Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 86 | Sierpień 2021

Page 1

ŚLĄSKI KURIER WNET

WIELKOPOLSKI KURIER WNET VECTORSTOCK.COM

Punkty za pochodzenie?

„Sanctis legibus Patriae semper obsequimur” – Zawsze posłuszni świętym prawom Ojczyzny

Fakt studiowania na polskich uczelniach cudzoziemców nie powinien być dla nikogo problemem, jednak w tym roku można wręcz mówić o wyparciu z uczelni polskiej młodzieży. Większość z pierwszej pięćdziesiątki osób na listach zakwalifikowanych na studia na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu – 80%. – to obcokrajowcy. Polscy rodzice zmuszeni są wziąć na siebie finansowy ciężar studiów swoich dzieci, a z naszych podatków skorzystają cudzoziemcy. Aleksandra Tabaczyńska

15 czerwca br. odbyła się w Siemianowicach Śląskich uroczystość odsłonięcia tablicy i historycznego graffiti o powierzchni około 450 m2. Na kurtynie muralu zaprezentowano 40 postaci – tyle, ilu mieszkańców Siemianowic zginęło, walcząc w 1921 r. w szeregach I batalionu Jana Wilima. Zdzisław Janeczek

K R K‒ U U‒ R R ‒ II ‒ E E‒ R

Nr 86 Sierpień · 2O21

9 zł

w tym 8% VAT

Radio WNET Białystok 103,9 FM Wrocław 96,8 FM Kraków 95,2 FM Warszawa 87,8 FM Szczecin 98,9 FM

Stan oblężenia Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

S

pędziłem wakacje na jednej z malowniczych greckich wysp, tak jak sobie wymarzyłem. Upał, morze, żadnych informacji ze świata. Czytałem Homera, unosiłem się na fali i powoli zapominałem. Odys wracał do domu, jaskółka przeleciała nad głową; mrówkom i osom upał nie przeszkadzał, ciągle czegoś chciały. Grecy uciekali do morza, by tam, zanurzeni po szyje, prowadzić wielogodzinne rozmowy. W tawernach podawano pyszne jedzenie, a wszyscy napotkani mieszkańcy wyspy na dźwięk polskiej mowy uśmiechali się, od czasu do czasu przyznając się do znajomości jakiegoś polskiego słowa. Sielanki nie zaburzyły ani morskie fale, które wyrzuciły na kamienisty brzeg dużego morskiego żółwia, ani porażki polskich sportowców na igrzyskach olimpijskich (z wyjątkiem porażki Idy Świątek i polskich siatkarzy). Ale gdy się spędza w Grecji wakacje, trzeba któregoś dnia zejść z plaży i zobaczyć ruiny dawnych cywilizacji. I trudno uwierzyć, że piękne, olbrzymie świątynie, które, wydawało się, przetrwają wszystko, rozpadły się i ciągłość kwitnących cywilizacji została przerwana. Umiera ostatni, który pamięta, niknie język i wierzenia. Tajemnicę rozwiała informacja o wielkim trzęsieniu ziemi. Ale też – co nie powinno mnie dziwić, ale zdziwiło – dowiedziałem się, że wyspa kiedyś nie istniała. Otóż dawno, dawno temu, gdy na świecie nie było nie tylko Franka Timmermansa, jego rodziców ani nawet żadnego Holendra, zdarzyła się wielka katastrofa klimatyczna. Słońce z nieznanych powodów zaczęło mocniej grzać, w sposób bezwzględny atakując pokrywę lodową. Topniejące lody na tyle podniosły poziom mórz, że w niektórych miejscach części lądu stawały się wyspami. I tak było w przypadku tej wyspy. Pomyślałem sobie, że gdyby Frank Timmermans urodził się 11, a może 20 tysięcy lat temu, na pewno by do tego nie doszło. Własną piersią zdusiłby wszystkie przydomowe ogniska, eliminując nadmierną emisję CO2. Na szczęście to się nie zdarzyło. Lody stopniały, powstały wyspy i jeziora, człowiek mógł zająć nowe przestrzenie. Nie było wtedy Komisji Europejskiej, która za pomocą dyrektyw i rozporządzeń powstrzymałaby promienie Słońca. Teraz jest, i większość Europejczyków zdaje się wierzyć, że w zderzeniu Franka ze Słońcem to Franek będzie wygranym. A ja w to nie wierzę. Wątpliwości te mają też inni autorzy „Kuriera WNET”. Ale w tym numerze „Kuriera” szczególnie polecam Państwu tekst, który nie ma nic wspólnego z wakacjami – artykuł Swietłany Fiłonowej, przypominający o tym, że najczęstszą przyczyną ludzkich nieszczęść jest pazerność wsparta pychą, a nie promienie słoneczne. K

G G

A A

Z Z

E E

T T

A A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N N

N N

A A

2

Życie ludzkie w ZSRR nigdy nie było cenione wysoko. Znaczenie wyczynu wojskowego sowieccy ideolodzy zazwy­ czaj mierzyli wielkością własnych strat i ofiar – im więcej krwi, tym większa chwała. I tylko w stosunku do powsta­ nia warszawskiego od początku stoso­ wano inną, wprost przeciwną zasadę.

Żebyśmy się mniej więcej bali Natura nie znosi próżni, także i w Afganistanie. Czy Putin po opuszczeniu Afganistanu przez wojska amerykańskie nie okaże zainteresowania tym kluczem do Azji Środkowej, upuszczonym na kamienistej drodze? Piotr Witt

Widmo współpracy sojuszniczej

3

Przez dyfamację do kasy Cały polski majątek – i ten zniszczony, i ten ukradziony przez Niemców czy Rosjan, i ten, który pozostał po wojnie – wypracowali obywatele polscy wielu wyznań i narodowości zgodnie z polskim prawem. Andrzej Jarczewski

Swietłana Fiłonowa

P

rędzej czy później prawda o garstce przestępców, którzy podjęli awanturę warszawską w celu zdobycia władzy, stanie się znana wszystkim. Ci ludzie wykorzystywali łatwowierność mieszkańców Warszawy, rzucając wielu prawie nieuzbrojonych ludzi na niemieckie działa, czołgi i samoloty” – napisał Stalin do brytyjskiego premiera Winstona Churchilla i prezydenta USA F.D. Roosevelta 22 sierpnia 1944 r. Prawdy o „garstce przestępców” od dawna już nikt nie ukrywa. Jednak zrozumienie tej prawdy, podobnie jak wielu innych prawd, jest nadal utrudnione brakiem jasnego, jednoznacznego stosunku do komunizmu. W Rosji do dziś dnia nie odczuwać entuzjazmu wobec powojennego systemu politycznego oznacza narażać się na oskarżenie o „upokorzenie nieśmiertelnego wyczynu żołnierzy-wyzwolicieli” i „ukrytą rehabilitację faszyzmu”. Dekomunizacja nie zmieniła gruntownie stalinowskiej oceny powstania warszawskiego, jedynie dodała do niej lekką irytację: Dlaczego Stalin nie pozwolił Armii Czerwonej pomóc narodowi

5

Komentarz do ustawy o REIT-ach

warszawskiemu? Było to jakoś nie po koleżeńsku, towarzysze tak nie postępują. A może po prostu nie mógł? To żyje nie tylko w masowej świadomości, stało się również tematem konferencji naukowych, niestety prowadzonych także w języku polskim. Jest to dobry sposób na pozostawienie w cieniu pytania, od którego powinno się zaczynać każde rozważanie tego rodzaju: co oznaczało w praktyce – być towarzyszem towarzysza Stalina? Pewne problemy z tym mieli już przedstawiciele brytyjskiej misji wojskowej. Proponuję uważnie przeczytać fragmenty ich rozmowy z zastępcą szefa Sztabu Generalnego Armii Czerwonej,

Dekomunizacja nie zmieniła gruntownie stalinowskiej oceny powstania, jedynie dodała do niej lekką irytację: Dlaczego Stalin nie pozwolił Armii Czerwonej pomóc Warszawie?

generałem dywizji Nikołajem Sławinem, która miała miejsce 21 listopada 1944 r. „Sławin: Mówiłem już, że broń i amunicja zrzucana przez brytyjskie samoloty w Warszawie i innych miejscach w dużej mierze wpadła w ręce Niemców, uzupełniając ich rezerwy, lub w ręce tzw. partyzantów, którzy otrzymaną broń użyli do stawienia oporu Armii Czerwonej… Hughes: To bardzo ważne pytanie. Czy na podstawie Pana odpowiedzi powinniśmy sądzić, że grupy partyzanckie, którym chcieliśmy zrzucić broń i amunicję, będą przez Pana postrzegane jako wrogie? Dokończenie na str. 4

Pojęcie ekologii jako ‘gospodarstwa przyrody’ (gr. oíkos – dom, środowisko i logos – nauka) zostało wprowadzone przez niemieckiego przyrodnika Ernsta Haeckla w 1869 r. do określenia nauki, której założeniem było badanie i wyjaśnianie zależności między organizmami i środowiskiem ich życia, interakcji pomiędzy osobnikami jednego bądź różnych gatunków oraz zjawisk i procesów zachodzących w środowisku.

Polityka ekologiczna

i ekologia polityczna

Adam Gniewecki Następny numer „Kuriera WNET”

będzie w sprzedaży w kioskach sieci RUCH, Garmond Press, Kolporter oraz w Empikach

ind. 298050

2 września

P

oczątki ekologii sięgają czasów starożytnych; pierwsze znane opisy zależności między organizmami żywymi i otaczającym je środowiskiem pochodzą z dzieł greckiego filozofa Teofrasta z Eresos z IV w. p.n.e. Pojęcie ekologii jako ‘gospodarstwa przyrody’ (gr. oíkos – dom, środowisko i logos – nauka) zostało wprowadzone przez niemieckiego przyrodnika Ernsta Haeckla w 1869 r. do określenia nauki, której założeniem było badanie i wyjaśnianie zależności

Czy po okrągłych 40 latach nie mamy aby wrażenia pyrrusowego zwycięstwa, czy nie wchodzą nam natarczywie w ucho frazy z Wesela Wyspiańskiego: „Miałeś, chamie, złoty róg…”? Dariusz Brożyniak

między organizmami i środowiskiem ich życia, interakcji pomiędzy osobnikami jednego bądź różnych gatunków oraz zjawisk i procesów zachodzących w środowisku. Początki ekologii sięgają czasów starożytnych; pierwsze znane opisy zależności między organizmami żywymi i otaczającym je środowiskiem pochodzą z dzieł greckiego filozofa Teofrasta z Eresos z IV w. p.n.e. Ekologia współczesna powstawała w XVIII i początku XIX wieku. Intensywny jej rozwój nastąpił w 1. połowie XX wieku.

Jest nauką interdyscyplinarną, wykorzystującą praktycznie wszystkie dziedziny wiedzy i składa się z takich gałęzi, jak: ekologia populacji (populacjologia), ekologia biocenoz (biocenologia), ekologia ekosystemów, ekologia biosfery (ekologia globalna). Trudno, a nawet chyba nie uda się znaleźć nauki, która pobudzałaby emocje w takim stopniu jak ekologia oraz była tak często wykorzystywana „za” i „przeciw” w polityce oraz nieodłącznej jej grze gospodarczej, w skali

powiatowej i globalnej. Chyba nie ma dziedziny nauki, której teorie i reguły naginano oraz „dostosowywano” do aktualnych potrzeb tak otwarcie, jawnie i cynicznie. Jednocześnie uczciwie pojęta i stosowana ekologia, przy coraz szerszej skali aktywności ludzkiej, to środek na zachowanie naszej planety w stanie nadającym się do zamieszkania, a tym samym uratowanie ludzkości przed… właściwie nie wiadomo czym – zaniknięciem, drastyczną depopulacją, wojnami o czystą wodę, powietrze i kawałek

uprawnej ziemi? Nie tragizujmy. Rozwój techniki, czyli postęp techniczny, ma to do siebie, że prawie jednocześnie z wprowadzeniem do użycia truciciela znajduje i stosuje remedium na towarzyszące mu szkodliwości albo zastępuje go innym, zdrowszym rozwiązaniem. Bo postęp jest dziełem istoty rozumnej. I właśnie takim istotom zawierzyłbym strzeżenie stanu Ziemi, a nie daj, Panie, politykom, czyli wybrańcom krótkowzrocznego wielkiego biznesu i finansjery. Dokończenie na str. 8-9

Duży odsetek społeczeństwa jest pozbawiony własności i żyje w wynajmowanych mieszkaniach. Pozbawia to ludzi poczucia stabilności, a także sprzyja nieodpowiedzialnym zachowaniom. Mariusz Patey

9

Antysemityzm III Rzesza nie miała nic przeciwko Arabom, wspierając ich przeciw Wielkiej Brytanii i licząc na ich pomoc w pozyskaniu pól naftowych, a przecież Arabowie byli Semitami czystszej krwi aniżeli Żydzi. Zygmunt Zieliński

12

I poszliśmy razem… „Zabiłem jednego esesmana w czasie okupacji i jednego żołnierza w czasie powstania. To nie ja byłem najeźdźcą, to nie ja byłem sprawcą tego, co nam Niemcy zgotowali”. Wspomnienie Jacka Kozakiewicza o prof. Mieczysławie Chorążym

14

Rewolucja obyczajowa – pułapka bez wyjścia Może wchodzimy w etap, w którym przekonani co do tego, że płcie są generalnie dwie, znajdują się poza obszarem dyskusji, a może i poza możliwością uczestniczenia w kulturze. Piotr Sutowicz

16


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

2

AKTUALNOŚCI

Stan oblężenia

Dariusz Brożyniak

Istotą ideologiczną sowietyzmu jest bowiem pochodzenie od tej samej małpy, a jego zasadniczym problemem, od ponad stu lat, próba uzyskania pełnego równouprawnienia tych, co pochodzą od małpy, z tymi, co pochodzą od Stwórcy.

Tęczowa flaga zatknięta na dziedzińcu kościoła

z niego jak najwięcej wyszarpać, jeśli już nie da się inaczej. Jeśli nie da się mieć wszystkiego dla swoich. Ukraińska lwowianka, obserwując przypadkiem obrady polskiego parlamentu, wykrzyknęła: „Ta oni zara bedo morde bili, całkiem jak u nas!”. Istotą ideologiczną sowietyzmu jest bowiem pochodzenie od tej samej małpy, a jego zasadniczym problemem, od ponad stu lat, próba uzyskania pełnego równouprawnienia tych, co pochodzą od małpy, z tymi, co pochodzą od Stwórcy. Ten stan ideologicznego i politycznego oblężenia pogłębia się wyraźnie i zaczyna osiągać niebezpieczną dynamikę. W Turów, wzorem Zaolzia z 1919 r., „wkroczyli” już Czesi. Ukraińcy, mówiąc o: „chamstwie na polskiej granicy”, dają wyraźnie odczuć, że chodzi im wyłącznie o granicę z Unią Europejską. Ta narracja traktowania Polski jako zbędnego terytorium do granicy z Zachodem, czyli Niemcami, nie jest bynajmniej nowa. Polska nie uczestniczy w żadnych decydujących rozmowach o tym regionie, jest przedmiotem co najwyżej skarg, głównie ze strony Ukrainy, na międzynarodowych forach, szczególnie w Unii Europejskiej. Już car

Tragiczna powódź dotknęła kilka rejonów w Niemczech, Belgii i Holandii. Najbardziej ucierpiały wsie w górach Eifel: Insul i Schuld. Media pokazywały domy zniesione przez ży­ wioł razem z mieszkańcami, mówiły i pisały o dziesiątkach ofiar i zaginionych. Przepływają­ ca przez te miejscowości rzeczka Ahr, normalnie wielkości Wisły w Ustroniu, nagle zmieniła się w siejącą spustoszenie rwącą, dużą rzekę.

Zbigniew Kopczyński

J

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Watykanu w kwestii małżeństw homoseksualnych wyraźnie narasta), doprowadzić do izolacji i bankructwa. Latami ukrywane lub ignorowane (co by było jeszcze gorsze) konsekwencje ustawy 447 i nagła ofensywa środowisk żydowskich – choć bezprawna, wsparta amerykańskim autorytetem – mogą stać się przysłowiowym gwoździem do polskiej trumny. Wysypanie tony gruzu pod ambasadą Izraela w kibolskim stylu, charakterystycznym dla środowisk „narodowców”, jest niewątpliwą zasługą „miękkości kręgosłupa” odpowiedzialnych za jakość polskiej dyplomacji. Ten gruz ma jednak głęboki sens – po II wojnie światowej pozostały bowiem jedynie „wasze ulice”, i to nie Polacy zgotowali wspólnej Ojczyźnie ten los. Będzie to tak wyglądało dopóty, dopóki pozwolimy na pisanie „naszych ustaw” Izraelitom, Ukraińcom, Niemcom czy Amerykanom. Abdykacja polskiego państwa ze sfer wręcz podstawowych to nie jest tylko przyznany przez prezesa i wicepremiera, Jarosława Kaczyńskiego, fakt nepotyzmu w spółkach skarbu państwa i nieprzyznany (bo po co, czy „ciemny lud” o tym wie?), a szeroką falą rozpowszechniony – w dyplomacji.

17

września 1939 r. znalazło się rozwiązanie, dotąd jedynie i dosłownie połowicznie zrealizowane. Stany Zjednoczone w osobie Baracka Obamy dały jednak dość jasny sygnał, zdejmując z Polski właśnie 17 września tarczę ochronną, a dla niemieckiej propagandy istnieje ciągle obszar pod tymczasową polską administracją. Na razie Polska stanowi niezbędny przyczółek dla NATO do obrony przesmyku suwalsko-białoruskiego, jednak lewackie oblężenie ideologią gender i LGBT, mające wszelkie cechy rewolucji światowej, może skutecznie przesłonić racje taktyczno-strategiczne. Inspirowana przez Moskwę litewsko-białoruska narracja o polskim nacjonalizmie może znaleźć nieoczekiwany posłuch i sprytnie połączona z ekonomicznymi konsekwencjami „braku praworządności”, wspartymi przez Berlin wobec „chrześcijańskich fundamentalistów” (bunt przeciw decyzjom

może być bardzo niewygodna, szczególnie w kontekście zaplanowanych na wrzesień wyborów. Po co zresztą dociekać, skoro sprawa została rozstrzygnięta na najwyższym szczeblu. Wkrótce po powodzi zalane tereny odwiedziła Matka Narodu – pani kanclerz federalna. Przemawiając w miasteczku Adenau – siedzibie związku gmin, w którym znajdują się zalane Schuld i Insul – stwierdziła: „Musimy być szybsi w walce ze zmianami klimatu”. Sprawa więc jasna: winne są zmiany klimatu, i tyle. Merkel locuta, causa finita. Podziwiać można jedynie krótki czas potrzebny do postawienia jedynej słusznej diagnozy, ustępujący tylko czasowi ustalenia przyczyny tragedii smoleńskiej w słynnym sms-ie. Gdyby pani Merkel rozejrzała się wokół miejsca, w którym przemawiała, zobaczyłaby na jednym z pobliskich budynków zaznaczony poziom wody podczas powodzi, jaka nawiedziła Adenau ponad sto lat temu, gdy o ociepleniu klimatu nikt nawet nie myślał. A jakie były wtedy zimy, mogliby opowiedzieć pani kanclerz ci z jej rodaków, którzy wyprawili się na wschód w letnich mundurkach. Dodać należy, że Adenau leży kilkadziesiąt metrów wyżej niż zalane niedawno Insul i Schuld. Nie przepływa też przez nie Ahr, a jedynie mały potok

Zaślepienie ak mogło dojść do tego, że w XXI wieku, w kraju – liderze Unii Europejskiej na śpiących spokojnie ludzi lunęła gwałtownie masa wody? I czy rzeczywiście tak niespodziewanie? Gdy wody opadły, pojawiła się w mediach wiadomość, że system satelitarnej obserwacji meteorologicznej przewidział dokładnie zagrożenie

Aleksander miał podobny problem, mówiąc: „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”, podzielany w pełni przez Stalina. Problem dokuczliwy był także dla Hitlera, żądającego wobec tego korytarza.

powodziowe i to ponad tydzień przed katastrofą. Dlaczego nie wykorzystano tych informacji, by nie dopuścić do tragedii? Deszcz i powódź były nie do uniknięcia, można było jednak zawczasu ewakuować mieszkańców i ograniczyć straty materialne. Nie zrobiono nic. Na razie nie widać w mediach dociekania przyczyn i szukania winnych. Być może dlatego, że główne niemieckie media, różniące się między sobą dość subtelnie, w istotnych kwestiach przedstawiają linię rządu. A dla rządzących prawda o przyczynach zaniedbań

Fraza o „słusznym gniewie ludu”, żywcem wyjęta z komunistycznej nowomowy, wywołuje jak najgorsze skojarzenia nie tylko swym niesłychanym w cywilizowanej Europie XXI w. anachronizmem. Trudno więc się dziwić, że zewnętrzne ignorowanie polskiej racji stanu, a zatem przecież jej suwerenności, staje się coraz bardziej wieloaspektowe. Konstrukcja polskiego prawa, ciągle jeszcze w ogromnej mierze wspartego na komunistycznym wzorcu, a także prokuratorsko-sędziowskich nawyków, stwarza taką pokusę, daje pretekst i to wręcz umożliwia. Kształt konstytucji, wyrafinowane dzieło postkomunistów, sprawę jeszcze pogarsza. W rezultacie zamiast jakiejkolwiek analizy odszkodowań próbuje się tworzyć wrażenie polskiego długu (sic!). Seria podcastów wytworzona w Austrii, po dokonaniu przez nią zakupu pozostałości poobozowych nie uwzględnia w ogóle polskiego aspektu. Świadkiem historii staje się Austriak uczony zawodu kamieniarza w firmie DEST, przedsięwzięciu założonym przez SS do eksploatacji granitu. Jednocześnie Unijny Trybunał uznał, że były więzień Auschwitz Stanisław Zalewski (jeden z ostatnich żyjących!, prezes Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych), nie może dochodzić sprawiedliwości przed polskim sądem za zwrot „polskie obozy”, użyty przez niemieckie media.

D

wa lata kaźni polskiej inteligencji w obozie Auschwitz stało się jakimś niezwykle dokuczliwym cierniem w oku. Nad wyraz ściśle kontrolowane, i to także przez izraelski Mosad (sic!), rocznicowe obchody pierwszego transportu z 14 czerwca 1939 r. oraz totalna przebudowa polskiej ekspozycji, stworzonej jeszcze rękami ocalałych więźniów, są zabiegami zdumiewającymi. Nie jest wyjaśniony fakt zaginięcia listy 520 nazwisk księży zamordowanych w austriackim zamku śmierci Hartheim. Listę tę przywoływano jeszcze w latach 2005/2006 we włoskich publikacjach. Za to coraz częściej powiewająca tęczowa flaga na specjalnie przygotowanych solidnych masztach przy niemieckich i austriac­kich kościołach rzymskokatolickich nie współgra już nawet z uratowaniem europejskiego chrześcijaństwa Odsieczą Wiedeńską. Niezwykle bulwersująca jest historia lazaretu przy kościele parafialnym w Rust (miasteczko słynne nadzwyczajną ilością bocianów!) z czasów Odsieczy Wiedeńskiej po bitwie/pułapce pod Parkanami. Polscy szlachcice, wdzięczni za uratowanie życia w zorganizowanym przez parafię szpitalu polowym, ozdobili wewnętrzne ściany kościoła licznymi herbami.

Adenauer Bach. Co więc musiało dziać się w Eifel na początku XX wieku? A gdyby pani kanclerz udała się kilkadziesiąt kilometrów dalej, w rejon przełomu Renu – a warto, bo to jedno z najładniejszych miejsc w Niemczech – zobaczyłaby na domach w ślicznych nadreńskich miasteczkach ślady dużych powodzi sięgające średniowiecza. Gdyby wtedy istnieli ochroniarze klimatu, straszyliby ludzkość globalnym ochłodzeniem. Na szczęście takich pomysłów wtedy nie było i gospodarka mogła rozwijać się normalnie.

Zadziwia ślepa wiara klimatofanatyków w ich możliwości zatrzymania zmian. Klimat na Ziemi zmieniał się, zmienia i będzie się zmieniał. Zmieniał się od czasów, o jakich mogą mówić geolodzy. Może więc lepiej, zamiast walczyć z nieuniknionym, przygotować się na nadchodzące zmiany? Tak jak robią to leśnicy w odwiedzonym przez panią kanclerz kraju związkowym. Czyżby bez wiedzy rządu federalnego? Nadrenia Palatynat to najbardziej zalesiony land w Niemczech. Od dwóch lat trwa tu masowa wycinka drzew. Wycina się całe połacie, a sprzeciwu ekologów nie widać. Przyczyną wycinki jest zły stan drzew, osłabionych z powodu wysuszenia gleby i atakowanych przez szkodniki. Na miejsce wyciętych lasów sadzi się gatunki drzew bardziej dostosowane do zmienionych warunków. Widać, że wzięli się za to fachowcy, a nie ideolodzy. Ci drudzy pewnie, by zapobiec zmianom, stworzyliby system nawodnienia lasów i osłaniania drzew przed prażącym słońcem. A wszystko sfinansowaliby z nowych podatków. Zamiast więc syzyfowej walki z ociepleniem, lepiej dostosować się do niego. Będzie to tańsze i rozsądniejsze. A w kwestii przeciwdziałania skutkom powodzi – zainwestować należy raczej w usprawnienie retencji i sys­ temu ostrzegania.

P

o co jednak zastanawiać się nad nieuchronnymi i różnorakimi zmianami klimatu, skoro łatwiej wykorzystać anomalie pogodowe do uzasadnienia topienia kolejnych miliardów w budowę większej i piękniejszej motyki, z którą efektowniej ruszymy na klimatyczne Słońce. Słońce przywołałem tu nie bez powodu, bo ma ono ogromny, choć do końca niezbadany wpływ na ziemski klimat. Wystarczy jedna gwałtowna zmiana jego aktywności, jeden większy wybuch, większy wyrzut masy w naszym kierunku, a diametralnie zmieni się nasz klimat. I nic na to nie poradzimy, choćbyśmy na ochronę klimatu przeznaczyli całe budżety Unii Europejskiej i krajów członkowskich.

.

Redaktor naczelny Krzysztof Skowroński . Sekretarz redakcji i korekta Magdalena Słoniowska

Libero i wydawca Lech R. Rustecki . Stała współpraca Paweł Bobołowicz, Adam Gniewecki, Jan Bogatko, Zbigniew Kopczyński, Wojciech Pokora, Piotr Sutowicz, Piotr Witt, Jan A. Kowalski . Projekt i skład Wojciech Sobolewski .

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

N

awet jeśli przyjmiemy, że powodem zmian jest działalność człowieka i generowana przez niego emisja CO₂, to wyłączenie tych kilku procent emitowanego przez Europę dwutlenku węgla nie może wpłynąć na cokolwiek. Skończy się tym, że gdy zaoramy już cały europejski przemysł, wybijemy zwierzęta hodowlane i zasadzimy lasy na polach, reszta świata zwiększy emisję, by produkować na potrzeby głodującej Europy. Klimatofanatycy wierzą zapewne, że reszta świata nie wykorzysta samoosłabienia się Europy, by zyskać nad nią przewagę ekonomiczną, i weźmie dobry przykład, likwidując swoje przemysły. Przypomina mi to naiwną wiarę uczestników manifestacji rozbrojeniowych w czasach zimnej wojny, głęboko wierzących w to, że jeśli Zachód jednostronnie się rozbroi, Sowiety uczynią to samo. Trzeba było nie wiedzieć nic o naturze komunizmu. O ile uczestników ruchów rozbrojeniowych cechowała skrajna naiwność, o tyle ich inspiratorów na pewno nie. Konsekwentnie dążyli do osłabienia krajów zachodnich, by zapewnić przewagę Związkowi Sowieckiemu, a ideowców traktowali jak użyteczne narzędzia. Podobną naiwność obserwujemy u klimatofanatyków. Kim jednak są ich inspiratorzy? K

Nr 86 · SIERPIEŃ 2O21  ISSN 2300-6641 . Data i miejsce wydania Warszawa 31.07.2021 r. . Nakład globalny 10 000 egz. . Druk ZPR MEDIA SA

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

„Zapobiegliwa” austriacka konserwator usunęła w latach 2000–2010 te herby, jak również i ślady polskich pochówków. Pomnik polskiego króla Jana III Sobieskiego ciągle nie może stanąć na przygotowanym od lat postumencie na wzgórzu Kahlenberg w Wiedniu. Polscy oficjele wstydliwie utrzymują, że składają rocznicowe kwiaty jednak pod pomnikiem króla, gdy tymczasem chodzi jedynie o skromny posążek/rzeźbę we wnętrzu polskiego kościółka na tymże słynnym wzgórzu. Przyznanie Wilnu statusu miasta dziedzictwa literatury UNESCO jest ze wszech miar uzasadnione, tylko czy dla świata Adamus Mickievicius będzie rzeczywiście polską zasługą w tym dziedzictwie i kto kiedyś opowie o Towarzystwie Filomatów? Losy hotelu Lambert, pozostające w pamięci uczciwszych paryskich przewodników, i to starszego już pokolenia, nie pozostawiają złudzeń. Wieki historycznej geopolitycznej opresji wykształciły w Rzeczypospolitej dwa filary stanowiące opokę dla przetrwania narodu. To Kościół i Parlamentaryzm z drugą na świecie demokratyczną konstytucją, nawyk i potrzeba umożliwiające budowanie państwa, nawet podziemnego. Stan współczesnego polskiego parlamentaryzmu oddają emocje wspomnianej lwowianki, stan instytucjonalnego Kościoła symbolizuje stanowisko sołtysa, objęte przez jednego z najwyższych polskich hierarchów, z pewnością nie raz rozmawiającego ze Świętym Janem Pawłem II. Tenże Jan Paweł II przestrzegał przecież, jakże mocno i głośno, przed „fikcją wolności”, która „zniewala i znieprawia” i „Z tego trzeba zrobić rachunek sumienia u progu III Rzeczypospolitej!”. Tego rachunku i tego zadania absolutnie nie wykonaliśmy. Czy zatem jesteśmy w ogóle w stanie sprostać temu współczesnemu niebywałemu oblężeniu? Czy nie jesteśmy przypadkiem w sytuacji Juliusza Słowackiego stojącego przy grobie Agamemnona, powtarzającego „Jak mi smutno!”? Sądzę, że wielu ideowych ludzi lat 80. będzie miało i dziś tamten dylemat: „Potem spytali wręcz: „Wiele was było?” –/ Zapomnij, że jest długi wieków przedział. –/ Gdyby spytali tak – cóż bym powiedział?”. I czy zatem nie narzuca się samo: „Polsko! Lecz ciebie błyskotkami łudzą;/ Pawiem narodów byłaś i papugą,/ A teraz jesteś służebnicą cudzą”. Zryw Solidarności z pewnością nie był klęską powstania listopadowego, lecz czy po okrągłych 40 latach nie mamy aby wrażenia pyrrusowego zwycięstwa, czy nie wchodzą nam jakoś natarczywie w ucho frazy z kolei z Wesela Stanisława Wyspiańskiego: „Miałeś, chamie, złoty róg…”? K

I

E

N

N

A

.

Reklama reklama@radiownet.pl

.

Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00-079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl

.

Dystrybucja własna – dołącz! dystrybucja@mediawnet.pl .

.

Prenumerata prenumerata@kurierwnet.pl

Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o.

ind. 298050

M

Czy po okrągłych 40 latach nie mamy wrażenia pyrrusowego zwycięs­twa? Czy nie wchodzą nam natarczywie w ucho frazy z Wesela Stanisława Wys­­ piańskiego: „Miałeś, chamie, złoty róg…”?

ówiło się o polskim podziale społeczeństwa. Już nie o pęknięciu, ale tektonicznym rowie. To dobrze, to by była optymistyczna diagnoza i oby pozostała do kolejnych wyborów prawdziwa i coraz bardziej uzasadniona. Powrót Donalda Tuska zapowiada wznowienie wojny polsko-polskiej siłami niemieckich najemników. Ten podział nie może być zatem „po połowie”. Tę złą stronę mocy powinno się ostatecznie i wyraźnie obnażyć i kartką wyborczą odesłać raz na zawsze w polityczny niebyt. Wątpliwość rodzi jednak makiaweliczny styl drugiej strony z jakże ciągle głęboko zakorzenioną PRL-owską kalką zarządzania państwem. Żyjemy przecież w coraz bardziej dotkliwym kręgu kultury pogardy dla drugiego, chwilowo słabszego człowieka. Taki obraz i taki styl mają swoich zwolenników. Jest ich dużo, bo łatwy to sposób na życie. Artykułują swe racje pokrętnie, nachalnie, a jak trzeba, to brutalnie i bezwzględnie. Zacierają zatem coraz bardziej granicę między dobrem a złem, prawdą a fałszem. W Polsce to właściwie ciągle ci sami, co od 1945 roku walczą w ten sposób o swój status, pozycję nabytą wraz z Armią Czerwoną, i etos tej walki pielęgnują w kolejnych już pokoleniach. Zdarzają się wśród nich i „dosiębierni” intelektualiści, ale w zdecydowanej większości to wyemancypowani pseudointeligenci po współczesnych, na swoją już miarę skrojonych szkołach. Walczą o równouprawnienie w społeczeństwie poza naturalnymi kryteriami. Nie uznają demokracji jako równości szans dla wszystkich. Demokracja w ich pojęciu to możliwość własnego dojścia do głosu i przywilejów z ominięciem obiektywnych kryteriów. Jak w Rosji 1917 roku, gotowi są nawet na „rżnięcie watah”, by zająć upragnione uprzywilejowane pozycje. Nie wahają się sprzedawać Polski na pniu, „przybliżając” niebezpiecznie Niemcy do jej granic, mówiąc o nadzwyczajnej germańskiej odpowiedzialności za Europę czy utracie 20% wschodniego terytorium i tym samym spłaconych z nawiązką reparacjach za II wojnę światową. Głos z krakowskiej Alma Mater Jagellonica o uczeniu nas pisania, łaciny i chrześcijaństwa przez Niemców, czyli podstaw europejskiej kultury w ogóle, musi być szczególnie mile odbierany za Odrą. Niemcy, dbając o odpowiednie zaplecze, utrzymują z premedytacją na najwyższych unijnych stanowiskach rzeczywistych lub duchowych pogrobowców stalinowskiego rozdania z 1945. W sytuacji kryzysu właśnie spośród nich wysyła się do Polski sprawdzonych emisariuszy lub wręcz zagończyków, takich jak Leszek Miller. Przez wszystkie lata przemiany to właśnie ci „wyzwoliciele” wołają najgłośniej o porozumieniu, chcąc


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

3

WOLNA EUROPA

C

ovid-19 bawi się z nami metodą leninowską – dwa kroki naprzód, jeden w tył, nie bez pozostawienia głębokich śladów w mentalności i psychice Francuzów. Znajoma lekarka skarży się na nadmiar pracy. Tak jest ostatnio zajęta – w swoim szpitalu psychiatrycznym – że nie ma kiedy wydawać zarobionych pieniędzy. Jej pacjenci, pogrążeni w głębokiej depresji, także nie mają ochoty na shopping. Nadzieja rządu na gwałtowne ożywienie gospodarcze w związku ze wzmożoną konsumpcją zwiędła w zetknięciu z rzeczywistością. Podczas covidowego aresztu domowego i abstynencji konsumpcyjnej Francuzi mieli zaoszczędzić ponad 142 mld euro. Cóż z tego, kiedy nie chcą się teraz z nimi rozstać, mimo straszenia inflacją. Czas sprzyja rządowi i pozwala uniknąć drażliwych tematów. Po emocjach Rolland-Garros przyszły tygodnie mistrzostw piłkarskich. Euro 2020 trwało, kiedy naród przyklejony do telewizora przeżywał już kolarski Tour de France. Zanim dojechali do mety, wakacje były już w pełni i w Tokio, przy pustych trybunach, cesarz Japonii inaugurował Olimpiadę. Myśleliśmy już tylko o tym, „jak dobrze snuć myśli w kółko nad jakąkolwiek rzeczułką”. Było czym zająć uwagę. Jeszcze trochę i nie mielibyśmy się czego bać, a wbici w odwagę, zhardziali, rozluźnieni, moglibyśmy po wakacjach nawet założyć żółte kamizelki i domagać się, manifestować, demonstrować, słowem – urządzić tzw. powrót socjalny. Kto wie, czy czwarta fala covidu nie okaże się jeszcze potrzebna. W każdym razie media rządowe profilaktycznie przypominają nam od rana do wieczora o strachu przed zarazą. Starannie podgrzewają kociołek lęku i przerażenia. I żeby nam się w głowach nie poprzewracało, zawsze jeszcze pozostaje dyżurny Putin. Putin – zagadka, Putin – Sfinks. Putin postrach zachodniego świata. Od kiedy, skutkiem rozwoju informatyki, nasza nudna gałka stała się elektroniczną wsią, granice uległy ścieśnieniu i kontynenty znacznie się

Z

nam wszystkie miejscowości, które dotknął letni kataklizm. Znam Ahrweiler, Altenahr, Bad Neuenahr, Euskirchen, Erftstadt, Bad Münstereifel, Iversheim. Do jednych przyjeżdżałem na weekendy, kiedy mieszkałem w Bonn; Euskirchen to stolica powiatu, w którym mieszkałem 14 lat przed przeprowadzką ze wsi Bürvenich do byłej stolicy Republiki Federalnej. W Iversheim, na przedmieściu uzdrowiska Bad Münstereifel, miałem (tuż nad uregulowanym i obmurowanym korytem rzeczki Erft) domek letniskowy z muru pruskiego, w charakterystycznym, lokalnym stylu. Wszystko wskazuje na to, że już go nie ma. Przez Erftstadt czasem przejeżdżałem w drodze do Kolonii, w Bad Neuenahr bywałem na kongresach w eleganckim hotelu Steigenberger (dziś chwilowo nieczynny), w Bad Münstereifel chciałem nawet zamieszkać w starej kamieniczce z muru pruskiego bezpośrednio nad uregulowaną rzeczką Erft, dopływem Renu. W Altenahr, wysoko nad miasteczkiem, w starym zamczysku Burg Kreuzberg, przeprowadzałem kiedyś wywiad z pułkownikiem Wehrmachtu, Philippem Boeselagerem, uczestniku spisku przeciwko Hitlerowi. Popijając herbatę (tematem mojej rozmowy było między innymi to, czy byłaby możliwa napaść Niemiec na Polskę w 1939 roku, gdyby nie podpisano paktu Ribbentrop-Mołotow), spoglądałem ma malownicze miasteczko, leżące u stóp skalistego wzniesienia. Potop z 14/15 lipca 2021 roku w powiecie Ahrweiler (w którym znajduje się Altenahr nad rzeką Ahr) był największy w dziejach, stawiając w cieniu wielką powódź w malowniczej, pełnej winnic dolinie tej rzeki z roku 1910. Najpierw zaczęło lać w okolicy Adenau. Przez dzień spadło 120 milimetrów deszczu na metr kwadratowy. Jeżeli komuś wydaje się to niewiele, niech przeliczy tę ilość na litry i pomnoży przez setki hektarów dorzecza. Ta woda wypełniała górskie strumienie i wpływała do Ahr. Poziom rzeki (a właściwie rzeczki, w której w upalne dni pluskają się dzieci) wynosił 13 lipca o godzinie 11 wieczorem (tu jest znacznie widniej, niż o tej samej porze w Polsce) zaledwie 70 centymetrów. Lecz 14 lipca w południe, o 1 po południu, wzrósł on do 105 centymetrów, by o 7 wieczorem

przybliżyły. Codziennie giełda paryska idzie w górę lub notowania spadają, ponieważ wahnęło się na Wall Streecie albo w Hong Kongu. Nastroje polityczne we Francji również podlegają zmianom w zależności od wydarzeń w miejscach odległych o wiele tysięcy kilometrów. Kiedy w Afganistanie strzelają, w Paryżu giną ludzie. Kiedy w Tunezji upada rząd, we Francji wysocy funkcjonariusze tracą posady (niektórzy). Natychmiast po wyjściu Amerykanów rząd francuski ewakuował z Afganistanu swoje placówki dyplomatyczne i swoich obywateli, a także – w obawie przed zemstą talibów – Afgańczyków, którzy z Francją współpracowali. Od czasu niemego spotkania z Jo’em Bidenem prezydent rosyjski mało się udziela, choć nie zaprzestał kroków nieprzyjaznych wobec Francji. Od miesiąca, zgodnie z nowym ukazem, tylko wina rosyjskie mają prawo do nazwy szampana. Szampany francuskie w Rosji mają się odtąd nazywać „wino musujące”. Z pewnością nieraz jeszcze o nim usłyszymy, prawdopodobnie niedługo po wakacjach, jak tylko temperatury w Afganistanie nieco spadną. Przy 35–40°C nawet Uzbecy tracą serce do walki. W każdym razie Amerykanie, obecni tam od dwudziestu lat, przed nastaniem upałów zdjęli z masztów gwiaździste flagi, złożyli je z poszanowaniem i powrócili do swojej Virginii i Atlanty. Ostatni odlecą w końcu sierpnia. Wojska amerykańskie opanowały Afganistan w 2001 roku, ale Amerykanie byli tam już i wcześniej, jeżeli nie osobiście, to w każdym razie w postaci swego sprzętu wojskowego produkowanego w Związku Radzieckim. Mam na myśli największe ciężarówki świata – radzieckie kamazy. Na tę konstrukcję wyjątkowych rozmiarów – olbrzymie ciężarówki, jedyne zdolne do jazdy po kamienistych górskich bezdrożach – złożył się wysiłek wielu czołowych firm amerykańskich: Swindell Dressler, Holcroft, CE Cast, Ingersoll Rand, wspomaganych przez bliżej położone niezawodne produkty niemieckie: Busch,

osiągnąć 242 centymetry. Ale to jeszcze nikogo nie zaniepokoiło! Lecz w nocy 15 lipca, między trzecią a czwartą nad ranem, w najlepszej porze snu, poziom wody w strumyku wyniósł już prawie 6 metrów, dokładnie – 574 centymetry. Wtedy to masy wody porwały ze sobą wodowskaz. Wówczas ogłoszono w powiecie alarm przeciwpowodziowy. Na ratunek było już za późno! Centrala przeciwpowodziowa szacuje, że rzeczka Ahr osiągnęła głębokość ponad 7 metrów! Dla wielu mieszkańców malowniczej doliny okazało się to śmiertelną pułapką. Dzisiaj, kiedy sytuacja się normalizuje, kiedy powoli wraca życie do rejonów, przez które przeszedł kataklizm; kiedy woda spływa do Renu, którego widok w Bonn czy w Kolonii jest zatrważający do tego stopnia, że rodzice nie zabierają dzieci na mosty, by popatrzyły sobie na spienione wody króla niemieckich rzek, kiedy zaczynają działać niektóre wodociągi, a także pojawia się światło elektryczne, ludzie pytają, jak do tego doszło? Co było przyczyną tragedii? Jak to się stało, że syreny alarmowe nie wyły dla ostrzeżenia ludzi przed zagrożeniem? Kto i dlaczego podjął taką decyzję? Mieszkańcy Ahrweiler, Altenahr, Bad Neuenahr, Euskirchen, Erftstadt, Bad Münstereifel, Iversheim i innych miejs­ cowości dotkniętych kataklizmem nie pojmują, dlaczego pomoc przyszła tak późno, dla wielu przecież za późno; nie dają sobie oni teraz wcisnąć populistycznych gadek polityków o globalnym ociepleniu i potrzebie płacenia wyższych podatków na rzecz ochrony klimatu. Na przykład w innym, zagrożonym potopem powiecie Hückes­ wagen (Nadrenia Północna-Westfalia) władze zadecydowały (musiałem czytać to dwa razy, myśląc, że nie dowidzę) o tym, by zaniechać ostrzeżenia mieszkańców przed zagrażającą im falą powodziową z obawy przed wywołaniem paniki! Na ogół powściągliwe w krytykowaniu rządzących niemieckie media zwracają uwagę, że w obliczu katastrofy czołowi politycy wywołują wrażenia, jakoby w Niemczech nie było syren ostrzegawczych. Ale to wrażenie jest błędne. Premier w kraju związkowym RFN, Armin Laschet (to ten, co ma być po jesiennych wyborach kanclerzem

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Żebyśmy się mniej więcej bali 9 lipca ruszyły we Francji na nowo dyskoteki. Po dwóch tygodniach wiele z nich zaczęto z powrotem zamykać, zwłaszcza na południowym zachodzie Francji i w regionie Marsylii – dotkniętych, według komunikatów oficjalnych, straszliwym wariantem delta. Huller Hille, Liebherr, który zajmuje się ciężkim sprzętem jako produktem ubocznym suszarek do bielizny. Składanka okazała się niezawodna. Czyście widzieli kiedykolwiek wielotonową ciężarówkę wykonującą skok na dwa metry wzwyż przy szybkości 140 km na godzinę? Pomoc amerykańska i przodująca technologia miały w Rosji długą tradycję. Można o tym przeczytać w starych polskich dziennikach wydawanych w Stanach Zjednoczonych. Cenne informacje znajdują się również w wydawnictwie francuskim z tamtych czasów „Le Plan quinquennal de USRR”. Po raz pierwszy Ameryka uratowała reżym sowiecki, gdy w czasie powszechnego głodu w Rosji w roku 1921 Stany Zjednoczone dostarczyły rządowi sowieckiemu żywności, lekarstw i innych produktów

ogólnej wartości 60 milionów dolarów. Mało jest znane, że rząd sowiecki pogwałcił układ z Ameryką i zamiast całą żywność przeznaczyć dla głodujących dzieci, rozdał jej część między kolejarzy, ratując tym samym swój system transportu. Po raz drugi Stany Zjednoczone uratowały Rosję w 1929 roku, kiedy Stalin ogłosił słynną „piatiletkę”. Przekonano się wówczas, że Rosja nie posiada ludzi do wykonania zamierzonego planu uprzemysłowienia. Sprowadzono tysiące inżynierów, techników i ekspertów wszelkich dziedzin z Ameryki, którzy z kolei sprowadzili tysiące wykwalifikowanych robotników amerykańskich. Słynną tamę na Dnieprze – Dnieprostroj budowali niemal wyłącznie robotnicy amerykańscy. Amerykanie nauczyli Rosjan, jak pracować, jak posługiwać się maszynami, jak

Niemiec z ramienia CDU) – co za obłuda – żądał… powrotu starej, dobrej syreny. Tymczasem w wielu miejscowościach umieszczono nowe i zmodernizowano stare, ale świadomie ich nie użyto. Sprawę tę badali dziennikarze Annika Leister i Sebastian Klemm (portal t-online, 21 lipca 2021, 15.10). Ofiary katastrofy podnoszą poważne

zarzuty wobec władz. I tak Tina Rass z miasta Rösrath w Nadrenii Północnej-Westfalii we wtorkowym (20.07.2021) programie telewizyjnym Markusa Lanza w najlepszej porze emisji stwierdziła: „nie było syren, nie było ostrzeżeń, nie było nic”. Lanz niestety nie drążył pytaniami swego gościa i czas audycji minął.

