Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 8 | Zima 2014

Page 1

1

G A Z E T A

Zima · 2O14

5 zł

N I E C O D Z I E N N A

w tym 8% vat W

n u m e r z e

Kapitan, który w samochodzie zginął

Dlaczego Bolesław Hutyra stał się niewygodny? Zachciało mu się Stocznię gdańską ratować. Upadły zakład, bezproduktywny, jak mawiali oszczercy. a tutaj taki Hutyra robi szum. głosi deę pozostawienia majątku narodowego w polskich rękach! Przecież, jak mawiał ów minister Wąsacz, należy prywatyzować, to po pierwsze, a po drugie prywatyzować i po trzecie prywatyzować.

Krzysztof Skowroński redaktor naczelny MAM NADZIEJę, że rok 2015 przyniesie podwójną zmianę władzy, że nastąpi przełom polityczny i odpowiedzialni za to, co dzieje się w Polsce, poniosą wyborczą karę.

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzenia dla naszych słuchaczy i czytelników składają:

MAM NADZIEJę, że ci, którzy przejmą władzę, będą do niej przygotowani, że odpowiednio określą cele uznając, że najważniejsza jest niezależność gospodarcza Polski i Polaków, a tę niezależność budują tylko akty własności: fabryk, ziemi, lasów, pól, domów, sklepów, dróg, przetwórni, cementowni, browarów, hut, kopalń, stoczni, cukrowni. MAM NADZIEJę, że to wszystko, co straciliśmy, sprzedaliśmy, zniszczyliśmy – będziemy odzyskiwać, że wystarczy nam pomysłów, energii i czasu, by to zrobić. MAM NADZIEJę, że politycy, którzy przejmą władzę, nie dadzą się wciągnąć w pułapkę pieniędzy europejskich i geopolitycznych konfliktów, że zrezygnują z zakupu wiatraków, elektrowni atomowych i czołgów. gospodarka, bieda, brak perspektyw – to wszystko łączy. Dlatego mam nadzieję na powstanie projektu, wyzwalającego Polaków z pułapki zadłużenia i umożliwiającego pracę na swoim.

Abp Ignatius Kaigama:

Reformy pani premier Kopacz

Prof. Andrzej Nowak: Zmęczeni, odprężamy się powoli. Boże Narodzenie jest tuż. Może łatwiej wejść w jego sens, kiedy są z nami dzieci, albo kiedy są one jeszcze w nas – te, które z taką niecierpliwością czekają na przyniesienie choinki, potem zebrane przy niej, wpatrują się w gwiazdę na szczycie, w anioły na ozdobnych bombkach, w figurki żłóbka. Dzieci, które są zdolne przeżyć chwilę cudowności. Oby ta chwila trwała w nas jak najmocniej, bez telewizyjnego tła, bez wirtualnych cudowności. Oby nie przywalił jej ciężar głupich – nie z serdeczności, ale z towarzyskiego przymusu wynikających – prezentów. żeby nie zetrzeć tej kropli światła, która przez chwilę Wigilii, przez chwilę Świąt odbija się w dziecinnych buziach. Jeśli tego światła nie zauważymy, nie poczujemy, to radość z Bożego Narodzenia nas minie. radość nie do zastąpienia. tej radości właśnie, tej dziecinnej ufności, że ciepło od żłobka idące ogrzeje nas, a światłość z jego centrum rozjaśni i nasze wnętrza i Polskę - tego właśnie najserdeczniej życzę Słuchaczom radia WNet i czytelnikom „Kuriera”, ich rodzinom i ich Bliskim. Moc struchleje. Bóg się rodzi! Idźmy za tą nadzieją w Nowy rok.

Polskim przyjaciołom życzę wszystkiego najlepszego w święta Bożego Narodzenia. Niech we wszystkich naszych rodzinach w Polsce i Nigerii kwitnie pokój, miłość i szczęście. Najlepsze życzenia przesyłam rodzinie czytelników Kuriera Wnet. Zapewniam, że będę pamiętać o was w modlitwie. Wasz w chrystusie – Ignatius Kaigama abp Jos i Przewodniczący Konferencji Biskupów Nigerii (czytaj s. 15)

MAM NADZIEJę, że idąca po władzę opozycja nie będzie zamkniętą korporacją, chcącą się uwłaszczyć i sprawować władzę, a otworzy się na energię Polaków, że – nauczona doświadczeniem wyborów samorządowych – jest w stanie stworzyć ruch 2/3. tyle nam potrzeba, by zmienić Polskę. tyle – i zmiany prezydenta. tego w 2015 roku Państwu życzę. I oczywiście Błogosławionych, spokojnych świąt Bożego Narodzenia , które każdą nadzieję zmieniają w pewność.

Andrzej Duda:

I TAK WYGRAMY!

2015 – rok Jana Pawła II

5 grudnia Sejm rP podjął uchwałę ustanawiającą rok 2015 rokiem świętego Jana Pawła II. Posłowie podkreślili „ogromne zasługi i zaangażowanie” Ojca Świętego „w proces odradzania się niepodległości naszej ojczyzny oraz wkład w propagowanie uniwersalnego przesłania o godności i prawach człowieka”. Uchwała parlamentu ma związek z dziesiątą rocznicą śmierci i pierwszą rocznicą kanonizacji papieża-Polaka.

5

r o z m ó w

Prof. Stanisław Mikołajczak

K u r i e r a Piotr 5 Jegliński

Po tych wyborach czuję się jakbym z powrotem znalazł się w Prl-u. Nieważne, kto i jak głosuje, ważne tylko, kto liczy głosy. (...) Jest element powrotu do Prl-u w tym rozejściu się sfery prywatności i sfery życia publicznego. Zaczynam coraz szerzej zauważać, że ludzie boją się ujawniać swoje oceny i poglądy żeby nie stracić pracy, a gdy zajmują jakąś pozycję instytucjonalną, to żeby nie stracić jej finansowania...

Bohdan 6 Cywiński

Nie wierzę, po tym, co zaobserwowałem przez ostatnie 25 lat, że to wszystko samo się oczyści. Powstała struktura paramafijna w sądach, policji i we wszystkich organach państwa. Wszyscy ludzie powyżej 45 roku życia powinni być odesłani w stan spoczynku, a ich miejsca powinni zająć ludzie młodzi, którzy nie otarli się o to bagno. cały system III rP polegał na tym, że „staw” zamienił się w bagno, które...

3

Abp Kaigama 12 z Nigerii

tak jak my, Polacy, będą rozumowali ludzie, którzy żyli przez długi czas w państwach cudzych. Ponieważ myśmy uznali za normę, że państwo jest cudze i że można żyć bez państwa. Zatem trzyma nas razem coś innego. Naszą osią integracji jest ziemia i kultura, a nie instytucja polityczna. tego europa zachodnia, łącznie z Niemcami, nie rozumie albo nie traktuje do końca poważnie...

Jackek 15 Kowalski

Nigeryjski urzędnik zobaczył na moim bilecie nazwę docelowego lotniska „Warsaw” i zapytał mnie: „W jakim to jest kraju?” Wiele musimy nauczyć się o sobie, my w Nigerii o Polsce i wy w Polsce o Nigerii. W życiu każdego mieszkańca Nigerii religia odgrywa centralną rolę. Dotyczy to chrześcijan, muzułmanów czy wyznawców religii tradycyjnych. religia ważna jest również w polityce czy życiu społecznym...

Przed lekturą warto zaopatrzyć się w leki uspokajające, bo poziom abstrakcji jest wysoki, a kto zacznie sobie wyobrażać efekty wdrożenia „reformy”, wodnej spokojnie nie zaśnie.

Rozmowa z Gabrielem Janowskim

8

Dzisiaj w świecie obowiązuje władza finansowa. W tej układance są firmy komercyjne, finansowe, a nad nimi banki centralne, na czele tego stoi feD. Jeżeli nie odbudujemy rodzimej wytwórczości, tej materialnej i intelektualnej, jeżeli nie upowszechnimy własności wśród Polaków, to ani tu nie będzie zamożności, ani nie będzie suwerenności.

Mogą nas mieć na celowniku

9

Paweł Bobołowicz na linii frontu: „afgańcy” idą przodem, żeby jak najbardziej mnie osłonić. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co by było, gdyby któryś z nich rzeczywiście miał się poświęcić za mnie... W oddali słychać wybuchy.

Anatomia grabieży

10-11

co łączy miliarderkę Hélène Pastor, gorlicką rafinerię nafty, detektywa Krzysztofa rutkowskiego i byłego konsula honorowego w Monako – Wojciecha Janowskiego?

Współcześni 16 faszyści

Konfederacja była elementem ustrojowym przewidzianym jako lekarstwo na niedomogi państwa. Konfederaci tworzyli samorządowe struktury w zastępstwie tych, które aktualnie nie mogą działać.Z tego płynęła duma: system się sprawdza, w momencie kryzysu możemy sami nim zarządzać. Oczywiście nie zawsze się to udawało, czasem dochodziło do karykaturalnych zjawisk, jak Konfederacja Barska, którą...

4

13

rodzice w Niemczech już rok walczą o godność swoich dzieci. Przeciwstawiają się sex-quizom w szkołach oraz seksualizacji najmłodszych. Walka jeszcze trwa, czy zakończy się sukcesem...

ind. 298050

nr 8


kurier WNET

2

t· e · l· e · g · r·a· f początku roku co najmniej 4132 osoby. K Do 80 tysięcy osób wzrosła na Ukrainie liczba osób polskiego pochodzenia, które – bezskutecznie – ubiegają się o uzyskanie statusu repatrianta. K Według badań przeprowadzonych przez Millward Brown 2,8 mln Polaków zadeklarowało chęć wyjazdu z Polski na stałe już w przyszłym roku, z czego 700 tysięcy stwierdziło, że uczyni to „z całą pewnością”. K Wrak malezyjskiego boeinga, zestrzelonego latem br. nad opanowanym przez rosyjskich separatystów terytorium Ukrainy, został przewieziony przez terytorium Polski do Holandii. K „Jestem dumny, że dzięki nawiązaniu stosunków dyplomatycznych będziemy mogli zintensyfikować kontakty między naszymi krajami” – powiedział pod adresem liczącego 14 tysięcy mieszkańców państwa Nauru wieloletni wiceminister spraw zagranicznych, polski ambasador przy ONZ Bogusław Winid. K Bez reakcji rządu, opozycji czy prokuratury pozostały ujawnione w drodze międzynarodowego dziennikarskiego śledztwa informacje o umowach, zawartych z rządem Luksemburga, które pozwoliły także czternastu działającym w Polsce dużym firmom uniknąć obowiązku podatkowego. K Począwszy od 2015

roku wszystkie operujące na Węgrzech sieci handlowe, które dłużej niż przez dwa lata będą wykazywać ujemny przychód, utracą koncesję na prowadzenie działalności. K W trzy lata po medialnej burzy, która rozpętała się po słowach premiera Kaczyńskiego: „polityka Tuska zmusza Polaków do robienia zakupów w dyskontach”, odsetek obywateli zaopatrujących się w sklepach typu Lidl, Biedronka czy Aldi wzrósł z 28 do 63 procent. K Pierwsze listopadawe opady śniegu pozbawiły prądu dziesiątki tysięcy gospodarstw na Podlasiu. K Wydatki na budowę nowych dróg w Polsce powróciły do poziomu sprzed dekady. K Po tym, jak upadła inicjatwa powołania do życia euroregionu Karpaty, europosłowie PO utrącili budowę autostrady Via Carpatia. K Królowa polskich rzek – Wisła – po raz kolejny odmówiła wycofania się z korytarzy warszawskiego (pół)metra. K Sześciokolorowa homotęcza z Placu Zbawiciela w Warszawie okazała się budowlaną samowolką. K Zmarł Kazimierz Świtoń, legenda demokratycznej opozycji na Śląsku, współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych. K W drodze internetowego głosowania rodziców i uczniów jako pierwsze na świecie Ministerstwo Edukacji

List do redakcji: Ewa Kubasiewicz-Houée

Dokąd zmierzasz, Francjo?

Będąc ostatnio w Kraju przeczytałam w „Kurierze Wnet” wywiad redaktora Krzysztofa Skowrońskiego z Jean-Marie Le Penem, twórcą francus­kiego Frontu Narodowego.

M

imo, że notowania tej partii pną się powoli w górę, wciąż wzbudza ona we Francji wiele kontrowersji. Wydaje się więc, że ciekawie byłoby przedstawić polskiemu czytelnikowi, jak Front Narodowy widziany jest tam, u siebie, nad Sekwaną. Z rozmów, które miałam niejednokrotnie okazję prowadzić w Polsce, wiem, że w naszej ojczyźnie Le Pen jest postrzegany głównie jako zwolennik opuszczenia UE oraz rzecznik spraw narodowych; ponieważ Unia Europejska to twór daleki od doskonałości, a i interes narodowy leży na sercu każdemu z nas, nic też dziwnego, że takie poglądy mogą przysparzać mu sympatyków. Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać. Zacznijmy może od przedstawienia samego bohatera: J. M. Le Pen urodził się w 1928 r. w Bretanii. Jest absolwentem prawa i nauk politycznych oraz byłym uczestnikiem wojen w Indochinach i w Algierii. Wcześnie wkroczył na francuską arenę polityczną i dzięki licznym prowokacjom prędko zdobył rozgłos. Już w 1955 roku w poczytnym czasopiśmie L’Express stwierdził ku zdumieniu czytelników, że Francja jest rządzona przez pederastów – Sartre’a, Camusa, Mauriaca. W wieku 27 lat został deputowanym. W 1963 roku, przy pomocy byłego porucznika Waffen SS Leona Gaultier i innych przyjaciół, założył Zakład studiów i stosunków publicznych (Société d’études et de relations publiques – SERP), gdzie między innymi wydano kolekcję płytową Ludzie i fakty XX wieku, przedstawiającą w pozytywnym świetle postać marszałka Pétaina, a później również płytę zatytułowaną Trzecia Rzesza, głosy i pieśni niemieckiej rewolucji. Ukazały się też liczne tytuły poruszające tematykę Wehrmachtu, Waffen SS, Hitlera czy Mussoliniego. Leon Gaultier znalazł się potem w składzie Rady Krajowej Frontu Narodowego, partii założonej przez Le Pena w 1972 roku i kierowanej przez niego aż do 2011 r., kiedy to na stanowisku przewodniczącego zastąpiła go jego córka – Marine. Le Pen przedstawia niekiedy FN jako «le premier parti ouvrier de France» (pierwszą partię robotniczą Francji). W wypowiedziach przywódcy FN trudno się jednak doszukać analizy istniejących trudności ekonomicznych i nie ma w nich wskazań, w jaki sposób można by było z nich wyjść. Co więcej, przywódcy FN

należą raczej do grona ludzi bardzo bogatych – w 1976 roku, po śmierci Lamberta, spadkobiercy potężnej dynastii producentów cementu, Le Penowi przekazano olbrzymi, wielomilionowy spadek (wg jego byłej żony– Pierrette Le Pen, była to suma rzędu 40 milionów ówczesnych franków), do którego doszły jeszcze ogromnej wartości nieruchomości.

K

iedy zaś już czasem uda się przychwycić go na jakiejś wypowiedzi dotyczącej aktualnych spraw gospodarczych lub społecznych, okazuje się, że poglądy te zgodne są z linią dzikiego światowego neoliberalizmu, czyli z głównym winowajcą zaistniałej sytuacji. Front Narodowy nie ma żadnego programu politycznego. Na każde pytanie o program pada wymijająca odpowiedź. Tak też jest w wywiadzie udzielonym K. Skowrońskiemu. Jedno natomiast jest pewne: Le Pen jest zwolennikiem władzy bardzo silnej i autokratycznej. Dlatego też wszystkie jego publiczne wystąpienia mają charakter czysto ideologiczny, podkreślający skrajnie nacjonalistyczne poglądy. W 1974 roku Le Pen kandydował po raz pierwszy w wyborach prezydenckich, lecz uzyskał tylko 0,74% głosów. Potem jeszcze kilkakrotnie zgłaszał swoją kandydaturę, jednak bez efektu. W 1981 roku nie udało mu się nawet uzyskać 500 podpisów radnych, co było bezwarunkowym wymogiem wzięcia udziału w wyborach. Za to 21 kwietnia 2002 roku Francja przeżyła szok. Na 16 kandydatów, w tym dwóch najpoważniejszych – Jacquesa Chiraca (prawicowe RPR) i Lionela Jospina (Partia Socjalistyczna) – Le Pen znalazł się w drugiej turze zdobywszy 16,86 % głosów i tym samym wyprzedził socjalistę. Przerażenie było tak wielkie, że nawet francuskie partie lewicowe nawoływały do głosowania w drugiej turze na Chiraca. Tak też się stało i – co zupełnie wyjątkowe w historii francuskich wyborów prezydenckich – Chirac zdobył wówczas 82,21 % głosów. Dlaczego zatem aż tak wielki strach opanował większość francuskiego społeczeństwa? Dlatego, że wokół postaci Jean Marie Le Pena jest tyle kontrowersji, iż nie przyznają się do niego nawet partie prawicowe. Jak dotąd, wszystkie one zdecydowanie odcinają się od niego. Le Pen miał już kilkanaście procesów sądowych z powodu wypowiedzi

H

Krzysztof Skowroński

Łukasz Jankowski Paweł Rakowski

Libero

Zespół

Redakcja N I E C O D Z I E N N A

ollande wygrał wybory prezydenckie, ponieważ obwieścił wszem i wobec, że jego największym wrogiem jest świat finansów, rozbudzając tym samym nadzieję na poprawę sytuacji życiowej przeciętnego Francuza. Gdy jednak doszedł do władzy, wszystkie jego działania wskazują na to, że opowiedział się po stronie finansjery. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że społeczeństwo zwraca się w kierunku partii, która nie miała jeszcze okazji sprawować rządów, a obiecuje bardzo wiele? Marine Le Pen potrafi znakomicie wykorzystać tę sytuację. Porusza się z dużym talentem po tematach żywo zajmujących rolników i robotników; dba też o swoich wiernych wyborców o przekonaniach antysemickich i rasistowskich, którzy cały ratunek widzą w wygnaniu z Francji cudzoziemców i w zamknięciu granic.

Redaktor naczelny

Lech R. Rustecki

G A Z E T A

uchodzących za rasistowskie i antysemickie oraz kilka wyroków skazujących go za pobicia i zranienia osób trzecich. Największy rozgłos zdobyły jego słowa dotyczące komór gazowych w czasie II wojny światowej. „Nie miałem okazji ich widzieć. Nie badałem tego zagadnienia.... Był to detal w historii tej wojny... Są historycy, którzy podważają tę opinię” – stwierdził Le Pen w audycji telewizyjnej („Le grand jury RTL” – Le Monde) 13 września 1987 roku. Oskarżano go też o torturowanie Algierczyków w czasie wojny w Algierii. Tego jednak mu nie udowodniono. W 2011 roku w programie TV francuskiej na pytanie dziennikarza Patricka Poivre d’Arvor, czy taki fakt miał miejsce, Le Pen odpowiedział: „Nie, absolutnie nie. Powiedziałem kiedyś w jednej debacie, że „my torturowaliśmy...”. Stwierdzeniem tym na pewno ułatwił sprawę swojej córce Marine, która już kilkakrotnie dawała do zrozumienia, że odpowiada tylko za swoje własne poglądy. I pewnie dlatego, gdy objęła przewodnictwo w partii, notowania FN poszły w górę. Niewątpliwie jest ona znacznie popularniejsza niż ojciec. Decyduje o tym przede wszystkim fakt, że zarówno polityka prowadzona wcześniej przez prawicę, jak i teraz przez lewicowca – François Hollande’a nie doprowadziła do poprawy sytuacji francuskiego społeczeństwa. Bogaci są coraz bogatsi, a biedni są coraz biedniejsi.

Magdalena Uchaniuk Maciej Drzazga Antoni Opaliński

Spółdzielczej Agencji Informacyjnej Stała współpraca

Wojciech Piotr Kwiatek Projekt i skład

Wojciech Sobolewski

Narodowej przystąpiło do układania nowej listy obowiązkowych lektur szkolnych. K Tuż po wejściu w życie ustawy umożliwiającej refundację kosztów leczenia za granicą kliniki w Czechach zaczęły być oblegane przez pacjentów z Polski. K W kopalni soli w Wieliczce oddano do użytku multimedialną kaplicę pod wezwaniem św. Jana Pawła II. K M. Olejnik i J. Żakowski wygrali sądowe procesy, wytoczone wydawcy książki „Resortowe dzieci”, która ukazała się w grudniu ub. r. K W grudniu br. po raz kolejny przedłużono śledztwo w sprawie nadużyć, popełnionych przez upadłą latem 2012 roku spółkę Amber Gold. K Poznański sąd uznał, że oskarżony przez straż miejską ociemniały emeryt Piotr J. nie jest oszustem, ponieważ faktycznie nie widzi. Jednocześnie skazał go za tzw. natarczywe żebranie, uzasadniając, że: „uporczywie przy nich stał, choć pasażerowie odmawiali i odwracali wzrok”. K Decyzją rządowej większości, znany z posługiwania się służbową kartą płatniczą w kraju oraz chętnego udziału w zagranicznych promocjach książek swojej żony Anne marszałek R. Sikorski poddał kontroli wydatki posłów korzystających z delegacji. K Po niemieckich mediach także w Rosji zaczę-

Taktyka „oddiabolizowania” zaczyna się powoli sprawdzać, bo według sondaży największą popularność jak dotąd FN ma właśnie wśród rozgoryczonych robotników. Różnica pomiędzy Marine a jej ojcem polega głównie na tym, że ona unika szokujących stwierdzeń i stara się wszelkimi sposobami udowodnić, że w ich partii coś się zmienia.

G

dy chodzi o cudzoziemców, to trzeba jednak przypomnieć, że głównie w latach 60., kiedy Francja potrzebowała gwałtownie rąk do pracy w przemyśle samochodowym i budownictwie, Francuzi sprowadzili do siebie wielką liczbę mieszkańców północnej Afryki. Ściągnięto ich wówczas razem z rodzinami i dziś już trzecie pokolenie żyje we Francji. Ich ojczyzną jest Republika Francuska i posiadają też francuskie obywatelstwo. Nieszczęściem jest, że ulokowano ich na peryferiach dużych miast, w wielkich blokach i nie zapewniono – szczególnie ludziom młodym – warunków do rozwoju. Bezrobocie dochodzi tam niekiedy do 40%. Co pewien czas wybuchają więc zamieszki i awantury z policją, rośnie przestępczość. Statystyki podają, że Francja przyciąga około 100 tys. emigrantów rocznie, nie tylko z krajów Maghrebu, ale również z innych części świata, w tym także z Europy. To znacznie mniej niż inne kraje: Wielka Brytania przyjmuje 450 tysięcy emigrantów rocznie, a Niemcy – 800 tysięcy. Hasło FN „Français d’abord” („Najpierw Francuzi”) krzywdzi ludzi, którzy pracują od lat, płacąc podatki i opłacając składki socjalne. A przecież ten kraj zawsze był wielonarodowościowy, przyjazny emigrantom. Nawet były prezydent Francji Nicolas Sarkozy wywodzi się z emigracji węgierskiej, a obecny premier Emmanuel Valls jest z pochodzenia Hiszpanem. A polska emigracja, chociażby ta po naszych powstaniach – listopadowym i styczniowym? Współczesna Francja ma wiele problemów, ale członkowie Frontu Narodowego nie wnoszą niczego, co mogłoby pomóc je zlikwidować. Całe zło ich zdaniem to – cudzoziemcy... Deklaracje słowne nie idą w parze z czynami, bo aby zjednać sobie głównie robotników i klasę średnią, krytykują niekiedy chorą logikę rynku finansowego, czy potężne koncerny międzynarodowe i krajowe narzucające wszystkim swoje prawa, ale w Parlamencie Europejskim ich deputowani głosują wręcz odwrotnie. Jedyną ich konkretną propozycją jest wyjście ze strefy euro w celu ochrony, jak twierdzą, gospodarki francuskiej. Specjaliści jednak są zdania, że to doprowadziłoby do jeszcze większego kryzysu ekonomicznego. Długo można by jeszcze rozprawiać na ten temat, ale ramy artykułu na to nie pozwalają. Na koniec więc jeszcze tylko informacja mogąca zainteresować polskiego czytelnika: Marine Le Pen z wielką sympatią i uznaniem wyraża się o Putinie. A zdaniem Jean-Marie Le Pena wojna w Ukrainie jest „sprawą rodzinną”, w którą inni nie powinni się mieszać. K

Dział reklamy

Wiktoria Skotnicka tel. 507 000 759 reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

to używać określenia „polskie obozy koncentracyjne”. K Będący w posiadaniu Deutsche Telecom T-Mobile zaangażował najlepszego czeskiego aktora do udziału w antypolskiej reklamie. K Niemiecka „Sueddeutsche Zeitung” zarzuciła Polsce, że czerpie korzyści z dzieł sztuki, będących wcześniej własnością Żydów, nie dodając, kto wymordował 3 miliony polskich obywateli żydowskiego pochodzenia. K Zakłady nr 2 S.A. w Bydgoszczy rozpoczęły przygotowania do produkcji bezzałogowych samolotów – dronów, konstrukcji studentów Politechniki Warszawskiej. K MON rozpisał wielomiliardowy przetarg na zakup amunicji, która nie będzie w stanie przebić pancerza najnowszych rosyjskich czołgów. K Według raportu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych najpopularniejszymi imionami, nadawanymi w chwili obecnej w Polsce, stały się: Jakub, Kacper, Filip, Szymon, Jan – a w przypadku kobiet: Lena, Julia, Zuzanna, Maja oraz Zofia. K Przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia rozpoczęli wierni najpotężniejszej religii świata – chrześcijanie. K

Maciej Drzazga

Lech Jęczmyk proponuje

Polacy jako towar eksportowy

J

ak się pomyśli, to Polska, czy też tereny zamieszkane przez Polaków, była i jest miejscem, w którym hoduje się ludzi na użytek obcoplemieńców. W XVIII i XIX wieku w Ameryce Północnej nie tylko importowano materiał ludzki z Afryki, ale też próbowano hodować go na miejscu na specjalnych farmach, dobierając okazy ludzkie pod względem ich walorów fizycznych, bo do prac fizycznych byli potrzebni. Może dlatego ich potomkowie wygrywają igrzyska olimpijskie. W pewnym sensie Polska jest taką właśnie farmą. W latach poprzedzających powstanie państwa polskiego docierali tu żydowscy handlarze z materiałem ludzkim i wywozili go do krajów muzułmańskich dwoma szlakami: na Bagdad i Hiszpanię. Zrozumiałe, że wybierano najsprawniejszych fizycznie i umysłowo chłopców i najładniejsze, zdrowe dziewczyny. Traciliśmy część najlepszego materiału genetycznego. Chłopców po drodze kastrowano, była to więc strata genów nie tylko dla przyszłej Polski, ale i dla całej ludzkości. Przyjęcie chrześcijaństwa zakończyło handel ludźmi w naszej okolicy, ale wkrótce zaczął się czas tatarskiego jasyru – z południowo-wschodnich kresów porywano młodzież i sprzedawano na Krymie oraz w Stambule. Przynajmniej jedna ze zdobycznych dziewczyn o dziwnym imieniu Roksolana trafiła do haremu Sulejmana Wspaniałego i jest bohaterką pokazywanego obecnie tureckiego serialu. Jak nie jasyr to janczarzy i znów zdrowi chłopcy na eksport, inni dzielni Polacy (jak Mehmed Sadik Pasza, czyli Michał Czajkowski albo Marian Langiewicz, dyktator w powstaniu styczniowym, który został w Turcji ministrem do spraw zakupu broni) jechali do Stambułu w nadziei szkodzenia rosyjskiemu zaborcy. Carowie też brali jasyr, wcielając Polaków na 25 lat do wojska, niepokornymi zasiedlając Syberię, a posłusznym pozwalając robić kariery w nauce i gospodarce.

W

wojnach Napoleona traciliśmy ludzi w złudnej nadziei, że Francja z wdzięczności zrobi coś dla Polski, trochę tak, jak teraz wysyłamy za nasze pieniądze żołnierzy do udziału w amerykańskich awanturach kolonialnych. Mówi się czasem, że żołnierz lepiej się ćwiczy, strzelając do celów żywych niż do tekturowych tarcz, ale terroryzowanie afgańskich wieśniaków to jest robota żandarmska a nie wojskowa. Była fala wyjazdów za chlebem – do Niemiec, Stanów Zjednoczonych – gdzie mieszka dziś 10 milionów potomków Polaków (Ford mówił, że Polacy są najinteligentniejszymi robot-

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

nikami) – do Ameryki Południowej. Potem planowe mordowanie elit przez Sowietów i Niemców, emigracja powojenna i wreszcie teraz idąca w miliony emigracja zarobkowa. Poznałem naszych emigrantów w Irlandii i odczuwałem, jak bardzo ich brakuje w kraju. Oni już nie wrócą, bo tam są lepsze warunki do wychowania dzieci. Trzeba przyznać, że my również inkorporowaliśmy materiał z innych narodów: bardzo inteligentnych Ormian, walecznych Tatarów, pracowitych Holendrów, należy ich szukać na terenach podmokłych, ich wsie często nazywały się Olendry. Białorusinom zawdzięczamy takie nazwiska jak Kościuszko, Moniuszko, Popiełuszko, Matejko był dla odmiany z pochodzenia Czechem. Spójrzmy ile nazwisk niemieckich znajdziemy wśród naszych oficerów z września 1939. Żydzi wschodni, czyli potomkowie zjudaizowanych Chazarów znad Wołgi, żyli osobno, ale, skoro już zadali sobie trud nauczenia się języka polskiego, władali nim po mistrzowsku (Tuwim, Brzechwa). W sumie jednak to Polska była przymusowym lub dobrowolnym eksporterem materiału genetycznego. Musiało się to odbić na poziomie umysłowym i fizycznym narodu. Wyższe uczelnie przeżywają upadek, straciły wszelki autorytet zawody sędziego i lekarza, aż trudno uwierzyć, że pół wieku temu mieliśmy chyba najlepszy teatr na świecie, a Konkursy Szopenowskie zaraziły miłością do tej arcypolskiej muzyki Chińczyków i Japończyków.

A

eksport najlepszych trwa. Dwa i pół, niektórzy mówią trzy miliony młodych, energicznych, zwykle ze średnim, nierzadko zawodowym wykształceniem. Eksportujemy drewno i stolarzy, a fabryki mebli sprzedajemy Niemcowi, który je zamyka. Można obliczyć, ile kosztuje doprowadzenie młodego człowieka do matury, a jeżeli pomnożymy to przez trzy miliony, będziemy wiedzieli, jaką sumą wspieramy Niemcy, Wielką Brytanię czy Irlandię. Zdziwienie budzi, że wobec tak ogromnego upływu krwi nasza młodzież wciąż wygrywa międzynarodowe konkursy i wykazuje (coraz mniejszą) przewagę nad uczniami starej Europy (OECD). Każdy naród i każda cywilizacja dożywa kiedyś swego kresu. Gdyby sądzić z poziomu naszej klasy politycznej - owej „lumpenelity”, jak ją nazwała profesor Pawełczyńska – to naród polski miałby przed sobą niedługi żywot. Wietnamczycy cierpliwie czekają, kiedy będą mogli wprowadzić się do naszych opustoszałych mieszkań. Jednak wbrew nadziei mam nadzieję, że jeszcze odżyjemy, że źródło, z którego czerpali inni, wciąż tryska wodą życia. K

Data wydania

13.12.2014 r. Nakład globalny

15.680 egz. ISSN 2300-6641 Numer 8 Zima 2014

ind. 298050

Możeł orze: 25 lat po upadku żelaznej kurtyny wybory w Polsce utraciły moc wymiany sprawujących władzę sił politycznych. K Liczba oddanych głosów uznanych za nieważne w wyborach samorządowych pobiła dziejowy rekord, okazując się trzy razy wyższa, niż w czasach nękanej analfabetyzmem i autorytarnymi zapędami sanacji II RP. K Po stwierdzeniu przewodniczącego Państwowej Komisji Wyborczej: „pokonał nas system” wszyscy jej członkowie podali się kolejno do dymisji. K Nowych członków PKW powołał w trybie pilnym prezydent B. Komorowski, który nie zaprzeczył, że za kilka miesięcy będzie ubiegać się o reelekcję. K Największa partia opozycyjna, PiS, zgłosiła w trakcie kampanii poprzedzającej wybory samorządowe Andrzeja Dudę jako swojego kandydata na prezydenta RP. K Przy milczącej aprobacie rządu, w tym ministra spraw wewnętrznych oraz prorządowych mediów, policja aresztowała, a następnie postawiła przed sądem wykonujących zawód dziennikarza: Jana Pawlickiego z TV Republika oraz Tomasza Gzella z PAP. K Minął rok od wybuchu prodemokratycznych protestów na kijowskim Majdanie. K Według danych ONZ, w walkach na wschodzie Ukrainy zginęły od


kurier WNET

3

p·o·l·s·k·a

Tato...

Kapitan statku, który w samochodzie zginął...

Tomasz Hutyra Uciekał śmierci wielokrotnie. I w górach, i na morzu. Próbowała go już dostać, gdy miał zaledwie 21 lat. Będąc załogantem legendarnego jachtu „Admirał” w latach 50., zaginął wraz z załogą na Bałtyku. W sztormowych warunkach, bez GPS-u, bez silnika, bo wtedy i o takie urządzenie ciężko było, na porwanych żaglach, grał na nosie białej kostusze.

N

ie bał się śmierci. Zawsze był przygotowany. Głęboko wierzący. Pod koniec życia zaczynał każdy dzień poranną Mszą św. Wybierając mieszkanie sugerował się tylko bliskością Kościoła. Wiara go wypełniała. Był kapitanem żeglugi wielkiej, dowodził promem „Jan Heweliusz”. Promem słynącym z dramatycznego zatonięcia, najtragiczniejszego w dziejach polskiej żeglugi cywilnej. W ten feralny huraganowy dzień styczniowy schodząc ze swojej zmiany oddał stery swojemu przyjacielowi kapitanowi Ułasiewiczowi. Ułasiewicz nie miał wyboru, musiał wyjść w morze po swój los. Nie ratował się, do końca stał na mostku tonącego przechylonego statku i krzyczał w eter „May Day, May Day...”. Poszedł ze swoim „Janem Heweliuszem” na dno, z honorem. Tak kończą Polacy. Pamiętacie państwo Włocha, kapitana, któren pierwszy wiał z „Concordii”... Z kapitana Ułasiewicza zrobiono kozła ofiarnego. Całą winę za niedociągnięcia armatora zrzucono na człowieka, który bronić się już nie mógł. Jakie to okrutne, ale i codzienne w naszej rzeczywistości. Gdyby Hutyra śmierci nie uszedł, wtedy podzieliłby niechybnie bohaterski los kapitana Ułasiewicza. Przeżył ten wypadek bardzo. Próbował bronić kolegi. Cóż, i sam dostał od gazet, od ludzi złych i wtajemniczonych. Kozioł ofiarny musiał być niezmienny... Broniąc Ułasiewicza w izbach morskich miał świadomość, że wygrał chociaż z kostuchą. I wtedy też, gdy wracali z Torunia, z radia. Wpadli w poślizg i w rowie wylądowali. Działacze komitetu ratowania stoczni Marian Moćko i Andrzej Bugajski. Kapitan Hutyra wylądował w szpitalu. Lekkie obrażenia. Wszyscy znamy śmierć fizyczną. Przychodzi codziennie, bywa oczekiwana, jak i pojawia się w trybie gwałtownym, przecinając życie człowiecze ostatecznie. Jednakże istnieje również śmierć cywilna. Okrutna. Trwająca, rozwlekła i gnijąca. Z taką również miał do czynienia, przygniatała go,

miażdżyła, podcinała skrzydła. Gdyby nie ona, mógł dokonać rzeczy wielkich. Patrząc z perspektywy czasu widzę, że tę śmierć zadawano mu celowo. Wystarczyło przecież rzucić oszczerstwa, iż kapitan Hutyra to zwykły pospolity agent. Taki malutki donosiciel. „Tajny współpracownik” w terminologii bezpieczniackiej. Na prawicy takowe oskarżenie działało jak infamia. Kończyło gościa. W chórze ujadaczy były postacie bardzo znane. Oto parę z nich: Krzysztof Wyszkowski, kapitan Sulatycki, czy już po śmierci Tadeusz Szczudłowski. Na wybrzeżu owe postaci znane są i cenione. O ironio... Dlaczego kapitan Hutyra stał się niewygodny? Zachciało mu się Stocznię Gdańską ratować. Upadły zakład, bezproduktywny, jak mawiali oszczercy i zdrajcy mojej ojczyzny. A tutaj taki Hutyra robi szum. Głosi ideę pozostawienia majątku narodowego w polskich rękach! No oszołom jakiś, przecież, jak mawiał ów minister Wąsacz, należy prywatyzować, to po pierwsze, a po drugie prywatyzować i po trzecie prywatyzować. Pamiętamy jeszcze tego asa polskiej polityki? A kapitan Bolesław Hutyra już na początku lat 90. wiedział, że jeżeli nie postawi się tamy grabieżczej wyprzedaży Polski, to stanie się ona krajem niewolniczym, rezerwuarem taniej siły roboczej i dawcą młodzieży, która jak krew wsiąka w coraz bardziej zestarzałe społeczeństwa zgnuśniałego Zachodu. I jeszcze Adaś Michnik ma czelność napisać, że Polska potrzebuje na gwałt emigrantów z krajów trzeciego świata, bo grozi nam katastrofa demograficzna, a sam wcześniej nawoływał młodzież do wyjazdu za chlebem i przekonywał, jakie to dobrodziejstwo...

A

Hutyra dalej swoje: zakaz sprzedaży. Koniec z haniebną złodziejska prywatyzacją. Będąc członkiem stowarzyszenia akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej doprowadza do walnego zgromadzenia akcjonariuszy. Chce wprowadzić plan naprawczy. Ma pomysły. Twórczo miesza szyki na szczytach władzy. Mówi swoim daw-

nym kolegom z „Solidarności” w oczy, że taką gwałtowną, niekontrolowaną prywatyzacją doprowadzą Polskę do katastrofy. Jest rok 2000 – milenium. Koniec lata i walne zgromadzenie przed historyczną bramą Stoczni Gdańskiej, brutalnie przerwane przez niejaką Dąbrowską, przedstawicielkę Skarbu Państwa i ministra tego resortu Chronowskiego.

D

ąbrowska posługuje się prawem przemocy, nie słucha głosu stoczniowców, a jako większościowy przedstawiciel właściciela, czyli Skarbu Państwa, może przegłosować wszystko. Zrywa walne, przesuwając je w czasie o dwa tygodnie. Na dzień przed drugą częścią walnego, tego przez Dąbrowską odroczonego, w drodze do ministra Chronowskiego na trasie Gdańsk – Warszawa w połowie drogi ginie kapitan Hutyra wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami ze stowarzyszenia akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej. Ich odejście przerywa na dobre działania, mające na celu odroczenie upadłości stoczni oraz ostatnia próbę ratunku całego przemysłu okrętowego w Polsce. Gdy działacze giną, w gabinecie ministra Chronowskiego oczekuje na ich przybycie Roman Giertych, zaangażowany jako prawnik do poprowadzenia drugiej części walnego. Podobno informuje ministra, że działacze nie przyjadą, bo zginęli, na co on miał tylko wzruszyć ramionami. Nic go ten fakt w zasadzie nie obchodził. Po śmierci działaczy Giertych bierze się ostro do działania, gdyż jest wskazany przez stowarzyszanie jako prawnik mający poprowadzić drugą część walnego zgromadzenia akcjonariuszy i mocą sądu okręgowego w Gdańsku zatwierdzony do swojej, jak się później okazało kluczowej roli. Poproszony kilka dni wcześniej o pomoc, a rekomendowany stowarzyszeniu jako uczciwy i wierny Polsce patriota. Jego praca ma być w tych dniach charytatywna i całkowicie oddana idei uratowania stoczni przed upadkiem i grabieżą majątku. W stowarzyszeniu zapanowała euforia, że taki mecenas, z takiego rodu, i z poglądami narodowymi włączy się do pomocy. Kapitan Hutyra głośno mówił, że teraz, to dopiero mają super prawnika i sprawy nareszcie ruszą dynamicznie do przodu. Niestety Bolesława Hutyry i jego najbliższych współpracowników zabraknie na walnym, jednakże Giertych posiada instrukcje co i jak należy zrobić. Ma również dodatkowe atuty, gdyż na walnym jego drugiej części nie pojawia się większościowy udziałowiec stoczni gdańskiej – Skarb Państwa, a zatem na-

Załoga jachtu Admirał odnaleziona po sztormie na Bałtyku przez szwedzką straż graniczną. Bolesław Hutyra trzyma w ręku linę.

reszcie stoczniowcy mogą przegłosować wszystko. Mecenas Giertych ma niepowtarzalną szansę wprowadzić szereg dodatkowych uchwał, ale przede wszystkim zrealizować plan tych, którzy już nie żyją. Gazety piszą – „Walne Pośród Zniczy”. Tak, Giertych bierze się „ostro do pracy” i nie robi nic. Na dwa dni przed swoją śmiercią główni działacze stowarzyszenia konstruują plan obrad walnego zgormadzenia. Nadrzędnym celem ma być ukonstytuowanie się nowej rady nadzorczej stoczni gdańskiej w upadłości, która później będzie miała na celu wybranie nowego zarządu. Giertych wprowadza do rady nadzorczej kilku ludzi spoza stowarzyszenia. Między innymi niejakiego Hatkę, tego od Wielkopolskiego Banu Rolnego i posłowania z nadania Ligii Polskich Rodzin. Ów Bank założyło 7,5 tysiąca rolników na początku lat dziewięćdziesiątych. Bank zbankrutował, a jakie role odegrali w tym panowie Giertych i Hatka? Ciekawe, że ta sprawa jakoś przycichła. Na koniec i sam Hatka uległ śmiertelnemu wypadkowi samochodowemu w 2010 roku.

