły, obietnice nigdy nie zostały zrealizowane. Na początku lat 70. XX wieku rozpoczął się konflikt między sprawującym niepodzielnie władzę lewicowym skrzydłem partii Baas a sunnickim ruchem polityczno-religijnym pod nazwą „Braci Muzułmanów”, dla których alawici byli heretykami, sektą niemuzułmańską. W takich okolicznościach w 1970 roku pełnię władzy przejął Hafez al-Asad, ojciec aktualnego prezydenta.

Kazimierz Jan gajowy nierzadko z rodziny prezydenta. Władza, opierająca się na 7% mniejszości, była zmuszona faworyzować pozostałe mniejszości wobec ogromnej, około 90% większości sunnickiej. Jedną z nich byli chrześcijanie, którzy cieszyli się całkowitą wolnością, a nawet protekcją władzy. Wielu z nich piastowało ważne stanowiska cywilne i wojskowe. Chrześcijanie popierali i popierają reżim rodziny al-Asadów, bojąc się prześladowań po jego ewentualnym upadku. Świat zachodni zaś i Izrael odetchnęli z ulgą. Syria w końcu się ustabilizowała. Tę stabilizację Hafez al-Asad opierał na całkowitym podporządkowaniu sobie elity władzy, wspólnych interesach z elitą biznesową i na uwierzytelnieniu władzy przed większością obywateli. Tym uwierzytelnieniem była propaganda antyizraelska i obietnica odzyskania Golanu. Syryjskie przedwiośnie Scenariusz sukcesji władzy został przygotowany zawczasu. Kilka godzin po śmierci Hafeza al-Asada 10.06.2000 roku jego syn Baszar został nominowany na kandydata na prezydenta przez przewodniczącego Baas i szefa sił zbrojnych. Zmieniono zapis w konstytucji co do wymaganego wieku prezydenta i 10.07.2000 roku przeprowadzono referendum, dające Baszarowi al-Asadowi 97,2% głosów. Deklaracje nowego prezydenta napawały optymizmem, zapraszały do konstruktywnej krytyki władzy, zapowiadały walkę z korupcją i budowę społeczeństwa demokratycznego. Z zastrzeżeniem jednak, że aplikowanie wizji demokracji obcej syryjskiej historii, kulturze i religii jest niemożliwe. Syria miała zdobywać własne doświadczenie demokratyczne, wychodzące naprzeciw potrzebom społeczeństwa i aktualnej sytuacji w kraju i w regionie. użycie siły początkiem końca

ła karygodny błąd, pragnąc utrzymać władzę za wszelką cenę: odpowiedziała represjami. Powszechnie lubiany, zwłaszcza przez młodych, prezydent Baszar miał szanse rozwiązać konflikt na drodze dialogu i ustępstw. Hasła manifestujących tłumów nie dotyczyły obrony arabskości społeczeństwa ani wprowadzenia prawa muzułmańskiego czy konfliktu palestyńsko-izraelskiego. Demonstranci domagali się wolności i godności. Wydarzenia w Tunezji, Egipcie i Libii niewątpliwie prowokowały społeczeństwo syryjskie do totalnej rewolucji. Wszystko wskazuje jednak na to, że gdyby Baszar al-Asad rozpoczął reformy zamiast użyć brutalnej siły, mógł liczyć na kredyt zaufania u większości społeczeństwa. Tymczasem konflikt na szeroką skalę pozwolił na wkroczenie do akcji siłom zewnętrznym. Arabia Saudyjska, która stłumiła bunt szyitów w Bahrajnie i na własnym terytorium, pośpieszyła razem z Katarem z pomocą finansową i wojskową syryjskim sunnitom w walce przeciwko armii rządowej. Jej celem było osłabienie przyjaznych stosunków reżimu syryjskiego z Iranem. Stany Zjednoczone stanęły twarzą w twarz z Rosją jak za czasów zimnej wojny. Rosja miała okazję do zamanifestowania nieakceptacji hegemonii zachodniej na czele z USA. Ameryka zyskała możliwość pozbycia się niewygodnego dla jej polityki bliskowschodniej reżimu i, pośrednio, zadania ciosu Iranowi. co dalej? Zakończenie konfliktu wydaje się dalekie, dotychczasowe próby dialogu kończyły się fiaskiem. Dopóki liczne ugrupowania będą dysponowały bronią i bojownikami, konflikt będzie trwał. Skąd ta broń pochodzi i kto za nią płaci? Może od tego należałoby zacząć poszukiwanie rozwiązania konfliktu? Propozycji z różnych stron nie brakuje.