J

a

n

B

o

g

a t k o

Potop w raju Niemcy są jednym z najbogatszych państw świata. Do niedawna – były też państwem o doskonałej organizacji. Także i w zakresie pomocy na wypadek klęsk żywiołowych. W lipcu tego roku i ten mit bezpowrotnie runął.

urządzić fabryki. Pobudowali w Rosji olbrzymie zakłady przemysłowe, fabryki traktorów i doprowadzili do stanu eksploatacji kopalnie węgla, żelaza, złota, cynku, miedzi i szyby naftowe, a nawet nauczyli Sowietów, jak administrować olbrzymimi fabrykami powstałymi z konfiskaty roli i majątków prywatnych. Po raz trzeci... po raz czwarty... Czy tylko Amerykanie? Oczywiś­ cie nie! Także Niemcy, Włosi, Szwedzi, Austriacy, Japończycy, Czesi... Antykapitalistycznemu wilkowi pomagały przeżyć wszystkie kapitalistyczne baranki. Tyrania Związku Radzieckiego, a potem Rosji utrzymała się i rosła w siłę dzięki zjednoczonemu wysiłkowi szeregu państw demokratycznych. Jednak prócz Niemców (do roku 1933) nikt tak nie zaprzyjaźnił się, nie zbratał i nie wszedł głębiej w życie rosyjskie jak Amerykanie. Więc kiedy już ciężarówki wyprodukowane nad rzeką Kamą wspólnym wysiłkiem przemysłu zachodniego były gotowe w dostatecznej ilości, załogi dzielnych bojców radzieckich wsiadły na te kamazy i w 1979 roku udzieliły bratniej pomocy ludowi Afganistanu reprezentowanemu przez rząd komunistyczny. Później, kiedy moce produkcyjne ogromnych pojazdów wojskowych osiągnęły górny pułap, w filii Kamazu zaczęto produkować również samochody osobowe z pomocą Fiata. Do tamtego czasu przodująca technika radziecka szczyciła się produkcją tylko samochodów marki Łada, czyli w istocie fiata 124 – archaicznego modelu z 1964 roku. W 87 zastąpił go nowszy – mały fiat 126, pod nazwą Oka. W 2001 roku w Afganistanie Rosjan zluzowali Amerykanie posługujący się sprzętem tych samych wielkich firm, wyżej wspomnianych. Umysły cyniczne wskazywały na wielką przysługę, jaką w gruncie rzeczy oddali Stanom Zjednoczonym dżihadyści samobójczym atakiem lotniczym na wieżowce World Trade Center. Stworzyli widomy powód do odwetu, którego wartość wielokrotnie przekroczyła koszt obydwu nowojorskich wieżowców,

przeznaczonych zresztą ponoć do rozbiórki. W ciągu tych czterdziestu lat, od 1981 do 2021 roku, obecność obcych wojsk w Afganistanie przysporzyła Anglosasom nieocenionych korzyści. Pola naftowe Iranu były tuż, tuż obok Iraku, dalej Kuwejt, Arabia Saudyjska, słowem: cała Zatoka Perska. Jakżeż trudne byłoby w 1990 roku zbrojne poszukiwanie broni masowej zagłady w Iraku, gdyby nie bliskość Afganistanu. Koalicja 35 państw pod wodzą nafciarza George’a Busha nie znalazła broni masowej zagłady, mimo starannych poszukiwań; akcja się jednak opłaciła. Ceny ropy naftowej skoczyły w górę niebotycznie na skutek podpalenia pól naftowych w Kuwejcie, wyłączenia skutkiem wojny poważnej części światowej produkcji i zagrożenia reszty w Arabii Saudyjskiej. Dziś jest inaczej. Era nafty odeszła w przeszłość, napędzamy się teraz elektrycznością i znacznie bardziej opłacalne byłoby poszukiwanie broni masowej zagłady np. w Kongo, w Afryce, gdzie przy okazji można by podobno znaleźć komponenty do produkcji baterii elektrycznych. Natura wszelako nie znosi próżni, także i w Afganistanie. Ten kamienisty, górski, trudno dostępny kraj wart jest zabiegów, gdyż znajduje się na rozdrożu między Uzbekistanem, Tadżykistanem, Turkmenistanem – dawnymi republikami radzieckimi – ale graniczy również z Iranem i Chinami. Czy Putin po opuszczeniu Afganistanu przez wojska amerykańskie nie okaże zainteresowania tym kluczem do Azji Środkowej, upuszczonym na kamienistej drodze? Nie zaniedbując wszelako szkodliwych cyberataków przeciwko systemom informatycznym Zachodu. Wszystko to zobaczymy po wakacjach. Tymczasem podróże między państwami Schengen stały się utrudnione z powodu restrykcji sanitarnych. Na razie korzystajmy więc z lata, każdy we własnym kraju, zamiast tracić dni całe na wykonywanie testów w laboratoriach i inne dni wyczekiwania na lotniskach na odprawę sanitarną. Czego życzę wszystkim naszym, coraz liczniejszym, radiosłuchaczom. K

W powiecie Rheinisch-Bergisch w NRW (to tam leży Rösrath) w ostatnich latach zainstalowano w siedmiu z ośmiu miast 69 syren alarmowych. Podała to do wiadomości na pytanie ze strony portalu t-online Birgit Bär, rzecznik prasowa urzędu powiatowego. Okazuje się, o czym nie wiedział przyszły kanclerz Niemiec, że także w Rösrath, gdzie mieszka Tina Rass, czeka na użycie w razie potrzeby osiem nowoczesnych syren. Tłumaczenia władz są mętne i jak zwykle populistyczne. Bär mówi, że gdyby zawyły syreny, a w mediach temat powodzi byłby jeszcze mało wyczerpująco przedstawiony (niemieckie media zawsze działają z opóźnieniem, jak podczas słynnej karnawałowej nocy w Kolonii, kiedy to witani przez kanclerz Merkel „uchodźcy” obmacywali panienki przed katedrą, bo tu wszystko wolno), to ludzie przeciążyliby linię 112, doprowadzając do jej paraliżu, a to wywołałoby panikę. W tym kontekście Bär wskazuje na opóźnione i powszechnie krytykowane informacje landowej rozgłośni radiowo-telewizyjnej WDR owej nocy. Śmierć oczywiście jest tańsza. Poza tym – zauważa mało rozgarnięta rzecznik – nikt nie liczył się z aż taką powodzią. W innych miastach objętych katastrofą te same zarzuty. Podobnie było w Euskirchen. Ja, mieszkając w Zgorzelcu, szybciej dowiedziałem się o powodzi w Euskirchen niż jej śpiący mieszkańcy. Znajomy jest menedżerem w jednej z tamtejszych fabryk. Jego rodzina mieszka w Bonn. Zawiadomił ją, że na noc nie przyjedzie, bo samochód stoi na parkingu po osie w wodzie, której poziom wzrasta. Wiadomość przekazała mojej żonie jego zatroskana małżonka. W Euskirchen, opowiada naoczny świadek, cytowany przez portal t-online Andreas S., „nikt nikogo przed potopem nie ostrzegał, nie pojawiła się ani THW (techniczna pomoc antykryzysowa), ani straż pożarna, ani policja. Nikt nie zarządził ewakuacji terenów zagrożonych. Woda całkowicie nas zaskoczyła”. I w Euskirchen władze dużego, powiatowego miasta nie ogłosiły alarmu w skali powiatu. Także na większości obszarów zniszczonego uzdrowiska Bad Münstereifel, gdzie kandydat na kanclerza i „ojciec landu” Armin Laschet i kanclerz – do jesiennych wyborów – Angela Merkel życzyli sobie powrotu

„dobrej, starej syreny” – takowe są. Minister spraw wewnętrznych zwala odpowiedzialność na władze lokalne; sam nie wie, bo nie musi wiedzieć, ile jest syren. Jedno wiadomo, że jest ich mniej niż w okresie zimnej wojny, kiedy było ich 80 tysięcy. Teraz okazuje się, że nagle są potrzebne. Ale jak trwoga, to do Boga: w jednej z gmin przez całą noc powodzi biły dzwony kościelne, mówi Kai Vogelmann, rzecznik pogotowia Kawalerów Maltańskich. Ale na syrenach sprawa się nie kończy. Na fatalne w skutkach zaniedbania rządu Niemiec w związku z katastrofą powodzi zwraca uwagę brytyjska naukowiec Hannah Cloke z Reading University. Brytyjska gazeta „Sunday Times” podała w tych dniach, że najwidoczniej nie dotarły do publicznej wiadomości w Niemczech ewidentne wskazówki dotyczące powodzi, wydane w ramach Europejskiego Systemu Wczesnego Ostrzegania EFAS już na cztery dni przed pierwszymi powodziami. Cloke uczestniczyła w budowie EFAS (European Flood Awareness System), o czym zadecydowano po tragicznych w skutkach powodziach nad Łabą i Dunajem w 2002 roku. Dzięki danym meteorologicznym i hydrologicznym, w oparciu o modele komputerowe system ten przepowiada możliwość wystąpienia powodzi. Z kolei system obserwowania klimatu Copernicus już 10 lipca przekazał ostrzeżenie przed powodziami do właściwych krajowych urzędów. Do dnia 14 lipca, kiedy to nadeszła pierwsza fala powodzi w Niemczech, podano ponad 25 aktualizowanych ostrzeżeń dla regionów nad Renem i Mozą. Gazeta „Tagesspiegel” podaje, że już na 9 dni przed katastrofą były do dyspozycji władz zdjęcia satelitarne, wskazujące na jej prawdopodobieństwo. Szef resortu spraw wewnętrznych w Berlinie, Horst Seehofer (z CSU), jest przekonany o doskonałej organizacji niemieckiego systemu zwalczania katastrof. Przed jesiennymi wyborami czołowy polityk CDU/CSU powinien jednak wystrzegać się arogancji. Nie udało się to jednak kandydatowi CDU na fotel kanclerza, Achimowi Laschetowi. Myśląc, że oko kamery go nie objęło, zanosi się w zrujnowanym powodzią mieście Erftstadt ze śmiechu. Czy ten śmiech wyjdzie mu bokiem? Raczej wątpię. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

4

P O W STA N I E WA R S Z AW S K I E Dokończenie ze str. 1

Widmo współpracy sojuszniczej

Sławin: Nie sądzimy, że Brytyjskie Siły Powietrzne celowo zrzucają zaopatrzenie grupom, które nam nie pomagają, jednak zrzucona broń spada głównie do tych ugrupowań, które walczą z Armią Czerwoną. Hughes: Chciałbym wyjaśnić, czy Pana zdaniem są w Polsce ugrupowania, które walczą z Niemcami i potrzebują pomocy z naszej i Waszej strony? Sławin: Dowództwo Armii Czerwonej pomaga tym grupom, które walczą z Niemcami i pomagają Armii Czerwonej… Archer: Czy powinniśmy tak interpretować oświadczenie Pana, że Polacy, którym zrzucamy ładunki, są uważani za wrogów waszego kraju i walczą z Armią Czerwoną? (...) Czy uważa Pan, że wszystkie polskie grupy partyzanckie walczące z Niemcami są dobrze zabezpieczone i nie potrzebują pomocy RAF? Sławin: Powtarzam, że wszystkie grupy partyzantów, które aktywnie walczą i mają kontakt z dowództwem Armii Czerwonej, są przez nas zaopatrywane”.

Swietłana Fiłonowa

5

września rząd brytyjski wysłał następującą wiadomość do Komisarza Ludowego Spraw Zagranicznych Mołotowa: „Polacy walczący z Niemcami znajdują się w rozpaczliwej, przygnębiającej sytuacji... Niezależnie od przekonania o słuszności wybuchu powstania, ludność Warszawy nie może być pociągnięta do odpowiedzialności za podjęte decyzje. Nasi ludzie nie mogą zrozumieć, dlaczego Polakom w Warszawie nie wysłano żadnej pomocy materialnej z zewnątrz. Powszechnie wiadomo, że taka pomoc nie mogła zostać wysłana z powodu odmowy przez wasz rząd zezwolenia na lądowanie samolotów amerykańskich na rosyjskich lotniskach. Jeśli Polacy w Warszawie zostaną wybici przez Niemców, to zada opinii publicznej taki cios, skutków którego nie da się przewidzieć. Gabinetowi Wojskowemu trudno też zrozumieć, dlaczego wasz rząd nie bierze pod uwagę zobowiązań rządów brytyjskiego i amerykańskiego do udzielenia pomocy Polakom w Warszawie. Działanie waszego rządu w celu uniemożliwienia wysłania tej pomocy wydaje się nam sprzeczne z duchem współpracy sojuszniczej, do którego Państwo i my przywiązujemy tak wielką wagę teraz i w przyszłości”. Na odpowiedź rządu sowieckiego nie trzeba było długo czekać: „Rząd sowiecki poinformował już rząd brytyjski o swojej opinii, według której za awanturę warszawską podjętą bez wiedzy sowieckiego dowództwa wojskowego i z naruszeniem planów operacyjnych tego ostatniego odpowiedzialni są przywódcy polskiego rządu

W

1941 roku, po niemieckim ataku na Związek Radziecki, Polska i ZSRR ponownie stały się sojusznikami. Już 30 lipca w Londynie przedstawiciele rządów obu krajów podpisali porozumienie zobowiązujące do wzajemnej pomocy w wojnie z Niemcami. („Art. 3: Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielenia sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w obecnej wojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom”). 4 grudnia w Moskwie Sikorski i Stalin podpisali deklarację, w której zobowiązali się do prowadzenia wojny z Niemcami wraz z zachodnimi sojusznikami do zwycięskiego końca. Polska mogła liczyć na wsparcie ZSRR podczas ustalenia po wojnie nowego, sprawiedliwego porządku w Europie. Lecz jak okazało się wkrótce, Sikorski i Stalin mieli różne wizje sprawiedliwej przyszłości. Zaledwie po kilku dniach do Polski powróciła zakazana tam od 1938 roku partia komunistyczna. 28 grudnia 1941 r. dosłownie spadła ona z nieba jako noworoczny prezent od nowych przyjaciół. Członkowie grupy inicjatywnej: Paweł Finder, Bolesław Mołojec, Marceli Nowotko nie wyglądali na bożenarodzeniowych aniołów, nie mieli na plecach skrzydeł, tylko spadochrony, przylecieli ze strony bezbożnej Moskwy, a jednak potrafili dokonywać cudów. Już 5 stycznia 1942 r. ogłoszono powstanie Polskiej Partii Robotniczej. Nieco ponad rok później, w lutym 1943 roku, Komitet Centralny PPR zażądał oficjalnego uznania, a przede wszystkim prawa do wprowadzenia swoich przedstawicieli do kierownictwa AK. Rząd londyński zgodził się. Lecz pod warunkiem, że PPR ogłosi deklarację niepodległości od ośrodków zagranicznych i gotowości do walki z każdym najeźdźcą. Jasne, że warunek ten był a priori nie do wykonania. Ale PPR nie upadła na duchu i wiosną utworzyła organizację wojskową – Gwardię Ludową, a w noc sylwestrową (31 grudnia 1943 – 1 stycznia 1944) porodziła swoje najważniejsze dziecko – Krajową Radę Narodową. KRN sama określała się jako „faktyczna reprezentacja polityczna narodu polskiego, upoważniona do występowania w imieniu narodu i kierowania jego losami do czasu wyzwolenia Polski spod okupacji” i nie uznawała prawa rządu londyńskiego do wypowiadania

się w imieniu Polaków, deklarując, że jego polityka jest sprzeczna z interesami narodowymi Polski. Planowano, że KRN będzie miała własne siły zbrojne – Armię Ludową pod dowództwem generała Roli-Żymierskiego. I Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki pod dowództwem Zygmunta Berlinga, której formowanie rozpoczęło się w maju 1943 roku, miała stać jego częścią. Gdy Armia Czerwona zbliżyła się do zachodnich granic ZSRR, Rada powitała ją z entuzjazmem, jakiego Stalin oczekiwał od swoich prawdziwych towarzyszy. W apelu do Polaków z całych sił piętnowała rząd emigracyjny, wzywała do utworzenia podległych jej władz lokalnych i wstąpienia w szeregi Armii Ludowej.

S

talin docenił zapał Rady. Dwukrotnie przyjmował jej przedstawicieli na Kremlu (w maju i lipcu 1944 r.), uznał prawo KRN do reprezentowania Polaków i wyraził gotowość nawiązania oficjalnych stosunków z jej organem wykonawczym. A jednak… Krajowa Rada Narodowa miała jedną wrodzoną wadę – względną niezależność urodzenia. Oczywiście tylko względną – wszystko odbywało się po konsultacjach z Kremlem i pod jego

troskliwą opieką. Ale rząd tymczasowy przyjaznej Polski powinien był być, jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami. Dlatego 17 lipca z Moskwy do „Wiesława”, tj. Gomułki, został wysłany następujący radiogram: „Kwestia utworzenia rządu tymczasowego w formie komitetu narodowego jest niezwłocznie aktualna. W związku z tym i w celu utrzymania personelu tutaj, postanowiono natychmiast zorganizować wizytę na terytorium ZSRR, po pierwsze, wszystkich członków plenum KRN, po drugie, wszystkie wybitne postacie nadających się na stanowiska ministrów lub wiceministrów, po trzecie, Pana osobiście i tych pracowników wszystkich partii, których uważa Pan za odpowiednich. Łączna liczba nie powinna być mniejsza niż 60 osób”.

21

lipca 1944 roku powołano Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Stalin nadał noworodkowi tak poetyckie imię, zdając sobie sprawę, że reakcja Anglii i Stanów Zjednoczonych na utworzenie tymczasowego rządu polskiego na Kremlu mogła być aż zanadto bolesna. W liście do Churchilla zapewniał, że nie uważa Komitetu za rząd tymczasowy.

W ostatnich dniach lipca wszystko na to wskazuje. Ale zacznijmy od początku. Od ostatniego początku. Pierwszy zażartował szef NIK, Mieczysław Banaś. Jednak przyznajmy, sprowokowany przez szefa CBA, Mariusza Kamińskiego, który założył oficjalne konto na Twitterze.

Lepiej żartować niż chorować Czy to powiedzenie straci rację bytu? Jan A. Kowalski

O

d dziś możecie mnie obserwować – zażartował Mariusz Kamiński. – Witaj, Mariusz. Oczywiście będę Cię obserwował – odwzajemnił żart Mieczysław Banaś. Wymiana żarcików odbyła się rano 21 lipca. Dwa dni później syn Mieczysława Banasia, Jakub Banaś,

wyzwoleniu miasta aresztowano ponad 6000 żołnierzy AK. Na co można było liczyć? Na zachodnich sojuszników? Niestety siły anglo-amerykańskie posuwały się wolniej niż oczekiwano, a to zmniejszyło możliwość nacisku na Kreml. I co było już zupełnie fatalne, amerykańskie samoloty zaczęły zrzucać żywność i broń dopiero w połowie września, i to w niewielkich ilościach, ponieważ powinny były mieć na pokładzie zapasy paliwa na drogę powrotną, bo dowództwo sowieckie odmówiło przyjęcia na swoje lotniska amerykańskich samolotów.

został zatrzymany na lotnisku w Balicach, gdy wracał z rodziną z urlopu. Zakutego w kajdanki, w asyście 13 uzbrojonych funkcjonariuszy przewieziono do Białegostoku. Na nockę do celi. Po to, żeby zwolnić go za kaucją następnego dnia. Poprawił mi się humor przed urlopem. Stare, dobre czasy zdają się

powracać. Wyczytałem kiedyś, w czasach durnej młodości, u Melchiora Wańkowicza taki majstersztyk. Rzecz dzieje się w czasach wywózek na Sybir po powstaniu styczniowym. Uzbrojeni żandarmi carscy najeżdżają dwór, wiążą jego właściciela, przewiązują oczy opaską, wrzucają do kibitki i wywożą. Ani chybi na Sybir. Po dwóch

Ale to właśnie ten „nie-rząd” został upoważniony do tworzenia organów samorządów lokalnych w Polsce; to z nim podpisano 26 lipca 1944 r. porozumienie, zgodnie z którym kontrolę nad bezpieczeństwem ludności cywilnej na zapleczu Armii Czerwonej sprawowały władze sowieckie. Więc przed wybuchem powstania w Polsce istniały dwa rządy: jeden konstytucyjny, uznany na arenie międzynarodowej, drugi – wspierany przez potęgę militarną ZSRR i osobiście przez towarzysza Stalina. Każdy miał własne siły zbrojne, każdy miał własną wizję przyszłości Polski, ale tylko jedna z nich mogła zaistnieć. Która? 77 lat temu nie wydawało się to oczywiste. Nawet gdy do Londynu zaczęły napływać meldunki podobne do tych, które przesyłał płk AK Janczar: „Wszystkie okręgi informują o aresztowaniach oficerów, podoficerów i szeregowców A (armii) K (rajowej), którzy pełnili funkcje kierownicze lub brali udział w operacji „Burza”. NKWD domaga się wydania dowódców. Po przesłuchaniu trafiają do obozów”. Nie ulega wątpliwości, że nawet gdyby Armia Czerwona przyszła „z pomocą” powstańcom, pomoc ta skończyłaby się na aresztowaniu towarzyszy broni. Podobnie jak w Wilnie, gdzie po

dobach mordęgi kibitka się zatrzymuje, szlachcic zostaje wydobyty na świat, sołdaty rozwiązują mu opaskę i… zaczynają się śmiać do rozpuku (cokolwiek miałoby to znaczyć – JK). Bo okazuje się, że to nie Rosjanie, to sąsiad-szlachciura zrobił taki dowcip swojemu sąsiadowi. Jak opisuje Wańkowicz, docenianie tego żartu trwało kolejne dwie doby. Jeżeli prawdą jest, jak szepce prosty lud, że Mariusz Kamiński nie wylewa za kołnierz, to za ten żart powinien go chyba Marian Banaś zaprosić na co najmniej całodniową imprezę . To nie mogło być przecież na poważnie. Na poważnie to Kuba Banaś powinien być zatrzymany na lotnisku przed odlotem. Z uzasadnieniem zatrzymania w ostatniej chwili przed opuszczeniem polskiej przestrzeni powietrznej. Wyjazd na urlop zostałby ogłoszony jako próba

sojuszniczej współpracy. Nie ulega wątpliwości, że gdyby rząd brytyjski podjął kroki, aby dowództwo sowieckie zostało na czas ostrzeżone o planowanym powstaniu w Warszawie, to sprawy Warszawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Dlaczego rząd brytyjski nie uznał za konieczne ostrzec o tym rządu sowieckiego? Czy tutaj zdarzyło się to samo, co w kwietniu 1943 r., kiedy polski rząd emigracyjny, przy braku sprzeciwu rządu brytyjskiego, wydał wrogie Związkowi Sowieckiemu oszczercze oświadczenie o Katyniu? Wydaje nam się, że duch sojuszniczej współpracy sugerowałby inny kierunek działania rządu brytyjskiego”. Przesłanie Mołotowa do brytyjskiego ambasadora w ZSRR było po wojskowemu jednoznaczne: „Skoro mówimy o rejonie Warszawy, to toczą się tu ciągłe walki z Niemcami na ziemi i w powietrzu, a niezamierzone pojawienie się na tym froncie samolotów nienależących do sowieckiego lotnictwa może wywołać przykre nieporozumienie, na co zwracam uwagę”. Czy Polska, której żołnierze walczyli na wszystkich frontach, nie nabyła swoją krwią prawa do większej aktywności aliantów? Czy właśnie tak miało być? Czy naprawdę nie tylko krew wylana do 1945 roku, ale wszystko, co wydarzyło się później w Europie Wschodniej, całe nasze dziwne, nienaturalne życie i nasza dzisiejsza bezradność, wynikająca z braku przyzwyczajenia do wolności – to wszystko także odroczona zapłata za zwycięstwo w tej wojnie?

2

października 1944 r., po 63 dniach zaciekłych walk, podpisano akt kapitulacji powstańców. Do Londynu dotarł jeden z ostatnich komunikatów radiowych z Warszawy: „Oto naga prawda. Potraktowano nas gorzej niż satelitów Hitlera, gorzej niż Włochy, Rumunię, Finlandię. Niechaj sprawiedliwy Bóg osądzi straszliwą krzywdę, jaką cierpi naród polski, i niechaj ześle zasłużoną karę na wszystkich, którzy ponoszą winę. Twoi bohaterowie to żołnierze, których jedyną bronią przeciwko czołgom, samolotom i działom są pistolety i butelki z benzyną. Twoi bohaterowie

Czy naprawdę nie tylko krew wylana do 1945 roku, ale wszystko, co wydarzyło się później w Europie Wschodniej, całe nasze dziwne, nienaturalne życie i nasza dzisiejsza bezradność, wynikająca z braku przyzwyczajenia do wolności – to wszystko także odroczona zapłata za zwycięstwo w tej wojnie? emigracyjnego w Londynie. Nikt nie może zarzucać rządowi sowieckiemu, że rzekomo nie udzielał wystarczającej pomocy narodowi polskiemu, w tym także Warszawie. Najskuteczniejszą formą pomocy są aktywne działania wojsk sowieckich przeciwko niemiec­ kim okupantom w Polsce... Co do Pańskiej próby uczynienia rządu sowieckiego w pewnym stopniu odpowiedzialnym za awanturę warszawską i za ofiary ludu warszawskiego, rząd sowiecki nie widzi tego inaczej niż jako pragnienie obarczenia nas cudzym grzechem. Tak samo należy traktować sugestię, że stanowisko rządu sowieckiego w sprawie Warszawy jest rzekomo sprzeczne z duchem

ucieczki przed prawem i sprawiedliwością, która w Polsce roku 2021 dosięgnie każdego. A zwłaszcza syna Mariana Banasia. Na poważnie to było 10 lipca 2001 roku, gdy desant naszych komandosów przechwycił z promu płynącego do Szwecji na urlop Zbigniewa Farmusa, asystenta Romualda Szeremietiewa. Wszystkie media rozpisywały się o tej nieudanej ucieczce i brawurowej akcji naszych marines. Dopiero po 17 latach trwania w ponurej prawdzie żart się uaktywnił. Zbigniew Farmus i Romuald Szeremietiew zostali uniewinnieni. Tylko śmiać się już nie było komu. Co dowodzi, że najlepszy dowcip, ale zbyt długi, przestaje być śmieszny. Czy zatem lepiej żartować niż chorować? Mam nadzieję, że to piękne powiedzenie, z którym po raz pierwszy zetknąłem się w Beskidzie

to kobiety, które opatrywały rannych i przenosiły meldunki pod gradem kul, które przygotowywały w zbombardowanych piwnicach zrujnowanych domów jedzenie dla dorosłych i dzieci, i które niosły pociechę umierającym. Twoi bohaterowie to dzieci, które bawiły się spokojnie wśród dymiących ruin. To lud Warszawy. Naród, który potrafił wykrzesać z siebie tak powszechne bohaterstwo, jest narodem nieśmiertelnym. Bo ci, którzy zginęli, już zwyciężyli, a ci, którzy żyją, będą walczyć i zwyciężać, i znów dawać świadectwo, że Polska żyje, póki żyją Polacy”. Nieskłonny do sentymentalizmu Churchill powiedział, że tych słów nie da się wymazać z pamięci. K

Niskim, mimo wszystko przetrwa. Zwłaszcza po udokumentowanych badaniach lekarskich dowodzących, że śmiech leczy z większości dolegliwości neurologicznych. Korzystnie wpływa na proces leczenia i skraca co najmniej o połowę okres rekonwalescencji. Jednak, z ostrożności procesowej i każdej proponuję, żeby śmiać się raczej z siebie i do tego zachęcać uczestników terapii. Nigdy nie żartować z szefa tajnych służb, bo może przytrafić się mu gorszy dzień. Albo, co jeszcze gorzej, może w ogóle nie mieć poczucia humoru. Albo, wzorem bohaterów Mikołaja Gogola, prezentować rosyjskie poczucie humoru. (…) Aż mi się cisnęło w tym miejscu na klawiaturę to najpopularniejsze rosyjskie przekleństwo, ale żyjemy przecież w Polsce. Prawda? K


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

5

HISTORIA

S

zwajcaria – jak wiemy – wypłaciła na odczepnego pewną kwotę żydowskim syndykatom roszczeniowym. Podobnie postąpiły niektóre korporacje, np. współpracujący z Hitlerem IBM. Ale to nie jest precedens, który mógłby być skutecznie wykorzystany przeciwko Polsce. Inny bowiem jest status genetyczny i ontologiczny depozytów na szwajcarskich kontach, a inny dobytku polskiego. Różnica polega na tym, że do Szwajcarii przez pokolenia napływały pieniądze z zewnątrz, a w Polsce obcych pieniędzy nigdy nie było. W Szwajcarii pozostały cudze walory, a w Polsce własne… ruiny i groby. Szwajcarzy cudzymi pieniędzmi obracali, pomnażając je wielokrotnie. Polacy nie mieli ani cudzych pieniędzy, ani nawet swoich. Wszystko w wielkim trudzie musieliśmy sami niemal od zera wypracować i z gruzów odbudować. A teraz ktoś po to wyciąga rękę, dyktuje nam ustawy i oczernia Polskę przy każdej okazji. Polskie prawo wielokrotnie musiało przyjąć do wiadomości skutki bezprawia, panującego pod władzą obcych nauczycieli praworządności i ich zbrodniczych ideologii. Pod względem prawnym sytuacja jest jasna. Wysuwane są jednak roszczenia o charakterze paramoralnym: zbrodniarz nie powinien korzystać ze skutków zbrodni. By więc Polsce coś jeszcze zabrać, trzeba z Polaków zrobić zbrodniarzy. I to się od lat robi różnymi antypolskimi działaniami dyfamacyjnymi, wspieranymi, wręcz indukowanymi przez naszą własną Targowicę. Autor tego artykułu w roku 2003 tworzył muzeum w Radiostacji Gliwice, tej właśnie, która przeszła do historii 31 sierpnia 1939. Wtedy to – by Polaków obciążyć winą, by zrobić z nas zbrodniarzy – wykonano dziwną operację dyfamacyjną, zwaną ‘prowokacją gliwicką’. Opowiem o tym, by pokazać, jak wzorzec antypolskiej, dyfamacyjnej działalności Hitlera jest kopiowany po wielu latach.

Banki kradną milcząc Co ma począć szwajcarski bankier, jeżeli właściciel depozytu nie żyje i nie ma spadkobierców? Prawo bankowe oczywiście wie, co począć, ale jak to jest z moralnego punktu widzenia? Otóż należy najpierw ustalić, skąd pochodzi kapitał. Jeżeli wpłacił obywatel szwajcarski – sprawa prosta. Majątek przejmuje państwo, gmina lub kanton, w zależności od rodzaju walorów i przyjętych w danym miejscu zasad. Jeżeli jednak pieniądze przyszły z zagranicy – należy oddać je zagranicy. Ale „zagranica” to duży kraj. Sprawa nieprosta. Ulubione przez bankierów rozwiązanie polega na cichym zawłaszczeniu cudzego majątku, o którym wiadomo, że nikt się o niego nie upomni. Zgłosiły się jednak organizacje żydowskie, pojawiły się jakieś dokumenty i problem załatwiono ku zadowoleniu stron. A co z zapomnianymi pieniędzmi, wpłacanymi przez sto lat przez klientów innej narodowości, innego wyznania, innej rasy czy klasy? Kto pierwszy do kasy? Kto ma pierwszeństwo w dostępie do Sezamu własności niczyjej? Kryteria mogą być różne: nacjonalistyczne (naród przez kogoś do czegoś wybrany), rodowe (wspólnota krwi), klanowe, religijne, rasowe, klasowe, hałasowe (kto głośniej krzyknie, ten bierze) itd. Nie rozwiązuję tu problemów szwajcarskich bankierów. Dla nas ważne jest to, że w Polsce nie ma żadnych pieniędzy, które by przed wojną przypłynęły z zewnątrz i były niegodnie wykorzystywane przez państwo polskie. Mówię o większych kwotach, bo różne drobne nieprawidłowości spotykamy na każdym kroku zarówno w Polsce, jak i w Izraelu, i wszędzie. Pieniądze zanosimy do banku w jednym celu: na tymczasowe przechowanie. Ale ostateczne podarowanie pieniędzy bankowi nigdy nie jest celem klienta banku! Bywa tylko skutkiem różnych przyczyn i przyczyną bogactwa bankierskich klanów.

Wzorzec dyfamacji Mamy sierpień 2021. Przypomnijmy więc sobie sierpień 1939. Wtedy to Hitler kazał przeprowadzić całą serię napaści na obiekty należące do mniejszości niemieckiej na terenie Polski. Edmund Osmańczyk dotarł do materiałów dokumentujących przygotowania do zniszczenia 223 obiektów (po obydwu stronach granicy). Były tam zdjęcia celów, tzn. domów czy pomników, mapki i instrukcje. Po wojnie

Radiostacja Gliwice, 2021

Radiostacji Gliwice jest bezwartościowa. Żaden historyk nie odwiedził tego specjalnie chronionego obiektu, więc konfabulowano – powiedzielibyśmy dziś – samopowielające się fake newsy. Źródłem rzetelnej wiedzy będzie za to książka Henryka Berezowskiego pod roboczym tytułem Radiostacja Gliwice. Inżynier Berezowski przez wiele lat pracował w radiostacjach podobnego typu i jest jednym z ostatnich specjalistów potrafiących na ten temat pisać kompetentnie i ciekawie. Jego wielką zasługą jest odnalezienie w Muzeum Techniki w Warszawie najważniejszego elementu naszej radiostacji – nadajnika Lorenz. Henryk Berezowski walnie przyczynił się do przekazania tego bezcennego zabytku Gliwicom w roku 2012, a następnie kierował renowacją nadajnika. Obecnie czekamy na wydanie jego książki, w której (mogę już to zapowiedzieć) autor opisał m.in. staranne badania urządzeń nadawczych i niemieckiej dokumentacji, by w końcu obalić wszystkie wcześniejsze tezy w najważniejszym dla sprawy aspekcie radiotechnicznym.

FOT. A. JARCZEWSKI

Historia od nowa

Polska – w przeciwieństwie do Szwajcarii – nigdy nie była rajem bankowym, gdzie by przywożono pieniądze, ukrywane przed organami podatkowymi innych krajów. W II Rzeczypospolitej nie było też znaczących inwestycji zagranicznych. Cały pol­ ski majątek – i ten zniszczony, i ten ukradziony przez Niemców czy Rosjan, i ten, który pozostał po wojnie – cały majątek wypracowali obywatele polscy wielu wy­ znań i narodowości zgodnie z polskim prawem.

Przez dyfamację do kasy Andrzej Jarczewski

potwierdzono, że kilkadziesiąt takich samonapadów rzeczywiście Niemcy przeprowadzili. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że była to wielka, centralnie zaplanowana operacja, bo pod koniec sierpnia 1939 r. nikt nie miał głowy do tego, by wiązać ze sobą incydenty rozgrywające się od Cieszyna do Gdańska i Prus Wschodnich. Prześledźmy jedną taką akcję, by zastanowić się nad celem działań Hitlera. Niemiecki napad na niemiecką radiostację Gleiwitz z 31 sierpnia 1939 r. przeszedł do historii jako ‘prowokacja gliwicka’. Wyniki badań nad tym wydarzeniem (i jego błędną nazwą) były przedmiotem wielu moich publikacji po roku 2002, kiedy to miasto Gliwice odkupiło niedostępny wcześniej obiekt, pełniący w latach pięćdziesiątych zaszczytną funkcję zagłuszarki Wolnej Europy, Radia Watykan i innych wrażych rozgłośni. Ale dziś już nie wystarczy sam opis. Pora odpowiedzieć na pytanie o sens tej operacji. A to może wymagać nowej perspektywy badawczej. Dotarłem do wielu źródeł, przeprowadziłem – jako pierwszy badacz – szczegółowe śledztwo w Radiostacji, zrekonstruowałem napad sekunda po sekundzie, przeszedłem centymetr po centymetrze. Codziennie konfrontowałem swoje odkrycia z przybyszami z całego świata. Po kilkunastu latach zajmowania się tym punktem historii i geografii Europy mogę sformułować wniosek następujący: awantura gliwicka z 31 sierpnia była potrzebna Hitlerowi jako argument do przemówienia z 1 września 1939 r.! Ta mowa miała jednak cel dalszy, dyfamacyjny. Z kolei celem dyfamacji… Cel dyfamacji jest zawsze taki sam: obwinić niewinnego w oczach świata. Bo – w razie takiej czy innej napaści – nikt nie będzie bronił „winowajcy”!

Perspektywa eventowa Nad (lub pod) wielkimi celami politycznymi mogło być coś jeszcze. Ze wspomnianego przemówienia Hitlera cytuje się zwykle dwa zdania, ale czytelnicy „Kuriera WNET” znają cały tekst (polskie tłumaczenie dał nam Jan Bogatko w numerze 63/2019). To jest ważne źródło wiedzy, bo dopiero znając wszystkie wykrzyczane wtedy słowa, można zrozumieć prowadzące do tych słów czyny. Ot, choćby… dlaczego Niemcy nie wypowiedziały Polsce wojny. Czyżby to wynikało z lekceważenia III konwencji haskiej z roku 1907? Otóż nie. W przemówieniu,

wygłoszonym nie w budynku Reichstagu, ale w pobliskiej operze Krolla, nie można było „akcji porządkowej” w Polsce nazwać… ‘wojną’! Wiemy, że Hitler był miłośnikiem oper Wagnera. Gardził operetką, stąd też miewał ambiwalentny stosunek do Mussoliniego z jego operetkowym faszyzmem. Nazizm to już teatr wielki, opera. I typowy motyw sztuki: zdrada, dyfamacja, kłamstwo, morderstwo. Hitler chciał występować na scenie teatralnej, więc nie pozwalał odbudowywać spalonego Reichstagu. Pragnął odgrywać role sławnych wodzów, umiał przemawiać, a sala operowa zachęcała go do popisu. Orkiestrację zapewniały media, zwłaszcza kino i radio, które dopowiadało to, czego nie mógł głosić przywódca państwa. Hitler nie czytał. Improwizował, ale improwizacja wtedy jest udana, gdy się ją dobrze przygotuje. Badanie tej mowy pozwala stwierdzić, że jest to tekst – w swej wiecowej konwencji i ze względu na cel, jakiemu miał służyć – znakomity. Powiedziano to, co trzeba, tak, jak trzeba. Ten tekst powstawał w głowie Hitlera zapewne od początku sierpnia 1939. Wtedy autor zauważył pewne braki w argumentacji i kazał przygotować materiał do wypełnienia ważniejszych luk. Konkretnie: 8 sierpnia Reinhard Heydrich otrzymał kierunkowe wytyczne i zaczął realizować plan wykonawczy: zrobić coś tak, żeby Polacy byli „winni”.

A czy 18 maja 1935 r. Hitler poszedł do berlińskiej katedry św. Jadwigi na mszę żałobną, by uczcić Józefa Pił-

Potęga propagandy By rzucić boczne światło na tezę o wielopiętrowym celu napadu gliwickiego, zadam pytanie pomocnicze: czym w roku 1934 był zjazd partii nazistowskiej, genialnie sfilmowany przez Leni Riefenstahl? Od razu odpowiadam. Owóż ów słynny Reichsparteitag nie został wcale sfilmowany. VI Zjazd NSDAP był… aktorem! Zagrał w filmie Triumf woli, zrealizowanym według precyzyjnego scenariusza, bez liczenia się z kosztami wielodniowych prób i niewygód setek tysięcy statystów. Zjazd był tam aktorem najważniejszym, ale jednym z wielu. Inni aktorzy to m.in. samolot Hitlera, Rudolf Hess, sam Hitler, namioty obozu młodzieżowego czy łódź na rzece. Leni Riefenstahl nie kręciła reportażu, lecz fabułę! Wysłała tę łódkę tam, gdzie mogła być sfilmowana przez „przypadkowo” (skąd my to znamy?) ustawioną profesjonalną kamerę. A Zjazd? Czy coś ważnego to zgromadzenie uchwaliło? Otóż nie. Było tylko aktorem. Realizowało scenariusz!

Iluminacja wieży antenowej FOT. A.JARCZEWSKI

sudskiego, którego pogrzeb odbywał się tego dnia na Wawelu? Też nie. Hitler kazał tak przygotować uroczystości, raczej event, by mieć dobrze ustawione zdjęcie dla celów politycznych. To samo realizuje m.in. kronika filmowa z triumfalnego wjazdu Hitlera do Wiednia (1938). Podobną rolę w ZSRR odegrały filmy Siergieja Eisensteina, te same cele przyświecają choreografii totalnej w Korei Północnej, to samo obserwujemy w wielu krajach i korporacjach: propaganda jako podstawa, jako codzienna legitymizacja władzy absolutnej, a w końcu – jako usprawiedliwienie przemocy.

Dla eventu Taktyka otoczenia Hitlera stanowiła swoistą prefigurację działalności branży eventowej XXI wieku. Jeszcze tak tego nie nazywano, nie było teorii ani wyspecjalizowanych firm. Hitler nadrabiał to talentem Goebbelsa (i swoim własnym, którego nie możemy mu w tej materii odmówić), korzystał z usług oddanych realizatorów i nie żałował pieniędzy na te cele. W aspekcie przygotowań do wojny ważnym wydarzeniem było – często cytowane – przemówienie Hitlera do generalicji w Berghofie. Mamy 22 sierpnia 1939, Ribbentrop wkrótce wyląduje w Moskwie, by jawnie podpisać wynegocjowany tajnie rozbiór Europy, a najważniejsi niemieccy dowódcy jadą lub lecą setki kilometrów aż nad niedawno zniesioną granicę z Austrią, by wziąć udział w czymś, co ich zaskoczy. Dziś takie wydarzenie motywacyjne nazwalibyśmy ‘incentive event’. Sztabowcy, którzy od kilku miesięcy realizują przygotowania do wojny, zbierają się w jednym miejscu i otrzymują bezcenne wtajemniczenie w plany swojego Führera, w tym o szykowaniu akcji dyfamacyjnej w Gliwicach, choć oczywiście nazwa miasta nie pada. Nie ulega wątpliwości, że po takim „wow” generałowie będą lepiej… pracować. Hitler odczuwał dojmującą potrzebę wielkiego spektaklu. Potrzebę wojny. Był zawiedziony kapitulacją Anglii i Francji w sprawie Czechosłowacji i tak eskalował żądania wobec Polski, by ta upragniona wojna już mu się nie wymsknęła. Nie bardzo jest pewne, czy Hitler prowadził wojnę – prymarnie, pierwszoplanowo – w celach politycznych, czy też wymyślał różne pośrednie cele po to, żeby w końcu zrealizować TEN wielki spektakl: wojnę. Historia kryminalistyki zna mnóstwo zbrodni, popełnionych tylko „dla eventu”.

Murowany dowód Budynki Radiostacji Gliwice zachowały się w znakomitym stanie aż do roku 2002. Wtedy to miasto Gliwice odkupiło od TP SA całą 3-hektarową posesję wraz ze 111-metrową modrzewiową wieżą antenową i niektórymi urządzeniami, by udostępnić to historyczne miejsce zwiedzającym. Powierzono mi funkcję kierownika projektu i wkrótce – po rozbiórce różnych dobudówek i uprzątnięciu maszyn powojennych – mogłem przystąpić do badań szczegółowych. Szybko się okazało, że cała wcześniejsza literatura na temat

Niektóre nazwy niemieckie – np. ‘kampania wrześniowa’ – są poręczniejsze od polskich, ale ich użycie wypacza obraz. Taki termin zakłamuje historię. Dla nas była to polska wojna obronna 1939 roku. Nie jest obojętne, z którą armią idziemy i czyim systemem pojęć opowiadamy własne dzieje. By historię zrozumieć, każde pokolenie musi ją pisać na nowo swoim językiem. Gdyby ta nowa polityka historyczna miała za zadanie przysłonić niewygodne fakty lub zakłamać przeszłość, byłoby to nadużycie, naukowy błąd czy oszustwo. Pisał o tym Orwell, a licznych przykładów dostarczała praktyka wydawnicza w Związku Radzieckim. Z kolei w wieku XXI czyni to totalnie załgana narracja o „polskich” obozach śmierci. Mówią: ‘Oświęcim’, a przecież gdy tam Niemcy i Austriacy masowo mordowali ludzi, obóz nazywał się ‘Auschwitz’. Jeżeli jednak oficjalna historiografia już jest zafałszowana (jak niegdyś w sprawie Katynia) lub wypełniona zmyśleniami (np. w kwestii gliwickiej) – obowiązkiem kolejnych badaczy jest dotarcie do prawdy i publikacja wyników. Utrwalone kłamstwo historyczne nie jest bezinteresowne. Zbrodniarze zyskują usprawiedliwienie, a ofiary tracą dobre imię. Nawet drobny fałsz terminologiczny po przejściu przez różne cywilizacje może całkowicie wypaczyć obraz. Z ofiary zrobi oprawcę, a z kata niewiniątko.

Wnioski z Historii Niewykluczone, że wkrótce pojawią się roszczenia różnych osób, rodzin i narodów, mieszkających niegdyś na ziemiach dzisiejszego państwa Izrael, a następnie stamtąd usuniętych. Oni już są liczni, a mogą być silni. Wartość spornych nieruchomości rośnie z roku na rok. Idea nieprzemijających roszczeń i pretensji obróci się wtedy przeciw jej wynalazcom, co zresztą już zaczyna być dyskontowane przez Indian w Kanadzie i USA. Polacy też powoli zaczynają wyciągać wnioski. Przez wieki dawaliśmy gościnę Żydom, prześladowanym w całej Europie. W Polsce Żydzi mieli najlepsze warunki bezpiecznego życia i prowadzenia interesów, więc nasz kraj wybierali nogami. W dodatku, gdy Niemcy masowo mordowali Żydów w czasie II wojny, Polacy ratowali Żydów nawet za cenę własnego życia. Teraz okazuje się, że to za tanio. Bo życie Polaka się nie liczy. Ofiarnością, a nawet bohaterstwem nie zyskaliśmy wdzięczności. Przeciwnie. Goście, których tak hojnie podejmowaliśmy, kolejny raz okazali się niewdzięcznikami. Kolaborowali z zaborcami w XIX wieku, służyli komunizmowi i z ideologicznym zacietrzewieniem – jako kierownictwo bezpieki i sędziowie – mordowali najlepszych synów i córki narodu polskiego, a później zdradzali nas jako polscy dziennikarze, politycy i dyplomaci. Teraz przebrali miarę. Prowadzą antypolską kampanię dyfamacyjną w czysto grabieżczych, finansowych celach. Niech więc się nie dziwią, że Polacy już nie chcą obcokrajowców na stałe na własnym terytorium, co dotyczy również islamistów i reprezentantów różnych skrajności, podających się za importowane religie czy ideologie. To nie jest ksenofobia. To nie jest antysemityzm ani antyislamizm. To jest nauczka i ostrożność. Takie – sprzeczne z polską tradycją – wnioski wyciągamy dziś z Historii. Ktoś te wnioski sprowokował. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

6

R E K L A M A


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

7

K U LT U R A

W październiku zeszłego roku otrzymałeś od organizatorów „Festiwalu Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” honorową nagrodę „Drzwi do wolności”… Bardzo Cię to wyróżnienie ucieszyło? Cóż, miło jest być wyróżnionym. Bez względu na to czy – jak w moim przypadku – jest to order przypięty do piersi przez Prezydenta RP, czy statuetka lub pięknie utkany przez kaszubskie kobiety z Kościerzyny ręcznik, jako nagroda za najlepsze powieści wydane w danym roku na Pomorzu… „Drzwi do wolności” cieszą chyba jednak bardziej niż inne wyróżnienia, bo najmniej na nie zasłużyłem. Ideą Festiwalu NNW jest nagradzanie tych, których chciano wymazać z polskiej historii. Których mordowano, prześladowano i niszczono moralnie. Ja jestem człowiekiem raczej cichym, zdystansowanym. Nie uważam się za bohatera, nigdy nie byłem aktywistą społecznym ani tym bardziej liderem podziemia niepodległościowego. Co najwyżej jednym z milionów Polaków broniących się przed komunistycznym zniewoleniem. Walki uliczne i konspiracja jakoś nigdy mnie nie pociągały. Moim orężem było słowo – literatura, publicystyka, nie kamienie. A to właśnie kamienie były główną bronią niepokornych… A jednak w Grudniu ’70 i Sierpniu ’80 byłeś pomiędzy stoczniowcami… Od masakry robotników Wybrzeża minęło ponad pół wieku. To dla Twoich wnuków i ich rówieśników wręcz prehistoria. Ja tamten Grudzień pamiętam jak przez mgłę – jakieś czołgi sunące w stronę Gdyni, huk wystrzałów i gaz łzawiący na dworcu PKP Gdańsk Główny. Ale Sierpień i stan wojenny to już były moje czasy – walki z ZOMO, strzelaniny na Starówce, zatrzymanie przez milicję, krótki pobyt w więzieniu w Starogardzie, a potem relegowanie z liceum i zakaz uczęszczania do szkoły przez ponad dwa lata. Dla mnie był to obrzydliwy czas. A co Tobie z tamtych lat najbardziej utkwiło w pamięci? Chyba największe wrażenie zrobił na mnie płonący 15 grudnia 1970 roku gmach Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Stałem wtedy w tłumie stoczniowców, ale nie ciskałem kamieniami. Byłem tylko obserwatorem. Jednym z tysięcy protestujących. Głos zabrałem dopiero na zebraniu Związku Literatów Polskich, parę tygodni po tym, jak władze „jedynie słusznej partii” wymieniły siermiężnego Władysława Gomułkę na bardziej ogładzonego Edwarda Gierka. To było nadzwyczajne spotkanie gdańskich pisarzy z wojewódzkimi władzami PZPR. Zebranie odbywało się na ulicy Długiej, w budynku, w którym niegdyś mieściło się kino „Leningrad”. Swoją obecnością „zaszczyciła” nas reprezentacyjna ekipa: I sekretarz KW PZPR Alojzy Karkoszka, członek

jednak na to, że przez 32 lata niewiele udało wam się wywalczyć. A ziemianin, szlachcic, arystokrata nadal – w mniemaniu przynajmniej części polskiego społeczeństwa – są nadal synonimami „krwiopijców”, „wyzyskiwaczy” i „wrogów ludu”. I to jest najsmutniejsze. Środowiska lewicowe coraz bezczelniej fałszują historię i opluwają dobre imię tych, którzy przez tysiąc lat budowali potęgę Rzeczypospolitej. Osobną sprawą jest brak jakichkolwiek odszkodowań za zrabowane przez komunistyczne państwo dóbr – co jest hańbą dla III RP. Pamiętajmy, że Polska jest jedynym – obok Białorusi i Ukrainy – krajem, w którym

Znalazł się bowiem komunista na stołku prezydenta, który tę ustawę zawetował, człowiek, który z racji wysokich funkcji pełnionych w PZPR, powinien był po roku 1989 mieć absolutny zakaz pełnienia jakichkolwiek stanowisk państwowych – nie tylko godności prezydenta, ale nawet sołtysa. A mnie się wydaje, że wina leży również po stronie władze PTZ – Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, które nie potrafią walczyć o swoje. Organizowaniem rautów i bali ziemiańskich niewiele można osiągnąć. Trzeba budować lobby popierające roszczenia, próbować dogady-

Sztafeta pokoleń Stanisław Andrzej Załuski i Krzysztof Maria Załuski – ojciec i syn, dwaj pisarze, rozmawiają o tradycjach rodzinnych, literaturze i historii

FOT. RENATA JASTRZĘBSKA

Krzysztof M. Załuski: 25 maja 2021 roku skończyłeś 92 lata. Tego samego dnia Twój najmłodszy wnuk, Klaudiusz, obchodził czternaste urodziny. Starszy, Ian-Roch, ma już 30 lat. Ja za dwa lata dobiję do sześćdziesiątki. Czterech Załuskich, trzy pokolenia… Zastanawiam się, jak wiele nas łączy, pomimo tak dużej rozpiętości wiekowej? Stanisław Załuski: Myślę, że wbrew pozorom bardzo dużo. Mimo że najnowsza historia nie obeszła się z naszą rodziną w sposób specjalnie delikatny, ocalało coś, co nazywamy wartościami uniwersalnymi. Nie można ich ani odebrać, ani się ich nauczyć. Ma się je po prostu w genach. I nawet jeśli mój najmłodszy wnuk, a twój syn Klaudiusz, nie zdaje sobie teraz w pełni sprawy z tego, co w praktyce oznacza maksyma księcia Pierre’a Marca Gastona de Lévis: „noblesse oblige”, to w odpowiednim czasie ją zrozumie. Szlachetne urodzenie nie daje współcześnie żadnych przywilejów. Jest natomiast zobowiązaniem wobec państwa, narodu, rodziny, historii i Boga. Obliguje do godnego reprezentowania Polski, do bronienia jej dobrego imienia i dawania za wszelką cenę świadectwa prawdzie historycznej. Wiem, że dla ludzi młodych są to rzeczy wręcz abstrakcyjne. Że liczy się „tu i teraz” i „ja, mnie, mój”. Mimo tego ciągle mam nadzieję, że Polacy się obudzą i wrócą do tradycyjnych wartości, bo egoizm i brak zasad nie są dobrym fundamentem do budowania ojczyzny. Do budowania czegokolwiek… Polska może nie jest tak zamożna jak Niemcy czy Szwajcaria, ale ma przebogatą, ponad tysiącletnią historię, z której powinniśmy być dumni. W pełni rozumie to już twój syn Ian-Roch, który z własnej woli wybrał polskość, choć mógł mieszkać w Szwajcarii. Nasza rodzinna tradycja mówi, że przynależymy do wielkiego rodu Thabasz-Załuskich herbu Junosza, szczycącego się takimi postaciami, jak Chryzostom Załuski – biskup kijowski i warmiński, Andrzej Stanisław – biskup chełmiński i krakowski kanclerz wielki koronny, czy Józef Andrzej, biskup kijowski, wraz z bratem Andrzejem Stanisławem fundator Biblioteki Załuskich, na którego cześć zostałem ochrzczony imionami Stanisław Andrzej. Nasi przodkowie byli także ministrami, generałami, prezesami banków. Takie pochodzenie po prostu zobowiązuje.