N

owa rada nadzorcza wybrana na walnym ewidentnie rozmydliła sukcesy Kapitana Hutyra i jego najbliższych działaczy. Tak działała, aby nigdy się nie ukonstytuować, a tym bardziej nie wybrać zarządu. Idee odzyskania terenów stoczni i ponownego rozwinięcia zakładu pójdą w zapomnienie. Niestety pisowski rząd dopełni dramatu. Zamiast cofnąć się do haniebnej prywatyzacji, uruchomić ekspercki zespół do zbadania problemu, w prosty sposób się go pozbywa sprzedając stocznię koncernowi Donbas rękami posła Andrzeja Jaworskiego – etnologa. Podobno na terenach postoczniowych miała powstać baza marynarki wojennej NATO. Takie rozmowy toczono na przełomie milenijnym. Amerykanie lobbowali w tej materii. A dzisiaj możemy na sprawę stoczni popatrzeć również z perspektywy wojny na Ukrainie oraz zawiłej historii Koncernu Donbas w kontekście bazy marynarki wojennej NATO w roli głównej z okrętami amerykań-

skimi. Czyż nie wygląda to dramatycznie? Kapitan Hutyra podjął walkę z góry przegraną. Ze swoimi przyjaciółmi idealistami próbował osiągnąć nieosiągalne. Nie zależało mu na karierze ani pieniądzach. Chciał dobra własnego kraju i jego mieszkańców. Patrząc na sprawę z racjonalnego punktu widzenia widzimy jasno, iż przegrał i zapłacił cenę najwyższą. Cenę własnego życia. Żyjemy w czasach kultu pieniądza i tylko on się dzisiaj liczy niestety. Sprawa Hutyry może nas jednak czegoś nauczyć: że nie tylko pieniądze są ważne, że ważniejsze od pieniędzy mogą być idee i dalekowzroczność. A zatem z metafizycznego punktu widzenia Hutyra wygrał. Nie poddał się, do końca bronił swojej godności oraz idei polskiej wolności gospodarczej manifestującej się polską własnością. Musimy mieć nadzieję, że nadejdzie znów czas idealistów. Tylko w tym widzę ratunek dla Polski. K

www.7dni.com.

Sto jeden powodów N

azywam się Artur Sokołowski – z wykształcenia jestem geodetą, ale oprócz wykonywania wyuczonego zawodu, pracowałem również jako urzędnik samorządowy, menedżer w państwowej spółce, kierownik zakładu budżetowego. Jako mieszkaniec Częstochowy od czterech lat obserwuję z rosnącym przerażeniem działania prezydenta mojego miasta Krzysztofa Matyjaszczyka, członka Sojuszu Lewicy Demokratycznej, jak również rozpasanie jego otoczenia, „dworu” oraz grona współpracowników. W 2013 roku, widząc bezradność lokalnych mediów, w większości, w zamian za opłacone

reklamy, powstrzymujących się od jakiejkolwiek krytyki, sam sięgnąłem po pióro. Na łamach lokalnego tygodnika „7 dni” zacząłem uprawiać coś, co na swój użytek nazwałem „dziennikarstwem obywatelskim”. Moje artykuły opisywały różne patologiczne czy wręcz aferalne sytuacje, mające miejsce w częstochowskim samorządzie. Nierzadko dotyczyły one olbrzymich pieniędzy, jak np. słynny już przetarg na obsługę księgową komunalnej spółki „Hala Sportowa”, który wygrała szwagierka jednego z radnych SLD za olbrzymią kwotę 1,5 mln zł na 3 lata. Przetarg zorganizowano tak, by zminimalizować liczbę podmiotów biorących w nim udział, co się w pełni udało – zwycięska firma była zarazem jedyną. W innych przypadkach kwoty bywały mniejsze, ale metody działania agresywniejsze – stowarzyszenie „Speedway Fan Club”, którego prezesem był kolejny (były już) radny SLD przez trzy lata z powo-

dzeniem wyłudzało pieniądze z miejskiej kasy za pomocą sfałszowanych faktur, wystawianych przez nieistniejący podmiot – słynną już firmę KAZMET z ulicy Jarzynowej (której w Częstochowie także nie ma!). W pierwszym z opisanych przypadków czekamy na wyniki kontroli przeprowadzonej przez NIK, w drugim – po pół roku śledztwa prowadzonego bez żadnych efektów przez częstochowską prokuraturę na mój wniosek sprawę przejęła Prokuratura Rejonowa w Lublińcu (efekty widać już po miesiącu). Z początkiem sierpnia 2014 r. postanowiłem moje wcześniejsze artykuły śledcze wraz z kolejnymi tematami podsyłanymi przez obywateli Częstochowy ułożyć w jeden zwarty cykl – i tak oto od 1 sierpnia do 10 listopada codziennie powstawał jeden odcinek serialu „101 powodów, dla których Matyjaszczyk powinien odejść”. Jednak Matyjaszczyk został. Zdecydowały

o tym głosy mniej uświadomionej części częstochowskiego społeczeństwa, nad którą sztab Matyjaszczyka „pracował” na wielką skalę przy pomocy rozlicznych festynów z darmową kiełbasą (kupowaną przez miejską spółkę z pieniędzy lokatorów komunalnych), gali bokserskich, hucznego otwierania fragmentu dróg, dziesiątków tysięcy plakatów itp. Niestety, mimo bardzo krytycznej dla obecnej władzy postawy ze strony częstochowskiej inteligencji oraz młodzieży, do zmiany na stanowisku prezydenta nie doszło. Na Matyjaszczyka głosowało 56,5 proc. mieszkańców Częstochowy, zaś na jego konkurenta Artura Warzochę oddano 43,5 proc. głosów. Wynik wyborczy, mimo porażki kandydata prawicy, jest dobrym prognostykiem na przyszłości. To trzeci w Polsce – po Wrocławiu i Radomiu – wynik kandydata startującego pod

szyldem PiS w mieście tej wielkości. Za to opozycyjny klub radnych Prawa i Sprawiedliwości, reprezentujących całe spektrum lokalnej prawicy, jest największy w częstochowskiej Radzie Miasta (10 osób), a ja mam przyjemność być jednym z jego przedstawicieli. Mam nadzieję, że lokalna władza przez najbliższe cztery lata skoncentruje się na poprawie fatalnej kondycji gospodarczej Częstochowy, zmniejszeniu bezrobocia i zapobieżeniu postępującej depopulacji miasta, zamiast na przygotowywaniu kolejnych korzystnych dla wąskiego grona „dealów” z udziałem zaprzyjaźnionego otoczenia. Dzięki mojemu doświadczeniu samorządowemu (w połączeniu z dziennikarską dociekliwością), postaram się do tego jako opozycyjny radny miasta Częstochowy doprowadzić. Artykuły są nadal dostępne na moim profilu na Facebooku oraz na stronie www.7dni.com.pl. K

rys. Wojciech Siwik

Artur Sokołowski


kurier WNET

4

J

est takie przysłowie, że jak kogoś chce Bóg ukarać, to mu najpierw rozum odbiera. Otóż w okresie przedwyborczym pani premier     Ewa Kopacz dała się wciągnąć w awanturę, związaną z wielce kontrowersyjną reformą. W wielkim pośpiechu jest aktualnie przygotowywany projekt zmiany ustawy Prawo wodne. 15 grudnia ma być gotowy i przedstawiony do konsultacji społecznych. Głosowanie w sejmie planuje się zrobić w II lub III kwartale, tak, aby zdążyć przed wyborami parlamentarnymi i korzystając z wypróbowanej maszynki legislacyjnej w oparciu o dyscyplinę partyjną sprawę przepchnąć. Jakie są powody owego dziwnego zachowania? Wydaje się, że Pani Premier została skuszona perspektywą możliwości wyciągnięcia środków finansowych z UE, które mogłyby być przeznaczone na dofinansowanie dużych inwestycji w gospodarce wodnej. Jest jednak jeden szkopuł. Osoby, które chciałyby dobrać się do słoika z konfiturami, musiałyby wcześniej przejąć kontrolę nad gospodarką wodną lub choćby jej częścią i stworzyć struktury, które pomogą środki pobierać. Jedynie idąc tym tropem można zrozumieć, dlaczego projekt ustawy Prawo wodne zakłada likwidację obecnej struktury administracji państwowej, zarządzającej gospodarką wodną i żeglugą, a w jej miejsce tworzy strukturę nową, niby taką samą, ale inną, bo obsadzoną swoimi pracownikami, jeszcze bardziej skomplikowaną, z niejasnym schematem zależności, niepewnym systemem finansowania i brakiem narzędzi umożliwiających koordynację przez państwo planowego realizowania inwestycji. Wszystko to się pięknie układa w myśl zasady, że w mętnej wodzie najlepiej ryby łapać. Likwiduje się 7 Regionalnych Zarządów Gospodarki Wodnej i... Urzędów Żeglugi Śródlądowej, a w to miejsce tworzy się 6 Urzędów Gospodarki Wodnej i dwa zupełnie nowe podmioty, osoby prawne Skarbu Państwa, zwane Zarządami Dorzecza, które to właśnie są specjalnie na wyjadanie konfitur pomyślane. Przy okazji likwidacji starych struktur zwalnia się wszystkich pracowników bez żadnej gwarancji ponownego zatrudnienia. W projekcie nowej ustawy jest zapis, że nowy pracodawca może zaproponować dotychczasowym pracownikom pracę, a jeżeli w ciągu 6 miesięcy tego nie zrobi, to stosunek pracy wygasa. Na stanowiskach decyzyjnych nie zatrudni się więc pracowników z wiedzą merytoryczną, którzy mogliby być w jakiś sposób w stosunku do pracodawcy nielojalni, a tym bardziej przeszkadzać w wyjadaniu konfitur. Co ciekawe, siedzibę Zarządu Dorzecza rzeki Wisły tworzy się w Bydgoszczy, zupełnie nowym miejscu, gdzie oprócz kilku pracowników nadzoru wodnego w ogóle nie ma kadry

Likwiduje się siedem Regionalnych Zarządów Gospodarki Wodnej i Urzędów Żeglugi Śródlądowej, a w to miejsce tworzy się sześć Urzędów Gospodarki Wodnej i dwa zupełnie nowe podmioty, zwane Zarządami Dorzecza. doświadczonych pracowników gospodarki wodnej. Jest za to uczelnia, specjalizująca się w drogach wodnych. Na nową siedzibę pani premier obiecuje przeznaczyć 200 mln zł i utworzyć 250 nowych miejsc pracy. Kto tam pojedzie pracować, tego nie wiemy. Można za to przewidywać, że owe 250 miejsc pracy obejmą osoby bez doświadczenia w zarządzaniu gospodarką wodną, profesorowie i ich studenci. Chyba jednak nie tylko... Generalnie pomysł ten postrzegany jest w środowisku jako mocno fantastyczny i mało realny. Problem w tym, że akceptując projekt założeń ustawy pani premier nie wzięła jednak pod uwagę faktu, że cała chucpa, zwana szumnie „reformą gospodarki wodnej”, jest bańką mydlaną opartą na pomysłach, które z rzeczywistością mają bardzo mało wspólnego, a pozyskanie środków nie jest możliwe bez dobrze przygotowanych planów

sp ó łdzi e l c z a · a g e n c j a · in f o r m a c y jn a Po lasach kolej na wodę... Reformy Pani Premier Kopacz.

z wody? Jan Kołatka

i bez dostosowania ich do wymagań dyrektyw europejskich. Bez spełnienia tych warunków UE dofinansowania po prostu nie udzieli, a jeszcze na dodatek karami za brak implementacji prawa unijnego do prawodawstwa polskiego obłoży. Nie jest to zresztą żadną nowiną, bo za podobne działania ekipa zatrudniana przez Stanisława Gawłowskiego w różnych konfiguracjach personalnych już wielokrotnie kary i ostrzeżenia otrzymywała. Stanisław Gawłowski, sekretarz stanu przy ministrze ochrony środowiska, znany skądinąd z „taśm prawdy” wpływowy baron PO, który de facto uważa się za ministra właściwego do spraw gospodarki wodnej, znany jest ze swojej arogancji, bezczelności i braku umiejętności dopasowywania swoich nieracjonalnych wizji do realnych potrzeb gospodarki wodnej oraz choćby wymagań Unii. Nie raz już ten sposób rządzenia odbił się czkawką w formie protestów UE co do stosowanych w przeszłości rozwiązań. Założenia, firmowane przez pana Gawłowskiego, a przyjęte bezkrytycznie przez panią premier tuż po objęciu przez nią urzędowania, można znaleźć na stronach internetowych Rządowego Centrum Legislacji. Zalecamy daleko idącą ostrożność, sceptycyzm i obiektywną ocenę zapewnień zawartych w tym dokumencie: http://legislacja.rcl.gov.pl/lista/1/projekt/47153/ katalog/47186. Przyjrzyjmy się uważniej owej „reformie”. Przed lekturą warto zaopatrzyć się w leki uspokajające, bo poziom abstrakcji jest wysoki, a kto zacznie sobie wyobrażać efekty wdrożenia „reformy”, spokojnie nie zaśnie. Podstawowym problemem gospodarki wodnej, który jest od lat zdefiniowany, dobrze znany i opisany w wielu publikacjach branżowych, jest permanentne niedofinansowanie i brak pieniędzy na prowadzenie gospodarki wodnej. Brakuje środków na zapewnienie odpowiedniego stanu koryt rzecznych, prowadzenie podstawowych inwestycji niezbędnych dla zachowania bezpieczeństwa powodziowego, środków finansowych wystarczających dla zapewnienia zaopatrzenia w wodę i utrzymania jakości wód. Czy reforma rozwiązuje ten problem? Trzeba odpowiedzieć jasno: nie rozwiązuje! Reforma ten problem pogłębia! Zakłada mianowicie, że rząd, przygotowując budżet państwa, nie będzie już musiał bezpośrednio zapewniać tych środków. Warto zauważyć, że jest drugie dno reformy, na pierwszy rzut oka niewidoczne, za to znacznie ciemniejsze i o wiele bardziej niebezpieczne dla kondycji państwa, niż samo wyjadanie konfitur. Oto za pomocą planowanej reformy rząd pozbywa się problemów i zwalnia się z bezpośredniej odpowiedzialności za utrzymanie wód, przenosząc ciężar odpowiedzialności na samorządy oraz na dwie nowo tworzone osoby prawne, zwane Zarządami Dorzecza. Obowiązek finansowania spada bezpośrednio na fundusze ochrony środowiska a tak naprawdę – za pośrednictwem dodatkowych opłat – na obywateli. Według autorów reformy, całe zło tkwi w strukturze zarządzania. Wystarczą więc zmiany organizacyjne, a wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki naprawi się samo. Podstawowym działaniem, które ma przynieść korzyści gospodarce wodnej, ma być likwidacja tej części administracji rządowej, która dba o utrzymanie wód i obiektów. Mówiąc wprost – rząd pozbywa się kosztów utrzymania i odpowiedzialności. Nie będzie się

kogo czepiać, jak coś nie będzie działać. Budżet przestaje ponosić koszty, czysty zysk, prawda? Nowe Urzędy Gospodarki Wodnej mają teoretycznie robić to samo, co robiły Zarządy Gospodarki Wodnej, tylko mniej, bo już nie będą się zajmowały utrzymywaniem rzek i obiektów, czyli mówiąc wprost zamiast zarządzania będą czynić urzędowanie (w uproszczeniu: produkować dokumenty i plany, pozwalać i zabraniać). Co jednak z podstawowym i wciąż nierozwiązanym problemem gospodarki wodnej? Zwróćmy uwagę, że leży on nie w produkowaniu dokumentów, ale w inwestowaniu, gospodarowaniu, dbaniu o majątek, doglądaniu, pielęgnowaniu, wykonywaniu konkretnych, rzeczywistych, namacalnych robót za konkretne pieniądze. Trzeba kosić, pogłębiać, naprawiać zepsute urządzenia, wyciągać przewrócone drzewa, udrażniać koryta, uszczelniać i podnosić wały, budować nowe zabezpieczenia w miarę zmian zagospodarowania przestrzennego, obsługiwać śluzy, stawiać znaki żeglugowe itd. Lista potrzeb jest długa, a robota wymaga wiedzy

Załóżmy na przykład, że nie będzie dotacji na naprawę wału przeciwpowodziowego Wisły. Wał się zawali, ludzie się potopią, majątki popłyną, kto będzie odpowiadał? Obywatele, bo za mało dali na usługi wodne! i doświadczenia. Kto ma to robić? Skąd na to nagle znajdą się środki, których wciąż brakuje? Czarną robotę zwala się w większości na samorządy. Reforma zakłada podział rzek na rządowe i samorządowe. Rząd oddaje większość rzek, które do tej pory znajdowały się w jego administracji, razem ze wszystkimi obowiązkami, obiektami i problemami, w ręce marszałków województw! Przy czym nie wiadomo jeszcze, jaka będzie lista rzek rządowych (ma być do tego odrębne rozporządzenie już po uchwaleniu ustawy przez Sejm, co może się skończyć tym, że rząd zostawi sobie tylko Wisłę i Odrę a resztę przerzuci na samorządy). Skąd pieniążki dla samorządów? O to już rządu głowa nie będzie bolała. Samorządy mają bowiem pozyskiwać środki z dotacji Wojewódzkich Funduszy Ochrony Środowiska, które to fundusze będą pozyskiwały pieniądze z opłat za usługi wodne. Jak pieniążków nie wystarczy, jak się zawali, kto będzie winien? Oczywiście samorząd, ewentualnie fundusz, który nie dał środków, a właściwie obywatele, którzy dają za mało opłat na fundusz! Rząd ma rączki czyściutkie i powie: „To straszne, że powódź zalała Polskę, ale przecież w tej sytuacji nic nie mogliśmy zrobić, sorry takie mamy warunki”. Utrzymaniem i eksploatacją rzek rządowych (dużych rzek, nie wiemy jeszcze, których, choć wiemy, że będą to co najmniej Wisła i Odra) i związanej z nimi infrastruktury (zapór, zbiorników wodnych, śluz, wałów przeciwpowodziowych itd.) dodaj-

my: infrastruktury bardzo istotnej dla gospodarki wodnej i niezbędnej dla zapewnienia bezpieczeństwa obywateli i zaopatrzenia w wodę, zajmą się owe dwa nowo utworzone byty – Zarządy Dorzecza, obsadzone nowymi pracownikami, niejako przy okazji wyjadania konfitur z dużych inwestycji. To co rzeczywiście kosztuje i na co permanentnie brakuje pieniędzy w budżecie państwa, będą teraz wykonywać dwie niedoświadczone, zupełnie nowe jednostki. Przy czym uwaga: finansowanie tych jednostek też już nie jest w założeniach obowiązkiem budżetu państwa, też nie zależy od rządu. Tutaj, podobnie jak dla rzek samorządowych, zakłada się zwrot kosztów usług wodnych; tym razem o dotacje Zarządy Dorzecza będą mogły występować do Narodowych Funduszy Ochrony Środowiska, które to znowu dysponować będą środkami z opłat za kolejne usługi wodne. Idąc na skróty i podając rzecz w zupełnym uproszczeniu, to my, społeczeństwo, zapłacimy pośrednio lub bezpośrednio za usługi wodne, pieniążki za to wpłyną do funduszy ochrony środowiska i za ich pośrednictwem będą przydzielane dotacje dla samorządów i Zarządów Dorzeczy. Jeżeli pieniążków będzie za mało (a będzie, bo tak się dzieje od czasów II wojny światowej), dotacji nie będzie. Załóżmy na przykład, że nie będzie dotacji na naprawę wału przeciwpowodziowego Wisły. Wał się zawali, ludzie się potopią, majątki popłyną, kto będzie odpowiadał? OBYWATELE, bo za mało dali na usługi wodne! Rząd ma rączki czyściutkie! Bajka, prawda? Zdecydowane usprawnienie i zysk dla państwa. Jednym słowem, wprowadzając reformę rząd pozbywa się kosztów i odpowiedzialności zwalając problemy na samorządy, a kosztami obciąża obywateli. Super reforma! Bliżej ludzi, Pani Premier! To, co powyżej zostało opisane, to konstrukcja, rama, zrąb założeń, które dla laika są niezrozumiałe i na pierwszy rzut oka, nie znając się na rzeczy, można nawet uznać reformę za rzecz korzystną. Szczególnie przy obecnym przekazie, który rząd kieruje do mediów. Płynie sam lukier: „będzie lepiej”, wmawia się nam, „wyrzucimy z pracy urzędników, będzie lepsza organizacja, sprawniejsze zarządzanie, więcej pieniędzy, dostosujemy się do wymagań Unii”. Jeżeli jednak zaczniemy sprawę analizować z praktycznego punktu widzenia i realnej możliwości działania nowej struktury administracyjnej, to widać wyraźnie, że po zmianach może być tylko gorzej, a cała konstrukcja kupy się nie trzyma. Odstąpienie od takiej reformy to czysty zysk dla nas wszystkich. Jeżeli przyjrzymy się argumentom dokładnie, na chłodno, to zewsząd jak szydło z worka wychodzi kłamstwo. Obalamy mity, odsłaniamy PR-owe zagrywki. Poniżej wymieniamy najpoważniejsze kłamstwa reformy. Tych kłamstw jest znacznie więcej. Widać wyraźnie, że cała reforma jest robiona nie z troski o państwo, nie na rzecz obywatela, a dla grupy wpływu. Reklama

Argumenty są szyte na miarę i służą mydleniu oczu, aby tylko ustawę przepchnąć. Jeżeli się nie obudzimy, to znowu, po raz kolejny, zostaniemy wprowadzeni w błąd i zapłacimy za to wszyscy z własnej kieszeni. Skorzysta na tym jedynie wąska grupa interesu. Nie można do tego dopuścić!

Kłamstwo nr 1 Jedna rzeka – jeden właściciel Jest to hasło nośne, które pojawia się w materiałach rządowych na samym początku prezentacji zachwalającej reformę. Rząd przedstawia problem, że aktualnie nie można skutecznie zarządzać, gdy rzeka należy do jednego właściciela (Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej) a wały do drugiego (Zarządy Melioracji i Urządzeń Wodnych). Po utworzeniu rzek rządowych i samorządowych rzeki znajdujące się dotychczas w całości w ręku jednego właściciela (RZGW) przejdą teraz odcinkami w ręce kilku właścicieli (zostaną podzielone granicami administracyjnymi województw).

Kłamstwo nr 2 Zarządzanie zlewniowe Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej działają w granicach hydrologicznych, w naturalnych granicach zlewni. Wody z jednej zlewni spływają do tej samej rzeki, a granice zlewni tworzą jednolitą całość i logiczny obszar zarządzania zasobami wodnymi. Zarządzanie zlewniowe jest wymagane przez Ramową Dyrektywę Wodną i musimy takie zarządzanie stosować w Polsce. Niespełnienie tego warunku będzie zakwestionowane przez Komisję Europejską. Samorządy działają w granicach administracyjnych, a nie w granicach zlewni. Przekazanie rzek samorządom sprawi, że rzeki, które w całości znajdują się aktualnie w administracji jednego RZGW, nagle zostaną podzielone na kilku właścicieli. Na przykład mamy takie rzeki, gdzie od źródła rzeka płynie w jednym województwie, potem granica województw przebiega środkiem rzeki, lewa strona w jednym województwie, prawa w drugim, a do ujścia rzeka płynie w następnym województwie. To gdzie tu jeden właściciel? Gdzie zarządzanie zlewniowe? Jak praktycznie zarządzać bezpieczeństwem takiej rzeki? Jedno województwo z drugim będą konkurować o pobór wód, zrzucać na siebie nawzajem obowiązek wykonania zabezpieczeń przeciwpowodziowych, oskarżać się o zanieczyszczanie wód. Jest to ewidentna zmiana na gorsze w stosunku do istniejącej sytuacji.

Kłamstwo nr 3 Zasada zrównoważonego rozwoju Nie ma instrumentów, które mogą skoordynować poszczególne prace i pogodzić podmioty. Mydlenie oczu, że załatwią to plany gospodarowania

wodami i plany zarządzania ryzykiem powodzi, przygotowywane przez Urzędy Gospodarki Wodnej, to mydlenie oczu, gdyż są to plany dyrektywne o bardzo ogólnym kierunkowym tylko wskazaniu działań, bez listy zadań, a tym bardziej listy projektów ważnych z punktu widzenia zapewnienia uporządkowanego, systematycznego i planowego gospodarowania wodami. Dlatego nie mogą być w żaden sposób dokumentem koordynującym. Urząd nie będzie miał żadnych instrumentów na dopilnowanie, aby projekty priorytetowe były wykonywane. Na przykład zdarzyć się może, że projekt decydujący o bezpieczeństwie powodziowym zostanie zablokowany lub wręcz uniemożliwiony przez inwestycję wykonywaną przez inny podmiot w związku z innym przeznaczeniem i realizowany z innych źródeł finansowania. Nikt nie będzie nad tym panował. Nastąpi wyścig do środków i rywalizacja pomiędzy nieskoordynowanymi podmiotami w realizacji własnych projektów i lokalnych ambicji. Wolna amerykanka – kto mocniejszy, ten wyszarpie ciacho, a reszta niech czeka i zgrzyta zębami. Jeżeli jest zachowana zasada zrównoważonego rozwoju, to tylko w ten sposób, że jest taki chaos, że rozwoju nie ma w ogóle, więc wszyscy są jednakowo pokrzywdzeni. Oczywista bzdura i niezrozumienie fundamentalnego założenia, leżącego u podstaw polityki UE będącego punktem wyjściowym do planowego zrównoważonego rozwoju według obu dyrektyw (ramowej i powodziowej).

Kłamstwo nr 4 Zwrot kosztów gospodarki wodnej przez samofinansowanie Zapewnienie odpowiednich środków na samofinansowanie gospodarki wodnej wymaga przynajmniej oszacowania, jakie są potrzeby i porównania tej kwoty z kwotą, którą dysponują fundusze ochrony środowiska. Porównanie to musi się bilansować w czasie, rok po roku, aż do uzyskania pełnego zwrotu kosztów. Nikt w założeniach do ustawy nie policzył (a tym bardziej nie policzy teraz, do II, a nawet III kwartału roku 2015, kiedy to ma być głosowana ustawa), w którym momencie wydatki zbilansują się z przychodami i kiedy właściwie nastąpi pełen zwrot kosztów. Co więcej – w założeniach jest napisane wyraźnie, że do czasu ustalenia opłat za usługi wodne nie można takiej kalkulacji przeprowadzić. W związku z tym chcemy wiedzieć, jaka kwota jest potrzebna dla zapewnienia utrzymania dobrej kondycji gospodarki wodnej i o ile po wprowadzeniu nowych opłat za usługi wodne wzrosną koszty utrzymania gospodarstw domowych. Może się bowiem okazać, że wzrost opłat do pożądanej wysokości jest nie do udźwignięcia przez obywateli. Jeżeli chcemy, aby można było zwiększać obciążenia budżetów domowych, spowodujmy najpierw, aby pensje w Polsce zaczęły być porównywalne z pensjami w Unii Europejskiej. Już teraz wiele rodzin żyje w biedzie. Nawet kilkanaście złotych miesięcznie w budżecie Polaka już jest wydatkiem odczuwalnym i dotkliwym.

Kłamstwo nr 5 Poprawa kondycji gospodarki wodnej po wprowadzeniu reformy Same zmiany struktury organizacyjnej nie zwiększą bezpieczeństwa powodziowego, nie zapewnią dobrej jakości wód ani nie usprawnią żeglugi. Jednorazowy wydatek milionów złotych, wysiłek organizacyjny, całe zamieszanie z przejmowaniem majątku przez nowe struktury, koszty społeczne – zwalnianie tysięcy ludzi z pracy – które muszą być poniesione, aby wprowadzić ten poroniony pomysł w życie, można porównać do wyrzucenia na bruk starego i zatrudnienia nowego administratora walącego się budynku bez przeznaczenia środków na remont, a na dodatek wyrzucenie miotły. Dom i tak grozi zawaleniem, dopóki nie zainwestujemy w sam budynek. K


kurier WNET

5

w·y·w·i·a·d

Po tych wyborach czuję, jakbym z powrotem znalazł się w PRL-u. Nieważne, kto i jak głosuje, ważne tylko, kto liczy głosy – mówi prof. dr hab. Stanisław Mikołajczak, prezes Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

Jak Pan ocenia wynik i przebieg wyborów samorządowych w Polsce? Płaszczyzn do oceny i analizy mamy wiele... Co tu mówić, zbyt wiele okoliczności wskazuje na to, że wybory te były sfałszowane. Tym razem liczba nieprawidłowości jest ogromna, kilka dni temu sięgała prawie półtora tysiąca sądowych zawiadomień. Ale zapewne najwyżej dowiemy się, że nawet jeśli błędy były, to i tak nie miały wpływu na ostateczny wynik wyborów, więc nie trzeba się nimi przejmować. Ale naprawdę trzeba. Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, czym są wybory w demokratycznym kraju. Mówi się, że jest to święto demokracji. W naszym ustroju państwowym ma ono bardzo wysoką rangę, rangę mocy konstytucyjnej, bo jest to czas i akt sprawczy, kiedy obywatele decydują poprzez głosowanie i wybór swoich przedstawicieli o tym, jak ma wyglądać struktura państwa i zarządzanie nim, a w wyborach samorządowych – także struktura lokalna, regionalna. Tak więc ten fakt wyboru w ustroju państwa jest aktem niesamowicie istotnym, bo ustala reguły na konkretny okres – na 4 lata. W demokracjach jest niezwykle ważne, by akt wyborczy był wiarygodny. Dlatego w tych państwach, gdzie są podejrzenia, że mogą być zakłócenia przebiegu głosowania, wysyła się obserwatorów, właśnie po to, by wybory były rzetelne. Niestety, pod względem wiarygodności znaleźliśmy się teraz w gronie państw... no, po prostu niedemokratycznych. Bo to, co się wydarzyło w ostatnich wyborach, stopień podejrzenia o fałszowanie, a co najmniej o zafałszowanie ich wyników, jest niezwykle prawdopodobny. To mocne słowa. Szczególnie w ustach profesora uniwersytetu. Nie mogę powiedzieć wprost, że te wybory zostały sfałszowane, bo nie mam na to dowodów w sensie prawnym, ale w sensie politycznym, ogólnej wiedzy o funkcjonowaniu struktur w państwie, mogę z całą pewnością powiedzieć, że to nie były wybory uczciwe. Już w tej fazie dyskusji przedwyborczej strony polityczne i społeczne nie miały równego dostępu do mediów publicznych. To już zafałszowuje relacje między kandydatami i komitetami, a ich elektoratem. To nie jest normalna sytuacja, bo oczywiście już na tym wstępnym etapie uprzywilejowany był obóz władzy. Druga sprawa niesamowicie ważna to przygotowanie aparatury wykonawczej, od szczebla ogólnopaństwowego do tego najniższego, obwodowego. Było bardzo dużo nieprawidłowości, a w komisjach znalazła się wyraźna nadreprezentacja ludzi z Polskiego Stronnictwa Ludowego, ludzi w dużym stopniu zależnych od lokalnych władz, urzędników czy pracowników firm związanych z miejscową władzą. Czy u nas w Poznaniu też zauważył Pan to zjawisko? W Poznaniu może nie było aż tak wielkiej skali, ale też. Jeżeli się pojawiła taka sytuacja, że trzeba było losować kandydatów i najważniejsza opozycyjna parta lokuje swoich członków w zaledwie 1/3 komisji, a komisje są wieloosobowe, to znaczy, że inne komitety miały więcej kandydatów niby w wyniku losowania. W tej fazie też nie było... przejrzystości, tak to nazwijmy, transparentności. No i sam akt wyborczy... Też w wielu sytuacjach kuriozalny... Przygotowanie instrukcji wyborczej, takiej, która zawiera błędy w informacji, jak głosować, to się absolutnie nie mieści w głowie. Państwowa Komisja Wyborcza wprowadzała wyborców w błąd jak należy głosować, a przecież właśnie to się zdarzyło. Myślę, choć oczywiście nie mam na to żadnych dowodów, że tak zostały te wybory poprowadzone, że można to określić wprost – zarządzanie chaosem, bo jeżeli jest chaos, to można robić jakieś pociągnięcia niejawne, łatwo coś zafałszować. Opinia publiczna, przede wszystkim PiS jako główna partia

Powrót do... opozycyjna, za mało zwróciła uwagi na wyjazd Komisji Wyborczej do Moskwy na szkolenia.

Ten, który miał miejsce w ubiegłym roku ? Tak. To było i jest kuriozum, w demokratycznym państwie to się nie może zdarzyć. Nas się przekonuje w każdej sprawie do norm unijnych, chcemy, czy ich nie chcemy, czy one nam się podobają, czy nie, ale musimy się do nich dostosowywać. W sprawie wyborów, jak mówiłem, kluczowej, konstytucyjnej, szkolenia czy inne zdobywanie doświadczeń odbywa się w Rosji putinowskiej. Dla mnie to absolutne kuriozum i ja genezę tego gigantycznego zawirowania z wyborami wiążę z tym szkoleniem. Może ten związek jest znowu nie do udowodnienia, ale … po owocach ich poznacie. Te fakty trzeba po prostu łączyć i w perspektywie kolejnych wyborów wyciągać wnioski. Kolejny zadziwiający fakt to ta ogromna liczba głosów nieważnych... W okresie międzywojennym, w 1922 r., podczas drugich po odzyskaniu niepodległości wyborów do Sejmu i Senatu, a pierwszych po uchwaleniu nowej Konstytucji, oddano nie więcej, niż 1-2 % głosów nieważnych, a przecież wówczas nawet 1/3 wyborców stanowili analfabeci; teraz, gdy prawie połowa społeczeństwa ma wykształcenie średnie, np. w Wielkopolsce prawie 23 proc. ludzi oddaje głosy nieważne. Wielkopolska, która chlubi się taką tradycją zachowań patriotycznych, obywatelskich, ma najwyższy w kraju odsetek głosów nieważnych. Dla normalnego Wielkopolanina to jest nie do pojęcia, jest to niewytłumaczalne. My jeszcze nie wiemy, na czym polegały te błędy: czy to były puste kartki czy to były podwójne krzyżyki, ale w obu przypadkach to może być efekt fałszowania. Wymaga to bardzo głębokich analiz, a w szczególnych przypadkach, gdzie dochodziło do nawet 40 proc. liczby nieważnych głosów, wręcz procesowego sprawdzenia, jak na poszczególnych kartkach wyglądały te głosy nieważne, w jakich parach występowały poszczególne partie, tzn. którym głosów ubyło, a którym nieproporcjonalnie urosło przez unieważnienie głosów. Takie sprawdzenie nie da nam może procesowej pewności, ale da przynajmniej wiedzę, komu te unieważnione głosy służyły. Ogólnie w skali kraju wiemy. Skorzystało najwięcej PSL, a najbardziej w stosunku do wyniku badania deklaracji przed lokalami wyborczymi stracił PiS. Jak Pan to interpretuje? Wyraźnie widać, że ktoś koniecznie chciał uderzyć w najsilniejszą partię opozycyjną, a chciał wzmocnić przybudówkę partii rządzącej. Czy sądom uda się to wykazać w niepodważalny sposób? Myślę, że powinny być zgłaszane wątpliwości co do czystości aktu wyborczego w poszczególnych obwodach głosowania i okręgach i to powinno być sprawdzone sądownie, nawet pod względem kryminalistycznym, trzeba sprawdzić np., czy podwójne krzyżyki na kartach były stawiane jedną ręką i jednym długopisem, bo to można sprawdzić w stosunkowo prosty sposób. Grafolodzy mogą to zrobić bez problemu. Jak mówił mi jeden z przyjaciół – profesor, wiktymolog krzyżyki można stawiać zaledwie na 8 sposobów, więc łatwo nawet dociec, który z członków komisji mógł je dostawiać, a wtedy, gdyby to stwierdzono, powinien być przykładnie ukarany, bo to jest bardzo niebezpieczny proceder, poważne przestępstwo przeciwko demokracji, przeciwko konstytucji. Powinna być tylko wola polityczna wyjaśnienia tego wszystkiego, a nie, jak to nam się wmawia, „Polacy, nic się nie stało”. Jest wręcz przeciwnie. Stało się. Najważniejszy akt w demokracji został zafałszowany. Czy mając za przeciwników tak

wszechobecną i chwilami wręcz absolutną władzę jest to do udowodnienia? Czy nie szkoda energii, mówiąc wprost? Nie, absolutnie nie szkoda energii, bo wielu ludzi mówi, że te wybory samorządowe były swego rodzaju poligonem, takim sprawdzeniem, co będzie można jeszcze zrobić w przyszłości, jakie działania Polacy jeszcze są w stanie zaakceptować. Jeżeli byśmy teraz przyjęli, że Polacy to przełkną, że im nie przeszkadza to, że prawie co czwarty głos jest nieważny, a wynik wyborów zafałszowany, to znaczy, że u nas można zrobić wszystko z wyborami, że ten aktualny wynik wyborów nijak się ma do samego oddawania głosów, że jesteśmy w sytuacji takiej, jak się mówiło w czasach komunistycznych: nieważne kto i jak głosuje, ważne, kto liczy głosy. To, co mamy dzisiaj, to jest absolutne podważenie podstaw demokracji.

W związku z tym publicznie rezygnują z pewnych jednoznacznie czytelnych działań, żeby nie stracić tych niewielkich, ale dla większości niezbędnych profitów, które władza może odebrać. To szczególnie dotyczy tych ludzi, którzy żyją zawodowo na styku z różnego rodzaju instytucjami państwowymi. Obserwuję to w dużej skali, to było dokładnie tak, jak za PRL-u. Zjawisko się pogłębia, a doświadczyłem tego osobiście przy zakładaniu Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego cztery lata temu w Poznaniu. Kilka osób mi powiedziało od razu: „całym sercem jestem z wami, popieram ideę, która za AKO stoi, ale nie mogę się zapisać, bo kieruję instytucją, nie mogę stracić finansowania, bo gdy się zapiszę – stracę”. Już cztery lata temu ludzie to mówili. Dziś nie prowadzimy już intensywnego naboru do klubu, ale te argumenty słyszę raz po raz i obecnie. Coś w tym jest groźnego.

Ale może większości to odpowiada? Niech rządzący robią, co chcą, byle w kranie była ciepła woda i coś do jedzenia w lodówce… Niestety, widzę dużą bierność i jestem bardzo rozczarowany tym, co się w ostatnich 25 latach zdarzyło. Jestem z pokolenia pierwszej „Solidarności”, zaangażowałem się w ten ruch ze względu na ideały, które dzisiaj stopniowo wypadają z naszego życia publicznego i to mnie strasznie boli. Mniej mnie boli to, że sprzeniewierzają się demokracji ludzie z tamtej strony, bo to jest dla mnie jasne, oni tego nigdy nie rozumieli i przez cały czas byli antydemokratyczni, ale jeżeli ludzie „Solidarności” zaczynają się tej demokracji przeciwstawiać i sprzeniewierzać, to tego nie akceptuję i nie potrafię się z tym pogodzić. Poza tym zdarzyło się coś jeszcze. Podstawą „Solidarności” była obywatelskość, to, że my wreszcie możemy coś z naszym krajem zrobić, a w tej chwili przestajemy być obywatelami, a jesteśmy tylko konsumentami, cały czas wpycha się nas w takie koleiny i to moje codzienne „urządzenie się” staje się dla wielu najważniejszą rzeczą w życiu, ważniejszą od tego, co dzieje się w moim mieście, regionie, czy kraju. To jest niezwykle groźne dla naszego państwa i naszego narodu zjawisko. A ono jest powszechne. Jeżeli do wyborów nie idzie 55-60 proc. Polaków, to znaczy, że ich te sprawy ogólne nie interesują. Oni

Większość z nas się chyba z tym pogodziła, by nie tracić np. zbyt wielu przyjaciół. Też mam za sobą taką ewolucję. Kiedyś wchodziłem w dyskusje ostrzej niż teraz, ale nawet w najbliższym kręgu przyjacielskim już z tego zrezygnowałem, bo tracić przyjaciół pod koniec życia, i to takich, z którymi przeżyłem lata od czasów nawet studenckich, nie potrafię i nie chcę, więc wolę czasem milczeć i przejść do porządku dziennego nad tą rozbieżnością w ich i moich poglądach i działaniach. Ale to mnie boli. Widzę ludzi, którzy zawodowo są niezwykle sprawni, imponują innym pracowitością i dociekliwością, a potem w sprawach publicznych nie to, że są jak dzieci we mgle, tylko dają się prowadzić jak dzieci w mgłę, przestają samodzielnie myśleć i postępują tak, jak im tę papkę się podaje. A czy nie jest tak, że Pana postawa jest ideologiczna, a ich pragmatyczna, a w dzisiejszym świecie tylko ta druga ma rację bytu? Moja postawa nie jest ideologiczna, tylko ideowa, to ważne rozróżnienie. Niewątpliwie przywiązałem się do idei „Solidarności” i do tego sposobu myślenia, zapłaciłem za to sporą cenę, to był ruch mojego życia, te ideały były mi bardzo bliskie, tym bardziej, że wynikały z mojego światopoglądu religijnego,

Cały nasz XIX wiek, całe sześć pokoleń walki o odzyskanie niepodległości opierało się na ludziach niezwykle ideowych, ale oni stanowili tylko małą cząstkę społeczeństwa. To było dwa, może trzy procent polskiego społeczeństwa. tu żyją, mówią po polsku, ale jakby nie są obywatelami. Ktokolwiek tu będzie rządził, niech będzie, byle tylko moje było ochronione. To jest bardzo groźne, tym bardziej, że z tych, którzy idą na wybory, nie wszyscy mają rozeznanie, kto tak naprawdę za danym kandydatem i danym komitetem się kryje. Ciągle chyba jest powszechne zjawisko, że wyborcy najpierw idą do Kościoła, a potem do lokalu wyborczego i głosują na partie i ludzi, którzy z Kościołem nie mają nic wspólnego. Dla mnie to jest element powrotu do PRL-u. Ja w moim otoczeniu obserwuję to zjawisko coraz częściej, to rozejście się sfery prywatności i sfery życia publicznego. Zaczynam coraz szerzej zauważać, może nie tylko mówienie, ale już zachowanie i działania, że ludzie boją się ujawniać swoje oceny i poglądy, żeby nie stracić pracy, a gdy zajmują jakąś pozycję instytucjonalną, to żeby nie stracić jej finansowania no i żeby nie być poddanym pewnemu zawodowemu ostracyzmowi.

głębokiego przeżycia i fascynacji Janem Pawłem II i jego nauczaniem. Byłem wtedy trzydziestoparoletnim człowiekiem, ale przeżywałem tamten czas absolutnie świadomie i to wszystko zadecydowało o tym, że dzisiaj nie potrafię się pogodzić z tą bylejakością życia publicznego i ciągle jeszcze próbuję wierzgać. Poza tym mam liczną rodzinę, czwórkę dzieci i dziewięcioro wnucząt i nie chcę, by oni żyli w świecie, w którym ja sam nie chciałbym żyć. Z ich postawą, a moje dzieci mają poglądy zbliżone do moich, nie chcę, żeby one żyły w świecie, którego ja sam nie akceptuję. Dlatego jeszcze coś staram się robić. Ale jak dotrzeć do tych milących i nieprzekonanych? Czy jest sens walczyć o zmianę ich sposobu myślenia ? Moje działanie nacechowane jest pewną wiedzą historyczną, że cały nasz XIX wiek, że całe te sześć pokoleń walki o odzyskanie niepodległości opierało się na ludziach niezwykle ideowych, ale oni stanowili tylko małą cząstkę społeczeń-

stwa. To było dwa, może trzy procent społeczeństwa, ale po latach okazało się, że to były najbardziej szlachetne jednostki i one zadecydowały o tym, że tę wolność odzyskaliśmy, potem na pokolenia znów ją straciliśmy i kolejne jednostki znów podejmują walkę. Tak jak w „Solidarności”. Maciej Musiał, który był szefem Komitetu Obywatelskiego w Wielkopolsce obliczył kiedyś, że aktywny udział wtedy, w 1989 roku, w pracach i działaniach wspierających tamten nasz Komitet Obywatelski uczestniczyło nie więcej niż pół procenta osób uprawnionych do głosowania, wszystkich razem, tych którzy agitowali, podwozili, czy chociaż tylko użyczali swego samochodu. Pół procenta osób zadecydowało o tym wielkim sukcesie, jakim były wtedy wybory 4 czerwca. Tak zresztą było zawsze. Powstanie listopadowe, styczniowe, także powstanie wielkopolskie, czy – jak mi mówił profesor Pajewski, najwybitniejszy nasz historyk od dziejów odradzania się Rzeczpospolitej po zaborach, w proces odzyskiwania wolności w 1918 roku angażowało się też tylko kilka procent ludzi. Większość podchodziła do tego obojętnie, a nawet byli przeciwnicy powstania w Wielkopolsce, bo byli doskonale usytuowani w strukturach państwa pruskiego, a tu nagle pojawia się nowe państwo i wszystko jest niejasne, niepewne. Ja liczę na to, że ta garstka ludzi zmieni Polskę. W tym jest moja nadzieja, duża nadzieja. Nawet jeśli ta garstka nie ma na razie wielkich wpływów, to jest bardzo ważna. Jesteśmy dla tej drugiej strony jak wyrzut sumienia. W Wielkopolsce rzeczywiście jakby nas była garstka. To u nas było najwięcej nieważnych głosów, a skoro jest ich aż tyle, to chyba z nami naprawdę nie jest dobrze. Tu skutecznie zadziałali prawdopodobnie ci, którzy manipulowali przy tych wyborach. Tak przypuszczam, bo to jest absolutnie niemożliwe, żeby w naszym społeczeństwie, w normalnej sytuacji, bez jakiegoś zadziałania ciemnych sił, były takie wyniki. To jest nieprawdopodobne, by Wielkopolanie byli aż tak ciemni. Pokazały to zresztą poprzednie wybory w województwie mazowieckim 4 lata temu. Po granicach województwa mazowieckiego szła fala głosów nieważnych, których było o wiele więcej niż w sąsiednich, nawet blisko położonych gminach z innych województw. Jak to było możliwe? Musiały tam zadziałać jakieś siły manipulujące, bo inaczej nie da się tego wytłumaczyć. Ja uważam jednak, że działania pozytywne jednostek przyniosą skutek, tak jak w czasach „Solidarności”. Kto przed sierpniem ’80 roku przypuszczał, że przy tamtym umęczonym, apatycznym społeczeństwie nastąpi taki wybuch? A przecież potem tym wybuchem kierowali naprawdę młodzi ludzie. W skali zakładów pracy dwudziestokilkulatkowie, na uczelniach może trochę starsi, ale to oni zadecydowali wtedy o sukcesie. W tej chwili też widać, że pokolenie najmłodszych zaczyna się budzić. Oni po prostu widzą, że pokolenie ich rodziców jest za bardzo skomercjalizowane, tak bardzo pozbawione idei, że to im przeszkadza. I szukają innych wzorców, np. wśród żołnierzy wyklętych, między działaczami państwa podziemnego. To ich interesuje. I to jest nasza nadzieja.