nych grup wyznaniowych. Tylko tam dociera pomoc humanitarna poprzez działające na tych terenach wspólnoty zakonne. Dla ich bezpieczeństwa nie wymieniam ich nazw. Obszary te są z oczywistych powodów przeludnione, zamieszkałe w większości przez kobiety, osoby starsze i dzieci. Młodzi mężczyźni zostali powołani do wojska albo zdezerterowali – między innymi pukają do drzwi Europy. Kim są uchodźcy z Bliskiego Wschodu? Ogromną większość uchodźców z Bliskiego Wschodu stanowią młodzi mężczyźni ze smartfonami. Pomimo długiej podróży w nieludzkich warunkach są względnie dobrze i czysto ubrani. Mimo przeszkód potrafią znajdować sposoby dotarcia do krajów, w których chcą uzyskać azyl. Używają nowoczesnych mediów, doskonale znają prawo azylowe w poszczególnych krajach UE i wybierają najbardziej dla nich korzystne. Są więcej niż świadomi swych praw i zręcznie wykorzystują rozdźwięki między rządami krajów europejskich. W ogromnej większości to młodzi, średnio i dobrze wykształceni ludzie, pochodzący zazwyczaj z zamożnych rodzin, które przeznaczyły duże środki finansowe na jednego ze swych członków, by przetarł szlaki. Natomiast biedni i słabo albo wcale niewykształceni są łatwym łupem dla wszystkich walczących ze sobą ugrupowań, które chętnie ich werbują. Jak w tej sytuacji powinna zachować się Europa, w tym Polska? Działania pomocowe trzeba dostosować do konkretnych grup uchodźców. Ratując tonącego, nie należy rozpoczynać od uczenia go pływania. Najpierw trzeba go wyciągnąć z wody. Tak więc po pierwsze należy zająć się uchodźcami (imigrantami), którzy już są czy będą wkrótce w Europie. Poza respektowaniem prawa dotyczącego

nimi. Grupy wyznaniowe chrześcijan raczej nie stwarzają tego typu zagrożeń. Kwestia zakwaterowania, utrzymania, opieki medycznej, nauki języka, przygotowania zawodowego, zatrudnienia wiąże się z kulturą i prawem obowiązującym w danych społecznościach. Reguły islamu Islam obejmuje całokształt życia muzułmanina. Religia w europejskim pojęciu jest tylko jednym z aspektów życia. Dla wyznawcy islamu integracja ze społeczeństwem europejskim oznacza odejście od jego religii, za co teoretycznie grozi kara śmierci, a na pewno wykluczenie ze społeczności muzułmańskiej, w tym z rodziny. Stąd biorą się wymagania uchodźców dotyczące wszystkich płaszczyzn życia. Nie wystarczy im zapewnienie, że dany produkt nie zawiera zakazanych komponentów; będą się domagać certyfikatów czystości, wydanych przez ich przedstawicieli. To samo dotyczy uboju