Komitetu Centralnego prof. Barbara Krupa, wojewódzki komendant milicji Roman Kolczyński i kilku innych równie komunistycznych notabli. Usiłowali wytłumaczyć nam konieczność użycia ostrej broni przeciw stoczniowcom… A pisarze potulnie słuchali? Nie. No może dwie, trzy osoby przytakiwały. Reszta słuchała w osłupieniu. Kilku słów krytyki pod adresem władzy ludowej nie odmówił sobie Lech Bądkowski. Ja dodałem, że to nie stoczniowcy są winni i że nie godzi się strzelać do bezbronnych ludzi. Ale dla tych zza czerwonego stolika nie miało to znaczenia – udawali, że niczego nie słyszą i szybko się wynieśli. I pewnie po tym występie zostałeś wyrzucony z pracy? Wyobraź sobie, że nie. Z redakcji „Głosu Stoczniowca” wyleciałem dopiero w stanie wojennym, po tzw. weryfikacji dziennikarzy. Ale wówczas już mnie to specjalnie nie dotknęło. Razem z sopockim poetą Mirosławem Stecewiczem, również wyrzuconym z tej samej redakcji, zaczęliśmy pisać bajki dla dzieci o czarodziejskiej Wyspie Umpli Tumpli. W sumie napisaliśmy ponad trzysta bajek, wydanych następnie w dwunastu książkach. To pozwoliło przeżyć lata osiemdziesiąte. Płakać zachciało mi się dopiero w kolejnej dekadzie. Pamiętam, jak jadąc tramwajem obok dawnej Stoczni Lenina, zobaczyłem ekipę burzącą budynek, w którym pracowali projektanci i konstruktorzy statków. To był mózg przemysłu stoczniowego, ponad setka inżynierów, specjalistów najwyższej klasy, absolwentów wydziału budowy okrętów Politechniki Gdańskiej. Na moich oczach odchodziła pewna epoka i w pewnym sensie walił się mój świat. Tych przełomów w Twoim życiu było sporo. Po raz pierwszy świat zawalił Ci się we wrześniu 1939 roku po wkroczeniu do Polski Niemców. Potem był 1945 i okupacja sowiecka. W roku 1989 wydawało się, że komunizm definitywnie się skończył i że Polska będzie wreszcie wolna. Pod koniec tego roku postanowiłeś wskrzesić przedwojenny Związek Ziemian, który ostatecznie ukonstytuował się jako Polskie Towarzystwo Ziemiańskie, zrzeszające ponad dwa tysiące potomków właścicieli ziemskich… Wygląda

po roku 1989 nie uchwalono ustawy reprywatyzacyjnej. Nie było jakiegokolwiek zadośćuczynienia za bezprawnie odebraną ziemię, za pałace, dwory i inne dobra, które za niemą aprobatą kolejnych ekip rządzących wolną Polską obracają się w gruzy. Nawet za czasów komuny było lepiej, bo wtedy PGR-y wykorzystywały budynki dworskie na swoje biura, a tam, gdzie PGR-ów nie było, lokowano w nich szkoły, biblioteki, świetlice, urzędy pocztowe, posterunki milicji lub mieszkania kwaterunkowe. Dzisiaj zabytkowe obiekty stają puste i niszczeją. Ale najwyraźniej nikomu z rządzących to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, 24 czerwca Sejm – głosami PiS, Koalicji Polskiej i Polski 2050 – przyjął nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego, która de facto jest legalizacją stalinowskich dekretów wywłaszczeniowych. I jest to dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zwłaszcza że prezes PiS nazywał reprywatyzację „elementem walki z postkomuną i kwestią moralną”. Twierdził również, że „uporczywa odmowa załatwienia sprawy tak ważnej dla porządku prawnego i moralnego w naszej Ojczyźnie, jak naprawienie krzywd wyrządzonych polskiemu ziemiaństwu przez władze komunistyczne, jest objawem poważnej choroby naszego życia publicznego”. Obiecał ziemianom, że po wygranych wyborach doprowadzi kwestię reprywatyzacji do pomyślnego końca. I ja mu wierzyłem, wszak prawo własności jest podstawowym prawem człowieka, które gwarantuje nam Konstytucja. Nadal mam zresztą nadzieję, że w polskim parlamencie – Senacie i Sejmie – znajdą się ludzie uczciwi, którzy nie dopuszczą do wejścia w życie tej haniebnej ustawy i wyrównają krzywdy uczynione polskim obywatelom przez własne państwo. Jak do tej pory tylko raz Sejm przyjął całościową ustawę reprywatyzacyjną. Tak, to było w czasach, kiedy po wyborach z 1997 roku rządziła Akcja Wyborcza Solidarność. Była to wprawdzie ustawa kadłubowa – właściciele mieli zostać pozbawieni prawa do zwrotu swego mienia w naturze i otrzymać jedynie połowę wartości majątku w gotowce lub papierach wartościowych. Ale nawet taka forma zadośćuczynienia nie przeszła.

wać się z przedstawicielami innych warstw poszkodowanych przez komunę – rozmawiać z potomkami kamieniczników, fabrykantów, rozkułaczonych chłopów, a także polskich Żydów, którzy również zostali pozbawieni swoich majątków… Masz rację. Ta pasywność jest poniekąd naszą winą. Zarówno kolejnych zarządów PTZ, jak i większości członków naszego stowarzyszenia. Chociaż zaczęło się całkiem obiecująco – spotykaliśmy się z ministrami, posłami, przedstawialiśmy im nasze racje. Pamiętam audiencję u prymasa Józefa Glempa. „Będę się za was modlił” – powiedział nam. „Tak mało w Polsce tej prawicy. To wy musicie ją odtworzyć”. Ale potem było już tylko gorzej. Zwłaszcza po zawetowaniu przez Aleksandra Kwaśniewskiego ustawy reprywatyzacyjnej. Z każdym rokiem ogarniała nas coraz większa apatia i coraz bardziej paraliżujące zwątpienie w możność odzyskania rodzinnych gniazd. Ci, którzy mieli pieniądze na prawników, składali pozwy w sądach. Ale większość czekała i nadal czeka na przysłowiowego Godota. Tak jakby wierzyli, że państwo z własnej woli zwróci to, co ukradło. Pozostaje więc jedynie wiara w przyzwoitość polityków? Tak to niestety wygląda. Przypomnę Ci tylko, że kiedy zaczynaliśmy batalię o nasze majątki, nie miałeś jeszcze trzydziestki i że akurat urodził się Twój pierwszy syn. Wolisz twórczość literacką? Zdecydowanie. Choć i tu z każdą dekadą więcej smutku niż radości. Kiedy po Październiku ’56 chwyciłem za pióro, mój pierwszy tomik prozy recenzowało dla Wydawnictwa Morskiego trzech wybitnych pisarzy. Róża Ostrowska była za jego wydaniem, Wiktor Woroszylski był przeciwny, zaś Ryszard Matuszewski zaproponował, abym wyrzucił dwa opowiadania i dopisać dwa nowe. Tak też zrobiłem i mój debiut został odnotowany w szeregu czasopism. Obecnie, proponując wydawnictwu powieść, pisarz jest całkowicie zdany na właściciela oficyny – biznesmena, dla którego jedynym kryterium wartości książki jest spodziewany dochód. Aby go sobie zapewnić, wydawcy kupują recenzje w wysokonakładowej prasie, telewizji i radiu. Małe wydawnictwa nie mają na to środków, a internet okazał

się niewystarczająco nośnym medium, za pomocą którego autor mógłby sam się promować. Ponadto rynek preferuje książki sensacyjne, kryminały i tandetne romansidła. Ambitna literatura skazana jest na niebyt. Podobnie jak inne obszary kultury i sztuki wysokiej. Myślałeś o pisaniu kryminałów? Bodajże w 1992 roku popełniłeś – pod pseudonimem Stanley Scales – sensacyjną powieść pod tytułem Londyński harem. Owszem. Ale to było ponad trzydzieści lat temu. Teraz nie jestem już w stanie podróżować, podpatrywać świata i ludzi. Jak mawiał nieżyjący już od wielu lat znakomity gdański poeta, Mieczysław Czychowski, dobrą literaturę można wyssać z palca, ale najpierw ten palec trzeba włożyć w odpowiednie miejsce… Zbliżam się do kresu życia i chciałbym zostawić po sobie chociaż mały pomniczek, a nie pryzmę nawozu… We mnie tkwi trauma, jak w ludziach, którym cudem udało się przeżyć Auschwitz. Wciąż mam w oczach ubeków, którzy w lutym 1945 roku z nasadzonymi na karabiny bagnetami weszli do naszego dworu i kazali nam się w ciągu piętnastu minut wynosić. I jak babcię Jadwigę, seniorkę rodu, wsadzili na wóz i powieźli do ciechanowskiego więzienia. Takich chwil się nie zapomina. Taki los spotkał nie tylko nas. Przedstawiciele władzy ludowej nachodzili każdy ziemiański dwór, wypędzali całe rodziny, staruszków rezydentów, a właściciela majątku najczęściej wsadzali do lochu, w którym dwa tygodnie wcześniej gestapowcy mordowali żołnierzy Armii Krajowej. To był ten nasz holocaust, tym różniący się od żydowskiego, że tam, gdzie Niemcy mordowali Żydów, stawia się pomniki, buduje muzea, a o nas, o Polakach represjonowanych przez sowieckich bandytów ubranych w polskie mundury, nikt nie chce pamiętać. Ani lewica, którą można poniekąd zrozumieć, bo ta od zawsze nienawidziła wszystkiego, co szlachetne, co polskie, co katolickie, ani – i to jest najsmutniejsze – ludzie mieniący się prawicą. Rozumiem, że pozostaje Ci jedynie pisanie o dramacie, jaki w ciągu ubiegłych dwóch wieków do-

Dobrą literaturę można wyssać z palca, ale najpierw ten palec trzeba włożyć w odpowiednie miejsce… Zbliżam się do kresu życia i chciałbym zostawić po sobie chociaż mały pomniczek, a nie pryzmę nawozu… tknął polską szlachtę i wyrosłe z niej polskie ziemiaństwo, czyli o tym wszystkim, co spotkało 10% ludności Polski? Tak, uważam to za swoją powinność, swój obowiązek. Stąd takie książki, jak autobiografia Wygnanie z Arkadii, monografia Historia Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego oraz powieści Szukanie jutra, W cieniu tyrana i Układanka. Wydana w roku 2018, ponad 1200-stronicowa książka Pozostał Bóg i Honor trochę odbiega od historii najnowszej. Poświęciłem ją upadkowi I Rzeczypospolitej. Opisałem w niej, jak wyglądały rozbiory Rzeczypospolitej z perspektywy osób żyjących w XVIII wieku. To, czym teraz bombardują nas media i to, co sufluje się młodzieży w szkołach, to – moim zdaniem – jeszcze jedna lewacka agitka. W rzeczywistości sytuacja nie była taka czarno-biała. Winą za upadek państwa

polskiego nie można bowiem obwiniać jedynie szlachty i magnatów. Nie chciałem odbrązawiać w niej zwolenników Konstytucji 3 maja ani mitologizować targowiczan. Według mnie patrioci stali po obu stronach barykady, jedni i drudzy pragnęli dobra Polski, lecz jedni i drudzy zostali nikczemnie oszukani. Wiem, że to mocno kontrowersyjna interpretacja historii, ale przecież jako pisarz mam do niej prawo, zwłaszcza że pisząc tę powieść opierałem się wyłącznie na pamiętnikach i dokumentach z epoki stanisławowskiej. Wiem, że przygotowujesz do wydania kolejną powieść. Co to będzie tym razem? Kolejną książką, chyba już 36. w moim dorobku, będzie Miłość w czasach tyranii. Piszę w niej o żołnierzach wyklętych, a właściwie o rodzinie żołnierza poległego w walce z komunistami, o jego matce, siostrze i córce, którym przyszło żyć w realiach PRL-u. Mam też prawie ukończoną powieść, której akcja toczy się w okresie „karnawału Solidarności”. Pojawia się tutaj wątek narodzin opozycji w końcu lat 70., strajk w Stoczni Gdańskiej, stan wojenny. Równolegle opracowuję własne wspomnienia – od dzieciństwa w II RP poprzez okupację niemiecką, czasy tzw. reformy rolnej po okres studiów na Politechnice Gdańskiej, ze zrujnowanym podczas wojny Gdańskiem w tle. Mam też temat, który leży mi szczególnie na sercu, a który boję się podjąć. Mam na myśli biografię generała Tadeusza Jordana Rozwadowskiego. Generał był naszym krewnym, ciotecznym bratem mojej babci. To bardzo ciekawa postać. Pamiętam, że wspominałeś mi, że to generał Rozwadowski, jako szef sztabu generalnego, a nie Piłsudski był architektem Bitwy Warszawskiej w 1920 roku. I że potem Marszałek kazał go zamordować… Według relacji generała Tadeusza Machalskiego, ściany celi, do której Piłsudski bezpodstawnie kazał wtrącić Rozwadowskiego, były pomalowane farbą zawierającą arszenik. Badający generała tuż przed śmiercią lekarze nie mieli podobno wątpliwości, że Rozwadowski został otruty. Pamiętam też łzy prababci Bronisławy Bogusławskiej, która opowiadała o jego śmierci mojej babci. „Zabili go” – mówiła. „Otruli podczas kolacji z oficerami w Dęblinie. Sam mi to mówił, umierając”. Wiem, że to znakomity temat, boję się go jednak, bo poza strzępami rodzinnych wspomnień, mało wiem o Rozwadowskim. W ogóle jest to postać, o której niewiele się mówiło i pisało, ze względu na lansowany przez sanacyjny reżim kult Marszałka. Musiałbym przynajmniej na rok zagrzebać się w Bibliotece Narodowej, ale nie wiem, czy to jeszcze możliwe w moim wieku… Materiały do Pozostał Bóg i Honor zbierałem przez dwa lata. Ponad sto przeczytanych książek, głównie pamiętników ludzi, którzy żyli w tamtej epoce, łącznie z zapiskami carycy Katarzyny II. Mam jeszcze w zanadrzu drugiego generała, o którym mógłbym coś napisać – Tadeusza Bora-Komorowskiego. To też nasz krewny – cioteczny brat mojej Mamy. Byłem na jego grobie na cmentarzu Gunnersbury w Londynie. Ale chyba jednak powieści o nim nie napiszę. Nie mogę mu bowiem darować rozkazu do rozpoczęcia powstania warszawskiego. Czujesz się pisarzem i człowiekiem spełnionym? Jako człowiek chyba wypełniłem wszystkie zadania, jakie można sobie wyobrazić. Doczekałem się syna i wnuków. Do szczęścia brakuje mi tylko prawnuków. Natomiast jako pisarz chciałbym jeszcze wiele zrobić. Nadal więc intensywnie piszę. Może dlatego, że wierzę, iż kultura wysoka ponownie zatryumfuje. Naprawdę wierzę, że czas, w którym liczyć się będzie prawda i dobro, wkrótce powróci. Być może po mojej śmierci, ale powróci… Bo przecież nic bez kultury nie miałoby na tym świecie sensu. Pamiętajcie o tym.

Stanisław A. Załuski urodził się w roku 1929 w Warszawie, dzieciństwo spędził w majątku rodziców Szulmierz. Absolwent Politechniki Gdańskiej. Pisarz, dziennikarz, autor 35 książek, sztuk teatralnych, słuchowisk radiowych i monografii. Od 1963 roku członek Związku Literatów Polskich. Krzysztof M. Załuski urodził się w Gdańsku w roku 1963. Absolwent Uniwersytetu Gdańskiego. Pisarz, publicysta, wydawca i menedżer. Autor pięciu książek, w tym jednej w języku niemieckim. Przez dwie dekady mieszkał za granicą. Publikował w rozgłośniach radiowych i prasie w Polsce, Niemczech, Holandii, Szwajcarii i Kanadzie. Ian-Roch Załuski urodził się w 1991 roku w Mannheim. Absolwent Uniwersytetu Gdańskiego. Informatyk. Klaudiusz Edward Załuski urodził się w roku 2007 w Gdańsku. Uczeń.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

8

Przydatne informacje • Zasoby finansowe Polaków w 2019 r. szacowane były na 2,5 bln zł ulokowanych na lokatach, w papierach wartościowych, polisach ubezpieczeniowych. O część tych środków będą zabiegać REIT-y. • Wartość nieruchomości biurowych, handlowych i magazynowych została oszacowana na 314 mld zł (dane z końca 2020 r. Wzrost wobec 281 mld szacowanych na koniec 2019 r.) • Aktywa Polaków zgromadzone w zasobach mieszkaniowych to 2 bln do 3895 mld zł (takie szacunki znalazły się w raporcie WBK na rok 2015). Część tych aktywów będą chciały przejąć REIT-y. • Obserwujemy dużą aktywność dużych międzynarodowych funduszy inwestujących w nieruchomości w poszukiwaniu nowych rynków. Nadmierne dokapitalizowanie rynku nieruchomości kosztem innych branż wielokrotnie prowadziło do negatywnych następstw dla gospodarek krajów. • Polski rynek nieruchomości w porównaniu z Europą Zachodnią jest płytki tak ze względu na wartość zasobów mieszkaniowych, jak i podaż. • Znaczna część zasobu mieszkaniowego w Polsce należy do osób użytkujących własne mieszkania, małych inwestorów indywidualnych i samorządów. • Brak dominujących podmiotów na rynku mieszkaniowym, powszechna własność jest stanem społecznie pożądanym ze względu na bardziej odpowiedzialne, prospołeczne zachowania osób posiadających własne nieruchomości niż osoby pozbawione własności. • Uprzywilejowanie podatkowe dużych inwestorów z rynku nieruchomości kosztem pozostałych, operujących w innych sektorach gospodarki, może przynieść więcej szkód dla ogółu polskiego społeczeństwa (wynikających z możliwej nadmiernej kontroli nad aktywami mieszkaniowymi, powstawania spekulacyjnych baniek cenowych itp.) niż korzyści (wynikających z jeszcze szybszego napływu kapitałów na polski rynek nieruchomości i szybkiego wzrostu podaży mieszkań na wynajem). • Działalność legislacyjna państwa, wraz z nieoptymalnym z punktu widzenia interesów ogółu obywateli zarządzaniem gruntami i nieruchomościami przez samorządy, prowadzi do niższej podaży gruntów inwestycyjnych w miastach, stosunkowo wysokich kosztów wejścia na rynek inwestycji mieszkaniowych, wydłuża czas inwestycji oraz zwiększa koszty. • To jedne z hamulców dalszego wzrostu oddawanych mieszkań i większej dostępności cenowej dla potencjalnych nabywców. • Rosnące koszty utrzymania mieszkań przez prywatnych właścicieli to z kolei jeden z istotnych czynników wpływających na utrzymujące się wciąż wysokie w stosunku do przychodów ludności czynsze na rynku najmów.

FINANSE Kolejny raz wchodzi na wokandę Sejmu projekt ustawy o tzw. REIT-ach, czyli – w polskiej no­ menklaturze – „firmach inwestujących w najem nieruchomości” (FINN).

Komentarz do ustawy o REIT-ach Mariusz Patey

Czym są REIT-y? To fundusze zorganizowane w spółki kapitałowe (głównie akcyjne) zarządzające środkami mniejszych inwestorów, którzy chcą zarobić na rynku nieruchomości komercyjnych i mieszkaniowych. Tego typu podmioty działają w wielu rejonach świata. Dają swoim inwestorom zarabiać na wzrostach cen nieruchomości i najmach. Tam, gdzie się pojawiają, przyspiesza konsolidacja rynku nieruchomości, rosną ceny mieszkań, a także, w dłuższej perspektywie, i najmu. Ich strategie inwestycyjne czasem prowadziły do kryzysów na rynkach nieruchomości mieszkalnych, skutkujących rosnącym niedopasowaniem cen z równoczesną nadpodażą wybudowanej powierzchni mieszkalnej. Utrzymujące się wysokie ceny nieruchomości i najmu w końcu prowadziły do skokowego spadku cen i bankructw konsumenckich wielu drobnych właścicieli, zwykle kupujących własne lokum za pomocą kredytów. W niektórych krajach (tych bogatszych) obserwuje się przypadki prób utrzymywania stabilności rynku najmu lokali mieszkalnych poprzez system dotacji do najmów. Zwykle dotacje otrzymują podmioty posiadające setki, jeśli nie tysiące mieszkań na wynajem. Mali, indywidualni właściciele nieruchomości mieszkalnych, pozbawieni wsparcia publicznego, poddani są tym samym silnej presji rynku, obniżającej ich możliwości konkurowania z dużymi, wspieranymi publicznymi pieniędzmi podmiotami. Skutkuje to szybką konsolidacją własności i zwiększającą się liczbą obywateli bez własności.

Co zawiera polski projekt ustawy o REIT-ach? Projekt „o firmach inwestujących w najem nieruchomości” (FINN) liczy 134 strony. Trudno go szczegółowo omówić w krótkim tekście. Ustawa dla podmiotów zarządzających kapitałem większym niż 50 mln zł przewiduje przywilej podatkowy polegający na zwolnieniu z CIT. Podmiot ma zobowiązać się do wypłacania 95% zysków swoim udziałowcom. Wiemy jednak, że ten zapis niewiele daje powierzającym swoje środki drobnym inwestorom. Wynagrodzenia zarządu funduszu są traktowane jako koszt kwalifikowany i wpływają na wykazywany zysk.

W wynagrodzenia zarządów wlicza się nie tylko pensje, dodatki, premie, ale na przykład wypłaty z tytułu posiedzeń zarządów. Duzi inwestorzy, kontrolujący rady nadzorcze i zarządy, i tak będą w uprzywilejowanej sytuacji. I nie wypłacany procent z zysku się tu liczy, ale stopa zwrotu z zainwestowanego przez inwestora kapitału. Nie zaglądajmy jednak do cudzej kieszeni, ale swojej.

Znaczenie projektu dla polskiego obywatela Przy czytaniu projektu tej ustawy nasuwa się refleksja, że w przepisach podatkowych każdy wyjątek od reguły, uwalniający jakąś branżę od płacenia podatków, musi budzić podejrzliwość zwykłych obywateli. Aby bowiem ktoś

zarobił, często ktoś inny traci. Jak wytłumaczyć osobom zarządzającym i inwestującym w przedsiębiorstwa produkcyjne, czy na przykład w energetykę jądrową, że nie są dyskryminowane? Czy dla przeciętnego Polaka kapitałochłonna energetyka jest mniej ważna od rynku mieszkaniowego? Powstaje pytanie, dlaczego akurat teraz, kiedy budownictwo mieszkaniowe rozwija się dynamicznie, a ceny nieruchomości rosną, państwo chce dać przywilej podatkowy wąskiej grupie międzynarodowego biznesu, która i tak nadspodziewanie dobrze radzi sobie na polskim rynku? Czy to chęć ulżenia polskim ciułaczom? Chyba niestety chęć zagospodarowania oszczędności naszych obywateli, ukryta pod postacią oferty pozornie bezpiecznych instrumentów finansowych. Poważnym mankamentem tej ustawy jest brak uregulowań dotyczących obciążeń podatkowych nierezydentów podatkowych Polski. Zyski z prowadzonej w Polsce działalności będą wyciekały z Polski nieopodatkowane i rozliczane w krajach rezydencji podatkowej inwestorów. Szerokie wpuszczenie na rynek polski tego typu funduszy może grozić, w przypadku

Patrzę na Polskę. Czerwiec 2021 Joanna Pyryt

A

instynkt samozachowawczy i działają wręcz przeciwnie. Jeśli uważają, że ostateczne zdewastowanie gospodarcze Polski wzmocni ich pozycję, to się srogo zawiodą. Ciekawe, gdzie będą szukać azylu, kiedy ich plany się ziszczą. Kiedy patrzę na Białoruś i nadzieje tamtejszego społeczeństwa na kraj rządzony „po swojemu”, to przypomina mi się sierpień Solidarności i nasze zdziwienie, że prymas Wyszyński nie zachęcał do masowych strajków, lecz próbował uspokajać nastroje. Wiedział lepiej, że nie mamy szans na likwidację błędów ustroju, a możemy utracić ówczesne zdobycze. A były nimi: modernizacja przemysłu (włókienniczego, odzieżowego i chemicznego) oraz budowa całkiem nowych branż, takich jak przemysł spożywczy (np. Hortexy), produkcja sprzętu AGD i RTV, samochody małolitrażowe, przemysł półprzewodników (Zjednoczenie Unitra), fabryki

Skutki społeczne Praktyka uczy, że tam, gdzie REIT-y mają przywileje podatkowe, następuje większa koncentracja własności na rynku nieruchomości, pojawia się więcej osób bez własności i… więcej problemów społecznych. Argument, że własność blokuje rozwój zawodowy czy tzw. mobilność, nie jest prawdziwy. W dobie internetu właściciele mieszkań nie są przywiązani do miejsce zamieszkania, często wynajmują swoją własność, wyjeżdżając czasowo do pracy w innym mieście czy kraju. Problemem w Polsce staje się coraz większy koszt utrzymania mieszkań

Czy to chęć ulżenia polskim ciułaczom? Chyba niestety chęć zagospodarowania oszczędnoś ci naszych obywateli, ukryta pod postacią oferty pozornie bezpiecznych instrumentów finan­sowych.

Boksujemy się, aby zachować resztki tożsamości narodowej, cywilizacyjnej i kulturowej, a część polityków – aby zachować resztki podmiotowości państwa. Europa już nawet nie walczy.

tymczasem Azja staje się centrum świata. Azjatycka umowa o wolnym handlu, podpisana przez 15 państw w listopadzie ubiegłego roku (pomimo pandemii), jest tylko ukoronowaniem tego procesu. Widome znaki rozwoju Azji to wiele ogromnych inwestycji infrastrukturalnych i budowli, takich jak np. autostrada z Chin do Pakistanu (Karakorum Highway), 22-kilometrowy most z ośmiopasmową jezdnią przerzucony nad zatoką w Bombaju, aby zapewnić swobodny przejazd w tej ogromnej metropolii, albo budowle w stolicy Kazachstanu, nie mówiąc o szybkich i luksusowych kolejach w Chinach czy Japonii lub muzeach w Emiratach Arabskich. Pokazują one, że nasz kontynent szybko staje się prowincją. Jedynym rozwiązaniem dla Europy byłoby odrzucenie rewolucji kulturowej, wzmocnienie Europy Środkowej i solidarność gospodarcza. Niestety elity zachodnie zatraciły

pojawienia się bańki spekulacyjnej, narażeniem na straty także polskich klientów tego typu funduszy.

domów ( jednak mieszkanie, chociaż w bloku i ciasne). Zapaść gospodarcza była spowodowana dewizowym zadłużeniem na inwestycje, których nie dało się spłacać wobec konieczności masowego eksportu do ZSRR po zaniżonych cenach i za ruble transferowe. Chyba ostatnim gwoździem do trumny gospodarki była inwestycja w Hutę Katowice, która w zamyśle miała produkować stale szlachetne stanowiące wówczas wąskie gardło w produkcji przemysłowej, a w rezultacie powstała jako wytwórnia szyn dla Związku Radzieckiego.

Z

dobyczą dla społeczeństwa było wydłużenie bezpłatnych urlopów macierzyńskich do 3 lat (przedtem oczekiwano, że kobieta po 3 miesiącach wróci do pracy), możliwość wyjazdu za granicę (o ile dali paszport), więcej mieszkań (ale nie dla wszystkich), polepszona oferta radiowa i telewizyjna, dobre teatry i parę produkcji filmowych, które do

związany ze wzrostem różnych danin obowiązkowych. Podatek od nieruchomości, opłaty śmieciowe, energia, woda ścieki, koszty administracyjne itp. podwyższają koszty utrzymania mieszkania, wpływają na rentowność ewentualnego najmu. Nie należy zachęcać Polaków do lokowania oszczędności w wehikułach inwestycyjnych, na których de facto zarabia mała grupa ludzi. Państwa, w których działają duże fundusze inwestujące na rynku mieszkań, dochodzi do wielu nieprawidłowości. Rosnące ceny mieszkań stają się zaporą dla indywidualnego zakupu. Większy odsetek społeczeństwa jest pozbawiony własności i żyje w wynajmowanych mieszkaniach. Pozbawia to ludzi poczucia stabilności, a także, niestety, sprzyja nieodpowiedzialnym zachowaniom. Własność to nie tylko bezpieczeństwo, ale i większa odpowiedzialność jednostek za swoje domy, mieszkania, za swoją rodzinę.

Czy REIT-y w Polsce są bezpieczne? Tam, gdzie inwestycje w nieruchomości były przedmiotem spekulacji, pojawiały się tzw. bańki cenowe. Ceny

dziś oglądamy w święta, bo obecnych nie da się oglądać z powodu ich wrogiego i czasem odrażającego przekazu. Osiągnięcia gospodarcze były okupione bardzo ciężką pracą całego społeczeństwa. Pracowało się 6 dni w tygodniu (w przemyśle na 3 zmiany), często po godzinach bez dodatkowego wynagrodzenia. Pensje były niskie i w żadnym razie nie dało się utrzymać rodziny z jednej pensji, cza-

nieruchomości rosły nieadekwatnie wysoko w stosunku do możliwości użytkowników nieruchomości i pojawiały się kryzysy, które uderzały w pozostałe działy gospodarki. Przykłady USA, Wlk. Brytanii czy Hiszpanii powinny dawać do myślenia. Kryzysy na rynkach nieruchomości zdarzają się, a zwykle tracą drobni inwestorzy, właściciele nieruchomości mieszkalnych, ale nie grupy zarządzające funduszami. Te w warunkach kryzysu potrafią jeszcze zwiększyć swój udział w rynku. Sprawcy kryzysów wywłaszczają ofiary następstw kryzysów. Naturalny rozwój oparty na rzeczywistych potrzebach mieszkaniowych ludności, zdywersyfikowany rynek to podstawa stabilnego rozwoju. W Polsce mamy wielu właścicieli nieruchomości. To właściciele używanych przez siebie mieszkań i domów, drobni inwestorzy posiadający 2–3 mieszkania pod wynajem. Wbrew pogardliwym komentarzom tzw. profesjonalnych analityków rynku, to wartość, nie obciążenie. Polski rynek nieruchomości jest płytki w porównaniu z rynkami dużych państw Europy Zachodniej, USA czy Japonii i dlatego jest szczególnie zagrożony przejęciem kontroli przez duże, dysponujące olbrzymimi kapitałami międzynarodowe fundusze. Czym grozi dla gospodarki zbytnia wiara w nieograniczony rozwój rynku nieruchomości świadczy przykład Hiszpanii. Po latach boomu inwestycyjnego przyszedł zastój sprzedaży, załamanie cen, zwiększone koszty utrzymania pustostanów, koszty społeczne – wzrost bezrobocia związanego z zastojem w branży budowlanej. W Niemczech fundusze posiadające duże zasoby mieszkaniowe wymuszają dotacje od samorządów za utrzymywanie niskich czynszów. To dodatkowo uderza w małych inwestorów i właścicieli mieszkań na własny użytek, którzy takich dotacji nie dostają. Można łatwo sobie wyobrazić podobny mechanizm w Polsce. W tym sensie podatek CIT nałożony na fundusze rynku nieruchomości, w tym REIT-y, działał dekoncentracyjnie.

Wskazania dla polityki gospodarczej państwa Po pierwsze nie szkodzić. Przejawiać mniej inicjatyw legislacyjnych tam, gdzie rynek działa. Zasada pomocniczości państwa nie zdezaktualizowała się. Inwestujący Polacy woleliby mniej regulacji, a więcej równego traktowania przez fiskusa

nieco „odkuła” w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Zastosowano też skuteczne socjotechniki osłabiające solidarność społeczną, a ich rezultaty widzimy do dziś. Co nam zostało z rewolucji Solidarności i zmiany ustroju po 1989 roku? Z pozytywów – wyzwolenie od ZSRR, wolne soboty, dobrze zaopatrzone sklepy spożywcze i przemysłowe, lepsze zarobki ( jeśli akurat

Jeśli jednak odrzucimy chrześcijaństwo, które zbudowało Europę, oraz prawdę, piękno i dobro, to co nam pozostanie – czy kłamstwo, brzydota i zło? sem przy dwóch ciężko pracujących osobach ledwie starczało do pierwszego. Więc kiedy sytuacja finansowa państwa stała się coraz trudniejsza i zaczęto eksportować niemal wszystko, pojawiły się braki w zaopatrzeniu i kartki na cukier. W tej sytuacji zapowiedzi podwyżki cen produktów spożywczych musiały doprowadzić do buntu, który został skwapliwie wykorzystany przeciw nam. Stan wojenny był dalszym wyzyskiem społeczeństwa, bo trudności zaopatrzeniowe się pogłębiły, a szalejąca inflacja doprowadziła do ponownego zubożenia ludności, która się już

mamy pracę). Z negatywów – likwidacja całych branż przemysłu, które wymagały tylko lepszego zarządzania, oraz przejście pozostałych fabryk w ręce kapitału zagranicznego. Ostatnio doszło coraz większe uzależnienie od zagranicznych ośrodków władzy UE czy USA i zmniejszanie suwerenności.

N

ajgorsze chyba jednak jest obniżenie poziomu oświaty i wprowadzane zmiany kulturowe. Twórcy kultury nie zabiegają już o sympatię widzów, lecz o zadowolenie sponsorów, co powoduje gwałtowny

różnych segmentów rynku i działających na nich przedsiębiorców, niezależnie od wielkości ich kapitałów. Lepiej, by wybór inwestycji był dokonywany przez inwestorów, bez ustawodawczych „zachęt”, a jego trafność – weryfikowana przez rynek. Polacy, wbrew insynuacjom, nie trzymają oszczędności w „skarpetach”, roztropnie obawiając się inflacji. Unikając ryzyka, do tej pory w większości trzymali oszczędności w bankach. Banki potrzebują środków z lokat dla finansowania m.in. projektów biznesowych, jednak obecnie następuje wycofywanie wkładów oszczędnościowych. Dlaczego? Między innymi dlatego, że przy i tak niskich stopach procentowych cały czas jest utrzymywany tzw. podatek Belki od zysków z lokat. (Tu pytanie do b. premiera, prezesa NBP, potem funkcjonującego na rynku inwestycji w nieruchomości jako członek rady dyrektorów funduszu nieruchomościowego Echo Polska Properties – pana Marka Belki: czyżby opodatkowanie lokat i jednocześnie prace nad projektem zwalniającym fundusze inwestujące w rynek mieszkaniowy z podatku dochodowego nie były ze sobą skorelowane?). Oczekiwania, iż Polacy po wprowadzeniu tego podatku przeniosą swoje oszczędności na giełdę, nie ziściły się. Polaków bowiem spółki giełdowe mogą przyciągnąć tylko wówczas, gdy wykażą dobre, stabilne wyniki finansowe. Niestety spółki notowane na giełdzie nie zachwycają. To główny powód, że giełda warszawska nie rozwija się, jakby tego oczekiwali decydenci. Wniosek: zamiast zwalniać fundusze inwestycyjne z podatku dochodowego, lepiej zrezygnować z opodatkowania lokat. Państwo, jak zwykle, nie pomaga, a swoimi nieprzemyślanymi działaniami może zaszkodzić. Polska potrzebuje (trawestując wypowiedź ukraińskiego prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego po przegłosowaniu ustawy deoligarchizującej): „przejrzystych relacji gospodarczych i równych reguł gry dla wszystkich, niezależnie od wielkości kapitału czy obszarów działalności”. Forma podwójnego opodatkowania w spółkach kapitałowych jest bolesna dla udziałowców. Zrozumiałe by było, gdyby rząd, chcąc ulżyć wszystkim inwestorom, zrezygnował docelowo z podatku CIT. Ustawa o REIT-ach to jednak krok w złym kierunku. Kolejne obniżenie podatku CIT dla wszystkich podmiotów kapitałowych byłoby znacznie lepsze dla gospodarki. Źle, gdy państwo nadmiernymi regulacjami ogranicza rozwój przedsiębiorczości i inwestycji prywatnych; nie jest także dobrze, gdy polityką ulg czy bezpośredniego zaangażowania stara się zwiększać podaż w wybranych branżach. Takie działanie przypomina wpływ dopalaczy na organizm. Po euforii przychodzi zmęczenie, kryzys, choroba. K Mariusz Patey reprezentuje Ośrodek Myśli im. Romana Rybarskiego.

upadek poziomu twórczości literackiej, teatralnej, filmowej i telewizyjnej. Nie będzie niestety pocieszeniem, że podobne zjawiska można zauważyć na Zachodzie – ostatnie produkcje BBC stają się coraz słabsze i nie dorównują poziomem dawniejszym. Europa chyba uwierzyła, że skoro pomimo utrzymywania dawnych wartości, w XX wieku nastąpiły te straszliwe, niszczące wojny, to trzeba wprowadzić nowe wartości. Wypracowano po wojnie system odchodzenia od standardów w kwestiach obyczajów, sztuki, nauki, kultury, a więc de facto od norm dotychczasowej cywilizacji Zachodu. Jeśli jednak odrzucimy chrześcijaństwo, które zbudowało Europę, oraz prawdę, piękno i dobro, to co nam pozostanie – czy kłamstwo, brzydota i zło? Ferdynand Goetel napisał: „To, co zostawiliśmy za sobą, dobre czy złe, pomiatane czy tylko tolerowane przez innych, było dobrze i swoiście wykształconym typem kultury, która okazała w czasach wojny i w powojniu większą siłę moralną niż jakakolwiek inna”. W czym nadzieja? Trudno powiedzieć. Jednak zapewne nie powinniśmy ulegać suflowanym nam nowym prądom, powrócić do trwania w wartościach dawnych pokoleń, zachowywać wiarę, rodzinę i solidarność w sprzeciwie wobec wrogich nam idei. Może znów uratuje nas Matka Boska Częstochowska, ale chyba powinniśmy postarać się na to zasłużyć. K


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

9

EDUKACJA

Wczoraj o północy doszło do przekroczenia granicy przez wojska, wsparte lotnictwem, otwarto silosy z bronią nuklearną gotową do ataku, zablo­ kowano kanały komunikacyjne… Nie – nie tym razem. Dotychczas przywykliśmy uważać, że wojna polega na fizycznym ruchu wojsk, jeździe czoł­ gów, zrzucaniu bomb – ponieważ nie wyobrażaliśmy sobie, że można zająć terytorium, nie wchodząc na nie fizycznie. Obecnie już jest to możliwe, a wojna, która się na dobre rozpoczęła, wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie do tej pory.

Wojna!

FOT. PAVEL ULANOVSKIJ / UNSPLASH

Marcin Niewalda

Z

anim zdamy sobie sprawę z powagi sytuacji, musimy zrozumieć, czym jest wojna i do czego służy. Wojna nigdy nie jest celem samym w sobie. To jedynie środek do ustanowienia wpływu, przejęcia dóbr, zysku, siły roboczej, podporządkowania terenu – w tym szczególnie podporządkowania ludności. Zbrojenie kosztuje niebotyczne sumy, działania armii niszczą zasoby, teren i są bardzo ryzykowne. A gdyby tak mieć w rękach narzędzie, które w tani sposób, magicznie, za naciśnięciem kilku guzików doprowadza do sukcesu, nie zabija nikogo, ale zamienia ludność w potulnych niewolników, a cały majątek oddaje w nasze ręce? Ludzie nie mający skrupułów nie zawahaliby się ani chwili przed skorzystaniem z takiej możliwości. Bez chwili namysłu wcisnęliby odpowiednią sekwencję na pulpicie sterującym i rozpoczęli przejmowanie regionu, kraju, świata. A jeśli powiem, że taka możliwość przejęcia Polski przez Rosję realnie istnieje i właśnie jest uruchomiona? Klawisze komputera są dzisiaj narzędziem tak potężnym, że mogą cofnąć świat do epoki kamienia łupanego albo nawet wywołać zimę nuklearną. Gorzej, mogą zniewolić narody tak skutecznie, że będą one przekonane o swoim stanowieniu, skutecznej walce z „reżimem”, o wolności. To jakby wyświetlać w głowach milionów ludzi kujących fizycznie kilofem złoża węgla w kopalniach, że odpoczywają w egzotycznych kurortach, popijając pinakoladę. Zmusić ich do ciężkiej pracy fizycznej bez ich świadomości. Taką wojnę, prowadzącą do celu nie poprzez czołgi, lecz poprzez dzia-

Nie ulegajmy żadnym nagonkom, nie wchodźmy w opluwanie przeciwników. Starajmy się raczej zrozumieć i wyjaśnić, znajdować wspólne obszary i na nich skupiać. łania społeczne i cyfrowe, nazywa się wojną informacyjną lub hybrydową. Są to działania niezwykle niebezpieczne, uderzające w struktury państwa, suwerenność, gospodarkę – ale prowadzone za pomocą takich narzędzi, że trudno jest je namierzyć, a nawet dobrze zdefiniować. Jednocześnie wypuszczane są całe hordy wabików, fałszywych celów, pozornych ataków – które mają oszukać systemy obronne. Wszak Polska ma takie systemy zabezpieczające – ludzie odpowiedzialni od lat przygotowują kraj na tego typu ataki. Obrona działa, widać jednak wyraźnie, że wiele informatycznych pocisków, społecznych bomb, cyfrowych rakiet osiąga cel. Powstaje zgiełk informacyjny utrudniający orientację. Są to działania tak sprytne, że my, zwykli mieszkańcy, często nie zdajemy sobie z nich sprawy; skoro nie grożą nam utratą życia, lekceważymy je, tak jak lekceważymy morderstwo dokonane

w bloku obok, bo po prostu o nim nie mamy pojęcia. Ba! nawet nie sądzimy, że bierzemy udział w wojnie, że w ogóle jest jakaś wojna, która dzieje się wokół nas. Oglądamy telewizję, chodzimy do pracy, piszemy wesołe komentarze na Facebooku, aż nagle pewnego dnia obudzimy się w całkiem innej rzeczywistości i wtedy będzie już za późno. Nie będzie możliwości zorganizowania partyzantki, w większości nawet nie będziemy chcieli walczyć o coś, co straciliśmy, bo będziemy przekonani, że osiągnęliśmy szczęście. Czy nie tak działo się już pod II wojnie światowej? Część ludzi z radością opiewała czerwone jak malina usta towarzysza Stalina i w chłoporobotniczym zrywie radości rujnowała stary porządek, ukochany przez ich ojców i pradziadów. Ze śpiewem na ustach zanurzali się w rynsztok komunistycznych machlojek, lizustostwa partyjnego, współpracy z bezpieką – wierząc, że osiągają w ten sposób wymarzone szczęście. Postęp technik inżynierskich, cyfrowych, socjologicznych pędzi coraz szybciej. Prowadzi do tego, że coraz więcej mechanizmów staje się dla nas niezrozumiałych, niejasnych. Coraz więcej wynalazków działa niepostrzeżenie dla nas. Nie widzimy sieci wifi, nie odczuwamy wielu substancji aktywnych, nie postrzegamy gołym okiem morderczego mikroplastiku, śmiertelnych wirusów. Niektórzy uparcie twierdzą wręcz, że takie rzeczy nie istnieją, a nawet, że Ziemia jest płaska, bo jej krzywizny nie widać. Jeszcze gorzej jest w świecie cyfrowym: nie dostrzegamy cenzury, inwigilacji, zbierania naszych danych, sterowania zainteresowaniami, bańkami medialnymi, kontrolowania nawet takich zjawisk jak zmęczenie, pobudzenie, radość czy złość. Nie kontrolujemy metod manipulacji w marketach, zmuszających nas do zakupów, metod powiadomień na Twitterze, zmuszających nas do konkretnej reakcji i ujawnienia preferencji. Nie zdajemy sobie sprawy, że te same mechanizmy wykorzystują wrogie państwa, agentury wpływu i farmy trolli. Ich zleceniodawcy doskonale wiedzą, jak nami sterować i jak łatwo robić to bez udziału naszej świadomości.

N

ie jesteśmy świadomi istnienia milionów funkcji i mechanizmów, które nas dotyczą – a będzie jeszcze gorzej. W zasadzie do wielu spraw podchodzimy tak, jak się podchodzi do magii – wprowadzamy ukryte zaklęcie (hasło) – i coś działa. Nie wiemy jak – ale działa. Magia! Coś się stało, coś zmieniło – widocznie tak musiało być – nie dostrzegamy źródeł inspiracji, kontroli – coś dzieje się „samo” – czary! Kluczem do działań hybrydowych jest odpowiednie przygotowanie zasobów do rozpoczęcia wojny. Są nimi obecnie głównie dane cyfrowe oraz społeczność. Przygotowany grunt jest ćwiczony w reakcjach, tak aby w chwili wojny mógł łatwo i skutecznie zadziałać. Na dyskach komputerowych lokalizowane są uśpione konie trojańskie, tylne wejścia gotowe do otwarcia w każdej chwili. W szczególności istotne jest przygotowanie społeczeństwa, w którym też umieszcza się takie uśpione konie trojańskie. Obserwujemy w ostatnich miesiącach ogromny wzrost aktywności

hakerskiej. Włamania na konta rządowe, przejmowanie maili, profili społecznościowych. To nie jest jakiś wirus, który się włamuje. To cały zestaw działań społecznościowych, przygotowywany od dawna, a skutkujący takimi włamaniami. Niedawno doszło do wejścia na konta ministra i pobrania stamtąd danych, które następnie po przekłamaniu udostępniono publicznie. Wydawać by się mogło, że sprawa jest błaha, a jednak taka procedura może mieć gigantyczne skutki dla nas wszystkich. Odpowiednio zastosowana może nawet zrujnować całą cywilizację. Za ujawnieniem idzie bowiem cały system działań uśpionej armii. To jednak czubek góry lodowej, czubek potężnego lodowca, który oderwał się od Moskwy i płynie w naszym kierunku. Grunt był przygotowywany od dawna na wiele sposobów – głównie poprzez wprowadzanie do świadomości społecznej pewnych zabobonów – służących jak przełączniki. Przykładem takiego przełącznika była wiara w smugi kondensacyjne – czyli rzekome chemikalia rozpylane z samolotów do depopulacji albo kontroli mózgów. Gdy w górnych warstwach atmosfery panuje większa wilgoć, drobinki paliwa lotniczego szybko kondensują chmury pary wodnej, utrzymując się długo w powietrzu. Działo się tak od lat 30. XX wieku – co widać na starych zdjęciach. Wystarczyło wmówić ludziom, że to „tajne opryski zmieniające psychikę”, aby utworzyła się sekta wierzących w taką procedurę. Nie chodziło tu jednak bynajmniej o wywołanie jakiegoś sprzeciwu czy ruchu przeciwko samolotom. Celem było samo zmanipulowanie części społeczeństwa, sprawienie, aby była podatna na pewien typ argumentacji, a odporna na informacje z wiarygodnych źródeł, aby podawała w wątpliwość informacje realne, a łatwo wierzyła w teorie spisków. Kolejnym takim ćwiczeniem była histeria wokół technologii 5G. Nie chodziło wcale o zniszczenie tej technologii, lecz o wyćwiczenie koni trojańskich w bezsensownym, sprzecznym z nauką proteście. Wątpliwości, które faktycznie można było mieć co do szczegółów, były rozdymane i używane tak, aby sprzeciw był nielogiczny, ale uparty. (W tym przykładzie nie chodzi o różnicę między technologią amerykańską i chińską ani o kwestię tzw. inwigilacji, lecz o kuriozalne wymysły, np. celowe mieszanie siły fali z jej częstotliwością itd.). Większość ludzi, nie mając wykształcenia technicznego, wpadała w przerażenie, które jak myślowy wirus niszczyło ich zaufanie do innych. W szczególności chodziło o „zawirusowanie” zaufania do instytucji własnego państwa i nauki, i dawanie wiary wszelkim teoriom spiskowym. Pandemia stała się kolejnym idealnym polem takiego działania. Można było wprowadzać cały szereg różnych zabobonów, ruchów wolnościowych, antymaseczkowych, ujawnianie spisków o testach fałszywie negatywnych i fałszywie pozytywnych. (Tu także należy się słowo wyjaśnienia: testy fałszywie negatywne i fałszywie pozytywne faktycznie istnieją. Nie służą one jednak do testowania ludzi, lecz tego, czy dana seria szczepionki jest sprawna. Manipulatorzy robili zdjęcia takim szczepionkom i sugerowali, aby nie ufać lekarzom, bo oni rzekomo wiedzą, że test jest fałszywy). Cały szereg agentów

wpływu i zastępy trolli produkują od początku 2020 roku miliony fake newsów, zasiewając umysły i przygotowując grunt do działań wojennych. Kolejny duży zestaw technik przygotowywania gruntu to nielogiczne formy głośnego patriotyzmu. Chwytliwe hasła wolności gospodarczej, sprzeczne z nauką ekonomii, ale poparte poprzekręcanymi wywodami różnych ekspertów. W podobnym tonie tworzono nawet grupy atakujące Kościół katolicki pod pozorem troski o rzekomo niszczoną tradycję tego Kościoła. Na bazie międzynarodowej wprowadzano zestaw krzykliwych haseł o potrzebnie gwałtownego zadośćuczynienia, przeprosin, pokajania się za rzezie itp. W każdym przypadku wykorzystywano słuszne hasła, fragmenty wiedzy, realne doniesienia i wyolbrzymiano je lub przekręcano, używając jako bicza na naukę lub rząd. Używano także przełączników ekologicznych, np. sprzeciwu wobec prac leśnych chroniących puszczę czy ekosystem, sprzeciwu wobec przekopu Mierzei Wiślanej i in. – wszystko bez naukowej rzetelności, w chmurze oparów absurdu, ale w zacietrzewieniu, nienawiści, zabobonach. W ten sposób w różnych obszarach społecznych powstały grupy podatne na pewien typ haseł – będących przełącznikami. Dzięki odpowiedniemu przygotowaniu łatwo jest zmobilizować inicjatywę sprzeciwu społecznego, działania dywersyjne na korzyść Rosji.