Czy biorąc to wszystko pod uwagę należałoby powtórzyć wybory samorządowe? Uważam, że tak. Co więcej – w tej sprawie jednoznacznie wypowiedziały się także wszystkie Akademickie Kluby Obywatelskie im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu, Krakowie, Warszawie i Łodzi. Do tego potrzeba jednak zgody wszystkich lub prawie wszystkich partii politycznych, a więc przyznania, że skala nieprawidłowości była tak wielka, że ich wynik wyraźnie nie odzwierciedla realnych preferencji wyborczych. Jest też druga możliwość, jak się wydaje łatwiejsza, skrócenie do pół roku kadencji wybranych reprezentacji samorządowych. A jak Pan postrzega media w tym procesie wyborczym? To oczywiście temat-rzeka, co zostało zrobione z mediami po ’89 roku, to woła o pomstę do nieba, bo w żadnym normalnym demokratycznym kraju np. Europy Zachodniej, gdzie nie było tej zapaści komunistycznej, nie jest możliwe, żeby media znajdowały się w obcych rękach, tak, jak jest teraz w Polsce. Przecież zdecydowana większość mediów regionalnych jest dziś w rękach niemieckich i ewentualnie francuskich. Żaden naród nie powinien sobie na to pozwolić. Pamiętam, że nie tak dawno „Frankfurter Allgemeine Zeitung” miała być przejęta przez Brytyjczyków. Niemcy podnieśli wtedy takie larum, że skutecznie uniemożliwiło ono tę transakcję i się z tego wycofano. A tylko jeden tytuł miał być sprzedany w angielskie ręce. A u nas oddano to bezboleśnie. Nie może być tak, że najważniejszy element komunikowania na masową skalę między Polakami jest w rękach innych państw. Jak się potem patrzy na komentarze i informacje w momentach zaognienia sytuacji politycznej, tak jak teraz po wyborach samorządowych, to widać, że ten wpływ właścicielski na przekazywane treści jest spory. No właśnie. A chyba zgodzi się Pan z twierdzeniem, że kluczem do sukcesu jest w takiej, jak obecna sytuacji w naszym kraju, jest umiejętność komunikacji z tą milczącą, bierną większością. Tak, ale jeszcześmy tego klucza nie znaleźli. Mamy już wytrychy, mamy małe kluczyki, ale teraz trzeba wreszcie powiększyć tę bazę. Zdaję sobie sprawę, że bez zaplecza finansowego nie da się tego zrobić, ale przynajmniej trzeba próbować. Jest ogromna potrzeba, by nie tylko jedna strona miała kontakt z odbiorcami, by przedstawiała świat tylko z jednego punktu widzenia. Na szczeblu ogólnopolskim powoli już się to udaje, jest niezależna prasa, taka jak „Gazeta Polska”, „W Sieci”, „Nasz Dziennik” czy „Gazeta Polska Codziennie”, jest niezależna od władzy telewizja czyli TV Trwam i Republika, jest radio, jak Radio Maryja i Radio Wnet... Najwyższa pora odbudować niezależne media regionalne na Śląsku, w Wielkopolsce, na Pomorzu i w Małopolsce. Potrzebne są wszędzie i zawsze, nie tylko w wyborach samorządowych, choć te ostatnie tak boleśnie nam udowodniły, jak bardzo dziś takich niezależnych od władzy mediów regionalnych nam brakuje. K

Jolanta Hajdasz – dziennikarka i medioznawca, dr nauk humanistycznych w zakresie nauki o polityce. Z dziennikarstwem związana od 1989 r. Pracowała m.in. w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, w Polskim Radiu, TVP oraz w TVN, była dyrektorem Poznańskiego Oddziału TVP i zastępcą redaktora naczelnego „Przewodnika Katolickiego”. Autorka pierwszej w Polsce monografii o RWE . Laureatka Nagrody Głównej Wolności Słowa SDP 2012 za film dokumentalny o prześladowaniu przez komunistów abpa Antoniego Baraniaka.

już wkrótce!


kurier WNET

6

p·o·l·s·k·a

Ta książka jest prawie podręcznikowym opracowaniem tematu, jak to się stało, że powstali Nietykalni. A stało się tak, ponieważ były trzy segmenty: gangsterzy, tajne służby (SB i służby po 1989 roku) oraz politycy. Te trzy filary przemieszały się i na tym fundamencie wybudowane zostało to, co nazywa się III Rzeczpospolitą. To są właśnie te podstawy!

Gangsterzy... służby... politycy...

Nietykalni Z Piotrem Jeglińskim – szefem wydawnictwa Editions Spotkania rozmawia Krzysztof Skowroński

Wydał Pan książkę pt. „Nietykalni”. Jak to się stało, że w III RP powstała kasta „nietykalnych”? To widać jak w krzywym zwierciadle właśnie w tej książce. Gangsterzy, którzy dokonują pierwszej wielkiej prywatyzacji, czyli prywatyzacja Unitry, później w sądach wyraźnie wskazują, że nie byłoby to możliwe, ten przekręt, gdyby nie Służby. W tej książce podawane są przykłady przypadków, w których gangsterom nie udało się dokonać prywatyzacji, ponieważ nie porozumieli się ze służbami. Ci, co się porozumieli, są dzisiaj na liście najbogatszych Polaków. Na przykład kto? W książce jest obszerny rozdział poświęcony paru osobom, m.in. panu Janowi Kulczykowi i temu, jak doszedł do posiadanej fortuny. Cytowane są tam różne dokumenty i ukazane są rozmaite mechanizmy, takie, jak np. największa pralnia pieniędzy, czyli spółka DRACO. Jest to spółka założona w Lichtensteinie przez trzy osoby: autentycznego gangstera poszukiwanego listem gończym, ówczesnego pracownika Ministerstwa Przekształceń Własnościowych pana Piechocińskiego i pana dyrektora Szczęsnego, który był pracownikiem Wojskowych Służb Informacyjnych. Szczęsny wyjechał do Stanów Zjednoczonych i na początku lat 2000. nieszczęśliwie zmarł. Przy czym jego żona, przesłuchiwana przez prokuratora, nie mogła sobie przypomnieć, czy mąż zmarł w 2002 czy 2004 roku. On sam przyjechał do kraju w puszce, spopielony. Czy jest jakakolwiek szansa na wyjście z obecnej sytuacji? Czy to w ogóle możliwe? Nie wierzę, po tym, co zaobserwowałem przez ostatnie 25 lat, że to wszystko samo się oczyści. Zresztą były prokurator generalny Strzembosz naiwnie rozumował, że prokuratora, sądy i całe to środowisko samo się oczyści. Powstała struktura paramafijna w sądach, policji i we wszystkich organach państwa. To widać w tej książce. Jak gangsterzy dostawali wyroki – to w zawieszeniu, natomiast różni ludzie, którzy otarli się o te sprawy, dostali wyroki bez tzw. zawiasów. Wszyscy ludzie powyżej 45 roku życia powinni być odesłani w stan spoczynku, a ich miejsca powinni zająć ludzie młodzi, którzy nie otarli się o to bagno. Cały system III RP polegał na tym, że „staw” zamienił się w bagno, które było warunkiem utrzymania fortun. Przede wszystkim weryfikacja aparatu bezpieczeństwa poprzedniego systemu była kpiną. Sam pułkownik Wojciech Czerniak, ówczesny major SB, który prowadził Operację „Reszka” i planował mnie porwać i uśmiercić, pracował do 2005 roku w Agencji Wywiadu. To jest najlepszy przykład człowieka, który prowadził kryminalne działania i powinien być osądzony, a dzisiaj jest na spokojnej i dobrej emeryturze. Jak i – podejrzewam – partycypuje w jakiejś działalności biznesowej. A takich ludzi jest więcej, co widać na przykła-

dzie gen. Gromosława Czempińskiego. Ten człowiek został oskarżony przez prokuratora o wzięcie łapówki za jedną z prywatyzacji. To pokazuje te patologie! A Układ – bo tak to trzeba nazwać, chociaż przez wiele lat byłem sceptycznie nastawiony do tego, co mówił Kaczyński – dzisiaj już wydaje mi się to oczywiste, że istnieje. Apogeum tego wszystkiego, takim widzialnym znakiem, są ostatnie wybory samorządowe. Przecież to jest jakaś farsa, a rozważanie, czy zostały sfałszowane, czy też nie, jest bez sensu, bo to widać gołym okiem po wynikach. Na tych wyborach tak właściwie demokracja w Polsce się zakończyła. I stąd pytanie czto dziełat’? Co zrobić? Przede wszystkim dostrzegam tworzenie ruchów oddolnych, ruchów obywatelskich. To wszystko się dzieje... To wszystko się dzieje. Od 25 lat... Ale to wszystko za mało! Przypominam panu, że przez 17 lat byłem banitą politycznym na emigracji we Francji. Nie wyobrażam sobie, że we Francji cztery godziny po zakończeniu głosowania nie podano by do wiadomości publicznej wyników w przybliżeniu, ponieważ zacięły się systemy komputerowe do liczenia głosów i nie można się doliczyć prawidłowego wyniku! Następnego ranka, lub tego samego wieczoru, doszłoby do gigantycznych manifestacji! A u nas? Nic! Dlatego, że społeczeństwo jest zmęczone! Wszystkie główne media działają tak, jakby ze sobą ściśle współpracowały, a różnią się tylko w przekazie nieistotnych wieści, np. o matce Madzi. Takie brukowe informacje są zawsze puszczane i we wszystkich programach informacyjnych czy publicystycznych jest to samo! To przypomina propagandę komunistyczną! I w końcu ludzie są ogłupieni i nie mają siły, żeby protestować. Poza tym, żeby ludzie z całego kraju przyjeżdżali do Warszawy, aby wyrazić swoje niezadowolenie na ulicach stolicy, muszą mieć na to pieniądze. A przecież życie tutaj, w Warszawie, toczy się jak na innej planecie! Przecież polityka w Polsce jest ordynarnym biznesem. To jest nawet ich koncepcja biznesowe, aby utrzymać się jak najdłużej przy władzy. Przecież całe to towarzystwo z Wiejskiej jest zamkniętą kliką, która sama siebie wspiera, a ich kłótnie to spektakl, po którym idą wszyscy razem na wódkę. Jak to powiedział marszałek Borowski: „Wszyscy jesteśmy pod jednym gmachem, to po co sobie szkodzić?”. Jedni rządzą balując, inni oglądają telewizję, czyli beznadziejna sprawa? Tak się wydaję, ale niech pan pamięta, że to „dolce vita” musi kiedyś się skończyć. I ten koniec już widać... Ja uważam, że tak. W gruncie rzeczy jednak byłoby fatalnie, gdyby to rozwiązanie przyszło przez „ulicę”.

Kto ma wyjść na ulicę? Ci, co śpią, czy ci, co oglądają telewizję? Czasami jeżdżę na prowincję i widzę, jaka jest straszna nędza. Ale jest wentyl bezpieczeństwa, można wyjechać do Londynu. I tu jest cały problem! Gdyby nie ten wentyl, zmiany dawno by były! To zresztą też przypomina patologię komunizmu, niech pan nie zapomni, że od końca lat 70. takim wentylem był paszport. Jak ktoś podskakiwał, to po pewnym czasie dostawał paszport, z założeniem władzy, żeby wyjechał i nie robił tutaj problemów. A potem, w latach 80., były masowe wyjazdy członków „Solidarności”, co sam dobrze pamiętam. Dzisiaj paszportu nie potrzeba, w związku z tym system” rozładowuje się” sam, wedle tych samych schematów: ci, co fikają, niech sobie

Dzisiaj jesteśmy w takiej samej sytuacji, jak za panowania Augusta III. Rozgardiasz i prywata. Nikogo nic nie obchodzi i kompletna bierność mas szlacheckich, które dzisiaj możemy utożsamić z inteligencją, czyli z masami oświeconymi. Rzuca się nam jakieś tematy zastępcze, ochłapy i telewizja je młóci, młóci, młóci. wyjeżdżają. A ci, co pozostaną, będą tylko konsumentami. Będą konsumować pod warunkiem, że będą mieli pieniądze, że będą mieli za co kupować. Podstawowe produkty będą mogli kupować. Przecież inaczej różne biznesy by padły. Siedzimy w historycznym budynku PAST-y i opowiadamy historię upadku Polski... Dzisiaj jesteśmy w takiej samej sytuacji, jak za panowania Augusta III. Rozgardiasz i prywata. Nikogo nic nie obchodzi i kompletna bierność mas szlacheckich, które dzisiaj możemy utożsamić z inteligencją, czyli z masami oświeconymi. Rzuca się nam jakieś tematy zastępcze, ochłapy i telewizja je młóci, młóci, młóci. No... to jest opis sytuacji bez wyjścia... Do czasu, bo te wybory to wielka walka o przyszłe fundusze! Przecież wynik PSL-u mnie wcale nie zdziwił, bo to jest

najbardziej obrotowa i pazerna partia, która obsadziła wszystkie agencje państwowe, co na pewno wykazałaby jakaś kontrola, która ujawniłaby, że tam siedzą ich funkcjonariusze, a najczęściej też całe rodziny. To znowu stwierdzenie faktu, a nie obudzenie nadziei. Nadzieja jest taka, że może w końcu ocknie się nasz Święty Katolicki Kościół i w jakiś sposób uświadomi naszym rodakom, że nie tylko ważna jest konsumpcja, ale też i wyższe cele, do których dąży człowiek. Tutaj istotna jest rola Kościoła, który w najgorszych latach Rzeczpospolitej był miejscem, gdzie ludzie się skupiali, jak i przypominał o walorach moralnych. To Kościół nas spajał! A to nie było takie odległe, tak było jeszcze 25 lat temu. Teraz wygląda na to, że Kościół przespał ten wielki czas początków demokracji w Polsce. Przede wszystkim objawiało się to brakiem stworzenia sieci edukacyjnej. Po powrocie do kraju z emigracji wielokrotnie dyskutowałem z decydentami kościelnymi i wielokrotnie mówiłem im, że to był czas niesienia ludziom ulgi w potrzebie materialnej oraz rola edukacyjna. I to, owszem, się dzieje w niektórych diecezjach, ale w szerszej skali rezultaty są dość mizerne. Są wspaniałe przykłady pięknej działalności, ale to wszystko jest za mało, jeśli chodzi o skalę całego kraju. Pamięta pan nastrój, z jakim przyleciał pan z Paryża po raz pierwszy do naszego kraju? Jak by pan to porównał z dniem dzisiejszym, czyli z grudniem 2014? Doskonale to pamiętam! To był kwiecień 1990 roku, kiedy jeszcze jadąc z lotniska byłem przerażony, ponieważ byłem człowiekiem, który idealizował ten kraj przez te wszystkie lata. Natomiast zobaczyłem zieleń nie zieloną lecz pociemnioną! Przyjechałem do domu, w którym cała rodzina się zjechała. Piliśmy herbatę. Wziąłem łyk tej herbaty – i pobiegłem do ubikacji, ponieważ to był aceton. Po czym wyszedłem z moim przyjacielem Januszem Krupskim na przechadzkę na Krakowskie Przedmieście. I tam ogarnęło mnie przerażenie, bo zobaczyłem wyrastające z chodnika chwasty i trawę. To robiło wrażenie, jakby miasto było porażone jakąś zarazą i dopiero wtedy wracali jacyś osadnicy, którzy myli i czyścili to wszystko. Pojawiały się gdzieniegdzie światła na witrynach. I druga rzecz, która mnie poraziła: że nie widziałem żadnej ładnej dziewczyny! A gdzie są te dziewczyny?! Przecież to centrum miasta i uniwersytet obok! Okazało się, że wszystkie ładne Polki były wtedy zagranicą! Dopiero po latach zauważyłem, że one się pojawiły oraz to, że ludzie nie patrzą już w płytę chodnika chodząc po ulicach, ale idą z podniesioną głową. I to był znak, że coś się zmienia. W taki sposób poznawałem ludzi z PRL-u we Francji, ponieważ nawet jak mieli już kupione ubrania, to charakterystyczne było to, że ich wzrok utkwiony był w chodnik. Druga rzecz jest taka, że moje dzieci na

klatce schodowej mieszkania, które wynajmowaliśmy, mówiły sąsiadom „dzień dobry”, a ludzie reagowali na to, jakby te dzieci coś od nich chciały! No i taki był obraz tej Polski. Ale ten entuzjazm był tak wielki, że myśmy myśleli, że ta nasza misja, żeby otworzyć tygodnik razem z francuską grupą ”L’express”, uda się. To był pierwszy news-magazyn, w którym mówiliśmy o wszystkim, czyli zarówno o ciemnych, jak i dobrych, udanych biznesach. Staraliśmy się uczestniczyć w tych zmianach. Myśmy pierwsi opublikowali dokumenty dotyczące FOZZ-u. I to był pierwszy dzwonek. Dowiedziałem się, że te materiały zostały zaproponowane „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej,” czyli ówczesnym wiodącym mediom papierowym. Ale tylko ja podjąłem decyzję, że trzeba to opublikować. Opowiadano wtedy, że nie wyjdę z tego żywy. Nasyłano na nas prawników, którzy byli przedstawicielami ludzi związanych z FOZZ-em, którzy nas straszyli pozwami o milionowe odszkodowanie w dolarach. Ale wtedy mieliśmy wiarę, że to wszystko się zmieni. Poza tym, pamiętam różnych byłych aparatczyków, albo ludzi dawnej władzy, którzy byli przerażeni, bo myśleli, że będą tutaj ogromne zmiany. I obserwowałem, jak to się wszystko na przestrzeni tych lat zmieniało. Ci ludzie, którzy na początku kłaniali się prawie w pas, jak się wchodziło do urzędów, potem stawali się aroganccy, bo już złapali wiatr w żagle i dogadali się z tymi nowymi, co przyszli. A czy ktoś to zepsuł? Geneza tego wszystkiego pokazana jest w książce „Nietykalni”. To, co mówili ci ówcześni biznesmeni, którzy poprzez patologiczny system działania stali się przestępcami! Oczywiście nie wszyscy, lecz większość, która weszła w gangsterkę. Dlatego, że gangsterkę usankcjonowano, bo oni robili czarną robotę, czyli brali udział w najbardziej skrajnych prywatyzacjach, tak jak opisywany przykład pana Baczkowskiego. Ale za nimi stali ówcześni politycy i ludzie ze służb i te ochłapy spadały im pod nogi. A wtedy te różne drobne myszki korzystały. I w ten sposób scementował się taki układ zależności. I to, co w tej książce jest powiedziane, a co jest bardzo cenną uwagą, którą wypowiedział jeden z gangsterów w trakcie przesłuchania, kiedy sugerowano mu przedawnienie karne tych przekrętów. Otóż ten gangster odpowiedział, że jeśli by on zaczął opowiadać o prywatyzacjach, to zarówno on by szybko już nie żył, jak i ten, który by tego wysłuchał, a parę tysięcy osób w państwie, sięgając aż do szczytów, miałoby potężne problemy. To jest układ piramidalny i wystarczy, żeby wyjęto jakieś cegły, które by zachwiały tą konstrukcją i mogłoby dojść do poważnych zmian – w gospodarce, w polityce. Gdyby pan miał postawić u bukmachera pieniądze na to, czy znajdzie się ktoś, kto wyciągnie ten kamień, na kogo by Pan postawił? Osobiście wierzę, że ktoś taki jest. Mam swoje typy, których na razie nie ujawnię, ponieważ mógłbym je spalić. K


kurier WNET

7

r· e · p · o · r·t·a·ż

FOT. Śląskie Centrum Wolności i Solidarności

Śmierć nadaremna Kopalnia „Wujek”. Zabici – Józef Czekalski, Krzysztof Giza, Joachim Gnida, Ryszard Gzik, Bogusław Kopczak, Andrzej Pełka, Jan Stawisiński, Zbigniew Wilk, Zenon Zając. Ranni – 21. Co myślą tam, gdzie teraz są – gdy tu już ich nie ma? Przez tyle lat? Kiedy trwała walka o ich pamięć, kiedy wznoszono pomniki, pisano książki i artykuły, powstawały filmy – nie można było osądzić winnych uciekających przed sprawiedliwością. Stefan Truszczyński Ich śmierć, gehenna rodzin i wreszcie – zniszczenie polskiego górnictwa. Dlaczego wszystko poszło na marne?

Rozliczenie – nierozliczenie Kogo właściwie rozliczono i rozlicza się? Pachołków wysłanych z karabinami przeciw kilofom. Wystraszonych prokuratorów, dyspozycyjnych sędziów. Strach i męka matek, wdów i dzieci. A potem planowa likwidacja branży. Zajadłe tępienie paliw kopalnych. To już nie był jeden minister i jeden premier. Ekonomiści z bożej łaski, którzy nie wiedzieli, co począć z nagle otrzymaną wolnością gospodarczą, z całym tym wolnym rynkiem. Pajace „wykształcone” na marksistowskich kursach, którzy – jak to zwykle „nowi” czyli nadgorliwi – chcieli z siermiężne-

wierzchu. Bo pod ziemią są jeszcze wartościowe pokłady węgla. Pięć milionów ton zalega na hałdach, spływając z nich do wyrobisk i wód gruntowych trucizną ścieków. Jakże to było? Trwała walka o pamięć poszkodowanych. Domagano się rozliczenia winnych. A jednocześnie „na oczach” odbywał się mord całej górniczej branży. Jechały do Warszawy setki autokarów wypełnionych zdeterminowanymi robotnikami, leciały kamienie, strzelała z gładkolufowej broni policja. Walczono o zarobki, o przywileje. I nawet w dużej mierze skutecznie. Ale nie ratowano górnictwa, które – coraz bardziej atomizowane, dzielone i uwłaszczane – kurczyło się z roku na rok. Mimo, że wiadomo, jak ważne jest dla naszej energetyki i gospodarki. W wielu ministerstwach wiesza się na ścianach portrety kolejnych szefów.

tych kopalniach nie ma już śladu. W familokach siedzą starzy ludzie i patrzą złowrogo. Ich dzieci wyemigrowały za chlebem. Ich warsztaty pracy rozkradziono, szyby zasypano. Nawet wiele dawnych górniczych osiedli ma być zrównanych z ziemią: na parkingi i kolejne wesołe miasteczka.

Lenie i łajdaki Gdzie to się wszystko rozlazło? Kto zniszczył kopalnie i huty wznoszone przez lata? Być może węgiel zastąpią elektrownie atomowe, być może odkryto i uruchomiono eksploatację innych źródeł energii, które mamy. Niestety – nie. Nie ma tysięcy wiatraków energetycznych, choć szykuje się ich import z Niemiec. Czyżby jednak nie tak ekologiczne i opłacalne, jak niektórzy twierdzą? Nie wiadomo nadal, co Bujaj się Karlik na wietrze...

Tak wygląda dziś dworzec w Dąbrowie Górniczej, na który przyjeżdżało codziennie tysiące górników do pracy w zasypanych teraz okolicznych kopalniach.

go socjalizmu zrobić w trymiga wolny rynek, a teraz opowiadają głupoty. I stawiają zegary krzyczące miliardowymi wielkościami długu. Bezczelnie wyliczając, ile to przypada na każdego z nas. Na nich nie, bo są w którymś z podatkowych rajów. Przedstawiali się jako ludzie tej złotodajnej ziemi i zasypywali kolejne kopalnie Śląska, a wkrótce zniszczyć mają ostatnią w Zagłębiu. W miejscu szybów stoją supermarkety, są zieleńce i wesołe miasteczka. Jeszcze tu i ówdzie sterczą z ziemi kikuty wież nad zasypanymi szybami górniczymi. Na potęgę rozwala się, co tylko można. Byle nie pozostawić śladu na

To przecież gotowa lista winnych. Teraz opowiadają dyrdymały. Ale podejmowali się. Przyjmowali nominacje i gratyfikacje. Ciekawe, jak wyglądać będzie spotkanie słynnego reżysera filmowego z tym tam Reżyserem w górze. Film był dobry, ale potem co zrobił pan sławny reżyser, gdy powierzono mu najwyższe funkcje w państwie? A były premier, który – jak to jest u nas już w zwyczaju – zwiał do Brukseli? Był odpowiedzialny za karbochemię. Co konkretnie zrobił? Niech współcześni decydenci staną teraz przed górnikami z bytomskich „Szombierek”, ze świętochłowickiego „Śląska”, „Polski” albo „Matyldy”. Po

z łupkami. Pilnej oceny wymaga stan energetyki wodnej. Czy rzeczywiście nie ma zagrożenia na tamie wiślanej przy Włocławku? Są za to bardzo wyspecjalizowani pośrednicy w handlu węglem. Oczywiście wyspecjalizowani w imporcie. Po szynach szerokich i wąskich mogą sprowadzić szybko i tanio. Choć rachunki te wątpliwe, zważywszy na całościowy interes naszego kraju, na niską jakość sprowadzanego węgla i oczywisty dumping. Akcja zatrzymywania na granicy importowanego węgla to tylko kolejny rozpaczliwy gest związkowców, popieranych przez ludzi, którzy nie mogą

zrozumieć polityki państwa. Bo tego nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Ewentualnie tym, że rządzą w naszym kraju łajdaki. Dopchali się do władzy, mimo iż nie wiedzą, w jaki sposób rządzić. Gorzej: za nic mają interes państwa, dobro rządzonych. Liczą tylko na swój prywatny zysk. Oni nie zbudowali kopalni, ale je przeżrą. Niekiedy są „łapani”. Ich przekręty trafiają do gazet. I co z tego? Złodziej siedzi, ale tego, co ukradł, nie odda. Dwie główne górnicze uczelnie – Gliwice i Kraków – pracują pełną parą. A dla kogo przygotowują kadry? Oczywiste, że kształcą inżynierów dla kopalń innych państw. Kształcą emigrantów lub bezrobotnych na zasiłku. W Katowicach zmienia się prezydent. Być może „stary”, sadzając w swym fotelu swego zastępcę, będzie zarządzał zdalnie. Ale co ten nowy zdziała, kiedy urwie się jałmużna na parki, skwerki, baseniki i ścieżki zdrowia? Bardzo szybko wszystko zacznie rdzewieć i pleśnieć. Kto będzie płacił za konieczne remonty? Kto skorzysta z aquaparków, gdy młodzi z dziećmi wyjadą, zaś emerytura starych wystarczy na jeden zjazd na ślizgawce? Praca. Najwyższe dobro człowieka? Na Śląsku i Zagłębiu ludzie od wieków potrafili pracować. Wprawdzie cwaniaków – „bez-” oraz partyjnych, leni i darmozjadów – władzy nie brakowało, ale nigdy tak wielu nie nakradło aż tyle.

tacy „nadzorcy”, jak prawdziwie kochający Śląsk politycy: Wojciech Korfanty, Jerzy Ziętek? Gdzie skuteczni inżynierowie: Bolesław Krupiński od kombajnów węglowych, geolog, profesor, kreator rozwoju polskiego górnictwa; Witold Budryk od techniki podsadzkowej, pierwszy w historii Polski doktor górnictwa, wychowawca kadr i profesor? Kto wymusza i marnuje pieniądze na sztuczne twory, na organizację i dezorganizację? Każdy prawdziwy górnik jest źródłem zajęcia dla kilku pracowników z zaplecza. Każdy pośrednik i handlarz marnotrawi trud tysięcy ludzi i kradnie ich „kasę”. Niemożliwe, by to wszystko było niedostrzeżone. To truizmy. Wiadomo, co zrobić. Trzeba zacząć od wymiany partyjnie narzuconych, niekompetentnych, cynicznych działaczy, wędrujących ze stołka na stołek z błogosławieństwem najwyższych państwowych decydentów.

Bój się Boga! Bójcie się jeszcze górników, którzy znowu przyjadą z kłódeczkami i zepną stawiane przez was płoteczki wokół Sejmu i URM-u. Dwa główne twory zwierzchnie na powierzchni nazwano „Kompaniami”. Każda po kilkadziesiąt tysięcy pracowników. W dodatku rywalizujące ze sobą. Ale to jedna brać. Zdumiewające, że jeszcze się nie narodził ktoś naprawdę skutecznie opanowujący ten górniczy chaos i bezhołowie. I niekoniecznie musi to być prosty robotnik. Wynik transformacji na Śląsku i Zagłębiu to – jak dotąd – na 48 pracujących kopalni zostało zamkniętych t r z y d z i e ś c i. K (Zdjęcia autora)

Nadzór Słyszę, że teraz podział – istniejący wprawdzie od zawsze na nadzór i roboli – przybiera narodowe barwy. Ale gdzież są

Komórki przy familokach są już niepotrzebne, bo „starzykom” zabrano deputaty węglowe. Szefowie największego w Unii Europejskiej koncernu górniczego zdecydowali o odebraniu ponad 160 tysiącom emerytów i rencistów deputatu węglowego.


kurier WNET

8

Rolnicy

p·o·l·s·k·a

sługami wielkich firm część II

Z Gabrielem Janowskim, b. ministrem rolnictwa, przewodniczącym Przymierza Dla Polski rozmawia Magdalena Uchaniuk A jakby pan został ministrem rolnictwa, czyli powtórzyłby swoją funkcję sprzed lat, czego by dotyczyła pierwsza decyzja, którą by pan podjął? Kiedy byłem ministrem rolnictwa, miałem szalenie trudne zadanie, bo wtedy jeszcze nie było czegoś takiego, jak polityka rolna. Słowo „polityka”, czy to przemysłowa, czy rolna, było zakazane, bo wszystko miał robić wolny rynek. W Japonii czy w Stanach Zjednoczonych od początku była polityka rolna. Bo rolnik uzależniony jest od warunków zewnętrznych. Jeżeli mu się powinie noga, nie z jego przyczyny, to musi mieć jakieś wsparcie, aby swoje gospodarstwo odbudować i nadal produkować. Niemniej staraliśmy się wprowadzić m.in. program „Szanse dla rolnictwa”. Pierwszy paragraf dotyczył tego, że podstawą rolnictwa jest gospodarstwo rodzinne. W całości został on

później wpisany do Konstytucji. Zrobiliśmy wiele spraw. Przede wszystkim naczelną sprawą było to, żeby otoczenie rolnictwa było prywatyzowane z udziałem rolników. Niestety wszyscy moi następcy odeszli od tego, sprzedawali ten przemysł w sposób bezczelny. Pamiętam, kiedy zwrócił się do mnie ówczesny minister przekształceń Janusz Lewandowski. Poprosił o wydanie zgody na prywatyzację rzeszowskiej Alimy. Wtedy bardzo nowoczesnego przedsiębiorstwa rolno-spożywczego. Ja mu odpisałem „kategorycznie sprzeciwiam się sprzedaży” i wywiodłem, dlaczego: to powinno być sprywatyzowane z udziałem plantatorów, pracowników. I ta firma z Rzeszowa została sprzedana? Niestety tak, sprzedano ją Gerberowi. I więcej – duża część surowca, która jest potrzebna do produkcji, jest

sprowadzana z zagranicy. Tak więc to są te paradoksy. Natomiast, wracając jeszcze, żeby zakończyć ten wątek mojego ministrowania – wprowadziliśmy dopłaty do paliwa, kredyty preferencyjne. Moi następcy to zlikwidowali. Wprowadziliśmy ograniczenia importowe, żeby nie podcinać rodzimej wytwórczości. Oddłużyliśmy 30 tysięcy rolników, którzy popadli w zadłużenie z powodu nowej polityki Balcerowicza. I teraz przechodzę do pytania. Mamy program dla rolnictwa, ale uważam, że jeżeli mamy zmienić Polskę, to nie z pozycji ministra rolnictwa. Można to zrobić tylko z dwóch pozycji – premiera, bądź – jeżeli zmienimy system na prezydencki – z pozycji prezydenta. Przyszedł pan do mnie z konkretnymi zapiskami, uwagami. Proszę o nich opowiedzieć.

Analizowałem system trójwładzy. Kiedyś był klasyczny podział władzy – ustawodawcza, sądownicza i wykonawcza. Dzisiaj w świecie obowiązuje władza finansowa, którą sprawują wielkie koncerny, głównie finansowe, ustrukturyzowane hierarchicznie. W tej układance są chociażby firmy komercyjne, finansowe, a nad nimi banki centralne, a na czele tego stoi FED, czyli amerykański bank centralny, paradoksalnie, jak wiemy, prywatny. I temu towarzyszą fundusze walutowe, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy i Bank Rozliczeń Międzynarodowych w Bazylei. To są te finansowe organizmy, które trzymają w kleszczach ludzkość, poza Chinami i niektórymi krajami, które jeszcze nie dały się podporządkować. Jest teraz (i polecam!) bardzo dobra w moim przekonaniu praca analityczna, dotycząca właśnie tego układu finansowego. Napisana przez Chińczyka, „Wojna o pieniądz”. Tam znakomicie opisał on system w dwóch tomach, a trzeci jeszcze... Autor nazywa się Song Hong Bing? Tak. Trzeci tom jest w Polsce niedostępny z różnych powodów. Autor, opierając się na faktach, ukazuje dominację międzynarodowej finansjery nad życiem gospodarczym i politycznym. Z drugiej strony przestrzega Chiny, by nie weszły w układ zależności międzynarodowej. Chiny zresztą nie wejdą, bo to jest zbyt mądry naród, żeby popaść w taką zależność. Zresztą w roku 1983 byłem wezwany na przesłuchanie przez SB do Pałacu Mostowskich. No i tam dyskutujemy coś i ja mówię: „Panowie, czy wam się podoba czy nie, jest 1983 rok, komuna upadnie i Rosja się zmieni”. „A po czym pan sądzi?” – oni pytają. Mówię: „Proszę pana, bo czytam

Czerwony Sztandar”. Oni mówią: „Co to jest”? Ja mówię: „To jest chińska gazeta”. „A czyta pan po chińsku czy”...? Ja mówię: Nie, czytam po rosyjsku. Czytałem rosyjską edycję tej gazety i widziałem już w 1984 roku, że wprowadzane przez Denga reformy prowadzą Chiny do potęgi światowej. Zresztą bardzo mądrze rozpoczęli od reformy rolnictwa. Swoją potęgę budowali przez strefy specjalne i dzisiaj już, jeżeli chodzi o PKB liczone siłą nabywczą, wyprzedzili Amerykę. Mówiono, że to będzie za 5-10 lat. Zrealizowali to dużo wcześniej. I dla mnie wtedy to było sygnałem, że coś się dzieje zupełnie odmiennego. Mówiłem, że komuna upadnie. Przyszedł Gorbaczow, niedługo zaczął robić swoje reformy, tylko zamiast pierestrojki zrobił w naszym rozumieniu, rozstrojkę tego organizmu. Paradoksalnie powiem tak: gdyby Putin nie doszedł do wpływu, to Rosja byłaby rozebrana przez międzynarodowy kapitał finansowy, szczególnie z niektórych krajów, bo to analitycy, KGB i inni uświadomili powagę sytuacji. Czyli Polacy powinni spoglądać w stronę Orbana, który spłacił zadłużenie w Międzynarodowym Funduszu Walutowym? Broń Boże! Jestem przeciwnikiem patrzenia i dawania za wzór tego czy innego, bo mieliśmy Japonię, mieliśmy Irlandię. Jednak pozbył się on MFW ze swojego kraju. Złowrogiej, według Pana instytucji. Ale, proszę pani, podkreślę: jestem przeciwnikiem naśladowania kogokolwiek. Trzeba wypracować własną koncepcję rozwoju Polski, czerpiąc ze wszystkich najlepszych wzorów, jakie obowiązują. Troszkę z tego, troszkę z tamtego. Nie trzeba wyważać drzwi,

które są już otwarte. Premier Malezji nie ugiął się przed dyktatem Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i obronił Malezję przed zapaścią, jaka spotkała inne kraje azjatyckie w tamtym czasie, kiedy był ten kryzys. Więc można. I oczywiście Orban tu, kierując się właśnie już nie PIN-em ale WIN-em, węgierskim interesem narodowym, prowadzi inną politykę wobec Rosji. Ktoś mówi „on idzie na układy”. A co ma zrobić, proszę pani? Jak Unia go tutaj gnębi, inne kraje nie dają dość wsparcia, on kierując się WIN-em, jak mówię, robi to, co robi. Dlatego ja nieraz obrazowo mówiłem, że Francuzi robią dobrą grę przy swoim coraz bardziej kwaśnym winie, bo Niemcy tutaj dyktują warunki. Na dzisiaj Francja ma deficyt budżetowy ponad 4 proc. i już przekroczyła normy, które obowiązują w Unii Europejskiej, szczególnie kraje zony walutowej. Pani Merkel udzieli im czasowego rozgrzeszenia. No, ale to widać, że każdy broni tu swojego interesu w sposób bezwzględny. Ja nie jestem przeciwny generalnie współpracy, kooperacji itd., bo dzisiaj przy wyzwaniach globalnych to jest rzecz naturalna. Jednak zawsze trzeba zachować swój PIN i WIN. Dobrze. I na koniec jedno zdanie: jak by pan przepowiedział receptę dla Polski? W jednym zdaniu… Proszę pani, recepta jest jedna. Jeżeli nie odbudujemy rodzimej wytwórczości, tej materialnej i intelektualnej, jeżeli nie upowszechnimy własności wśród Polaków, to ani tu nie będzie zamożności, ani nie będzie suwerenności. To jest krótkie, że tak powiem, zwięzłe dzisiaj hasło, ale trzeba je wprowadzić w życie poprzez odpowiednie ustawodawstwo. Dziękuję bardzo za rozmowę. K

Reklama

Kto zastąpi Pocztę Polską? Rafał Zgorzelski

P

olski rynek pocztowy wyceniany jest na niemal 7,5 mld zł. Przychody w takiej wysokości, jak wskazuje na to Raport Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej o stanie rynku usług pocztowych w Polsce, z działalności pocztowej realizowanej w obrocie krajowym i zagranicznym, osiągnęli w roku 2013 łącznie wszyscy pocztowi operatorzy. Jeszcze kilka lat temu, w roku 2006, przychody te oscylowały na poziomie 5,4 mld zł. W roku ubiegłym działalność operacyjną prowadziło 160 podmiotów (na 275 wpisanych do rejestru operatorów pocztowych, prowadzonego przez Prezesa UKE), gdy w 2006 r. było ich w ogóle 157 (z czego 91 działających). Istotną rolę na tym ważnym z punktu widzenia interesów państwa rynku pełni operator wyznaczony (obowiązki te pełni na mocy powierzenia ustawowego do 31 grudnia 2015 r. Spółka Skarbu Państwa Poczta Polska S.A.). Operator ten jest zobowiązany do świadczenia usług powszechnych w obrocie krajowym i zagranicznym, to jest przyjmowania, sortowania, przemieszczania i doręczania przesyłek listowych, w tym poleconych i z zadeklarowaną wartością o wadze do 2kg, przesyłek dla ociemniałych oraz paczek pocztowych, w tym z zadeklarowaną wartością do 10kg. Ponadto ma obowiązek doręczania paczek pocztowych nadesłanych z zagranicy o masie do 20 kg oraz tzw. worków M. Dodatkowo operator ten, podobnie jak inni operatorzy, którzy nie mają statusu operatora wyznaczonego, może realizować inne umowne usługi pocztowe, takie, jak choćby usługę przesyłki reklamowej, przekazu pocztowego, przesyłki kurierskiej czy druku bezadresowego. W ubiegłym roku operator wyznaczony zrealizował ponad 0,8 mld usług powszechnych – o 0,6 mld mniej niż w roku 2012 za prawie 3,3 mld zł (rok wcześniej osiągnął z tytułu realizacji tego rodzaju usług prawie 4 mld zł przychodu). Stanowiły one ok. 43 proc. całego wolumenu (z prawie 2 mld usług pocztowych), obsługiwanego przez operatora wyznaczonego, a w strukturze przychodów ponad 66 proc. (na prawie 5 mld przychodów ogółem). Na spadek ilości usług powszechnych, a więc realizowanych w ogólnym interesie gospodarczym, z tytułu czego

podlegają one zwolnieniu z podatku od towarów i usług (23 proc. VAT), ma to, iż od roku 2013 nie zalicza się do nich przesyłek reklamowych oraz usług świadczonych dla tzw. nadawców masowych (nadających powyżej 100 tys. przesyłek danego rodzaju w danym roku kalendarzowym). Przede wszystkim zaś brak, na co wielokrotnie zwracał uwagę autor niniejszego tekstu, jasnej definicji usługi powszechnej, co w praktyce oznacza, iż o tym, co jest usługą powszechną, nie

Poczta Polska zanotowała w ubiegłym roku stratę na usłudze powszechnej na poziomie 95 mln zł, gdy jeszcze w latach 2010 – 2011 operator ten wygenerował zysk netto w wysokości odpowiednio 52 mln zł oraz 104 mln zł, a usługi powszechne traktowanie łącznie były rentowne. decyduje dziś ustawa, a sam operator wyznaczony. Ma to swoje konsekwencje, ponieważ wraz z ilością usług powszechnych nie maleje obowiązek utrzymania przez operatora wyznaczonego ponad 7,5 tys. placówek na terenie całego kraju. Tym samym więc rosną koszty ich funkcjonowania, a także świadczenia samej usługi powszechnej, co znalazło swoje odzwierciedlenie w latach 2013 –2014 w podwyżkach cen tych usług, a także w sprawozdaniu finansowym operatora wyznaczonego za rok 2013. Wszystko wskazuje na to, iż Poczta Polska zanotowała w ubiegłym roku stratę na usłudze powszechnej na poziomie 95 mln zł, gdy jeszcze w latach 2010 – 2011 operator ten wygenerował zysk netto w wysokości odpowiednio 52 mln zł oraz 104 mln zł, a usługi powszechne traktowanie łącznie były rentowne. Pozostali operatorzy pocztowi zrealizowali zaś w roku 2013 wspólnie na rynku krajowym i zagranicznym ponad 2,9 mld usług pocztowych na łączną kwotę ponad 2,5 mld zł. Kluczową rolę odgrywały na rynku tradycyjnych usług pocztowych (listy zwykłe, listy polecone, paczki pocztowe) Spółki InPost, Polska

Grupa Pocztowa i Speedmail. W obszarze przesyłek kurierskich zaś UPS Polska, DPD Polska oraz DHL Express (Polska). Warto dodać, iż do grona wiodących spółek na rynku przesyłek kurierskich zalicza się też Siódemka, jedyna polska firma zajmująca się obsługą tego rodzaju przesyłek o krajowym zasięgu obsługi, porównywalnym do głównych graczy na rynku. Warto nadmienić, że zainteresowana przejęciem tego podmiotu jest dziś francuska DPD. Nagły wzrost przychodów osiąganych w sektorze pocztowym – z 5,8 mld zł w roku 2012 do 7,5 mld w roku 2013 należy tłumaczyć przede wszystkim wprowadzeniem do nowego Prawa pocztowego, które obowiązuje od 1 stycznia 2013 r., definicji przesyłki kurierskiej, realizowanej wcześniej na podstawie przepisów Prawa przewozowego. Tyle szczegółów.