Trzeba jak najszybciej pomóc ludziom, którzy zostali w Syrii. Wszystko można kupić tam, na miejscu. Pomoc finansowa za pośrednictwem wspólnot religijnych i ich wolontariuszy jest najbardziej efektywna i szybko dociera do potrzebujących, bez względu na ich przynależność wyznaniową. Należy przekonać kraje goszczące uchodźców do współpracy w celu znacznej poprawy ich warunków egzystencjalnych. Dla przykładu: Liban, po doświadczeniach z uchodźcami palestyńskimi, nie zgadza się na stabilne struktury mieszkaniowe dla syryjskich uchodźców, obawiając się, że w ten sposób zadomowią się oni na stałe. Nie pozwala również na większe skupiska uchodźców, aby uniknąć ewentualnych zamieszek. Jednak natychmiastowa poprawa warunków mieszkaniowych, żywieniowych, medycznych w obozach jest konieczna, aby zapobiec wielu problemom, z epidemiami włącznie. Skoro lokalne władze nie zgadzają się na budowę stałych łaźni i sanitariatów, trzeba zapewnić objazdowe. Ich zakup jest możliwy na miejscu. Na terenie Libanu prężnie działa Caritas, gotowa do współpracy, dysponująca 58 ośrodkami lokalnymi, przygotowanym personelem i licznym wolontariatem. Formy pomocy dla młodzieży Oddzielnym problemem jest młodzież i dzieci, które wegetują zamiast się uczyć. Chłopcy pracują ponad ich fizyczne możliwości za grosze, dzieci żebrzą na ulicach, wdychając spaliny. Bieda i niedostatek sprawiają, że kobiety i dziewczyny trudnią się prostytucją. Odbywa się handel dziewczynkami, często kilkuletnimi. Ojcowie, korzystając ze specyficznego prawa małżeńskiego w islamie, teoretycznie wydają je za mąż, a w rzeczywistości sprzedają własne córki, które niejednokrotnie kończą jako prostytutki. Według danych z 2014 roku 94% dzieci i młodzieży ze środowisk uchodźców nie uczy się. Potrzebują pomocy nie tylko humanitarnej, medycznej i sanitarnej, ale edukacyjnej, aby zapobiec ich degradacji i wykorzystywaniu, również w sferze seksualnej. Na terenie Libanu działają instytucje będące w stanie zająć się tym problemem, wystarczy je dofinansować, na przykład poprzez odpowiednie projekty. K

FUNDACJA „FENICJA” IM. ŚW. CHARBELA Fundacja „Fenicja” im. św. Charbela, dzięki dogłębnej znajomości aktualnej sytuacji w regionie i szerokim kontaktom tak z instytucjami świeckimi, jak i kościelnymi, dysponująca lokalnym wolontariatem, może koordynować polską pomoc uchodźcom w na terenie całego Libanu. Numer konta: 62 1020 1156 0000 7402 0134 0702 WARSZAWA Kazimierz Jan Gajowy (prezes fundacji, ur. w 1960 r.) – arabista i pedagog pracujący na terenie Bliskiego Wschodu na rzecz pokoju i solidarności między ludźmi różnych kultur i religii. Specjalistycznie przygotowany do pracy z uchodźcami. Pracownik i kierownik salezjańskich ośrodków wychowawczych, w tym Salezjańskiego Centrum Młodzieżowego w Libanie w el-Houssoun (1987–1998), gdzie latami znajdowali schronienie uchodźcy z terenów objętych wojną. Ukończył Pontificium Institutum Arabicorum et Islamologiae w Rzymie oraz uniwersytet w Caen we Francji. W latach 2001–2006 dyrektor szkoły zawodowej „Don Bosco technique Fidar”. Autor książki „Życie obok wojny” (między Hezbollahem a Izraelem). Kompozytor i autor tekstów. 23 maja 2008 r. odznaczony w Libanie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski „Polonia Restituta”.


kurier WNET

20

os t a t nia · s t rona

Historia jednego zdjęcia...

TXT Jedno z milionòw zdjęć zrobionych podczas wielkich światowych rekolekcji po śmierci Jana Pawła II.