A

by przygotowywać grunt w petersburskiej organizacji działa nieustannie specjalna komórka trolli, którzy mają zadanie pisać po 20 newsów dziennie własnymi słowami i otrzymują za to konkretne pieniądze. Ludzie ci zdają sobie sprawę, że produkują kłamstwa, ale nie wiedzą, jaki jest faktyczny ich cel. Sądzą, że to w większości mało szkodliwe fake newsy. Tematy takie pojawiają się też w mediach, nawet tych sztandarowych prawicowych, a nawet w niniejszej gazecie – gdzie panuje zgoda na prezentowanie różnych poglądów. Rozsiewane są np. przez redaktorów portali lewackich, zapraszanych jako głos w dyskusji do politycznych saloników. I znowu należy pamiętać, że to nie jest tak, że produkują oni kłamstwa. Wręcz przeciwnie, używają fragmentów prawdy, do której doczepiają, nawet nieświadomie, oszukańcze koncepcje. W dużym uproszczeniu centrum prowadzące przygotowania do wojny z Polską działa, wyszukując kolejne punkty antagonizmów. Na każdy rodzaj zabobonu czy teorii spiskowej podatna jest jakaś grupa obywateli. Po kawałeczku odcina się, jak plastry z wielkiego sera, grupki oburzone na kolejne zjawisko. Nasze sprzeciwy, walki internetowe, dyskusje rodzinne w zasadzie są im na rękę. Im więcej używamy emocji, agresji, ironii – tym bardziej wywołujemy w przeciwniku bunt, nienawiść, zacietrzewienie. Powstaje trwała linia podziału, a trolle przystępują do odkrywania kolejnego plasterka. Ile takich plasterków już pozbyliśmy się w mediach społecznościowych, usuwając z grona znajomych wybitnie uparte i agresywne osoby z kolejnych tematów? Całość powyższych przygotowań podczas pandemii covid osiągnęła już taki stopień zaawansowania, że Putin i jego służby są pewni, że można

Nie będzie możliwości zorganizowania partyzantki, w większości nawet nie będziemy chcieli walczyć o coś, co straciliśmy, bo będziemy przekonani, że osiągnęliśmy szczęście. zaczynać wojnę hybrydową pełną parą. Jakie to będą działania? Kto na tych działaniach skorzysta? Co stracimy? Rosji zależy na osłabieniu suwerenności całego regionu, rozbiciu współpracy gospodarczej w obrębie terenów dawnej Rzeczypospolitej oraz Trójmorza. Rolę przełączników będą pełniły działania hakerskie, fałszywe doniesienia włączające aktywność przygotowanych osób. Celem jest doprowadzenie do masowych działań dywersyjnych skierowanych w polski rząd oraz następne wybory – zarówno te do parlamentu europejskiego, jak i te lokalne. Celem jest też powstrzymanie Polski przed wzmacnianiem suwerenności krajów dawnych Kresów – świetnie się tu sprawdza budowanie wzajemnych antagonizmów. Moskwa podsyca np. po stronie ukraińskiej chwałę przywódców UPA czy Chmielnickiego, a po stronie polskiej wykorzystuje to jako zapalnik do zaogniania stosunków. My – słusznie czując żal – ulegamy generalizowaniu i oskarżaniu całego narodu ukraińskiego, co sprzyja budowaniu murów. Celem jest pozbawienie zaplecza i obrony i umożliwienie przejęcia przez Rosję pasa ziem od Estonii do Mołdawii. Trzeba zwrócić uwagę, że przygotowany przez Moskwę grunt jest też świetnym narzędziem dla międzynarodowych korporacji do prowadzenia walki konkurencyjnej, dewastującej pozycję różnych polskich firm. Są to interesy zbieżne – celujące w osłabienie rozwoju gospodarki polskiej. Leży to w interesie zarówno Niemiec czy Francji, jak i Rosji. Wraz ze zmianą przywództwa amerykańskiego utworzyły się nowe geopolityczne linie napięć. Republikanie walczyli z Chinami wprost, demokraci chcą do tego wykorzystać Europę, dlatego na rękę jest im osłabienie europejskich celów dla Rosji. Stąd wynika także brak realnych działań administracji Bidena przeciwko Nord Stream II. To wszystko stanie się nie za pomocą armat i rakiet, ale za pomocą politycznie zacietrzewionych kamikadze, nienawidzących rządu polskiej prawicy. Rządom zaborczym pozostanie już tylko – jak zwykle „przyjść nam z pomocą” i „uratować demokrację”. Wojna XXI wieku nie odbywa się na lądzie, w wodzie i powietrzu. Nie ma nawet miejsca w kosmosie. Areną działań są twarde dyski oraz sieci społecznościowe, a skutkiem działań na naszym terenie będzie całkowite podporządkowanie cywilizacji grupom międzynarodowych mafii z centrum w Moskwie i Berlinie. To prawdziwy obraz globalizacji. Skażenie już teraz jest tak wielkie, że raczej jest to wojna definitywnie przegrana. Tylko czy ktokolwiek w ogóle to zauważy?

N

a koniec warto powiedzieć o tym, co możemy jeszcze zrobić. Jak każdy z nas, zwykłych obywateli, może zadziałać. Nie wdając się w to, jak to konkretnie przebiega, można powiedzieć, że są działania krótkofalowe i długofalowe – i oba typy są bardzo potrzebne. Do tych szybkich należy nauka spokojnej rozmowy, cierpliwości, tłumaczenia. Należy do nich także edukowanie siebie pod względem oceny wiarygodności i rzetelności doniesień medialnych, także nauka rozpoznawania „zabobonów” i teorii spiskowych, które zawsze mają podobnych charakter. Nie ulegajmy żadnym nagonkom, nie wchodźmy w opluwanie przeciwników. Starajmy się raczej zrozumieć i wyjaśnić, znajdować wspólne obszary i na nich skupiać. W ten sposób wytrącimy trollom broń z ręki. Ich metody staną się nieskuteczne. Oprócz tych działań potrzebne jednak jest działanie długofalowe – takie, którego efekty będzie widać może nawet dopiero po pokoleniu. To miękka edukacja. Całość przeróżnych działań, kompletnie ignorowanych do tej pory, a niezwykle ważnych dla rozwoju postaw i tożsamości. Miękkie działania to nie edukacja wprost, nie nakazowe formy „musicie być na tym marszu”, „ten pomnik trzeba szanować”, „musisz być patriotą”. Miękkie formy prowadzą to zakochania się w źródłach tożsamości, w odwadze przodków broniących Ojczyzny, w wartościach prawdziwie katolickich. To ukochanie idei, przyjęcie jej nie ustami, nie rękami, lecz sercem i duszą. Takie działania musi podejmować rząd, jeśli chce, aby za kilkanaście lat Polska jeszcze istniała. Trzeba wymusić na ministerstwach, na wojewodach, kuratorach – aby wreszcie zaczęli doceniać społeczników samotnie pracujących „na placówkach”, współpracować z organizacjami społecznymi, a nie odbierać im pomysły na działania i realizować oficjalnie samemu. Wojna się rozpoczęła na dobre. Jest poważna, niezwykle niebezpieczna i niosąca bardzo realne zagrożenia. To, co się dzieje, dowodzi, że Rosja przystępuje do drugiej fazy i że odpowiednie jej przybudówki w Unii Europejskiej również rozpoczynają skorelowane ataki. Albo – jak w 1920 roku – dokonamy cudu, albo Polska po prostu przestanie istnieć. Sprzedadzą ją genderowe VIP-y, naśladowcy targowicy wsłuchujący się w zakompleksiałego, siejącego nienawiść Tuska, libertariańskie młodziki naiwnie wierzące w banalne rozwiązania, wesołkowaci prezydenci wielu miast. Sprzedadzą ją wykorzystywane, przerażone dziewczęta, ratujące się przed urodzeniem dziecka, ojcowie plujący na księży rozdających Komunię Św. na rękę. Także matki domagające się „antyszczepionkowych praw” przyczyniają się do torpedowania bezpieczeństwa państwa, ulegając różnym manipulacjom dotyczących zdrowia publicznego. I kresowiacy, którzy w poczuciu wielkiej krzywdy będą generalizować i obarczać winą nawet tych, co ratowali Polaków na Wołyniu czy w Dyneburgu… Itp., itd. Albo wzniesiemy się ponad przyzwyczajenia i nauczymy się po ludzku miłości, budowania wspólnoty i odpowiedzialności za nasze czyny, albo czeka nas niewola. I to bardzo szybko. K Marcin Niewalda jest autorem podręcznika o przeciwdziałania manipulacjom XXI wieku, wydanego przez wyd. Fronda (2013), a także bloga opisującego te manipulacje. Prowadzi liczne działania z zakresu tzw. edukacji miękkiej.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

10

W

edług Encyklopedii PWN ruch ekologiczny czy zielonych to ruch społeczny, który działa na rzecz ochrony środowiska i racjonalnego korzystania z zasobów naturalnych, aby zapewnić odpowiednią jakość życia (zdrowe powietrze, żywność, czysta woda) i prawidłowy jego rozwój na Ziemi. Ruch ten pojawił się na początku lat 70. ubiegłego wieku w wyniku kontestacji cywilizacji konsumpcyjnej. Postuluje on odrzucenie systemu przemysłowego i stworzenie takiego, w którym człowiek i społeczeństwo są częścią przyrody oraz żyją z nią w harmonii, pojęcie wzrostu zaś należy zastąpić pojęciem ekorozwoju, czyli takim modelem produkcji, który będzie opierał się na odtwarzalnych źródłach energii (w tym rezygnacji z energetyki jądrowej) i uwzględniał właściwości ekologiczne i społeczno-kulturowe regionów. Centralne struktury biurokratyczne ustąpią zdecentralizowanej demokracji bezpośredniej, a przemoc jako narzędzie polityczne zostanie odrzucona. W 1973 r. powstała w Wielkiej Brytanii pierwsza na świecie partia ekologiczna, następne tworzo-

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA z godnością i w dobrobycie. Ludzie mają również obowiązek chronić środowisko dla przyszłych pokoleń”. Na Światowym Szczycie Zrównoważonego Rozwoju w 2002 r. Komisja Praw Człowieka uznała to prawo za niezbędne do pracy nad zrównoważonym rozwojem. W 2019 roku Specjalny Sprawozdawca ONZ w zakresie środowiska i praw człowieka sporządził dla Zgromadzenia Ogólnego raport nr ONZ A/HRC/40/55, w którym napisał: „Z pewnością, jeśli istnieje prawo człowieka do czystej wody, musi istnieć prawo do czystego powietrza. Oba bowiem są niezbędne dla życia, zdrowia i godności ludzkiej”. Europejski Trybunał Praw Człowieka wydał wiele orzeczeń dotyczących jednocześnie praw człowieka i ochrony środowiska, wskazując, że kiedy zanieczyszczenie środowiska bezpośrednio dotyka jednostki, może to w określonych sytuacjach powodować naruszenie artykułu 8 Konwencji, tj. prawa do życia prywatnego i rodzinnego. Niektóre z tych wyroków dotyczyły sytuacji związanej z zanieczyszczeniem powietrza. Jednak prawo do czystego powietrza do dzisiaj nie doczekało się wpisania na listę praw człowieka, mimo że wydaje się ono oczywiste. A może dlatego, że właśnie takie jest, dotycząc potencjalnie i jednocześnie wielu państw i licznych grup interesów. Na przykład komin dymi. Czy to źle? Z pozycji idealisty – tak, ale w praktyce – zależy, czyj on jest oraz dla kogo i z jakich pozycji dymi. A! Pozostaje jeszcze niewykonalne zadanie określenia, ile dymu i w jakim składzie może z niego wylatywać. I kiedy. Tyle będzie opinii, ile grup lobbystów, źródeł finansowania badań nad dymem i kominem oraz ilu „pożytecznych idiotów” zdołają zwerbować agenci wpływu, a także ile zadym w sprawie dymu uda się zorganizować. Jakby się nie kręcić, w końcu staje się twarz w twarz z polityką. I tu możemy naturalnie i płynnie przejść do sprawy Agendy 2030.

w tym celu dostęp do „właściwych środków”, zaś wszechstronna prenatalna opieka medyczna powinna być dostępna dla wszystkich”. Agenda zawiera m.in. punkty dotyczące: lik­

widacji ubóstwa we wszystkich jego formach, promowania zrównoważonego rolnictwa, w tym produktów GMO (!), wspierania zrównoważonego oraz zintegrowanego rozwoju gospodarczego (globalizm?!), podjęcia pilnych działań w celu zwalczania zmian klimatu i ich skutków (dekarbonizacja ze wszystkimi jej aspektami?!), ochrony i zrównoważonego korzystania z oceanów, mórz i zasobów morskich (morza i oceany miały być największą spiżarnią świata!), promowania pokojowego i integracyjnego społeczeństwa (wymuszone mieszanie narodów, ras i kultur, które pod przymusem integrować się nie chcą?!). Chwalebne i chwytliwe idee. Któż nie chciałby zlikwidować ubóstwa? Jakie formy ludzkiej działalności mają zostać wykluczone, a jakie obowiązkowe? Co będzie wolno robić bez kontroli, a co tylko pod nadzorem? W końcu, jakie środki kontroli będą stosowane? Agenda 2030 to m.in. zamysł ograniczenia populacji świata, która, gdy czytać między wierszami, jest za wysoka. To w zasadzie manifest dotyczący przyszłości świata, zaaprobo-

for relations with the UN Committee on World Food Security – CSM poinformował, że 500 grup społeczeństwa obywatelskiego liczących w sumie ponad 300 milionów członków zapowiedziało bojkot Szczytu i zorganizowanie równoległego spotkania. Niezależnie 148 grup z 28 krajów, tworzących Ludową Koalicję na rzecz Bezpieczeństwa Żywnościowego, wystosowało do ONZ list z wezwaniem do zerwania „strategicznego partnerstwa” ze Światowym Forum Ekonomicznym. Zawiera on twierdzenie, że „WEF wykorzysta szczyt do usprawnienia neoliberalnej globalizacji”. Autorzy listu oświadczyli, że odpowiedź była, ale tak „niezrozumiała i niejednoznaczna, jakby jej nie było”. Bo to Globalni Egzekutorzy decydują, co w konkretnych okolicznościach i dla kogo oznaczają paragrafy Agendy. Ekologia to globalnie obowiązująca, swobodnie i bez ograniczeń interpretowana ideologia, a Agenda 2030 to manifest wskazujący kierunek politycznej poprawności. Jeśli już jesteśmy przy rolnictwie, nadzwyczaj ważnym temacie, bo dotyczącym jednocześnie wyżywienia ludzkości i ekologii, nie sposób nie zacytować wezwania Amerykańskiej Akademii Medycyny Środowiskowej (AAEM ) z 2009 r., dotyczącego „natychmiastowego nałożenia moratorium na żywność modyfikowaną genetycznie”, ponieważ „badania na zwierzętach wskazują, że modyfikowana genetycznie żywność może powodować m.in. bezpłodność, przyspieszone starzenie się, zaburzenia cukrzycowe i immunologiczne oraz przyswajania białek”. Z kolei, według organizacji Children’s Health Defense, związane z żywnością inwestycje Billa Gatesa – słynnego miliardera, filantropa, ekologa oraz zwolennika depopulacji Ziemi, GMO i „sztucznie wyprodukowanego mięsa” – współgrają z planami Światowego Forum Ekonomicznego (WEF) dotyczącymi „resetu” w zakresie jej produkcji i rolnictwa. WEF

wystrzeleniu satelity meteorologicznego, w latach 80. XX w. zaobserwowano gwałtowny zanik powłoki ozonowej nad Antarktyką. W ciągu zaledwie 3 lat obserwacji tzw. dziura ozonowa powiększyła się ponad 10-krotnie. Naukowcy zaczęli bić na alarm. Winnym utraty ozonu nad biegunem południowym okrzyknięto freon, który w tamtych czasach był powszechnie używany jako czynnik chłodzący w lodówkach i klimatyzatorach, gaz nośny aerozolowych kosmetyków oraz w produkcji spienionych polimerów. Mimo wyeliminowania freonu ze sprzętu AGD i składu aerozoli, dziura ozonowa nadal puchła. Między rokiem 1979 i 1987 zwiększyła się 23-krotnie, a w latach 2000 i 2006 osiągnęła rekordowe 30 milionów kilometrów kwadratowych. Uczeni przekonywali, że regeneracja warstwy ozonowej przebiegała powoli i mimo zaprzestania stosowania freonu, na efekty tzw. zielonej rewolucji trzeba było jeszcze poczekać. Następnie dziura malała, by w roku 2015 ponownie osiągnąć rekord z lat 2000–2006. Obecnie znowu maleje. Dziura najwyraźniej „pulsuje”. Tak małej dziury ozonowej nad Antarktyką, jak w 2019 r., nie było wcześniej od ponad 30 lat. Nie jest to jednak, wbrew informacjom niektórych mediów, zasługa ograniczania emisji nisz-

Polityka ekologiczna

Dokończe

Adam Gn

no kolejno w Austrii, Belgii, Holandii, Irlandii, Niemczech, Szwecji, a w końcu lat 80. w Polsce i innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Czyli ekologia i związane z nią ruchy idą dużo dalej niż troska o środowisko. Sięgają po hasła głębokich zmian w sposobie życia społeczeństw, ich organizacji i rozwoju. Nie próbuję osądzać, czy to dobrze, czy nie, ale pozwalam sobie zauważyć, że takie idee i cele działań to już polityka pełną gębą, a ta jest bez porównania mniej niewinna, autentyczna i transparentna niż prawdziwe ruchy społeczne. Ostatnio przedmiotem rozważań stała się tzw. trzecia generacja praw człowieka, związana ze wzrastającą współzależnością państw w procesach postępującej globalizacji świata. Zalicza się do niej: prawo do pokoju, prawo do rozwoju, prawo do bezpiecznego środowiska i prawo do korzystania ze wspólnego dziedzictwa ludzkości. ONZ nie przyjęła dotychczas żadnego dokumentu o prawie człowieka do czystego i ekologicznie zrównoważonego środowiska, choć potwierdziła jego istnienie w rezolucjach i deklaracjach. Ochrona środowiska naturalnego była po raz pierwszy w 1972 r. tematem światowej konferencji w Sztokholmie. Przyjęta przez jej uczestników deklaracja głosiła, iż „Człowiek ma prawo do wolności, równości i odpowiednich warunków życia w środowisku, którego jakość pozwala na życie z godnością i w dobrobycie. Ludzie mają również obowiązek chronić środowisko dla przyszłych pokoleń”. Na światowej konferencji w Rio de Janeiro w 1992 r. przyjęto

tzw. Agendę 21, będącą programem działań prowadzących do osiągnięcia zrównoważonego rozwoju. Nad jej realizacją czuwa Program ONZ ds. Środowiska. Po 1989 r. Komisja Praw Człowieka przyjęła rezolucje dotyczące transportu i nielegalnego pozbywania się toksycznych odpadów (Rezolucja 1989/42). Pierwsza rezolucja dotycząca prawa do środowiska jako prawa człowieka została przyjęta w 1994 r.: „Człowiek ma prawo do wolności, równości i odpowiednich warunków życia w środowisku, którego jakość pozwala na życie

Komin dymi. Czy to źle? Z pozycji idealisty – tak, ale w praktyce – zależy, czyj on jest oraz dla kogo i z jakich pozycji dymi. A! Pozostaje jeszcze niewykonalne zadanie określenia, ile dymu i w jakim składzie może z niego wylatywać. I kiedy.

wany przez prawie wszystkie kraje, zawierający nieostre, niewyraźne i niejednoznaczne pojęcia, normy oraz elastyczne definicje, których doprecyzowaniem, na miarę swoich potrzeb, zajmą się egzekutorzy programu. Spóźnione protesty nie zdadzą się na wiele, wszak pacta sunt servanda. Za przykład weźmy „Niektóre zadania zamieszczone w Agendzie na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju 2030”: Zadanie 1.8 Cel 8: Promować stabilny, zrównoważony i inkluzywny wzrost gospo-

W

roku 2015 ONZ Notą Oficjalną przekształciła Agendę 2021 w plan zrównoważonego rozwoju, czyli takiego, który „zaspokaja potrzeby obecne, nie zagrażając możliwościom zaspokojenia potrzeb przyszłych pokoleń. Rozwoju opierającego się na pojęciu potrzeb (szczególnie podstawowych) najbiedniejszych na świecie, którym należy nadać najwyższy priorytet, oraz ograniczeń narzuconych zdolności środowiska do zaspokojenia potrzeb obecnych i przyszłych przy pomocy techniki i organizacji społecznej”. Tej definicji nie można zarzucić braku humanitaryzmu i troski o przyszłość planety oraz następnych pokoleń jej mieszkańców. Zrównoważony rozwój – pojemne, uniwersalne i modne określenie działań, których nie chce się nazwać po imieniu, stał się motywem przewodnim Agendy 2030, dokumentu przyjętego na tzw. Szczycie Ziemi podczas Konferencji Narodów Zjednoczonych „Środowisko i Rozwój» (UNCED) w czerwcu 1992 r. w Rio de Janeiro, gdzie 178 rządów – w tym polski – głosowało za przyjęciem programu, który obejmuje kontrolę populacji jako kluczowy instrument. W roku 2015 Polska przyjęła Agendę, a wraz z nią 17 celów i 169 związanych z nimi zadań. Za realizację podjętych zobowiązań odpowiada Ministerstwo Rozwoju, uwzględniając je w planach na kolejne dekady. W części dotyczącej demografii Agenda mówi, że „wzrost zaludnienia zwiększa napięcie środowiskowe, które obniża jakość życia” i „instytucje na wszystkich poziomach powinny dokładniej badać związki między zmianami demograficznymi, zróżnicowanymi poziomami rozwoju i wpływem na środowisko”, ponieważ „polityka ludnościowa jest częścią polityki zrównoważonego rozwoju, a społeczności muszą uczestniczyć w konsultacjach na temat rozwoju polityki ludnościowej. Kobietom szczególnie należy umożliwić podejmowanie decyzji o liczebności rodziny,

darczy, pełne i produktywne zatrudnienie oraz godną pracę dla wszystkich ludzi. Zadanie 1.14 Cel 14: Chronić oceany, morza i zasoby morskie oraz wykorzystywać je w sposób zrównoważony. Zadanie 1.15 Cel 15: Chronić, przywrócić oraz promować zrównoważone użytkowanie ekosystemów lądowych, zrównoważone gospodarowanie lasami, zwalczać pustynnienie, powstrzymywać i odwracać proces degradacji gleby oraz powstrzymać utratę różnorodności biologicznej. Spójrzmy na rolnictwo jako przykład połączenia walki z głodem, ubóstwem i innych działań ekologicznych. W 2019 r. Sekretarz Generalny ONZ António Guterres ogłosił, że w ramach Dekady Działania na rzecz osiągnięcia celów zrównoważonego rozwoju do 2030 r., we wrześniu lub październiku 2021 r. zwoła szczyt Food Systems Summit. Fakt kierowania Szczytem przez prezesa AGRA (Alliance for a Green Revolution in Africa) odkrywa powiązania między ONZ, fundacjami Gatesa i Rockefellera, Światowym Forum Ekonomicznym i siecią globalnych korporacji oraz AGRA w celu wspierania ekspansji intensywnego, zaawansowanego technicznie rolnictwa i wysokowydajnych odmian nasion – w tym opatentowanych nasion GMO i pestycydów na kontynencie afrykańskim. Po prawie 15 latach oraz skonsumowaniu miliarda USD otrzymanych od Gatesa, Rockefellera i innych darczyńców, AGRA nie poprawiła losu rolników zmuszanych do kupowania nasion i nawozów od firm wytwarzających komercyjnie nasiona GMO. W ramach protestu przeciw centralnej roli AGRA w Food Systems Summit, Civil Society and Indigenous Peoples’ Mechanism

planuje globalne stosowanie organizmów modyfikowanych genetycznie i chemikaliów oraz przemysłową produkcję białek jako „zrównoważone rozwiązania problemów związanych z żywnością i zdrowiem”. Tak, to samo Światowe Forum, które pod batutą Grety Thunberg śpiewa chórem psalmy ekologiczne!

W

2015 r. Bill Gates zapytał: „ Jak możemy wyprodukować wystarczającą ilość mięsa bez niszczenia planety?” i sam odpowiedział, że „jednym z rozwiązań byłoby poproszenie największych drapieżników – Amerykanów i nie tylko – o ograniczenie konsumpcji mięsa nawet o połowę”. Następnie dodał: „Wiążę również nadzieję z przyszłością substytutów mięsa”, zauważając, że zainwestował w rozwiązania alternatywne wobec mięsa, jakie proponuje np. firma Im­possible Foods, współfinansowana przez Google i Jeffa Bezosa oraz Gatesa. Impossible Foods stawia sobie za cel zastąpienie w naszej diecie mięsa produktami roślinnym za 15 lat. Jeśli liczyć od daty wypowiedzi 2015 r., to wymieniony przez Gatesa docelowy rok pokrywa się z planowaną datą osiągnięcia celów ONZ-owskiej Agendy 2030. Już w czasie, gdy pracowałem nad niniejszym tekstem, dotarła do mnie wiadomość, że Bill Gates, Jeff Bezos oraz były wiceprezydent USA Al Gore zainwestowali prawie 160 mln USD w Amerykański start-up Nature’s Fynd, zajmujący się produkcją sztucznego ekologicznego mięsa i serów na bazie mikroba-grzyba o nazwie Fusarium strain flavolapis, żyjącego w okolicach gorących źródeł Parku Narodowego Yellowstone. W rezultacie fermentacji mikroba otrzymuje się zasobną w białko, nazwaną Fy, podstawę wszystkich produktów firmy. Substancję, która ma zawierać o połowę więcej protein niż tofu (twarożek sojowy otrzymywany w procesie koagulacji mleka sojowego) i zaledwie 10% tłuszczu w porównaniu do wołowiny. Nature’s Fynd planuje dostarczać ją jeszcze w 2021 r. do sklepów i restauracji. Będą to m.in. bezmięsne hamburgery, nuggetsy jak z kurczaka, jogurty czy serki śmietankowe. Wszystko bez produktów odzwierzęcych. Ekologiczne, jeśli przyjąć, że ekologia to działania ofensywnie chroniące naturę przed człowiekiem, od uprzykrzenia mu życia po odebranie przypisanego mu przez naturę pokarmu i depopulację, czyli częściowe wytępienie. Jeszcze niedawno ekolodzy walczyli zaciekle o tzw. warstwę ozonową. Obecnie jest to już niemodne, a zainteresowanie skupia się raczej wokół emisji CO₂. Jednak warto przyjrzeć się sprawie ozonu jako charakterystycznej dla przemijalności ekologicznych trendów. Wkrótce po

czących warstwę ozonową gazów, lecz nietypowego, tak silnego ocieplenia się stratosfery, że dziura ozonowa skurczyła się najbardziej od ponad 3 dekad. To nagłe skurczenie się dziury ozonowej nie było efektem działań człowieka, czyli ograniczania emisji niszczących ozon gazów. Źródłem tej anomalii było tzw. nagłe ocieplenie stratosferyczne. Dziura ozonowa nie utrzymuje się nad Antarktyką przez cały rok. Pojawia się ona wraz z początkiem wczesnej wiosny (na półkuli północnej panuje wtedy wczesna jesień), gdy spod topniejącego lodu Antarktyki wydobywają się olbrzymie ilości gazów, głównie metanu. Powoduje on niszczenie warstwy ozonowej. Opinie specjalistów są podzielone. Jak zawsze w nieoczywistych kwestiach ekologicznych. Jedni utrzymują, że dziura ozonowa to efekt „freonowej” działalności ludzkiej, inni zaś twierdzą, że to bzdura, a zjawisko jest całkowicie naturalne i stare jak świat, a jego obserwacja stała się możliwa dopiero dzięki postępowi techniki. Odnośnie do postępu techniki i uprze­ mysłowienia: energia elektryczna ma wielki wpływ na rozwój gospodarki oraz poziom życia ludności. Obecnie większość populacji świata nie wyobraża sobie życia bez dostępu do niej. W produkcji energii elektrycznej dominują państwa wysokorozwinięte gospodarczo oraz największe pod względem liczby ludności kraje rozwijające się. Liderem pod względem wielkości jej produkcji są Stany Zjednoczone, wytwarzające 1/4 światowej energii elektrycz-

nej. Dziesięć państw – największych producentów – wytwarza blisko 2/3 światowej energii elektrycznej. Produkcja energii elektrycznej na świecie oparta jest w większości na paliwach mineralnych (węglu kamiennym i brunatnym, ropie naftowej i gazie ziemnym). Są one spalane w elektrowniach cieplnych, które dostarczają ok. 63% energii światowej, w Chinach zaś np. 75%, w Polsce 95%, w Rosji – 69%. Elektrownie wodne dostarczają około 20% ogółu energii na świecie, elektrownie jądrowe – ponad 17%. Według raportu think tanku Ember,


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

11

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA w pierwszym półroczu 2020 r. w 48 krajach (bez Polski) wytwarzanie energii elektrycznej ze źródeł wiatrowych i słonecznych wzrosło o 14% w porównaniu z analogicznym okresem roku

rośliny i zwierzęta. Nie biorąc pod uwagę, jak już wspominałem, efektu globalnego ocieplenia, a tylko zanieczyszczenie atmosfery, ziemi i wody – czy taka ilość może stanowić języczek u wagi, wskazujący na powolne, ale stałe przechylanie się szal w stronę katastrofy ekologicznej? Nie sądzę.

Z 2019. Źródła wiatrowe i słoneczne wytworzyły 9,8% energii na świecie. Jest to ponad dwa razy więcej niż wtedy, gdy w 2015 r. podpisywano Porozumienie Paryskie. Raport podaje, że liczne tzw. kraje kluczowe wytwarzają około jednej dziesiątej energii elektrycznej z wiatru i słońca: Turcja 13%, Stany Zjednoczone 12%, Chiny, Indie, Japonia i Brazylia po 10%, UE i Wielka Brytania – odpowiednio 21 i 33%; w Niemczech źródła te generowały 42% elektryczności. Rosji nie interesuje ten typ źródeł energii, bo produkuje jej ona zaledwie 0,2%. Europejski Zielony Ład to zbiór inicjatyw politycznych Komisji Europejskiej, których podstawowym celem jest osiągnięcie neutralności dla klimatu w Europie do roku 2050. Cel, który zakłada, że do 2050 r. Europa stanie się pierwszym neutralnym dla klimatu kontynentem na świecie, wymaga najbardziej wyśrubowanego pakietu środków „mających umożliwić mieszkańcom i przedsiębiorstwom Unii czerpanie korzyści ze zrównoważonej transformacji eko-

dzisław Kijas, profesor nauk teologicznych i rektor Papieskiego Wydziału Teologicznego św. Bonawentury Seraficum w Rzymie powiedział: „Czynić sobie ziemię poddaną znaczy to samo, co troszczyć się o nią. Kto odczytuje to wyrażenie egoistycznie, grzeszy”. To oznacza symbiozę człowieka z jego środowiskiem, które zyskuje na ludzkiej „opiece”, a nie wykluczanie rozsądnych i wyważonych działań ludzkich. Symbioza oznacza współżycie. Rozwój świadomości człowieka w sprawie uzależnienia jego losu od kondycji planety, na której żyje, i postęp techniczny oraz prosty instynkt samozachowawczy doprowadzą do zrównoważenia produkcji zanieczyszczeń i ich usuwania. Pogodzenia ludzkich dążeń z dobrostanem Ziemi. Z udziałem ekologów albo bez. Człowiek to istota racjonalna. Nie będzie podcinał gałęzi, na której siedzi, ale też nie zgodzi się na skarmianie go mięsem i twarożkami z „grzybobakterii” czy roślinami GMO albo wymuszone depopulowanie, czy sztuczne ograniczenia służące celom innym niż ekologia. Na przykład polityce, finansom czy gospodarce. Chyba wszystkim znana jest historia walki świętej pamięci prof. Jana Szyszki, byłego wieloletniego ministra środowiska, człowieka ogromnej wiedzy o ekologii oraz lasach, m.in. członka Komitetu Ekologii Polskiej Akademii Nauk, który – zajmując się w działalności naukowej dynamiką liczebności populacji i regeneracją systemów leśnych – musiał zmagać się z amatorami, profanami i pseudoznawcami

Budowa obwodnicy Augustowa, planowana od 1992 r., przez lata budziła dyskusje oraz sprzeciwy – szczególnie tych, którzy w Augustowie, a nawet w Polsce nie mieszkali. Pierwsze projekty jej przebiegu powstały w roku 1996. W lutym 2007 r. rozpoczęto budowę drogi przecinającej chronione programem Natura 2000 tereny doliny Rospudy, co spowodowało potężne, pełne starć i przemocy oraz skuteczne protesty ekologów. W końcu 2009 r. Rada Ministrów zmieniła przebieg trasy tak, aby omijała ona obszary sporne. Budowę obwodnicy zakończono w listopadzie 2014 r. To znaczy, że od pomysłu do realizacji upłynęły 22 lata, a przynajmniej przez 17 z nich oczekujący na wynik tytanicznych zmagań ekologii z rozsądkiem mieszkańcy Augustowa byli rozjeżdżani przez TIR-y, ciężarówki i inne pojazdy samochodowe, truci spalinami, ogłuszani hałasem motorów. „Po pierwsze człowiek” i jego prawa! No chyba, że jest z prowincji, na dodatek Europy Wschodniej, a wtedy najpierw są ptaszki, żaby, torf i ziółka, za którymi ujęła się Komisja Europejska. Komisarz ds. środowiska Stavros Dimas wzywał, stawiał warunki, wierzył, ufał i groził. Do Brukseli udała się delegacja Augustowa z bur-

w tym Greenpeace. Wylicza ono cały szereg negatywnych skutków, od wpływu na jakość wody w Zalewie Wiślanym po zniszczenie wydm, naturalnych siedlisk zwierząt czy przekształcenie linii brzegowej powodujące wtórne szkody. To właśnie kwestie środowiskowe są głównym pretekstem krytyki ze strony Komisji Europejskiej, która organizowała poważne spotkania z polskimi władzami na temat przekopu o długości 1,3 km. Dla porównania, zbudowany w 1906 r. niemiecki żeglugowy kanał śródlądowy ma długość 325,7 km. Przekop Mierzei Wiślanej jest kolejnym punktem zatargu z Brukselą, jak droga przez Dolinę Rospudy, wycinka Puszczy Białowieskiej czy ostatnio kopalnia Turów. Unia znów będzie musiała chronić spracowanymi rękami ekologów i komisarzy polską przyrodę przed Polakami. Najbardziej znaną na świecie organizacją ekologiczną jest działający od 1971 r. Greenpeace, posiadający biura w ponad 40 krajach,

Globalni Egzekutorzy decydują, co w konkretnych okolicznościach i dla kogo oznaczają paragrafy Agendy. Ekologia to globalnie obowiązująca, swobodnie i bez ograniczeń interpretowana ideologia, a Agenda 2030 to manifest wskazujący kierunek politycznej poprawności.

Patrick Moore, współzałożyciel, były aktywista i były prezes Greenpeace’u od opuszczenia organizacji w 1986 r. krytykował ruch ekologiczny za taktykę zastraszania i dezinfor-

mację, mówiąc, że ruch ekologiczny „porzucił naukę i logikę na rzecz emocji i sensacji”. „Misja, która kiedyś była szlachetna, została zdeprawowana”, orzekł. Moore stwierdził, że organizacja nie rozumiała podstawowej zasady ekologii, że „człowiek jest częścią środowiska, a nie jest od niego odseparowany”. „Niektóre gatunki zwierząt i owadów musimy chronić, a przed niektórymi musimy chronić ludzi”. „Po pewnym czasie, kiedy organizacja już zarabiała 100 milionów dolarów rocznie, doszło do dużej zmiany w myśleniu jej członków. Pokój odszedł, została tylko zieleń. Ludzie w imieniu Greenpeace’u stali się wrogami ziemi”, ocenił ekolog. Moore opowiada, że wyrugowano wiele przydatnych technologii i środków chemicznych, bo organizacja uważała to za słuszne. Współzałożyciel Greenpeace’u stwierdził, że „nauka i logika nie szły w parze z Greenpeace’em”, a „kampanie organizacji były manipulacją”. „Zaczęto posługiwać się w nich językiem strachu i sensacji, ba-

i ekologia polityczna

enie ze str. 1

niewecki

nawet przemysł europejski przestałaby emitować swoje 10% globalnego CO2, to do atmosfery będzie „szło” pozostałe 90% z krajów nie zważających na powagę Komisji Europejskiej. Praktycznie prawie nic się nie zmieni, a wiatry i tak przyniosą nam „cudze” zanieczyszczenia. Za emisję CO2 kraje UE płacą, i to słono. Powstał szeroki handel tymi uprawnieniami. Cena wypuszczenia do atmosfery 1 tony CO2 przekracza już 50 euro, a Komisja Europejska odmawia komentarzy na temat poziomu ceny, który spowodowałby interwencję. Niektórzy analitycy twierdzą, że cena musiałaby wzrosnąć powyżej 70 euro za tonę, aby UE zaczęła działać, ale długie procedury regulacyjne grożą, że to działanie stanie się nieskuteczne. Kto może sobie pozwolić na dodanie takich kosztów do cen produkcji przemysłowej, jednocześnie przebudowując swój system wytwarzania i przesyłu energii elektrycznej? Kraje zamożne, które mają już zaawansowaną technologię produkcji „czystej” produkcji energii. Na przykład Niemcy, Francja, Holandia czy Belgia. Nie chodzi mi tu o tzw. efekt cieplarniany, który zasługuje na oddzielne omówienie, ani o sam dwutlenek węgla, ale o liczne szkodliwe zanieczyszczenia dostające się do powietrza przy okazji spalania węgla. Jest oczywiste, że czym więcej w atmosferze CO2, tym mniej tlenu, bo do powstania każdej cząsteczki CO2 potrzeba dwóch atomów tlenu, a te można wziąć tylko z atmosfery. Jeśli wreszcie tlenu będzie zbyt mało, zaczniemy się dusić. Ludzie emitują do atmosfery zaledwie 4% CO2, a reszta pochodzi ze źródeł naturalnych, takich jak oceany czy

lasów o ratowanie Puszczy Białowieskiej. Z powodu inwazji kornika drukarza miliony drzew w Puszczy umarły, o co uparcie walczyły takie organizacje jak np. Greenpeace. Pseudoekolodzy radzili, żeby zostawić drzewa samym sobie, aby zjadł je kornik, a puszcza sama się odrodzi. Nie pomogło nawet wezwanie Światowej Federacji Naukowców do dialogu ws. Puszczy Białowieskiej „opartego na prawdzie, etyce i danych naukowych”. Profesor z goryczą zauważał „dwa standardy i to, że walka z kornikiem drukarzem na terenie Niemiec jest określana jako racjonalna działalność”, i podkreślał, że wbrew twierdzeniom Komisji Europejskiej, Puszcza od wieków była użytkowana przez człowieka, czemu zawdzięczała swój wspaniały stan. Na darmo pouczał, że tylko wycinka zarażonych drzew może zapobiec rozprzestrzenianiu się plagi. Podkreślał, że przez kornika giną nie tylko drzewa, ale także siedliska i gatunki. Rozpoczął się nie dbający o meritum i prawdę wściekły atak medialny, przypisujący Polsce celowe niszczenie unikalnych zasobów przyrody. Tak jakby nasz kraj upierał się przy działaniu na własną szkodę. Słowom „wycinka puszczy” nadano sens symbolu zła. Pod takim sztandarem blokowano ochronne działania leśników, upokarzano miejscową ludność i wnoszono skargi do Komisji Europejskiej. Wreszcie wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE sprawił, że Polska ustąpiła. 15 maja 2018 r. minister środowiska Henryk Kowalczyk nakazał Lasom Państwowym wycofanie decyzji, która zezwalała na wycinkę. Był to formalny koniec cięć w Puszczy Białowieskiej, prowadzonych z powodu kornika drukarza. Siła złego na jednego? A może brak konsekwentnego rozporządzania tym, co swoje? W każdym razie puszcza marnieje zgodnie z wolą ekologów i Komisji Europejskiej. Przykuci do drzew ideolodzy diabli wiedzą czego wygrali z wiedzą i fachowością jednego z najwybitniejszych na świecie znawców ekologii lasów. W pierwszej połowie bieżącego roku, szala przechyliła się wreszcie na stronę rozumu i Ministerstwo Klimatu i Środowiska podpisało umożliwiające odpowiednią wycinkę Puszczy dokumenty dotyczące nadleśnictw Białowieży i Browska. Edward Siarka, wiceminister klimatu i środowiska, pełnomocnik rządu ds. leśnictwa i łowiectwa powiedział, że Polska wypełnia wyrok TSUE. Przyjęcie nowego aneksu do „Planu urządzania lasu” dla nadleśnictw Białowieża i Browska jest jedyną możliwością prawną zmiany aneksu z 2016 r., który był powodem konfliktu z UE. Wiceminister dodał, iż pozwoli to na podjęcie prac w zakresie ochrony czynnej Puszczy, czyli koniecznej wycinki. Ekolodzy – obrońcy Puszczy – nie rezygnują. Znowu stanęli do walki.

mistrzem na czele, a pewna europosłanka PO chciała przekonać do przeprowadzenia rozmów „okrągłego stołu” na temat budowy obwodnicy. Skandaliczny w oczach „brukselczyków” i ekologicznych fundamentalistów zdrowy rozsądek wykazał premier Litwy, który przytomnie zauważył, że „to połączenie drogowe było ważne dla gospodarek obu krajów”, a „tyle drzew, ile się wytnie, tyle się posadzi”. Gdyby nie przedłużenie o 17 lat niepotrzebnej gehenny augustowian i zwiększenie liczby ofiar rospudzkiej operetki oraz potężne koszty jej wystawienia, a także zdumiewający patos i zawziętość jej wysoko postawionych kontrbohaterów, można by się uśmiechnąć. Ale przy tym natężeniu wysiłków udaremniających mogło chodzić nie o zwierzątka i roślinki, lecz, aż strach pomyśleć, o udaremnienie budowy tego, o czym mówił premier Litwy – arterii gospodarczej. Podobno „gdyby natura chciała, żeby przekop Mierzei Wiślanej był, to by go stworzyła”. Czy stworzyłaby Kanał Panamski albo Sueski, autorka przyrodniczego odkrycia nie zdradziła. Przekop ma mieć 1,3 km długości i 5 m głębokości. Umożliwi dostęp do Elbląga statkom morskim i turystycznym, pobudzając rozwój regionu. Skróci bardzo znacznie drogę do elbląskiego portu i uniezależni dostęp jednostek wpływających do Zalewu Wiślanego od widzimisię Rosjan. Przebicie Mierzei, i to w tej samej okolicy, planował już w 1577 r. król Stefan Batory, a w 1772 r. król Prus Fryderyk II Wielki, gdy po pierwszym rozbiorze Polski Elbląg przyłączono do Prus. W 1945 r.

budowę kanału proponował Eugeniusz Kwiatkowski, przedwojenny wicepremier oraz minister przemysłu i handlu, a także budowniczy Gdyni, który po II wojnie światowej był Delegatem Rządu dla spraw Wybrzeża. Ostateczna decyzja o realizacji planowanego przez stulecia projektu została ogłoszona w listopadzie 2006 r. przez ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Przeciwni inwestycji są ekolodzy, opozycja, część ekspertów i Komisja Europejska. Opracowanie dotyczące skutków inwestycji w 2016 r. przygotowało 16 organizacji środowiskowych,

a finansowany wsparciem indywidualnych darczyńców. Nie brakuje wśród nich znanego obrońcy natury Georga Sorosa. Istnieje i działa Greenpeace Polska, który w czerwcu br. złożył skargę do Sądu na decyzję ministra klimatu i środowiska, przedłużającą koncesję dla kopalni Turów do 2044 r., jednocześnie manifestując na terenie kopalni z żądaniem zaprzestania wydobycia w Polsce węgla do 2030 r. Udająca polską akcję ekologiczną prowokacja była w 2018 r .gościnnym występem niemieckich aktywistów Greenpeace’u, którzy zasłonili siedziby PiS oraz PO transparentami z napisem: „Polska bez węgla 2030”. Polska oczywiście nie jest w stanie do tego czasu „zekologizować” produkcji ciepła i energii elektrycznej. Spełnienie żądania spowodowałoby katastrofę. Dla głosicieli tego hasła proponuję zbudowanie ekologicznej osady bez prądu i ogrzewania. Kuchnie, piece, kominki, kozy itp. zabronione – bo smog! Żadnego sprzętu elektrycznego – bo po co? Zobaczymy się wiosną i pogadamy o perspektywie roku 2030.

Z

a to cykliczne wodospady wyrzucanych przez Warszawę ścieków ani los kóz, które wymarły z głodu na wiślanej warszawskiej wyspie, jakoś nie zmobilizowały ekologów do czynu. Czyżby tu chodziło o „ekolegów”? Jedna literka, a ile zmienia i wyjaśnia. A cięcie kamienia na nawierzchnie bez żadnych zabezpieczeń na ruchliwych ulicach? Tumany kamiennego pyłu fruną na przechodniów i pracowników. Jak dym. Przy tym krzemionkowym pyle smog, spaliny i tytoń to fraszka. To jest fruwająca odroczona śmierć. Wzywam ekologów do stawienia czoła. Blisko i bezpiecznie, a rozwiązanie dziecinnie łatwe. Podpowiem – polewanie wodą albo osłony na maszyny, a dla pracowników maseczki i okulary. Ale to za mała i za mało nośna sprawa dla Greenpeace’u. Co innego blokowanie wojskowych prób atomowych. W 1985 r., podczas prowadzenia protestów przeciwko francuskim próbom atomowym na Pacyfiku, Rainbow Warrior – statek flagowy Greenpeace’u, został zatopiony w Nowej Zelandii przez siły specjalne Francji – DGSE. Tak musiała skończyć się konfrontacja grupy ekologów z siłami zbrojnymi i rządem światowego mocarstwa. To bezskuteczne, reklamowe działanie kosztowało życie jednej osoby, a ci, którzy nie przewidzieli powagi możliwych skutków, współodpowiadają za tę śmierć. Chyba nie bez powodu znawcy tematu twierdzą, że organizacje ekologiczne, będące oddziałami zachodnich potentatów ekologicznych, podejmują działania tylko wtedy, kiedy jest to dobrze widziane przez ich „macierzyste centrale” albo wprost na ich polecenie.

zując na niedoinformowaniu społeczeństwa”. Szef organizacji rozpoczął kampanię przeciw chlorowi, który przedstawiał „jako dzieło diabła”. W istocie dodawanie chloru do wody pitnej stanowiło przełom, który przyczynił się do poprawy światowego zdrowia publicznego. Tego dla Patricka Moore’a było już za wiele. Odszedł, a po odejściu nie szczędził krytyki poziomu wykształcenia i mentalności byłych kolegów z szefostwa.

VECTORSTOCK.COM

logicznej”. Tak mówi Komisja Europejska. Cel byłby racjonalny, a jego osiągnięcie pożyteczne, gdyby nie fakt, że Unijne emisje CO2 stanowią 10% globalnych. Cała UE emituje do atmosfery trzy razy mniej gazów cieplarnianych niż Chiny. Jeśli zmuszamy gospodarki krajów europejskich do potężnego wysiłku zmiany technologii uzys­ kiwania energii i narażamy te mniej rozwinięte na spowolnienie albo nawet zahamowanie rozwoju gospodarczego, niech ma to sens. Jeśli

Modele postępowania państw wobec środowiska naturalnego sklasyfikowałbym jako: barbarzyński, nieprzyjazny, szkodliwy i neutralny – czyli dobrej symbiozy. Nie skuszę się na podawanie przykładów konkretnych krajów, ale uważam, że tylko jeden model pozwoli nam na przetrwanie. To symbioza, czyli zrozumienie i wdrożenie „prawdy Moore’a”, że „człowiek jest częścią środowiska, a nie jest od niego odseparowany”. Rozwijając tę prostą i oczywistą sentencję, napisano i można jeszcze napisać wiele tomów. Szkopuł w tym, że niektóre – co do zasady słuszne i często wskazujące dobry kierunek – ruchy ekologiczne, jak wszystko, ulegają wpływom, oportunizmowi, deformacjom i degeneracjom. Stosuje się je do wpajania w nas poczucia winy za to, że chcemy się odżywiać naturalnie, smacznie i zdrowo, że ośmielamy się cokolwiek spalać, że używamy samochodów i chcemy latać samolotami, że mamy potrzeby i właściwie, że… istniejemy – wszak jest nas za dużo. W to graj ojcom WIELKIEGO RESETU – Klausowi Schwabowi, Bilowi Gatesowi i ich współwyznawcom, których to wszystko w Nowym Wspaniałym Świecie dotyczyć nie będzie. Hasła ekologiczne używane są przez polityków i ideologów różnego pokroju. Organizacje też. A to je degeneruje. Sądzę, że mamy do czynienia z dwoma obliczami ekologii. Jednym, przynoszącym ludzkości oczywiste i bezdyskusyjne pożytki oraz drugim, używanym jako polityczne narzędzie dławienia potencjalnej konkurencji gospodarczej albo jako środek generowania i pomnażania zysków. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

12

S

amo pojęcie ‘antysemityzm’ pojawia się późno i gdy chodzi o Niemcy, kryje w sobie ideę obrony przed Żydami, w Niemczech bardziej niż gdzie indziej zasymilowanymi, a nawet zgermanizowanymi. Książka Lehnhardta Ericha, w której występuje po raz pierwszy słowo ‘antysemityzm’, ukazała się w Zurychu w 1884 r. pod znamiennym tytułem: Die antisemitische Bewegung in Deutschland, besonders in Berlin. Nach Voraussetzungen, Wesen, Berechtigung und Folgen dargelegt. Ein Beitrag zur Lösung der Judenfrage. Ta niewielka książka (102 s.) wprowadza w obieg nie tylko sam termin ‘antysemityzm’, ale sygnalizuje istnienie tego, co później Hitler nazwał ‘Judenfrage’ (kwestia żydowska). W dodatku użyto tu też słowa: ‘Lösung’ (rozwiązanie). Zwykle za ojca tego terminu uważa się Fryderyka Wilhelma Adolfa Marra, dziennikarza, anarchistę i antysemitę według współczesnych kryteriów. Jego

Antysemityzm jest stereotypem pozwalającym na dowolne użycie go jako na­ rzędzia stygmatyzującego kogoś lub całe społeczności, narody. Teoretycznie antysemityzm równa się rasizmowi, natomiast praktycznie jest w użyciu tam, gdzie w jakikolwiek sposób chodzi o obronę Żydów względnie o ich roszczenia niezależnie od tego, jakiej sfery życia one dotyczą.

VECTORSTOCK.COM

Antysemityzm Zygmunt Zieliński

biblijnym sięga się do Abrahama, który był praojcem narodu arabskiego, żydowskiego, Edomitów i innych. Z woli Boga Jahwe wyruszył z Mezopotamii do Palestyny. Był mężem Sary i Hagar, ojcem Izmaela i Izaaka. Antysemityzm winien zatem objąć wszystkie społeczności mające dziedzictwo Abrahama, chociaż poszczególne grupy szły w rozwoju własnymi drogami, znaczonymi często wzajemną wrogością, w odniesieniu do Żydów motywowaną obcością religijną i cywilizacyjną, co widać do dziś w relacjach między Żydami i Arabami. Antysemityzm – jeśli nazwiemy tak niechęć do Żydów od starożytności (wypędzenie przez cesarza Klaudiusza Żydów z Rzymu) – trwa nieprzerwanie, choć rozmaite przybierał formy. Wynikał z bardzo różnych uprzedzeń wobec Żydów i osób pochodzenia żydowskiego. A to pociągało za sobą prześladowania i dyskryminację Żydów jako grupy wyznaniowej, etnicznej lub rasowej. Ten ostatni wzgląd zaważył poważnie dopiero pod wpływem rasizmu w wydaniu narodowosocjalistycznym, kiedy to ‘Aryjczyk’, pojęcie sztuczne, właściwie nic konkretnego nie oznaczające, ale odwołujące się do nazew-

III Rzesza nie miała nic przeciwko Arabom, wspierając ich przeciw Wielkiej Brytanii i licząc na ich pomoc w pozyskaniu pól naftowych, a przecież Arabowie byli Semitami czystszej krwi aniżeli Żydzi. staraniem powstała Liga antysemicka, a wrogość w stosunku do Żydów motywowana była już obcością i niższością rasy. Wydaje się, że termin ‘antysemityzm’ w czasach ludzi, o których mowa, nie miał jeszcze takiego ładunku treści jak to jest obecnie. Nie brano też pod uwagę jego odniesienia sięgającego daleko szerzej poza ówczesną populację żydowską. Eugenio Zolli w swej książce Historia antysemityzmu (2011) powołuje się na badania dobrze znane już w dziwiętnastowiecznej literaturze niemieckiej. Wypadałoby także odnieść się do jednej z książek Israela Shahaka (Jewish History, Jewish Religion: The Weight of Three Thousand Years) wydanej w 2008 r. Nie wchodząc w szczegóły można mniemać, że rozumienie antysemityzmu w końcu XIX w., a nawet w epoce nazizmu, odbiegało od dzisiejszego. Samo słowo ‘Semici’ ma odniesienie do filologii, do języków semickich, gdyż ich używanie decyduje o zaszeregowaniu grup etnicznych czy ludów Bliskiego Wschodu. Odnosi się do Żydów, Asyryjczyków, Babilończyków, Aramejczyków, Fenicjan, Arabów, nie licząc mniejszych wspólnot. W naświetleniu

społeczeństwa”. To słowa ministra sprawiedliwości Ferdynanda Grappenhausa. „W piątek wybito szyby na cmentarzu żydowskim w Rotterdamie – informuje dziennik »De Telegraaf« na swojej stronie internetowej. Gazeta cytuje przedstawicieli gminy żydowskiej, którzy zapowiadają konieczność zamontowania kosztownych, stalowych blach zamiast szklanych okien. »Straciłem już rachubę, ile razy musieliśmy je wymieniać w ostatnich latach« – napisał w sobotę na Twitterze Chris den Hoedt, szef gminy żydowskiej w Rotterdamie”.