N

adchodzący rok będzie ważny dla rynku pocztowego, w tym konsumentów, ponieważ w roku 2015 zostanie wyłoniony w trybie publicznego konkursu, zrealizowanego przez Prezesa UKE na okres kolejnych 10 lat podmiot, który będzie zobowiązany zapewnić realizację usług powszechnych. Konkurs ten powinien zostać rozpisany przez UKE do końca roku 2014. Szef Urzędu dokonując wyboru operatora wyznaczonego winien mieć na względzie te czynniki, które dają rękojmię zapewnienia przez nowego operatora przede wszystkim niezakłóconego świadczenia usług powszechnych, dostępności do tych usług oraz ich koszty i rentowność. A z tą pod rządami nowej ustawy Prawo pocztowe w wykonaniu obecnego operatora, jak widać, nie jest najlepiej. W przypadku, gdy konkurs ten nie zostanie rozstrzygnięty, bo żaden z operatorów pocztowych w nim nie wystartuje bądź nie będzie spełniał warunków uczestnictwa lub nie zapewni realizacji zadań przynależnych operatorowi wyznaczonemu, funkcję tę będzie sprawował decyzją UKE przez okres nie krótszy niż 3 lata i nie dłuższy niż lat 10 obecny operator wyznaczony. Jeśli żaden z operatorów pocztowych nie będzie spełniał wymaganych kryteriów, to Prezes UKE wskaże operatora pocztowego, który będzie pełnił tę rolę, dokonując podziału wg kryterium terytorialnego lub poszczególnych usług powszechnych. Konkurs przeprowadzi Komisja konkursowa, składająca się pracowników UKE. Ważne jest to, aby został on zrealizowany w oparciu o obiektywne i rzetelne kryteria, które pozwolą na wyłonienie najkorzystniejszej oferty. Tak samo istotny jest harmonogram powołania operatora wyznaczonego, a zasady związane z procedurą konkursową powinny zostać

ogłoszone możliwie najwcześniej, sama procedura zaś zrealizowana niezwłocznie tak, aby nowy operator wyznaczony mógł należycie przygotować się do wykonywania swoich obowiązków. Przez analogię warto wskazać na historię przetargu na obsługę sądów powszechnych i prokuratur, gdzie ostateczne rozstrzyg-

nięcia nastąpiły w drugiej połowie grudnia 2013 r., a operator pocztowy miał jedynie niespełna dwa tygodnie – wliczając

w to okres świąteczny – na przystąpienie do realizacji największego na polskim rynku kontraktu. K

Rafał Zgorzelski – ekspert do spraw rynku pocztowego, konsultant biznesowy, prezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Niepublicznych Operatorów Pocztowych.


kurier WNET

9

u·k·r·a·i·n·a

26 listopada 2013 roku wysiadłem z pociągu na kijowskim dworcu zupełnie jeszcze nie przewidując, jak ważnych procesów stanę się świadkiem. Trwający od czterech dni „euromajdan” – studencki bunt przeciwko decyzji Janukowycza, odrzucającej stowarzyszenie z Unią Europejską, z polskiej perspektywy wydawał się chwilową akcją, happeningiem organizowanym bez, a nawet czasem wbrew politycznemu poparciu. Jeszcze w drodze na Ukrainę miałem wrażenie, że jeśli spóźni się pociąg, ja już protestu mogę nie zobaczyć.

Najbardziej demokratyczna armia świata Paweł Bobołowicz

Pierwsze minuty na kijowskim dworcu uświadomiły mi jednak, że na Ukrainie dzieje się coś poważniejszego, bardzo głębokiego. Protest bowiem wylał się dawno poza granice głównego placu stolicy. Jego widocznym znakiem były subtelne wstążeczki z symboliką Unii Europejskiej i w barwach, które w naturalny sposób pokrywały się z kolorami ukraińskiej flagi: niebieski i żółty. Ci, którzy „naznaczyli” się europejskością, życzliwie się do siebie uśmiechali, witali się ze sobą, choć nigdy wcześniej się nie widzieli. Dworzec, metro, kijowskie ulice promieniowały optymizmem, wiarą, nadzieją. W tej cichej manifestacji symboli tlił się też bunt. Rok później, również 26 listopada, stoję znowu na kijowskim dworcu. Za chwilę wsiądę do eleganckiego, szybkiego pociągu, odpowiednika naszego „pendolino”. Ruszam dalej na wschód, w kierunku frontu, mając wrażenie kontynuowania podróży po chwili zatrzymania na przystanku „Majdan”. Na dworcu pożegnania rodzin z żołnierzami. Łzy i smutek. Próżno szukać europejskich symboli. Jednak kolory ukraińskiej flagi są jeszcze bardziej obecne niż rok temu. Widzę, jak mała dziewczynka daje żółtoniebieską plecionkę wstążeczek swojemu tacie. Z frontu nie wróciło ponad 1 200 ukraińskich wojskowych – takie są oficjalne dane. Nieoficjalnie Ukraińcy podają o wiele większą liczbę. Według ONZ na wschodzie zginęło około 4 000 osób. Ciężko stwierdzić, czy mowa jest tylko o cywilach. Ukraiński sztab twierdzi, że od kwietnia zginęło około 8 000 bojowników walczących po stronie prorosyjskich terrorystów. Pociągiem docieram do Charkowa. Na dworcu czeka na mnie Cyryl. Znamy się z Majdanu. Obok „polskiego stolika”, czyli miejsca na stałe zajętego przez polskich reporterów w majdanowym Centrum Prasowym, znajdowało się improwizowane studio partyjnego radia „Swoboda”. Cyryl był jednym z redaktorów, prowadzących, dziennikarzy. Dla niego, podobnie jak i dla nas, na czas Majdanu Centrum Prasowe stało się bazą, drugim domem. Nasze terytoria odgradzała od siebie biało-czerwona taśma. „Swobodowcy” żartowali, że nawet w ich sztabie zrobiliśmy strefę Schengen. Jeden z dziennikarzy radia „Hołos Swobody”, Myrosław, któregoś dnia wrócił pobity przez Berkut: „Berkuta kazały powtórzyć, że pobiją i następnych dziennikarzy, jak będziemy im robić zdjęcia z bliska”. Sam zrobiłem takich zdjęć setki. Myrosław oberwał za wszystkich, którzy robili zdjęcia, filmowali. Dziś walczy na wschodzie, swoją drogą podobnie jak wielu berkutowców. W Charkowie koniecznie muszę trafić w dwa miejsca. Cyryl zabiera mnie pod kawiarnię „Ściana”, to tu kilka tygodni temu wybuchła bomba, raniąc kilkanaście osób. Prokuratura uznała, że był to zamach terrorystyczny. Według Cyryla w „Ścianie” zbierały się ukraińskie środowiska patriotyczne, ludzie związani z lokalnym Majdanem, też ci, którzy obalili miejscowy pomnik Lenina. I to właśnie plac, na którym ten pomnik stał, jest moim drugim obowiązkowym miejscem odwiedzin w Charkowie. Poprzednio byłem tu chyba w 2004 roku. Wtedy moi przewodnicy szczycili się ponoć największym placem w Europie i największym pomnikiem Lenina na Ukrainie. Dziś Cyryl szczyci się tym, że Lenina już tam nie ma. Co prawda mer miasta, przez lata związany z reżimem Janukowycza, zapowiada odbudowę pomnika, ale Cyryl w to nie wierzy: mieszkańcy na to nie pozwolą.

Charków jednak wciąż pozostaje miastem zagrożonym rosyjskim separatyzmem. Mimo, że jest jednym z najważniejszych historycznych ośrodków Ukrainy, to jednak miasto jest bardzo sowietyzowane. Pomnik Lenina był tego przygnębiającym symbolem. Na ulicy spotykamy mężczyznę, który twierdzi, że jest uchodźcą z Donbasu. Faktycznie – Charków stał się drzwiami na i z Donbasu. Tutaj pojawiają się kolejne fale uciekinierów, przez miasto na wschód jadą ochotnicy, żołnierze walczący na wschodzie. Mężczyzna chce porozmawiać, ponarzekać. Twierdzi, że w Charkowie nawet milicjanci są ze Lwowa. Nie rozumie, po co ta wojna. Twierdzi, że trzeba negocjować, rozmawiać. Na pytanie, „z kim?” nie umie jednak odpowiedzieć. Niezadowolony z obecnych porządków jest również taksówkarz. On czuje się obywatelem nieistniejącego Związku Sowieckiego, który pozwalał (a właściwie chyba nakazywał) nie myśleć. Gardzi Poroszenką, Jaceniukiem. Dla niego to sprzedawczycy. A Putin? „To wielki mąż stanu”. Taksówkarz w sowieckich czasach jeździł na wczasy, dostał mieszkanie, był... młody. Charków pozostaje poza strefą operacji antyterrorystycznej. Mimo to ukraińskie służby regularnie informują o zatrzymaniach separatystów, grup dywersyjnych działających w mieście. Dla mnie Charków staje się po raz kolejny wrotami do innego wymiaru. Nic dziwnego, że na nocleg Cyryl wynalazł mi hostel o nazwie „Kosmos”. Nic dziwnego, że moimi współlokatorami są uchodźcy ze wschodu. Starsze małżeństwo jedzie do swojej córki do Kijowa. Kobieta mówi do mnie: „Synku, nie jedź na wschód, tam jest wojna”. Wsiadam do autobusu z przekreśloną nazwą miejsca docelowego „Ługańsk”. Do tablicy doklejono kartkę: „Szczastia”. To nazwa ostatniego ukraińskiego posterunku przed terytorium separatystów, kilka kilometrów od Ługańska, do którego autobus nie ma szans dojechać. Ja na razie mam dojechać do Starobielska. To w jego okolicy znajduje się główna baza 8. roty batalionu Ajdar, czyli słynnych „afgańców” i zarazem mój „cel” podróży. Autobusy w strefie ATO (operacji antyterrorystycznej) poruszają się tylko w ciągu dnia. Posterunki ukraińskiej armii są rozlokowane przy wjazdach i wyjazdach ze wszystkich miast. Jednak ten „charkowski posterunek” to pierwszy filtr przed ATO, kilkadziesiąt kilometrów dalej zaczynają się już regularne kontrole. Po drodze do Starobielska kilka razy muszę wysiadać ze wszystkimi mężczyznami z pojazdu. Żołnierz sprawdza dokumenty, patrzy na zdjęcia. Za każdym razem podaję polski paszport, chociaż posiadam również ukraińską kartę czasowego pobytu. Ani razu nikt nie pyta o cel mojej podróży, nikt nie interesuje się bagażem, a w moim mam hełm i kamizelkę kuloodporną. Nie interesują go też pozostali pasażerowie. Później zobaczę kilkunastostronicowy wydruk z nazwiskami podejrzanych osób, na które mają zwracać uwagę żołnierze. Wydruk jest jednak przygotowany tak, że nierealnym jest rzetelna kontrola: małe literki, słabe odbitki. Nikt nie ma siły ręcznie w to się bawić. W Starobielsku byłem pierwszy raz w lipcu tego roku. Razem z grupą ukraińskich dziennikarzy wracaliśmy ze Szczastia. W tym samym dniu, w którym został zestrzelony malezyjski

boeing z 298 osobami na pokładzie. Wtedy wydawało się, że świat tego Rosji już nie podaruje. 5 miesięcy później na wschodzie wciąż trwają walki, a stwierdzenie o „zawieszeniu broni” traktowane jest jak kpina. Podobnie jak rosyjskie teorie o rzekomym zestrzeleniu boeinga przez ukraiński myśliwiec. Rosja jest mistrzem fałszu. Pod tym względem prześciga kłamstwa sowieckiej propagandy. W Starobielsku warto o tym szczególnie pamiętać. To tu znajdował się na przestrzeni 1939-40 obóz dla polskich oficerów, żołnierzy. Znaleźli się tu też cywile. Około 4 000 jeńców starobielskiego obozu zostało wymordowanych przez NKWD w Charkowie. Propaganda komunistyczna przez dziesięciolecia próbowała ukryć o tym prawdę. Zresztą w dzisiejszej Ros­ ji znów próbuje się udowadniać, że mordu na polskich oficerach dokonali Niemcy. W jakiś sposób pozwala to zrozumieć pokrętną psychikę neoputinowskich terrorystów. Zaraz po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu próbowali rozprzestrzeniać pogłoskę, jakoby samolotem były przewożone ciała pozbawione wcześniej krwi. Zapewne dokonali tego naziści... Jak nieprawdopodobnie by to brzmiało, to jednak zwolennicy putinowskiej Noworosji często są skłonni wierzyć nawet w takie absurdy. Ukraińcy mówią, że są oni „zazombowani”, a głównym narzędziem jest „zombopudełko”, czyli telewizor nadający rosyjskie kanały. Dziś Starobielsk to ostatnie spokojne (w miarę miasto) przed linią frontu. I chociaż nawet tutaj dociera huk wystrzałów, to na szczęście nie docierają pociski terrorystów. Miasto zdaje się żyć normalnym rytmem. Czynne są kawiarnie, sklepy, apteki. Działają urzędy, szkoły. Tylko ulicami wciąż przejeżdżają pojazdy wojskowe i dziwne stare terenówki, poobkładane metalowymi płytami, czasem z przyspawanymi resorami. To główne środki transportu ochotniczych batalionów, a Starobielsk pozostaje jedną z najważniejszych baz słynnego batalionu Ajdar. Ochotnicze bataliony zaczęły powstawać od samego początku konfliktu na Donbasie. Ludzie, którzy dotychczas walczyli na Majdanie, ruszali na wschód. Nie chcieli wstępować do szeregów ukraińskiej armii, uważając ją za niezdolną do walki, do obrony przed rosyjskim najeźdźcą. Zbyt dobrze pamiętano hańbiące sceny z Krymu oddawania ukraińskich baz, techniki, okrętów. Podobnie zresztą zachowywali się na początku żołnierze na Donbasie. Ukraińskie bataliony funkcjonują zarówno w strukturach milicyjnych, jak i wojskowych. Ukraińcy, którzy do nich wstąpili, do niedawna nie pobierali wynagrodzenia, wielu nie jest wciąż oficjalnie zarejestrowanych jako uczestnicy ATO. Olbrzymia część, ze względów zdrowotnych czy wiekowych, nie mogłaby być w żadnej formacji mundurowej. Rozmawiam z żołnierzem, którego jedno oko zaślepia potężna blizna: „Wiesz, jak mnie nazywają? Pirat! Te szramy to po wojnach. Byłem na wielu. Ale tu nie mógłbym przejść badań lekarskich”. Ci z dużym doświadczeniem wojennym najczęściej służą w 8. rocie: „afgańcach”. Na Majdanie najpierw funkcjonowała sotnia o tej nazwie, dziś to już są żołnierze. Zgodnie z nazwą wielu z nich służyło w Afganistanie w czasach sowieckich. Walczyli z mudżahedinami. W odczuciu wolnego świata byli najeźdźcami. Dziś to odczucie ma także wielu z nich.

Nie odczuwają dumy z faktu, przeciw komu walczyli. Odczuwają dumę, że udało im się przeżyć skrajnie trudne warunki bojowe. Mają świadomość, że często byli po prostu mięsem armatnim. Do Afganistanu w większości trafiali jako zwykli poborowi, to nie był ich wybór. Wtedy służyli, bo musieli, dziś – bo chcą. „Afgańcy” walczą po obu stronach frontu. I wszędzie cieszą się wyjątkowy autorytetem. Nie ukrywają też, że utrzymują ze sobą kontakty. Rozmawiam z 22-letnią „Wiewiórką”, dziewczyną, która w sztabie Ajdaru m.in. zajmuje się wymianą jeńców i wymianą ciał. Mówi wprost, że gdyby nie wzajemne kontakty „afgańców”, nie udałoby się wyciągnąć z niewoli wielu ukraińskich żołnierzy. W Ajdarze służy Raszia. Opowiada mi, że praktycznie całe jego życie to Rosja. Tam się wychowywał, tam mieszkają jego najbliżsi: matka, brat. Służył w morskiej piechocie. Walczył w Afryce. Co roku spotykał się ze swoimi dawnymi kolegami w ich macierzystej bazie w Murmańsku. Pierwszy raz nie pojechał na spotkanie rok temu. Rodzina całkowicie się od niego odcięła, większość kolegów też. Ale z niektórymi rozmawia, byle nie o polityce. Przy mnie dzwoni do kolegi w Petersburgu, nawet udaje mi się zamienić kilka zdań. Kolega twierdzi, że w Rosji jest wszystko dobrze, że Putin jest wspaniały. O wojnie nie chce rozmawiać. Pytam się Raszi, dlaczego walczy za Ukrainę. „Bo to mój kraj! Rosja nie ceni wolności, a ja jestem wolnym człowiekiem”. Do Ajdaru jadę do Szturma. To pseudonim Włodka Prawosudowa. Lwowskiego biznesmena, zapalonego rekonstruktora bitew, producenta filmowego. Poznaliśmy się w grudniu na kijowskim Majdanie. Uśmiechnięty, mówiący po polsku, chętnie oprowadzał po swoich barykadach. Od samego początku dostarczał na Majdan wojskowe buty i elementy umundurowania. Tym też handlował przed rewolucją. Wiele artykułów sprowadzał z Polski. W czasie Majdanu jego biznes zamienił się w kanał bezpłatnego wsparcia dla Rewolucji. W noworoczną noc zadzwonił do mnie: „Chcesz dobre zdjęcia, chodź, przyjechała do mnie żona z córką, wynająłem pokój w hotelu »Ukraina« na ostatnim piętrze”. Wbrew pozorom to nie był dobry widok do zdjęć, jednak widok zapadający na całe życie głęboko w umysł. Z ostatniego piętra hotelu „Ukraina” Majdan zdawał się zatopiony w dymie ognisk. Rzeczywistość była przykryta gęstą mgłą, przez którą ledwo przebijały się światła tego niezwykłego rewolucyjnego obozu. Żona przyjechała wtedy do Szturma z jego młodszą córką. Składając sobie życzenia nikt nie mógł przewidywać, jak rok 2014 będzie tragiczny dla Ukrainy. Nie bylibyśmy w stanie wyobrazić sobie, że za dwa miesiące w hallu tego samego hotelu, z którego okien spoglądamy na Majdan, będzie polowy szpital, w którym będą konać dziesiątki ukraińskich powstańców. Rok później rozmawiam z żoną Szturma przez telefon. Akurat są jej urodziny. Pytam, czego jej mogę życzyć. „Paweł, ja od roku nie mam męża w domu. Proszę, niech on już wróci”. W Starobielsku „afgańcy” kwaterują mnie w swojej „chacie”. Mieszkam w pokoju z Raszią, Pietruchą, Bulbonem i oczywiście Szturmem. Mieszkamy w jakimś dawnym magazynowym pomieszczeniu na terenie nieczynnej fabryki. Piętrowe łóżka, „koza”,

telewizor i... Internet. Tylko telefony nie chcą działać. Chłopaki wstawili nowe drzwi, ścianę przysłonili cieplnym ekranem. W sąsiednim budynku jest stołówka („Café Ajdar”), w kolejnym toaleta. Brakuje tylko prysznica. Nie każdy ma jednak szczęście mieszkać w takich warunkach. Część batalionu mieszka w namiotach. Najgorzej jednak mają ci, którzy są na „peredovoj”, czyli na linii frontu. Tam często mieszka się w schronach-ziemiankach, które ponoć powinny wytrzymać nawet eksplozję rakiety „Grad”. „Moja” baza ma swoje ograniczenia. Nie mogę jej samodzielnie opuszczać, zresztą do miasta jest stąd kilka kilometrów. Po paru godzinach znam ją już całą i zaczynam tęsknić za wyjściem poza mury. Podobnie czują to moi współlokatorzy. Często nazywają się partyzantami, o ich akcjach prawie nikt nie wie, czasem ocierają się o granice „samowolki”. „Wiesz, my jedyni jesteśmy tacy, co uciekają z koszar, żeby pójść na front, tacy my dezerterzy”. „Szturm” jest szeregowcem. „Bulbon” starszym sierżantem. Ale stopnie nie mają znaczenia w ich 8. rocie. „Szturm” śmieje się, że Ajdar, to najbardziej demokratyczna armia na świecie. Rzeczywiście, kiedy ja jestem u ajdarowców, w Kijowie trwają protesty przeciwko kandydaturze na nowego komendanta (stary komendant został deputowanym Rady Najwyższej). Po protestach komendantem Ajdaru zostaje osoba wskazana przez żołnierzy. Ciężko uwierzyć, ale ma się wrażenie, że tradycje zaporoskie są tu obowiązującą normą. Gdy rozmawiam z pełniącym obowiązki komendanta, nie ukrywa, że w Ajdarze są też poważne problemy z dyscypliną. Jest również pijaństwo i maruderstwo. „Komabat” mówi, że nie zamierza tego „zamiatać pod dywan”, lecz chce winnych karać. Międzynarodowe organizacje praw człowieka zrobiły przez chwilę z Ajdaru bestialską formację, znęcającą się nad cywilną ludnością. Dlatego dzisiaj „ajdarowcom” ciężko jest liczyć na pobłażliwość w niewoli. Mity upowszechniają się nawet wśród ukraińskich żołnierzy regularnej armii. Pojawiają się głosy, że „Ajdar” faktycznie ostrzeliwuje pierwszy pozycje rosyjskich terrorystów. Jest to o tyle dziwne, że „Ajdar” nie dysponuje artylerią. „Szturm” dodaje, że „niestety nie dysponuje”. Ich rota brała udział w sierpniowych walkach o Ługańsk. Moi rozmówcy są przekonani, że Ługańsk mogli zdobyć w każdej chwili. Praktycznie w nim już byli. W ich słowach jest wiele żalu do „politycznego” kierowania armią. W wyniku zatrzymania ukraińskiej ofensywy i serii błędnych rozkazów ponieśli dotkliwe straty. „Szturm” wywoził rannych i ciała martwych między innymi z ługańskiego lotniska. Pod ostrzałem artyleryjskim, czasem będąc i kierowcą i własną ochroną. Jego samochód ma dziesiątki przestrzelonych miejsc. On sam miał dwie kontuzje. Nie chce o tym opowiadać. Opowiadają inni. „Szukasz bohatera? Masz „Szturma”, on nas uratował. Mnie też wywiózł” – to mówi Dok, który pełni funkcję lekarza, kwatermistrza, często dowódcy, kucharza i przede wszystkim niekwestionowanego autorytetu. „Szturm” wywoził go rannego z Nowoswietłowki. Przejazd kilkudziesięciu kilometrów pod ostrzałem między rosyjskimi i ukraińskimi pozycjami mógł skończyć się w każdej chwili śmiercią. Zabić też mogli „swoi”. „Szturm” wreszcie daje się namówić na opowieść. Nie dało się jechać drogą, ta była stale pod obstrzałem.

Nie działała żadna łączność. Swoje pozycje trzeba było odnaleźć „na czuja”. W czasie jednego z powrotów terenówka „Szturma” wyskoczyła wprost pod lufę ukraińskiego czołgu. Właściwie ciężko zrozumieć, co go uchroniło przed tragedią: może chwila wahania ukraińskiego czołgisty? Huk samochodu przedzierającego się przez chaszcze Ukraińcy wzięli za odgłos czołgu separatystów. Sekundy zadecydowały, że „Szturm” przeżył. Na pewno pomogła mu w tym umiejętność jazdy, którą zdobył na offroadach: „Wiesz, moim najlepszym pilotem jest mój syn, ale na normalnych offroadach, a nie tutaj”. „Szturm” wywiózł też z frontu ciało Machnika, legendarnego dowódcy „afgańców”. Chłopaki karzą mi się szykować do akcji. Z pogardą patrzą na moje spodnie. Dostaję od nich waciaki wojskowe jeszcze z sowieckich zapasów: „Będzie ci chociaż ciepło”. Nie wiem, po co jedziemy. Miejsce znam z komunikatów sztabu ATO: Stanica Ługańska. To jeden z najbardziej gorących punktów na mapie wojny. Zbieramy się na palcu. Odprawę prowadzi Dok. Jest rano, mróz, pada śnieg, a Dok jest w szlafroku. Robię zdjęcia. Później, gdy Dok na nie patrzy, mówi: „Mogłeś mnie uprzedzić, ubrałbym się lepiej”. Ale na usprawiedliwienie: „To oficerski szlafrok”. Wyjeżdżamy w kolumnie czterech samochodów. Jadę w pierwszym z nich. To dziesięcioletnie terenowe mitsubishi z dospawanymi resorami jako osłoną przed pociskami i odłamkami. Chłopaki pokazują mi ślady kul na resorach. „Widzisz. Kula nie przechodzi, tylko widoczność słaba”. Resory bardziej osłaniają chłodnicę niż załogę, ale samochód wygląda bojowo. Po drodze śnieg staje się bardzo intensywny. Dwa pojazdy zawracają – ich misja w takich warunkach pogodowych nie może być zrealizowana. My jedziemy dalej. Przejeżdżamy miejscowość o nazwie Mars. Ciężko nie zrobić sobie w takim miejscu zdjęć. Ale to ostatnie takie spokojne miejsce. Dojeżdżamy do Szczastia. „Afgańcy” zabierają mnie na ostatnią linię okopów. Wokół ślady wybuchów, toczonych walk. Tu „Grady” spadają codziennie. Przechodząc pustym mostem ze strachem patrzę na wzgórze w odległości kilkuset metrów przed nami. „To Ługandonia, uważaj, mogą nas mieć na celowniku”. „Afgańcy” idą przodem, żeby jak najbardziej mnie osłonić. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co by było, gdyby któryś z nich rzeczywiście miał się poświęcić za mnie... W oddali słychać wybuchy. Daleko, nie stanowią dla nas zagrożenia. Pomimo mrozu czuję, jak zalewa mnie pot. Każdy krok bliżej do terenu terrorystów opłacam strachem. Ostatnie ukraińskie pozycje. Rozmawiamy z żołnierzami. Żartują, wygrażają „separom”, a jak się dowiadują, że jestem z Polski, to przekazują pozdrowienia dla moich rodaków. Podchodzi do nas jakiś żołnierz. Nie widać żadnych dystynkcji, ale z tonu jednoznacznie widać, że to on tu dowodzi. Nie podoba mu się obecność dziennikarza, mówi, że mamy natychmiast się ewakuować, że za chwilę może być gorąco. Wracamy; zanim dojdziemy do końca mostów, zaczynają się nowe eksplozje. Coraz bliżej nas. Terroryści zaczynają swój codzienny festiwal. W naszą stronę lecą „Grady”. K Ciąg dalszy w kolejnym numerze „Kuriera WNET”.


KUrIer WNET

10

R

afineria Nafty Glimar w Gorlicach powstała w 1883 roku i była jedną z najstarszych na świecie. Miała możliwość przerabiania około 3,5 tys. baryłek ropy dziennie. Ta historia mogła wydarzyć się tylko w III RP. Szczegóły grabieży majątku Rafinerii Nafty Glimar w Gorlicach ciągle owiane są mgłą tajemnicy. I nie ma, niestety, wątpliwości, że kulisy upadku Glimaru prawdopodobnie nigdy nie ujrzą światła dziennego. Ten artykuł nie uzurpuje sobie prawa do weryfikacji pełnego stanu faktycznego złodziejskiego rozboju, którego dokonano w jednym z największych zakładów produkcyjnych powiatu gorlickiego, w najstarszej polskie rafinerii ropy naftowej. Przed laty, jeszcze w latach 90. XX wieku, jako właściciel maleńkiego, jednoosobowego przedsiębiorstwa dokonywałem niewielkich zakupów parafiny w Glimarze. Ilekroć przyjeżdżałem do rafinerii, przed bramą stały cysterny i samochody ciężarowe w oczekiwaniu na załadunek. A zakład tętnił życiem, tzn. wszędzie krzątali się pracownicy, a magazyny wypełnione były gotowyvmi do wyekspediowania produktami. Do cystern pompowano z terminali paliwa, a na platformy ciężarówek ładowano worki z parafiną czy innymi woskami mineralnymi.

t e M at· N U M e r U wynika, że zarząd spółki niezwłocznie zwoła kolejne WZA, którego przedmiotem będzie podjęcie uchwały w przedmiocie rozwiązania spółki i otwarcia jej likwidacji” – poinformował PAP prezes rafinerii Łukasz Jagodziński. Według niego, główny akcjonariusz – Grupa Lotos SA – ocenił, że należy rozważyć zakończenie bytu prawnego gorlickiej spółki. Grupa Lotos SA posiada 91,5 proc. akcji Rafinerii Glimar, 2,1 proc. znajduje się w rękach Skarbu Państwa, a resztę mają byli i obecni pracownicy. W marcu tego roku sąd wydał postanowienie o umorzeniu postępowania upadłościowego Rafinerii Glimar. W toku trwającego ponad 1,5 roku postępowania upadłościowego nie udało się pozyskać nabywcy na majątek rafinerii po cenie nawet dużo niżej od oszacowanej. Glimar jest winny ponad 1000 wierzycielom ponad 800 mln zł. Wartość pozostałego majątku rafinerii szacowana jest na około 350 mln zł. Syndyk m.in. trzykrotnie bezskutecznie próbowała sprzedać najważniejszą część majątku upadłej Rafinerii Glimar, czyli niedokończoną instalację hydrokompleksu. Ostatnia minimalna

Afera Pollexu Pierwszym sygnałem, że mafia, chyba nie tylko paliwowa, zagięła parol na gorlicką rafinerię, było afera (z lat 1999‒2001), dotycząca niezapłaconych przez płocką firmę Pollex (na rzecz Glimaru) faktur na kwotę ponad 42 mln złotych. Smaczku sprawie dodawało członkostwo Marii Oleksy (żony byłego premiera i aparatczyka PZPR oraz współpracownika tajnych służb wojskowych wywiadu PRL Józefa Oleksego) w Radzie Nadzorczej płockiego Pollexu. Marię Oleksy oskarżono o składanie fałszywych zeznań, ale ostatecznie sprawę oczywiście umorzono. Józef Oleksy także „kolaborował” z Pollexem, korzystając z samochodu z kierowcą tej firmy w 2001 roku. Żyć nie umierać. Oddzielny artykuł można by pewnie napisać o synu Marii i Józefa Oleksych Michale, którego także wieść gminna i prasowa zamieszała w czerpanie korzyści z płockiego, pollexowskiego układu. Akt oskarżenia przeciw właścicielom płockiej spółki Pollex, podejrzanej o wyłudzenie z rafinerii Glimar w Gorlicach ponad 42 mln zł, prokuratura skierowała do sądu. Oskarżeni byli także dwaj pracownicy Glimaru. W sprawie tej zapadł prawomocny wyrok skazujący Sądu Rejonowego w Gorlicach, sygn. II K 532/02, z dnia 29 kwietnia 2003 r.; 6 lat więzienia dla prezesa płockiej spółki Pollex Jacka R. i 5 lat dla jego zastępca Krzysztofa K. Na marginesie wypada przypomnieć, że Maria Oleksy nie pierwszy raz „wdepnęła” w aferalne szambo. Jej

nazwisko (obok nazwiska byłej Pierwszej Damy Jolanty Kwaśniewskiej) pada również przy okazji zbankrutowanego towarzystwa ubezpieczeniowego POLISA. Dzisiaj o Marii Oleksy cicho w przestrzeni medialnej. Syn Michał znalazł pewnie gdzieś spokojną przystań, a ojciec Józef bryluje w mediach i na salonach, głównie w TVN.

Ogłoszenie upadłości W 2008 roku Polska Agencja Prasowa ogłosiła następujący komunikat: Rafineria Glimar S.A. w Gorlicach w województwie małopolskim zostanie prawdopodobnie postawiona w stan likwidacji. W poniedziałek akcjonariusze spółki zdecydowali, że uchwała w sprawie rozwiązania spółki i otwarcia likwidacji będzie głosowana na następnym WZA. „Po zaprezentowaniu przez zarząd informacji o sytuacji spółki WZA podjęło uchwałę kierunkową, z której

cena wynosiła 180 mln zł netto. Pierwotna cena za instalację była równa kwocie oszacowania tego majątku, wynoszącej 326 mln zł. Ciekawy komunikat. Zwróćmy uwagę, że od czasu afery Pollexu w majątek gorlickiego Glimaru zamieszany był nie tylko Skarb Państwa, tj. Nafta Polska, ale także – od lutego 2005 – roku Grupa Lotos S.A. Cóż takiego wydarzyło się w pierwszych latach XXI w. w Glimarze, że już w 2008 roku najstarszą polską rafinerię trzeba było postawić w stan likwidacji? Oddajmy głos prokuratorowi krajowemu Edwardowi Zalewskiemu, który odpowiadając 6 maja 2009 roku na interpelację poselską Barbary Bartuś (PiS) w sprawie Glimaru i śledztwa prowadzonego przez prokuraturę, stwierdził m. in.: Postępowanie to w głównym wątku dotyczy niedopełnienia obowiązków oraz przekroczenia uprawnień przez członków władz spółki Rafinerii Nafty Glimar S.A. przy planowaniu i realizacji inwestycji Hydrokompleks, służącej do produkcji rozpuszczalników oraz olejów, poprzez nieuwzględnienie w projektach szeregu niezbędnych nakładów, w tym nakładów na instalacje dodatkowe, bez których niemożliwe było uzyskanie finalnych produktów, nakładów wynikających z planowanych zadań towarzyszących, wykonywanych przez Rafinerię Nafty Glimar S.A. w ramach tej inwestycji i oparcie tych nakładów na przyszłych dochodach wynikających z ulg podatkowych, zaniechanie sporządzenia jednoznacznych założeń dotyczących zapewnienia surowca niezbędnego do produkcji, opracowania analiz zagrożeń wynikających z wielkości nakładów inwestycyjnych oraz zaciągniętych kredytów w stosunku do kapitałów własnych, analiz potencjalnych cen rynkowych produktów, analiz co do sposobu rozwiązania problemów logistycznych i transportowych, co doprowadziło do pogorszenia sytuacji ekonomiczno finansowej spółki, a w konsekwencji do jej upadłości, tj. o przestępstwo z art. 296 § 3 K.k. Równocześnie w tym śledztwie wyjaśniane są wątki dotyczące niedopełnienia obowiązków i przekroczenia uprawnień przez członków władz spółki Rafineria Nafty Glimar S.A. w Gorlicach, poprzez podejmowanie decyzji inwestycyjnych, handlowych, remontowych związanych z budową Zakładu Produkcji Pasz i Bioetanolu Agro-Glimar spółka z o.o., budową trzech stacji paliw, remontem centrum konferencyjno-hotelowego w Wysowej, jak również zawieraniu niekorzystnych umów gospodarczych z firmami Krak-Gaz w Krakowie, Produkcja Rolna w Bogdańczowicach, GAL w Krakowie, w których członkowie zarządu posiadali udziały, oraz innymi firmami z terenu Gorlic.

Dotychczas zarzuty popełnienia przestępstw z art. 296 § 3 K.k., polegających na nadużyciu udzielonych uprawnień i niedopełnieniu ciążących obowiązków przy podejmowaniu decyzji dotyczących realizacji kompleksu instalacji produkcyjnej Hydrokompleks oraz prowadzonych równolegle inwestycji: budowy gorzelni w Kobylance, modernizacji i rozbudowie ośrodka wypoczynkowo – sanatoryjnego” Chemik” w Wysowej, stacji paliw w Białymstoku oraz doprowadzenia do zawarcia niekorzystnych umów handlowych z podmiotami gospodarczymi współpracującymi z rafinerią, przedstawiono 4 członkom pierwszego zarządu Rafinerii Nafty Glimar SA i wykonano z ich udziałem czynności procesowe.

Hydrokompleks Budowa tzw. Hydrokompleksu to był prawdziwy gwóźdź do trumny dla Rafinerii Nafty Glimar. Minister Skarbu Państwa w rządzie Prawa i Sprawiedliwości Wojciech Jasiński tak oto (w 2006 roku) informował o przyczynach upadłości Glimaru: Upadłość Rafinerii Nafty ˝Glimar˝ S.A. w Gorlicach, obejmującą likwidację majątku Spółki, Sąd Rejonowy w Nowym Sączu ogłosił 19.01.2005 r. Upadła Spółka w dniu ogłoszenia upadłości nie prowadziła działalności produkcyjnej, w zatrudnieniu pozostawało 431 pracowników. Zobowiązania Spółki wynosiły 814.229.425,46 zł, w tym kredyty bankowe 416.550.985,75 zł. Majątek objęty przez syndyka został oszacowany na kwotę 575.701.051,89 zł, z główną jego częścią, niedokończoną inwestycją Hydrokompleks, w wysokości 422.670,647 zł poniesionych nakładów. Hydrokompleks miał kosztować, według jednych szacunków 550 milionów złotych, według innych aż 700 milionów. Z odsetkami od kredytów bankowych zaciągniętych w bankach i zabezpieczeniem majątku niedokończonej inwestycji całkiem spokojnie możemy mówić o kosztach rzędu 1 miliarda złotych. Sprawa Glimaru była jednak jeszcze bardziej skomplikowana. Oto Łukasz Rędziniak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, odpowiadając 4 sierpnia 2008 roku na sejmową interpelację Barbary Bartuś (PiS) i Andrzeja Dery (PiS) oświadczył: Masa upadłości Rafinerii Nafty ˝Glimar˝ S.A. w Gorlicach nie stanowiła jednorodnej całości, przyporządkowanej jednemu rodzajowi działalności gospodarczej. W jej skład wchodziły: nieruchomości, na których prowadzono działalność produkcyjną (polegającą na przerobie ropy naftowej), nieruchomości, na których realizowano inwestycję instalacji Hydrokompleks, a także mieszkania, ogródki działkowe, stacje paliw, gorzelnia, niezabudowane działki budowlane i inne nieruchomości, a ponadto ruchomości i udziały w spółkach, w tym 9.059 udziałów w spółce Centrum Konferencyjno-Hotelowe Glimar Spółka z o.o. w Wysowej. Wartość nominalna udziałów wynosiła 9 059 000 zł. Udziały te stanowiły 100% kapitału zakładowego spółki. Objęte one były zastawem rejestrowym na rzecz Banku Peako S.A. (w związku z przeniesieniem części majątku Banku BPH SA na Bank Pekao S.A.) wpisanym do rejestru zastawów prowadzonym przez Sąd Rejonowy dla Krakowa-Śródmieścia w Krakowie Wydział VII Rejestru Zastawów pod nr 1013705. Wniesiony przez Glimar aportem do spółki majątek stanowiący własność i prawo użytkowania wieczystego nieruchomości o pow. 3,56 ha wraz z odrębnym prawem własności czterokondygnacyjnego budynku hotelowo-rekreacyjnego z wyposażeniem i obiektami towarzyszącym obciążony był hipoteką kaucyjną łączną ustanowioną na rzecz Banku Peako S.A. (w związku z przeniesieniem części majątku Banku BPH SA na Bank Pekao SA w Warszawie) do kwoty najwyższej 116 900 000 euro, Bayerische Hypo-Und Vereinsbank AG w Monachium do kwoty najwyższej 100 000 000 euro oraz Kredyt Bank S.A. w Warszawie do kwoty najwyższej 33 000 000 euro. Spółka została utworzona w październiku 2002 r. na bazie organizacyjnej istniejącego Sanatorium Uzdrowiskowego „Chemik” Rafinerii Nafty Glimar SA. Podstawowym przedmiotem działania spółki była sprzedaż usług hotelowych zarówno dla odbiorców indywidualnych, jak i zorganizowanych grup oraz organizowanie konferencji z wykorzystaniem obiektu konferencyjno-hotelowego, dysponującego 136 miejscami noclegowymi. Spółka zatrudniała 19 osób. Zwróćcie Państwo uwagę, które banki zaangażowane były w „interesy”

GLIMAR w Gorlicach – anatomia grabieży

Bardzo banalna historia Glimaru. A jeśli dodamy do tego firmy, które realizowały na przykład budowę Hydrokompleksu, tj. LURGI SA i LURGI Aktiengesellschaft, nie powinniśmy mieć właściwie najmniejszych wątpliwości, o co chodziło w całej tej sprawie. Afera Pollexu za 42 miliony złotych, to była tylko bułka z masłem i wyglądała jak przygotowanie do prawdziwego skoku na wielką kasę. Od 2001 roku gra w Glimarze toczyła się naprawdę o dużo większa stawkę. I tych 600, czy nawet 800 pracowników Glimaru (plus rodziny) nie stanowiło dla europejskiej mafii żadnego zagrożenia. Wiadomo było, że za gorlickimi rodzinami i tak nikt się nie upomni. Mogą wegetować nad rzeką Ropą… Ostatecznie inwestycja w Hydrokompleks Glimar Gorlice padła. Bo musiała paść. Tak to sobie wymyślono, żeby „wyprać” kilkaset (!!!) milionów euro. W pewnym momencie banki odmówiły kredytowania budowy „jedynego kompleksu wodorowego” w polskim przemyśle. To znaczy najpierw banki (kapitał włoski i niemiecki) wyłożyły setki milionów złotych, a potem uznały, że można je spisać, ot tak po prostu, na straty. Przy okazji okradziono również Glimar, który użyczył swojego majątku, pracowników, tradycji i historii do przykrycia największego przekrętu w historii Ziemi Gorlickiej.