Szczęść Boże, proszę coś o sobie powiedzieć... Szczęść Boże. Nazywam się Barbara Kiraga, jestem misjonarką w Afryce. Cztery lata pracowałam w Kongo Brazzaville, a od czterech lat jestem w Gabonie. Kiedy w Gabonie pytają mnie o narodowość i mówię, że jestem Polką, to od razu słyszę: siostra Jana Pawła II!. Pytają, czy jestem siostrą Jana Pawła II. To znaczy, że Jan Paweł II jest znany w Gabonie? Oczywiście, że jest znany. Pozostawił bardzo drogie dla Gabończyków hasło, które powtarzają. Kiedy był tam w 1982 roku, powiedział tak: „Gabonie, wstań i chodź!”. Słowa po francusku brzmią: „Gabon, se lever et marcher!”. Tak jak zwrócił się do paralityka Piotr, który mu powiedział: „nie mam nic, co mogę ci dać, ale wstań i chodź!”. I Jan Paweł II tak powiedział do Gabończyków: „Gabonie, wstań i chodź!”. Myślę, że to są słowa, które znają wszyscy Gabończycy. I Jan Paweł II jest tutaj znany i bardzo ceniony. Jaki jest Gabon? Gabon sąsiaduje z Kamerunem i z Kongo Brazzaville. Jest położony nad Oceanem Atlantyckim. Jeśli się przyleci do Libreville, które jest stolicą Gabonu, to od lotniska do naszej placówki, która jest w Owendo, jedzie się piękną drogą przy oceanie, ze wspaniałym widokiem na morze. W mieście, w centrum, jest dużo imponujących, murowanych, budynków, natomiast w dzielnicach położonych dalej można zobaczyć już biedę, takie bardzo skromne chatki, ale taka jest tam rzeczywistość. Jak żyją mieszkańcy Gabonu, co robią na co dzień? W miastach, jak w tym centralnym, czyli w Libreville, wszystko jest jak wszędzie miastach, więc ludzie mają pracę w urzędach, szkołach itd. Natomiast w miejscowościach oddalonych od miasta ludzie generalnie nie mają za dużo zajęć. Oczywiście, są drobne gospodarstwa, gdzie na przykład uprawiają sałatę, ale tak naprawdę nie mają takiego zajęcia, które by im dało utrzymanie. To znaczy, gdyby chcieli, gdyby się zaangażowali w uprawę roli, np. bananów czy manioku, to oczywiście, że z tego będą mieli pieniądze, bo

wszyscy jedzą maniok i banany. To jest także kwestia podejścia do pracy – że to jest coś, co może mi dać utrzymanie, wyżywienie. Co jest dla nich najważniejsze? Bardzo ważne jest dla nich mieć rodzinę, więc jeżeli dziewczyna ma 18 lat i nie ma jeszcze dziecka, to uważają, że coś jest nie tak. Mają dzieci w bardzo wczesnym wieku. Niekoniecznie dziewczyna, która ma dziecko, mieszka z ojcem tego dziecka. Raczej to się nie zdarza. Generalnie dziewczyny mają dzieci wcześnie, nie zawsze świadomie, że ze związku będzie dziecko. Bywają też przypadki, że dzieci rodzą się w wyniku gwałtów, nawet przemocy w rodzinie. Zdarzają się i takie sytuacje.

tak to wygląda, zanim dojdą do świadomości, co to jest i gdzie są. Czy jest jakaś religia dominująca? W Gabonie jest ponad 50% katolików, ale ten katolicyzm nie jest ugruntowany. Oczywiście jest bardzo dużo osób głęboko wierzących. Tak jak powiedziałam, chodzi o zaangażowanie. Kiedy idziemy tam na mszę, widzimy ludzi, którzy angażują się, włączają się w liturgię gestami – czy to będzie śpiew, czy klaskanie, czy procesje z darami. Jak jest procesja, to oni przynoszą naprawdę dary, w sensie: banany czy jakąś kupioną wodę, mydło. Po prostu każdy przynosi swoje ofiary w zależności od tego, na co go stać. W sensie – nie pieniądze, ale ofiary, właśnie banany czy maniok, czy nawet jakąś kurę. To jest

problem zazwyczaj mają dziewczęta, dlatego że one często nie wiedzą, czy chłopak, z którym się spotykają, mężczyzna, za którego wychodzą za mąż – ma już inną kobietę, czy nie. Bo on może mieć ich kilka, one mieszkają w różnych domach, a ta następna może o tym nie wiedzieć, myśli, że jest tą jedyną, wybraną. Generalnie, żyjąc w tamtym środowisku, oni są do tego przyzwyczajeni i zasada jest taka, że ta, która jest pierwsza, akceptuje te następne. A jeśli dzieci, które pochodzą z takich małżeństw, chcą iść drogą Chrystusa? Dla tych, którzy chcą, zawsze jest taka możliwość, ponieważ znam księży,