W

RYS. VECTORSTOCK.COM

T

ak więc wrogość do Żydów nie różni się od resentymentów istniejących między innymi narodami. W praktyce antysemityzm w najnowszej historii wydał owoc zatruty, gdyż skazał na zagładę nie tylko naród, ale rasę napiętnowaną znamieniem śmierci. Dlatego przypisywanie antysemityzmu zwykłym, obecnym w życiu społecznym animozjom – choć nagannym, to jednak nie zbrodniczym – jest nadużyciem o nieprzewidywalnych następstwach. Pojęcie ‘antysemityzm’ powstało na ciasnym podwórku dziewiętnastowiecznych Niemiec, gdzie tak zwany volkizm, teorie o czystości rasy – oczywiście germańskiej – szukanie korzeni m.in. w pogańskich jeszcze dziejach Germanów, było po prostu szukaniem tożsamości. Sprzyjało temu w owym czasie dość hermetyczne pojmowanie społeczeństwa. Przeskok do rasizmu był więc ogromnie ułatwiony. Nic dziwnego, że właśnie w Niemczech karierę robili nie Niemcy, ale Joseph Arthur de Gobineau czy Houston Stewart Chamberlain. Francuz Arthur de Gobineau w Essai sur l’inégalité des races humaines (Szkicach o nierówności ras ludzkich, 1855) wyłożył swą doktrynę o nierówności ras, co dało asumpt do kwalifikowania ich wartości. Z kolei Brytyjczyk, ale germanofil, filozof, polityk, zięć Richarda Wagnera – Houston Stewart Chamberlain usiłował naukowo podeprzeć tezy Gobineau w swej książce Die Grundlagen des neunzehnten Jahrhunderts (Fundamenty XIX wieku). Chamberlain sprowadził historię europejską do walki między Aryjczykami i Żydami. Aryjczycy według niego posiadają „wyższą rasowo duszę”, dlatego zdolni są do wyższego poznania i działania. Żydów widział jako materialistów niemających zrozumienia dla wzniosłych obszarów ludzkiego jestestwa. Stąd ich rola jest niszczycielska. Wartościami wiodącymi w życiu społecznym według obu autorów była rasa, a nie naród. Zatem od czystości rasy zależy porządek świata. Żydów w tej teorii widziano jako nigdzie niezakorzenionych, nie mających zatem żadnych zobowiązań kosmopolitów. Oskarżano ich, że za pomocą liberalizmu, biorącego górę w II połowie XIX w., opanowali ducha niemieckiego, a rozwijając kapitalizm, uczynili Niemcy społeczeństwem bezideowym, poprzez demokrację następnie rozbrojonym pod każdym względem. Należało zatem sięgnąć do korzeni pragermańskich, których śladów dopatrywano się w rolniku przywiązanym do ziemi. Najlepiej ilustruje to idea Blut und Boden, tak złowrogo wyeksploatowana następnie przez jej piewcę Richarda Walthera Darrégo, który walnie przyczynił się do pozyskania dla Hitlera wsi, a także do uwiarygodnienia dla wielu rasizmu. Stwarzało to także pozory wiarygodności bezsensownemu i tak groźnemu w konsekwencjach przeciwstawieniu pojęć: ‘Żyd’ i ‘Aryjczyk’.

RESENTYMENTY

nictwa obecnego w językach indoirańskich, zadomowiło się w Niemczech. Posłużono się tam tymi jakże nieprecyzyjnymi terminami, by rasę aryjską zdefiniować jako pozytywne przeciwieństwo narodu żydowskiego. To dokonało się już w połowie XIX w., natomiast użytek praktyczny uczynił z tego Hitler, orzekając, że Aryjczycy jako jedyna rasa panów mają rację bytu, rasy niższe zaś, a więc i Żydzi, przeznaczone są do likwidacji.

A

ntysemityzm podniesiony do rangi kryterium decydującego o życiu i śmierci całej populacji żydowskiej był zatem parawanem – przez nazistów zresztą rzadko artykułowanym – służącym jako „naukowe” uzasadnienie holokaustu. W istocie chodzi o Endlösung der Judenfrage. III Rzesza nie miała nic przeciwko Arabom, wspierając ich przeciw Wielkiej Brytanii i licząc na ich pomoc w pozyskaniu pól naftowych, a przecież Arabowie byli Semitami czystszej krwi aniżeli Żydzi. Trzeba zatem sobie jasno powiedzieć, że problem rasy w prześladowaniu Żydów odgrywa raczej rolę pewnego stereotypu. Terminowi

‘antysemityzm’ brakuje jednoznacznej treści i znaczenia. Jest stereotypem, a stał się z biegiem czasu bronią, którą ugodzić można każdego, kto w jakikolwiek sposób narazić się może nie Żydom jako takim, bo większość ich to nie są „obcy” w społeczeństwach, w których żyją, ale tym środowiskom żydowskim, które nie zrezygnowały z kapitału, jakim stał się dla nich holokaust. Ich ataki, kierowane tradycyjnie na narody nie chcące przyjąć żydowskiej doktryny holokaustu, np. na Polskę, mnożą się od dziesięcioleci i zyskują wielki rozgłos. Polska była zresztą zawsze w retoryce żydowskiej wystawiona na najcięższe razy. Wobec niej bowiem, jako odwiecznego azylu, mieli Żydzi szczególnie wielkie oczekiwania.

C

o jednak powinno dziwić, to fakt, że antysemityzm, a ściśle mówiąc: niechęć do Żydów zaczyna eskalować tam, gdzie relacje z nimi są poprawne. W połowie lat 80. byłem zaproszony w RFN na Gartensitzen, co zawsze przeciągało się do późnych godzin nocnych. Każdy coś opowiadał, ja zaproponowałem dowcipy żydowskie. Gospodarz chwycił się za głowę. – Proszę tego nie robić, bo w sąsiednim ogrodzie mogą słyszeć, o czym mówimy! O Żydach nie wolno nawet żartować. Ktoś tam pozwolił sobie na żarcik i poszedł z torbami, bo tyle go kosztowały procesy przed sądem! Wszyscy obecni przytakiwali. Ostatni raz byłem w RFN może z 10 lat temu. Już nie zauważyłem takiej cenzury. Nawet ktoś w czasie spotkania wyraził się krytycznie o Izraelu, że sporo nauczył się od Himmlera. Od takiej swobody wypowiedzi do ataków na Żydów daleka droga, ale ze zdumieniem zauważam, że ją przebyto. W ostatnich latach nastąpił nawrót do aktów wrogości wobec Żydów od zakończenia II wojny światowej niespotykanych. W kwietniu 2021 r. zanotowano w internecie eskalację wystąpień antyżydowskich m.in. w Niemczech. Na portalu Świat/Wiadomość z 20 IV 2021 r. czytamy: „Nowy antysemicki rekord w Niemczech. Wzrost antysemityzmu w różnych częściach Niemiec jest odnotowywany od lat. Tym razem opublikowano najnowsze dane dotyczące Berlina: w ubiegłym roku odnotowano tam łącznie 1004 takich zdarzeń. Po spadku w 2019 r. jest to znów wzrost o 118 przypadków – pomimo ograniczeń życia publicznego, spowodowanych pandemią. Żydzi są obrażani, zastraszani i obwiniani za koronawirusa”. Z raportu przedstawionego przez berlińskie Centrum Badań i Informacji na temat Antysemityzmu (RIAS Berlin) wynika, że wśród tych incydentów było 17 ataków z użyciem siły fizycznej, 43 celowe uszkodzenia mienia żydowskiego, takie jak graffiti, 51 gróźb, 123 listy antysemickie skierowane do większego kręgu osób oraz 770 tzw. przypadków krzywdzących

zachowań. Temat żydowski podjęła „Berliner Zeitung”: „Z internetu na ulice wyszła ideologia spiskowa i antysemicka wrogość. Na demonstracjach wielokrotnie porównywano ograniczenia koronawirusowe z prześladowaniem Żydów w czasach narodowego socjalizmu, które w ten sposób relatywizowano”. Od tego rodzaju doniesień nie stroniła także telewizja publiczna. W Bawarii dokonano pewnej specyfikacji wystąpień antyżydowskich: „W ponad połowie przypadków nieznane było pochodzenie polityczno-ideologiczne sprawców. Według RIAS, 271 incydentów ma podłoże prawicowo-ekstremistyczne lub prawicowo-populistyczne. 89 zostało zakwalifikowanych jako ideologia spiskowa. Aktywizm antyizraelski odgrywał rolę w 50 przypadkach, a islamizm – w 22. 14 należało

rogość wobec Żydów trudno sprowadzić do jednego czy dwóch państw europejskich. „Komisja Europejska alarmuje, że liczba antysemickich treści w niemieckojęzycznych mediach społecznościowych wzrosła aż 13-krotnie, natomiast we francuskojęzycznych 7-krotnie. Z badań przeprowadzonych na zlecenie Komisji Europejskiej przez Instytut Dialogu Strategicznego wynika, że pandemia covid-19 doprowadziła do poważnego wzrostu ilości publikowanych treści antysemickich. Przedmiotem analizy były treści zamieszczane na platformach takich, jak Facebook, Twitter i Telegram. Badaczom udało się zidentyfikować 272 francuskie i 276 niemieckich kont i kanałów rozpowszechniających w sieci antysemickie treści związane z pandemią. W treściach tych oskarżono Żydów o wywołanie pandemii, aby móc rządzić światem, czy też, że to oni stworzyli covid-19 jako broń przeciwko nie-Żydom. Wytykane jest także żydowskie pochodzenie osób związanych z produkcją szczepionek. Według tych teorii szczepionki mają »wybić inne nacje lub doprowadzić do ich bezpłodności«. Na niemieckim Telegramie grupy rozsyłały »filmy dokumentalne«, według których Żydzi byli na początku XX w. zagrożeniem dla Niemiec, a Hitler jedynie próbował ich powstrzymać”. A więc wraca stara śpiewka, wielokrotnie słyszana na wiecach z Hitlerem na początku lat 30., co doprowadziło do tego, co stało się 30 stycznia 1933 r., kiedy Hitler został kanclerzem Niemiec. Absurdalne zarzuty, że Żydzi wywołali pandemię, by móc rządzić światem, to nic innego jak kalka propagandy Goebbelsa i „Stürmera”. Tylko że periodyk SA i Julius Streicher to nic w porównaniu do wielu dzisiejszych mediów tzw. społecznościowych. Zwrot przeciwko Żydom ma bardzo złożone zaplecze. Jedno wydaje się pewne. Nie ma on nic wspólnego z rasizmem. Rasizm błąka się jeszcze gdzieś na peryferiach środowisk opanowanych przez różnego rodzaje fobie. Z myśleniem racjonalnym ma on tyle samo wspólnego, co kiedyś teorie głoszone przez Alfreda Rosenberga czy praktyki na granicy magii uprawiane przez Himmlera. Na forach internetowych aż się roi od alarmów ostrzegających przed rasizmem w Niemczech. Sam wielokrotnie byłem świadkiem, kiedy starsze panie prosiły o opiekę przed młodymi Turkami, których sporo spacerowało po promenadzie nad Renem. Spytałem jedną, skąd te obawy? Odpowiedziała, że oni są obcy i kiedyś ich potrzebowano, ale teraz już nie, więc powinni wrócić do Turcji. Na pytanie, czy to może taka niebezpieczna rasa, pani zdziwiła się. Są tacy sami jak my, tylko dlaczego nie odjeżdżają? Podobne podłoże mają awantury z imigrantami. Niemców razi zachowanie, nawet wygląd konkretnych ludzi, ale rzadko przekłada się to na narodowość, o rasie nie wspominając.

Czasy III Rzeszy poszły już tak dalece w niepamięć, o co zresztą z powodzeniem dba edukacja niemiecka, iż powtarzanie starych schematów jest całkowicie możliwe. Jest to zły sygnał i nie tylko Żydzi mają z tym problem. do lewicowego spektrum, a siedem przypisano do chrześcijańskiego fundamentalizmu”. Warto zauważyć, że w ekscesach antyżydowskich uczestniczyło stosunkowo mało muzułmanów, jeszcze mniej wystąpień przypisano „chrześcijańskiemu fundamentalizmowi”. Jeśli spojrzymy wstecz, nawet do I wojny światowej, nasuwa się spostrzeżenie, że Niemcy jako naród zawsze szukali winnego, kiedy im się gorzej powodziło. Tą kartą grał Hitler, mobilizując Niemców do rozprawienia się z Żydami. Nie inaczej było z przegraną wojną, kiedy to szukano winnych na lewicy, a traktat wersalski uznano za zmowę państw w celu okaleczenie Niemiec i pozbawienia ich należnego im miejsca w świecie. W dobie kryzysu wywołanego pandemią okazuje się, że metoda Hitlera, szukającego w żydostwie kozła ofiarnego winnego niepowodzenia Rzeszy wilhelmowskiej i Republiki Weimarskiej, znalazła i tu zastosowanie, a jeśli nie spowodowała konsekwencji podobnych do tych z lat 20.–30., to dlatego, że RFN ma nieporównywalnie większe niż Republika Weimarska autorytet i potęgę. Jednak czasy III Rzeszy poszły już tak dalece w niepamięć, o co zresztą z powodzeniem dba edukacja niemiecka, iż powtarzanie starych schematów jest całkowicie możliwe. Jest to zły sygnał i nie tylko Żydzi mają z tym problem. O ile w Niemczech pewne sprawy mogą dziwić, ale nie zaskakują, to zupełnie inaczej ma się rzecz, gdy chodzi o Niderlandy. Na Twitterze czytamy: „Kolejne antysemickie incydenty w Holandii. Nienawiść do Żydów wraca do

Kiedyś komentowano awanturę z Afroamerykanami. Ktoś zapytał: czym was zdenerwowali? Byli zbyt głośni i pewni siebie. O ile kolor skóry teoretycznie mógłby sugerować jakieś animozje rasowe, to w przypadku Żydów nie wchodzi to w rachubę. Niemcy zawsze mieli uprzedzenie do Żydów, z różnych powodów. Luter np. nie był antysemitą, ale nie znosił Żydów z racji religijnych. Żydzi poczuli się w Niemczech lepiej w XIX w., kiedy liberalizm stał się modny w polityce, a przemyślność żydowska dopomagała w industrializacji kraju. Ale w Niemczech bezsensowne teorie o rasach i ich wpływie na losy państw i narodów bynajmniej nie trafiały do powszechnego przekonania. Przyjmowano to typowo po niemiecku na zasadzie: Das stand in der Zeitung (Tak napisali w gazecie). Obecną niechęć do Żydów trudno wyjaśnić. Z pewnością nie jest to antysemityzm. Natomiast można przyjąć, że zarazem właśnie on gromadzi chmury nad żydowskimi głowami, gdyż jest nachalnie lansowany jako bardzo dogodny i w wielu przypadkach skuteczny bicz na każdego, kto w jakikolwiek sposób narazi się wpływowym żydowskim lobby. Nalepka antysemity często niszczy tego, komu ją zaaplikowano. Warto się zastanowić, czy atakowanie zawsze prowadzi do zwycięstwa. Sądzę, że społeczności żydowskie z taką agresją na ogół nie sympatyzują, a jest ona udziałem określonych środowisk. Dlatego warto, by głos w tej sprawie zabrakli nie tylko kupieni czy nawiedzeni dziennikarze, ale audiatur et vox populi. K


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET R E K L A M A

RESENTYMENTY

13


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

14

J

ego bohaterska postawa w trakcie okupacji nie pozwoliła mu po zakończeniu działań wojennych na znalezienie miejsca pracy w Warszawie. Przyjechał do Gliwic, gdzie kontynuował swoje naukowe pasje w tamtejszym Instytucie Onkologii. Był wieloletnim Kierownikiem Zakładu Biologii Nowotworów. Opublikował ponad 120 artykułów i monografii, w dużej części w wydawnictwach anglojęzycznych. Był promotorem

KU PA M IĘCI W jego wykładzie końcowym nie zabrakło rozważań, na czym polega istota życia. Szczególnie mocno podkreślał: „To, co nazywamy istotą żywą, jest niezwykle złożoną materią. Złożoność nie polega jedynie na tym, że w komórce ludzkiej jest dużo różnych komponentów. Złożoność polega na tym, że nie znamy jeszcze i pewnie nigdy nie poznamy w pełni, jak te cząsteczki ze sobą współdziałają… W odniesieniu do żywych organizmów, np.

rozciągnęli wszystkie chromosomy z jednej komórki, to długość DNA wyniesie blisko 2 metry (tylko mniej więcej 3% tego materiału to sekwencje kodujące, czyli geny, reszta to sekwencje mające inne znaczenie). Jeśli pomnożymy 2 m przez liczbę komórek dorosłego człowieka, to otrzymujemy liczbę pokazującą, jak gigantyczna jest łączna długość cząsteczek DNA w naszym ustroju. Tej długości nie wyrażamy w metrach lub w kilometrach, tylko

Z

medycyną miałem do czynienia już po wojnie. W czasie okupacji mieszkałem w Warszawie, stąd moje osobiste spotkania z lekarzami i sprawami medycznymi w tamtym okresie były często związane ze śmiercią. Jak wyglądały nasze straty, jeśli chodzi o medycynę, spowodowane wojną? Szacuje się, że wskutek działań w samym tylko 1939 r. Polska straciła olbrzymi majątek w postaci budynków, infrastruktury, zniszczono mnóstwo obiek-

900 nazwisk (i pseudonimów) lekarzy, którzy zostali wciągnięci w system konspiracyjny. W szpitalach powstańczych pracowało 500 lekarzy, szacuje się, że ok. 10 000 rannych było hospitalizowanych w szpitalach. Tych szpitali w Warszawie było wiele: kilka szpitali miejskich i dwadzieścia kilka prowizorycznych, powstańczych. Dramatem powstania było zniszczenie szpitali przez Niemców. Nie tylko zniszczenie fizyczne, przez zbombardowanie ar-

Prof. dr hab. n. med. Mieczysław Chorąży urodził się w Janówce. Ukończył Akademię Medyczną w Warszawie. Uczestniczył w powsta­ niu warszawskim, został dwukrotnie ranny. Doznane obrażenia ogra­ niczyły mu możliwość wykonywania zawodu w wielu specjalnościach medycznych. Po upadku powstania był internowany jako jeniec wo­ jenny w Stalagu XI A w Altengrabow w Niemczech.

Nie da się zapomnieć... Ze spotkań i rozmów z Kawalerem Orderu Orła Białego śp. Profesorem Mieczysławem Chorążym (1925–2021) Jacek Kozakiewicz

prof. Mieczysław Chorąży FOT. J. WRÓBLEWSKI

18 zakończonych przewodów doktorskich, pięciu spośród jego doktorantów otrzymało tytuł profesora. Od 1971 r. M. Chorąży był członkiem korespondentem, a od 1986 roku członkiem rzeczywistym PAN; od 1995 roku członkiem czynnym Polskiej Akademii Umiejętności. Był jednym z pionierów badań nad mutagenezą środowiskową oraz epidemiologią molekularną. Od lat 70. ub. wieku współpracował z National Cancer Institute w Bethesda w USA, prowadząc m.in. prace nad genetyką raka płuc. Przyznano mu tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku oraz Śląskiej Akademii Medycznej. Za działalność wojenną został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej i Warszawskim Krzyżem Powstańczym. Był kawalerem wielu odznaczeń państwowych. 3 maja 2017 r. w uznaniu znamienitych zasług dla rozwoju polskiej medycyny oraz za osiągnięcia w pracy badawczej został odznaczony przez Prezydenta RP Orderem Orła Białego. Wręczając wyróżnienie, Prezydent RP Andrzej Duda powiedział, że Order dla profesora to wyraz uznania za walkę o ludzkie życie, za wkład w naukę i za służbę, rozsławianie Polski i polskiej nauki na świecie. Kilkanaście dni później, w dniu 19 maja 2017 r., podczas II Śląskich Debat Samorządowych w Wiśle, prof. M. Chorąży otrzymał najwyższe wyróżnienie Śląskiej Izby Lekarskiej – „Wawrzyn Lekarski”. Ten wybitny uczony, wspaniały i prawy człowiek, wielki patriota i społecznik był człowiekiem pełnym pokory, wyciszonym, nie dbającym o zaszczyty, niechętnie zasiadającym w pierwszych rzędach. Podczas Festiwalu Solidarności w pierwszych latach 80. ub. wieku, kiedy znalazłem się jako młody lekarz w gronie Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność Śląskiej Akademii Medycznej, szczególnie cenna była pomoc i wsparcie odważnych Profesorów. Tego wsparcia i pomocy nie skąpił nam śp. prof. M. Chorąży, który w okresie stanu wojennego podpisał także list w sprawie uwolnienia internowanych działaczy Solidarności. Wtedy to tak naprawdę zacząłem uważniej śledzić drogę życiową i naukową Profesora. Ale dopiero w ostatnich latach jego życia miałem zaszczyt zbliżyć się do niego, zachwycić jego mądrością i dokonywanymi wyborami. Stało się to podczas przygotowań do organizowanych w maju 2017 r. przez Śląską Izbę Lekarską II Śląskich Debat Samorządowych pt. „Wizerunek lekarzy widziany z wielu perspektyw”, kiedy to Profesor przyjął zaproszenie do przyjazdu do Wisły i spędzenia w naszym gronie aż 3 dni. Wygłosił wykład inauguracyjny. Przybliżył nam dokument pt. Konstytucja lekarska, opracowany przez Europejską Federację Medycyny Wewnętrznej i trzy wielkie medyczne organizacje amerykańskie, opublikowany w „Lancecie” w 2002 roku. W nawiązaniu do tego dokumentu usłyszeliśmy jakże ważne słowa dotyczącego nas, lekarzy: „Lekarz to jednak powołanie. To nie jest to samo co handel pietruszką, to nie jest to samo co jakiś inny zawód. Musi być powołanie, musi być, musi być zachowany pewien etos pracy lekarskiej”.

do organizmu ludzkiego, mamy wielkie banki danych o różnych cząsteczkach, ich strukturze i funkcjach w komórce. Tylko ta analiza redukcjonistyczna według nowszych koncepcji nie wystarcza i nigdy nie wystarczy, aby zrozumieć, na czym polega zjawisko, które nazywamy życiem”.

N

auka szacuje, że życie na Ziemi pojawiło się 4,5 mld lat temu. Nasza planeta była wtedy gorąca, głównie pokryta oceanami, atmosfera była uboga, ze stałymi wyładowaniami elektrycznymi. Badacze amerykańscy spróbowali odtworzyć takie środowisko w warunkach laboratoryjnych. W środowisku wodnym, pod wpływem wyładowań elektrycznych, można było z kilku prostych związków chemicznych i pierwiastków uzyskać, przy odpowiednio długim czasie obserwacji, różne, bardziej złożone cząsteczki, które są identyczne ze składnikami naszych współczesnych komórek żywych. Uzyskano w ten sposób aminokwasy, nukleotydy i wiele różnych metabolitów. „Jak to się stało, że te powstałe cząsteczki, elementy bardzo proste, zaczęły produkować coś, co jest już bardzo, bardzo złożone – żywe prakomórki, z których powstały później organizmy wielokomórkowe? Otóż jest jedna pewna cecha takich cząsteczek i makrocząsteczek, która do niedawna nie była rozpoznawana. Mianowicie te makrocząsteczki i cząsteczki mniejsze mogą się samoorganizować. Zjawisko samoorganizacji jest obecnie bardzo intensywnie badane przez chemików, przez biologów i przez różne inne środowiska naukowe, jak również przez filozofów. W naukach medycznych też mamy dużo przykładów samoorganizacji cząsteczek. Na przykład powstawanie bakteriofagów. Nie ma w komórce jakiegoś przepisu, jak ma być zbudowany bakteriofag. Ma on różne komponenty (składniki): kwas nukleinowy (DNA), ma otoczkę zbudowaną z białek, ma nóżkę i stopkę, która przylega do bakterii. Te komponenty są zbudowane głównie z białek, które są kodowane przez geny, ale nigdzie nie ma informacji, jak te wszystkie składniki złożyć w dość skomplikowany nowy twór, zwany bakteriofagiem. Nie ma zewnętrznej informacji, jak zbudować bakteriofaga. Cząsteczki same się organizują w nowy twór, jeśli są tylko odpowiednie warunki, środowisko wodne, temperatura i odpowiednio dużo elementów budulcowych. Na poziomie molekularnym mamy tysiące przykładów z chemii, gdzie cząsteczki wchodzą w bardzo skomplikowane reakcje tylko dlatego, że powstało odpowiednie środowisko i odpowiednie stężenie tych cząsteczek. Samoorganizacja cząsteczek jest prawdopodobnie bardzo istotnym elementem w genezie zjawiska życia. Pierwotne molekularne automaty komórkowe, gdzie aktywność dwóch lub więcej cząsteczek jest wzajemnie kontrolowana, też powstały na zasadzie samoorganizacji”. Mówiąc o złożoności życia, zdumiał nas poniższą informacją: „Jeszcze w sprawie tej złożoności. Jak długa jest cząsteczka DNA w jednej komórce? Jaka jest łączna długość cząsteczek DNA, jeśli weźmiemy wszystkie nasze komórki? Często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy

już w jednostkach astronomicznych (AU). Jedna jednostka astronomiczna to jest odległość Ziemi do Słońca, czyli ok. 150 milionów kilometrów. Zatem łączna długość cząsteczek DNA w organizmie człowieka wynosi wiele jednostek astronomicznych”. (…) „Byliśmy wszyscy szkoleni, i Państwo, i ja, w zakresie biochemii, genetyki, biologii, gdzie przekazywano nam wiedzę raczej statyczną: rysowaliśmy takie czy inne wzory chemiczne, wiązania międzycząsteczkowe, a za mało było dynamiki. A przecież wszystkie cząsteczki są w bezustannym ruchu. Ja kiedyś wizytowałem w instytucie w Oslo, który jakieś 30 lat temu badał przebiegi reakcji cząsteczek w ułamku sekundy. Obecnie wiemy, że właśnie te krótkotrwałe współdziałania cząsteczek są najbardziej kluczową sprawą w naszych rozważaniach nad zjawiskami życia. Wiemy już na pewno, że nie ma centralnego sterowania na poziomie molekularnym. Wiemy, że cząsteczki chemiczne, podstawowe elementy składowe naszego organizmu, mają immanentną zdolność do samoorganizacji i wzajemnego niezwykle dynamicznego oddziaływania”.

tów, w tym 350 szpitali, 29 sanatoriów przeciwgruźliczych, 24 zdrojowe zakłady lecznicze, 47 zakładów ubezpieczalni społecznych, kilkaset ośrodków zdrowia i ambulatoriów i 1500 gabinetów dentystycznych. To są straty, jakie poniósł nasz kraj w czasie kampanii wrześniowej. Szacuje się, że w Generalnej Guberni było ok. 6000 polskich lekarzy, 2000 lekarzy dentystów i 3000 farmaceutów. Z dzienników gubernatora Hansa Franka wynika, że okupant chciał otworzyć w Krakowie akademię medyczną. Widział potrzeby zabezpieczenia zdrowia, ale pod bardzo szczególnym kątem… Jest ciekawy zapis Franka, w którym motywuje, dlaczego należy otworzyć akademię medyczną, którą on pojmował jako zaczątek uniwersytetu medycznego w miejsce Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale to nie był wyraz troski o zdrowie Polaków,

tylerią czy z samolotów, ale w wielu przypadkach zajęcie szpitali i wymordowanie personelu i pacjentów. Jest kilka znanych i dobrze udokumentowanych takich zdarzeń. Jak – w czasie zagłady dzielnicy Wola – Szpital Wolski w Warszawie (obecnie jest tam Instytut Gruźlicy i Chorób Płucnych), gdzie ocalało, według mojej wiedzy, tylko czterech lekarzy. Reszta została zamordowana na miejscu albo odprowadzona niedaleko i tam zamordowana, 5 lub 6 sierpnia, czyli w piątym lub szós­ tym dniu powstania. Kilkoro spośród ocalonych znanych mi jest osobiście: to ówczesny docent Leon Manteuffel; doktor, a późniejszy profesor Stefan Wróblewski – urolog. Ocalała doktor Janina Misiewicz, późniejsza profesor i dyrektor Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc i jeszcze jeden lekarz. Dowódca oddziału niemieckiego, który zajął ten

P

odczas dyskusji, także nieformalnych, Profesor nie pozostawiał żadnego pytania bez próby odpowiedzi, zawsze zdumiewając pokorą mimo swej wiedzy. Innym razem, w trakcie wykładu w ramach Sekcji Historycznej Papieskiej Akademii Umiejętności, w gmachu Biblioteki Śląskiej, prof. Grzegorz Opala zapytał Profesora, czy świat jest wynikiem wybuchu i chaosu, czy też projektem Stwórcy. Profesor po namyśle odpowiedział, że nauka rozpoznała już bardzo dużo, ale ciągle przed nami tajemnica pierwszej sekundy lub jej części… Ja z kolei zadałem Profesorowi, wybitnemu znawcy genetyki, pytanie, jaki jego zdaniem jest wpływ genów na rozwój człowieka i powstawanie chorób nowotworowych. Profesor potwierdził ważną rolę genów w tym zakresie, ale zaznaczył, że ten wpływ jest jego zdaniem nieco przeszacowany i można mówić o 9–10%, a nie 20%, jak czasami sądzą niektórzy. Podkreślił przy tym wielkie znaczenie wpływów środowiskowych i stylu życia. Niezapomniany był wykład Profesora podczas Konferencji w Śląskiej Izbie Lekarskiej z okazji 100 rocznicy odzyskania niepodległości przez RP, w dniu 10 listopada 2018 r., pt. Środowiska medyczne na rzecz niepodległości Polski. To była chyba pierwsza tak wnikliwa, osobista spowiedź z długiego życia i refleksje nad podejmowanymi wyborami, często w dramatycznych momentach. „Jestem Podlasiakiem, pochodzę ze wsi i »moja medycyna« miała początek w czasie wojny, kiedy na Podlasiu w 1941 r. szalała epidemia tyfusu plamistego. W mojej małej wiosce zmarło kilkanaście osób. Mama opiekowała się sąsiadami, gdzieś zakaziła się i też umierała na tyfus. Asystowałem przy śmierci Mamy i wtedy postanowiłem, że zostanę lekarzem i to takim, który będzie zwalczał choroby zakaźne. Tak więc moja medyczna droga zaczęła się w 1940 r., tuż przed Bożym Narodzeniem. Na Wielkanoc tego samego roku zmarł mój Ojciec… (…)

Na zdjęciu od lewej; prof. Damian Czyżewski, prorektor SUM , prof. Andrzej Kowalczyk, Rektor Uniwersytetu Śląskiego, dr n. med. Adam Dyrda, przewodniczący OSL ŚIL , dr n. med. Tadeusz Urban OROZ ŚIL , JK , prof. M. Chorąży , prof. Marek Rudnicki , prof. G. Opala FOT. KATARZYNA B. FULBISZEWSKA

była troska o to, żeby naród niemiecki miał zabezpieczone zdrowie w jak największym zasięgu. (…) W Warszawie żyło się bardzo ciężko, bardzo głodno i chłodno. W pewnych okresach była głośna sprawa produkcji szczepionki przeciwtyfusowej Weigla. Wiele osób o tym mówiło, a to dlatego, że Państwowy Zakład Higieny, który produkował tę szczepionkę w zakładzie docenta Przesmyckiego, wywalczył sobie u okupanta bardzo mocną pozycję. Karmiciele wszy, niezbędnych do produkcji tej szczepionki, mieli bardzo duże uprawnienia (dodatkowe bony na żywność!) – bardzo mocne, honorowane przez Niemców dowody, że pracują na ich rzecz, co chroniło przed aresztowaniem czy wywózką na roboty. Wielu młodych ludzi – nawet z konspiracji – zapisywało się jako karmiciele wszy. Pamiętam, jak wszędzie mówiono, że warto się poświęcić, by ubezpieczyć się, w sposób dosyć mocny, przed prześladowaniem okupanta. To karmienie wszy polegało na tym, że insekty zamykano w pudełeczkach, małych jak pół paczki zapałek, które na pół godziny czy godzinę przymocowane były do uda karmiciela. Zabieg nie był bolesny, ale oczywiście to miejsce bardzo swędziało. Ludzie jakoś to wytrzymywali, było bardzo dużo chętnych. Część tej produkcji, choć niezbyt dokładnie wiadomo jaka, szła do obozów koncentracyjnych dla zaszczepienia i zabezpieczenia przed tyfusem ludzi, którzy mieli specjalne znaczenie dla Polski, a zostali zesłani do obozu. (…) Moje bardziej bezpośrednie zetk­ nięcie się ze sprawami medycyny i ze śmiercią to powstanie warszawskie. W powstaniu brało udział bardzo wielu lekarzy, farmaceutów, pielęgniarek i sanitariuszek. Zidentyfikowano ok.

szpital, osobiście zastrzelił trzech czołowych lekarzy. Zginęło tam kilkadziesiąt pielęgniarek, kilkudziesięciu pacjentów. Dramat niepojęty. 2 września 1944 r. oddziały Reinefartha i Dirlewangera po zajęciu Starego Miasta, w kilku szpitalach powstańczych wymordowały personel szpitalny i rannych żołnierzy Armii Krajowej; łącznie szacuje się, że takich incydentów było ok. 1000. Do tej liczby doszło kilka tysięcy wymordowanej ludności cywilnej Starego Miasta. Ja miałem szczęście, że w drugim dniu powstania uciekłem tuż przed takim aktem ze szpitala polowego na Mokotowie pod Służewcem. To był szpital polowy naszego pułku Baszta. Już pierwszego dnia powstania zostałem ranny w biceps prawej ręki, wskutek postrzału z karabinu maszynowego. Dość poważna rana, ale oczywiście byli i poważniej ranni ode mnie, wymagający amputacji nóg lub rąk… (…) Mam szereg różnych osobistych wspomnień związanych z medycyną, z okresu okupacji. Na początku w 1942 r. dostałem strasznej czyraczycy, wskutek niedożywienia i pewnie higieny niezbyt dobrze przestrzeganej. Miałem ciało obsypane czyrakami od stóp do pasa. Mieszkałem wówczas u wdowy po mecenasie Babskim (był to prawnik, znany historykom jako obrońca lewicowców w czasie procesu brzeskiego). Strasznie mnie to krępowało, ale w końcu, jak pani Maria Babska zauważyła, że nie mogę siedzieć, zaczęła się interesować. Sprowadzono lekarza, który mnie leczył w ten sposób, że pobierał krew z żyły i dostawałem tę krew w pośladek, żeby podnieść moją odporność. Jako dodatek do jedzenia dawano mi trochę cebuli, bo niczego więcej nie było”.

Wspominając, poprzez niekiedy drastyczne przykłady, dramat powstania warszawskiego, powiedział m.in.: „Najbardziej dramatyczny obraz masowej śmierci mam przed oczyma z Warszawy. W Alejach Jerozolimskich przy skrzyżowaniu z Marszałkowską, przy hotelu Novotel, stoi murek z pamiątkową tablicą. Zastrzelono tam, według ogłoszenia niemieckiego, 102 Polaków. Ja tę egzekucję widziałem z niewielkiej odległości. Z drugiej strony Alei, gdzie jest teraz okrągły budynek PKO, stała wtedy chyba trzypiętrowa kamienica. Pamiętam, to był koniec stycznia 1943 r., mieszkałem w Śródmieściu, wyszedłem kupić brulion, bo szykowałem się do matury. Szedłem do sklepu papierniczego w Alejach Jerozolimskich i nagle ludzie zaczęli krzyczeć, że Niemcy zaczynają „łapankę”. Może siedmiu mężczyzn i ja z nimi wpadło do kamienicy, gdzie jest teraz ten okrągły budynek PKO. Klatka schodowa kamienicy była w takim wykuszu od strony ulicy i myśmy wbiegli na trzecie piętro. Chcieliśmy uciec na strych, ale ten był zamknięty. Przez małe okienko klatki schodowej po drugiej stronie ulicy widać było, jak odbyła się ta egzekucja. I to jest coś takiego, czego nie można zapomnieć. Nagle z wyciem syren nadjechała kawalkada samochodów terenowych i ciężarowych. Wszystko odbyło się błyskawicznie, w wielkim »porządku i sprawności«. Umundurowani Niemcy otworzyli klapę jednego samochodu, tzw. budy, czyli ciężarówki nakrytej plandeką, i wyciągali po 8–10 osób, popychając pod ścianę budynku. Kilkuosobowy oddział egzekucyjny rozstrzeliwał tych ludzi z pistoletów maszynowych, przeważnie mierząc w głowę. To wszystko działo się na naszych oczach, w odległości około 30 metrów, bo tyle ma ta ulica szerokości. Druga grupa Niemców chwytała ciała zabitych ludzi za ręce, za nogi i ładowała na otwartą lorę. Następnych i następnych... Myśmy widzieli, jak pod ścianą robi się coraz większa kałuża krwi.

T

o wszystko trwało kilka, może kilkanaście minut. Po dokonaniu egzekucji podjechał samochód – lora z piaskiem, który rzucano łopatami na tę kałużę krwi. Niemcy w buciorach robili z tego takie krwawe ciasto. Tę krwawą masę wrzucono z powrotem na samochód i kawalkada odjechała. Myśmy byli jak sparaliżowani, widząc taki akt barbarzyństwa. Zbiegliśmy z klatki schodowej, inni też zaczęli zbiegać do miejsca tej egzekucji, jeszcze było czuć odór tej krwi, tych oparów, wydawało się, że się jeszcze czuje ciepło tych ludzi, jakiś mdły taki zapach... Na ścianie budynku krew, strzępy mózgu, setki dziur po kulach. To jest nie do opisania. To jest coś takiego, czego nie można zapomnieć. Pojawiły się kwiaty, dużo kwiatów, jakieś 10-15 minut później znowu przyjechali Niemcy, już w mniejszym składzie, postrzelali w górę, rozproszyli tamten tłum, zabrali kwiaty i to powtórzyło się jeszcze kilka razy. Blis­ kość śmierci tych zakładników bardzo głęboko wryła mi się w pamięć. (…) Zabiłem jednego esesmana w czasie okupacji i jednego żołnierza w czasie powstania. Zapewne przychodzi Państwu myśl: jak to jest, czy się ma wyrzuty sumienia, jak się człowieka zabije? Myślę, że w czasie walki, w czasie wojny człowiek inaczej ustawia swoje wartości. Nie wiem… Ja nie miałem takich wyrzutów sumienia. Potem było mi szkoda tego jednego czy drugiego człowieka, ale nie zrobiłem tego w Berlinie, tylko w Warszawie. To nie ja byłem najeźdźcą, to nie ja byłem sprawcą tego, co nam Niemcy zgotowali. Myślę, że może zawiodłem Państwa oczekiwania, ale to były zdarzenia prawdziwe, bo byłem ich świadkiem. Nieraz jestem na Powązkach, na grobach kolegów z mojej kompanii, z powstania. Ze 180 ludzi zginęła połowa. Teraz może zostały ze trzy, cztery żyjące osoby… Często myślę o tym, jak ci ludzie zginęli, jak to się ma do współczesnej naszej rzeczywistości. Jak my nie szanujemy w codziennym życiu społecznym i politycznym ich życia i śmierci. Mamy wolność i suwerenność, a tu ciągła niezgoda i kłótnie. Jak tych skłóconych ludzi pogodzić? 1 marca 2021 r. podczas ziemskiego pożegnania Profesora na Wojskowych Powązkach, gdzie spoczął obok zmarłej żony, usłyszeliśmy słowa jego syna: „Tata powiedział do mnie krótko przed śmiercią: Tomek, miałem wyrazisty, kolorowy sen. Przyszła do mnie Mama, wyciągnęła do mnie rękę i poszliśmy razem”. K Jacek Kozakiewicz był prezesem Śląskiej Izby Lekarskiej w latach 2009-2018.


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

15

INTERWENC JE PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA

Apel do parlamentarzystów Podkarpacia

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

18 lipca 2021 r.

A

Stowarzyszenie Europa Tradycja

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET:

B

yć może nigdy w dziejach Polski nie narobiono takiego bałaganu prawnego, jak pod pretekstem epidemii. W tej chwili krytycznym zagadnieniem stało się, czy podawanie preparatów w ramach Narodowego Programu Szczepień ma charakter eksperymentu. Temperatura wokół problemu podniosła się jeszcze bardziej, gdy ze strony rządowej padły zapowiedzi, iż rodzice, nawet małych dzieci, mają być nakłaniani do podawania im tych substancji. Tymczasem nawet prawnie, nie tylko moralnie, eksperymentów medycznych na zdrowych dzieciach robić nie wolno. Rządzący twierdzą, że podawanie preparatów nie ma charakteru eksperymentu. Jednak tłumaczenia są całkowicie nieklarowne prawnie, a nawet logicznie. Andrzej Horban, przewodniczący Rady Medycznej, wygłosił w tej sprawie dwie wypowiedzi: „W przypadku szczepionek nie można mówić o eksperymentach, ale o badaniach klinicznych”. „ Jeżeli jest coś zarejestrowane, to stosowanie tego czegoś na pacjentach, dla których to jest zarejestrowane, nie jest już eksperymentem”. Jeśli chodzi o to pierwsze, sprawa wydaje się najzupełniej oczywista. Art. 37a ust. 2 ustawy prawo farmaceutyczne (Dz.U. z 2021 r. poz. 974) mówi wprost: „Badanie kliniczne produktu leczniczego jest eksperymentem medycznym z użyciem produktu leczniczego przeprowadzanym na ludziach w rozumieniu przepisów ustawy z dnia 5 grudnia 1996 r. o zawodach lekarza i lekarza dentysty”. Istnieją dwie możliwości. Pierwsza, Horban to kompletny ignorant i w ogóle nie wie, co mówi. Druga, Horban w imieniu rządu prowadzi celową politykę dezinformacji i manipulacji. Natomiast nie ma najmniejszych wątpliwości. Ustawa wprost to deklaruje – badanie kliniczne to eksperyment medyczny. Jeśli chodzi o drugą wypowiedź Horbana, wymaga ona szerszego omówienia. Rejestracja w tym przypadku nie była dokonywana w Polsce, nie była kontrolowana

1 egzemplarz za 99 zł 2 egzemplarze za 180 zł

Imię i Nazwisko

Adres

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach marketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgodny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych, a także, że posiada Pan/ Pani prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żądaniem usunięcia podanych danych osobowych. Zbierane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.

A

nalizując historię wydarzeń wokół „Turowa”, można odnieść wrażenie, że na przestrzeni kilku lat, gdy toczyła się ta sprawa, która miała swój niechlubny finał w maju 2021 r., co najmniej kilka razy powinna zostać definitywnie zakończona. Miesiąc temu opisałam, jak wygląda obecna sytuacja w Państwowym Instytucie Geologicznym, co rzuca pewne światło na sytuację w polskiej geologii. Jednakże służba geologiczna to tylko realizator, żołnierz, który wykonuje rozkazy. Niestety ryba psuje się od głowy. O ekscesach poprzedniego Głównego Geologa Kraju napisano już wiele i chyba szkoda dziś do tego wracać. Jednakże sprawa w Turowie daje asumpt do przyjrzenia się bliżej, jak działa organ odpowiedzialny za geologię w średniej wielkości kraju europejskim. Przez wiele lat geologia unikała spektakularnych wpadek lub – co bardziej prawdopodobne – marginalizacja tej dziedziny powodowała, że zawsze były inne ważniejsze sprawy, na których skupiała się uwaga mediów, a także decydentów. Wystarczy przypomnieć wątpliwości przy wydawaniu koncesji firmom, które dziś mają swój udział w arbitrażu międzynarodowym; gaz łupkowy to kolejny niechlubny przykład. Dlaczego ciągle nie ma polityki surowcowej w kraju, który być może nie jest gigantem surowcowym, ale w którym baza surowcowa jest, mimo wszystko, istotna dla rodzimego przemysłu? Oczywiście polityki na miarę istotnego gracza w Europie. W tym kontekście pojawia się zasadne pytanie: jakim potencjałem dysponuje Główny Geolog Kraju? Chyba nikomu już dziś nie trzeba tłumaczyć, jaką siłę miała i ma NATURA 2000 w blokowaniu strategicznych inwestycji, szczególnie tych liniowych. Oczywiście wszystko odbywa się pod płaszczykiem ochrony jedynej w swoim rodzaju flory i fauny. Ciekawe, czy prowadzone były kiedyś badania, ile inwestycji na terytorium Polski zostało wstrzymanych bądź znacząco opóźnionych ze względu na konflikty środowiskowe. Aby nie szukać daleko w przeszłości, wystarczy tylko przypomnieć ostatni incydent z terytorium Danii dotyczący wpływu ochrony myszy i nietoperzy na trasie przebiegu gazociągu Baltic Pipe. Ktoś mógłby zapytać, co to ma wspólnego z geologią?

przez polskie urzędy. Dokonała jej Komisja Europejska, np. decyzją wykonawczą z dnia 21 grudnia 2020 roku C(2020) 9598. Odbyło się to na podstawie rozporządzenia nr 726/2004 Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 31 marca 2004 roku, ustanawiającego wspólnotowe procedury wydawania pozwoleń dla produktów leczniczych stosowanych u ludzi i do celów weterynaryjnych i nadzoru nad nimi oraz ustanawiające Europejską Agencję Leków. Konkretnie na podstawie art. 14-a tego rozporządzenia, które umożliwia warunkowe dopuszczenie produktów leczniczych.

P

rzepisy te nie precyzują jasno, w jakiej sytuacji produkt leczniczy może być dopuszczony warunkowo. Mówi się tylko bardzo ogólnie: „W należycie uzasadnionych przypadkach, aby spełnić niezaspokojone potrzeby medyczne pacjentów, pozwolenie na dopuszczenie do obrotu w przypadku produktów leczniczych przeznaczonych do leczenia lub diagnostyki medycznej chorób poważnie upośledzających lub zagrażających życiu, lub do zapobiegania takim chorobom, może zostać wydane przed przedłożeniem wyczerpujących danych klinicznych, pod warunkiem, że korzyści wynikające z natychmiastowej dostępności na rynku danego produktu leczniczego przewyższają ryzyko związane z faktem, że wciąż wymagane są dodatkowe dane. W nagłych sytuacjach pozwolenie na dopuszczenie do obrotu takich produktów leczniczych może zostać wydane również w przypadkach, gdy nie zostały dostarczone wyczerpujące dane przedkliniczne lub farmaceutyczne”. Tymczasem standardy przeprowadzania eksperymentów, a więc również badań klinicznych, wyznacza polska Konstytucja, która w art. 39 mówi: „Nikt nie może być poddany eksperymentom naukowym, w tym medycznym, bez dobrowolnie wyrażonej zgody”. Gdyby było tak, jak chce Horban, w praktyce oznaczałoby to, że ochrona godności i praw człowieka zdefiniowana w polskiej Konstytucji jest zależna od

tego, czy Komisja Europejska dokonała rejestracji jakiegoś preparatu, choćby i warunkowej. Takie podejście stwarza nieprawdopodobne pole do nadużyć oraz poddaje Polaków praktycznie nieograniczonej możliwości poddawania eksperymentom medycznym, o ile tylko Unia Europejska uzna to za stosowne. Takie rozumienie prawa wydaje się sprzeczne zarówno z tym, jak rozumie się to w Polsce, jak również z tym, czego chcą same instytucje unijne. Ich decyzja o warunkowym dopuszczeniu po prostu nie ma nic wspólnego z automatycznym rozstrzygnięciem, czy stosowanie danego leku jest badaniem klinicznym. A już na pewno na takie rozumienie, jak chce Horban, nie powinien się godzić nikt w Polsce. Jednak on je sugeruje. Sprawa ma pryncypialne znaczenie, gdy chodzi o dobro polskich dzieci, ale ma również kluczowe znaczenie wręcz cywilizacyjne. Restrykcyjne podejście do eksperymentów medycznych wynika z tego, iż nadużycia w tym zakresie naruszają wprost godność człowieka. „Godność osoby ludzkiej ma podstawę w stworzeniu jej na obraz i podobieństwo Boże”, mówi Katechizm Kościoła (pkt. 1700). Nie jest również przypadkiem, iż w Norymberdze to właśnie naruszające godność poddawanie eksperymentom medycznym było podstawowym punktem stwierdzenia naruszania praw człowieka. Kwestia nie jest więc błaha. Obniżenie standardów ochrony godności i praw człowieka przez rozmywanie, czy działania są podejmowane w trybie badań klinicznych, czy leczenia na normalnych zasadach, ma bardzo daleko idące skutki. W jaki sposób na przykład będziemy mogli w przyszłości występować w obronie życia nienarodzonych, jeśli dziś zgodzimy się na relatywizowanie godności i praw człowieka odnośnie do eksperymentów medycznych, zwłaszcza na dzieciach? Sprawy te wymagają jednoznacznego, klarownego wyjaśnienia. Potrzebne jest przede wszystkim transparentne stanowisko prawne i moralne rządzących. Tymczasem trudno uciec

Spór wokół kopalni „Turów” przede wszystkim powinien zmusić do myślenia i uświadomić dwie sprawy. Po pierwsze, jak kolosalną siłę rażenia mają argumenty ekologiczne, nie­ zależnie czy wykorzystane zgodnie z celami środowiskowymi, czy też nie. Po drugie, jak ważne są sprawnie i kompetentnie działające instytucje państwa odpowiedzialne za dostarcza­ nie argumentów decydentom.

GEORGIUS AGRICOLAS DE RE METALLICA LIBRI XII. ŹRÓDŁO: WIKIMEDIA

Czy geologia może blokować kluczowe inwestycje? Danuta Franczak

J

uż spieszę z odpowiedzią, przypominając na wstępie, jak działała procedura wydawania koncesji surowcowych za czasów min. Jędryska, opisana przez raport NIK z 2017 r. Pokazuje to, jak ważny dla polskiego przemysłu jest sprawny proces inwestycyjny. Tak naprawdę problem jest dużo głębszy i dotyczy przede wszystkim odpowiedzialności urzędników za swoje decyzje. Oprócz koncesji Departament Geologii i Koncesji Geologicznych opiniuje dla Ministra Klimatu i Środowiska także prawidłowość sporządzenia

m.in. projektów robót geologicznych i dokumentacji geologicznych. Co dziwne, opinie te nie są wydawane przez urzędników Departamentu, lecz wspierają się oni specjalnymi komisjami (Komisja Dokumentacji Hydrogeologicznych – KDH, Komisji Dokumentacji Geologiczno-Inżynierskich – KDGI, Komisja Opracowań Kartograficznych – KOK, Komisja Zasobów Kopalin – KZK). Komisje działają na podstawie wewnętrznych regulaminów. Z regulaminów można się dowiedzieć, że przewodniczący komisji wyznacza osobę, która wykonuje

płatną opinię na temat rozpatrywanej sprawy. Wynagrodzenia osób wykonujących opinie nie są rażąco wysokie, lecz należy odnotować za NIK, że rekordzista w ciągu roku wykonał 46 opracowań, a z 42 osobami zawarto więcej niż 3 umowy. W kontekście akademizacji służby geologicznej poruszonej w poprzednim artykule należy się bliżej przyjrzeć zespołowi, jaki zasiada w komisjach oraz wykonuje opinie. Niestety próba znalezienia aktualnego składu komisji okazała się zadaniem przerastającym system wyszukiwarki Google. Z dobrze

od podejrzeń, że dokładnie odwrotnie, dokonuje się celowych manipulacji i zaciemniania, co właściwie czyni obecny rząd, o co mu chodzi, na jakim stanowisku stoi.