Prokurator wkroczył jednak do akcji: Śledztwo o sygn. V Ds. 12/09 wszczęto postanowieniem z 2 lutego 2005 r. w sprawie niedopełnienia obowiązków i przekroczenia uprawnień przy realizacji inwestycji Hydrokompleks przez członków zarządu Rafinerii Nafty Glimar SA z siedzibą w Gorlicach, tj. o czyn. z art. 296 § 1 i 3 K.k. Zawiadomienie o przestępstwie zostało złożone w piśmie z dnia 24 listopada 2004 r. przez prezesa zarządu Nafty Polskiej, oraz w piśmie z dnia 3 lutego 2005 r. przez członków zarządu Rafinerii Nafty Glimar S.A. Jednak dopiero w 2010 roku „Gazeta Krakowska” publikuje następującą relację: Akt oskarżenia wraz z uzasadnieniem to lektura, która u czytającego może wywołać dreszczyk emocji. Strona po stronie, zdanie po zdaniu poznajemy historię powstania inwestycji, która w zamyśle miała być kurą znoszącą złote jajka. Hydrokompleks – specjalistyczna instalacja do produkcji rozpuszczalników benzynowych, naftowych i tak zwanych olejów bazowych, skok technologiczny wyprzedzający swoją epokę. Wówczas, a była połowa lat 90. takie instalacje w skali świata można było policzyć na palcach. Przecież z ropy naftowej można robić wszystko – od składników farb i lakierów po medykamenty, kosmetyki. Trzeba tylko znać technologię i mieć do tego urządzenia. Dla Glimaru rysowała się więc świetlana przyszłość. Dzisiaj wokół hydrokompleksu porasta wysoka trawa. Czy instalacja kiedykolwiek rozpocznie pracę?

Na tym nie koniec. Po ogłoszeniu upadłości w styczniu 2005 roku instalacja miała być magnesem, który szybko przyciągnie inwestorów, którzy postawią upadłą spółkę na nogi. Tak się jednak nie stało, bowiem syndykowi nie udało się jej sprzedać. Najpierw inwestycję wyceniono na 326 mln złotych, potem na połowę mniej. Mimo to chętny się nie znalazł. Projekt inwestycji zakładał, że proces technologiczny zostanie opracowany przez firmę Chevron, zaś generalnym wykonawcą prac przy projekcie miała być niemiecka firma Lurgi. Glimar miał być odpowiedzialny za przygotowanie terenu, zbiorników magazynowych, połączeń pomiędzy obiektami. Prokuratura prowadziła swoje działania, chociaż mało kto w Polsce interesował się jakąś zupełnie nieistotną sprawą upadłości rafinerii w Gorlicach. Kogo tam w Pacanowie, Pcimiu lub Lęborku mogą obchodzić jakieś Gorlice… Tam mają swoje problemy! W dniu 30 czerwca 2010 roku Prokuratura Okręgowa w Krakowie skierowała do Sądu Okręgowego w Nowym Sączu akt oskarżenia w sprawie przeciwko 10 osobom oskarżonym o działanie na szkodę Rafinerii Glimar w Gorlicach oraz pranie pieniędzy pochodzących z przestępstwa. Osoby te to byli członkowie zarządu i pełnomocnicy rafinerii. Działanie ich polegało na zawieraniu niekorzystnych umów związanych z wynajmowaniem powierzchni magazynowych od firm zewnętrznych celem prowadzenia produkcji paliwa, a następnie sprzedaż tak wyprodukowanego paliwa po zaniżonych cenach. Z tego tytułu otrzymywali oni łapówki w wysokości od 5 do 50 złotych za tonę produktu, co przysporzyło korzyść majątkową nawet 2 mln złotych dla jednej osoby. Oskarżone zostały również osoby pośredniczące we wręczaniu łapówek oraz przedstawiciele firm kooperujących, którym przedstawiono zarzuty prania brudnych pieniędzy i poświadczania nieprawdy w dokumentach. Szacowana wartość strat rafinerii to co najmniej 70 mln złotych. Na poczet kar majątkowych i obowiązku zwrotu korzyści pochodzących z przestępstwa zabezpieczono mienie o wartości około 1 mln złotych. Jest to kolejny akt oskarżenia w sprawie tzw. „paliwowej”, prowadzonej poprzednio przez Prokuraturę Apelacyjną w Krakowie, a zakończonego w tym wątku przez Prokuraturę Okręgową Wydział V Śledczy we współpracy z ABW Delegatura w Krakowie. Jak widać, przy okazji Hydrokompleksu wyszły inne nadużycia. Bo przestępcza walka o Glimar trwała nadal. Tam, w Gorlicach, musiał być nieprawdopodobny potencjał albo, chichotem historii, nagle jakaś zupełnie nieznacząca firma (czytaj Glimar) stała się miejscem walki o miliony euro? Jak do tego doszło? Dlaczego? Oto jest właściwe pytanie!

NIK w Krakowie zapewnia, że było to samobójstwo z przyczyn osobistych i nic z materiałów inspektora nie zginęło, ponieważ, jak zrozumiałam, „zadzwonił do prezesa rafinerii i ten zabezpieczył wszystkie materiały”. W odniesieniu do powyższego kluczowe wydają się pytania, czy obecny prezes rafinerii posiada certyfikat dostępu do danych operacyjnych NIK, a nadto jakie przesłanki pozwalają sądzić, że przekazane materiały stanowią wszelkie analizowane dokumenty i wyciągnięte z nich konkluzje. Pani poseł Barbara Bartuś pyta bardzo celnie, ale Prokurator Krajowy Edward Zalewski nie jest w stanie uchylić rąbka tajemnicy, gdy odpowiada posłance Bartuś w imieniu ministra sprawiedliwości: Śledztwo w sprawie nagłego zgonu E. B. – funkcjonariusza Najwyższej

„Seryjny samobójca” w Gorlicach W relacji z tej ponurej historii brakuje wielu ważnych elementów. Jeden z nich ujawnia w swojej interpelacji do ministra sprawiedliwości posłanka Barbara Bartuś (PiS): Pod koniec stycznia 2009 r. do zbadania procesu upadłościowego (w Glimarze – przyp. M.R.) została skierowana kontrola Najwyższej Izby Kontroli. Oddelegowany z Krakowa inspektor zamieszkał w odległej od Gorlic o ok. 20 km miejscowości. Po upływie około miesiąca od przyjazdu inspektor został znaleziony martwy. Dyrektor oddziału

Izby Kontroli, którego zwłoki ujawniono 25 lutego 2009 r., prowadzone jest w Prokuraturze Rejonowej w Gorlicach pod sygn. Ds. 372/09. Postępowanie to nie zostało dotychczas zakończone, stąd co najmniej przedwczesne byłoby obecnie formułowanie wniosków dotyczących ewentualnego udziału innych osób w spowodowaniu śmierci pokrzywdzonego. W sprawie nadal wykonywane są bowiem czynności


KUrIer WNET

11

t e M at· N U M e r U

ryS. WOJcIecH SOBOleWSKI

Detektyw Rutkowski wkracza do akcji

zmierzające do wszechstronnego wyjaśnienia wszystkich istotnych okoliczności, w tym również w zakresie ewentualnego związku śmierci E. B. z jego pracą w Najwyższej Izbie Kontroli. Z opinii Zakładu i Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie wynika, że przyczyną śmierci pokrzywdzonego było powieszenie, a na ciele zmarłego nie stwierdzono śladów wskazujących na udział osób trzecich. Skąd my to znamy? Iluż takich aktów samobójczych byliśmy świadkami w ostatnich latach w Polsce? Smaczku całej historii dodaje kolejne oświadczenie Prokuratora Krajowego z tego samego pisma z 6 maja 2009 roku: Kwestia niedopełnienia obowiązków przez syndyka masy upadłościowej Rafinerii Nafty Glimar S.A. jest przedmiotem wszechstronnego wyjaśniania w toku wielowątkowego śledztwa o sygn. V Ds. 50/08 prokuratora okręgowego w Nowym Sączu, o którym informacje przedstawiono w ramach odpowiedzi na pytanie sformułowane w punkcie 1 interpelacji pani poseł Barbary Bartuś. Opisane wcześniej śledztwo o sygn. V Ds. 50/08 prokuratora okręgowego w Nowym Sączu, obejmujące okres działalności syndyka upadłości Rafinerii Nafty Glimar S.A. od 19 stycznia 2005 r. do 11 marca 2008 r., prowadzone jest w sprawie i nie weszło dotychczas w fazę ad personam, czyli przeciwko określonej osobie. Pozostawiam te dwie kwestie bez komentarza. Być może nie mają one ze sobą nic wspólnego. Być może!!!

Hudson Oil Corporation Hydrokompleks padł. Glimar padł, setki milionów złotych strat, samobójstwo (?) inspektora NIK-u, 600 zwolnionych pracowników, rodziny gorlickie liżą rany, akty oskarżenia w sądzie, a tu nagle okazało się, że najstarszą polską

rafinerię kupuje pod koniec 2008 roku firma Drogbud ze Strzyżowa. Spróbujmy teraz uporządkować nasz wywód. Glimar od początku był własnością Skarbu Państwa. Pollex wkroczył i „przekręcił” Glimar na 42 miliony złotych. Przez Skarb Państwa powołana spółka Nafta Polska sprzedała Glimar Grupie Lotos S.A. Grupa Lotos S.A (zarządziła Hydrokompleks) po ogłoszeniu upadłości spółki w 2008

roku sprzedała Glimar firmie Podkarpacki Holding Budowy Dróg Drogbud (za 1 milion złotych). Podobno firma Drogbud zamierzała uruchomić w Glimarze produkcję asfaltów na swoje potrzeby. Na bazie majątku upadłej gorlickiej rafinerii powołano firmę Hydronaft Sp. z o.o. Drogbud przeliczył się jednak z siłami albo od początku miał inne zamiary i 6 czerwca 2011 roku sprzedał Glimar firmie Hudson Oil Corporation, ale nie wiadomo, za ile. Ta sprzedaż musiała być jednak obarczona licznymi wadami, ponieważ już niedługo doszło do gwałtownego konfliktu pomiędzy stronami tej transakcji. O czym za chwilę! I ciągle nie zbliżamy się do końca tej historii. Można zadać kolejne pytanie: czy Glimar był tylko pionkiem w większej grze? Nowy właściciel – ka-

nadyjska spółka Hudson Oil Corporation – podobno zamierzała uruchomić nieczynne od ponad trzech lat instalacje. Prezesem Hudson Oil był Wojciech Janowski, członek Krajowej Izby Gospodarczej oraz konsul honorowy w Monako. – Cieszymy się bardzo zarówno ze względu na możliwość ponownego uruchomienia rafinerii i zwiększenia zatrudnienia w Gorlicach, ale również ze względu na technologiczne możliwości zakładu – mówił pan konsul Janowski po finalizacji przejęcia. Kwota za jaką Hudson Oil kupił Glimar nie została ujawniona. Wiadomo jednak, że Drogbud kupił zakład od Lotosu za milion złotych, czyli znacznie poniżej rynkowej wartości, która była wyceniana na kilkaset milionów złotych. Kluczowym aktywem rafinerii jest niedokończony jeszcze hydrokompleks, służący do wytwarzania m.in. nafty, rozpuszczalników, olejów bazowych oraz gotowych olejów specjalnych dla przemysłu i motoryzacji. Hudson Oil, jak wynikało z oświadczeń Janowskiego, chciał przy wykorzystaniu Hydrokompleksu w procesie gazyfikacji produkować w Gorlicach paliwa syntetyczne. Wątek Hydrokompleksu ciągle pojawia się w enuncjacjach prasowych. To był znakomity argument marketingowy. Glimar miał być potęgą, chociaż już dawno zbankrutował. Ale zamieszanie własnościowe w Glimarze trwało nadal. Rafinerii właściwie już nie było, o długach w sprawie Hydrokompleksu pies z kulawą nogą też się nie odzywał. Prokuratura grzęzła w wielowątkowych aktach śledztwa. Jednak GLIMAR ciągle jawił się łakomym kąskiem dla finansowych mafiosów. Oto kolejne prasowe doniesienie z 2 sierpnia 2011 roku: Cieszymy się bardzo zarówno ze względu na możliwość ponownego uruchomienia rafinerii i zwiększenia zatrudnienia w Gorlicach, ale również ze względu na technologiczne możliwości zakładu – skomentował dla branżowego portalu Wojciech Janowski, prezes Hudson Oil Corporation, firmy będącej nowym właścicielem Glimaru. Hudson Oil planuje uruchomienie Hydrokompleksu i produkcję paliw syntetycznych Kilka dni temu rafineria została sprzedana. Dzisiaj Glimar jest w rękach kanadyjskiej spółki Hudson Oil Corporation. Z informacji na stronie internetowej dowiadujemy się, że to firma na etapie rozwoju, której głównym atutem jest kompleks rafineryjny w Gorlicach. We wtorek w Warszawie mają zostać uzgodnione ostatnie szczegóły, a oficjalne przejęcie ma nastąpić jeszcze w tym tygodniu. W tym tygodniu również mają zostać wyrównane wszelkie zaległości, zarówno wobec pracowników, jak i ZUS-u, urzędu skarbowego, kontrahentów. Jak się dowiedzieliśmy, jednym z warunków przejęcia jest to, by zakład nie miał żadnych zobowiązań. Wiemy również, że firma ma doświadczenie w branży paliwowej, dostęp do surowca oraz licencje i patenty na produkcję paliw. Plany nowego właściciela są znacznie ambitniejsze – właściciel chce wykorzystać Hydrokompleks i w procesie gazyfikacji produkować w Gorlicach paliwa syntetyczne. Na czele firmy Hudson Oil stał wówczas wspomniany już Wojciech Janowski. Towarzyszyli mu w zarządzaniu Stefan Garus, Paul McIvor oraz Urszula Majorkiewicz. Wyżej wymienieni nie udzielali żadnych szczegółowych informacji zasłaniając się tajemnicą handlową.

Jako się rzekło, transakcja pomiędzy Drogbudem i Hudson Oil nie została ostatecznie skonsumowana. W styczniu 2012 roku (10.01.2012 r.) na teren rafinerii wkroczyło 200 ochroniarzy z detektywem Krzysztofem Rutkowskim na czele. Działali w imieniu Grzegorza Wojtaszka, szefa Drogbudu, który w wydanym lakonicznym oświadczeniu stwierdził, że Hudson Oil nie dopełnił uzgodnionych warunków umowy i nie może rościć sobie praw do spółki Hydronaft, spadkobierczyni rafinerii Glimar. Zaś interwencja oddziałów Rutkowskiego ma zabezpieczyć interesy prawowitego właściciela, tj. Drogbudu. Po interwencji Rutkowskiego w Glimarze zapadła głucha cisza. Hudson Oil i Wojciech Janowski zamilkli. O sprawie media zapomniały na długie 2 lata. Spór pomiędzy Drogbudem i Hudson Oil przeniósł się na sale sądowe. Ostatecznie 8 maja 2014 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie w sprawie z powództwa Grzegorza i Marka Wojtaszków wydał wyrok korzystny dla przedsiębiorców ze Strzyżowa. Hydronaft sp. z o.o. (dawny Glimar) ponownie prawnie stała się własnością Grzegorza Wojtaszka (3049 udziałów) oraz Marka Wojtaszka (4800 udziałów). Sąd w uzasadnieniu podkreślił, że Hudson Oil nie wywiązał się skutecznie z umowy z Drogbudem i nie przekazał na rzecz Grzegorza Wojtaszka 3 mln. akcji Hudson Oil na kwotę 30 mln. dolarów.

Honorowy konsul w Monako Wojciech Janowski Prezes Hudson Oil Corporation Wojciech Janowski. W sieci można znaleźć na jego temat wiele bardzo ciekawych i znaczących informacji. W świecie biznesu pan konsul był znaną postacią. Współwłaściciel kilku firm i współpracownik… Krew z krwi, kość z kości elit III RP. Członek Krajowej Izby Gospodarczej, od 2009 roku wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Unii Gospodarczej Samorządowych Funduszy Pożyczkowych Samorządowa Polska. A także przez kilka lat konsul honorowy RP w Monako.

Media podkreślały również jego zaangażowanie w działalność charytatywną. Za tę działalność, w tym dla Polskiej Misji Katolickiej we Francji oraz fundacji na rzecz dzieci z autyzmem, w maju 2010 roku otrzymał nawet odznaczenie od prezydenta Francji. Ważny gość. Dlatego wszedłem na stronę Samorządowych Funduszy Pożyczkowych Samorządowa Polska. I co się okazało? Wojciech Janowski był wiceprzewodniczącym tamtejszej Rady Nadzorczej Unii Gospodarczej (zob. www.samorzadowa-polska.eu) i miał w tej organizacji całkiem niezłe towarzystwo, np. Aleksandra Kwaśniewskiego, Krzysztofa Janika, Jacka Piechotę, Andrzeja Śmietankę (ten od Elewarru), Jerzego Buzka i paru innych słynnych działaczy i polityków, dla których Polska to jest wielka dziejowa misja. Ale tak sobie tylko bajdurzę, bo przecież z Glimarem nie ma to żadnego związku. Tylko jeden trup, 600 bezrobotnych, 1 miliard złotych zysku albo strat, jak kto woli. Z Glimarem mogą natomiast mieć związek zupełnie inne wydarzenia!

Śmierć Helene Pastor W Nicei 6 maja 2014 roku, została śmiertelnie raniona strzałami z pistoletu 77-letnia milionerka Helene Pastor, właścicielka 15% nieruchomości w Księstwie Monako. Jej majątek oceniany jest na ok. 19 mld. euro. Długoletnią towarzyszką życia konsula Janowskiego była (i jest?) 53-letnia Sylwia Ratkowski-Pastor, córka Helene.

Otrzymywała ona od matki miesięczne uposażenie w wysokości 500 tys. euro. Policja monakijska oskarżyła Wojciecha Janowskiego o zlecenie zabójstwa Helene Pastor i aresztowała go. Aresztowana została także konkubina konsula. W czerwcu 2014 polski MSZ pozbawił Janowskiego honorowej funkcji. Jak doniosła francuska gazeta „Le Parisien”, Janowski był zadłużony na blisko 9 milionów euro i jak ustaliła policja polski dyplomata i biznesmen winny był także 30 mln. dolarów w związku z zakupem Rafinerii Glimar w Gorlicach. Trwają spekulacje dotyczące motywów zlecenia morderstwa. Janowski początkowo przyznał się do zlecenia morderstwa, jednak w toku toczącego się śledztwa odwołał pierwotne zeznania. Trudno oczekiwać rychłego wyroku w tej mrocznej historii.

wyrzucał pieniądze w gorlickie błoto. Do jego grupy należą m.in. Alfa Bank i banki zagraniczne, największe sieci supermarketów w Rosji, udziały w jednym z większych koncernów energetycznych świata, czy zagranicznych sieciach komórkowych. Ponadto, według informacji w zachodnich mediach, poprzez spółki w rajach podatkowych Michaił Fridman i jego wspólnicy prowadzą inwestycje w Iranie oraz kontrolują po cichu szereg firm poza Rosją. Urodzony we Lwowie w żydowskiej rodzinie rosyjski multimiliarder głośno wspiera od kilku lat Władimira Putina.

Glimar, F-16 i Rosjanie Po co Janowskiemu był Glimar? Tak dokładnie nie wiadomo. Bez wątpienia gorlicka rafineria stała się areną działań różnych mafijnych interesów. Najpierw względnie małych przekrętów z firmą Pollex w tle, a potem większej akcji, dla której przykrywką propagandową był mityczny hydrokompleks. Nie wolno zapominać, że kredyty na hydrokompleks zaciągane były przede wszystkim w Banku Pekao S. A. Straty Glimaru w aferze hydrokompleksu wyniosły bez mała 1 mld złotych. To, jak na polskie warunki, wcale pokaźna suma. Kredyty nie zostały spłacone, a hydrolompleks rozpłynął się w gorlickiej mgle. Czy Glimar był częścią tzw. „Projektu Chopin”, do dzisiaj niewyjaśnionej afery włoskiego banku Unicredit, właściciela Pekao S.A.? Znany polski dziennikarz Witold Gadowski stawia też inne tezy. Poniżej zamieszczamy fragmenty artykułu opublikowanego na łamach tygodnika „wSieci”.

A mógł być Kuwejt w Gorlicach Wątek rosyjski w artykule Gadowskiego warto kontynuować. Oto w samym środku konfliktu na Ukrainie, jak podała Polska Agencja Prasowa, niemiecki koncern energetyczny RWE postanowił sprzedać cztery koncesje na poszukiwanie ropy i gazu w Polsce. W Polsce, czyli nigdzie… ale to nie jest takie proste. Jak się można bowiem doczytać, te cztery koncesje obejmują złoża na Podkarpaciu, a ściślej w gorlickim, nowosądeckim i limanowskim. Koncesje kupuje rosyjska grupa inwestycyjna Alfa, której pakiet kontrolny posiada Michaił Fridman, rosyjski oligarcha, zausznik Władimira Putina, jeden z najbogatszych ludzi na świecie. A za ile pan Fridman kupuje koncesje na poszukiwanie gazu i ropy w okolicach Gorlic, Nowego Sącza i Limanowej? A no za 7 miliardów dolarów – i to nie jest żart. Nie sądzę, żeby Fridman

Epilog, czyli rozpacz na Michalusa Wiedziony ciekawością, jakiś czas temu, pożeglowałem w sieci na stronę www.glimar.pl Rafinerii Nafty Glimar S.A. w Gorlicach, mającej swoją siedzibę przy ulicy Józefa Michalusa. Najstarsza polska rafineria nafty, rok założenia 1883, nie sprzedaje już żadnych produktów naftowych. Za to świadczy usługi w zakresie ważenia samochodów, a także wynajmuje pomieszczenia biurowe, magazynowe i tzw. powierzchnie placowe. Rozpacz, klęska i upadek. Przy okazji firma Hydronaft Sp. z o.o. z Gorlic reklamuje na tej stronie zupełnie „od czapy” jakieś organizacje strażackie z Rzeszowa, parafię rzymsko-katolicką albo Zespół Szkół Weterynaryjnych w Trzcianie. Zresztą zobaczcie sami, bo Hydronaft prosi czytelników, żeby polecić wszystkim ich stronę. Złodziejski poligon w Glimarze powoli już dogorywa. „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy drwiący śmiech pokoleń” – te słowa poety Tadeusza Borowskiego, jakkolwiek odnoszące się do zupełnie innych czasów i zdarzeń, pozostają dzisiaj – paradoksalnie – ciągle aktualne. W istocie w gorlickiej rafinerii został już chyba tylko złom żelazny. Co zrobiliśmy ze schedą po Ignacym Łukasiewiczu w Gorlicach? Ale właściwie powinienem był zapytać w drugiej osobie liczby mnogiej: co zrobiliście z tą schedą, wy, elity III RP, gorlickie i niegorlickie? K Źródła: „gorlice24”, „wSieci”, „gazeta Krakowska”, dokumenty Sejmu rP, relacje prywatne, Internet.

rosyjska pętla?

K

ilku moich informatorów twierdzi, że tym, co zdeterminowało Janowskiego do planowania skoku na fortunę (ok. 20 mld. euro) matki swojej życiowej towarzyszki (tj. Heleny Pastor – przyp. M.r.) był... zakup rafinerii glimar w gorlicach. rafineria glimar w czasie jej zakupu przez firmę Janowskiego była w stanie upadłości, miała prawie 800-milionowe długi i mocno obciążała konto swojego właściciela, grupy lOtOS. Zatem kiedy pojawił się prezes firmy DrOgBUD, niejaki Wojtaszek, lotos z ulgą sprzedał gorlicką rafinerię. Drogbud szybko jednak odsprzedał firmę. W 2011 roku rafineria została przejęta przez tajemniczą kanadyjską firmę Hudson Oil. W gorlicach w charakterze wiceprezesa Hudson Oil rządy rozpoczął arkadiusz K., wieloletni szef państwowej agencji rozwoju Przemysłu, a później członek rad nadzorczych grupy Boryszew i należącego do romana Karkosika Impexmetalu. Przy bliższym sprawdzeniu okazało się jednak, że pierwsze skrzypce w Hudson Oil gra... Wojciech Janowski. Spółkę celowo założono w Kanadzie, aby nadać jej jak największe pozory wiarygodności. – Zrobili prosty numer. Przedstawili papiery mówiące o ich doskonałej kondycji finansowej oraz o notowaniu na giełdzie we frankfurcie. tymczasem makler commerzbanku przelał wcześniej na konto Hudson Oil znacz-

ne środki. Stało się to „omyłkowo”. Pieniądze jednak były na koncie Hudson Oil na tyle długo, że właściciele firmy otrzymali stosowne dokumenty z pięknymi pieczątkami. Makler miał potem proces sądowy i nawet znaleziono ślady wiodące go do znajomości z ludźmi z Hudson Oil. Podobno wylecieli z niemieckiej giełdy – opowiada informator związany z polską branżą paliwową. to jednak nie koniec kłopotów Wojciecha Janowskiego. Proszący o bezwarunkową anonimowość informatorzy mówią, że pomysł kupienia glimaru był obliczony na szybki zarobek. rafineria, obok już bardzo przestarzałych technologii, jakimi dysponuje, ma jednak jedna linię produkcyjną, która – po bardzo niewielkich adaptacjach – może produkować… paliwo lotnicze do myśliwców f-16. Janowski wymyślił więc, że sprzeda firmę rosjanom. rychło też znaleźli się kupcy. Janowski nie miał jednak pieniędzy na dokończenie transakcji. rosjanie naciskali, nie pozostało nic innego, jak udać się po pieniądze do „teściowej” Helen Pastor, a skoro ta nie chciała już finansować interesów swojego przyszłego zięcia… Przed szpitalem w Nicei pojawili się dwaj bandyci strzelający z obrzynów. Narastająca spirala długów, zobowiązania wobec rosjan, pętla zaczęła się zaciskać. „wSieci” nr 29(85), 14-20 lipca 2014


KUrIer WNET

12

H · I ·S ·t· O · r· I ·a

Unia Europejska politycznie nie istnieje Z Profesorem Bohdanem cywińskim o historii europy Wschodniej rozmawiają Łukasz a. Jankowski i antoni Opaliński

reKlaMa

borcą. Zaborca to jest już taki okupant, na którego koniec w bliskiej przyszłości trudno liczyć. Zaborca to jest ten, który nas opanował, możemy go nienawidzić, bardzo dobrze jest przeciwko niemu cichutko występować, ale wiadomo, że jest obrzydliwym, niesprawiedliwym, lecz stałym elementem naszej rzeczywistości. A wreszcie przychodzi trzeci etap, kiedy fakt istnienia zaborcy, z którym walczył mój dziadek, który strasznie dokuczał mojemu ojcu, który w tej chwili uniemożliwia mi pewne kierunki rozwoju, a ja wiem, że on także będzie niszczył moje dzieci, staje się normą. W tym momencie zachodzi kolejna zmiana w naszej mentalności: „Trudno, do tego trzeba się przystosować, uznam fakt okupacji za stan normalny, będę w jakimś stopniu posłuszny, a nawet lojalny.” W tej książce stara się Pan zaprzeczyć poglądowi, że „ Rosji nie da

się zrozumieć, że można w nią tylko wierzyć” i racjonalnie poznać naszego wschodniego sąsiada. Co z tej próby wychodzi? Wychodzi obraz przykry. Wolałbym widzieć obłędnego, zbrodniczego Putina, za którym kryje się sympatyczny i pokojowy naród rosyjski. Ale cały obraz Rosji, na przestrzeni ostatnich kilkuset lat, zaczynając od XV wieku, rysuje mi się negatywnie, przykro, co najmniej smętnie. To znaczy obraz tej zbiorowości, bo czy tam istnieje prawdziwe społeczeństwo w europejskim pojęciu, to jest dopiero do rozpoznania. Ta zbiorowość ludzka, przy niezwykle dużych możliwościach kulturotwórczych, przy dużej głębi myślenia o życiu, jednocześnie jest znieprawiona w aspekcie politycznym. I dlatego nie potrafię wypowiadać takiej bardzo modnej w Polsce tezy, że jest to bardzo cenny i wartościowy naród, który ma tylko obrzydliwą władzę. Ale obrzydliwa była władza Romanowów,

obrzydliwi byli bolszewicy, obrzydliwy był Stalin i teraz obrzydliwy jest system Rosji putinowskiej. Jeżeli te wszystkie kolejne władze są tak niebezpieczne dla otoczenia, to coś jest w samej zbiorowości ludzkiej, która je wydaje na świat. Dlatego starałem się zająć głębiej sprawą rosyjskiego jedynowładztwa, czyli samodzierżawia. Kiedy się patrzy na ten system rządów z perspektywy XVI i XVII w., a potem czyta się dzisiejsze gazety, to jedność, ciągłość już nie tylko metod, ale sposobów myślenia, sposobów wyobrażania świata jest bardzo wyraźna. Analogii jest więcej, niż historycznych różnic. Czy jest możliwa dłuższa niepodległość naszej części świata w obliczu konfliktu z rosyjskim imperium? Są tacy, którzy w to wierzą. Jeszcze nie udowodnili, że mają rację. Na zdrowy rozum imperium powinno zwyciężyć już dawno. Co najmniej od końca

XVIII wieku w różnych miejscach jest wyczuwalne, że małe podmioty w naszej przestrzeni geopolitycznej, często pozbawione elity, jednak funkcjonują, rozwijają się, są w coraz lepszej sytuacji kulturowej czy intelektualnej, że są mocniejsi w starciach z imperium. To znaczy, że może rację mają ci, który liczą na suwerenność narodów. A że walka z imperium trwa i że jeszcze zapewne potrwa – tego i ja się spodziewam. Czy możliwa jest jakaś forma odbudowy Rzeczpospolitej, czyli stworzenie federacji, łączącej narody między Rosją a Niemcami? Bardzo bezpiecznie byłoby odpowiedzieć, że jest to niemożliwe, ale korci mnie, żeby trochę skomplikować tę negatywną odpowiedź. W sensie geopolitycznym nie wierzę w żadną strukturę, która byłaby unią Europy środkowo-wschodniej skuteczną i prawdziwą politycznie – w odróżnieniu od Unii Europejskiej, która politycznie prawdziwa nie jest. Natomiast w sensie kulturowym czy ideowym taka jedność jest możliwa. Więcej, w jakimś stopniu ona istnieje – jeszcze, albo już. Odskoczmy na chwilę od mojej książki i porozmawiajmy o tym, co widzimy dziś. Widzimy, jak atak na Ukrainę powoduje po pierwsze przyspieszoną integrację narodu ukraińskiego. Po drugie, jak zaistniała sytuacja powoduje wzrost, w całym regionie naokoło, sympatii dla Ukraińców ze strony tych narodów, które wcale takiej sympatii nie powinny odczuwać. Nie wiem, jak to jest z Węgrami, ale poza nimi inne kraje w okolicy życzliwiej odnoszą się do Ukraińców, niż do Rosjan. Powiedział pan, że Unia Europejska politycznie nie istnieje. Dlaczego Pan tak uważa?

Widać gołym okiem, jak UE rozbijana jest nie tylko przez różne grupy interesów, co byłoby naturalne. Jest duża różnica w pojmowaniu europejskiego „MY” i duża różnica w rozumieniu, czym jest życie zbiorowe. Jest dla mnie zupełnie ewidentne, że tak jak my, Polacy, będą rozumowali ludzie, którzy żyli przez długi czas w państwach cudzych, którzy byli ofiarami podboju, obojętnie, kto tego podboju dokonał. Myśmy uznali za normę, że jeśli państwo jest cudze, to można żyć bez państwa. Zatem trzyma nas razem coś innego. Naszą osią integracji jest ziemia i kultura, a nie instytucja polityczna. Tego Europa zachodnia, łącznie z Niemcami, nie rozumie albo nie traktuje do końca poważnie. Ma nas za dziwaków, którzy chcą opierać swoją tożsamość na jakiejś dziwnej zasadzie, nie na państwie. Skoro tak różnie patrzymy na życie zbiorowe, to jak można konstruować nasze wspólne „my”? O jakiej wspólnocie politycznej możemy mówić? Niech nawet najuczciwsi ludzie siedzą w Brukseli, niech zapomną o wszelkich interesach – i tak się nie dogadają. Nie mogą się dogadać, bo Europa sformułowała takie pojęcie, jak naród. Zauważmy, że jeśli wychodzimy poza kontynent europejski, to pojęcie narodu przestaje być przydatne. Bo albo się odnosi do plemion, które się na zupełnie innych zasadach dobierają, albo do religii i wyznań, albo, jak Stany Zjednoczone, do zbioru tych, którzy odrzucili swoje pierwotne wspólnoty i stali się, jako imigranci, z własnej woli, obywatelami tego oto wielkiego kraju. Europa jest takim dziwnym miejscem na globie, gdzie żyją narody, czyli odrębne kultury i odrębne historie. Ona tak do końca zintegrowana nigdy nie będzie... Bardzo dziękujemy za rozmowę. K

Bohdan Cywiński – ur. w 1939 r. Studiował na UW i KUl, gdzie poznał Karola Wojtyłę. Doktorat z filozofii i historii. Działacz KIK, publicysta miesięczników „Więź” i „Znak”. Opozycjonista, współzałożyciel Uniwersytetu latającego i towarzystwa Kursów Naukowych. Sierpień 1980 w gdańsku, w komisji ekspertów przy Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Współredaktor tekstu Porozumień Sierpniowych, z-ca redaktora naczelnego „tygodnika Solidarność”. W latach 1981-1990 na emigracji we Włoszech, Szwajcarii i francji, skąd wspiera opozycję w kraju i wydaje kwartalnik „Widnokrąg”. autor editions Spotkania w Paryżu. W imieniu lecha Wałęsy odbierał pokojową nagrodę Nobla. Po powrocie był doradcą prezydenta rP lecha Wałęsy i premiera Jana Olszewskiego. Publicysta. Wykładowca na uniwersytetach w Warszawie, w Wilnie i na Białorusi. Odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. autor wielu książek, m.in. „rodowodów niepokornych” i „Ogniem próbowane” (historii Kościoła w Polsce, pracy powstałej z inspiracji Jana Pawła II) oraz wielu artykułów. życ ZeN Ia

nnnnnnnnnnnnnn

nnnnnnnnnnn

ZDROWYCH SPOKOJNYCH I PEŁNYCH RODZINNEGO CIEPŁA ŚWIĄT

NARODZENIA PAŃSKIEGO.

NIECH PRZYJŚCIE NA ŚWIAT CHRYSTUSA PRZYNIESIE ZE SOBĄ RADOŚĆ, POKÓJ, NADZIEJĘ I MIŁOŚĆ. WSZELKIEJ POMYŚLNOŚCI W NOWYM ROKU ORAZ SPEŁNIENIA W ŻYCIU OSOBISTYM I ZAWODOWYM ŻYCZĄ NIE TYLKO

KRAŚNICZANOM –

MIROSŁAW WŁODARCZYK

JAN ALBINIAK

BURMISTRZ MIASTA KRAŚNIK

PRZEWODNICZĄCY RADY MIASTA KRAŚNIK

nnnnnnnnnnnnnn

Panie Profesorze, Pana dzieło „Szańce Kultur” jest historią „naszej”, środkowo-wschodniej części Europy, ale jest też historią imperium, które w ostatnich stuleciach usiłowało tę część kontynentu zdominować. Czym jest to imperium, na czym polega taka forma panowania? Imperium jest pojęciem wieloznacznym. Ja widzę w nim zjawisko, które zaczyna się od zaboru militarnego i politycznego. A następnie przekształca się w walkę o panowanie nad mentalnością - bo najpierw podbija się teren czy twierdze na jakimś terenie, a ludzi dopiero potem. To jest proces, wieloetapowy. Początkowo ludzie uważają najeźdźcę za okupanta. Okupant jest paskudny – zabija, więzi, odbiera. Ale w pojęciu okupanta zawiera się przeświadczenie, że okupacja musi się skończyć. Następny etap zaczyna się, kiedy ten sam okupant staje się za-

nnnnnnnnnnn


kurier WNET

13

ś·w· i ·a·t

Jak to robią na dzikim Zachodzie N

iemieccy rodzice już rok walczą o godność swoich dzieci. W Niemczech mija już rok od rozpoczęcia protestów rodziców przeciwko państwowo narzuconej perwersyjnej szkolnej seksedukacji. Media głównego nurtu najchętniej milczą na ten temat lub informują kłamliwie. Na ulicach robi się jednak głośno. O co właściwie tyle hałasu? Przecież edukacja seksualna gości w niemieckich szkołach od lat 70 i wszyscy właściwie się już do niej przyzwyczaili.

Ster na queer W ostatnich latach wzrósł jednak znacznie udział aktywistów organizacji gejowskich, lesbijskich i tzw. sceny queer (queer oznacza zamierzony brak przywiązania do którejkolwiek płci) w działaniach rządów i ministerstw poszczególnych landów. Tam, gdzie ster trzymany jest przez sojusze SPD i Zielonych, realizują oni pisane przez siebie tzw. projekty edukacyjne, ociekające niczym niepohamowaną perwersją i dopuszczające się w wielu przypadkach nadużyć seksualnych na dzieciach i młodzieży. Na szkolnych lekcjach pojawiają się przedstawiciele w. w. organizacji, nauczyciel jest wypraszany na zewnątrz, a dzieci zapoznawane są ze szczegółami stosunków seksualnych w różnych układach, z naciskiem na poza-heteroseksualne. Zachęcane są do wchodzenia w nowe role płciowe i do ćwiczenia tzw. coming out. Przodownikiem postępu są Berlin i landy północne, stopniowo dołączają kolejne. Uczniowie dostają role do odegrania: „Siedzisz sobie przy barze w gejowskim pubie. Dziś wieczorem przydałby ci się właściwie w łóżku ładny facet. Do lokalu wchodzi akurat jeden nowy. Jak najlepiej skorzystasz z tej okazji?” – czytamy w „Przewodniku po lesbijskich i gejowskich stylach życia”(M. Fuge Handreichung lesbische und schwule Lebensweisen), który już w 2007 roku został przekazany przez Wydział Edukacji Senatu Miasta Berlin wszystkim dyrektorom i nauczycielom berlińskich szkół ponadpodstawowych (w Niemczech podstawówka ma 4 klasy).

Stop reedukacji Na południu, w Badenii-Wirtembergii, rodzice dowiedzieli się niemal przypadkiem o takich planach podpiętych pod projekt edukacyjny Bildungsplan 2015. Nauczyciel Gabriel Stängele zebrał z początkiem roku 200 tys. podpisów pod petycją przeciwko pseudo-edukacji „pod dyktando tęczowej ideologii” i rodzice wyszli 2 lutego z protestem na ulice. Nieco wcześniej, w styczniu, inicjatywa „Zaniepokojeni rodzice” zorganizowała demonstrację pod katedrą w Kolonii pod hasłem „Dzieci potrzebują miłości, a nie seksu”. Kolejne protesty, gromadzące każdorazowo powyżej 1,5 tys. uczestników lub więcej, odbywały się regularnie, średnio co półtora miesiąca w Stuttgarcie, również w Augsburgu, Dreźnie i ostatnia w Hannoverze. Mimo zmowy milczenia w mediach głównego nurtu lub podawania wyrywkowych, zakłamanych informacji coraz więcej Niemców dowiaduje się, kto i jakimi metodami rości sobie prawo do demoralizacyjnej reedukacji Niemców.

Współcześni faszyści W Niemczech trzeba zdobyć się niewątpliwie na odwagę, aby wyjść na ulice i otwarcie wyrażać niezadowolenie wobec dyktatu środowisk gejowsko-lesbijskich i sceny queer. Poprawność polityczna jest tam tak dalece posunięta, że duża cześć społeczeństwa urobiona została według przekonania, że brak uległej sympatii dla gejów i lesbijek czyli zgodnie z nowomową – homofobia jest niczym

Zebrała i opracowała Magdalena Czarnik innym, jak współczesną odmianą faszyzmu. Prawa rodziców bardzo stopniały wobec omawianych szeroko w mediach i na uniwersytetach praw osób LGBTTQ (lesbijki, geje, biseksualiści, transseksualiści, transgenderyści i queerseksualiści. Zestaw ten jest ciągle uzupełniany!). Otóż przysługują im prawa reprodukcyjne i prawo do seksualnego samostanowienia (czytaj do antykoncepcji i aborcji za pieniądze podatników), prawo do zawierania małżeństw, wspólnego opodatkowania. Zostało jeszcze tylko ulepszyć prawo do in vitro i adopcji dzieci i – jak widać na ulicach niektórych niemieckich miast – nie wszyscy jeszcze w pełni rozumieją ich prawo do ingerencji w system edukacyjny, który instrumentalizują dla narzucania cudzym dzieciom własnych wizji wychowawczych. (Zestaw tych praw jest również ciągle uzupełniany!) Niektórzy niepokorni rodzice, podnoszący sprzeciw wobec seksedukacji, słyszą w sądach, że obowiązek szkolny stoi ponad prawami rodziców i mają do wyboru płacenie wysokich grzywien lub odsiadkę w areszcie. Zaostrzenie kursu na seks-lekcjach doprowadziło jednak do mobilizacji organizacji rodzinnych i od początku tego roku walczą one zawzięcie o zachowanie należnych im praw i o godność własnych dzieci. Gdy wychodzą na ulice i przypominają o swoich prawach do wychowywania dzieci w zgodzie z własnymi przekonaniami, które gwarantuje im Konstytucja Niemiec, jak i prawo oświatowe, na każdej demonstracji atakowani są brutalnie przez lewicowy konglomerat. Specjalnie im na przekór organizowane są kontrdemonstracje. Byli już atakowani gazem pieprzowym, wyrywano im kable w trakcie przemawiania, przekrzykiwano, obrzucano prezerwatywami, blokowano trasy przejścia, gwizdano i wymyślano od rasistów i faszystów, reakcyjnego motłochu i prawicowych podżegaczy. Naoczny świadek ze Stuttgartu relacjonował zachowanie osobników brutalnie kopiących w dziecięcy wózek. „Wasze dzieci będą takie jak my!” – slogan ten jak upiorne echo wykrzykiwany jest do rodziców na każdej demonstracji.