Fot. Teresa Brykczyńska/ALL IMAGE

Jakie są największe trudności w pracy misjonarzy? Pierwsze trudności to są na pewno te materialne, wszędzie się z tym borykamy, bo żeby coś zrobić dla dzieci, dla młodzieży, żeby komuś pomóc, trzeba mieć środki. Np. żeby była szkoła dla dzieci, trzeba mieć środki, ale nie wystarczy mieć szkołę. Żeby dzieci mogły przyjść do tej szkoły, czasami trzeba też szukać możliwości, żeby im sprawić buty, książki, zeszyty itd. W jakich sferach misjonarze pomagają najbardziej? W sferze edukacji? W szpitalach? Gdzie ta pomoc jest najbardziej potrzebna? Jeśli chodzi o misjonarzy, którzy są zakonnikami, zakonnicami, każde zgro-

„Gabonie, wstań i chodź!” Z siostrą Barbarą Kiragą, misjonarką salezjańską, od 2008 roku posługującą na misjach w Afryce, rozmawia Luiza Komorowska. Jak wygląda rodzina gabońska? W Gabonie jest zalegalizowana poligamia, więc są domy, gdzie mieszka mężczyzna z kilkoma żonami. Bywa też, że ma kilka żon, każda mieszka w innym domu, a on po prostu jest raz u jednej, raz u drugiej, raz u następnej. Mężczyzna może jednego dnia wziąć ślub z dwiema kobietami. Jakiego wyznania są takie rodziny? Takie rodziny nie przyznają się do konkretnego wyznania. W rodzinie może być np. ośmioro dzieci, a każde innego wyznania. Generalnie panuje różnorodność, jeśli chodzi o wyznanie w rodzinie. Nie jest jak u nas, że rodzice dbają o wychowanie dzieci w swojej wierze. Czym się kierują dzieci, wybierając wyznanie? Myślę, że to jest tak, że jeśli coś, kogoś spotkają na swojej drodze, ktoś im o czymś powie i to ich zainteresuje, tam idą. Czasami jest tak, że słyszą gdzieś śpiew, mają okazję gdzieś się udzielać, grać na instrumencie i tam idą, tam się udzielają. Chodzi o możliwość zaangażowania się. Myślę, że mniej więcej

piękne, bo oni są tacy ofiarni, potrafią oddać ze swojego niedostatku. Jak wygląda ich pobożność w połączeniu z tradycjami, pogaństwem, które jeszcze gdzieś tam trwa? Modlą się dużo i wygląda to tak, że np. koło kościoła, przy figurce Matki Bożej można spotkać ludzi, którzy tam klęczą z czołem na ziemi, bo chcą wyprosić jakieś potrzebne łaski. Jeśli chodzi o ich tradycje, to dużo, bardzo dużo odprawiają nowenn. Ponieważ nowenna to taka modlitwa, którą się powtarza dziewięć razy – czy to dziewięć dni, czy dziewięć tygodni, oni praktykują je, ponieważ myślą w sposób magiczny: odprawię nowennę i coś będę mieć, coś uzyskam. Czy katolicy składają ofiary z dzieci przy wyborach prezydenckich? Na pewno nie. Któż mógłby złożyć ofiarę z dziecka? Na pewno osoba, która jest daleko od Pana Boga. Na pewno nie. A jak sobie katolicy radzą z małżeństwami poligamicznymi? Jeżeli ktoś jest wierzącym katolikiem, to nie ma problemu. Natomiast