A

pelujemy do parlamentarzystów Podkarpacia, przede wszystkim należących do obozu większości rządowej, o natychmiastowe podjęcie działań dla jednoznacznego wyświetlenia opisanego problemu. Mieszkańcy Podkarpacia mają prawo wiedzieć, co tak naprawdę się dzieje, o co chodzi władzom. Zwłaszcza gdy chodzi o nasze dzieci. Wybrani głosami mieszkańców Podkarpacia parlamentarzyści mają obowiązek odpowiedzieć na te pytania. Nawet producenci nie kryją, iż preparaty podawane w ramach Narodowego Programu Szczepień nie wyszły poza tzw. III fazę badań. Podawanie takich leków ludziom odbywało się zawsze w trybie eksperymentu. Jednak Unia wydała formalne pozwolenie i niektórzy twierdzą, iż na mocy tego nie mamy już do czynienia z eksperymentem. Wraz z zapowiedzią rządu, iż tymi działaniami mają być objęte nawet małe dzieci, sytuacja stała się tym bardziej poważna. Bowiem co do zasady, eksperymentów w żadnym przypadku nie wolno przeprowadzać na dzieciach zdrowych. Trzeba ostatecznie, transparentnie przesądzić. Mamy do czynienia z eksperymentem, czy nie? Tymczasem rządzący nie tylko nie przedstawiają klarownego stanowiska w sprawie, ale wręcz, chyba celowo, wszystko gmatwają. To sugeruje, że mają coś do ukrycia. W tym kierunku np. zdają się zmierzać ostatnie wypowiedzi prof. Horbana. Uważamy, iż Polacy mają prawo poznać prawdę. W wypadku mieszkańców Podkarpacia, wśród których jest szczególnie wielu wyborców popierających obecną ekipę rządzącą, posłowie obdarzeni przez nich poparciem mają obowiązek natychmiast zająć się tą sprawą. K

poinformowanych źródeł wynika, że w zdecydowanej większości przypadków osoby wykonujące opinie mają jedynie przygotowanie teoretyczne (akademickie), bez odpowiedniego doświadczenia terenowego. To może sprawiać, że niejednokrotnie skupiają się one na kwestiach mocno teoretycznych, dalekich od praktycznych aspektów sprawy, co w konsekwencji znacznie obniża wartość ich opinii, a zarazem niepotrzebnie komplikuje i wydłuża proces decyzyjny. Przedmiotowe opinie powinny być realizowane, zgodnie z KPA, bez zbędnej zwłoki, jednakże okazuje się, że komisje albo nie mają jasno sprecyzowanych ram czasowych na wykonanie opinii (KDGI), albo nie mają mechanizmów przeciwdziałania przewlekłości dostarczenia opinii. W efekcie analiza porównawcza terminowości ministra właściwego do spraw środowiska (korzystającego z dodatkowych organów opiniodawczych) wypada nad wyraz niekorzystnie względem organów wojewódzkich i powiatowych. Nawet biorąc pod uwagę inny zakres spraw, jakimi zajmują się wspomniane organy, opóźnienia w działaniu ministra właściwego do spraw środowiska w omawianym zakresie tematycznym są znaczne i budzą duży niepokój. Co ciekawe, urzędy górnicze pokrewne administracji geologicznej działają znacznie sprawniej i proces zatwierdzania przez urzędników dokumentacji jest znacznie sprawniejszy niż w przypadku komisji wspomagających Głównego Geologa Kraju.

N

iestety okazuje się, że działalność komisji może stanowić kolejną znaczącą barierę biurokratyczną dla inwestycji, w tym tych dużych, o strategicznym znaczeniu dla państwa (drogowych, kolejowych, energetycznych). Jest to szczególnie niebezpieczne w kontekście doświadczeń z projektowaniem infrastruktury liniowej ograniczanej mnogością lokalizacji NATURA 2000, co w przeszłości znacząco wpływało na opóźnienia realizacyjne. W geologii wypracowano system, który nie tylko działa opieszale, ale de facto wyprowadził kompetencje opiniowania istotnych dokumentacji na zewnątrz, do osób spoza urzędu. Jednocześnie sprowadzając urzędników

Ryszard Skotniczny jest prezesem Stowarzyszenia Europa Tradycja

ministerstwa, niejednokrotnie z uprawnieniami geologicznymi, wyłącznie do obsługi sekretarskiej komisji. Zastosowany przez Głównego Geologa Kraju rozbudowany system opiniowania dokumentacji geologicznych stanowi groźny precedens w administracji rządowej, nie mający zresztą wzorca w innych krajach UE. Funkcjonujące rozwiązania przede wszystkim wpływają na rozmycie odpowiedzialności za terminowość oraz jakość dokumentacji. Zadaniem komisji jest jedynie funkcja doradcza, więc łatwo można wytłumaczyć swoją opieszałość i przesunąć całą odpowiedzialność na organ administracyjny, którym jest Minister Klimatu i Środowiska. Równie niebezpieczny jest fakt wyprowadzenia poza administrację rządową procesu decyzyjnego, gdyż to opinia komisji jest podstawą do zatwierdzenia dokumentacji. Daje to wygodny argument dla organu do odsuwania od siebie odpowiedzialności. W efekcie przedsiębiorca będzie, co wielokrotnie niestety miało miejsce, odsyłany od Annasza do Kajfasza. Opisany system działa w geologii od lat, jest nietransparentny i przede wszystkim powoduje degradację pozycji urzędników, sprowadzając ich do podrzędnej roli gońca, co gorsza, eliminując ich de facto z procesu decyzyjnego. Jednocześnie dając dobre alibi wąskiej grupie osób, które stworzyły sobie wehikuł do dodatkowych dochodów. W kontekście wydarzeń związanych z kopalnią „Turów”, a także arbitraży międzynarodowych o koncesje na poszukiwanie i wydobycie kopalin, może okazać się, że brak sprawnej służby i administracji geologicznej będzie blokadą do realizacji zadań inwestycyjnych. Biorąc pod uwagę wyzwania inwestycyjne, jakie stoją przed Polską w procesie realizacji zadań Polskiego Ładu, należy zastanowić się nad usuwaniem barier mogących blokować procesy inwestycyjne. Być może warto wzmocnić niedocenianą i marginalizowaną przez lata administrację geologiczną, podobnie jak nadzorowaną przez Głównego Geologa Kraju służbę geologiczną, zapewniając im transparentność, a przede wszystkim sprawność, tak aby organy geologiczne zostały wyzwolone z klątwy niemożności, jaka od lat unosi się nad tą jakże ważną dziedziną. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

16

SPOŁECZEŃSTWO

Zagadnienia związane z rewolucją obyczajową zajmują bardzo dużo miejsca w naszych mediach, polityce, a nawet życiu prywatnym, rodzi­ nie, środowisku lokalnym itd. Zdaje się, że ludzie, którzy ten temat podnieśli i wprowadzili w obieg, chcieli, by ci, którzy nie zgadzają się na różne dziwne rzeczy i propozycje mające zmienić mentalność społeczną, zareagowali ostro i tym samym wpadli w pułapkę dyskusji wokół spraw początkowo wyglądających na absurdalne i pozostające bez wpływu na życie społeczne.

Rewolucja obyczajowa – pułapka bez wyjścia Piotr Sutowicz

A

le co było robić? Milczeć też nie wypada w okolicznościach, w których postulaty ruchów lewackich, LGBT+, feministek, zwolenników zrewolucjonizowania płci, języka i kultury wypływają z taką mocą, pukając np. do szkół, a nawet kościołów.

Nowa kultura W rewolucji zawsze chodziło o tworzenie nowego człowieka, który żyje w nowej kulturze. Tę ostatnią trzeba więc po pierwsze tworzyć. Robić to należy na każdym poziomie: zarówno na katedrach uniwersyteckich, jak i w mediach; nie można pominąć szkół, teatrów kin, kawiarni i ulicy.

Narodami, cywilizacjami czy ogólnie całą ludzkością powodują dwie przeciwstawne siły: postępu i rozkładu. Rewolucja obyczajowa nie jest postępowa, bowiem prowadzi wprost do rozkładu życia społecznego. Rewolucja obyczajowa, która ma napędzać zmiany, musi kroczyć ciągle do przodu. Generuje się więc coraz to nowe dyskusje wokół tego, jak mają być określane kobiety realizujące się w pewnych zawodach – tu rewolucjoniści zdecydowali, że pani minister musi zostać ministerką albo ministrą, a pani marszałek – marszałką. Lista zmian jest długa. Nie są to rzeczy całkowicie na nowo wymyślone, w czasach bardzo głębokiego komunizmu też na siłę tworzono żeńskie nazwy dla różnych, niekiedy męskich zawodów, do których zaganiano kobiety, wmawiając im, że w ten sposób dostąpią awansu społecznego. W latach pięćdziesiątych w sferze publicznej pojawiły się traktorzystki, murarki, brygadzistki czy kolejarki. Większość z tych wyrazów na trwałe nie przyjęła się w powszechnym użyciu: traktorzystki i murarki raczej zniknęły, kobieta pracująca na kolei została zaś kolejarzem lub pracownikiem kolei. W niczym jej to nie uwłaczało, a nawet odwrotnie – podkreślało fakt bycia w pierwszym rzędzie człowiekiem, w odniesieniu do którego używamy raczej form męskoosobowych, choć trzeba podkreślić, że tu chyba rozegra się następny etap walki o język. Na razie „wymyśliciele” przyszłych światów tworzą coraz to nowe kategorie płci i dostosowują do nich formy językowe. W tym względzie mamy do czynienia z jeszcze bardziej absurdalną gonitwą, skoro bowiem płci jest więcej niż dwie, to i rodzajów też musi być tyle, i nie chodzi tu chyba tylko o gramatyczny rodzaj nijaki, w odniesieniu do ludzi tradycyjnie stosowany np. do dzieci. Nie będę się zresztą w tej kwestii rozpisywał, nie będąc polonistą i bojąc się wpaść w kolejną pułapkę. Wiadomo tylko, że w dalszej perspektywie ma się w dziedzinie języka zmienić bardzo wiele. Na razie trzeba nas z tym wszystkim jakoś oswoić. A więc, po pierwsze – musi się o tym mówić, po drugie – trzeba napiętnować tych, którzy uparcie trwają przy swoich przyzwyczajeniach i konserwatywnych normach językowych. Tym należy zarzucać mowę nienawiści, brak wrażliwości na drugiego człowieka i naruszanie jego godności.

Taki bowiem zestaw słów rewolucjonisty, wsparty przez usłużny system medialno-polityczny, może zdziałać wiele. Jeżeli do tego zacznie się walkę o nowy język promować w szkole, to konflikt mamy gotowy. Milczeć w tej sytuacji się po prostu nie da, bo kwestia ta i tak nas dosięgnie, a więc wszyscy „karmimy trolli”, nie mając na to najmniejszej ochoty. Możemy udawać, że nie obchodzi nas to, że w oficjalnych przemówieniach i powitaniach zniknie formuła „Panie i Panowie”, zastąpiona przez coś zupełnie innego – nie wiem, przez co, ale wiadomo, że przy kilkudziesięciu istniejących w nowej kulturze płciach trzeba coś wymyślić i rzecz się stanie. Za językiem pójdą fakty pozostałe. Nie jestem żadnym fachowcem od płci i zjawisk seksualnych w obrębie ruchu LGBT, ale widzę, że mam do czynienia z próbą ich afirmacji i odrzuceniem mojego punktu widzenia. Może wchodzimy w etap, w którym tacy jak ja, przekonani co do tego, że płcie są generalnie dwie (pomijając jakieś sytuacje jednostkowe), znajdują się poza obszarem dyskusji, a może i poza możliwością uczestniczenia w kulturze ze względu na wyznawanie opresyjnego światopoglądu. Tym samym wolność zostanie ograniczona do zwolenników rewolucji, którzy prędzej czy później pokłócą się między sobą, ale tej wojny ja mogę nie doczekać albo będzie ona przypominała rozgrywkę między stalinizmem a trockizmem w Związku Radzieckim, czego efekt dla zwolenników starego porządku był w zasadzie bez znaczenia.

Godność Nie można milczeć wobec przemocy językowej, ale to jest dopiero początek tego, co dzieje się w naszej rzeczywistości. Jeden z doradców ministra edukacji użył jakiś czas temu zwrotu „cnoty niewieście”. Termin może nieco archaiczny, ale ja zrozumiałem, o co chodzi – przecież kobiety od mężczyzn się różnią. Mimo że obie płcie są jednakowo ludźmi, to jednak ich proces wychowawczy przebiega inaczej. Moja nieumiejętność porządkowania przestrzeni wokół mnie i cecha odwrotna u żony przekonuje mnie o tym niezbicie. Nie chcę tego banalizować, rzecz jest poważna, a i wystąpienia środowisk lewicowych były poważne. Zamierzano wzniecić kolejny tumult, poparty głosem mediów i środowisk opiniotwórczych. W pistolecie okazał się jednak tkwić kapiszon; tym razem rewolucja nie wypaliła. Może dlatego, że są wakacje, a może ci, którzy mają realny wpływ na masy, chcą go użyć w bardziej kluczowym momencie niż chwila obecna. Wydarzenia z zeszłej jesieni, o których zresztą pisałem w „Kurierze WNET”, przekonują mnie, że jest to możliwe. Rzecz jest ciekawa o tyle, że ci sami, którzy podkreślają konieczność wypracowania nowego języka, uwzględniającego godność kobiety realizującej się w różnych zawodach, protestują przeciw wyodrębnianiu cech kobiecych i pielęgnowaniu ich w procesie wychowania. Przeczą istnieniu takich cech, a tym samym sensowności zajmowania się nimi. Dzieje się tak oczywiście dlatego, że mamy do czynienia z różnicą światopoglądów pomiędzy panem ministrem Czarnkiem i jego otoczeniem a zapleczem intelektualnym rewolucji. Jeżeli bowiem te dwa ośrodki używają nawet tych samych słów, to i tak pozostaną w niezgodzie. Dla zwolenników przewrotu walka o godność oznacza np. demonstrację, w której idzie osobnik przebrany za psa, prowadzony na smyczy przez drugiego, za nic nie przebranego, a wręcz nieubranego. Dla mnie zaś jest to zjawisko pozostające na antypodach terminu

‘godność’. Godność posiadamy z tytułu bycia człowiekiem. Polega ona między innymi na szacunku do siebie samego, do innych ludzi i oczekiwaniu odwzajemnienia. Oczywiście zagadnienie jest szerokie i nie będę się tu w nie wgryzał. Przyjmuję natomiast możliwość, że komuś brakuje szacunku do samego siebie. Jeżeli chce on być traktowany jak pies i prowadzany na smyczy, to dyskusja między nim a mną jest niesłychanie trudna. Według tej rewolucyjnej ideologii najlepiej, byśmy stali się psami, a bycie prowadzonym na smyczy jest symbolem uwolnienia. Nie da się o tym nie mówić w sytuacji, gdy wszyscy dookoła krzyczą, by takie oto postawy, identyfikowane jako LGBT, darzyć szacunkiem, a najlepiej afirmować. A kiedy media i politycy będą twierdzić, że w spotkaniu tych dwóch podejść do rzeczywistości to nie ja mam rację – jesteśmy u kresu podróży człowieka ku postępowi.

Paradoks Rewolucja, którą opisuję, ma się dokonać w imię postępu. Jej przeciwnicy są zasadniczo konserwatywni, bo nie chcą radykalnych zmian. Tymczasem, jeśli spojrzeć na rzecz bez ideologicznych okularów, sprawa rewolucji obyczajowej kreowanej w świecie Zachodu przedstawia się zgoła odmiennie. Otóż narodami, cywilizacjami czy ogólnie całą ludzkością powodują dwie przeciwstawne siły: postępu i rozkładu. Rewolucja obyczajowa nie jest postępowa,

Jeden z doradców ministra edukacji użył jakiś czas temu zwrotu „cnoty niewieście”. Termin może nieco archaiczny, ale przecież kobiety od mężczyzn się różnią. bowiem prowadzi wprost do rozkładu życia społecznego. Jeżeli permisywizm i nihilizm staną się normą społeczną, to w żaden sposób nie wyłoni się z nich pozytywna wizja współżycia między ludźmi, spójna nie tylko dla większej formy układu zbiorowego, ale nawet dla wspólnoty sąsiedzkiej. Rzecz w tym, że wypracowane przez rewolucje definicje, pozostające w niezgodzie z rzeczywistością, będą czynnikiem niszczącym człowieczeństwo wszędzie, gdzie zapanują. Co należy identyfikować z siłami postępu? Wydaje się, że tu mamy problem. Mianowicie wszyscy, którzy bronią wartości dorobku kultury ludzkiej, pozostają w odwrocie. Skoro skutecznie odsuwa się ich od wpływu na kulturę i możliwości uczestniczenia w jej tworzeniu, to stają się jedynie biernymi obserwatorami zmian. Niestety nie są nam pomocne ośrodki naukowe, które stają w pierwszym rzędzie transformacji; konstatacja tego faktu nastąpiła za późno. Większość środków masowego przekazu też jest poza zasięgiem sił postępowych, służąc rozkładowi. Może nadzieja tkwi w tym, że jego heroldowie, pogrążeni w absurdalnych sporach i dążeniach, sami gdzieś się wyłożą, a wtedy nastąpi odpowiedź w postaci właściwego przewrotu. Trzeba się do niego przygotować na wszystkich polach, o których mowa wyżej. Na razie zaś brońmy wartości, gdzie się da i zdobywajmy wiedzę o siłach rozkładu. Wdając się w polemiki z rewolucją obyczajową, pozwalamy się wciągać w pułapkę, ale milczeć też nie można. K

R E K L A M A


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

17

MYŚL JP II

W

filozofii humanizmem nazywa się najogólniej pogląd, który wyróżnia wyjątkowość i wartość bytu ludzkiego; w kulturze zaś humanizmem określa się prąd intelektualny poparty praktyką, który wymaga – z jednej strony – pochwały człowieczeństwa, z drugiej zaś – troski o człowieka i jego wytwory. Najprostsze odpowiedzi na postawione pytania (1) i (2) to zatem, odpowiednio: transhumanizm dąży do przekroczenia gatunkowości człowieka za pomocą własnych ludzkich wytworów (technologii) albo, zgodnie z transhumanizmem, niedoskonała natura psychofizyczna człowieka ma być uzupełniana (protezowana) jego technologicznymi wytworami (vide esej w nr. 81 „Kuriera WNET”). Wracając do humanizmu, to każda jego definicja koncentruje się na człowieczeństwie. Trzeba więc określić, czym jest ludzki byt. To zaś zależy od kontekstu kulturowego, w jego bardziej lub mniej artykułowanej wykładni filozoficznej (antropologicznej). A jaki obraz człowieczeństwa przyjmują transhumaniści „na wejściu” swych rozważań? Otóż jako ów punkt zerowy technologicznego ulepszania (enhancement) przyjmują biologiczny twór, nazywany przez nich człowiekiem naturalnym. W gatunku człowieka naturalnego od razu akcentują ową naturalność (w sensie przedmiotu przyrodniczego), jak i górny pułap ewolucji przyrodniczej. Wyjątkowość i dominacja gatunkowa wyrażają się w zdolności do przekształcania siebie i otoczenia wedle własnego zamysłu i wykonania. Ten zaś naturalny ludzki przymus ulepszania wszystkiego co zastane skłania transhumanistów do uzasadniania konieczności następnej fazy ewolucji, ale już nie czysto biologicznej, lecz wzmocnionej (enhanced) technologią. Sam transhumanistyczny cel ulepszania nie musi od razu wydawać się czymś dziwnym lub groźnym, ponieważ dotychczasowa ewolucja kulturowa (także w postaci doskonalenia narzędzi technicznych i technologii) bazowała na ludzkiej kreatywności. Problem zjawia się wtedy, gdy ustala się cel twórczego działania. Dotychczas cele były jasno formułowane w ich pozytywnym brzmieniu. Chodziło, po pierwsze – o zachowanie gatunkowej biologicznej normy indywidualnego osobnika ludzkiego (jak w sztuce lekarskiej); po drugie – o poznanie praw natury w celu ich ujarzmiania (jak w badaniach przyrody); po trzecie – o tworzenie reguł postępowania i organizowania się w zgodną wspólnotę (jak w stanowieniu prawa); po czwarte – o rozwijanie instrumentarium do ochrony ludzkiego życie i do doskonalenia ludzkiego działania (jak w wytwórczości); po piąte – o nadawanie indywidualnej wrażliwości i przeżyciu oryginalnej formy materialnej lub niematerialnej (jak w sztuce). W ten sposób ewoluujący kulturowo człowiek wciąż pozostawał człowiekiem naturalnym. Julianowi Huxleyowi, biologowi z wykształcenia i protoplaście trashumanizmu, człowiek bez wątpienia jawił się jako wyjątkowy twór ewolucji biologicznej. W swej książce z 1948 r. Man in the Modern World: An Eminent Scientist Looks at Life Today: Selected Essays from „Man Stands Alone” and „On Living in a Revolution” pisał, że „[c]złowiek reprezentuje kulminację tego procesu ewolucji organicznej, który trwa na tej planecie od ponad tysiąca milionów lat. Ten proces, bez względu na to, jak marnotrawny i okrutny by nie był i w jak wiele ślepych zaułków by podążał, jest również pod jednym względem postępowy. Człowiek stał się teraz jedynym przedstawicielem życia w tym postępowym aspekcie i jedynym powiernikiem wszelkiego postępu w przyszłości”. Słowa J. Huxleya wydają się świadczyć o radykalnym antropocentryzmie ich autora, ale

transhumanizm nie jest po prostu humanizmem antropocentrycznym, bo ten afirmuje moc człowieka naturalnego, natomiast transhumanizm ma na celu zastąpienie (przewyższenie) go tworem antropoidalnym, dla którego człowiek naturalny będzie gatunkiem niższym. Jest transhumanizm anty-antropocentryczny w tradycyjnym sensie lub sur-antropocentrycz-

Godność Teresa Grabińska

ny, jeśli nadać władztwo nad człowiekiem jego wytworom i wytworom pochodzącym od pierwotnie ludzkich wytworów.

W

personalizmie Karola Wojtyły człowiek jest osobą ludzką (vide poprzednie eseje w „Kurierze WNET”) – istotą, „która wciąż przeobraża przyrodę, podnosząc ją niejako na swój poziom” i która „musi czuć się wyższa od tej przyrody; i musi być od niej wyższa”. Niewątpliwie w tych słowach z przemówienia i artykułu pt. Człowiek jest osobą Karol Wojtyła przekazał podstawową ideę humanizmu. Ale jakiego humanizmu? Humanizmu teocentrycznego, w którym Osoba Boska determinuje bycie osobą, nadając ludzkiemu bytowi godność. Przyznanie człowiekowi godności implikuje tezę, że należy „wyżej stawiać jego samego niż wszystko, cokolwiek od niego pochodzi w widzialnym świecie”, oczy-

Naturalny ludzki przymus ulepszania wszystkiego co zastane skłania transhumanistów do uzasadniania konieczności następnej fazy ewolucji, ale już nie czysto biologicznej, lecz wzmocnionej (enhanced) technologią. wiście z technologią włącznie. Osoba ludzka pozostaje bowiem w stałym kontakcie ze Stwórcą w religii, która „jest dialogiem”, gdzie „Bóg sam potwierdza przez nią osobową godność człowieka”. Jest to „potwierdzenie w ‘górę’”. A więc również swoisty enhancement. To dzięki

Stanisław Załuski Pytanie brzmiało: „Czy Pan/Pani uważa, że nowelizacja KPA to dobry pomysł?”… I konia z rzędem temu, kto podejmie się udowodnienia, że badani zrozumieli, o co chodziło ankieterom… Bo przecież nikt indagowanym telefonicznie Polakom (i oczywiście Polkom) nie tłumaczył, że tak naprawdę w nowelizacji KPA nie chodzi o dobro państwa, tylko o odebranie

chrześcijańskiego podniósł wartość humanizmu teocentrycznego i odniósł go do Tomaszowej koncepcji człowieka, zgodnie z którą każdy człowiek jest obrazem Boga (imago Dei). Akwinata w traktacie Sumy teologicznej pt. Człowiek pisał: „[o]braz Boga w człowieku można ująć w potrójny sposób: pierwsze, o ile człowiek ma naturalną podatność do poznawania i miłowania Boga: i ta podatność tkwi w samej naturze umysłu, który jest wspólny wszystkim ludziom. Drugie, o ile człowiek aktualnie lub habitualnie Boga poznaje i miłuje – jednak niedoskonale: i ten obraz powstaje na skutek upodabniającej do Boga łaski. Trzecie, o ile człowiek aktualnie poznaje i miłuje Boga w sposób doskonały na skutek upodabniającej do Boga chwały”. W cytowanym fragmencie wyraźne występuje podkreślenie procesu doskonalenia człowieka w poznawaniu i miłowaniu Boga, w dochodzeniu do prawdy o bycie jako dziele Bożym i do umiłowania go. Człowiek naturalny jest zatem bytem „ewoluującym” ku Bogu, w ten sposób równocześnie transcendującym naturalność (przyrodniczość).

M

aritainowski humanizm integralny jest oryginalną wersją humanizmu teocentrycznego, w którym człowiek jest jednią (integralną całością) osoby i jednostki, w pewnym tylko zakresie odpowiadającą jedni hylemorficznej, psychofizycznej. W tekście Osoba ludzka i społeczeństwo Maritain pisał o tym tak: „Nie ma we mnie jednej rzeczywistości zwanej moją jednostkowością i drugiej zwanej moją osobowością (…) jestem w pełni jednostką ze względu na to, co otrzymuję z materii, i jestem w pełni osobą ze względu na to, co otrzymuję z ducha”. Osobowość ukierunkowuje na „najwyższą osobowość, gdyż istnienie Boga polega na czystym i absolutnym nad-istnieniu rozumienia i miłości”. Jednostkowość zaś ukierunkowuje na naturalną doczesność, aby w zintegrowaniu z osobowością przenosić sacrum na świat widzialny, zwłaszcza w jego społecznej odsłonie, w obdarzaniu innych miłością. Owo

setkom tysięcy obywateli prawa do ubiegania się o odszkodowanie lub zwrot mienia zrabowanego po 1944 r. przez komunistyczne państwo. I że Sejm III RP, przyjmując haniebne prawo, potwierdza obowiązywanie przynajmniej trzynastu dekretów i ustaw, wydanych przez sowiecką agenturę zainstalowaną w Warszawie na polecenie Józefa Stalina. Mowa tu m.in. o dekrecie PKWN w sprawie tzw. reformy rolnej i nacjonalizacji przemysłu, o dekrecie Bieruta dotyczącym nacjonalizacji gruntów warszawskich, o decyzjach dotyczących własności osób przesiedlanych w ramach akcji Wisła, o umowie ze Związkiem Sowieckim, na mocy której przesiedlano polskich obywateli z ówczesnych republik radzieckich, a także o decyzjach nacjonalizujących wszystkie w zasadzie gałęzie gospodarki. Wątpliwości co do wiarygodności sondażu potwierdza zresztą wypowiedź p. Marcina Dumy z United Surveys, który w rozmowie z DGP powiedział wprost, że jego zdaniem: „Polacy nie do końca rozumieją, o co chodzi w kwestii zakończenia reprywatyzacji poprzez nowelizację kodeksu postępowania administracyjnego”. Kompletna niewiarygodność

krzewił cywilizację miłości. Sam termin wprowadził Paweł VI. Mimo że pojęcie cywilizacji zwykle ma szerszy zakres znaczeniowy niż pojęcie kultury, a Pawłowi VI w istocie chodziło ostatecznie o humanizację ogarniającą ludzki ród, opartą na kulturze miłości, to Jan Paweł II postanowił pozostać przy terminie cywilizacja, jako już upowszechnionym w rozważaniach o doskonaleniu ludzkiej zbiorowości. W rodzinie zaś upatrywał budowania jej fundamentu. W Liście do rodzin pisał, że „cywilizacja miłości rozpoczyna się wraz z objawieniem Boga, który «jest Miłością»”, rodzina zaś „jest z tą cywilizacją organicznie związana” i jednocześnie jest jej nieodzowna „ze względu na szczególną bliskość i intensywność ‘więzi’”. To Maritainowska osobowość promieniuje altruizmem na wspólnotę w każdej skali (rozpoczynając od rodzinnej). Jak w rodzinie, w zasięgu „‘etosu’ personalizmu osoba nie tylko jest zdolna stawać się darem dla drugich, ale co więcej – znajduje w tym radość”. W perspektywie szkicowo podjętych rozważań o humanizmie ciekawie wybrzmiewa pytanie postawione przez Władysława Stróżewskiego w artykule Aksjologiczna struktura człowieka: „czy musimy w ogóle odwoływać się do jakiegoś ogólnego, wyznaczonego tak czy inaczej rozumianą istotą człowieka, ideału humanizmu?” Nie chodziłoby tu o relatywizm antropologiczny, lecz o poszukiwanie takiego systemu wartości, który by człowiekowi w jego jednostkowym bytowaniu (w sensie Maritainowskim) w kulturowych i historycznych przemianach tu i teraz umożliwił aktualizację jego osobowości (zintegrowanej z jednostkowością) ku pełni człowieczeństwa, tj. pozwolił stawać się człowiekiem. Wobec tego „ideał humanizmu jest swoistym zadaniem” i „jako zadanie podejmowany być musi ciągle od nowa”. Współczesność jest naznaczona dynamizmem procesów globalizacji, uniformizacji i rozwijających się technologii oraz transhumanistycznym przesłaniem przekraczania (transcendowania) naturalności, z człowiekiem naturalnym włącznie. Tym bardziej ów stan

tego badania wynika również z wyjątkowo niskiej, a co za tym idzie niereprezentatywnej próby, na jakiej je przeprowadzano.

N

ie przeszkodziło to oczywiście mediom odtrąbić sukcesu rządu – nawet w prawicowych publikatorach pojawiły się krzykliwe tytuły w stylu: „Polacy nie chcą reprywatyzacji”. Co charakterystyczne, do grona entuzjastów ponownego rabowania ofiar stalinowskich dekretów dołączył również portal Sputnik, należący do rosyjskiego państwowego przedsiębiorstwa medialnego Rossija Siegodnia. Tylko dla jasności dodam, że we wspomnianym sondażu 46 proc. ankietowanych poparło zmiany w KPA, czyli zablokowanie reprywatyzacji na drodze administracyjnej. 39 proc. opowiedziało się przeciw, a 16 proc. nie miało zdania. Interesująco przedstawia się rozkład zwolenników zmian prawa w zależności od preferencji politycznych. I tak – ustawę wręcz entuzjastycznie poparli wyborcy obozu rządowego – 79 proc. badanych. Nowelizacja odpowiada 47 proc. elektoratu Koalicji Obywatelskiej, nie odpowiada 26 proc.

skłania do podejmowania zadania rozpoznawania ideału humanizmu, odniesionego wciąż do istoty człowieczeństwa, w miejsce coraz bardziej na razie postulowanych procedur optymalizacji działania trybiku w maszynerii trans-ludzkiego świata lub funkcji tworu antropoidalnego. Wykonywanie takiego zadania ma – jak podkreśla W. Stróżewski – odkrywać proces stawania się człowiekiem, czyli jego istotę w wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym; w każdej nowej historycznie i kulturowo sytuacji odkrywać hierarchię wartości. I choć „hierarchia wartości realizowanych następnie niejako w ‘świetle’ wyboru podstawowego może być bardzo różna”, to „za ich wybór i realizację człowiek jako jednostka ponosi odpowiedzialność”. Łączy się to z Wojtyłową filozofią czynu, w której sprawca czynu jest zarazem, a może zwłaszcza własnym czynem kształtowany (vide esej w nr. 72 „Kuriera WNET”).

C

a transhumanistyczne ulepszanie człowieka

Nawet ruski Sputnik jest za przecięciem reprywatyzacji

A

wewnętrzne napięcie między osobowością i jednostkowością wyraża się dynamizmem ludzkiego postępowania, naznaczonego zarówno niedoskonałością, jak i dążeniem do jej pokonania. (Także wtedy, gdy człowiek wyznacza sobie cele niegodne osoby). Karol Wojtyła wyrastał w tradycji Maritainowskiego personalizmu, a jako Jan Paweł II

Czy transhumanizm (zwany też humanizmem+ i oznaczany H+) jest huma­ nizmem? Sama konstrukcja nazwy tej nowej ideologii wskazuje – w wer­ sji mocniejszej – na przekraczanie człowieczeństwa (humanitas) albo – w wersji słabszej – na uzupełnianie ludzkiej kondycji. Jeśli tak, to 1) ku czemu ma się je przekraczać albo 2) czym ma się je uzupełniać?

Nie cichnie burza wokół przyjętej dwa tygodnie temu przez Sejm nowelizacji Kodeksu Postępowania Administracyjnego. Media, zwłaszcza prorządowe, dolewają oliwy do ognia, krzycząc, iż jakikolwiek sprzeciw przeciwko tej ustawie, to zamach na Polskę i Polaków. Publicyści, politycy, politolodzy i inni dyżurni eksperci, prześcigają się w udowadnianiu, że zmiana prawa jest konieczna, że tylko jego nowelizacja powstrzyma proces „dzikiej reprywatyzacji” i przejmowanie przez pazernych Żydów „mienia bezspadkowego”.

by uwiarygodnić w oczach opinii publicznej te manipulacje, „Dziennik Gazeta Prawna” i rozgłośnia RMF FM zamówiły stosowny sondaż. 5 lipca badanie przeprowadziła w ich imieniu sondażownia United Surveys. Ankieta została zrealizowana metodą CATI (Computer Assisted Telephone Interview) na próbie zaledwie 1000 osób (sic!).

personaliście Jacques’owi Maritainowi (vide esej w nr. 77 „Kuriera WNET”) Powszechna Deklaracja Praw Człowieka (z 1948 r.) rozpoczyna się od podkreślenia „przyrodzonej godności” człowieka. J. Maritain w swym, dla niektórych kontrowersyjnym, dziele Humanizm integralny. Zagadnienia doczesne i duchowe nowego świata

zy w odniesieniu do propozycji rozumienia humanizmu przez W. Stróżewskiego, inspirowanej personalizmem, o. Józef M. Bocheński dalej w całej rozciągłości podtrzymywałby swoją tezę ze Stu zabobonów o tym, że humanizm jest jednym z zabobonów, gdyż jego treść to oczywiste „bałwochwalstwo”, czyli oddawanie szczególnej czci człowiekowi? I czy np. przyrodzona godność człowieka naturalnego wpisuje się w owo bałwochwalstwo? Jakkolwiek trzeba przyznać rację krytyce Bocheńskiego w odniesieniu do niektórych odmian humanizmu, szczególnie antropocentrycznego, to czy jednak o. Bocheński byłby kontent z obalenia „bożka” człowieka naturalnego w radykalnym przekroczeniu (odrzuceniu) huma-

W personalizmie Karola Wojtyły człowiek jest osobą ludzką – istotą, „która wciąż przeobraża przyrodę, podnosząc ją niejako na swój poziom” i która „musi czuć się wyższa od tej przyrody; i musi być od niej wyższa”. nizmu przez transhumanistów, zmierzających przecież – w ich mniemaniu – do rajskiego bytowania (kogo? czego?) w erze posthumanizmu? Czy byłby usatysfakcjonowany godnościowym zrównaniem ludzi, zwierząt i „odczuwających” tworów techniki? W pkt. 7 manifestu transhumanistów z 2012 r. – The Transhumanist Declaration napisane jest wyraźnie: „Opowiadamy się za dobrostanem wszystkiego, co czuje (all sentience), w tym ludzi, zwierząt innych niż ludzie i wszelkich przyszłych sztucznych intelektów, zmodyfikowanych form życia lub innych inteligencji, które mogą spowodować postęp technologiczny i naukowy”. Skoro transhumaniści mają na celu zaprowadzenie raju w świecie, to warto byłoby ową świecką rajskość porównać z ewangeliczną, rekonstruowaną przez św. Tomasza na końcu przywołanego traktatu. Odpowiedział tam bowiem na następujące pytania: „Czy raj jest miejscem cielesnym?”; „Czy raj był odpowiednim miejscem na zamieszkanie człowieka?”; „Czy człowiek został umieszczony w raju po to, aby go uprawiał i doglądał?”; „Czy człowiek został utworzony w raju?”. Porównanie ewangelicznego raju z wirtualnym i technologicznym rajem posthumanistów wymaga jednak obszerniejszych rozważań. K

badanych, 27 proc. nie było w stanie udzielić odpowiedzi. W mniejszym stopniu zmiana prawa przypadła do gustu elektoratowi Lewicy – poparło

Co charakterystyczne, do grona entuzjastów ponownego rabowania ofiar stalinowskich dekretów dołączył również portal Sputnik, należący do rosyjskiego państwowego przedsiębiorstwa medialnego Rossija Siegodnia. ją 40 procent jej wyborców, przeciwnych było 36 proc., zdania nie miało 24 proc. Krytyczny stosunek do głosowania mają natomiast zwolennicy PSL i Kukiz’15 – tylko 30 proc. badanych opowiedziało się za nowelizacją prawa, 62

proc. jest jej przeciwna, a tylko 8 proc. wybrało odpowiedź „nie wiem”. Największe jednak zaskoczenie może budzić wynik Konfederatów, oficjalnie deklarujących poglądy wolnościowe, narodowe, konserwatywne i proobywatelskie. W tej grupie, poparcie dla ustawy wyraziło aż 69 proc., 7 proc. było przeciwnych, a 24 proc. respondentów odpowiedziało „nie wiem”. Z sondażu United Surveys można zapewne wyciągnąć wiele wniosków. I zapewne zrobią to politycy, którzy bez najmniejszej żenady tak modyfikują swoje programy, by jak najdłużej utrzymać się przy władzy. Dla mnie wniosek jest jednak tylko jeden – komuna mentalna, 32 lata po rzekomym upadku komunizmu, ma się doskonale… Jedyna nadzieja w wecie Prezydenta Andrzeja Dudy, który przed ostatnimi wyborami zadeklarował: „ Jeżeli będę Prezydentem Rzeczypospolitej na kolejną kadencję, gwarantuję kontynuację dobrych zmian, które służą i pomagają Polakom. Chcę budować silne, sprawiedliwe państwo, którego naród żyje godnie i bezpiecznie”. K Stanisław Załuski jest założycielem i Prezesem Honorowym Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

18

I

naczej było w końcu XII wieku, kiedy na dworze Henryka Brodatego we Wrocławiu na świat przyszedł jego drugi syn, który na chrzcie otrzymał imię po swoim ojcu. Potomni nadali mu przydomek Pobożny. Gdy w 1241 r. zginął z rąk mongolskich najeźdźców, narodziła się legenda o śląskim księciu, który jako jedyny z władców ówczesnej Europy znalazł dość odwagi, by w obronie swoich chrześcijańskich poddanych stawić czoło niezwyciężonym dotąd azjatyckim hordom. Czy legenda to już kult świętego i czy warto ją przywoływać właśnie dzisiaj? Biskup legnicki Zbigniew Kiernikowski, otwierając diecezjalny etap procesu beatyfikacyjnego Henryka Pobożnego, otworzył właśnie drogę do znalezienia odpowiedzi na oba pytania.

Narodziny śląskiej potęgi Zanim i ja pokuszę się o próbę własnego spojrzenia na legendę księcia Henryka Pobożnego, muszę przywołać fakty z jego życia, tak trudne do pozyskania, bo pochodzące z czasów, gdy nikt prawie nie dbał o dokumentowanie ludzkiego życia nawet wówczas, gdy chodziło o władcę. Nie wiemy, kiedy dokładnie książę przyszedł na świat, ale było to w rodzinie, która oferowała mu najlepsze przygotowanie do rządzenia jednym z najważniejszych państw feudalnych w Europie Środkowej, gdzie zbiegały się interesy polskich Piastów i czeskich Przemyślidów, nie bez kontroli niemieckich cesarzy i królów, bo ci rościli sobie prawa do uniwersalnej władzy nad chrześcijaństwem. Ojciec Henryka cieszył się tyleż sławą monarchy pobożnego i zatroskanego o losy Kościoła, „męża dobrego i w swoim rodzaju dość religijnego” (Cezary z Heisterbach), co twardego gracza o słuszne miejsce w szeregu piastowskich kuzynów nieuznających już senioralnego zwierzchnictwa narzuconego zapisem Bolesława Krzywoustego. Dziś historycy nie są zgodni, jakie cele polityczne stawiał sobie Henryk Brodaty, choć jeszcze pół wieku temu Benedykt Zientara był pewien, że było wśród nich zjednoczenie rozbitej na dzielnice monarchii piastowskiej i zdobycie jej korony. Nie da się zaprzeczyć, że wieloletnia działalność tego dynasty nie ograniczała się do porządkowania śląskiego podwórka. Drogą monarszej kariery był tron krakowski, a środkiem do jego zdobycia – dynastyczne układy, dyplomatyczne rozgrywki wśród wciąż zmieniających się wewnętrznych i zewnętrznych wrogów i przyjaciół, korzystanie z rozległych kontaktów wiążących Śląsk z miastami i księstwami

Czym kierował się Henryk Pobożny, stając do bitwy z mongolskim plemieniem Tatarów wiosną 1241 r.? Odpowiedź na to pytanie jest kluczem do uznania chrześcijańskich motywów jego postawy. leżącymi za Odrą i Łabą. Jeśli postawa lokalnego Kościoła mieściła się w zakreślonych przez Brodatego ramach, to tym lepiej dla Kościoła, ale jeśli akurat biskup wrocławski zmieniłby kurs, książę nie wahał się uznać go za ofiarę własnego błędu. Trudno współczesnym chrześcijanom tłumaczyć paradoksy religijności średniowiecznych władców, rzucających się w wir krucjat, czujących się odpowiedzialnymi za zbawienie swoich poddanych, a przy tym zdolnych odrzucić rozwiązania nakładane przez Kościół. Na szczęście dla Henryka Brodatego u jego boku stała małżonka, Jadwiga hrabianka Andechs księżniczka Meran, ciesząca się wielkim autorytetem wśród niższych i wyższych sfer kościelnych nie tylko na Śląsku. Ta dość ekscentryczna, nawet jak na swoje czasy, mistyczka wniosła na śląski dwór nie tylko obyczaj i kulturę Bawarii, ale i całą sieć wpływów dynastycznych, po których spodziewano się umocnienia tronu jej męża. Urodziwszy Henrykowi Brodatemu siedmioro dzieci, rozpoczęła, za jego zgodą, życie w białym małżeństwie. Oboje księstwo słynęli z praktyk pokutnych, opieki nad

HISTORIA Święci są tacy, jak czasy, w których przyszło im żyć. Dziś nie chcemy widzieć w nich niedości­ głych wzorów czy przerastających przeciętność herosów. Życzymy sobie widzieć tych ludzi ta­ kich, jakimi my moglibyśmy być, gdybyśmy się jeszcze troszkę bardziej postarali.

Święty nie znaczy bezbronny Anna Sutowicz

klasztorami, zwłaszcza nad zakonem białych mnichów cysterskich, który czuwał nad kulturalnym i gospodarczym rozkwitem ich władztwa.

Henryk i Anna Gdy po śmierci rodzica śląską dziedzinę przejmował młodszy książę Henryk, liczył już około czterech dziesiątek lat. Zdołał zdobyć u boku swego poprzednika nie tylko wiedzę, ale i doświadczenie płynące z rządów w południowej Wielkopolsce. Od około dwudziestu lat jego małżonką pozostawała czeska królewna Anna, córka Przemysła Ottokara I i węgierskiej księżnej Konstancji. Dzięki matce spokrewniona była z całą plejadą świętych Arpadów. Jej kuzynką, a jednocześnie siostrzenicą księżnej Jadwigi, była Elżbieta, najmłodszy wzór zakochanej żony, a potem ofiarnej wdowy, która przejęta duchowością franciszkańską, oddała swoje życie ubogim. Jej błyskawicznej kanonizacji w 1235 r. doczekali wszyscy członkowie piastowskiej rodziny na Śląsku. Ślub Henryka z Anną, jak wszystkie podobne decyzje władców europejskich, był wynikiem ustaleń politycznych i świadectwem ambicji śląskich Piastów, ale stał się także źródłem harmonijnego układu pomiędzy małżonkami. Anna Przemyślidka szybko wrosła w atmosferę nowego domu, łatwo nawiązała relacje nie tylko z członkami dworu, ale i, jak twierdzi jej żywotopisarz, z mieszkańcami Wrocławia. Oboje księstwo byli, zdaje się, poddani autorytetowi starszej księżnej Jadwigi, oddawali się praktykom pokutnym, ale ich duchowość rozwijała się bez radykalnych wyborów małżeńskiej ascezy z zachowaniem czystości pożycia. Urodziło się im 12 dzieci, tyleż samo córek, co i synów, choć na temat płci dwojga zmarłych w dzieciństwie potomków tej pary nekrologi milczą. Hagiograficzne świadectwa epoki pokazują obraz szczęśliwego, zgodnego małżeństwa i chociaż autorzy tego gatunku opowieści bardzo często je koloryzują dla uwypuklenia wyjątkowych cech swoich bohaterów, to jednak nigdzie nie znajdziemy nawet pośrednich informacji o konfliktach i rodzinnych niepowodzeniach w tym stadle. Życie obojga księstwa podporządkowane było niewątpliwie realizowaniu interesu dynastycznego, płynęło zgodnie z rytmem wspólnych ustaleń odnośnie do losu dzieci, pielęgnowania relacji na polskim podwórku i poza nim, ale poza tym wszystkim Anna i Henryk pozostawali w głębokim porozumieniu, jakie łączy tylko małżeństwa zmierzające do wspólnego celu.

Pod znakiem św. Franciszka Jednym z nich stało się sprowadzenie na Śląsk zakonu św. Franciszka. Budowa klasztoru braci mniejszych pod patronatem św. Jakuba, pierwszego tej obediencji w Polsce, stanowiła wstęp do stworzenia większego założenia na wzór „Praskiego Asyżu”, w którym swoje życie spędzała na modlitwie młodsza siostra księżnej Anny, Agnieszka. Warto pamiętać, że obejmując władzę, książęta potrzebowali wykazać się troską o poddanych i przekonać do siebie dostojników świeckich i kościelnych, zwyczajowo fundowali więc nową placówkę zakonną, ponieważ był to jeden z najskuteczniejszych sposobów pozyskania przychylności nieprzekonanych oponentów. W tym wypadku powołanie do istnienia ośrodka franciszkańskiego przyspieszało wprowadzenie w księstwie śląskim rozwiązań społecznych i religijnych, które zaczęły się już sprawdzać w innych regionach Europy, gdzie zakon ten, prowadząc misję chrystianizacyjną, służył ubogim, a jednocześnie dawał wsparcie intelektualne i religijne elitom politycznym. Fascynacja duchowością franciszkańską bardzo szybko zmieniała oblicze Kościoła w całej Europie, choć radykalizm tego ruchu i prawdziwie charyzmatyczny ferment mieli zahamować, nie chcąc tego wprost oczywiście, właśnie pobożni monarchowie. W kościele św. Jakuba książęca para uczestniczyła we franciszkańskich nabożeństwach, regularnie przysłuchując się modlitwie brewiarzowej płynącej z zakonnego chóru. Wśród minorytów

Anna i Henryk szukali dla siebie spowiedników i doradców, dbając o materialne bezpieczeństwo i rozwój całej wspólnoty. Przynajmniej część z tych pierwszych wrocławskich braciszków musiała pochodzić z wysokich warstw, wręcz elit, skoro wiemy, że przebywał wśród nich Henryk hrabia de Bren, późniejszy kandydat do stolca arcybiskupstwa gnieźnieńskiego. Z wrocławskiego klasztoru miał w 1246 r. wyruszyć w daleką podróż do mongolskiego chana inny znany franciszkanin, Benedykt Polak, kaznodzieja, tłumacz i dyplomata. Konwent ten dysponował zapewne bogatą biblioteką i własnym skryptorium, gdzie później spisano żywoty księżnej Jadwigi i jej synowej, szybko więc stał się liczącym się centrum kultury religijnej na Śląsku.

Mąż stanu O działalności fundacyjnej Henryka Pobożnego wiemy stosunkowo dużo. Niewątpliwie był to jeden z ważniejszych aspektów władzy książęcej, realizowany z rozmachem obserwowanym wcześniej u rodziców księcia. O jego planach politycznych i sposobach ich realizacji wiemy naprawdę niewiele. Książę był spadkobiercą dzieła zbierania ziem piastowskich pod jednym berłem, ale na bardzo kruchych podstawach, zmuszonym reagować na zmiany czasów i postawy swoich oponentów. Czy widział na horyzoncie koronę polską? Przynajmniej na początku jego rządów pozostaje to raczej wątpliwe. Triumf reformy gregoriańskiej odbierał stopniowo monarchom zwyczajowe narzędzia posługiwania się Kościołem przy załatwianiu spraw tronu. Książę musiał liczyć się z dążeniami wielu czynników wewnętrznych i nie mógł być jedynie biernym świadkiem wielkich przemian, które zapowiadały narodziny państw stanowych, opartych na zupełnie innej wizji władzy, która potrzebowała legitymizacji nie tylko elit świeckich, ale i kościelnych. Dziś dostrzega się dążenie Henryka Pobożnego do utrzymania przejętego władztwa poprzez udzielanie zgody na ograniczony udział rycerstwa w zarządzaniu dzielnicami leżącymi poza Śląskiem. Trudno więcej powiedzieć o jego relacjach z biskupem wrocławskim, ale i tu szukał, zdaje się, sposobów na załagodzenie odziedziczonego po ojcu konfliktu o miejsce Kościoła w systemie społeczno-gospodarczym Śląska. Dalekowzroczne decyzje księcia Henryka splotły jego politykę z obozem papieża stającego naprzeciw potężnego cesarza Fryderyka II. Na dworze śląskim było to niewątpliwe novum, krok w kierunku rezygnacji z hegemonii osiąganej kosztem pokoju wewnętrznego i zdrowych relacji z lokalną hierarchią kościelną. Henryk podążał w tym względzie innymi drogami niż ojciec, mając świadomość, że „księstwo swe i cokolwiek miał, a nawet kimkolwiek był, otrzymał od Pana wszelkiego stworzenia” (Grzegorz IX). Ten zwrot ku sprawom Stolicy Apostolskiej szybko zaczął owocować wzmocnieniem autorytetu książęcego, ale także, co ważniejsze, wynosił śląskiego Piasta

na szerokie wody polityki europejskiej. W sporze, który od kilkudziesięciu dekad rozrywał europejską Civitas Christiana, Henryk występował jako początkujący gracz, chociaż nie wiadomo, jak dalekosiężne stawiał sobie cele. Po trzech latach samodzielnych rządów był pobożny książę dobrze zapowiadającym się władcą, politykiem nietuzinkowym i dalekowzrocznym. W rodzinie podzielonych na mniejsze obozy Piastów był niewątpliwie najbardziej liczącym się głosem w kwestiach jednoczenia rozbitej na dzielnice Polski.