Dzieci: sprawcy i ofiary przemocy seksualnej Jak alarmowała Gabriele Kuby, jak i niemiecka organizacja „Kinder in Gefahr” http://www.aktion-kig.de/ („Dzieci w niebezpieczeństwie”), w ostatnich latach rosną gwałtownie liczby przestępstw na tle seksualnym dokonywanych przez dzieci na dzieciach. Anita Heiliger, prowadząca w Niemieckim Instytucie ds. Młodzieży badania nad molestowaniem seksualnym, podaje: „W ostatnich 15 latach w grupie wiekowej 14-16 lat doszło do więcej niż podwojenia ilości aktów seksualnej przemocy.” „Co roku zgłaszanych jest oficjalnie 12-15 tysięcy takich przypadków. Nieoficjalne liczby podają, że jest ich 10 do 15 razy więcej. Z różnych badań należy wywnioskować, że co 5 dziewczyna i co 10 chłopiec w Niemczech staje się ofiarą przemocy seksualnej.” – czytamy w książce K.J. Heinz „Der sexuelle Misbrauch.” Dane pochodzące z Eurostatu, Europejskiego Urzędu Statystycznego, pozwalają stwierdzić, że w co drugiej klasie w Niemczech jest dziewczyna w wieku 15-19 lat, która ma już za sobą aborcję. W niektórych klasach jest nawet po kilka takich koleżanek. Dlaczego niemieccy politycy nie chcą widzieć przyczyn?

„Pedagogika seksualna różnorodności” Od kilku lat krąży po niemieckich szkołach napisany przez 5 autorów pod redakcją pani profesor socjologii z Kassel Elizabeth Tuider podręcznik

„Pedagogika seksualna różnorodności. Praktyczne metody pracy nad tożsamością, relacjami, ciałem i prewencją dla szkół i pracy z młodzieżą” Wyd. Beltz. Podstawowym celem wyznaczonym w podręczniku jest „przezwyciężenie heteronormatywności naszego społeczeństwa”. „Jako socjolog, musze państwu powiedzieć, ze dzieci żyją w takim świecie: Conchita Wurst wygrywa Eurovision-Song-Contest, Berlin ma gejowskiego prezydenta, a gwiazda muzyki –pop Cher ma syna trasseksualistę. Seksualna i płciowa różnorodność istnieje, jest obecna również w życiu dzieci i młodzieży. Pedagogika seksualna różnorodności umożliwia rozmowy na tematy, które obecne są w ich codzienności“ – mówi autorka „o zgodnej z duchem czasu pedagogice seksualnej”. Jakie zatem rozmowy proponuje w swojej książce pani socjolog? Podaje zestaw 70 ćwiczeń do wykonywania podczas lekcji. Gazeta „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung” w połowie października, tuż przed kolejną demonstracją w Stuttgarcie, wypuściła na światło dzienne bulwersujące nawet najbardziej liberalnych rodziców przykłady. Czytamy tam, że dzieci zachęcane są do masowania się, wskazywania ulubionych punktów na swoim ciele i do wymyślania nowych technik seksualnych. W małych grupach mają omawiać i ćwiczyć „galaktyczne praktyki seksualne”, „głośne jęczenie”, „dirty talk”. Od 12 roku życia uczniowie mają dowiadywać się o „konstelacjach seksu grupowego, seksie analnym i oralnym, gang bangu [z wieloma partnerami po kolei], łykaniu spermy. Mają nauczyć się projektować «nowy burdel dla wszystkich»”

Seksualizacja dzieci wypacza zadania, które ma realizować szkoła Idąc za przykładem rodziców z Badenii-Wirtembergii, rodzice z Hannoveru przygotowali petycję do rządu krajowego, pod którą do tej pory zebrali ponad 15 tys. podpisów. Czytamy w niej m.in.: „Sprzeciwiamy się zamiarom czerwono-zielonego rządu Dolnej Saksonii, aby tzw. »różnorodność seksualna« stała się tematem zajęć szkolnych. Wyrażamy obawę, że różnorodność seksualna, ideologia gender i seksualizacja dzieci wypaczy całkowicie zadania, które ma realizować szkoła.” Organizatorzy manifestacji ze Stuttgartu czyli „Sojusz Inicjatyw Małżeństwo i Rodzina naprzód, Zatrzymać genderideologie i seksualizację naszych dzieci”, przyjechali tym razem na niedzielę 22 listopada, by wesprzeć rodziców w Hannoverze. Jak zwykle w nawiązaniu do Manif pour tous, francuskiego masowego ruchu sprzeciwu wobec żądań homolobby (legalizacji tzw. małżeństw tej samej płci i adopcji dzieci), niemiecka manifestacja odbywa się również pod hasłem „Demo für alle” czyli z niemieckiego „Demonstracja dla wszystkich”. Lewicowy konglomerat zorganizował tym razem nieco wcześniej swoją manifestację ze starannie dobranymi mówcami, pod hasłem „Różnorodność zamiast prostactwa” (Vielfalt statt Einfalt). Z podium przemawiał urzędnik wysokiego szczebla władz miejskich Hannoveru (Personaldezerndent), który przekazał zebranym pozdrowienia od prezydenta Hannoveru Stefana Schostok’a z partii SPD i wyraził swoistą krytykę pod adresem „matołów”, jak określił protestujących rodziców. Kontrdemonstracje poparli również FDP i lewica (die Linke). Prezydent Schostok zatroszczył się również o to, żeby na Steitorplatz, wyznaczonym na manifestację rodziców z dziećmi (z różowymi i niebieskimi balonami i transparentami w tych dwóch kolorach), zawieszone zostały potężnych rozmiarów tęczowe flagi.

Przemawiali również przedstawiciele organizacji SchLAu (SchwullesbischeBiTrans Aufklärung, Gejowsko-lesbijska, bi- i trans-seksualna edukacja.), która finansowana jest przez rządy krajowe i prowadzi seks-lekcje w wielu szkołach na terenie całych Niemiec. „Już nie potrzebujemy tolerancji, lecz otwartego społeczeństwa.”

Wzruszająca historia i szkolny sex-quiz Następnie do mikrofonu podchodzi starsza sympatyczna pani, która opowiada, odnosząc się do Boga, o dwóch swoich synach. Jeden z nich żyje szczęśliwie z żoną i dwójką dzieci. Drugi syn natomiast żyje ze swoim mężem, z którym niedawno odebrali z Jugendamtu dla siebie małego chłopca. Kobieta ma na twarzy wyraz wzruszenia, długa fala oklasków od kilkuset słuchających osób pomaga zapełnić chwilę przerwy w jej wystąpieniu. „Tak, też uważam, że to wspaniale. I co jest w tym złego lub niestosownego? Musimy bronić się przed kłamstwem, że jedna rodzina jest właściwa, a druga fałszywa. Kocham moje dzieci w ich różnorodności i moją trójkę wnuków. Proszę o ochronę dla wszystkich rodzin. Gdy ktoś jedną z nich odrzuca, znieważa, czyni niesprawiedliwość. Zatem, aby ta różnorodność mogła zaistnieć w naszych głowach i sercach, potrzebujemy w szkołach edukacji, która przygotuje dzieci na prawdziwe życie; takiej edukacji, która pokaże im tę różnorodność i pomoże przyjąć siebie w okresie wrażliwego rozwoju jako hetero, albo jako geja, lesbijkę lub transseksualistę. Po to, żeby nikt nie musiał skakać z mostu, zostawiając nam pytanie:” dlaczego?”. Mówcie zatem nie tym kłamstwom, które słyszeć będziemy dzisiaj w naszym mieście.” Zajrzyjmy zatem raz jeszcze do wspominanego podręcznika(Sexual­ pädagogik der Vielfalt, Tuider/Müller/Timmermanns/Bruns-Bachmann/ Koppermann, wyd. 2, 2012, s. 104 i nast., w: „Tuider“), który widocznie wg tej matki przygotuje dzieci na prawdziwe życie: Dzieci od 12 lat mają udzielić odpowiedzi na pytania z sex-quizu: • wyjaśnij skrót SM (odp.: sado-masochizm); • wyjaśnij pojęcie „dildo” (odp.: sztuczny penis zrobiony z plastiku lub lateksu); • pompka próżniowa (odp.: plastikowa pompka do wywołania i wzmocnienia erekcji); • gang-bang (odp.: kiedy osoba uprawia seks z wieloma mężczyznami, którzy stoją w kolejce i działają jeden po drugim. Pierwotnie – gwałt grupowy); • swinger-club (odp.: klub dla par, które praktykują wymianę partnera). • burdel (odp.: dom, w którym można mieć seks za pieniądze); • seks francuski (odp.: seks oralny) itp. Kolejne ćwiczenie zaleca: „Dzieci powinny w klasie rozmawiać o swoich doświadczeniach seksualnych. Trzynastolatki powinny opowiadać o tym (dobrowolnie), kiedy miały po raz pierwszy stosunek analny. (Tuider, s. 151). Kolejne: Dzieci od 15 roku życia mają w ramach ćwiczenia „nowy burdel dla wszystkich“ zmodernizować burdel. Mają odpowiedzieć na pytania: Kto powinien pracować w takim nowym burdelu? Jakie umiejętności i zdolności powinny posiadać osoby tam pracujące, aby obsłużyć satysfakcjonująco wszystkich możliwych klientów? Ile powinni zarabiać? (...) (Tuider, s. 75) Zdarza się, że dzieci same odmawiają pozostania w klasie z seksedukatorem, jak było w przypadku Melity Martens. Media raz doniosły o konieczności wezwania do szkoły

karetki pogotowia, gdyż dziesięcioro dzieci zemdlało podczas takich zajęć w miejscowości Borken. Pozostaje tylko zastanowić się, ile razy media o podobnych przypadkach nie doniosły. Psychoterapeuci, jak np. Tabea Freitag z Hannoveru, opowiadają o traumach swoich młodocianych pacjentów, których seks-lekcje wtłoczyły pod psychiczną presję podejmowania poniżających ich praktyk seksualnych.

Nie damy się sprowokować W Hannoverze tym czasem w centrum miasta powiewają tęczowe flagi, gra muzyka. Liczne jednostki policji i radiowozy krążą po centrum. Powoli tęczowe grupy kierują się w stronę Steintorplatz, gdzie rozpoczyna się różowo-niebieska demonstracja dla wszystkich. „Demo für Alle”. Tęczowi kontrdemonstranci gwiżdżą, krzyczą, piszczą, robią wszystko, aby zagłuszyć słowa padające z podium, na którym widać logo „La Manif pour tous”. Hedwig von Beverfoerde, główna organizatorka „Demo für Alle”: Jesteśmy tutaj, bo chcemy, aby prawo rodziców do decydowania o wychowaniu własnych dzieci było przestrzegane. Wiemy, że mamy nie tylko prawa, ale i obowiązki – a naszym obowiązkiem jest uchronić nasze dzieci przed państwowo zorganizowaną seksualizacją!!!!!! Jesteśmy tu otoczeni przez przeciwników, ale to z pewnością nikogo z nas nie szokuje. Pamiętajmy tylko, proszę, że jesteśmy pokojowymi demonstrantami, nie damy się sprowokować, gdyż wiemy, że racja jest po naszej stronie. Widać, że wielu przyszło tu dzisiaj właśnie w tym celu – aby nas sprowokować. W tłumie kontrdemonstrantów widać krzyż zrobiony z tęczowych flag, podrygujący i obracany w dół. Młodzieżówka Zielonych wyciągnęła swój wielki transparent, uwaga! nareszcie coś nowego: „Fickt euch doch alle ! Fur Respekt gegen Hass und Homophobie!” czyli „Pierdolcie się wszyscy! O szacunek wobec nienawiści i homofobii.” Nic dodać nic ująć – oni wiedzą, że mogą sobie pozwolić na wszystko, władza jest po ich stronie. Jak zwykle są też obsceniczne transparenty, eksponujące zazwyczaj zakrywane części ludzkiego ciała. Słychać wyzwiska, szamotaninę, krzyki: „odwalcie się!” (niem. haut ab! Tylko dwie sylaby, dobrze się skanduje) Pojawiła się nowa bojówka z trupimi czaszkami na czapkach „Enough is enough. Open your mouth. Stop homophobia” („Dość tego. Otwórzcie usta. Stop homofobii.) Przemawiają kolejni goście. Piewcy tolerancji i różnorodności seksualnych próbują ze wszystkich sił zagłuszyć padające do mikrofonu słowa, wydają z siebie dzikie, rozwścieczone krzyki. Przemawia m.in. znany profesor Mannfred Spieker, następnie inicjator petycji Gerriet Kohls, (który przypomniał słowa Gabriele Kuby): „80 proc. dzieci w tym kraju do 18 roku życia mieszka nadal ze swoimi biologicznymi rodzicami. To nasze normalne rodziny stanowią większość tego społeczeństwa. Dlaczego zatem polityka działa tylko wg życzeń skrajnych mniejszości? Homoseksualiści stanowią zaledwie 1-2 proc. populacji”. Przemawiała też Anette Schultner przedstawicielka nowej niemieckiej partii Alternative für Deutschland, która dość szybko rośnie w sile i uzyskała w czasie ostatnich wyborów do Europarlamentu 7 mandatów. Demonstracja, chroniona jak zwykle przez policję, rusza wytyczoną trasą przez miasto i kieruje się w stronę budynku parlamentu Dolnej Saksonii. – To my reprezentujemy większość społeczeństwa. Nie pozwolimy, żeby nasze dzieci poddane zostały przymusowej seksualizacji i genderyzacji. Nie ustaniemy w naszych protestach!– mówi na zakończenie Hedwig von Beverfoerde. Różowe i niebieskie balony, tak jak na poprzednich demonstracjach,

wypuszczone zostają w niebo. Sytuacja, w jakiej znajdują się niemieccy rodzice, jest przerażająca. Wielu z nich boi się protestować. Rządy poszczególnych landów bezczelnie ignorują ich petycje i manifestacje, a nawet wspierają ich przeciwników.

Petycja do Angeli Merkel Dwa dni przed ostatnią demonstracją w Hannowerze, czyli 20 listopada b.r., pojawiła się jeszcze jedna inicjatywa, aby im pomóc. Tonący brzytwy się chwyta. Ruszyła ogólnoniemiecka petycja, skierowana przez nowopowstałe stowarzyszenie „Christliches Aktion e.V.” bezpośrednio do kanclerza Niemiec Angeli Merkel i do ministra oświaty i badań pani Johanny Wanka, pod hasłem „Dość bezprawnych nadużyć w ramach edukacji seksualnej!” W ciągu dwóch tygodni zebrała już ponad 14 tys. podpisów. W zarządzie stowarzyszenia zasiada Martin Lohmann, znany działacz pro-life, organizator agresywnie atakowanego Marszu dla Życia w Berlinie. W petycji tej czytamy min.: „Sprzeciwiamy się każdej formie nadużyć seksualnych wobec dzieci, również tym, które przedstawiane są jako działania edukacyjne” (…). Domagamy się uchylenia karalności i innych sankcji za nieuczęszczanie na zajęcia z edukacji seksualnej. (…) Domagamy się dla rodziców prawa do uczestnictwa w tych zajęciach i prawa do wypisania dzieci z tychże zajęć.”

Gejowsko-lesbijski kiermasz bożonarodzeniowy Tymczasem zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. W Kolonii od kilku lat tuż obok głównego świątecznego kiermaszu rozstawiany jest w pobliżu gejowsko-lesbijski kiermasz bożonarodzeniowy. (schwul-lesbische Weihnachtsmarkt). Na błyszczących stoiskach dominuje kolor różowy (tutaj to kolor gejów). Można tu nabyć czekoladowe penisy w polewie malinowej i złocistej, czasopisma z pornografią gejowską, naoglądać się plakatów pełnych wytężonych męskich torsów i wysuniętych języków. – Nie jest to z pewnością żaden nudziarski typowy kiermasz bożonarodzeniowy – jak usłyszymy na reklamującym go filmie. Wśród tęczowych świec i bombek, różnych aniołków i ozdóbek, oferowane są kosmetyki do męskiego makijażu, a także – „bottomless Unterhose”, majtki bez dna, czyli kilka połączonych pasków do założenia na nagie męskie biodra. – Mówię z własnego doświadczenia – zachęca sprzedający – zajebiście wygodne, praktyczne na imprezy, czy do sypialni, gorąco polecam! Niektórzy przechodnie dostają w prezencie dolną część męskiego manekina (w majtkach). Na scenie półnadzy artyści w czerwonych czapkach z pomponem śpiewają do mikrofonu: „Merry Christmas” i „Jingle bells”. Inna pani zapewnia, że heteroseksualiści są też tu miło widziani. Inne miasta nie chcą zostać w tyle. Geje i lesbijki maja też swoje kiermasze w Hamburgu, Monachium, Frankfurcie. Gejowskie strony zachęcają najlepiej jak mogą. Kolejny szlagier to “I’m dreaming of a PINK Christmas!”. – Ten pomysł podoba mi się bardzo, ale też dlatego, że chcemy razem walczyć o prawa dla lesbijek i gejów na całym świecie! – mówi młody uczestnik kiermaszu z Monachium. https://www.youtube. com/watch?v=JuQZTgN_E4o Czy nie macie Państwo już dość tych tradycyjnych choinkowych świątecznych straganów? Przyjdźcie do nas!” Różowych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Tylko co przyniesie ten nowy rok niemieckim rodzicom i ich dzieciom? K


kurier WNET

14

z d a l e k a · z b l isk a

Kontrwywiad obywatelski Rafał Brzeski

N

asycanie obcego terytorium własną agenturą należy do fundamentalnych zadań każdej tajnej służby. Nie gra roli, czy jest to terytorium przeciwnika, potencjalnego przeciwnika, kraju neutralnego, a nawet sojusznika. Obcy teren infiltruje się własnymi ludźmi lub werbuje na miejscu tubylców. Tworzy się z nich sieci agentury wywiadowczej, agentury wpływu, agentury legalizacyjnej, agentury logistycznej itp. Doświadczeni funkcjonariusze ostrzegają, że „są zaprzyjaźnione rządy i kraje, ale nie ma zaprzyjaźnionych służb”. Obrona przed nasyłaną i werbowaną agenturą to obowiązek służby państwowej, zwanej popularnie kontrwywiadem. Zgodnie z definicją kontrwywiad to zbieranie informacji i prowadzenie działań dla obrony przed szpiegostwem, sabotażem i zamachami organizowanymi przez inne mocarstwo lub na korzyść innego mocarstwa. Profesjonaliści dzielą kontrwywiad na trzy kategorie: • kontrwywiad ogólny – rozpoznanie możliwości wywiadowczych potencjalnych przeciwników. • kontrwywiad obronny – zapobieganie penetracji własnych służb przez służby przeciwnika. • kontrywiad zaczepny (ofensywny) – próby przejęcia kontroli i obrócenia wrogiej agentury. Obróconych, czyli „podwójnych agentów”, wykorzystuje się dla dezinformowania lub inspirowania przeciwnika. Zapewnienie bezpieczeństwa obywateli i obrona ich przed zniewoleniem to podstawowe obowiązki państwa, ale w Polsce były p.o. szefa Służby Kontr-

Reklama

wywiadu Wojskowego Andrzej Kowalski alarmował w maju 2014 roku na łamach „Gazety Polskiej”, że pod rządami obecnej koalicji „nikt nie myśli o systemowej ochronie kontrwywiadowczej państwa”. Tymczasem przykład Ukrainy wskazuje, że nowe generacje agresji, na poły informacyjne, a na poły energetyczne (zwane wojnami hybrydowymi), mają za cel „destabilizację państwa oraz zniszczenie jego wizerunku na arenie międzynarodowej”. Dla agresora najlepszym rozwiązaniem jest, aby oba te procesy – destabilizacji i niszczenia wizerunku – przebiegały równocześnie, tak, by nikt nie pośpieszył atakowanemu na ratunek, żeby każdy uważał za obciach pomagać społeczeństwu, na którego sumieniu ciążą – przykładowo – „polskie obozy koncentracyjne” oraz rabowanie mienia ofiar holocaustu. „W obronie przed agresją – pisał Kowalski – konieczna jest systemowa ochrona kontrwywiadowcza, obejmująca „całą administrację państwową, rządowe projekty badawcze i naukowe oraz przedsiębiorstwa, dla których organem założycielskim jest minister skarbu.” Wiele wskazuje, że takiej ochrony systemowej brak. Trzeba ją zbudować. Zapewne od postaw. Przy czym, jak podkreśla Kowalski, ochrona systemowa „powinna być zrealizowana przez ludzi, którzy nie są powiązani z zagranicą siecią niejawnych zależności”. Brak szeroko rozumianej systemowej ochrony kontrwywiadowczej sprawia, że państwo jest nagie. Jest informacyjnie wysysane. Nie chodzi przy tym tylko o informacje natury obronno-politycznej. FBI podkreśla, że 90 proc. tajemnic poszukiwanych w USA przez obce wywiady to infor-

macje naukowe, przemysłowe bądź handlowe. Dlatego głównymi obiektami ich zainteresowania są naukowcy, ludzie przemysłu oraz studenci, którzy wiedzą wiele, mają pomysły, ale są życiowo naiwni i nie doświadczyli cynizmu i bezwzględności służb. Cóż jednak robić w sytuacji, kiedy polski minister spraw wewnętrznych – z urzędu zazwyczaj odpowiedzialny za ochronę obywateli przed obcą agenturą – konstatuje bezradnie, że „państwo istnieje tylko teoretycznie, praktycznie nie istnieje”? Jeżeli obywateli nie obchodzi los ich państwa i narodu, a perspektywa obcego chomąta jest im obojętna, to mogą nie robić nic w imię świętego spokoju i własnej wygody. Jeśli jednak chcą żyć jak ludzie wolni i pracować ku pożytkowi własnego narodu i państwa, to mogą podjąć próbę samoobrony i tworzyć coś, co można nazwać kontrwywiadem obywatelskim.

S

łużby „tradycyjnego” kontrwywiadu są dyskretne. Bardzo rzadko publicznie demaskują szpiega lub agenta. Ujawnienie albo postawienie człowieka wrogiej służby przed sądem to porażka kontrwywiadu. Sukcesem jest ciche „obrócenie go” i uczynienie z niego podwójnego agenta. Tak dzieje się w krajach posiadających sprawne służby, ale nie u nas, gdyż „w polskim prawie nie istnieją przepisy umożliwiające przewerbowywanie agentów obcych służb i tak naprawdę polskie służby nie mogą tego robić legalnie” – ubolewał w Telewizji Republika Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jego zdaniem jest to „poważne uchybienie, powodujące, że polskie służby mają związane ręce”.

Kiedy politycy paraliżują służby „tradycyjnego” kontrwywiadu, to koncepcja kontrwywiadu obywatelskiego nabiera szczególnego znaczenia. Zwłaszcza, że kontrwywiad obywatelski ma wprawdzie podobne zadania co „tradycyjny”, ale charakteryzuje się istotną różnicą. Tam, gdzie kontrwywiad państwowy jest dyskretny, tam obywatelski jest jawny. Jego głównym zadaniem jest budzenie świadomości zagrożenia oraz zbieranie i ujawnianie informacji pomocnych w identyfikacji, demaskowaniu i ewentualnie eliminacji wrogiej agentury, kiedy nadejdzie ku temu sprzyjający czas. Wielu z gruntu uczciwych ludzi może uznać taki cel za moralnie podejrzany, śmierdzący inwigilacją, zbieraniem haków i ubectwem. Takie uzasadnione wątpliwości etyczne mogą odstręczać od koncepcji kontrwywiadu obywatelskiego, ale przy pojawianiu się rozterek warto pamiętać, że szpiegowanie w obronie własnego kraju to coś całkiem innego, niż wykradanie i sprzedawanie informacji na szkodę własnego kraju. Szpieg to „patriota pracujący dla własnego narodu i państwa przeciwko obcemu mocarstwu, natomiast agent, czyli zdrajca, pracuje przeciwko własnemu narodowi i państwu na rzecz obcego mocarstwa”. Kontrwywiad obywatelski można podzielić na dwie kategorie: pasywną i aktywną. Pasywna ogranicza się do edukacji, do budzenia społecznej świadomości, że kraj jest atakowany przez obce służby, które nie mają żadnych zahamowań, a ich dalekosiężnym zadaniem jest rozmontowanie systemu państwowego, zdominowanie mieszkańców i nałożenie im własnego jarzma. Nie jest to czarny scenariusz i teoria spiskowa, tylko twarde realia. Dlatego tak istotne jest promowanie zasady chronienia informacji. Każdy lubi się chwalić, ale nie każdy zdaje sobie sprawę z konsekwencji ujawniania przy tej okazji ważnych wiadomości. Rzadko kto zwraca uwagę, że „największym zagrożeniem dla informacji jest brak troski o jej bezpieczeństwo”. Koniec „zimnej wojny” i zachwyty polityków nad „dywidendą pokojową” sprawiły, że media rozbroiły opinię publiczną, która uznała, że skoro nie ma Związku Sowieckiego, to nie trzeba

mieć się na baczności. Modny stał się „reset”, a ostrzegających przed penetracją wrogich służb zesłano do skansenu dla oszołomów. Wygodnie zapomniano, że to Służba Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej przejęła od KGB i prowadziła aż do aresztowania słynnego agenta penetracyjnego w CIA Aldricha Amesa, to SWR założyła w Waszyngtonie podsłuch w sali konferencyjnej Departamentu Stanu i to ta służba prowadziła Roberta Hanssena, aresztowanego w 2001 roku agenta penetracyjnego w FBI.

W

idząc szerzącą się groźną beztroskę FBI zorganizowało już 10 lat temu Akademie Obywatelskie, przeznaczone dla liderów społeczności lokalnych. Podczas zajęć profesjonaliści uzmysławiają zagrożenia obcej penetracji, uczulają na podstawowe techniki prowadzenia wywiadu gospodarczego i prezentują metody osłony biur projektowych i zakładów zbrojeniowych. Omawiane są też sposoby zabezpieczania poczty elektronicznej przed włamaniem i wykradzeniem korespondencji oraz metody werbunku i sposoby uniknia sytuacji mogących prowadzić do próby zwerbowania. Jednym ze sposobów przeciwdziałania penetracji obcego wywiadu jest ograniczanie obcym dostępu do informacji o sobie. Zacząć można od niewinnej zasady: o rzeczach ważnych nie mów przez telefon. Przez telefon można dzielić się poglądami, ale nie informacją. Są też inne sposoby. Warto wiedzieć, że nęcące nagrodami badania rynkowe, ankiety i sondaże to często narzędzia handlowego penetrowania państwa wyznaczonego jako cel agresji gospodarczej. Można takie kampanie bojkotować. Można nie podawać w kasie supermarketu swojego kodu pocztowego. Zbieraniu informacji służą też programy kart lojalnościowych oraz promowanie posługiwania się kartami płatniczymi, które nie tylko zostawiają ślady miejsca i charakteru transakcji, ale również umożliwiają opracowanie zaskakująco trafnej sylwetki ich posiadacza. Można nie uczestniczyć w programach lojalnościowych i płacić gotówką, a nie kartą. Przykłady pozornie niewinnego zbierania informacji natury wywiadow-

czej można mnożyć. Nie mówiąc już o możliwościach obserwowania i rejestrowania zachowań związanych z przemieszczaniem się konkretnych osób i grup społecznych, jakie daje elektroniczny system kontroli transportu drogowego. Narzędziem, które niepomiernie pomaga obywatelom w prowadzeniu kontrwywiadu aktywnego, jest internet. Można za jego pośrednictwem prowadzić działania edukacyjne. Budzić społeczną świadomość penetracji wrogiej agentury. Można przeciwdziałać dezinformacji. Szybki dostęp do informacji prawdziwej przyspiesza proces weryfikacji wiadomości podejrzanych i pomaga w wykryciu manipulacji. Internet umożliwia gromadzenie informacji prawdziwych i wymianę wiedzy o konkretnych operacjach dezinformacyjnych i sposobach przeciwdziałania im. W sieciowych bazach danych można gromadzić informacje kto, kiedy i co powiedział lub napisał. Można ten materiał poddać analizie w kontekście interesów własnego państwa oraz polityki innego kraju. Wnioski i przemyślenia można szybko omówić z ludźmi o podobnych zainteresowaniach oraz z ekspertami. Solidna analiza, oparta na szerokim materiale badawczym, może wydatnie pomóc w wyodrębieniu agentury wpływu. Wiarygodne i poparte dowodami zdemaskowanie tej agentury w sieci szybko ogranicza skuteczność jej oddziaływania. Przykładem spontanicznego tworzenia się kontrwywiadu obywatelskiego jest Ukraina. Łatwo sprawdzić w archiwach portali informacyjnych, ile potajemnych działań rosyjskich zostało wykrytych i zneutralizowanych dzięki umieszczonym w sieci zdjęciom, filmikom i relacjom świadków. Zdjęcia i filmiki z przejazdów konwojów zaopatrzeniowych, z przerzutu sprzętu, wyrzutni BUK wycofywanej po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu pasażerskiego były szybko weryfikowane przez międzynarodowe media i ukraińskie służby. Jeśli zostały ocenione jako wiarygodne, to „szły w świat” i stawały się elementem politycznej presji na Moskwę. Ukraińska praktyka wskazuje, że kontrwywiad obywatelski jest możliwy. Trzeba tylko chcieć taki kontrwywiad stworzyć. Choćby na bazie zebranych z różnych miejsc i przeanalizowanych informacji o nieprawidłowościach wyborczych. K


KUrIer WNET

15

W·I·a·r·a

Podstawą wszystkiego jest rodzina! Z arcybiskupem Ignatio Kaigamą rozmawia aleksander Wierzejski

– Nigeryjski urzędnik zobaczył na moim bilecie nazwę docelowego lotniska „Warsaw” i zapytał mnie: „W jakim to jest kraju?”. Ciekawe, prawda? Wiele musimy nauczyć się o sobie, my w Nigerii o Polsce i wy w Polsce o Nigerii. A wracając do podróży… Można lecieć z Abudży przez Frankfurt, a z Lagos odlatują samoloty do Frankfurtu i Paryża. Do Europy leci się ok. 6 godzin. Potem do Warszawy niecałe półtorej godziny. Cała podróż zajmuje więc około 8 godzin. To naprawdę nie jest tak daleko. Jesteśmy zresztą w tej samej strefie czasowej. Po przylocie nie musiałem przestawiać zegarka. Jednak ludzie w Europie wydarzenia w Afryce znają z telewizji albo z prasy, dopiero kiedy przyjeżdżam osobiście, mogę wyjaśnić i lepiej przedstawić nurtujące nas problemy. W Europie patrzymy na Afrykę z nadzieją. Jesteśmy przekonani, że tam właśnie zachowane są wartości rodzinne, ludzie poświęcają życie Bogu i swoim rodzinom, a nie popadają w konsumpcjonizm, kult kariery czy jakiś kult fałszywie pojmowanej samorealizacji. Nigeria jest uważana za kraj religijny. W życiu każdego mieszkańca religia odgrywa centralną rolę. Dotyczy to chrześcijan, jak muzułmanów czy wyznawców religii tradycyjnych. Religia ważna jest również w polityce czy życiu społecznym. Na przykład każda publiczna czynność rozpoczyna się od modlitwy. Mamy teraz kampanię przed wyborami prezydenckimi i tam również religia jest ogromnie istotna. Takie sprawy, jak wyznanie nowego prezydenta: będzie

Chcemy, by religia trafiła do każdego, dotknęła życia każdego z wiernych. By wpłynęła na życie sąsiadów, na relacje z żoną, mężem, na pracę i tak dalej. Jednak podstawą wszystkiego jest rodzina. to muzułmanin czy chrześcijanin? Podobnie zastanawiamy się, kim będzie jego zastępca. Podsumowując: wiara jest żywa i Nigeryjczycy są uważani za bardzo religijnych. Zwracamy dużą uwagę na formację ludzi: czy to jest powierzchowna duchowość, czy raczej głęboka wiara w Boga? Innymi słowy, czy człowiek wypełnia rytuały, czy też pozwala, by Bóg wpływał na jego życie codzienne.

I tu jest problem. Spełniamy wymagania religijne, ale czy naprawdę kochamy Boga? Kochamy swoich bliźnich? Tu jest samo źródło. Mówimy o tym na naukach, w katechezie. Chcemy, by religia trafiła do każdego, dotknęła życia każdego z wiernych. By wpłynęła na życie sąsiadów, na relacje z żoną/ mężem, na pracę i tak dalej. Jednak

Czy człowiek wypełnia rytuały, czy też pozwala, by Bóg wpływał na jego życie codzienne? I tu jest problem. Spełniamy wymagania religijne, ale czy naprawdę kochamy Boga? Kochamy swoich bliźnich? podstawą wszystkiego jest rodzina. Tam dzieci dowiadują się o Bogu, tam wszystko się rozpoczyna. Dlatego nie pozwalamy nikomu podważać autorytetu rodziny. Rodzina jest najważniejsza. Szacunek dla życia, dla godności ludzkiego życia i rodziny, rozumianej jako związku kobiety i mężczyzny, który powołuje do życia dzieci i otacza je opieką. To jest dla nas najważniejsze i nie chcemy, by te wartości były kwestionowane przez kogokolwiek lub jakąkolwiek instytucję. Czy są rodziny podzielone pod względem religijnym? Łączące wyznawców islamu i chrześcijaństwa? Tak. Zwłaszcza na południu rejonu muzułmańskiego, zamieszkanego przez lud Joruba. Większość z nich to wyznawcy islamu, ale zdarzają się rodziny mieszane. Nawet żona gubernatora Lagos jest chrześcijanką, chociaż jej mąż wyznaje islam. Muzułmanie żyjący tam są wyjątkowo tolerancyjni. Inaczej jest na północy kraju, gdzie jest więcej fundamentalistów. Tam chrześcijanin praktycznie nie ma możliwości poślubienia dziewczyny wyznania muzułmańskiego. W drugą stronę jest łatwiej. Media pełne są informacji o Boko Haram i zbrodniach, jakie ta grupa popełnia na wyznawcach chrześcijaństwa, w parafiach katolickich. Kim są ci ludzie?

Nie wiemy! Na tym polega problem! Są zakonspirowani i nie sposób powiedzieć, kto należy do Boko Haram. Nie noszą przecież mundurów. To bardzo trudne do ustalenia. Rząd Nigerii i różne agencje wywiadowcze nie ustaliły jeszcze, kto za tym stoi. Skąd Boko Haram otrzymuje pieniądze, broń, wyszkolenie? Po prostu ani my ani nasz rząd tego nie wiemy. Potępiają ich również przywódcy muzułmańscy, którzy mówią, że gwałty i morderstwa są wbrew islamowi. Jednak prześladowania trwają. Rozpoczęło się od niewielkich działań. Początkowo były tylko radykalne kazania z bardzo mocnym przekazem, wezwaniem do przemocy. Następnie małe grupki zaczęły używać noży, potem broni palnej, a teraz podkładają bomby i posługują się nowoczesną bronią. Tak więc „rozwinęli się”, a my nie wiemy, jak do tego doszło. Kto ich wspiera i dlaczego nasz rząd nie może zidentyfikować tych ludzi? Również wspólnota międzynarodowa nie może udzielić pomocy. Tuż przed moim wyjazdem zginął w ataku Boko Haram wysoki rangą oficer, młodszy brat mojego bardzo dobrego znajomego. Zginął w zasadzce na oddział 17 żołnierzy i 3 oficerów. Wszyscy ci młodzi oddali życie. To po prostu straszne. Pytam samego siebie, jak to możliwe, że oni są dziś lepiej uzbrojeni i mają lepszych dowódców niż wojska rządowe. To przekracza wszelkie wyobrażenie. W takim razie co robią parafianie? Uciekają? Czy raczej umacniają kościoły, żeby się tam bronić? Jeśli Boko Haram zajmuje jakąś wioskę, to ludzie po prostu uciekają. Wszyscy. Niezależnie od wyznania. Dla agresorów wrogiem jest każdy, kto nie wyznaje ich radykalnej ideologii. Na północy kraju trwa seria napadów, ale nie ma między nimi powiązań. Raz atakują w jednym miejscu, następnie w innym. Nie sposób przewidzieć. Ludzie więc chodzą do kościoła, a my tylko umacniamy okolicę świątyni. Mamy skautów, katolickich kadetów i inne jednostki ochotnicze, które ochraniają wiernych. Przyjmujemy też konkretne rozwiązania, na przykład parkingi są teraz oddalone od świątyni po to, by utrudnić zabijanie za pomocą samochodów-pułapek. Na nabożeństwo nie wpuszczamy ludzi wnoszących jakieś torby, namawiamy ludzi, by poznawali się nawzajem, tak by wyróżnić osoby obce w danej społeczności.

Musimy też ograniczać spotkania. Wielkanoc i Boże Narodzenie były czasem nocnych mszy i czuwań. Teraz to się skończyło. Zaczynamy o szóstej lub siódmej, kończymy wcześnie i wysyłamy wiernych do domu. Podobnie

ograniczyliśmy procesje. Kiedyś godzinami chodziliśmy w czasie Bożego Ciała czy święta Chrystusa Króla. Teraz jest to niebezpieczne. Ktoś może nas ostrzelać, rzucić bombę. Staramy się więc dostosować.