którzy pochodzą z rodzin poligamicznych. Oczywiście jest dużo cierpienia na drodze takiego dziecka. Często tak się zdarza, że kiedy mężczyzna wybiera kolejną kobietę, poprzednia zostaje odesłana, wygoniona z dziećmi z domu. Dzieci odczuwają ból poligamii i one nie chcą żyć w poligamii w przyszłości, w swoich rodzinach. Czyli dzieci często są odrzucane? Tak. Bardzo często. Co misjonarka ma tam do zrobienia? Misja w Gabonie jest zupełnie inna niż do tej pory, właśnie ze względu na tę poligamię, która jest tam bardzo rozpowszechniona. Nigdy nie można nikogo na siłę zmienić, ale zawsze można stawiać pytania, można podpowiadać, dużo rozmawiać. Myślę, że najważniejsze jest to, żeby dużo rozmawiać, pozwolić tej drugiej osobie, która szuka swojej drogi, żeby się wypowiedziała, co jest dla niej ważne, zadać jej pytanie, pomóc się zastanowić. Myślę, że najważniejsze jest to, żeby przy kimś być i wtedy on sam podejmuje wybór drogi.

madzenie ma swój charyzmat. Jedne zgromadzenia pracują w szpitalach, inne w szkołach, inne zajmują się osobami starszymi, chorymi, bezdomnymi itd. Ja jestem w zgromadzeniu, którego charyzmatem jest wychowywanie dzieci i młodzieży, dlatego w naszych placówkach mamy szkoły, internaty, ośrodki dla dziewcząt, domy dziecka. Oczywiście tam, gdzie jesteśmy, prowadzimy katechezę przy parafiach. Nasza działalność jest zawsze ewangelizacyjno-wychowawcza. To idzie w parze.

Kultura, mentalność w Gabonie jest inna niż nasza. Czym np. różni się katolik polski od katolika afrykańskiego? Polski katolik, jak wejdzie do kościoła – jest to związane z naszą kulturą, jesteśmy ułożeni, prawda? – będzie się modlić w sposób wyciszony. Natomiast w Gabonie uroczysta msza to jest msza z tańcem, z klaskaniem, z okrzykami. Tam jest charakterystyczne, że kiedy jest jakieś wielkie wydarzenie, jakaś radość, kobiety wydają takie długie okrzyki, których my nie potrafimy wydawać. I jak wchodzi procesja do kościoła, jest początek mszy, to zawsze z którejś strony zaczyna się taki długi okrzyk, który trwa i trwa, i trwa. A co dla misjonarza jest najbardziej radosne w pracy? Jakie Siostra dostrzega owoce? Najpiękniejsze jest to, jeżeli człowiek widzi, że np. ci młodzi, z którymi jesteśmy, zaczynają sobie radzić sami w życiu, w sensie takim, że kończą szkołę, szukają pracy, podejmują pracę, że zaczynają być odpowiedzialni za to, co robią, co mówią. To daje bardzo dużo radości, bo wtedy ma się świadomość, że czy ja jestem, czy mnie nie ma, ta osoba będzie sobie radzić, po prostu będzie żyła odpowiedzialnie. Czy to przekłada się na obraz całego społeczeństwa? Widać zmianę? Widać zmianę. Jeżeli ktoś się angażuje, sercem przybliży się do Pana Boga, to nie może nie być widać zmiany. Jest to widoczne. Dziękuję bardzo za rozmowę. Dziękuję bardzo.

Aby pomóc, należy dokonać dowolnej wpłaty na konto Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego: Konto złotówkowe: PKO BP O/XVI Warszawa 50 1020 1169 0000 8702 0009 6032 Konto w euro: PKO BP O/XVI Warszawa PL69 1020 1169 0000 8502 0018 8714 swift code: BPKOPLPW Konto w USD: PKO BP O/XVI Warszawa PL53 1020 1169 0000 8602 0089 7926 swift code: BPKOPLPW Koniecznie z dopiskiem: Kiraga Barbara – bilety dla młodzieży

K


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.