Zwycięzca czy przegrany? Postrzegany przez otoczenie jako człowiek pobożny i aktywnie wspierający sprawy Kościoła, książę Henryk zyskał sobie miano „księcia bardzo chrześcijańskiego” (Grzegorz IX). Czym jednak kierował się Henryk Pobożny, stając do bitwy z mongolskim plemieniem Tatarów wiosną 1241 r.? Odpowiedź na to pytanie jest kluczem do uznania chrześcijańskich motywów jego postawy. Podkreślali ją zgodnie wszyscy współcześni sprawozdawcy wypadków, późniejsi kronikarze i hagiograf św.

Jadwigi. Stały się one źródłem literackich i malarskich obrazów tworzonych przez kolejne pokolenia, zgodnie z którymi matka, błogosławiąc księcia przed wyruszeniem na pole bitwy, uczestniczyła w akcie religijnego poświęcenia syna na czas zmagań z wrogimi Chrystusowi azjatyckimi hordami. I chociaż dziś bardzo dobrze wiemy, nie tylko opierając się na relacjach wyprawy wspomnianego Benedykta Polaka i jego towarzyszy, że Tatarzy wyznawali bardzo swoiście pojęty, zabobonny monoteizm, może nawet byli wśród nich potomkowie przedchalcedońskich nestorian, to jednak wyobrażenie Europejczyków na ich temat powodowało, że pochód wojsk chana Batu postrzegano jako najazd ludu Goga i Magoga żywiącego się żabami, psami i wężami. Atmosferę trwogi i zagrożenia chrześcijan podgrzewali uciekinierzy z Rusi i Węgier, którzy byli tam świadkami bezpardonowej i nieznanej w Europie taktyki wojennej, polegającej między innymi na wznoszeniu dzikich okrzyków, sianiu paniki i zastraszaniu okrucieństwem. Nie ulega wątpliwości, że w umysłach Europejczyków Tatarzy byli poganami ze wschodnich rubieży, zagrażającymi Chrystusowej Owczarni. Wiedziano o nich tyle, ile dali po sobie poznać w konfrontacji z cywilizowanym ładem, kierującym się chwiejnym, ale ugruntowanym pojęciem honoru chrześcijańskiego. Zbliżającego się błyskawicznie od strony Małopolski starcia z wodzem Ordy książę Henryk Pobożny nie mógł traktować inaczej jak obrony swoich poddanych, w tym Kościoła, mającego prawo liczyć na adekwatną do zagrożenia reakcję władcy. Henryk zwlekał z nią aż do momentu, gdy taktyka zezwolenia na posuwanie się w głąb księstwa, obliczona na wytracenie tatarskich sił, zawiodła. Gdyby książę nie podniósł miecza, utraciłby nie tylko legitymację swojej władzy, ale i cały kapitał chrześcijańskiego autorytetu, jaki dotąd zgromadził. Trudno z całą pewnością orzec, jak dokładnie wyglądała śmierć Henryka Pobożnego. Poza datą 9 kwietnia 1241 r., która na Śląsku stała się tragiczną cezurą wyznaczającą koniec pewnej epoki, posiadamy bardzo niepewne dane. Przekaz o śmiertelnej ranie zadanej na Dobrym Polu, utożsamianym z Legnickim Polem, przeniknął do świadomości historycznej głównie dzięki Janowi Długoszowi, ale trzeba pamiętać, że stało się to nie bez wsparcia hagiograficznej

ikonografii, a przede wszystkim nie bez pomocy legendy przeniesionej przez potomków śląskich rycerzy, którzy zginęli wraz ze swoim księciem. Towarzyszący Benedyktowi Polakowi franciszkanin o imieniu kryjącym się pod literką C, a pochodzący zapewne z Brzegu, zdołał uzyskać w obozie mongolskim informację, zgodnie z którą Henryk miał umrzeć ścięty mieczem, odmówiwszy złożenia hołdu zwłokom poległego pod Sandomierzem wodza. Gdyby tak było, należałoby uznać Henryka za chrześcijańskiego męczennika, gdyż byłby to z jego strony świadomy akt przeciwstawienia się pogańskim praktykom rytuału śmierci. Choć jest to jedyne źródło pisane, poparte przekazem ikonograficznym w tzw. kodeksie harburskim z XV w., wydaje się ono dość wiarygodne. Historycy nie ufają jednak odosobnionym przekazom, więc sprawa wydaje się chwilowo otwarta. Przynajmniej dopóki nie znajdziemy innych „twardych dowodów”…

Orędownik Z mieczem czy bez niego – śmierć Henryka Pobożnego była świadectwem odwagi, którą książę czerpał z wiary chrześcijańskiej. Nie miał co do tego wątpliwości papież Klemens IV w chwili kanonizacji matki księcia. W czasie uroczystego kazania nazwał go „drugim Machabeuszem, (…), bojownikiem w obronie ludu przed Tatarami, zdobywającym w ten sposób palmę męczeństwa”. Takimi samymi wartościami kierowali się wówczas rycerze biorący udział w tzw. wojnach sprawiedliwych, ten sam horyzont towarzyszył potem wszystkim żołnierzom i cywilom, dla których walka o wolność ojczyzny ziemskiej była miarą służby Bogu. Pamięć o tym towarzyszyła przez wieki przedstawicielom śląskich rodów, wywodzącym swoją legendę z bohaterskiej obrony Legnicy, ale oni byli w przytłaczającej mierze zwolennikami konfesji luterańskiej, dlatego zapewne brakowało starań o zatwierdzenie katolickiego kultu bohaterskiego księcia. A może był to także efekt słabości śląskiego Kościoła, zmagającego się o własny byt albo poddanego ingerencjom habsburskich panów tej ziemi. O „księciu Polski” nie zapomniano jednak i w Rzeczypospolitej, a tu legenda o heroicznym rycerzu Chrystusa mieszała się z wizerunkiem syna spoczywającego w ramionach świętej matki wśród legnickiego pobojowiska. Tyle wątków, ile wrażliwości. Dziś trzeba je starannie posegregować, oczyścić, spróbować przybliżyć się do prawdy. Najważniejsze jednak pozostaje chyba pytanie, czy Henryk oręduje za nami u Pana? Jeśli tak, to co chce dla nas dzisiaj wyprosić? Ale odpowiedzi na te pytania nie należą już, naturalnie, do historyków. K

R E K L A M A

Modrzak Płowy, nieśmiały modrzak lubi kryć się w piachu, a kiedy go ktoś dotknie, sinieje ze strachu. Modre, jaskrawe plamy jakby z atramentu w głowach kiepskich grzybiarzy robią moc zamętu. Gąski zielonki W piasku i mchu, wśród sosen, gdzie dociera słonko, bardzo przyjemnie żyje się gąskom zielonkom. Dla smakoszy rarytas; a wielka to sztuka w leśnym podszyciu skryte zielonki odszukać. Twardzioszek czosnaczek Beżowe parasolki, czerwonawe nóżki krąg utworzyły, wiodąc leśne pogaduszki. To twardzioszki czosnaczki, co w gromadzie rosną; nim je ujrzysz, rozpoznasz po zapachu czosnku.

Rozpoczyna się sezon grzybowy! Grzybiarzom proponujemy KSIĄŻKĘ DLA DZIECI I DOROSŁYCH „NA GRZYBY”

Jest to zbiór wierszy – obrazków z lasu, prezentujących ponad dwadzieścia gatunków grzybów występujących w Polsce. Wiersze są tradycyjne w formie, rymowane, o różnorodnej rytmice i bogatym słownictwie. Wzbogacą zasób słów i pojęć dziecka, pomogą doskonalić jego sprawność językową i rozwijać wyobraźnię. Książka może służyć za pierwszy przewodnik po grzybach dla dzieci. Wszystkie informacje dotyczące wyglądu, występowania i właściwości grzybów są prawdziwe. Treść została skonsultowana z grzyboznawcą.

Barwne, klasyczne ilustracje przyciągają uwagę dzieci i pomogą zapamiętać wygląd grzybów. Umieszczony na końcu Słowniczek Pomocniczek zawiera dodatkowe informacje i ciekawostki o każdym z gatunków opisanych w wierszach. Lektura będzie doskonałym punktem wyjścia do dzielenia się rodziców i dziadków z dziećmi własną wiedzą i doświadczeniem z wypraw do lasu oraz pomocą w umacnianiu więzi i tworzeniu tradycji rodzinnych.

Magdalena Słoniowska, Na grzyby, ilustrowała Elżbieta Kowalska · Wydawnictwo Słonie 2021 Okładka twarda, 48 stron. Zainteresowanych nabyciem książeczki zapraszam do kontaktu: Facebook.com/wydawnictwoslonie · kontakt@wydawnictwoslonie.pl


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET R E K L A M A

P·O·L·S·K·A

Nowe i zapomniane – na żywo. Debiuty

Po raz drugi rusza projekt Muzyka Wnet – muzyczne przedsięwzięcie, które odkrywa nowe i zapomniane. Od dłuższego czasu widać tendencję wśród polskich mediów mainstreamowych do promocji jedynie największych artystów (tzw. majorsów), od lat silnie ugruntowanych na rynku muzycznym. Muzyka Wnet przełamuje monotonię, ukazując różnorodność sceny muzycznej poza gatunkowymi podziałami. Daje przestrzeń twórcom do tej pory nieodkrytym. Przed Słuchaczami i Widzami cykl muzycznych spotkań z młodymi polskimi debiutantami – trzy niezwykłe koncerty oraz audycje prowadzone przez Jerzego Głuszyka. W odróżnieniu od zeszłorocznej edycji, debiutanci, oprócz swojego autorskiego programu, zaprezentują polskie zapomniane lub mało znane utwory z okresu międzywojennego. Nie zabraknie nowych aranżacji piosenek wykonywanych pierwotnie przez takich artystów, jak: Eugeniusz Bodo, Hanka Ordonówna czy Aleksander Żabczyński. Pierwszej audycji będzie można wysłuchać w niedzielę 1 sierpnia o godz. 19:00 na falach Radia Wnet. Następnych – w kolejne niedziele sierpnia o godz. 18:00. W audycjach, prócz niezależnych twórców i wykonawców, będą uczestniczyć specjaliści z dziedziny muzyki i rynku muzycznego. Artyści, którzy zagrają kolejno 15, 22 i 29 sierpnia w przepięknej przestrzeni Restauracji Na Cyplu przy ul. Zaruskiego 12 w Warszawie, to: Zespół Siostry Melosik – bliźniaczki Dagmara i Martyna, zdobywczynie Nagrody Publiczności w koncercie „Debiuty” w ramach 55 KFPP w Opolu. Od 2012 roku siostry Melosik stale współpracują z Anią Dąbrowską jako chórzystki i współautorki tekstów. Teraz przyszedł czas na ich własną płytę, by w pełni zaprezentowały swój sceniczny potencjał. Joanna Mioduchowska – autorka piosenek – słów i muzyki. Jej utwory znalazły uznanie w kręgach piosenki autorskiej, poezji śpiewanej, muzyki folk i blues. Jednym z jej ostatnich sukcesów jest wyróżnienie w konkursie festiwalu Piknik Country na Piosenkę Drogi, dla piosenki „Nieśmiali”, śpiewanej w duecie z Krzysztofem Tkaczykiem. Karolina Gwóźdź – wokalistka, autorka tekstów i melodii. Wraz ze swoim kwintetem prezentuje autorski materiał, będący syntezą elementów jazzu akustycznego, folku i ambientu. Podejmuje próbę stworzenia dźwięcznej czasoprzestrzeni lawirującej między baśnią, snem i rzeczywistością. Koncerty, towarzyszące audycjom, będą transmitowane na żywo w ponadregionalnym Radiu Wnet oraz równocześnie globalnie, w sieci Internet (transmisja LIVE na kanale rozgłośni w serwisie YouTube). Zapraszamy do słuchania Muzyki Wnet przez cały sierpień. Nowych i zapomnianych - na żywo. Debiutów.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego”, w ramach programu „Muzyka”, realizowanego przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca”

WARSZAWA 87.8 FM | KRAKÓW 95.2 FM | WROCŁAW 96.8 FM | BIAŁYSTOK 103.9 FM | SZCZECIN 98.9 FM WWW.WNET.FM

19


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

20

O S TAT N I A S T R O N A

Historia jednego zdjęcia…

Od 12 lipca 2021 r. kilka krajów europejskich zostało dotkniętych powodziami. Początek nastąpił w Wielkiej Brytanii w postaci powodzi błyskawicznych, skutkujących zniszczeniem dobytku i różnymi niedogodnościami. Później powodzie dotknęły kilka dorzeczy w północnej i środkowej Europie, na których ob­ szarze leży Austria, Belgia, Chorwacja, Niemcy, Luksemburg, Holandia, Szwajcaria i Włochy. Zginęło co najmniej 221 osób, w tym 177 w Niemczech, 41 w Bel­ gii, 1 we Włoszech, 1 w Austrii i 1 w Rumunii. Takich skrajnych warunków pogodowych (temperatury i opady) nie przewidzieli naukowcy tworzący modele prognozujące długoterminowe zmiany klimatyczne Ziemi. Na zdjęciu powódź w Altenahr, niemieckiej miejscowości nad rzeką Ahr. fot. Martin Seifert

Świętym krowom wszystko uchodzi, bo święte, ale skutki ich działań bywają destrukcyjne. W Indiach mogą bezkarnie stratować stragany handlarzom, wstrzymać ruch uliczny lub roz­ nieść na rogach nieszczęśnika słabego w nogach.

Obóz wszystkich świętych (krów)

Ś

więte krowy mają swoje festiwale i z tej okazji specjalnie się je przyozdabia. Paradują z nimi świętobliwi mężowie, zbierając jałmużnę. Są więc także nieformalnym sposobem ściągania danin od ludności. W większości stanów w Indiach nie wolno ich zabijać ani handlować ich mięsem, mimo że tam, gdzie zakaz nie jest przestrzegany, jest ono tańsze od drobiu. Święte krowy to zwierzęca odmiana augurów, starorzymskich kapłanów przepowiadających przyszłość, odgadujących wolę bogów przy pomocy często natchnionych przepowiedni, wróżb, znaków zwanych omenami i z tego powodu otaczanych nabożną czcią. Bycie augurem wymaga biegłości np. w interpretowaniu lotu ptaków albo rozeznawania się we wnętrznościach ofiarnych zwierząt. Umiejętność ta nie jest dana byle komu; zdobywa się ją w procesie wtajemniczenia lub przynależności do kamaryli. Największa korzyść uchodzenia za augura – bardziej niż bycie nim liczy się bowiem to, że jest się za takowego branym – polega na tym, że nie jest się rozliczanym z niespełnionych przepowiedni, bo omeny z samej swej natury są nieprzeniknione. Współcześni augurzy mają zacięcie do geopolityki, ideologii, futurologii, ostatnio dali się poznać nawet jako spece od tzw. pandemii. W tonie zatroskania i dobrej rady wypowiadają się o wszystkim, chętnie widzą się jako nieformalni doradcy za kulisami władzy. Wieszczą miłe ludowi treści jak Kiełbaśnik Arystofanesa, wskazują słuszną drogę postępu, są wyroczniami moralnych zasad, ale nie biorą za nic politycznej odpowiedzialności. W czasach PRL wybitnym augurem był arcykapłan marksizmu Adam Schaff, o którym Leopold Łabędź napisał, że na sądzie ostatecznym widział się jako doradca w sprawie wyroków. Jego

Andrzej Świdlicki przypadek dowodzi, że augurzy odchodzą na śmietnik historii, gdy kończy się etap politycznej mądrości, z którym się utożsamiali. Wybitnym augurem jest Lech Wałęsa, którego polityczne wróżby obracały się wokół frazesów o reformie i pluralizmie okraszonych bon motami chłopka-roztropka. Pogłowie augurów w Polsce w ostatnich latach znacznie się rozrosło dzięki tzw. ustrojowej transformacji. Na obecnym etapie politycznej mądrości należą do niego m.in. dyrektorzy Radia Wolna Europa: Jan Nowak i Zdzisław Najder. Historycy nie wykazują dociekliwości, badając ich biografie, nieprzychylne dla nich wzmianki przemilcza się lub odnotowuje półgębkiem, o ich dorobku dywaguje się wyłącznie koturnowo. Przekonałem się o tym, pisząc list do redakcji dwumiesięcznika „Arcana”, którego redaktor naczelny jest doradcą prezydenta Andrzeja Dudy, co niewątpliwie jest ważnym przyczynkiem do niezależności tego pisma. Moje zastrzeżenia wywołał hagiograficzny tekst Brigitte Gautier pt. Intellectuel engagé o Zdzisławie Najderze. Redakcja mojego listu nie zamieściła. Poniżej tekst tak, jak go wysłałem: „Szanowna Redakcjo, Najbardziej istotne przeinaczenie we wspomnieniu Brigitte Gautier o Zdzisławie Najderze (1930–2021), zamieszczonym w »Arcanach« 157– 158 dotyczy jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa jako TW »Zapalniczka« (1958–1964). Autorka pisze, że za wyjazdy na stypendia do Anglii i USA Najder »musiał zapłacić w formie zobowiązania na rozmowy ze Służbą Bezpieczeństwa«. Dlaczego »musiał«? On sam twierdzi, że chciał, bo sobie wyobrażał, że to »gra« i że będzie w niej lepszy. Nie było to zresztą »zobowiązanie do rozmów«, lecz zgoda na donosicielstwo,

choć nie na przyjaciół w kraju, lecz na rodaków za granicą. Jak by mu tego jeszcze nie było dosyć, od końca lat 70. aż po wczesne lata 90. utrzymywał kontakty, a nawet przyjaźnił się z nielegałem wydziału XIV Dep. I MSW, podwójnym agentem SB i BND Andrzejem Madejczykiem, przez co wywiad PRL miał informacje z pierwszej ręki o Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Jeszcze przed przyjściem do Monachium Najder brał od Madejczyka pieniądze za różne analizy, w błędnym przekonaniu, że były to pieniądze niemie-

W 1961 r., korzystając z wyjazdu Najdera do Wlk. Brytanii, Tyrmand miał zamiar powierzyć mu załatwienie spraw z brytyjskim wydawcą, ale z jakiegoś powodu zmienił zdanie, być może przestał mu ufać. Mimo że Najder wiele razy bywał w USA, to z pisarzem nigdy się tam nie spotkał. Nie ma też ich korespondencji. Herbert istotnie był przyjacielem Najdera, ale zagadkowo nie stanął w jego obronie po tym, jak w 1992 r. wyszło na jaw, że Najder był TW »Zapalniczką«. Olszewski początkowo Najdera bronił, ale później zerwał z nim znajomość. Tadeusz Chrzanow-

W czasach PRL wybitnym augurem był arcykapłan marksizmu Adam Schaff, o którym Leopold Łabędź napisał, że na sądzie ostatecznym widział się jako doradca w sprawie wyroków. ckie, gdy faktycznie pochodziły od wywiadu PRL. Najłagodniej można o nim powiedzieć, że okazał się mało dociekliwy i zawiódł go instynkt samozachowawczy. Nie zmienia to faktu, że przyjacielskie kontakty z Madejczykiem są dla niego głęboko kompromitujące. Opisałem je w książce Pięknoduchy, radiowcy, szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowanych (wydawnictwo Lena, Wrocław 2019). Gautier pisze, że »wybór znajomych i przyjaciół, dokonany przez Najdera, jest… ambitny: Jan Józef Szczepański, Zbigniew Herbert, Leopold Tyrmand, Tadeusz Chrzanowski, Marek Walicki, Janusz Odrowąż-Pieniążek«. Na liście nie ma Jana Józefa Lipskiego ani Jana Olszewskiego, bardzo bliskich, wieloletnich przyjaciół Najdera, o których wiadomo, że byli wolnomularzami. Z kolei umieszczenie Tyrmanda nie wydaje się właściwe.

ski, historyk sztuki, także nie ujął się za przyjacielem, wówczas już byłym. Interpretacja roli Najdera w PPN, tak jak przedstawia ją Gautier, jest naiwna (»nadchodzi pomysł utworzenia Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, programu ideowego i konkretnego«). Skąd »nadchodzi«? Dlaczego »konkretnego«? Nie jest też prawdą, że ludzie PPN »po raz pierwszy stawiają jasno sprawę osiągnięcia niepodległości«. Przed nimi stawiali ją inni, a PPN bynajmniej nie stawiał jej »konkretnie«. W tekstach PPN niepodległość jest wstępem do zintegrowania i rozpuszczenia Polski w ponadnarodowym organizmie, co sugeruje raczej inspirację wolnomularską. Tzw. program PPN przeszedł w Polsce bez echa, bo firmująca go grupa intelektualistów była społecznie niereprezentatywna. Mieszkanie Najdera w Warszawie przy Oboźnej nie zostało mu

»skonfiskowane« przez władze PRL, bo zdążył przepisać je na teściową, która wymieniła się następnie nim z sąsiadem. W materiałach o Najderze nie znalazłem wzmianki o tym, że SB jakoby »planowała akcję porwania Zdzisława Najdera i wywiezienia go do NRD, ale zrezygnuje z przedsięwzięcia«. Dlaczego SB miałaby to robić, skoro na Zachodzie miała Najdera na widelcu, a w Polsce byłby z nim kłopot? Najder i jego żona »tworzą parę zachwycającą swą lekkością, elegancją, subtelną ironią«. Tej egzaltacji dr. hab. Brigitte Gautier nie podzielali Zygmunt Hertz i Czesław Miłosz. Pierwszy z nich lubił Najderową, ale z nim »nie miał zgryzu«, a drugi uznał, że »był opływowy jak mydło«. Intellectuel engagé, mais dans quoi”.

PS: W najnowszym 159 numerze „Arcana” zamieszczają tekst m.in. o literaturoznawczym dorobku Zdzisława Najdera. Można i tak, choć to tak, jakby powiedzieć o Robercie Mugabe'em, że posługiwał się elegancką angielszczyzną. Ale w życiu politycznym ta conradowska pasja doprowadziła go do wolnomularskiej idei postępu. A poza tym Joseph Conrad. Czyż to nie świetny pomysł, by w PRL ubiegać się o zagraniczne stypendia, często wyjeżdżać i – jak to napisał Zygmunt Hertz – opowiadać na Zachodzie o tym, jak trudno pod rządami komunistów żyje się uciemiężonemu intelektualiście, a w PRL o tym, że niedługo znów wyjeżdżam, bo na Zachodzie wprost żyć beze mnie nie mogą? K

Ulice i kamienice Małgorzata Todd

N

iemcy niszczyli Warszawę z pełną premedytacją i niemieckim perfekcjonizmem ulica po ulicy, dom po domu, a Rosjanie stali po drugiej stronie Wisły i cierpliwie czekali, aż nie zostanie kamień na kamieniu. Kiedy było po wszystkim, wkroczyli na gruzowisko, udając wyzwolicieli i żądając hołdów wdzięczności „należnych” nowemu okupantowi. Polacy z mozołem odbudowali stolicę, a teraz okazuje się, że to wcale nie Niemcy ją zniszczyli, a naziści nieznanej bliżej narodowości, obecnie w domyśle – Polacy. Skoro zniszczyli, to niech płacą, ale komu? No przecież nie sobie. Przy tych polskich ulicach stały również żydowskie kamienice. Dobrze, że je Polacy odbudowali, ale niech je teraz oddadzą prawowitym uzurpatorom, czyli organizacjom żydowskim, bo jak nie, to zostaną napiętnowani jako najwięksi w dziejach świata antysemici. Zresztą po co to weryfikować, skoro i tak, jak twierdzą Żydzi, antysemityzm wyssaliśmy z mlekiem… Analogicznie oni wyssali wredny antypolonizm, wynikający z naszej tolerancji dla nich. Prezydent Warszawy już wcześniej zabrała się w podskokach do zaspokajania roszczeń żydowskich i tylko zmiana na tym stanowisku przerwała (oby nie chwilowo) ten proceder. Przykładowo mieszkańcy domu przy ulicy Kruczej dostali wezwania sądowe w sprawie „reprywatyzacji” budynku, w którym powykupowali swoje mieszkania wybudowane od fundamentów w roku 1960. Sędzia, wierząca w autentyczność oświadczenia jakiegoś stuczterdziestolatka, nie miałaby najmniejszych skrupułów, odbierając mieszkania ich właścicielom. Co innego, jeśli chodzi o budynek po drugiej stronie ulicy. Tam o roszczeniach mowy być nie może, bo zdążył go już wykupić Kulczyk za drobne pieniądze uciułane z pensji. Teraz okazuje się, że ustawowe uporządkowanie spraw własnościowych w Polsce zagraża żywotnym interesom Izraela, a nawet samych Stanów Zjednoczonych. Ciekawe, jak będziemy się wykupywali z tego wszystkiego, bo że jesteśmy winni wszelkim nieszczęściom świata, to już każdy wie. K Małgorzata Todd jest autorką Internetowego Kabaretu




Nr 86

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Sierpień · 2O21 Kopiec Marszałka w mojej rodzinie

Jadwiga Chmielowska

A

Z

EE

T T

AA

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

I

E

N

N

A

2

Podobno w Polsce jest ponad 300 kopców pamięci. Przypatrzmy się dziejom kilku z nich. Należą do tych, które usypano w międzywojniu. Chodzi o krakowski kopiec na Sowińcu, kopiec Wolności w Piekarach, na Kocich Górkach oraz istniejący jedynie w dokumentach i pamięci najstarszych mieszkańców – bielszowicki.

Opowieści o polskich kopcach pamięci część druga Bożena Cząstka-Szymon „Chcemy, by symbol wielkości na górze z dala widziany w duszach przyszłych pokoleń budził dumę. By naród dumny przeszłością wiedział, że wysiłkiem i ofiarą wielkość swojej przyszłości ma wznosić. By rozumiał, że czoło, które się przed wrogiem nie ugnie, że wola, która przed trudami i niebezpieczeństwem nie zmięknie, że to były, to są i będą zawsze siły główne. Niech to wskazanie przez Józefa Piłsudskiego Polsce dane na wieki z kopca promienieje”.

W

spominamy tu tylko najnowsze – krakowski (na Dębnikach u salezjanów) poświęcony Janowi Pawłowi II oraz w Piotrkowicach Małych na ziemi proszowskiej – upamiętniający ofiary totalitaryzmów: niemieckiego, sowieckiego (Starobielska, Ostaszkowa), po 1945 – komunizmu UB. Odsłonięty w 2005 r. Przypominamy też, że nie udała się na razie inicjatywa Józefa Szajny, więźnia oświęcimskiego, wzniesienia kopca pojednania w Auschwitz (o jego idei oraz wizualizacji powiadomił autor jeszcze Papieża Jana Pawła II). Nie zainteresowano się także pomysłem, zaproponowanym przez prof. Andrzeja Nowaka – usypania wielkiego kopca JP II na Błoniach. Miał to być siódmy kopiec w Krakowie, wcześniejszymi są: Kraka, Wandy, Kościuszki, Piłsudskiego, JP II (mały), luterski (Żeleńskich) w Łuczanowicach. Największym i najwyżej położonym (w obecnych granicach kraju), bo na Sowińcu, jednym ze wzgórz pod Krakowem, wybranym przez znanego architekta w okresie międzywojennym – profesora Adolfa Szyszkę-Bohusza) jest kopiec Józefa Piłsudskiego, zwany przekornie w czasach komunistycznych kopcem nieznanego Marszałka. Bowiem władze rządzące Polską po 1944/45 roku robiły wiele, by zniszczyć ten kopiec, usunąć go z narodowej pamięci. Najpierw z przewodników i map, potem wręcz fizycznie (wywieziono i wysadzono pamiątkowe głazy z napisami u podstawy kopca oraz na jego szczycie, zniszczono wodociągi, zburzono budynki… Nie udało się to podczas wojny gubernatorowi H. Frankowi, który planował zniszczenie obydwu symbolów narodowej pamięci usypanych Kościuszce

Walery Sławek

oraz Piłsudskiemu, nie udało komunistom. Kopiec przetrwał pomimo rozmaitych zagrożeń, a nawet przeszkód naturalnych typu usuwanie się ziemi w latach 1995–7, 2010. Obecnie jest pięknie odnowiony, można dojechać, można przejść szeroką drogą, ale przez wiele lat porastały go drzewa i zarośla celowo tam nasadzone. Resztę zrobił czas i siła przyrody. Gdyby jednak nie było ludzi, którzy stali na jego straży zarówno podczas II wojny światowej

kardynała K. Wojtyły, który mu – jako jedyny adresat pism, listów, apeli o ratowanie kopca odpowiedział)… Problem po latach rozwiązano, powstał i dobrze działa Komitet Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego, wspomagają go różne stowarzyszenia i instytucje, a krakowski IPN (i nie tylko on) publikuje informacje o historii i teraźniejszości kopca. A jak kopiec Marszałka był odbierany przez cudzoziemców jeszcze na etapie powstawania? Otóż jeden z korespondentów francuskich w 1938 r. pod wrażeniem robót na Sowińcu tak pisał: „gdy obserwowałem ten tłum pełen zapału, pracujący przed mymi oczyma, ożywiony tą samą wiarą, która kiedyś służyła mu do wznoszenia katedr, zastanawiałem się, czego oczekiwać można od tego narodu, który dopiero co wyszedłszy z grobu, jest w stanie dać światu taki wzór abnegacji, patriotyzmu i wdzięczności”.

Józef Cząstka, ojciec Autorki, nauczyciel, wiezie w drewnianej taczce ziemię na kopiec Piłsudskiego. Dwie panie z takimiż taczkami to prawdopodobnie również nauczycielki spod Rybnika ZDJĘCIE Z ALBUMU RODZINNEGO AUTORKI

(odnawiano wówczas ścieżki, oczywiście nielegalnie, ale zachowały się potwierdzające te prace rachunki), jak i później, kiedy jeden z legionistów, bohater wojny bolszewickiej, żołnierz Września, odznaczony Virtuti Militari, woldenberczyk, członek WiN, więzień polityczny Wronek, p. mjr (płk) Józef Herzog, człowiek niezłomny, który apelował od roku 1957 do wszelkich instytucji (do kilku ministerstw, do Rady Państwa, premiera, trafił też do metropolity krakowskiego, ks.

Z kolei Japończycy, a ściślej delegacja armii ze swoim generałem przywiozła jesienią 1936 r. ziemię sprzed znanej świątyni, by uczcić w ten sposób Marszałka Piłsudskiego, którego honorowano w Japonii jak samuraja, jak symbol człowieka poświęcającego się dla ojczyzny. Fakty te trzeba przypominać, by lepiej sobie uświadomić sobie, jak wyglądał świat jeszcze kilkadziesiąt lat temu, gdy chciano się mobilizować do działań jednoczących Polaków, którzy

żyli do niedawna w różnych państwach, z jaką fantazją potrafiono łodzią (sześciowiosłową) przewieźć Wisłą z Torunia do Krakowa pomorską ziemię; jak też zorganizowano potężny rajd motocyklowy dookoła Polski z napisem „Z ziemią na Kopiec”. I jak spowodowano, że dotarła do Krakowa ziemia z amerykańskich mogił naszych rodaków. Przywożono urny z ziemią z dalekich Kresów, spod Cecory, leżącej w Królestwie Rumunii (ta urna miała kształt husarza), urny z ziemią z Polesia z Powstania Styczniowego, z walk w latach 1918–20, z grobów najbliższych Marszałka – matki (pierwszego miejsca pochówku, na Kowieńszczyźnie), z Zułowa – z grobu siostry; harcerze dostarczyli ziemię z Jasnej Góry. W sumie było 2 tysiące urn, a z tysiąc jeszcze miano dostarczyć; większość przepadła. Planowano nawet urządzić wystawę urn, wykonanych z różnych materiałów i o rozmaitych kształtach (tak podawali autorzy „Biuletynu IPN” z 2018 r.). Przygotowania wojenne uniemożliwiły ten zamiar. Dokumentują to pamiątkowe księgi. Pisała o tym prasa. Szczególnie staje się to cenne po latach, kiedy czytamy o sztafetach z woreczkami gruntu z pól bitewnych z najbardziej odległych zakątków Drugiej Rzeczpospolitej, o tym, jak zmieniano rozkłady jazdy pociągów, obniżano ceny biletów, by tylko chętni mogli przyjeżdżać i osobiście pchać jedną z trzech rodzajów drewnianych taczek (męską, damską czy dziecięcą, przy czym dzieci miały jeszcze do wyboru kosze wiklinowe!). U podstawy kopca działali fotografowie, można więc było uwiecznić własny udział w przewiezieniu ziemi (por. zdjęcie z albumu rodzinnego). Podczas pobytów przy wznoszonych kopcach umożliwiano zakup cegiełek, wysłanie okolicznościowych kartek z pamiątkowymi znaczkami. Funkcjonowała bowiem poczta. Rzecz była dobrze zaplanowana, przemyślana i wykonana. Jeśli porównamy dwa największe kopce w Polsce w Krakowie i Piekarach, to okazuje się, że dokonano wyboru prawie tak samo wysokich wzgórz: Piekary (Kocie Górki) – 356 m n.p.m., Sowiniec – 358 m n.p.m. Jednak obydwa kopce, choć są potężne, różnią się wysokością. Piekarski wznosi się na 20 metrów, krakowski był pierwotnie o 15 m wyższy, później, po wojnie, obniżono go do 33,7 m. Pojemność kopca Piłsudskiego jest prawie sześciokrotnie większa od Wyzwolenia. Ale widok z jednego i drugiego – imponujący. Obydwa są z daleka widoczne. Obydwa też kłuły w oczy komunistyczne władze. Nie pasowały do internacjonalistycznego wychowania. Za bardzo były polskie. Zbyt mocno uzmysławiały wolę, determinację i działanie (by stworzyć Polskę, czy by po wiekach wrócić do wspólnych korzeni, dziedzictwa). Dokończenie na str. 4

Nie tylko jest Pomnikiem Historii, pomnikiem polskości, ale także wyjątkowym symbolem wolności w architekturze. Od ponad 500 lat urzeka swoją historią, pięknem i wyjątkowym klimatem. Jest jak drogocenny klejnot, skarb dany w depozyt ziemi oleskiej. Przez miejscowych jest nazywany „różą zaklętą w drewnie”.

Kościół odpustowy pw. św. Anny w Oleśnie – Pomnik Historii Fundacja „Dla Dziedzictwa”

K

ościół odpustowy pw. św. Anny w Oleśnie jest jedną z najoryginalniejszych drewnianych budowli sakralnych w Polsce. Sanktuarium ku czci uwielbianej na Śląsku św. Anny należy do najpiękniejszych kościołów drewnianych na historycznym Górnym Śląsku, a także do najważniejszych kościołów odpustowych w Diecezji Opolskiej. Wzniesiono go na niezwykłym rzucie, niespotykanym zarówno na Śląsku, jak i w całej Polsce, co czyni z tej budowli unikat na skalę krajową. Jego kształt, interpretowany jako pięciopłatkowa róża, związany jest z wielowarstwową symboliką chrześcijańską (monstrancja) i dawną nazwą Olesna

„Rosenberg”. Kościół pw. św. Anny w Oleśnie znajduje się w pierwotnym miejscu lokalizacji i pełni wciąż tę samą funkcję kultową. Jest świadkiem burzliwej historii historycznego Górnego Śląska. Świątynia jest świadectwem ludzkich umiejętności, ale także pomnikiem kontemplacji Absolutu w sztuce i pięknie stworzenia. Oryginalność architektoniczna tego kościoła to efekt talentu cieśli Marcina Snopka (pochodzącego z Krakowa, a osiadłego w Gliwicach) oraz uwarunkowań historycznych, które umożliwiły powstanie tak niecodziennej formy. Dokończenie na str. 9

Czy mamy w Polsce prawdziwy smog? Powietrze zanieczyszczone naj­ groźniejszymi związkami che­ micznymi mają tereny upraw­ ne. Klasyczny smog powstaje podczas wypalania traw i spa­ lania odpadów rolniczych. Dziś już strach mieszkać na wsi wśród pól. Jacek Musiał

3

Nie powiedzą o tym w szkole ani na uniwersytecie… Freudomarksizm odkrył spo­ sób na skuteczne zniszczenie każdego zorganizowanego sy­ stemu społecznego przez pro­ gramową seksualizację i anar­ chizację dzieci i młodzieży. Herbert Kopiec

5

Dr Ignacy Nowak (1887–1966) Niezwykły życiorys polskiego patrioty Mimo wieloletniej pracy z pac­ jentkami, niezwykłej aktyw­ ności społecznej i politycznej oraz wielkich zasług dla sprawy narodowej, co zyskało mu au­ torytet i szacunek lokalnej spo­ łeczności, pozostaje postacią mało znaną. Renata Skoczek

8

Postępująca degradacja jagiellońskiej uczelni Najstarsza polska uczelnia przeżywa kryzys. W czasach PRL preferowano kadry czer­ wone, obecnie – tęczowe. Ma­ my zatem selekcję kolorystycz­ ną zamiast merytorycznej, co dla uniwersytetu jest zabójcze. Nie ma z czego być dumnym. Józef Wieczorek

10

Konsultacje przed nowelizacją ustawy o Państowej Inspekcji Pracy Sygnalista to osoba, która de­ cyduje się opowiedzieć prze­ łożonym lub odpowied­ nim organom o nadużyciach w miejscu pracy. Narażona jest na odwet pracodawcy. W Pol­ sce działania sygnalistów nie są dotychczas prawnie chronione. Stanisław Florian

11

Archeologia na żywo Na warsztatach dla uczniów można było dotknąć za­ bytków i pytać archeolo­ ga o wszystko. Stos brudnych „kamieni” okazał się zbiorem fragmentów naczyń glinia­ nych, z których można skleić całe naczynia. Fundacja „Dla Dziedzictwa”

12

ind. 298050

S

ierpień, kończą się wakacje. Trzeba wykorzystać urlop, kiedy jesteśmy wolni od trosk zawodowych, na myślenie. Uwolnieni od maseczek, oddychamy pełną piersią i nasz dotleniony mózg jest w stanie analizować fakty i informacje. Nabieramy też sił, by walczyć z chorobami. Starajmy się jeść zdrową żywność, dużo warzyw i owoców. Spacery po lasach wentylują płuca po miesiącach spędzonych w domach. Jest czas na odnowienie więzi towarzyskich i przełamanie epidemii strachu, bo ta najbardziej nas niszczy. O tym, że mamy wojnę, piszę od kilku lat. Coraz więcej osób ją zauważa. Jest więc szansa na skuteczną obronę. Nareszcie docierają informacje z wielu krajów. Potwierdziło się, że koronawirus został zmodyfikowany przez człowieka w chińskim laboratorium. Dr Anthony Fauci, dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych USA, był przesłuchiwany w Senacie po tym, jak ujawniono jego korespondencję na podstawie Ustawy o wolności informacji (FOIA). Okazało się, że wiedział, że wirus mógł pochodzić z tajnego Instytutu Wirusologii Wuhan w Chinach. Media w USA rozpisywały się o finansowaniu chińskich laboratoriów przez amerykańskie pazerne fundacje po tym, jak badania nad koronawirusami zostały zakazane w USA. Nie mam wątpliwości, że Chińczycy przeprowadzili biologiczną wojnę psychologiczną. Oprócz epidemii paskudnego wirusa świat ogarnęła pandemia strachu. Nie wiadomo, co gorsze. Na fali lęku próbuje się wprowadzić podziały w społeczeństwach na zaszczepionych i niezaszczepionych. W Stanach rządzonych przez republikanów reżim covidowy był słabszy, a śmiertelność i poziom zachorowań nie większe niż tam, gdzie restrykcje były surowe. Wiele stanów odmówiło wprowadzania paszportów covidowych. Gubernator Florydy Ron DeSantis, republikanin, podpisał prawo, które zabrania wszystkim firmom używania paszportów szczepionkowych w jego stanie. Zdziwienie na całym świecie budzi fakt, że pomimo istnienia co najmniej 4 leków na covid-19, przymusza się ludzi do przyjmowania preparatu medycznego, wciąż będącego w fazie testowania, dopuszczonego jedynie warunkowo. Profesor Didier Raoult z Marsylii stosuje hydroksychlorochinę z azytromycyną. W USA i Meksyku część lekarzy leczy z powodzeniem iwermektyną. W Polsce, dzięki dr. Bodnarowi, znana jest amantadyna połączona z antybiotykiem i preparatami heparynowymi, w zależności od stanu pacjenta. Amantadyna to stary lek antywirusowy, stosowany od dziesięcioleci. Portal Fronda przytacza opinię australijskiego profesora Thomasa Boro­ dy’ego, że covid-19 można z łatwością leczyć iwermektyną. „Wiemy, że jest wyleczalny, to łatwiejsze niż leczenie grypy” – twierdzi profesor. Sam McIntyre twierdzi, że lek jest tani i w związku z tym jego upowszechnianie nie jest w interesie wielkich firm farmaceutycznych. Wszystkie te leki są bojkotowane nie przez lekarzy, a przez decydentów w poszczególnych państwach. Na stronie Uniwersytetu Medycznego Johnsa Hopkinsa prof. Larry Corey pisze o dziwnych powikłaniach poszczepiennych u niewielkiej liczby biorców szczepionki AstraZeneca, zwłaszcza u młodych kobiet. Powikłania przejawiają się w postaci jednoczesnego krzepnięcia krwi i krwawienia. Wielu lekarzy ostrzega przed szczepieniem testowanymi preparatami genetycznymi. Brak jest w świecie otwartej, szczerej, naukowej debaty. Każdy, kto zgłasza wątpliwości, jest cenzurowany – nieważne, czy ma tytuł profesora medycyny, czy jest dziennikarzem, który uważa tylko, że „warto rozmawiać” o ważnych problemach – jak Pospieszalski. Jeśli teraz grozi nam delta, to za chwilę będzie gamma, potem kappa i lambda; do omegi jeszcze daleko… Sierpień to miesiąc Maryi i pokonania sto lat temu Rosji bolszewickiej. Zawierzmy Bogu, bo jedynie On może natchnąć serca i umysły rządzących na świecie, zanim doprowadzą do zagłady ludzkości. K

G

FOT. PAWEŁ UCHORCZAK

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Władze obniżyły opłaty ko­ lejowe do Krakowa. Duża ilość chętnych do sypania kop­ ca spowodowała, że zabra­ kło taczek do przewożenia zie­ mi. Tabor został powiększony z podziałem na taczki męskie, żeńskie i dziecięce. Tadeusz Loster


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Kopiec Marszałka w mojej rodzinie Każdy naród posiada pomniki, które zawarły w sobie jego cierpienia i radości, jak w jednym ognisku ześrodkowując przeżycia całych pokoleń. Takimi pomnikami są: ruiny, pola bitewne, grody, ulice, na tych ulicach domy, na których widok serca biją goręcej i łzy nabiegają do oczu. Są to świątynie historii, których Polska posiada tak wiele.

Tadeusz Loster

Józef Piłsudski, 5 czerwca 1921 r. Przemówienie w Toruniu

J

eszcze przed śmiercią Józefa Piłsudskiego, w 1934 roku, Związek Legionistów Polskich zatwierdził budowę kopca – pomnika walki narodu polskiego o niepodległość. W dwudziestą rocznicę wymarszu z Krakowa I Kompanii Kadrowej Legionów, 6 sierpnia 1934 roku odbyło się uroczyste założenie fundamentów pod sypanie kopca na najwyższym wzniesieniu Pasma Sowińca znajdującego się w Lesie Wolskim, w zachodniej części Krakowa, na terenie dzielnicy Zwierzyniec. 12 maja 1935 roku zmarł Marszałek Polski Józef Piłsudski. Wtedy to zrodził się pomysł, aby kopiec, zwany dotychczas „Kopcem Niepodległości”, nazwać jego imieniem. Nim rozpoczęły się prace przygotowawcze, na Sowińcu, w miejscu sypania kopca samoistnie ruszyły akcje przywożenia urn z ziemią z miejsc pamięci z różnych zakątków Polski. Lawinowo rosnąca liczba przekazywanych urn zaczęła sprawiać kłopoty organizatorom pracy przy kopcu, którzy postanowili przechowywać nadesłaną ziemię w Domu Marszałka Piłsudskiego w Oleandrach. Po pogrzebie marszałka spotęgowały się prace przy sypaniu kopca. Ziemię sypali: członkowie rządu, posłowie i senatorowie, przedstawiciele rozmaitych organizacji, wojsko, załogi zakładów pracy, a nawet całe rodziny z dziećmi. Byli też tzw. wyczynowcy,

którzy pobierali ziemię ze swoich okolic, np. z Kresów Wschodnich, i pieszo podążali do Krakowa. Aby ułatwić masowe uczestnictwo w budowie kopca, władze obniżyły opłaty kolejowe do Krakowa. Z 62 miejscowości raz w tygodniu wyruszały specjalne pociągi, niektóre z darmowymi przejazdami.

25

maja Poczta Polska wydała znaczki o nominałach 15 i 25 groszy z nadrukiem „Kopiec Marszaka Piłsudskiego” oraz otworzyła Urząd Pocztowy na Sowińcu, umożliwiając w ten sposób wysłanie do bliskich i znajomych specjalnej przesyłki opłaconej odpowiednimi znaczkami skasowanymi okolicznościowym datownikiem. Taką pamiątkę – list wysłany 5 października 1935 roku z Sowińca do Lwowa – posiada piszący te słowa, kiedy to jego ojciec po „spełnieniu czynu” wysłał do siebie taką przesyłkę. Duża ilość chętnych do sypania kopca spowodowała, że zabrakło taczek do transportu ziemi. Tabor taczek został powiększony z podziałem na taczki męskie, żeńskie i dziecięce. Ilość ziemi przesyłanej do Sowińca znacznie wzrosła. Na budowę kopca trafiła ziemia z grobów polskich żołnierzy w USA, z grobów zmarłych weteranów powstań polskich oraz z miejsc walk o niepodległość Polski w latach 1905–1918 oraz 1918–1920 roku. Przywieziono

Pocztówka okolicznościowa wysłana z Sowińca do Gostynia w Wielkopolsce przez uczestnika sypania kopca

z ruchem ludowym, w 1945 roku był założycielem ZMW „Wici” w Szczucinie. Jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego należał do Akademickiego ZMW „Wici” w Krakowie, od 1945 do 1947 r. był członkiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, od 1960 roku dziaZdjęcie wykonane w Tarnowie w drodze do Krakowa-Sowińca w sierpniu 1935 roku, druga od lewej Dola Kwiecińska-Borzęcka, za nią Mila Kwiecińska; w mundurkach harcerskich trzymają urnę Zbyszek i Jasiu Podolscy, za nimi ich matka Stefania Kwiecińska-Podolska, a za nią jej pasierbica Julia Podolska; po prawej Sabina Kwiecińska-Bochenek, przed chłopcami stoi ich siostrzyczka Teresa Podolska

dziadka powstańca z roku 1863 wiozą wnuki Z.J. Podolscy”. Powstaniec Jan Podolski urodził się w Mielcu w 1845 roku, w wieku 18 lat uciekł z domu do tworzącego się w pobliżu Mielca oddziału Dionizego Czachowskiego. Brał udział w bitwie pod Jarkowicami, a będąc w oddziale

Piękny życiorys Niezłomnego Jerzy Grzebieluch (1931–2021)

U

rodził się 28 maja 1931 w Łazach. Po studiach w Akademii Rolniczej w Lublinie pracował jako kierownik w Gospodarstwie Doświadczalnym Akademii Rolniczej w Lublinie-Elizówce, potem był nauczycielem przedmiotów rolnych w Technikum Rolniczym w Osowej, a od 1976 r. właścicielem prywatnego gospodarstwa rolnego w Ogrodzieńcu. Włączył się wówczas w działalność opozycyjną i od kwietnia 1979 roku przez rok był członkiem kolegium redakcyjnego ogólnopolskiego pisma opozycyjnego Komitetu Samoobrony Chłopskiej „Placówka” Ziemi Grójeckiej. Współpracował wtedy np. z Jerzym Kęcikiem, Henrykiem Wujcem, Mirosławem Chojeckim, Marzeną Górszczyk-Kęcik i Janem Kozłowskim. W lutym 1979 r. zatrzymało go SB w Warszawie i po kilku dniach przetrzymywania bez nakazu aresztowania został zwolniony. W XII 1977 r. nawiązał kontakt z małżeństwem Romaszewskich, wówczas działaczy KOR-u. Stał się odtąd wyjątkowo aktywnym uczestnikiem niezależnego ruchu wydawniczego; jako kolporter prasy KOR i KPN rozprowadzał wśród robotników zakładów pracy Śląska i Zagłębia niezależne publikacje oraz ulotki, znaczki, karty świąteczne i cegiełki. Na przełomie lat 1979/1980 wstąpił do struktury KPN powołanej przez Kazimierza Świtonia oraz Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania w Katowicach i wkrótce stał się na terenie Śląska i Zagłębia ich czołowym działaczem, dlatego też był

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Rębajły (Karol Kalita), walczył w bitwie o Opatów, gdzie został ranny w nogę. Po wyzdrowieniu wstąpił do partii Denisiewicza, która została rozbita pod wsią Wierzbniki. Przedzierając się w stronę Galicji, dostał się do niewoli moskiewskiej, z której zdołał zbiec i ukrywał się w lasach Tuszowskich koło Mielca. Jak wspominał, „gdy ucichły aresztowania”, powrócił do rodzinnego Mielca, gdzie w wieku 24 lat ożenił się z Julianną Gołuchowską. Po ślubie małżonkowie przenieśli się do Szczucina. Był osobą znaną i szanowaną w mieście: członkiem rady gminnej, wiceburmistrzem, członkiem zarządu kasy Raiffeisena, cechmistrzem, wreszcie w roku 1913 – burmistrzem Szczucina. W 1885 roku założył Ochotniczą Straż Pożarną. Za udział w powstaniu styczniowym otrzymał po wyzwoleniu Polski, w 1920

wielokrotnie wzywany do KM MO w Zawierciu, rewidowany, zatrzymywany na 48 godzin. W pamiętnym 1980 roku zakładał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników i był delegatem na I Ogólnopolski Zjazd NSZZ Solidarność Wiejska w Warszawie, a we wrześniu 1981 r. został przewodniczącym Zarządu Wojewódzkiego NSZZ Rolników Indywidualnych Solidarność Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. W noc wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 r. został zatrzymany przez SB i pobity pod-

czas przesłuchiwań. Internowany był w Zakładach Karnych w: Strzelcach Opolskich, Uhercach, Załężu k. Rzeszowa, Zabrzu-Zaborzu, Grodkowie. Z internowania został zwolniony jako jeden z ostatnich, jednak nie zaprzestano wobec niego prześladowań i np. w 1984 roku zatrzymano pod fałszywym zarzutem próby otrucia krów w pobliskim PGR. W Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Katowicach przetrzymywano go bez

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

nakazu aresztowania i podczas przesłuchań wielokrotnie pobito. Funkcjonariusze SB okaleczyli również konie w jego gospodarstwie, przecinając im w nocy ścięgna. W latach 1982–1989 współorganizował Msze za Ojczyznę w Sosnowcu-Sielcu i Pogoni. Był zdeklarowanym przeciwnikiem bezkarności komunistów i układów Okrągłego Stołu z Magdalenki i stąd organizatorem konspiracyjnych i jawnych spotkań przedwyborczych w 1989 roku w Zawierciu i Zagłębiu. W latach 1982–1993 był przewodniczącym prężnego Rejonu KPN w Zawierciu i Łazach, członkiem ścisłego kierownictwa KPN Okręgu Śląskiego i Obszaru V i uczestnikiem licznych akcji okupowania budynków PZPR, ZSMP i PRON, nadajników RTV w Bytkowie, biurowca Redakcji „Trybuny Robotniczej” i „Dziennika Zachodniego” na rynku w Katowicach oraz blokady koszar i bazy Armii Czerwonej np. w Legnicy. Prowadził też Biuro Poselskie posła KPN Jarosława Wartaka w Zawierciu i Katowicach. Od 1994 roku był na emeryturze, ale aż do 2020 roku pozostał aktywnym społecznikiem, wspierając np. prace Stowarzyszenia Kontroli Wyborów oraz uczestnicząc w protestach KPN przeciw bezkarności ZOMO-wców z KWK „Wujek” i kompromitującemu wymiar sprawiedliwości orzekaniu w sądach jeszcze komunistycznych oprawców. Odznaczony Krzyżem Semper Fidelis w roku 2007. Cześć Jego Pamięci! Opracował Adam słomka

roku złoty Krzyż Zasługi z Mieczami. Miał dwie córki oraz dwóch synów. Zmarł w Szczucinie w 1932 r.