Arcybiskup Ignatio Kaigama jest przewodniczącym konferencji episkopatu Nigerii i arcybiskupem diecezji Jos. Kościół w Nigerii podzielony jest na dziewięć arcydiecezji, znajduje się w nich niemal 2 000 parafii, w których pracuje ponad 4 000 księży. liczba wiernych szacowana jest na 18-25 milionów. ludność Nigerii liczy 170 milionów. Jego ekscelencia Ignatius ayau Kaiama arcybiskup Jos urodził się w 1958 r., jest absolwentem seminarium duchownego św. augustyna w Jos oraz Papieskiego Uniwersytetu gregoriańskiego w rzymie. tam w 1991 roku biskupa nowo utworzonej diecezji Jalingo. W 2000 wstąpił na fotel arcybiskupstwa w Jos. W 2010 r. doszło do rozruchów w diecezji Jos, a biskup Kaigama był zaangażowany w uspokojenie sytuacji i wyjaśnienie przyczyn dla światowych mediów. W lipcu 2012 r. papież Benedykt xVI zaprosił go do składu Papieskier rady Promocji Nowej ewangelizacji. W 2014 r. Konferencja Biskupów Nigerii poparła prawo zabraniające zawierania życ ZeN Ia

Przy wigilijnym stole Łamiąc opłatek święty, Pomnijcie, że dzień ten radosny W miłości jest poczęty. Jan Kasprowicz, „Przy wigilijnym stole”

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy wzrusza�ących spotkań przy wigilijnym stole, które sprawiają,że na nowo odkrywamy piękno i radość z przyjścia Jezusa na świat. Aby ten czas pomógł odnaleźć zadowolenie, wewnętrzny spokój, dostrzec wszystko to, co dobre i piękne wokół nas oraz docenić bliskość tych, których kochamy. Abyśmy na długo zachowali w naszych sercach dobro i mądrość, jakie płyną z narodzenia Bożego Dzieciątka w Betlejem. Dobra, nadziei oraz błogosławieństwa Bożego w Nowym 2015 Roku. Przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego

Bogdan Romaniuk

Marszałek Województwa Podkarpackiego

Władysław Ortyl

Ale to wszystko nie oznacza, że zostaliśmy pokonani. Wręcz przeciwnie – modlimy się bardziej gorąco. Bardziej jednoczymy się jako społeczność. Bardziej się identyfikujemy z Chrystusem. K

małżeństw homoseksualnych pod karą 14 lat więzienia. Biskupi uznali ustawę za akt odwagi i krok w dobrym kierunku. Wypowiadając się w prasie arcybiskup Kaigama stwierdził , że jest to zgodne z moralnymi i etycznymi wartościami kultur Nigerii i afryki. Pobłogosławił też prezydenta kraju goodluck Jonathana by miał siłę przeciwstawić się międzynarodowym naciskom. „By obronić Pana i Pana rząd przeciwko spiskom rozwiniętego świata, który chce uczynić nasz kraj i nasz kontynent wysypiskiem propagandy niemoralnych praktyk”. Kaigama krytykuje też zagraniczne programy pomocowe za skupianie się na kwestiach antykoncepcji. W 2014 roku powiedział: „nasze dzieci umierają w wyniku chorób wieku dziecięcego, wojen międzyplemiennych a wy przychodzicie i mówicie nam: zmniejszcie populację a damy wam pomoc gospodarczą. Potrzebujemy żywności, edukacji, dobrych dróg, opieki zdrowotnej. Domagacie się byśmy akceptowali cokolwiek co od was przychodzi gdyż jesteśmy biedni?


kurier WNET

16

k· u · l·t· u · r·a

Sarmacja jest w każdym z nas... Skąd się wzięły Pana sarmackie, staropolskie zainteresowania? Z wykształcenia jestem historykiem sztuki, zajmuję się średniowieczem francuskim i polskim, architekturą… Jako badacza, ale i jako miłośnika, zajmuje mnie polska kultura i nowożytna przeszłość Polski. Zainteresowanie Sarmacją jest naturalne, jest to coś, do czego można się przyznawać odruchowo, bo myślę, że wszyscy jesteśmy sarmatami. Tradycja sarmacka, tradycja I Rzeczypospolitej, jest wspólną tradycją wszystkich Polaków. Istnieje oczywiście tradycja chłopska czy inteligencka, ale pamięć o naszej wielkiej państwowości jest też pamięcią o tamtej kulturze, w której prym wiodła szlachta. Od tego nie uciekniemy. Na czym polega ta intuicyjnie odczuwalna odrębność kultury staropolskiej, sarmackiej, od reszty Europy? Taka odrębność niewątpliwie istnieje, ona przejawia się także w tym, że niektórzy jej nie chcą, dążą do pełnej integracji. W sposób niezauważalny ta Sarmacja wciąż żyje, choćby w nabożeństwach wielkopostnych, w Godzinkach, w kolędach, w starych pieśniach, które w Polsce żyją znacznie dłużej,

niż gdzieindziej, sięgają czasem XVII i XVIII wieku. Śpiewane nie tylko są słyszane w kościołach, ale też brzmią w języku, to są wyrażenia, słowa, których używamy na co dzień, w nich trwa mowa bardzo dawna, trwają staropolskie utwory literackie. Druga sprawa to staropolska tradycja polityczna, umiłowanie wolności. Trudno powiedzieć, czy to się wprost przekazuje, skoro nie ma już szlachty. Ale jest ta scena z Wyspiańskiego, kiedy szlachcic przekazuje chłopu karabelę, ze słowami „wyucz się naszych wad”… To jest chyba prawda, przynajmniej wielu chce, żeby była. Jak się czyta opisy z przeszłości, w naturalny sposób przychodzą obrazy widziane dzisiaj. Umiłowanie wolności , podobnie jak stosunek do zdrady, to są sprawy wciąż aktualne. W staropolskiej tradycji politycznej istniała też instytucja konfederacji. Konfederację kojarzymy bardzo często z wojakiem z pospolitego ruszenia, który wyciąga szablę i buntuje się przeciwko czemuś. Tymczasem konfederacje wcale nie musiały być zbrojne. Konfederacja była elementem ustrojowym,

przewidzianym jako lekarstwo na niedomogi państwa. Konfederaci tworzyli samorządowe struktury w zastępstwie tych, które aktualnie nie mogą działać. Np. jeśli nie może zebrać się sejm, nie ma hetmana, nie można zwołać sejmików – trzeba zawiązać konfederację, żeby rządzić Rzeczpospolitą czy jakąś jej prowincją. To była zawsze sytuacja wyjątkowa. Na przykład każde bezkrólewie owocowało powołaniem konfederacji. Mówi się o Konfederacji Warszawskiej, to było właśnie zawiązanie konfederacji w ramach obrad przed wyborem króla – czyli element samorządu. Ale konfederacje pojawiają się też w momentach kryzysu. Kiedy król Jan Kazimierz musi wyjechać poza granice opanowanego przez Szwedów i Moskali kraju, nie ma władzy i zawiązuje się konfederacja w Tyszowcach. Ta konfederacja uratowała Rzeczpospolitą. Z tego płynęła duma: system się sprawdza, w momencie kryzysu możemy sami nim zarządzać. Oczywiście nie zawsze się to udawało, czasem dochodziło do karykaturalnych zjawisk, jak Konfederacja Barska, którą kocham, ale nie mam złudzeń. Państwo już było przeżarte i konfederacja, która miał być lekarstwem, już się nie udała. Ale powstała,

FOT. Lech Bujanowicz.blox.pl

O długim trwaniu staropolskiej tradycji i o konfederacji jako sposobie na ratowanie Rzeczypospolitej z Jackiem Kowalskim, poetą, pieśniarzem, znawcą kultury staropolskiej rozmawia Antoni Opaliński nie jako bunt, lecz dlatego, że obywatele usiłowali egzekwować prawa Rzeczypospolitej. To już były lata schyłku, ale ustrój trwał. Do formuły konfederacji nawiązali też twórcy Konstytucji 3 maja. Tak, użyto mechanizmu konfederacji, żeby nie było liberum veto, żeby przegłosować wszystko większością głosów. Sejmu skonfederowanego nie można było przerwać. Stąd Sejm Czteroletni. Czy ta tradycja polityczna zanikła wraz z I Rzeczpospolitą? Pojawiła się w naszych czasach teza, że także Solidarność była formą konfederacji. Oczywiście nie można mówić, że ten dawny wynalazek przetrwał w świadomości Polaków. Natomiast to, co się stało w czasach Solidarności – struktura terytorialna, nie partia, nie zamierzała przejmować władzy, tylko ją kontrolować, konsyliarze, czyli doradcy, sposób, w jaki się wspierało Solidarność… To była naturalna skłonność, żeby pomagać, niekoniecznie się zapisać. Wspomnijmy jeszcze, że jednym z hymnów Solidarności stała się Pieśń Konfederatów z „Księdza Marka” Juliusza Słowackiego. Ta pieśń, z melodią skomponowaną przez Kury-

lewicza, pojawiła się tuż przed wizytą Jana Pawła II.

policję, armię oddanych sługusów… A tyle w nim nienawiści… Nigdy tego nie zrozumiem… – wicemarszałek przymknął oczy. – Marek… Bałeś się kiedyś naprawdę? – spytał Łaszczyński. DRUGI zastanowił się przez chwilę. – Nie… Chyba nie… Teraz się boję… o mamę… Muszę zadbać, żeby ją wyizolowali… – No widzisz. Nie rozumiesz don Alda – przywołał popularną szyderczo – mafijną ksywkę, jaką polska ulica przylepiła premierowi – bo nigdy się nie bałeś. A on się boi. Nienawiść często podszyta jest strachem. Nie zawsze. Ale często.

swój kieliszeczek. – Dobrze, że ktoś ma tyle odwagi, żeby z nim… Łaszczyński wstał, z trudem chwycił równowagę, bo autobusem rzuciło na jakimś dole, zaraz jednak wyprostował się i po chwili siedział znów obok DRUGIEGO. – Lepiej? – usłyszał po chwili. Spojrzał na sąsiada zdziwiony, ale zaraz zrozumiał, że wicemarszałek domyślił się celu jego „wyprawy”. – Może trochę… Na parę chwil… Nie masz chyba żalu… – Nie, skąd. – Mogę o coś spytać? Wiem, że moment może nie najbardziej stosowny… – W porządku, pytaj. Musimy przecież zacząć myśleć o żywych, nie? – uśmiech DRUGIEGO był ledwie dostrzegalny. – No właśnie… Powiedz mi, czy ty już coś… To znaczy… czy masz jakieś… jakieś plany… Co w ogóle zamierzasz?… Przepraszam, to chyba jednak nie jest najlepszy… – Sam powiedziałeś, że nie mamy wyjścia. Pogrzebać ich trzeba, ale to formalność… Choć spodziewam się i tu… – chwilę szukał słowa – …kontrowersji. A dalej… Widziałeś reakcję t a m t y c h – znów znaczący akcent na słowo. – Oni uważają, że zrobili swoje, jak zaplanowali. „Katastrofa lotnicza”… To się w końcu zdarza… Więc my musimy mieć pewność, że to b y ł a katastrofa lotnicza… – …choć obaj w to nie wierzymy… – Wiara to za mało dla sądu, dla opinii publicznej… dla świata… dla Polaków wreszcie – wicemarszałek wyprostował się nieco na niewygodnym siedzeniu. – I to jest teraz najważniejsze: śledztwo, wnikliwe, porządne śledztwo: eksperci, naukowcy… – Sądzisz, że o n i na to pozwolą? – w tonie głosu Wita Łaszczyńskiego nietrudno było wychwycić pełne zwątpienie. – Jestem pewien, że będą utrudniać… Nie wiem, do jakiego stopnia… Ale przecież są procedury, umowy międzynarodowe… – No są… są… – Więc na tym się oprzemy: na literze prawa. Zresztą… cóż… Mamy inne wyjście?

Czyli ruch PRL-owskich sproletaryzowanych pracowników odwoływał się, nie wiedząc o tym, do dawnej polskiej i szlacheckiej tradycji? Może nie trzeba mówić o odwołaniu – po prostu jest to część kultury, w której się odnajdujemy. To, że krzyż, Papież, Matka Boska na bramie stoczni – to nie tylko religia, ale też zakorzenienie tych symboli w tradycji staropolskiej, związanej z narodem i państwem. Czy uważa Pan, że ten wzór konfederacji jeszcze się na coś przyda w naszych czasach?

Na pewno stoimy w obliczu kryzysu, którego trudno nie dostrzegać. Część nie dostrzega, mówi, że jest bardzo dobrze. Powstaje pytanie, kto jest reprezentantem tej złej tradycji szlacheckiej – czy ci, którzy uważają, że system jest doskonały, czy ci, którzy twierdzą, że jest wręcz odwrotnie. Jak pamiętamy, w dawnej Rzeczpospolitej to podobno ciemna szlachta mówiła, że system jest doskonały i nic nie trzeba zmieniać. Jak zawsze spieramy się o to, jak być Polakami i czy być Polakami. A być Polakiem to być sarmatą – nie trzeba nosić kontusza, wystarczy czuć się gospodarzem w kraju nad Wisłą. Czy model konfederacji jeszcze się przyda – może się przekonamy. Dziękuję za rozmowę.

K

Fragment nowej, powstającej powieści sensacyjnej Wojciecha Piotra Kwiatka

Dzień Hieny

D

ookoła było tylko beznadziejnie brzydko, ciemnawo i wilgotno. Zdezelowany autobus trząsł niemiłosiernie, do czego droga (jeśli to, po czym jechali, można było w ogóle tak nazwać) przyczyniała się w stopniu decydującym. Ale DRUGI zdawał się nie zwracać na to uwagi. Był zupełnie nieobecny, co dla znających go, a teraz obserwujących wicemarszałka ukradkiem współpracowników i przyjaciół wyglądało strasznie. Ten i ów już już miał się przesiąść na siedzenie obok, zagadać jakoś, wybadać, w jakim naprawdę jest stanie, ale za każdym razem po prostu nie starczało odwagi. W końcu nie wytrzymał Łaszczyński. Trzymając się mocno metalowych uchwytów przy siedzeniach minął dwa rzędy foteli. – Mogę? – wskazał wolne miejsce obok DRUGIEGO. – Tak… Proszę… Oczywiście… Usiadł i przez chwilę zbierał myśli, szukał słów. Wszystkie, które znał, w sekundę okazywały się niedobre, płaskie, niestosowne. – Zostawili go samego – odezwał się nieoczekiwanie DRUGI. – Pomyśl tylko, Wit… żadnego BOR-owika, nikogo z konsulatu, z Ministerstwa… Jak jakiegoś bezdomnego… jakiegoś kloszarda bez tożsamości… A to przecież prezydent… – zamilkł równie nieoczekiwanie, jak zaczął mówić. Łaszczyński nie odpowiedział. Czuł, że DRUGI zaczyna się powoli otwierać, że zaczyna czuć potrzebę mówienia, wyrzucenia z siebie pierwszych emocji, których t a m ujawniać nie mógł i pewnie nawet nie chciał. Zresztą – po co? Kogo by to obeszło? Tych poubieranych w cuchnące panterki sowieciarzy, którzy z równą obojętnością traktowali porozwalane, pokawałkowane szczątki ludzkie, jak traktowaliby ubojne zwierzęta? Tych jakichś prowincjonalnych oficjeli, którzy obserwowali wszystko z obojętnymi minami?… Ale widocznie potrzeba mówienia, podzielenia się z kimś pierwszymi okruchami goryczy, niedowierzania, zaczynała brać górę. – Wyjaśnimy to powoli… Powoli, ale do końca – powiedział z mocą Łaszczyński.

– Myślisz? – DRUGI zwrócił twarz w jego stronę. – Oczywiście, że będziemy próbować… – znów urwał nieoczekiwanie. – Więc jeśli nie, to co? To co, panie wicemarszałku Sejmu suwerennego kraju, członka sojuszu zwanego NATO?! – Łaszczyński sam nie zorientował się, że prawie krzyczy. – Przepraszam… Ale nie mogę… Ile jeszcze?… Jaka jeszcze może być cena? Tamtych dwadzieścia trzy tysiące… Potem PRL… Październik… Grudzień… Radom… Ursus… Ta obrzydliwa wojna polsko-jaruzelska… Znów nikt nie policzył do końca… I teraz to… Ten osamotniony po śmierci prezydent… Ile jeszcze zapłacimy… DRUGI milczał, znów jakby zapadł się w siebie. – Przepraszam… chyba ci przeszkadzam tym gadaniem… tymi wypominkami… Znasz je równie dobrze, jak… – uniósł się z siedzenia, chciał wrócić na swoje miejsce. – Zostań – tamten przytrzymał go lekko za rękę. – Nie przeszkadzasz mi.

P

rzez kilkanaście długich minut nikt się nie odezwał. Monotonny, ogłuszający szum silnika, strugi ciężkiego deszczu, chłoszczące pordzewiałe blachy karoserii, dychawiczne odgłosy spod podłogi pojazdu – wszystko to było gdzieś daleko, nie mąciło myśli. Choć może lepsza byłaby wódka… Kilka osób z ekipy przezornie zabrało ze sobą to i owo, teraz był czas, żeby może skorzystać z dobrodziejstw, jakie dawał ten przeklęty polski eliksir szczęścia. Łaszczyński przez moment chciał przejść do tyłu, poprosić o coś któregoś z posłów… Ale jednak… to chyba nie wypada… Wobec niego… – spojrzał w prawo na nieruchomą sylwetkę wicemarszałka. Zresztą – może właśnie trzeba myśleć. Myśleć o tym wszystkim… O tej najczarniejszej historii… O tym przeklętym uwikłaniu… Jak się ćwierć wieku temu wybrało służbę… – Ty wierzysz, Wit, w Boga tak szczerze, naprawdę? Głęboko? Jak nie chcesz, nie musisz odpowiadać… przepraszam w ogóle… – DRUGI znów dotknął jego ramienia. – Nie przepraszaj. Ale pytanie… trudne… Jeszcze wczoraj… przed-

wczoraj… To takie zwyczajne, łatwe: niedzielna msza z żoną, wcześniej z dzieciakami… Rozmowy… Odpowiedzi na pytania, proste, oczywiste odpowiedzi, choć te dzieciaki pytają nieraz o rzeczy niełatwe… Ty, mądry, odpowiadasz, a oni wierzą, że ty wiesz. I przychodzi taki dzień, jak dziś… Wszystko się wali… I nic się już nie wie, jest się bezbronnym, poranionym głupcem pełnym goryczy. Ma się ochotę na bluźnierstwa, na miotanie oskarżeń, na wznoszenie ku niebu zaciśniętych pięści. Jakiś natchniony duszpasterz powie ci: „Próba, to jest, synu, próba”. A ty wtedy myślisz o tych dołach w Miednoje, w Charkowie… O Katyniu… Jakie to łatwe: zabić człowieka, uruchomić normalnie, zgodnie z procedurami taśmociąg śmierci… Próba? Ile można wytrzymać? I czy trzeba aż tyle? Nie każdy jest Hiobem… – Więc myślisz wtedy o perspektywie eschatologicznej? O wieczności? O tym, że po najcięższych… Mam nadzieję, że mnie rozumiesz? – DRUGI spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. – Taki krzyż… Są różne… My mamy t a k i… Myślisz czasem o tym? W taki właśnie sposób? – Kiedyś tak o tym myślałem, było we mnie więcej pokory… Zgody na taki świat… Dziś… dziś nie wiem… Przecież tylu nie wytrzymuje, odchodzi, buntuje się, odbiera sobie życie, żeby się już nie dręczyć… Zdają się na… – zawahał się – …na miłosierdzie, na wyższy rozum, na Tego, Który Wie Lepiej. I wreszcie – co? Wciąż nadstawiać drugi policzek? To po co w ogóle… – Polityka cię zepsuła, co? – w głosie wicemarszałka nieoczekiwane nuty lekkiej kpiny. – Chyba tak… Chyba masz rację. Ale co byłoby bez niej? Bez tego łajdackiego kręcenia w tę i na odwrót… bez czystego sytuacjonizmu… Bez codziennej hipokryzji, gdy sztuką jest tylko zrobić wszystko, by jej widać było jak najmniej? Bez tej napędzającej nas nienawiści, którą musimy starannie ukrywać? – No… nie wszyscy to robią. I chyba lepiej się z tym czują, jakoś im łatwiej… Taki Aldek… Jemu to bije z oczu… Ma wszystko w garści… rząd, media, aparat sprawiedliwości, wojsko,

Z

nów kilkanaście długich minut jechali w milczeniu. Łaszczyński coraz częściej myślał o alkoholu, bał się, że w tej trzeźwości, w tym kłębowisku różnych myśli straci rozum. Skoro nic nie pomaga? Ani realizm ani cynizm? Ani wiara ani gniew? Wódka by go jakoś oddaliła… Albo chociaż uśpiła… Jeśli to możliwe. – Wrócę za chwilę – rzucił pochylając się do wicemarszałka. Ten lekko skinął głową. „Pocieszenia” zaznał u kilku kolegów, którzy już wcześniej doszli do podobnego jak on wniosku. Z tyłu autobusu powietrze wypełniała mieszana woń alkoholu i tytoniowego dymu. Wit też zapalił, a papieros smakował jak chyba nigdy w życiu. – Jak DRUGI? – poseł Tomasz Międlar z Komisji Spraw Zagranicznych gestem głowy wskazał wicemarszałka. – Nie wiem – Wit przyjął metalowy kieliszek z jakąś brandy. – Do końca nie wiem… Chyba się trzyma… Z tym, że najgorsze jeszcze… – zawiesił głos, nie chciał kończyć myśli. Szybkim gestem podniósł naczynko do ust, gwałtownie przechylił. Ciepło. To zbawcze ciepło, które oddala troski. Nie na długo, ale to w tej chwili nie miało znaczenia. Szybko, głęboko zaciągnął się dwa razy mentolowym papierosem, niedopałek cisnął przez uchylone okno autobusu. Wyciągnął rękę z kieliszeczkiem. Międlar napełnił. Znów to aromatyczne ciepło… – Dziękuję, Tomek. Pójdę tam… – Jasne – Międlar powoli napełnił

Z

amilkli obaj. Wicemarszałek wpatrywał się w okno, za którym widział tylko smutny, odpychający szarością i nijakością biedny, jakoś beznadziejny pejzaż. Cholernie mocny facet – pomyślał Łaszczyński. – Trzy godziny temu był t a m, widział to wszystko. Brata. Bratową… tylu przyjaciół… współpracowników… Do tego matka w szpitalu… W ciężkim stanie… Ale on już teraz jest „na ziemi…”, obmyśla pierwsze kroki. Nie mówi tego, ale na pewno ma już jakiś scenariusz. Postąpił politycznie niemało naprzód. No, w końcu jest teraz drugą osobą w państwie… Ta nagła, niby oczywista myśl poraziła go. Gajowniczy prezydentem… No, to jasne… Do wyborów… A w takim razie… Ba, marszałek Sejmu to nie byle kto… – Posłuchaj – musiał podzielić się tą niepokojącą myślą z sąsiadem. – Zdajesz sobie sprawę, co się stało przez to, że nie poleciałeś do Smoleńska? – Co masz na myśli? Że nie leżę tam teraz, na tym złomowisku, razem z nimi? – Ale miałeś lecieć, prawda? – Miałem. Wiesz przecież… – Więc mieliście zginąć obaj. Jeżeli to, co się stało, jest tym, co podejrzewamy, a właściwie czego jesteśmy pewni, chodziło o wyeliminowanie was obu. – Wit, mówisz oczywistości… – Naprawdę? – Łaszczyński wbił w DRUGIEGO spojrzenie. – O co ci idzie? – A o to, że i c h p l a n się nie powiódł. – To przypadek. – Oczywiście. Ale to nic nie zmienia: bo teraz największym zagrożeniem dla autorów tego p l a n u jesteś ty. Marszałek Sejmu RP. Masz znaczne kompetencje… – No… bez przesady… – Bez żadnej. Jesteś dla n i c h zagrożeniem nie tylko jako bardzo wysoki dygnitarz, także jako brat zamordowanego prezydenta. Więzy krwi… Plus polityczna tożsamość poglądów i koncepcji… – Być może. Więc? – Więc musisz się strzec. Musi pan bardzo uważać, panie marszałku Sejmu suwerennej, niezależnej, demokratycznej III Rzeczpospolitej. K


kurier WNET

c·y·w·i·l·i·z·a· c·j·a

W jaki sposób masoni sfałszowali pieniądze? N

a początku nie było w ogóle pieniądza. Był za to barter. Jedna gospodyni przychodziła do drugiej i mówiła, że potrzebuje pięciu jajek. „Mam jabłka” – mówiła. Na to słyszała: „Daj trzy duże jabłka za jedno jajko”. Wyrażała na to zgodę i transakcja dochodziła do skutku. Barter to więc wymiana jednego towaru na inny. Było to bardzo kłopotliwe i często czasochłonne.

1. C zym jest prawdziwy pieniądz Ludzie wymyślili zatem pieniądz towarowy – uznali, że można potraktować jeden towar jako środek odniesienia – ustalania wartości innych towarów oraz jako środek płatniczy. Dobrym przykładem jest tu pomysł, jaki zrealizowano w Ameryce Północnej w XVII w. Za pieniądz uznano tam w praktyce tytoń. „Miał on – jak pisze G. Edward Griffin – rzeczywistą wartość, nie dało się go podrobić; można go było podzielić na niemal każdą policzalną ilość; a jego podaży nie dało się zwiększyć bez wzmożenia wysiłków. Innymi słowy, podlegał regulacjom prawa popytu i podaży, które nadawało jego wartości dużą stabilność. W pewnym sensie był on pieniądzem idealnym”. Wszędzie jednak tam, gdzie był dostęp do szlachetnych kruszców, za pieniądz towarowy uznawano przede wszystkim złoto, srebro lub złoto i srebro. Wytwarzano z tych metali monety, których wartość odpowiadała ilości kruszcu, z którego były sporządzone. Tak powstał pieniądz kruszcowy. Był to, i jest, najdoskonalszy pieniądz, spełniający – niezależnie od okoliczności – wszystkie warunki dobrego pieniądza. Nie można go było podrobić. Nie można go było skutecznie sfałszować. Taki pieniądz kruszcowy miał jednak trzy wady, które dawały o sobie znać szczególnie wtedy, gdy ktoś posiadał go w dużej ilości. Był ciężki i trudno go było transportować. Trudno go też było upilnować w trakcie podróży przed złodziejami. Kosztowne było jego przechowywanie. Ludzie, którzy posiadali go dużo, dawali go zatem na przechowanie bankierom. W pewnym momencie ktoś wpadł na pomysł, że osoba, która daje swoje złoto na przechowanie bankierowi i otrzymuje kwit potwierdzający ten fakt, może – po zawarciu umowy pomiędzy bankierami – dać ten kwit w innym mieście innemu bankierowi i uzyskać za to odpowiednią ilość złotych monet. W ten sposób powstały kwity pieniężne. Kwity te przekształcono następnie w pieniądz papierowy, oparty na parytecie złota. W ten sposób pieniądz został oparty na systemie rezerw całkowitych (w obiegu było tyle banknotów, ile było złota w bankach). W tym momencie należałoby wyjaśnić, jakie są funkcje pieniądza. Wymieniliśmy bowiem dotąd tylko jedną z nich: jest on towarem pośredniczącym – środkiem wymiany dóbr, towarów i usług. Jest on jednak również „prawem żądania własności”. Ktoś sprzedaje owoc swojej pracy i w zamian uzyskuje pieniądz, a zatem prawo żądania własności czegoś (czegokolwiek), co odpowiada wartością tym sprzedanym owocom pracy. Pieniądz jest również sposobem magazynowania własności, w efekcie – narzędziem jej pomnażania. Człowiek posiadając prawo żądania własności powstrzymuje się od tego żądania, a tym samym może gromadzić prawa do niego, a tym samym, w istocie, gromadzić bogactwo. Bogactwo to, ten pieniądz, można pomnażać, lokując go np. w banku na procent lub wymieniając go na akcje, które przynoszą zysk (dywidendy). Pieniądz jest też środkiem oszczędzania. Ktoś może „odejmować sobie od ust” i w ten sposób gromadzić prawo żądania w stylu „grosz do grosza”, zabezpieczając się „na czarną godzinę”.

17

Stanisław Krajski Bogaci gromadzą bogactwa, biedni – oszczędności. Pieniądz jest też miernikiem wartości. Stosując go można ustalić wartość każdego dobra materialnego, towaru i usługi i porównać ich wartość ze sobą. Pieniądz jest wreszcie metodą korzystania z owoców przyszłej pracy, owoców, które dopiero kiedyś (np. za rok) się pojawią. Jest to wymiar kredytowy pieniądza. Ktoś dziś daje nam pieniądz, towar lub usługę, a my obiecujemy, że przekażemy mu oczekiwane owoce naszej przyszłej pracy (równowartość plus procenty). W tym momencie powinniśmy odpowiedzieć na pytanie: jaką rolę pieniądz spełnia w gospodarce? Na to i wiele innych podstawowych dotyczących pieniądza pytań odpowiada Song Hongbing w swojej książce „Wojna o pieniądz”. Ten światowy ekspert w dziedzinie finansów, który przez wiele lat pełnił w USA funkcję starszego konsultanta Rządu Federalnego oraz dwóch największych amerykańskich instytucji finansowych – Fannie Mae i Freddie Mac – stwierdza: „Pieniądz jest podstawą całego obszaru zwanego gospodarką, najbardziej podstawowym środkiem, który ją waży i mierzy. Jego funkcja odpowiada tej, którą sprawują kilogramy, metry, sekundy itd., główne miary w świecie fizycznym. System pieniężny, który podlegałby codziennym wstrząsom i zmianom, byłby tak samo nieprzydatny i groźny, jak zależne od zmiennych okoliczności definicje kilograma, metra czy sekundy. Gdyby miara długości w rękach inżyniera każdego dnia różniła się swoją skalą, jak byłoby możliwe wybudowanie dziesięciopiętrowego domu?”. Song Hongbing w cytowanej pracy odpowiada również na inne istotne tu dla nas pytanie: czy pieniądz, którym się posługujemy na terenie naszego państwa musi być, w podstawowych parametrach i warunkach, zależny wyłącznie od tego państwa, czy też może być zależny od czynników zewnętrznych? Pisze tam: „Suwerenność pieniężna jest jednym z podstawowych, integralnych praw każdego wolnego kraju, gwarantujących możliwość projektowania polityki emisji pieniądza na podstawie własnej sytuacji. Suwerenność pieniężna powinna być priorytetem wobec wszystkich zobowiązań międzynarodowych, włączając w to międzynarodowe konwencje i umowy gospodarcze, a także zagraniczne naciski polityczne. Suwerenność pieniężna powinna służyć podstawowym interesom obywateli państwa”. Odpowiada też na pytanie, czy dobry pieniądz powinien być stabilny: „Utrzymanie stabilności pieniężnej jest równoznaczne z ochroną wartości pieniądza danego kraju w międzynarodowym systemie walutowym oraz dostarczaniem krajowym firmom dobrego stabilnego środowiska dla rozwoju gospodarczego”. Zwróćmy tu uwagę tylko na jedną sprawę: póki pieniądz opierał się na parytecie złota, inflacja nie istniała. Przez 113 lat historii USA inflacji w ogóle nie było. Nie było jej też w krajach europejskich.

2. Fałszowanie pieniądza Jak można zepsuć pieniądz, psując zarazem wszystko to, co opisane zostało powyżej? Już w czasach, gdy obowiązywały tylko monety kruszcowe i kwity pieniężne, pojawiały się pierwsze manipulacje związane z kwitami pieniężnymi i pierwsze nadużycia. Pierwsze zjawisko wystąpiło w momencie, gdy do któregoś z bankierów przyszedł klient X i poprosił o pożyczenie 10 kg złota. Bankier miał 10 kg złota należącego do klientów, którzy otrzymali za nie kwity pieniężne. Bankier wiedział, że klienci są daleko i długo nie zgłoszą się po swoje

złoto. Pokazał zatem panu C swoje 10 kg i mu je pożyczył na znaczny procent, wydając mu kwit na 10 kg złota. Przez pół roku nic się nie działo i zgłosił się pan Y, któremu bankier pożyczył znowu 10 kg złota, wydając mu kwit. Operacja ta powtórzyła się wielokrotnie, tak że bankier wydał kwitów na 300 kg złota. Kwity pieniężne podpisane przez bankiera były zatem przez jakiś czas traktowane jako kwity odpowiadające 300 kg złota. Faktycznie te 300 kwitów odpowiadało 10 kg złota. Faktycznie zatem 1 kwit nie stanowił równowartości 1 kg złota, lecz stanowił równowartość 0, 033 kg złota (10 podzielone na 300 daje 0,033). Bankier faktycznie okradł więc każdego swojego klienta na sumę 0,967 kg złota. Afera zaczynała się już wtedy, gdy 11 osób żądało od bankiera swojego złota. Bank upadał i klienci dostawali zamiast po 1 kg złota, tylko po 0,033 kg. W XX w. tacy bankierzy, jak Rockefeller, Morgan, Rothschild (czytaj: masoni) wykorzystując swoje wpływy i potrzeby państw związane z wielkimi wojnami zaproponowali zwiększenie liczby pieniędzy w wyniku legalizacji (na razie w ograniczonym zakresie) wyżej opisanego procederu. Gdy USA i państwa zachodnie to zaakceptowały, zostały w ten sposób wciągnięte w pułapkę – w efekcie zostały, w perspektywie finansów, ubezwłasnowolnione przez światową masonerię. Bankierzy zaczęli wydawać kwity pieniężne na łączną wartość przekraczającą dwukrotnie wartość złota znajdującego się w ich posiadaniu. W ten sposób zrodził się system, który nazwano „nowoczesną bankowością” – pojawił się tzw. pieniądz cząstkowy. W tym momencie wszystko zaczęło się psuć (pieniędzy papierowych było coraz więcej, a złota w bankach coraz mniej). Rodził się i od razu patologizował system rezerw częściowych. System bankowy stawał się coraz bardziej chory i zdegenerowany. Tak to opisuje G. Edward Griffin: „Pieniądz cząstkowy jest hybrydą kwitu pieniężnego i pieniądza fiducjarnego. Generalnie społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy z tego faktu i jest przekonane, że pieniądz cząstkowy można w każdym momencie wymienić na złoto. Gdy prawda wychodzi na jaw, co się raz na jakiś czas zdarza, dochodzi do paniki bankowej i jedynie kilku pierwszych depozytariuszy zostaje spłaconych. Ponieważ pieniądz cząstkowy przynosi bankierom taki sam procent, co złoto czy srebro, istnieje wielka pokusa, by tworzyć go tak wiele, jak to możliwe. Gdy tak się dzieje,

część pieniądza stanowiącego rezerwę staje się coraz mniejsza, aż w końcu zostaje zredukowana do zera. Pieniądz cząstkowy zawsze degeneruje się do pieniądza fiducjarnego. Jest bowiem zwyczajnie pieniądzem fiducjarnym w stanie przejściowym”. Pieniądz fiducjarny to pieniądz produkowany przez bankierów, który nie jest już prawdziwym pieniądzem. Nie spełnia bowiem kryteriów prawdziwego pieniądza. Jest już tylko środkiem wymiany. Staje się natomiast towarem, na którym najlepiej się zarabia, a ci, którzy go produkują, nie tylko czerpią zyski z jego sprzedaży, ale również przejmują światowy majątek. Ilość całkowita pieniądza odpowiada ilości wszystkich dóbr. Jeśli ktoś miał 10 proc. pieniądza, miał 10 proc. dóbr; gdy ma teraz 50 proc. pieniądza, ma 50 proc. dóbr. Skoro ktoś się wzbogacił (bo ma więcej pieniędzy niż przedtem), a dóbr nie przybyło – to znaczy, że zmienił się podział bogactwa: jeden ma teraz więcej – a inni muszą mieć mniej.

3. W jaki sposób dziś banki fałszują pieniądze? Dziś banki „produkują” w sposób stały nowe pieniądze i rozprowadzają je w postaci kredytu. Mówiąc inaczej pożyczają one pieniądze, których nie mają, wytwarzając je według formuły „fiat money” – „niech się stanie pie-

niądz”. B. Bandulet, niemiecki ekonomista, autor książki „Ostatnie lata euro”, opisuje ten proces w wypadku rezerwy minimalnej 2 proc. Pisze: „Idę do banku i wpłacam 100 euro gotówką. Oczywiście zakładam, że w każdej chwili mogę podjąć tę sumę z konta. Teraz dzieje się rzecz następująca: bank musi wprawdzie trzymać 2 procent mojego wkładu, wynoszącego 100 euro, jako rezerwę minimalną, ale może swobodnie dysponować sumą 98 euro jako tzw. rezerwą nadwyżkową. Może ją pożyczyć innemu klientowi w postaci kredytu, wskutek czego powstaje nowy pieniądz depozytowy (kredytowy). Przypuśćmy, że klient opłaca nim otwarty rachunek u swojego partnera w interesach, który posiada konto w innym banku (posiadającym odrębną osobowość prawną; jednak jego właściciel może być w istocie ten sam – dop. S. K.). Wówczas w tym banku powstaje nowy depozyt bankowy, który bank może ponownie – po potrąceniu rezerwy minimalnej – udzielić komuś innemu jako kredytu itd. itd. (w praktyce wszystkie następne banki, biorące udział w tym procederze, mogą w istocie należeć do tego samego właściciela – dop. S. K.). I tak poprzez kolejne akty kreacji pieniądza i kredytu powstaje łańcuch płatności; z mojego pierwotnego depozytu 100 euro rodzi się w skrajnym przypadku nawet pięćdziesięciokrotność pieniądza kredytowego”. Bandulet pisał to kilka lat temu. Dziś w Unii Europejskiej rezerwa minimalna wynosi tylko 1 proc. Zauważmy: jeśli przyjmiemy, że oprocentowanie kredytów wynosi 10 proc. w skali rocznej (bardzo często tak jest) to przy rezerwie minimalnej 2 proc. system bankowy – w związku z każdymi 100 euro, wpłaconymi przez klientów banków – wprowadza na rynek 5000 „pustych” euro i zarabia aż 500 euro rocznie minus, niewielkie zresztą, koszty związane z oprocentowaniem lokaty i obsługą kredytu. Dodajmy, że opisany wyżej proceder kreacji pieniądza nie jest jedynym sposobem jego wytwarzania „z niczego” przez banki. W Polsce rezerwa minimalna wynosi 3,5 proc. Oznacza to, że banki komercyjne wytwarzają z każdego 1000 zł wpłaconych przez klienta 27 500 zł. Oznacza to, że państwo polskie emituje tylko kilka procent z tych pieniędzy, które są w Polsce w obrocie (dokładne dane znamy np. w odniesieniu do Wielkiej Brytanii; tam banki kreują 97 proc. pieniędzy). Pieniądz fiducjarny nie tylko umożliwia kreację pieniądza przez banki, ale rodzi się i może funkcjonować wyłącznie z powodu tej kreacji. Robert Hemphill, dyrektor do spraw kredytów w banku Rezerwy Federalnej w Atlancie, napisał w przedmowie do książki Irvinga Fishera pt. „100% money”: „Gdyby wszystkie pożyczki bankowe zostały spłacone, nikt nie

mógłby posiadać depozytu w banku, a w obiegu nie ostałby się żaden dolar czy to w monecie, czy banknotach (monety i banknoty powstają w USA w wyniku pożyczki, jaką rząd USA zaciąga w Systemie Rezerwy Federalnej – dop. S. K.). Taka jest właśnie zatrważająca prawda. Jesteśmy całkiem zależni od komercyjnych banków. Każdy dolar, który znajduje się w obiegu, czy to w postaci gotówki, czy kredytu, musi zostać przez kogoś pożyczony. Jeżeli banki tworzą wystarczająco dużo sztucznych pieniędzy, prosperujemy. Jeżeli nie – głodujemy. Jesteśmy całkowicie pozbawieni trwałego systemu monetarnego. Kiedy ogarniemy cały obraz sytuacji, tragiczny absurd naszej beznadziejnej sytuacji staje się niemal niewiarygodny – ale taka jest prawda”.

4. M asoneria przejęła finanse na świecie i w Polsce W wyniku tego procederu następuje na masową skalę to, co przez całe wieki określane było jako fałszerstwo i rabunek i karane było śmiercią. W wyniku tego procederu połowę ceny towarów stanowi podatek bankowy (taką część ceny stanowią odsetki bankowe), a połowa płaconych przez nas podatków jest odprowadzana do banków komercyjnych. W wyniku tego procederu tak państwa, jak i społeczeństwa są zadłużone w bankach komercyjnych i to zadłużenie od lat lawinowo wzrasta. W wyniku tego procederu traciliśmy od 1971 r. (rok powstania pieniądza fiducjarnego) średnio 5 proc. naszego majątku rocznie na rzecz banków komercyjnych. W 1971 r. uncja złota kosztowała 35 dolarów. Już na początku XXI w. płacono za nią ponad 1200 dolarów. Dzisiejszy jeden dolar jest wart tyle, co 5 centów w 1971 r. Inne waluty straciły na wartości mniej więcej tyle samo. Kto to spowodował? Kto na tym zarabia? Kto przejmuje nasz majątek? Czy ktoś uwierzy, że ten system wytworzyli sami z siebie na szkodę państw i społeczeństw politycy? Czy ktoś wątpi, że przez ten system wszyscy stoimy dziś na skraju przepaści? Jak długo to jeszcze potrwa? Kiedy nastąpi wielki krach? W książce „Masoneria polska 2014” udowadniam, że jest to dzieło światowej masonerii, która zmierza w ten sposób nie tylko do przejęcia światowego majątku, ale również do przejęcia władzy politycznej – utworzenia, po wielkim krachu, światowego rządu. Polska wprowadzona w ten system ginie na naszych oczach, jest rabowana i przejmowana przez obcych. Odpowiadają za to elity polityczne (od lewa do prawa). Dlaczego na ten system się zgodziły? Dlaczego go wciąż chronią i ukrywają przed nami skutki jego funkcjonowania? Na te i inne istotne pytania odpowiadam w książce „Masoneria polska 2014”. K

Reklama

P e ł n o wa r t o ś c i o wep r o d u k t ys p o ż y wc z e , b e z p o ś r e d n i oo dz a u f a n y c hd o s t a wc ó w. T r a d y c y j n ewę d l i n y ,ś wi e ż ep i e c z y wo , r ę c z n i er o b i o n ep i e r o g i ,wi e j s k i ema s e ł k o ,d o mo we c i a s t aiwi e l e ,wi e l ewi ę c e j. . .


kurier WNET

18

e·k·o·n·o·m·i·a

Pewien niemiecki ekonomista, Wageman, który odegrał jakąś rolę za czasów Hitlera, w książce napisanej w czasie wojny, stwierdził, że „najważniejszą pracą naukową, jaka wyszła spod pióra Francuzów, była wielka powieść Zoli „Pieniądz.”

Rzecz o inflacji

Fragment wykładu wygłoszonego 27 marca 1952 roku przez Jacques’a Rueff’a, doradcy prezydenta de Gaulle’a,
na posiedzeniu Komitetu Działania i Rozwoju Gospodarczego.

C

rys. Wojciech Siwik

hociaż jako autor „Teorii zjawisk monetarnych” czuję się w tym momencie na celowniku, postaram się pokazać, że nie żywię żalu i odpowiem Wagemanowi, że Niemcy dały światu najwybitniejszego z teoretyków pieniądza. Tyle, że nie był to ekonomista, lecz poeta, gdyż to Goethe w drugiej części” Fausta” jasno pokazał, że inflacja mogła być tylko wynalazkiem diabła. Mefistofeles, tymczasowo przebrany za cesarskiego błazna, inspiruje Kanclerza do stwierdzenia: Patrzcie, ten papier, dar wielkich przeznaczeń, Wszelką nam biedę w dobro przei­naczy. Czyta: Do wiadomości! Niechaj wie lud wszystek, Że tysiąc koron wart ten oto świstek, Bo na pokrycie dlań w ziemiach Cezara Dóbr zakopanych leży co niemiara. Znajdujemy tu całą teorię wymiany i pełnego zatrudnienia: Niepodobna już świstków rozpierzchłych pochwytać; Błyskawicznie się w świecie rozsiały. Otworem Stoją już wszystkie banki i wymian kantory. Tam honorują każdy świstek w jego cenie, Złotem i srebrem szczerym, z słusznym potrąceniem. (deprecjacja pieniądza, już wtedy!) Dalejże stąd do szynku, piekarza, rzeźnika, Pół świata już jedynie śni o smakołykach, Podczas gdy drugie pół się w nowych pyszni szatach. Masarz kraje, a krawiec wciąż szyje i łata. (pełne zatrudnienie) Z piwnic „Niech żyje cesarz!” gromki krzyk się szerzy, (polityczne korzyści z inflacji). Warzą, pieką, ucztują wśród szczęku talerzy. (Inflacja szanuje pozory, ale niszczy rzeczywistość) Herold, komentując odbywający się festyn, zapowiada jednak już jego groźne konsekwencje:

Jak chwyta tłumek żądny zysku! Już i sam dawca pcha się w ścisku, Klejnoty zgarnia niby sen W powszechnym zamieszaniu tem. Wnet nowym przyjrzę się kawałom: Choć chwyta ktoś, Bóg wie jak śmiało, Wciąż nowych jest ofiarą zdrad, Bo dar mu z rąk ulata w świat. Już pereł w sznurze nitka pęka, Już chrząszcze mrowią mu się w rękach, Precz je odrzuca biedny kiep, Lecz rój ich mu obrzęcza łeb. Miast rzeczy ważne chwytać, inni Ku płochym kwapią się motylkom. Choć filut moc obietnic czyni, Co złotem lśni, pożycza tylko! Goethe, „Faust”, Cz. II, Akt I, s. 303-304, 287. Wyd. PIW 1962, przekł. Feliks Konopka.

Mamy tu wszystko: techniczną receptę, korzyści polityczne, konsekwencje społeczne. Nie miejcie żadnych wątpliwości: poeta widział świat dokładniej niż większość ekonomistów; Goethe zrozumiał i dobitnie pokazał, że inflacja była dziełem diabła, gdyż szanowała pozory, a niszczyła tylko rzeczywistość.

Gospodarcze i społeczne skutki inflacji Inflacja daje pracownikom rosnące dochody, ale gdy tylko posmakują poziomu życia, który one obiecują, skrycie go obniża poprzez wzrost cen, jakby pragnęła, żeby jej ofiary bardziej żałowały chwilowego dobrobytu. Czy istnieje bardziej subtelny sposób zrodzenia poczucia frustracji? Nie sądźcie, przede wszystkim, że to obniżenie poziomu siły nabywczej jest efektem okazjonalnym 
i drugorzędnym; jest to sama istota mechanizmu inflacji. Inflacja zrodzona z deficytu nie tworzy bogactwa. To właśnie poprzez zmniejszenie siły nabywczej wszystkich tych, których wynagrodzenia nie nadążają za wzrostem cen, uwalnia ona nadwyżkę dóbr, którą deficyt pozwala przechwycić stronie mającej deficyt. Inflacja jest jedynie jedną z technik fiskalnych. Jest to jednak technika najbardziej ślepa ze wszystkich, gdyż transfer, którego dokonanie jest jej celem, pozostawia ona przypadkowym opóźnieniom dostosowawczym. Wyklucza więc jakąkolwiek sprawiedliwość i w ten sposób daje diabłu bogate żniwa społecznego rozgoryczenia.

Czy indeksowane stawki płac są lekarstwem? Prawdą jest, że proponuje się na to lekarstwo: ruchome indeksowane stawki wynagrodzeń, które miałyby chronić ludzi przed zmianami cen. Takie rozwiązanie wydaje się czynić inflację sprawiedliwą i pożądaną. Rozwiązanie to jednak, w tym stopniu, w jakim powstrzyma dostosowanie płac do cen, samo w sobie przyspieszy inflację. Szatan postawił więc tych, którzy dostrzegają skandal inflacyjnego transferu, przed poważnym moralnym dylematem: czy odrzucić sprawiedliwe rozwiązanie, czy przyspieszyć szatański proces, stawiający diabła w samym centrum naszego świata? Czy słyszycie głośny i triumfalny śmiech tego, który nigdy nie pozostawi świata w spokoju? Działanie inflacji na dochody towarzyszy i jest podwojone równoległym jej działaniem na wierzytelności określone w pieniądzu. Umowy renty lub ubezpieczenia, emerytury, dzierżawy lub czynsze najmu, doświadczają, wraz ze wzrostem cen, spadku wartości realnej. Intencje stron obracane są na nic, ofiary, ponoszone celem późniejszego bezpieczeństwa, stają się próżne, oszczędzający są karani, rozrzutność jest nagradzana. Tylko Mefistofeles mógł wymyślić obrzydliwą technikę, która ośmiesza „dobrego ojca rodziny” i dokonuje sprawnej rekrutacji osób frywolnych i pozbawionych cnoty przewidywania. Jest prawdą, rzecz jasna, że niewielka grupa właścicieli dóbr trwałych oraz wszystkich tych, których wynagrodzenia postępują w tym samym tempie, co inflacja, unikają strat z niej wynikających. Ci, którzy mają długi denominowane we frankach francuskich, korzystają na tym jeszcze bardziej, w tym stopniu, w jakim ich wierzyciele ponoszą szkodę. Inflacja dzieli zatem ludzi na trzy klasy: • tych, którzy w jej wyniku tracą – jest to klasa najliczniejsza; • tych, dla których jest obojętna; • tych, którzy czerpią z niej korzyści. Frustracja tych pierwszych podsycana jest obojętnością drugich i zadowo-

leniem trzecich. Inflacja jest o wiele potężniejszym źródłem ducha walki klas, niż sama ideologia marksizmu. Wywołując poczucie frustracji w przeważającej części ludności, tej, która powinna być najlepiej chroniona, inflacja rodzi wolę społecznego buntu i wolę rewolucji. Te małe stworki, które nazywamy ludźmi, mogły dać się uwieść powolnemu usiłowaniu wprowadzenia do relacji międzyludzkich większej dozy sprawiedliwości i miłosierdzia. W to miejsce unicestwiono sprawiedliwość, wykluczono miłosierdzie i posiano nieufność i nienawiść. Było to dzieło szatana: stworzył on inflację. Od tej chwili tylko ci, którzy potrafią uzyskać stałe dostosowanie poziomu swoich wynagrodzeń do stale rosnących cen, będą mogli obronić swój poziom życia. Wierność instytucji zapewniającej tę rewindykację, o wiele bardziej niż wierność zadaniu, będzie gwarancją bezpieczeństwa i dobrobytu. Diabeł nie będzie się już musiał obawiać, że moralność pracy przywiąże człowieka do jego codziennych obowiązków. Schowany za inflacją diabeł, pełen szyderstwa, nauczył pracowników, że najwięcej owoców zbiorą wtedy, gdy pracować będą mało lub pracować będą źle.

Inflacja przeszkadza inwestowaniu Teraźniejszość nie jest jedyną ofiarą inflacji, niszczy ona także przyszłość, którą wysusza u samego źródła. Inwestycją jest wszystko, co trwa, a więc każda rezygnacja z natychmiastowej konsumpcji na rzecz konsumpcji późniejszej. Inwestowanie jest warunkiem postępu społecznego. By je pobudzić i uczynić możliwym, Bóg umieścił w sercu ludzi pragnienie zapewnienia przyszłości sobie i potomstwu. Przewidywanie jest przyczyną gospodarności, gospodarność jest źródłem oszczędności. Społeczność, która oszczędza więcej, niż zużywa lub niszczy, stoi przed coraz pomyślniejszą przyszłością. W powszechnym wzroście pomyślności ludzkie narzekania, zazdrość i nienawiść mogłyby ucichnąć. Ale Szatan przewidział i to niebezpieczeństwo. Wymyślając inflację podstępnie nauczył oszczędzających, że jeśli dziś coś odłożą, jutro to coś warte będzie mniej niż cień cienia. Lekcja została zrozumiana. Człowiek, który doświadczył inflacji, stara się wszystkie swoje zasoby konsumować natychmiast. Rynek kapitałów wysycha. Stopy procentowe osiągają poziom, którego żadne uczciwe przedsiębiorstwo nie jest w stanie zapłacić. Od tej chwili żaden długoterminowy projekt, żaden projekt budownictwa mieszkaniowego, budowy szkół bądź szpitali, żaden projekt kanalizacji, żaden projekt sieci przesyłu i dystrybucji elektryczności nie jest możliwy w oparciu o kalkulację zwrotu poniesionych kosztów z tytułu zapłaty za usługę. Aby jeszcze bardziej rozniecić płomień, który pożera przyszłość ludzkości, diabeł, wymyślając pozornie naukowe teorie oraz przez okazjonalne zniszczenia zabawił się posypując inwestowanie solą pożądania. To, czego dokonaniu chciał przeszkodzić, uczynił tym sposobem jeszcze bardziej atrakcyjnym i pożądanym. Inwestowanie nie oparte na oszczędnościach stworzyło dodatkowe obciążenie budżetu, wykluczające jakąkolwiek możliwość osiągnięcia równowagi, co podsycało inflacyjny pożar. Równolegle inflacja niszczyła wysiłki strażaków, którzy chcieli ją gasić. W ustroju gospodarczym, w którym każda podwyżka podatków powoduje

nowe podwyżki cen, które kreują nowe deficyty, żaden budżet nie może zostać zrównoważony. Problem równowagi budżetowej może zostać postawiony i rozwiązany tylko na fundamencie stabilnych cen.

Inflacjonistyczna demokracja jest tylko karykaturą demokracji Inflacja nie ogranicza się do skomplikowania pracy parlamentów; czyni je po prostu śmiesznymi i pozornymi. Posłuchajcie tych wybitnych parlamentarzystów, którzy poświęcają dnie i noce na przedstawianiu rządowi opinii na temat niewielkiego wzrostu stóp podatkowych, kiedy w tym samym czasie inflacja dokonuje na szerokich masach społecznych – na tych, którzy są najbardziej wrażliwi, i z tego tytułu wymagają i zasługują na największą uwagę – transferów o znacznie cięższym charakterze. W ustroju inflacji głosowanie nad budżetem jest tylko śmieszną i okropną farsą. Inflacja, jako dzieło diabła, nie ogranicza się do czynienia szkód tylko wewnątrz kraju. Na płaszczyźnie międzynarodowej nieszczęścia czasu obecnego zachęciły ludzkie serca do poszukiwania pokoju. Uczyniono bardzo wiele, by przerzucić mosty ponad granicami, i postarać się ich zjednoczyć. ONZ, Europa, plan Schumana, sprzyjały nadziejom na pokój. Ale i w tej sferze Szatan nie próżnował. W różnych krajach inflacja rozwijała się w odmiennym tempie, naruszając w konsekwencji równowagę bilansu płatniczego. Kraje, których zasoby walutowe zbliżały się do wyczerpania, nie miały innego wyjścia, czy tego chciały czy nie, jak ograniczyć poziom swoich zobowiązań płatniczych w stosunku do zagranicy. Uniemożliwiło to swobodę podróżowania, „liberalizację” kursów wymiany i stworzenie jednolitego rynku a la plan Schumana. W ten sposób inflacja uczyniła daremnymi wysiłki ludzi dobrej woli, zmierzające do zapewnienia ludziom pokoju.

Tylko Hitler potrafił paktować z inflacją Hitler był jedynym człowiekiem, który potrafił paktować z inflacją. Zrozumiał on, że inflacja strzaskała mechanizm, który zamykał ludzkie pragnienia w kole rzeczywistości i dokonawszy tej destrukcji sprawiła, że wolność ludzi stawała się największym zagrożeniem ładu społecznego. Aby ocalić porządek, poświęcił wolność. Poddając zachowania jednostek szczegółowej kontroli ilościowej, Hitler zmusił je do zaniechania użycia tej części ich siły nabywczej, która przekraczała wartość dóbr zaoferowanych do nabycia. W ten sposób mógł swobodnie rozdawać możliwości nabycia dóbr, które nie istniały. Z systemu kłamstwa uczynił system rządów. W systemie tym jednak ludzie, poruszani z zewnątrz jak maszyny przez mechanika, przestali być prawdziwymi ludźmi. Należy to uroczyście stwierdzić: kto akceptuje inflację i nie chce chaosu, ten chce dyktatury. Jeśli cywilizacji zachodniej, ufundowanej na wolności, nie uda się wyjście z wiru inflacji, w którym pogrąża się na naszych oczach, skazana jest na nieunikniony zanik. Dzisiejszy problem Zachodu, szczególnie Francji i Anglii, to zasadniczo rzecz biorąc, problem inflacji. K Jacques Rueff: „Era Inflacji”, tłum. Jerzy Strzelecki, Wyd. Fijor Publishing 2012

Jacques Rueff (1896-1978) – doradca Generała De Gaulle'a w latach 1960, doradca premiera Poincare w latach 1926-27, absolwent Ecole Polytechnique, attache handlowy Francji w Londynie w latach Wielkiego Kryzysu, dyrektor ministerstwa finansów za rządów Frontu Ludowego (1934-39, Wiceprezes Banku Francji, po II Wojnie Światowej doradca Alianckiej Misji Wojskowej ds. Niemiec i Austrii, przyjaciel Ludwiga Erharda i Wilhelma Ropke, ojców niemieckiego cudu gospodarczego, założyciel Międzynarodowego Towarzystwa Ekonometrycznego, sędzia Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu, autor planu Rueff/Pinay (stabilizacja gospodarki francuskiej pod rządami Generała De Gaulle’a), „academicien”, czyli po naszemu członek Akademii Francuskiej, jedna z największych sław ekonomii francuskiej XX wieku. Te laury można by jeszcze przedłużać. Umarł w Paryżu w 1978 roku. Walczył o powrót Zachodu do klasycznego standardu złota sprzed 1914 roku i błagał Amerykę o nieodchodzenie od złota (co stało się w 1971 roku) uważając, że posunięcie to skończy się, jak pisał, „leninowską katastrofą pieniądza.” Jedyną książką Rueffa wydaną po polsku jest „Grzech monetarny Zachodu”, tłumaczenie i wstęp Jerzy Strzelecki, Fijorr Publishing 2012. Lewis Lehrman, wybitny amerykański bankier inwestycyjny, członek Komisji Złota prezydenta Reagana, uważa Rueffa za najwybitniejszego ekonomistę XX wieku.


KUrIer WNET

19

S · P · O · Ł· e · c ·Z· e ·Ń·S ·t·W· O

Standard Złota – Polska racja Stanu

„Społeczeństwo (…) okazało się niezwykle podatne na manipulację prawdą, coraz bardziej dominującą w krajowej debacie politycznej. Cała sieć publikacji, niektóre traktowane jako media mainstreamowe, poświęca się temu zadaniu.”

O mirażu

Jerzy Strzelecki

P

o co czytać dzisiaj rueffa? co ma nam do powiedzenia? Mówiąc najprościej, Jacques rueff należy do tych ekonomistów, którzy, wbrew dominującej historiografii, w której niemal wszyscy zostaliśmy wychowani – czy to marksistowskiej, bolszewickiej, socjaldemokratycznej, keynesowskiej, czy, niestety, chadeckiej – uparcie twierdzą, że Wielka Depresja była bezpośrednim produktem błędnej polityki monetarnej szeregu banków centralnych, w szczególności Banku anglii i feD, a nie „defektem kapitalizmu”, jak głosili marksiści, komuniści i socjaldemokraci, czy skutkiem „niewystarczającego łącznego popytu”, jakby chcieli tego tak keynesiści jak i, w istocie, monetaryści ze szkoły Irvinga fishera i Miltona friedmana. Obok rueffa jako najwybitniejszych przedstawicieli tego poglądu można wymienić ludwiga von Misesa, f. a. Hayeka (Nobel 1974) i roberta Mundella (Nobel 1999). rueff dodawał do tego jako kluczowy czynnik wyjaśniający fundamentalne „inflacjogenne” właściwości systemu „standardu dewizowo-złotego” („gold – exchange standard”), przyjętego pod naciskiem brytyjskim na Konferencji w genui w 1922 r. System ten był, zdaniem rueffa, tak źródłem Wielkiej Depresji, jak źródłem załamania się systemu finansowego ustanowionego w Bretton Woods, opartego na tym samym mechanizmie.

M

ówiąc inaczej – i nawiązując bezpośrednio do tekstu „ Jutro, złoty frank?”, pochodzącego z małej książeczki „era Inflacji” – Jacques rueff co najmniej od wczesnych lat 30. stał na stanowisku, że likwidacja klasycznego standardu złota, która nastąpiła na konferencji w genui w 1922 roku (lub, jak kto woli, w sierpniu 1914 roku, jak nazywa się słynna niedokończona powieść aleksandra Sołżenicyna) oznacza odejście od czegoś, co można by nazwać „pieniądzem obywatelskim”, dającym „szarakom”, poprzez mechanizm wymienialność waluty na złoto „na żądanie” po stałym kursie, gwarancje, że władza nie będzie psuła pieniądza. Powtórzmy – nie będzie psuła pieniądza, bo oparty jest na złocie. teza taka prowadzi bezpośrednio do wniosku, że źródłem kryzysu gospodarczego, czy to Wielkiej Depresji, czy kryzysu lehmana, to nie „defekt kapitalizmu”, „defekt rynku” czy „rezultat chciwości”, do którego uporządkowania potrzebne jest państwo, lecz po prostu dzieło samego państwa, w szczególności jego agencji zwanej Bankiem centralnym.

Z

tej perspektywy odejście od standardu złota w związku z wybuchem I. wojny światowej oraz/lub brak powrotu/odejście od klasycznego standardu złota na konferencji w genui jawią się jako koniec demokracji czy też tradycji parlamentaryzmu zrodzonej z Magna carta, powstałej jako mechanizm kontroli „kiesy” i „mennicy” księcia. Książę, teraz w demokratycznym stroju, może bezkarnie psuć pieniądz, kupując poparcie ludu za jego własne pieniądze (via deficyt u Keynesistów, via druk pieniądza a la dzisiejsze Qe u monetarystów). Patrząc oczami rueffa odejście to odbyło się w trzech etapach: rok 1914 – zawieszenie (z wyjątkami) standardu złota na potrzeby finansowania wojny; rok 1922 – konferencja ligi Narodów w genui ustanawia „gold-exchange standard” z funtem i dolarem jako walutami rezerwowymi (i.e. mogącymi, obok złota, stanowić podstawę emisji pieniądza przez banki centralne); rok 1971 – richard Nixon zamyka „złote okno” Bretton Woods, związek dolara ze złotem zostaje zerwany, świat przechodzi na pieniądz papierowy.

t

o, co dziś przeżywamy, od kryzysu lehmana w 2008, to właśnie „leninowski kryzys pieniądza” przewidywany przez rueffa jeszcze w latach 50. i 60. ubiegłego stulecia, prawdziwe dzieło Mefistofelesa. co najmniej od 1970 roku cała europa Zachodnia żyje ponad stan, nie mówiąc o USa i Japonii. Dług suwerenny krajów euro to nic innego, jak efekt bezkarnego zadłużania krajów przez polityków i bankierów pozbawionych „kagańca” standardu złota, wypuszczonych ze „złotej klatki”, nieważne już dokładnie, kiedy i bezkarnie zadłużających nas wszystkich i przyszłe generacje.

D

wadzieścia pięć lat temu Polska w wyniku wysiłku „Solidarności” wyszła z komunizmu. Dziś, jeśli chcemy definitywnie pożegnać się z piekłem xx-wiecznych totalitaryzmów, wyhodowanych i karmionych papierowym pieniądzem, które Polskę w szczególności doświadczyły, warto za rueffem wezwać świat do powrotu do klasycznego standardu złota, by zamknąć definitywnie wiek komunizmu i nazizmu, Marksa (prywatna własność), Keynesa (deficyt) i friedmana (papierowy pieniądz). Sami, rzecz jasna, nie możemy tego zrobić, jesteśmy krajem zbyt małym. Jeśli przyjmiemy jednak, że ZŁOty StaNDarD to POlSKa racJa StaNU, możemy śmiało walczyć o zorganizowanie (może w Warszawie?) konferencji międzynarodowej na temat powrotu do klasycznego standardu złota a la anno Domini 1913. Po wyborach 2016 roku może nas w tym poprzeć nawet USa. Patronami tego przedsięwzięcia powinni być oczywiście goethe i rueff. Byłoby to najbardziej owocne zastosowanie idei trójkąta Weimarskiego w dotychczasowej jego historii. K

reKlaMa

Auta posiada większość z nas. Czasem trzeba je zmienić – kupić nowsze lub większe...

AUTOMIKA-PREMIUM- CAR to rzetelny autokomis, działający od lat. Pomożemy sprzedać, zamienić lub kupić dobre, sprawdzone auto. Jesteśmy spółdzielcami Radia WNET i dlatego spółdzielcy mogą liczyć na zniżki przy zakupie i bezpłatne przygotowanie auta do sprzedaży komisowej. WARSZAWA, UL. MODLIŃSKA 244 TEL. 22 819 00 99 · 602 29 85 85

społeczeństwa otwartego

T

o nie jest cytat z „Gazety Polskiej”, „wSieci” czy „Do Rzeczy”. I nie o Polsce te słowa. Mowa o Amerykanach Anno Domini 2007, autorem jest zaś George Soros. Multimilioner, który swojej fortuny dorobił się spekulując na rynkach finansowych, wydaje ją zaś na setki przedsięwzięć na całym świecie wspierających rozwój tak zwanego społeczeństwa otwartego. W tym samym artykule (From Karl Popper to Karl Rove – and Back) Soros pisze też, że ponieważ politykom nie zależy na prawdzie, a na wygrywaniu wyborów, często naginają oni rzeczywistość do własnych potrzeb i że dla prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa otwartego konieczne jest stałe dążenie do prawdy, pozwalające ujawniać i dezawuować wszelkie manipulacje, jakim społeczeństwa są poddawane. Tytuł artykułu nawiązuje do najważniejszego teoretyka społeczeństwa otwartego – Karla Poppera, którego nauki Soros twórczo rozwija; szwarccharakterem jest zaś Karl Rove, doradca prezydenta USA George Busha-seniora, oskarżany o szereg nieetycznych zachowań. Trudno nie zgodzić się, że diagnoza Sorosa jest prawdziwa także w odniesieniu do rzeczywistości otaczającej nas tu i teraz. Sięgamy po „Kurier”, słuchamy Radia Wnet nie dla potwierdzenie naszych jedynie słusznych poglądów, ale w zaufaniu, że w odróżnieniu od niektórych mediów z lewa czy z prawa autorzy rzetelnie poszukują prawdy o otaczającym nas świecie i starają się z nami podzielić wynikami poszukiwań. Tak jak i Soros brzydzimy się machlojkami za kulisami wielkiej i malutkiej polityki. Skoro więc stworzona przez Karla Poppera idea społeczeństwa otwartego odrzuca możliwość poprawienia świata wzorem hitlerowskich Niemiec i stalinowskiej Rosji w myśl rzekomo obiektywnych praw rozwoju społeczeństw, skoro celem społeczeństwa otwartego jest stworzenie warunków do nieskrępowanego rozwoju każdego człowieka z poszanowaniem jego godności, a zbiorowości danie mechanizmu reagowania na zmiany bez rewolucji i rozlewu krwi, być może powinniśmy zabrać się za udoskonalanie naszego systemu politycznego, aby czym prędzej stworzyć warunki do powstania społeczeństwa otwartego w pełnym tego słowa znaczeniu, tak jak wymyślił je Popper i udoskonala Soros? Jeśli chodzi o wiele rozwiązań o charakterze technicznym – na pewno warto je rozważyć. Trudno nie zgodzić się, że odkrywanie i upowszechnianie prawdy jest odtrutką na fałsz serwowany przez polityków (zgódźmy się jednak, że nie wszystkich – niektórym udaje się zachować uczciwość i twarz). Trudno nie uznać korzyści, płynących ze sprawnie przeprowadzonych, uczciwych i przejrzystych wyborów, po których przegrani bez szemrania oddają władzę. Pożądane jest wspieranie wszelkich inicjatyw obywatelskich poszerzających przestrzeń wolnej debaty, stopniowego eliminowania zła i utrwalania dobra, tak samo jak pożądane jest, aby wszyscy obywatele podejmowali działania na rzecz dobra wspólnego, każdy według swoich możliwości i niezależnie od działań państwa. Trudno nie uznać, że potrzebujemy tworzyć i umacniać wolność polityczną dla wszystkich oraz rządy prawa; podobnie jak Popper wiemy, że nie można absolutyzować demokracji, która ma tendencję do wyradzania się w formę tyranii, polegającą na ucisku mniejszości przez panującą większość oraz na podporządkowaniu jednostki woli ogółu. Kiedy jednak podrapać głębiej, pojawiają się poważne wątpliwości. Idea społeczeństwa otwartego zakłada, że aby móc zapewnić pożądane warunki rozwoju jednostek i społeczeństwa, konieczne jest stworzenie przestrzeni zapewniającej poszanowanie praw wszelkich mniejszości i nieskończenie różnorodnych jednostek ludzkich. Należy więc uwolnić społeczeństwo od wpływu przesądów i autorytetów, zarówno osobowych, jak i ideo-

Jacek Jonak wych. Każdy powinien mieć wyłączne prawo do kształtowania własnego życia, własnych poglądów i opinii na wszystkie sprawy, z którymi się spotyka w swym życiu, sam też powinien odpowiadać za skutki wyborów i decyzji. Formuła społeczeństwa otwartego zakłada zatem możliwość negocjowania wszystkiego – także wartości stanowiących często fundament danej wspólnoty.

S

ądząc po przebiegu transformacji imperium sowieckiego i Chin w końcu XX wieku mylny okazał się pogląd Poppera, że społeczeństwo zamknięte jest raczej niezdolne do bezkrwawej zmiany. W obu bowiem państwach znalazły się elity, które działały w sposób wystarczająco „otwarty”. Nie to jest jednak prawdziwym problemem. Moim zdaniem, pełne przyjęcie postaw właściwych dla społeczeństwa otwartego jest szkodliwe dla każdej zbiorowości, a w szczególności stoi w swej istocie w sprzeczności z drogą mi ideą Rzeczypospolitej. Jeśli chodzi o praktykę działania społeczeństwa otwartego we współczesnym świecie, prowadzi ona moim zdaniem do szybkiej erozji wszelkich norm, opartych na czym innym niż praktyczna skuteczność. George Soros narzeka, że „rynkowy fundamentalizm”, czyli ocenianie ludzkich działań wyłącznie z punktu widzenia ich opłacalności, uzasadniony – w znacznym stopniu, choć przecież nie w pełni – w gospodarce, zastępuję normy etyczne w innych sferach życia społecznego, szczególnie w polityce. Czegóż jednak oczekiwać po systemie, który w swej istocie zakłada dyskusje na każdy temat, a więc także odrzucenie w porządku społecznym odwołania do obiektywnie istniejącej miary dobra i zła? Jeżeli pojęcie dobra i zła staje się względne, nie mamy oparcia w niczym, co nie daje się zmierzyć czy policzyć… Cała reszta jest płynna i wymyka się dyskusji. Nie rozumiem więc zdziwienia Sorosa – choroba jest skutkiem lekarstwa, które z takim zapałem aplikuje. Na marginesie warto zaznaczyć, że koncept społeczeństwa otwartego, choć pozwala na indywidualne wyznawanie dowolnej religii, odrzuca spojrzenie na społeczeństwo jako wyraz społecznej natury człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boże, jest więc z definicji ateistyczny. „Racjonalistyczny” – powiedziałby zapewne Popper, ale w praktyce oznacza to jedno i to samo. Wobec wagi sprawy, fundamentalnego znaczenia transcendencji dla postrzegania naszej roli na tym świecie, obojętność wobec Boga oznacza jego odrzucenie. Można oczywiście o Bogu nie myśleć i nie zastanawiać się, jakie z tego płyną konsekwencje, ale to nie jest zajęcie stanowiska, tylko lenistwo.

S

połeczeństwo otwarte, choć jego pierwsze formy powstały w starożytnej Grecji, istnieje wokół nas i zdaje się rozwijać. Nieobecność świata wartości fundamentalnych w przestrzeni publicznej stała się powoli normą, i to nie tylko na zachodzie Europy. W naszym życiu państwowym poprawność polityczna także, zdaje się, nakazuje unikać debat aksjologicznych jako wartościujących, a co za tym idzie dyskryminujących. Weźmy choćby ustawę o systemie oświaty – konstytucję polskiego szkolnictwa, gdzie pośród 114 artykułów jedynie w preambule znajdujemy jakże szczątkowe odwołanie do świata wartości: Kształcenie i wychowanie służy rozwijaniu u młodzieży poczucia odpowiedzialności, miłości ojczyzny oraz poszanowania dla polskiego dziedzictwa kulturowego, przy jednoczesnym otwarciu się na wartości kultur Europy i świata. Poczucie odpowiedzialności stoi więc przed miłością ojczyzny, poszanowanie dziedzictwa kulturowego wcale nie musi oznaczać jego znajomości, słowo „obywatel” jakoś nie pada, wreszcie nie mówi się o celu kształcenia, a jedynie o tym, do czego ono służy. Czy taki unik to zabieg zamierzony, nieumiejętność właściwego sformułowania myśli, tchórzostwo

czy może jedyny możliwy kompromis z siłami postępu? Nie wiem, ale jestem głęboko zaniepokojony. O ileż głębszy i mądrzejszy jest mały fragment z modlitwy Piotra Skargi, na ten sam temat: spuść nam szeroką i głęboką miłość ku braciom i najmilszej matce ojczyźnie naszej, byśmy jej i ludowi Twemu, swoich pożytków zapomniawszy, mogli służyć uczciwie. Jeżeli nauczyciele w polskich szkołach są rzeczywiście tak neutralni światopoglądowo i jałowi intelektualnie, jak nakazuje ustawa, ich wychowankowie nie będą już w stanie napisać tak przenikliwie i mocno jak Ziutek Szczepański, żołnierz Batalionu „Parasol”, na parę dni przed śmiercią w boju na Starówce: Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci, byś nam Kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci, była zbawieniem witanym z odrazą. (…) Żebyś ty wiedział, jak to strasznie boli nas, dzieci Wielkiej, Niepodległej, Świętej skuwać w kajdany łaski twej przeklętej, cuchnącej jarzmem wiekowej niewoli. (…) W tych słowach jest gorzka mądrość, ból i miłość. Ufam, że między innymi dzięki odnalezieniu wierszy Ziutka (o którym jednak podstawa programowa milczy...) powoli odzyskujemy zdolność rozmowy o sprawach najważniejszych.

N

ie wiem przy tym, czy przy swojej najlepszej woli Popper mógł zrozumieć, co w rzeczywistości oznacza realizacja jego postulatów. To samo dotyczy Sorosa. Obaj pochodzą z Europy Centralnej, z rodzin żydowskich. Poznawszy skrajny nacjonalizm Niemców austriackich Popper uciekł z Austrii tuż przed Anschlussem. 14-letni Soros przeżył niemiecką okupację Węgier jedynie dzięki fałszywym papierom i udawaniu przez kilka miesięcy kogoś innego. Te doświadczenia na pewno kazały im odrzucać wszelkie państwowe ideologie jako prowadzące do swoistego masowego opętania; wychowanie w solidnych mieszczańskich rodzinach dawało im ufność w dobrą naturę człowieka i pozwalało zapewne wierzyć, że lepiej będzie, jeśli każdy sam będzie odróżniał zło od dobra i z natury swej kierował się tym ostatnim. Z drugiej strony, dziedzictwo narodu żyjącego od 2 tysięcy lat w diasporze utrudniało im zapewne zrozumienie kultury opartej na przywiązaniu do ziemi rodzinnej i stałych wartości, na których narody osiadłe, o rodowodzie rolniczym, opierają życie rodziny i państwa. Czym bowiem jest nasza Rzeczpospolita? Trafnie i krótko ujął to prof. Andrzej Nowak w końcowych fragmentach pierwszego tomu „Dziejów Polski”, nawiązując do Wincentego Kadłubka: Wynika ta definicja z dobrego odczytania przez krakowskiego biskupa myśli Arystotelesa i Cycerona: społeczeństwo istnieje tylko, opierając się na wspólnym rozpoznaniu dobra i zła – to jest istota tożsamości. Bez niej – czyli bez łączącego członków wspólnoty porozumienia co do tego, co jest dobrem, a co złem – nie ma tożsamości, nie ma wspólnoty. Historia i etyka spotykają się tutaj ze sobą. (…) Polska, ojczyzna jest tu wspólnotą nie etniczną, ale etyczną. Z całą pewnością każda wspólnota, aby przetrwać, musi choćby ogólnie rozpoznawać, jakie cechy określają jej tożsamość, gdyż tylko w ten sposób może odróżnić się od innych, a więc być w stanie prowadzić z nimi dialog. Współistnienie mnogości poglądów bez jakiejkolwiek myśli wiodącej musi w każdym przypadku prowadzić do rozpadu wspólnoty, która zamieni się w zbiorowisko spajane szeregiem łatwych do rozbicia powiązań funkcjonalnych. Nie czas i miejsce, abym choćby próbował ustalić, jakie wartości konstytuują wspólnotę dzieci Rzeczypospolitej. Na pewno ewoluują one w czasie. Na pewno też były one atrakcyjne, skoro wielu

obcokrajowców z wyboru stało się Polakami, przystępując do naszej wspólnoty etycznej. Na pewno naszą tożsamość określają katolicyzm jako fundament wspólnoty, płynące z nauki kościoła przekonanie o godności każdego człowieka i prawie do wolności (skądś się wzięło to „za wolność waszą i naszą”), wynikająca stąd postawa tolerancji, poczucie odpowiedzialności za wspólnotę i za państwo, które, póki je mamy, jest naszym wspólnym dobrem. Dlaczego religia? Ano dlatego, że przodkowie nasi mądrze rozpoznali, że począwszy od czasów Mieszka, a na pewno od czasu rozbicia dzielnicowego religia katolicka była najważniejszym zwornikiem państwa i narodu. Nie przeszkadzało to natomiast praktykować w Rzeczypospolitej Obojga Narodów tolerancji religijnej, ujętej potem w Konstytucji 3 maja – mógł tu żyć każdy i każde wyznanie praktykować, ale chrześcijaństwo było religią panującą. Nikt rozsądny nie wątpi też, że w znacznej mierze dzięki przywiązaniu do tejże religii ukształtowaliśmy się w XIX wieku jako nowoczesny naród, czemu nie przeszkodziło nawet potępienie powstania listopadowego przez papieża Grzegorza XVI (jak się potem przyznał, działał pod wpływem błędu: Ustąpiłem wobec prawdziwej groźby. Oświadczono mi, że wszyscy biskupi polscy będą wywiezieni na Syberię, jeżeli nie dam rozkazu poddania). Dlatego właśnie pozbawianie polskiej myśli społecznej i politycznej porządkującego ją kontekstu religijnego może być tak szkodliwe. Jak wspomniałem na wstępie, nie oznacza to jednak, ze pisma Poppera i Sorosa należy wyrzucić do kosza; nie podoba mi się istota ich recept, wiele spostrzeżeń jest jednak trafnych. Jako prawnik nie mogę przy tym nie zauważyć, aby oponentom wskazującym, że w czasach wolności słowa i pluralizmu każdy ma prawo wyrażać każdy pogląd i żądać dla niego akceptacji w porządku społecznym odpowiadać, że zgodnie z obowiązującym porządkiem prawnym jest nieco inaczej. Preambuła do Konstytucji Rzeczypospolitej z 1997 roku, na przekór współczesnym trendom, wyraźnie odwołuje się do uniwersalnych wartości, wspólnoty obywateli i do ich obowiązków: (…) my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski, (…) w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem, ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa (…). Podsumowując: skoro Rzeczpospolita jest wspólnotą etyczną, kwestionowanie wartości stanowiących o jej tożsamości nie może mieć innego skutku, jak rozbijanie wspólnoty. Można natomiast – i należy – próbować odczytywać ich znaczenie w nowych czasach i ustalić, jakie są w związku z tym nasze zadania. Tu znowu, za Andrzejem Nowakiem, warto sięgnąć do mistrza Wincentego: obawiam się, żebyśmy więcej, niż to jest słuszne, nie starali się podobać sobie samym. Boję się, abyśmy nazbyt wzajem sobie nie potakiwali, żeby w chwili, gdy się głupio do siebie uśmiechamy, jeszcze głupsza przyczyna niepodobania się sobie wzajemnie nam nie urągała. Albowiem przymilnością wykarmiamy głupotę, a mówieniem na przekór – roztropność; ganiący jednak niech będzie przyjazny i mądry, to błędy z miłością poprawi, to łając przypomni; niech pochopnie nie obszczekuje jak bezwstydna zjadliwość, która sęka w trzcinie poszukuje i dziury w całym; niech raczej pamięta zarówno o swoim, jak i o naszym człowieczeństwie, i o tym, że w ludzkim rozeznaniu nie ma nic doskonałego. Jakże mądre to słowa, jak nowocześnie ujęta prawda o człowieku. Przyjęcie takiej postawy w dyskusji wydaje się daleko słuszniejsze i bezpieczniejsze, niż postulowany przez Poppera dialog „bez trzymanki”. K


KUrIer WNET

20

O S tat N I a· S t r O N a

Historia jednego zdjęcia Na ostatnim piętrze budynku PAST-y, w którym jest siedziba Radia Wnet do świątecznej sesji fotograficznej, realizowanej przez Krzysztofa Sitkowskiego, pozował zespół Mediów Wnet. W tle – panorama Śródmieścia Warszawy z rozgrzebaną bryłą opuszczonego przez ekipy remontowe Prudenciala, a dalej znikający we mgle i grudniowej zimnej mżawce praski brzeg... Na pierwszym planie – załoga Żółtej Łodzi Podwodnej.

Od lewej: Aleksander Wierzejski – dziennikarz; Michał Pawlak – realizator dźwięku; Bogna Podbielska – Art&Biznes; Włodzimierz Brewczyński – VIP; Krzysztof Skowroński – redaktor naczelny Radia Wnet i Kuriera Wnet; Kondrat Abramowicz – realizator dźwięku i informatyk; Paweł Rakowski – dziennikarz; Magda Kozik – dziennikarz; Lech Rustecki – libero; Antoni Opaliński – dziennikarz ; Małgorzata Wróbel – Wolna Antena i zadania specjalne; Łukasz Jankowski – dziennikarz i Magdalena Uchaniuk – szef redakcji Radia Wnet. Na zdjęciu nie widać: Wiktori Skotnickiej – marketing i biznes; Anny Biernat – finanse; Elżbiety Jęczmyk – Jarmark Wnet; Joanny Pyryt – Akademia Wnet; Krzysztofa Dąbrowskiego – szefa realizatorów, Jakuba Hoffa – realizatora dźwięku.

Aby Chrystus był natchnieniem dla tych, którzy nami rządzą... Kardynał Stefan Wyszyński – Prymas tysiąclecia

C P · O · D · P ·a· l·a· M ·y P · O · l· S · K· Ę

ryS. WOJcIecH SOBOleWSKI

Choinkowe wybory

I

II

Pięknie Ozdobiona

Popularna Sosna Liściasta

III

Prosta i Strzelista

zego jeszcze oczekuje Kościół i naród od państwa? – Aby państwo nie narzucało obywatelom jakiejś ideologii „państwowej”. Nie chodzi tylko o monizm filozoficzny, ale i o materializm dialektyczny. Chodzi o to, aby nie odżyło skompromitowane już w okresie pseudoreformacji powiedzenie: cuius regio eius religio – kto ma władzę, ten dyktuje religię. W naszej kulturze narodowej jest to już przekreślone od czasów bitwy pod Grunwaldem, gdy chrześcijański król spotkał się z zakonem, który mieczem chciał nawracać pogan. Po zwycięskiej bitwie wysłano na Sobór Konstancjeński wybitnych przedstawicieli polskich na czele z Pawłem Włodkowicem. Przekonywali oni ówczesnych ojców soborowych, że siłą i mieczem nie nawraca się ani do Boga, ani do Kościoła, ani na rzecz państwa. Można jedynie przekonywać, perswadować – i to wszystko. Przez kogo państwo miałoby wykonywać apostolstwo ideologii, powiedzmy monizmu filozoficznego? – Chyba przez urzędników. A jakże często ten urzędnik jest właśnie chrześcijaninem, katolikiem! Ile się stąd rodzi konfliktów i niepokojów w sumieniach obywateli. Oczekujemy więc, aby państwo nie ateizowało obywateli przez system walki politycznej z religią, z Kościołem, z wyznaniami i obrządkami, jakie istnieją na terenie naszej ojczyzny. Zdaje się, że dotychczasowe doświadczenia, zanotowane w kronikach naszego okresu, są już wystarczające, by zniechęciły do podejmowania tych prób. Synod biskupów w Rzymie wystosował specjalny apel do państw i narodów przeciwko tak zwanej ateizacji politycznej, czyli przymusowej. Nie można więcej jej uprawiać nigdzie: ani w szkole, ani w wojsku, ani w biurze, ani w urzędzie,

ani w pracy zawodowej, na żadnym odcinku pracy zależnej. Człowiek musi tam pozostać sobą, aby można mu było ufać. Jeżeli bowiem odczuje na sobie nacisk, presję ideologiczną, to opuści skrzydła swej osobowości, ale czy przestanie myśleć po swojemu? Czy nie będzie tak, jak mówił góral, który wyprawiając synka do szkoły, tłumaczył mu: wszystkiego co ci tam będą gadać, słuchaj, ale swoje pomyślenie miej. – Bardzo często, niestety, tam gdzie jest wywierana presja ideologiczna, tak właśnie jest. Podobnie można by powiedzieć o próbach laicyzowania społeczeństwa, o czym już wspomniałem. Usiłuje się zastąpić sakramentologię Kościoła, tworząc dla obywateli rytuał laicki. Przypomina on nieco rytuały lóż masońskich, upowszechnionych zwłaszcza w laickiej Francji. Byłoby to trochę poniżej naszej godności narodowej, gdybyśmy zapożyczali się od zlaicyzowanych masonów francuskich i tworzyli na ich wzór jakieś rytuały i obrzędy laickie, mające zastąpić pełne treści nasze przeżycia sakramentalne chrztu, bierzmowania czy małżeństwa. Dlatego też dla pokoju Bożego, dla spotęgowania zaufania do społeczności politycznej i z tym należałoby się rozstać. Jeszcze jeden postulat bardzo doniosły: społeczność polityczna – licząc się z rzeczywistością narodową, z kulturą własną narodu, z jego suwerennością kulturalną i polityczną – nie może wchodzić w takie układy i przyjmować takich zobowiązań międzynarodowych, które byłyby krzywdą dla kultury narodowej i suwerenności gospodarczej. W konkluzji naszych rozważań można by, najmilsi, przytoczyć zdanie człowieka fenomenalnego w dziejach naszego życia politycznego, działającego w pierwszych latach po odrodzeniu Pol-

ski. Niedawno temu człowiekowi w bazylice świętego Jana, w archikatedrze, wmurowaliśmy tablicę pamiątkową, by uczcić jego zasługi. A na tej tablicy, znajdującej się obok pomnika marszałka Małachowskiego, umieszczono następujące słowa: Potęgi państwa i jego przyszłości nie zabezpieczy żaden choćby największy geniusz, uczynić to może cały, świadom swych praw i obowiązków naród. Są to słowa Wincentego Witosa. Są one wskazaniem, że przyszłość swoją tworzy cały naród w zgodnej współpracy, bo państwo jest bonum commune, dobrem wspólnym całego narodu i wszystkich obywateli. Im bardziej będą uszanowane te postulaty, tym łatwiejsze będzie osiągnięcie pożądanego pokoju życia i współżycia. Nie można przecież żyć w nieustannej wojnie, w napięciu, podejrzliwości, bo to tylko przynosi szkodę człowiekowi i jego rodzinie, obywatelowi, narodowi i Koś-

ciołowi, a największą szkodę przynosi społeczności państwowej. Kończę, najmilsi, wezwaniem do wypełnienia obowiązków człowieka, obywatela narodu i członka Kościoła Bożego. Na tle wygłoszonych trzech konferencji kieruję teraz wezwanie do wspólnotowości działania, do przezwyciężania naszych wad narodowych ku harmonii działania. Natchnieniem dla nas pozostanie zawsze Chrystus, bo tylko o Nim powiedziano, że jest Ojcem przyszłego wieku. Dlatego nie możemy i nie chcemy rozstać się z Nim w dalszych dziejach naszego narodu, w naszym życiu osobistym i rodzinnym. Pragnęlibyśmy też, aby Chrystus, który przyjął postać sługi, był również natchnieniem dla tych, którzy nami rządzą. K „Kazania Świętokrzyskie”, Kazanie III Styczeń 1976 (38 lat temu)

Antyfona adwentowa Gwıazdo zaranna, Ozdobo wıecznego śwıatła ı Słońce sprawıedlıwoścı: Przyjdź ı przydaj blasku pogrążonym w mroku ı cıenıu śmıercı. O! Światłości dnia, najjaśniejszy z aniołów, między ludzi posłany na tę ziemię sprawiedliwy strumień wiecznego słońca, jasne światło pośród gwiazd, w każdy czas Ty własnym swoim blaskiem promieniejesz. Bóg z Boga, z narodzenia doskonały, Syn prawdziwy Ojca, w chwale nieba, bez początku, zawsze był i jest. Ku Tobie w potrzebie Twoje własne dzieła spoglądają tęsknie, czekając aż ześlesz jasne słońce i sam przyjdziesz, przydać światła tym, co od dawna już pogrążeni w mroku i ciemnościach nieskończonej nocy, naznaczeni grzechem, trwają skryci w cieniu śmierci. My zaś, radością pokrzepieni, wierzymy w zbawienie, które Słowo Boga pokoleniom niesie, jak było na początku, przez Ojca Wszechmogącego współwieczne z Bogiem, obleczone w ciało nieskalane grzechem, gdy niewiasta porodziła ku pociesze zasmuconych. Bóg z nami, poczęty bez grzechu, możny dziedzic Stwórcy i Syn człowieczy, zstąpił, by zamieszkać ze swym ludem. Dzięki Ci składamy Boże niezwyciężony, żeś przez Swoje dzieło siebie samego ku nam zesłać raczył. „codex exoniensis”, anglia, x wiek, tłumaczyła ze staroangielskiego Monika Opalińska Obok: Dyptyk z Wilton House (fragment)


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.