J

eden z synów, Ignacy Podolski (1885–1971), burmistrz Szczucina, jako wdowiec ożenił się z siostrą mojej babki Zofii, Stefanią Kwiecińską (1901–1976). Mieli dwóch synów, Zbigniewa i Jana, oraz córkę Teresę. Czy patriotyczne wychowanie chłopców przyniosło efekty? Zbigniew Podolski, urodzony w 1922 roku, podczas wojny był żołnierzem ZWZ/AK placówka Szczucin. Zmarł na białaczkę w 1944 roku. Jan Podolski urodził się w 1924 roku, podczas wojny był członkiem Związku Walki Zbrojnej, kolportował podziemne pismo „Odwet”. Aresztowany przez gestapo, od kwietnia do lipca 1941 roku przebywał w więzieniu w Tarnowie. Od sierpnia 1942 r. pod pseudonimami Lis i Bem był informatorem, a następnie agentem wywiadu placówki AK w Szczucinie. W 1944 r.pod pseudonimem Sosna został łącznikiem Komendanta Obwodu Batalionów Chłopskich. Związał się

Jan Podolski, powstaniec 1863 roku, z wnukami: Zbigniewem i Janem oraz krewnym Stanisławem

łaczem w strukturach podziemnych tego Stronnictwa. W 1989 roku został członkiem Rady Naczelnej PSL w Warszawie, Rady Regionalnej na Śląsk i Małopolskę, i Zarządu Wojewódzkiego w Tarnowie. Był adwokatem, mieszkał w Dębicy, z żoną Danutą Torońską miał dwójkę dzieci –Piotra i Ewę. Zmarł w 2006 roku. Oficjalne zakończenie prac przy budowie kopca ogłoszono na dzień

Mądry Niemiec i Kaszubi głupsi od kotów Michał Lipniewicz

C

hcecie bajki? Oto bajka. Była raz sobie gdańska brunatna przedszkolanka”. Dwudziestego czwartego czerwca miałem wątpliwą przyjemność oglądania przedstawienia z okazji zakończenia roku szkolnego w przedszkolu nr 84 w Gdańsku-Morenie. Mój syn w głównej roli! Na takie dictum każdy z rodziców dostałby wypieków z dumy. A więc panie przedszkolanki w niego wierzą! Pamięć ma jak po bilobilu! Okazało się jednak, że wolałbym, aby takiej pamięci nie miał. W sztuce zaprezentowanej przez dzieci, pięknie zresztą odegranej, pt. O mądrym Niemcu Kurcie i jego kotach, będącej według pani przedszkolanki uwieńczeniem kilkuletniego programu o historii miasta Gdańska, już w pierwszych słowach znalazło się miejsce li tylko dla mądrego Niemca Kurta. Tylko tyle i aż tyle.

Sześciolatki uczą się, że w Gdańsku mieszkali przed laty mądrzy Niemcy. Jest to także jedyna nacja nazwana w przedstawieniu. Nie ma słowa o Polakach, nie ma słowa o złożoności etnicznej tego miasta. Pojawiają się w przedstawieniu, co prawda, Kaszubi, ale są na tyle durni, że niemieckiego języka nie rozumieją i mądry Niemiec Kurt musi się z nimi porozumiewać na migi. Co czułem, oglądając to przedstawienie? Z jednej strony dumę rozpierającą ojca, bo przecież mój syn w głównej roli! Z drugiej ten mróz, który przeszył mnie w chwili, gdy w pierwszym lub drugim zdaniu sztuki usłyszałem o „mądrym Niemcu Kurcie”. Odżyły ponure rodzinne wspomnienia o Victoriaschule, Piaśnicy, Stutthoffie i tylu innych miejscach naznaczonych tą niemiecką „wyższą inteligencją”. Potem przyszła

.

Nr 86 · SIERPIEŃ 2O21 · Śląski Kurier Wnet nr 81 . Data i miejsce wydania Warszawa 31.07.2021 r.

.

Redaktor naczelny Kuriera Wnet Krzysztof Skowroński . Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00‒079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl . Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o.

Redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 · mail: slaski@kurierwnet.pl. Adres redakcji śląskiej ul. Warszawska 37 · 40‒010 Katowice Stali współpracownicy Dariusz Brożyniak, dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Piotr Hle­bowicz, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Zbigiew Kopczyński, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Sławomir Matusz, Stefania Mąsiorska, Jacek Musiał, Stanisław Orzeł, Mariusz Patey, Renata Skoczek, Józef Wieczorek, Peter Zhang . Korekta Magdalena Słoniowska . Projekt i skład Wojciech Sobolewski . .

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

.

6 sierpnia 1937 r., w rocznicę wymarszu I Kadrowej. Kopiec miał wysokość ok. 35 m (393,6 m n.p.m.), średnicę podstawy 111 m, a objętość 130 tys. m3, był największym kopcem w Polsce. Mimo zakończenia prac i zwieńczenia go płytą z krzyżem legionowym, ziemia w urnach napływała w dalszym ciągu. Podczas okupacji gubernator G.G. Hans Frank, rezydujący na Wawelu, zamierzał zniszczyć dwa górujące nad Krakowem kopce – Tadeusza Kościuszki i Józefa Piłsudskiego – przez wysadzenie ich. Na szczęście do tego nie doszło. Po zakończeniu wojny w 1945 roku jeszcze złożono na kopcu ziemię spod Lenino i Monte Cassino. Władze PRL dążyły do unicestwienia kopca, doprowadzając do jego dewastacji. W 1953 roku obsadzono go drzewami i krzewami oraz zdarto ze szczytu granitową płytę z legionowym krzyżem. Porośnięty drzewami, w latach 70. stał się prawie niewidoczny w pejzażu Krakowa. W 1980 roku przy towarzystwie Miłośników Historii i Zabytków Krakowa powstał Komitet Opieki nad Kopcem Marszałka Józefa Piłsudskiego. Od tego czasu do 1991 roku kontynuowano prace społeczne przy kopcu. Przyjeżdżające do pracy grupy ochotników pracowały z takim zapałem jak społeczeństwo w najlepszym okresie jego budowy. W 1992 roku honorowy patronat nad kopcem przejął Sejm RP, a kopiec został odremontowany przez profesjonalne firmy budowlane. Z tego miejsca co roku wyrusza Marsz Szlakiem I Kadrowej, a składanie urn z ziemią z miejsc związanych z polską historią nie ustaje. K

Reklama reklama@radiownet.pl. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl . Prenumerata prenumerata@kurierwnet.pl . Nakład globalny 10 000 egz. . Druk ZPR MEDIA SA . ISSN 2300‒6641

refleksja, że to nie wyjątek, skoro córka starszego brata w ramach zaliczeń zbierała pamiątki po Danziger Aktien Bierbrauerai. Wydawało mi się to wtedy ponurym żartem, takim w stylu pamięci o mieście Stefana Chwina, rocznik ’49 (rodzina pochodzi z Wilna) i Pawła Huellego, rocznik ’57 (o pochodzeniu swojej rodziny mówi: „Huellowie byli Austriakami”), quasi-Gdańszczan. Okazuje się to jednak świadomą polityką historyczną włodarzy tego miasta, w którym szkoły są przez nich dotowane i utrzymywane. Wiem, że długa jest droga od „radosnego pochodu” spod Teatru Szekspirowskiego (notabene naprzeciw Victoriaschule) z okazji pierwszego września do przedstawienia z okazji zakończenia roku szkolnego, ale takimi właśnie małymi krokami w małych i młodych umysłach kształtuje się obraz rzeczywistości. K

ind. 298050

Model Kopca Józefa Piłsudskiego na Sowińcu w Krakowie

ziemię z miejsc szczególnie bliskich sercu marszałka: Jasnej Góry, Ostrej Bramy, z grobów matki i siostry oraz z miejsca jego urodzin. W końcu 1935 roku organizatorzy informowali, że do Sowińca trafiło około 2 tys. urn z ziemią, a spodziewają się jeszcze tysiąca. Niektóre z urn przedstawiały wartość artystyczną, dlatego 19 marca 1936 roku w budynku odwachu przy Wieży Ratuszowej w Krakowie urządzono ich wystawę. Czy trafiła na nią urna z ziemią, wieziona na kopiec przez moich krewnych, harcerzy Zbyszka i Jasia Podolskich – tego nie wiem. Zostało rodzinne zdjęcie wykonane w Tarnowie w sierpniu 1935 roku, na którym dwaj chłopcy w mundurkach harcerskich, w otoczeniu najbliższej rodziny trzymają urnę z napisem: „Szczucin. Ziemię z grobu


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI Smog Pojęcie smogu pochodzi z 1904 roku jako zbitka angielskich słów ‘smoky’ i ‘fog’ (dymna mgła). Upowszechniło się w związku ze słynnym smogiem londyńskim, kiedy to nagłe pogorszenie zanieczyszczenia powietrza w środku zimy na przełomie 1952 i 1953 roku (a po raz kolejny także w 1956) przyczyniło się do śmierci kilku tysięcy ludzi w stolicy Wielkiej Brytanii. Od tej pory na całym świecie zaczęto identyfikować podobne, antropogeniczne zanieczyszczenia atmosfery. Potwierdzono, że tego typu zanieczyszczenie powietrza zwiększa ryzyko zaostrzenia chorób dróg oddechowych i układu krążenia, a także zgonu z tejże przyczyny. Dziś, po 70 latach, trudno dociekać, czy smog był jedyną przyczyną zwiększonej liczby zgonów w Londynie, czy nałożyło się kilka czynników. Nie była wtedy dostępna szybka diagnostyka, jaką mamy obecnie wobec koronawirusa lub grypy, mykoplazm lub chlamydii – czynników etiologicznych zapaleń płuc. Niska temperatura zmuszała do intensywniejszego ogrzewania mieszkań. To przesuszało powietrze w pomieszczeniach (zmniejszało wilgotność względną), a wtórnie – śluzówki dróg oddechowych. Suche powietrze nasilało kaszel, duszność, postęp choroby. To z kolei zachęcało do wietrzenia mieszkań. Niestety na zewnątrz powietrze było zanieczyszczone, zimą o niskiej wilgotności bezwzględnej, i wpuszczenie takiego chłodnego powietrza do mieszkania i ponowne jego ogrzanie jeszcze bardziej przesuszało powietrze w pomieszczeniach (zagadnienie z fizyki: wilgotność względna i bezwzględna). W sumie – błędne koło. Londyn, miasto już wówczas 8-milionowe, leżące w dolnym biegu Tamizy, miało predyspozycję do inwersji i stagnacji atmosfery. Znaczna wilgotność naturalna. W dniach wystąpienia smogu – wyższa wilgotność względna i temperatura niższa od średniej z okresu wieloletniego (Scott J.A., Fog and Health Rep., 1953, May; 68 (5) oraz Korzystka-Muskała M., Wielki Smog londyński, Life Mappingair/Pl, 2019). Za najważniejsze źródło zanieczyszczenia powietrza w Londynie uznano (choć może niekoniecznie słusznie) spalanie węgla zimą w celach grzewczych w kiepskiej jakości instalacjach: kotłach i piecach. Nawiasem mówiąc, w Polsce takie utrzymały się jeszcze do końca ubiegłego wieku i duża część społeczeństwa je pamięta, a sporadycznie i dziś można gdzieniegdzie takie spotkać i określane są pogardliwie „kopciuchami”. Drugim źródłem zanieczyszczenia były zakłady produkcyjne w niezwykle uprzemysłowionym Londynie lat 50. ubiegłego wieku, z technologią tamtych czasów, czyli praktycznie bez filtrów,

Kraków, statek rzeczny, 1944

bez nowoczesnych technik spalania. Britannica (2021) podaje, że to przemysłowe spalanie węgla było główną przyczyną zanieczyszczenia powietrza w londyńskim smogu. Trzecim, niedocenionym źródłem był transport morski i lądowy. Wprawdzie transport kołowy w 1952 roku, liczony w miliardach pasażero-kilometrów, był 4-krotnie mniejszy niż obecnie (D’Urso J., Schraer R., 10 charts that tell the story of Britain’s roads, BBC News, 2017), to jednak ówczesna generacja silników spalinowych i przy ówczesnych normach zawartości siarki w paliwach była o wiele większym źródłem zanieczyszczeń niż obecnie. Transport wniósł ważny wkład w powstaniu londyńskiego smogu w grudniu 1952 roku (Corton C.L., London Fog, Cambridge, MA, Harvard University Press 2015). Londyn jest przede wszystkim wielkim portem (kiedyś – największym na świecie), do którego zawijały pełnomorskie statki: motorowce i parowce. Jak wspomnieliśmy m.in. w artykule: Hipoteza „Paryż” – Zanieczyszczenie oceanów..., zamieszczonym w kwietniowym

Wprawdzie dwutlenek węgla często towarzyszy przetwarzaniu energii z ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla, to jednak nie jest on tożsamy z zanieczyszczeniem atmosfery typu smog. Wiedzą o tym lobbyści sprzedaży urządzeń do przetwarzania energii innymi sposobami, dlatego od lat indoktrynują społeczeństwo, że dwutlenek węgla miałby być odpowiedzialny za globalne ocieplenie. Jak dalecy są od prawdy – wykażemy w przyszłości.

Czy mamy w Polsce prawdziwy smog?

Zanieczyszczenie powietrza – niektóre aspekty (II) Jacek Musiał · wybór ilustracji Jacek Musiał jr SS. Gdańsk, Gdynia, ok. 1933 FOT. L. DURCZYKIEWICZ

p.n.e.). Inny problem to mgła naturalna, jak i ta powstająca ze skroplonej pary wodnej emitowanej przez silniki spalinowe (i wodorowe), która przez część czujników interpretowana bywa jako pyły PM.

Ile w kominie pary wodnej? Ponieważ na obszarach zamieszkałych, w milionach polskich mieszkań instalacje gazowe nie są instalacjami kondensacyjnymi, para wodna wydostaje się z budynków kominami lub kanałami wentylacyjnymi. Spróbowaliśmy oszacować, ile pary wodnej wydostaje się z kominów podczas spalania stechiometrycznego węgla i gazu ziemnego. Okazuje się, że z 1 kg spalonego gazu ziemnego powstaje blisko 10 razy tyle pary wodnej, co ze spalenia 1 kg węgla kamiennego. W przeliczeniu na uzyskaną energię – z gazu ziemnego emitowane jest 7,5 raza tyle pary wodnej, co z węgla. W przypadku węgla brunatnego tzw. młodego, zawierającego znacznie więcej wody, różnice pomiędzy spalaniem gazu ziemnego są o około o połowę mniejsze. Jest jednak drugi aspekt indywidualnego spalania węgla i gazu: zawartość siarki i azotu. Gaz ziemny zawiera ich kilkadziesiąt razy mniej aniżeli węgiel. O ile we współczesnych elektrowniach węglowych problem odsiarczania jest od dawna rozwiązany i nie stanowi problemu, to indywidualne kominy są istotnym źródłem zanieczyszczenia atmosfery, które w sprzyjających warunkach atmosferycznych wraz z parą wodną naturalną lub uwalnianą z innych instalacji w sąsiedztwie może być elementem smogu.

Smog rolniczy

numerze „Kuriera WNET”, mazut służący do napędu silników wysokoprężnych zawiera nawet 4000 razy tyle siarki, co paliwa samochodowe. Kotły parowe statków, a w jeszcze większym stopniu silniki wysokoprężne, są źródłem groźnych tlenków azotu, o czym będzie w dalszej części tego tekstu. Nie znaleźliśmy w literaturze żadnego opracowania, które by próbowało oszacować, ile statków znajdowało się wówczas na Tamizie i ile spalin wyemitowały one na Londyn. Wszystkie trzy wymienione źródła zanieczyszczenia atmosfery do-

FOT. FR. BEDNARZ

starczały silnie drażniących rodników azotowych i siarkowych, sadzy i innych pyłów, a ponadto tlenku węgla, ozonu, wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych… Dlaczego w tym artykule zwlekamy z podaniem definicji smogu? Nie tylko my mamy z tym kłopot. Nawet w dokumentach Unii Europejskiej trudno taką znaleźć. Smog jest tylko pewnym, niejednolitym rodzajem zanieczyszczenia powietrza. Wyżej opisany smog nosi nazwę „londyńskiego”. W związku z obecnością (pierwotnie) bezwodników kwasu siarkowego i azotowego obok wilgotności bliskiej nasycenia, zwany też jest smogiem kwaśnym. Inny rodzaj zanieczyszczenia powietrza zaliczany do smogu to tzw. smog typu Los Angeles. Źródłem zanieczyszczeń są tu spaliny samochodowe i wyziewy przemysłowe, kiedy pierwotnie emitowane tlenki azotu, tlenek węgla i węglowodory poddane są działaniu promieniowania słonecznego (reakcje fotochemiczne) z wytworzeniem bardziej drażniących i agresywnych biologicznie: ozonu, wielopierścieniowych

węglowodorów aromatycznych, azotanu nadtlenku acetylu, rodników hydroksylowych. Inna nazwa tego wtórnego zanieczyszczenia powietrza to „smog fotochemiczny”. Smog można próbować zdefiniować następująco, choć w dalszym ciągu mało precyzyjnie: koncentracja zanieczyszczenia powietrza, zawierająca drażniące gazy, aerozole ciekłe lub pyłowe pochodzenia antropogenicznego oraz ewentualnie powstające z nich drogą przemian fotochemicznych produkty. Ważnymi czynnikami powstawania

Chorzów, Królewska Huta

smogu są stagnacja atmosfery – brak przewietrzania terenu (rozcieńczającego zanieczyszczenie) i sprzyjająca stagnacji inwersja temperatury. W przypadku smogu typu londyńskiego warunkiem koniecznym jest znaczna wilgotność względna atmosfery.

Nie ma smogu bez pary wodnej W typowych warunkach wraz z wysokością temperatura maleje. W sytuacji przeciwnej mamy do czynienia z inwersją, czyli odwróceniem tej prawidłowości, co może następować na skutek różnych mechanizmów. Gdyby nie obecność pary wodnej w stężeniach bliskich nasycenia, gorące gazy spalinowe: CO2, SO2, NOx łatwiej opuszczałyby miejsce swojej emisji. Silna konwekcja potrafiłaby przebić się przez inwersję. Jednak gorąca para wodna, jaka powstaje w dużych ilościach podczas spalania węglowodorów (a także wodoru), trafiając do chłodniejszej atmosfery już uprzednio bliskiej nasycenia, ulega skropleniu do mikrokropel mgły. Ta

reaguje z bezwodnikami kwasu azotowego i siarkowego i lokalnie tworzy zawiesinę kwasową. Jako faza rozproszona, cięższa od fazy rozpraszającej zawiesiny, ta toksyczna mgła, zgodnie z prawem grawitacji ma tendencję do sedymentacji i utrzymywania się nisko nad ziemią. Pomimo pewnej ułomności definicji smogu, ostatnio w polskich mediach każde zanieczyszczenie powietrza określane jest mianem smogu, nawet zwykłe odory. Eksponuje się zanieczyszczenia pyłowe, bagatelizując te chemiczne.

WYD. TACHOCHROM, 1919

To dobrze, że w świadomości Polaków i polityków rozbudzona została troska o środowisko i czyste powietrze. Wszyscy mamy do tego prawo. Czasem jednak ta słuszna idea wydaje się nadużywana. Smog stał się hasłem medialnym, wielu próbuje na tym haśle ugrać swój interes: polityczny, materialny, karierę, sposób na życie, sławę. Słowo ‘smog’ robi w Polsce wrażenie. Przyczyną może być fonetyczne podobieństwo słów smog i smok. Smok w polskiej tradycji legend i bajek ział ogniem i był synonimem zła. W pierwszych latach rozwoju publicznego systemu monitorowania powietrza w Polsce nadgorliwi (jak się wydaje – aby się wykazać) ekolodzy starali się instalować rejestratory w punktach miast najbardziej krytycznych pod względem zanieczyszczenia, a więc w arteriach – ulicach, gdzie występowały największe korki i powolny ruch pojazdów, i to pojazdów, jak to w Polsce bywa, przestarzałych, wycofanych z Niemiec, Holandii czy Francji. Indeks jakości powietrza pochodzący z takiego monitoringu potrafił

przerazić „straszliwym stanem powietrza w polskich miastach” zwykłych obywateli i polityków. Prawdopodobnie dzięki temu więcej pieniędzy przeznaczono dla ludzi zajmujących się monitorowaniem stanu powietrza w Polsce. Ale przez to zła opinia, czyli tzw. smród poszedł w świat. Dane są raportowane do WHO (Światowej Organizacji Zdrowia – organ ONZ). Ktoś potem przyjmuje takie dane jako średnie zanieczyszczenie Polski. A dalej znów ktoś próbuje wyliczać, ile ludzi umiera od smogu. Opozycja wysyła alarmi-

Dawniej smog kojarzony był wyłącznie z miastami. Wraz z chemizacją rolnictwa w ostatnich kilkunastu latach ciężar zanieczyszczenia powietrza najgroźniejszymi związkami chemicznymi przesunął się na tereny wiejskie. Poważnym źródłem zanieczyszczenia są środki ochrony roślin – pestycydy. Liczba oprysków na niektórych uprawach w cieplejszych krajach przekracza 25 w okresie wegetacyjnym. To zawiesiny środków biologicznie czynnych oraz ich rozpuszczalników. Do tego dochodzą zawiesiny pyłów nawozów sztucznych, przede wszystkim azotowych, oraz powstające z nich na polach wskutek przemian biologicznych gazowe tlenki azotu („Kurier WNET”, kwiecień 2021, Hipoteza „Paryż” – Nawozy sztuczne). Poza okresem wegetacyjnym, po „uprzątnięciu pól” pyłowe cząstki gleby uprawnej, kontaminowane związkami chemicznymi pestycydów i nawozów, wdychane są przez mieszkańców wsi. Na obszarach rolniczych klasyczny

Tustanowice, pożar największego szybu naftowego, 1908

styczne skargi na polski rząd w sprawie „smogu” w Polsce do TSUE (Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej), zapominając, że obecnie jest zdecydowanie mniejsze zanieczyszczenie powietrza niż wtedy, kiedy byli u władzy, ale wtedy im to zanieczyszczenie nie przeszkadzało. Oprócz sposobu lokalizacji czujników smogu mankamentem jest sama definicja smogu lub jej niejednoznaczność. Czujniki zwykle rejestrują pyły PM10, rzadziej PM2,5, sporadycznie te najbardziej niebezpieczne – PM1. Nie wszystkie oznaczają SO2, NO2, CO, O3, benzen/benzopiren. Przywiązywanie zbyt wielkiej wagi do pyłów wydaje się złudne. W okolicach pustyń lub terenów rolniczych, gdzie poza okresem wegetacji przenoszony jest pył, wyniki mogą być zawrotne. Okresowo znad Sahary docierają do Europy większe ilości pyłów. W Polsce występują jako tzw. pomarańczowy pył lub deszcz, w Anglii jako krwisty lub czerwony deszcz (blood rains); historycznie w źródłach pisanych spotykamy się z tym zjawiskiem już u Homera (800

smog zaś powstaje podczas wypalania traw i spalania odpadów rolniczych. Czasy tak się zmieniły, że dziś już strach mieszkać na wsi w domu otoczonym polami uprawnymi.

Pożary Prawdopodobnie największym źródłem zanieczyszczeń powietrza, które można nazwać smogiem, są pożary lasów, tundry, torfowisk, formacji trawiastych (stepy, sawanna). Są one źródłem ogromnych ilości gazów i pyłów zbliżonych do tych, jakie występują w tzw. smogu. Politycy najwięcej jednak uwagi zwracają na uwalniany wtedy dwutlenek węgla, jakby to on miał być najważniejszą przyczyną globalnego ocieplenia, a handlarze praw do emisji CO2 nie potrafią odżałować straconej okazji do bajońskich zysków. Pożary fabryk oraz nowoczesnych budynków, pełnych elementów z tworzyw sztucznych, są źródłem zanieczyszczeń typowo toksycznych. Szerzej o wpływie pożarów lasów na klimat postaramy się napisać przy innej okazji. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

4

Na Śląsku w międzywojniu były dwa kopce – jeden, jak pisaliśmy w pierwszym odcinku – znany, drugi, bielszowicki – zapoznany. Ten piekarski, wymarzony przez śląskiego Wernyhorę, niewidomego Wawrzyńca Hajdę z Piekar, usytuowany na wzgórzu widocznym z oddali. Z niego też rozpościera się rozległy widok. Hajda chciał kopcem pamięci uczcić przejazd przez Śląsk Jana III Sobieskiego z wojskiem.

Opowieści o polskich kopcach pamięci część druga Bożena Cząstka-Szymon

ziemię. Z całego Śląska dostarczono ją ze 154 miejscowości. Z Krakowa i Poznania przywieziono ziemię z kopców Kościuszki oraz Wolności. Uroczystość uświetniły orkiestry (dęte, oczywiście), było ich kilka – z Orzegowa, Królewskiej Huty, Knurowa, Ornontowic oraz Lublińca. Wydano też jednodniówkę (cegiełkę na kopiec) pt. „Śląsk – Sobieskiemu” z artykułami i nowelami – Zofii Kossak-Szczuckiej, Gustawa Morcinka, Jana Przybyły (Elsa), Stanisława Wallisa, Adolfa Ligonia i innych. W kolejną niedzielę, 27 sierpnia, zorganizowano narodową manifestację (Związku Inwalidów Wojennych), by uczcić 250 rocznicę zwycięstwa pod Wiedniem.

P

otem aż do 1937 r. stale docierała ziemia, która uzmysławiała symboliczną więź miejsc ważnych dla naszej przeszłości. Wielu było na uroczystości rozpoczęcia prac dostojników, jednak najbardziej wzruszające było dotarcie do Piekar i na Kocie Górki powstańca styczniowego, P. Tarnowskiego, który do kopalnianego wózka rzucał ziemię i kamienie. Przez kilka lat stale pracowano, choć nie zawsze rytmicznie. Zjeżdżały całe rodziny (jedna nawet z czterdziestoma krewnymi, którym przewodził dziadek, Ludwik Walerian; przewiozła kilkanaście taczek ziemi). Docierali członkowie rozmaitych organizacji i stowarzyszeń, m.in. pisarze – Gustaw Morcinek, Pola Gojawiczyńska i Kazimierz Gołba. Był i Korfanty, był Konstanty Wolny. Warto wspomnieć o przekazywaniu

FOT. ZE ZBIORÓW R. WAWRZYNKA

Bielszowicki kopiec od strony Kolonii

Pucher, proboszcz kościoła mariackiego w Piekarach, odprawił 17 września Mszę Św. Procesja złożona z wielu tysięcy wiernych poszła ze sztandarami i feretronami oraz kwieciem na Kocie Górki. Na przedzie kroczyła kompania lwowskich kadetów, uczestników walk w 1921 r., z bojowym sztandarem z czasów powstania styczniowego. Po przemówieniach i koncercie miejscowego chóru ks. prałat poświęcił miejsce, gdzie miał stanąć kopiec. Później przeczytano akt erekcyjny i wmurowano go. Od tej pory teren był strzeżony, a założoną księgą (zwaną później „złotą”) opiekował się dozorca. Budowę kopca rozpoczęto następnego dnia rozsypaniem ziemi spod Góry Św. Anny, pobranej z powstańczych grobów, dodano też z innych miejsc, w tym z pola bitwy pod Bielszowicami, przywiezioną przez liczną grupę rowerzystów, potomków powstańców śląskich. I tak niemal codziennie przybywali ochotnicy (pojedynczo i grupowo), nawet z orkiestrą dętą, towarzyszącą 150-osobowej grupie kolejarzy z Tarnowskich Gór. Trzeba było stworzyć biuro, które koordynowało prace. Ustalono na lato 1933 obchody 250. rocznicy zwycięstwa pod Wiedniem, połączono je ze zlotem członkiń Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej, na który przybyło ponad 6 tysięcy uczestniczek. Nieco później (11–20 sierpnia 1033 r.) odbył się zlot młodzieży męskiej z całej Polski. Młodych mężczyzn przybyło ok. 12 tysięcy; z samej tylko Wielkopolski zjechało na rowerach 1200 druhów. Oczywiście włączyli się do prac przy kopcu. Ruszyły więc znowu do Piekar tłumy – pieszo i na różnych pojazdach. W sumie w uroczystościach uczestniczyło ponad 100 tysięcy osób. Wszyscy zabrali ze sobą na kopiec

pod kopiec ziemi z miejsc, związanych z poległymi powstańcami. I tak w lipcu 1933 r. trzydziestoosobowa delegacja Związku Powstańców z Rudy Śląskiej przywiozła ziemię z miejsca, gdzie zabito w I powstaniu śląskim tamtejszego nauczyciela Wincentego Janasa (Elsa). Z kolei zza kordonu (z Zabrza) rodziny powstańcze dostarczyły ziemię z grobów pomordowanych krewnych. Piekarski kopiec przechowuje w sobie ziemię od Lidy, Wilna i Grodna przez Gdynię, Bydgoszcz i Toruń. Przywieziono ją nawet z grobu Francesca Nullo, włoskiego pułkownika walczącego w powstaniu styczniowym, którego pochowano w Jarosławiu. Jest też ziemia z – Olzy. Nie zapomniano o Cierlicku, pod którym rozbili się Żwirko i Wigura, o mogile legionistów w Jabłonkowie, pobrano ziemię z grobów poety-hutnika Juliusza Ligonia, księży N. Bończyka, K. Damrota, J. Szafranka. Chyba wszystkie miejsca bitewne są przez garstkę gruntu reprezentowane. Trzeba jeszcze wymienić patrol pięciu członków Związku Powstańców Śląskich ze Lwowa, który dotarł do Piekar tuż przed poświęceniem Kopca. W ciągu dwóch tygodni przemierzył on ponad 400 km z ziemią z pobojowiska pod Zadwórzem. Otwarcie – poświęcenie kopca – wyznaczono na 20 czerwca 1920 roku. i połączono je z obchodami stulecia urodzin ważnego śląskiego poety z Miechowic – ks. Norberta Bończyka, a także ze zlotem młodzieży z Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej oraz z Towarzystwa Alojzjanów i z obchodami 15. rocznicy połączenia części Śląska z Polską. Uroczystość poświęcenia kopca Wyzwolenia rozpoczęto Mszą Św.

– byłby może zapomniany. Jesteśmy odpowiedzialni za okazywanie szacunku, wdzięczności, pamięci tym, którzy walczyli o Ojczyznę i ją wywalczyli.

Weterani powstania styczniowego wiozą taczkami ziemię na kopiec Marszałka

FOT. DOMENA PUBLICZNA, ŹRÓDŁO: IPN, PRZYSTANEK HISTORIA

rzemierzał król polski śląską ziemię od północy, przejeżdżając przez okolice Tarnowskich Gór (do dziś w Starych Tarnowicach, w ośrodku rehabilitacyjnym zwanym Reptami, jest trakt Sobieskiego wiodący przez mostek na Dramie do Rept właściwych i Ptakowic). Zatrzymał się król u Sedlaczka przy tarnogórskim rynku, wysłuchał Mszy Świętej w Piekarach i stamtąd przez Gliwice ruszył ku Wiedniowi. A ludzie sadzili na pamiątkę dęby i lipy, których teraz trzystuletnie okazy możemy jeszcze podziwiać (lub czytać czy słuchać o nich) na Śląsku przemysłowym. Głównym zaś punktem wrześniowych obchodów tarnogórskich Gwarków jest przejazd króla Jana i Marysieńki przez miasto. Nie udało się pod koniec XIX w. (dwieście lat po wiedeńskiej wiktorii) uczcić tego historycznego wydarzenia, choć Hajda trzykrotnie próbował uzyskać zgodę władz. Raz nawet skończyło się to sądem w Bytomiu, ponieważ władze pruskie interpretowały to jako zdradę stanu… Sprawę na szczęście umorzono. Ale po roku 1922, niemal pół wieku od pojawienia się idei upamiętnienia wielkiego zwycięstwa – można już było powrócić do śmiałego pomysłu śląskiego wieszcza. Tak więc podczas 17 lat przynależności tej części Śląska do Polski, pomimo różnych przeszkód doprowadzono do powstania kopca. Była to jedna z wielu mobilizacji w całym kraju. Oczywiście największa na Śląsku. Do dziś można z gazet, pamiętników, wreszcie z założonej księgi, przede wszystkim jednak z rzetelnie i szczegółowo opracowanych artykułów ks. prof. Janusza Wycisły (popularnonaukowego z 1994 oraz naukowego z 2002 r.) – dowiedzieć się, jak przebiegały prace nad budową kopca pod Piekarami. Jakie były problemy z wyborem miejsca, jaką zaporową cenę podyktował właściciel Kocich Górek, hrabia Henckel von Donnersmarck (przeciwnik wznoszenia kopca). Jak „falowały” nastroje, jak trzeba było dozbierać połowę sumy, jak zmieniały się okoliczności, jak mimo to konsekwentnie zmierzano do celu. Prace budowlane (wg projektu inż. Eugeniusza Zaczyńskiego z Katowic) rozpoczęły się na początku jesieni 1932 r. Ksiądz prałat Wawrzyniec

przed obrazem Matki Boskiej Piekarskiej. Odprawił ją i wygłosił kazanie biskup polowy Wojska Polskiego – Józef Gawlina, rodem ze Strzybnika pod Raciborzem. Zaczął je następująco: „Przez czas 600-letniej niewoli lud śląski nie utracił ani mowy polskiej, ani miłości ku Ojczyźnie. A gdy było potrzeba, oddawał życie swoje i przelewał krew swoją za wolność, za Polskę. A z ofiary krwi wyrosła diecezja śląska, która dała Kościołowi kardynała Prymasa i 5 biskupów. (…). Chociaż wiara św. spotyka się dziś z prześladowaniem w niektórych krajach Europy, niech z tego Kopca sztandar Chrystusa Króla, wraz ze sztandarem Orła Białego głoszą całemu światu, że Macierz nasza, Polska, jest matką katolicką”. Po wygłoszeniu kazania biskup poświęcił kopiec. W tym czasie poleciała w górę chmara gołębi. Oddano salwy honorowe, odegrano hymn, podpisano akt poświęcenia kopca. Niestety akt ten, który przetrwał okres wojenny, „zawieruszył się” gdzieś w urzędzie miejskim… Na szczęście gazety podały jego tekst w całości. Podkreślmy w tym miejscu determinację Karola Mutza, który przechował złotą księgę przez całą okupację w swoim mieszkaniu. Wiedział, że to świadectwo historii kopca, że zawiera podpisy, pieczęcie, wpisy wybitnych przedstawicieli polityki, duchowieństwa, wojska, m.in. Wojciecha Korfantego, ks. dra Emila Szramka, członkiń Związku Polek, zakonników ze Zgromadzenia Ojców Bonifratrów z Katowic, uczniów Polskiego Gimnazjum w Bytomiu, amerykańskiej ekipy filmowej. Zdecydował się przekazać ją przedstawicielom Rady Narodowej Piekar na początku 1949 roku. Dziś księga ta w postaci zdygitalizowanej dostępna jest w internecie. Bielszowicki kopiec postanowiono wznieść już rok po połączeniu wschodniej części Śląska z Polską. Miejscowe władze chciały uczcić ten fakt, a przede wszystkim powstańcy – swój czyn. I tu nie obyło się bez problemów. Bielszowice – ich część centralna z kościołem i kopalnią – leżą w obniżeniu. Jeśli chodzi o otaczające wzgórza – czarnoleskie od wschodu było częściowo zabudowane, a Kolanijo (Kolonia) – wzniesienie prowadzące (od strony północnej) ku Pawłowowi, nad Czarniawkę, a dalej do Poręby i Zaborza, należących do Niemiec – nie wchodziło w grę. Wybór padł więc na teren przy kościele, na miejscu dawnego cmentarza. Kopiec wznosili miejscowi powstańcy oraz bezrobotni. Przygrywała im kopalniana orkiestra. Zasadzono drzewka, zaplanowano alejki. Powstały małe planty, ulubione miejsce na przechadzki aż do września 1939 r., kiedy Niemcy kopiec zniszczyli. Jego projekt był oryginalny, z podstawą z ułożonych kamieni i kamienną kulą na szczycie. Widać to dobrze na fotografiach zebranych przez nauczyciela z trzynastki (drugiej szkoły wybudowanej w Bielszowicach), historyka, opiekuna Szkolnego Koła Miłośników Bielszowic im. ks. Józefa Niedzieli, prawdziwego strażnika pamięci, prawnuka bielszowickiego powstańca i syna ucznia moich rodziców, Rafała Wawrzynka. Okazało się, że kopiec i jego okolica są też tematem obrazu Ochmanna. Mamy więc wizualną

O

więzi łączącej Ślązaków (tym razem cieszyńskich) z patriotycznymi wydarzeniami w Krakowie świadczy przykład chłopa z podcieszyńskich Mistrzowic (dziś na Zaolziu), Pawła Cieńciały, który zawiózł furmanką ziemię na kopiec Kościuszki (tworzony w latach 1820–1823), by pokazać – jak pisze prof. Daniel Kadłubiec – więź Polski piastowskiej z jagiellońską. Przy okazji dobrze jest uzmysłowić sobie wagę stale podtrzymywanej łączności mieszkańców Śląska (i Górnego, i Cieszyńskiego) z Polską. Działo się to przede wszystkim dzięki kapłanom luterańskim i katolickim w Cieszyńskiem oraz na Śląsku pruskim – księżom stowarzyszonym podczas studiów we Wrocławiu czy pod Wiedniem w polskich organizacjach typu ZET lub w Kółkach Polskich. Kościół nie tylko używał tam polszczyzny jako języka pomocniczego – w kazaniach, listach pasterskich, modlitwach, śpiewach religijnych czy spowiedziach, ale też organizował pielgrzymki poza granicę państwa – na Jasną Górę, do Kalwarii Zebrzydowskiej czy do Krakowa, do grobów świętych i błogosławionych z rodu Odrowążów wywodzących się z Kamienia na Opolszczyźnie. Pamiętajmy też, że gdy zaczęto wycofywać nauczanie religii po polsku, protestowały nie tylko wrzesińskie dzieci

dokumentację wspomnianej przed dwoma miesiącami rekonstrukcji.

S

zkoda tylko, że katowicki IPN nie zainicjuje tej odbudowy. Napisałam list do Dyrektora, odpowiedział Naczelnik, odsyłając mnie do władz rudzkich, niepotrzebnie zresztą, bo doskonale pamiętam, że większość mieszkańców naszej dzielnicy nie przyjęła z entuzjazmem faktu, iż z dnia na dzień Bielszowice stały się częścią miasta, z którym nas nie łączyła ani wcześniejsza więź przynależności dekanalnej, ani administracyjnej. (Bielszowice za czasów niemieckich należały do powiatu zabrskiego, po 1922 do katowickiego, po 1945 były samodzielną gminą, a od 1951 – należały do Nowego Bytomia). Do dzisiaj nie ma autobusu, który by spajał wszystkie dzielnice Rudy Śląskiej. Bielszowice z dzielnicy świetnie się rozwijającej za czasów wojewody Ziętka teraz podupadają, zwłaszcza że porównujemy je z sąsiednimi Kończycami, kiedyś należącymi do naszej parafii, a po wojnie przyłączonymi do Zabrza. W tej sytuacji trudno myśleć, że miejscowe władze wezmą sobie do serca kolejną inwestycję, i to o charakterze symbolicznym. Wszak nie są Instytutem Pamięci Narodowej! Tak więc inicjatywy śląski IPN nie wykaże, można jedynie liczyć na ewentualne włączenie się do akcji. Okazało się przy okazji odpowiedzi, że projekt na plakietki nagrobne już jest i dla powstańców (b. ciekawa inspiracja orłem z jednego z powstańczych sztandarów), i dla weteranów innych działań niepodległościowych też. Tak więc rodziny bohaterów mogą poprzez wniosek/podanie do władz IPN otrzymać takie oznakowanie nagrobka. Możliwe jest także (ale odpowiednie zdjęcia pokazywał mi już ktoś inny), by wystarać się o wybudowanie pomniczka powstańczego na cmentarzu. Forma nagrobka – interesująca. Warto tę propozycję rozważyć, bo to też ważny argument przy opacznych interpretacjach powstań śląskich, pojawiających się w publikacjach, również w internecie. Przedstawiamy te fakty między innymi po to, by nauczyć młodych szacunku do przeszłości, pamięci o bohaterach, dbałości o narodowe pamiątki i o pamięć. Musi się ona przejawiać w autentycznym zainteresowaniu, w rzeczywistych, a nie pozorowanych działaniach, by nie było to „odfajkowane” i „zbyte”… Tak się czasem dzieje z upamiętnianiem wybitnych postaci. Oto jeden z brawurowych bohaterów III powstania śląskiego, kpt. Robert Oszek, odznaczony kilkakrotnie żelaznym krzyżem w czasach I wojny światowej podczas przymusowej służby w wermachcie, a po przejściu do szeregów powstańczych – Orderem Virtuti Militari i czterokrotnie Krzyżem Walecznych, który ochotniczo uciekł do Polski na wojnę bolszewicką, a sto lat temu dokonywał czynów podobnej wagi, jak bohaterowie „Trylogii”, nie doczekał się ulicy w swym rodzinnym Zaborzu. Zafundowano mu małą uliczkę na obrzeżach Makoszów, należących wprawdzie do Zabrza, dość jednak odległych od Zaborza, a jego grób – gdyby nie zadbali o niego (właściwie zbudowali na nowo) w latach 60. XX wieku tyscy harcerze pod opieką swych nauczycieli

Podolu w pobliżu Berdyczowa, że jak dorośnie, to w taki sposób uhonoruje tę przełomową w naszych dziejach bitwę. Dziś odwiedzamy grób jego rodziców, pochowanych na polskim cmentarzu w Żytomierzu, gdzie zawsze są znicze i biało-czerwone kwiaty. A Paderewskiego pamiętamy nie tylko jako znakomitego pianistę, ale jednego z ojców niepodległości, oddanego przez całe życie Ojczyźnie. Dodajmy, że na uczczenie pięćsetlecia wielkiego zwycięstwa nad Krzyżakami poświęcono kopiec w Niepołomicach. Dla Ślązaków cenna jest informacja podana w jednym z artykułów ks. profesora J. Góreckiego: „W roku 1902 odbyły się uroczystości związane z usypaniem kopca w Niepołomicach. W tę akcję włączyli się również Górnoślązacy. Na otwarcie kopca przybyły spore grupy kobiet z Piekar i Brzezin w strojach rozbarskich i chłopskich. Zaś trzej studenci przywieźli ziemię z Zabrza, aby wysypać ją na tworzący się kopiec grunwaldzki”. Był to pierwszy kopiec w Niepołomicach, niewielki, bo dwumetrowy. Usypano go na Wężowej Górze pod wpływem strajku dzieci we Wrześni. Drugi kopiec (docelowy), o wysokości 14 metrów, z pięknym pomnikiem na szczycie, skończono w 1915 r. Ta opowieść o kilku kopcach pokazuje fragmenty naszej przeszłości w ostatnim stuleciu. Uzmysławia, jak ważna i silna jest wspólna tradycja. Pokazuje ludzi niezłomnych – od chłopa spod Cieszyna i kobiet z okolic Bytomia oraz niewidomego poety-wizjonera z Piekar, przez J. Herzoga i K. Mutza – po artystów i twórców o światowej sławie, dla których wartości były ważne. Historia jak warkocz splata różne pasma. A prace historyczne powstają między innym po to, by pamięć „nie zabliźniła się błoną podłości” (Żeromski) i nie doszło do tego, by „dzieje (…) się śćmiły” (W. Pol) oraz by współcześni mieszkańcy Ojczyzny, w tym noblistka, nie pisała historii – jak kornik – na nowo, a poglądy niektórych jawnych anty-Polaków, m.in. ze Śląska, nie przeważały w naszej kulturze. W czasach dominującej obecnie w mediach kreacji celebrytów, akceptacji pseudowartości, promocji nie-

20 czerwca 1937 r., Piekary Śląskie. Obchody 15 rocznicy powrotu Górnego Śląska do Polski – Msza św. z okazji poświęcenia Kopca Wyzwolenia

FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

P

Dokończenie ze str. 1

KURIER·ŚL ĄSKI

(w 1901 r.) czy młodzież na Pomorzu, ale strajki objęły również miejscowości na Śląsku – dziś dzielnice Mysłowic, Bytomia i Zabrza oraz Gliwic – a zasięg protestów objął też podopolską Ligotkę. Były to lata 1906–1907. Jak obliczają niektórzy historycy, strajkowało ok. 75 tysięcy dzieci w 800 szkołach państwa pruskiego. Zareagowali na to polscy twórcy. Henryk Sienkiewicz napisał dwa listy – jeden wcześniej, O gwałtach pruskich, drugi – już jako noblista – Do J.C.M. Wilhelma, króla pruskiego. Maria Konopnicka najpierw stworzyła wiersz O Wrześni, potem pisała listy do śląskich dzieci. Przebywając zaś w Istebnej koło Wisły, właśnie tam napisała słynną Rotę. Po raz pierwszy wydrukowano ją na Śląsku w „Gwiazdce Cieszyńskiej” a zaśpiewano na odsłonięciu pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie 15 lipca 1910 r. Pomnik ten był darem Ignacego Jana Paderewskiego, który przyrzekł sobie, jeszcze jako dziecko osierocone przez rodziców, żyjące na

prawdy, szerzenia się antypolonizmu powinniśmy pomyśleć o metodach wprowadzania, a raczej przywracania wartości ponadczasowych, jakimi są dobro, piękno i prawda. Trzeba je przeciwstawiać złu, brzydocie i kłamstwu. Uczyć myślenia, aktywnego życia, służby ludziom, sprawie, Ojczyźnie. Taka właśnie postawa cechowała zarówno tych, którzy przyczyniali się do powstania kopców, pomników (czy innych form upamiętniania przeszłości), jak i tych, którzy ich strzegli oraz domagali się, by je przywrócić społeczeństwu, a teraz – dalej – chronią. I miejmy odwagę odpowiednimi słowami określić poczynania tych przedstawicieli świata nauki, prasy, kultury, sztuki, którzy protestują przeciwko przejawom patriotyzmu (vide np. ostatnie protesty z inicjatywy żony znanego pisarza przeciwko budowie za społeczne fundusze zatwierdzonego przez władze Gliwic Pomnika Powstań Polskich). K


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

J

edno jest pewne – dominującą ideologią współczesnego świata Zachodu jest genderyzm. Posługuje się on dokładnie tym samym schematem co narodowy socjalizm i komunizm, tyle że walka ras lub klas została zastąpiona walką płci. W komunie uciemiężona przez kapitalistów i burżuazję była klasa robotnicza, dzisiaj jej rolę pełnią rzekomo uciśnione mniejszości seksualne. Mam poczucie, że rozeznanie, dlaczego postawiono akurat na tzw. antykulturę, czyli mniejszości seksualne i związaną z nimi tzw. rewolucję seksualną, jest niewielkie. Młodzi są natomiast nieustająco faszerowani informacjami, że najważniejsza w życiu jest WOLNOŚĆ. Antykultura zwalcza kulturę, ponieważ definiuje ją jako system społecznego zniewolenia natury ludzkiej, deformujący psychikę człowieka i krępujący jego naturalną potrzebę wolności właśnie. Dość powiedzieć, że w podręczniku akademickim Pedagogika zabrakło miejsca dla tak fundamentalnego pojęcia jak ‘prawo naturalne’. Przywołajmy parę faktów, o których uczniowie/studenci raczej się nie dowiadują.

Freudomarksizm Najważniejszą postacią w historii antykultury jest austriacki komunista i psychoanalityk Wilhelm Reich, współpracownik, a potem zaciekły wróg twórcy psychoanalizy Zygmunta Freuda. Reich opublikował książki: Funkcja orgazmu, Materializm dialektyczny a psychoanaliza, Psychologia społeczna faszyzmu i Seksualność w walce kulturowej, wydaną następnie pt. Rewolucja seksualna. W książkach tych przedstawił teorię nazywaną później freudomark­ sizmem, zgodnie z którą tłumienie popędu seksualnego u dzieci prowadzi do powstawania patologicznej, podatnej na wpływy faszyzmu osobowości, a źródłem tej patologii jest wychowanie w rodzinie, autorytet rodziców i religijna moralność seksualna. Reich jako człowiek, a nie jako ideolog, był maniakiem seksualnym. Postawił sobie za cel wyzwolenie człowieka spod władzy tradycyjnej moralności. W jego ujęciu rewolucja seksualna była celem głównym, a rewolucja społeczna miała ją poprzedzać i jej służyć. Teorią Reicha zainteresował się jego były współpracownik Erich Fromm. W 1936 r. powstała praca zbiorowa Maxa Horkheimera, Ericha Fromma i Herberta Marcuse’a pt. Studia nad rodziną i autorytetem, „naukowo” uzasadniająca wpływ rodziny i kultury na faszyzację ludzkiej psychiki. Od tego szaleństwa (1936 r.) się wszystko zaczęło. To był zarazem bicz na kulturę katolicką, bo Kościół rodziny bronił. Ukazała się książka Dialektyka oświecenia, do której na końcu dopisano fragment (w ramach wielkiego podsumowania historii ludzkości)

pracy zespołowej. To dlatego seks stał się obsesją neomarksizmu i pozostaje nią do dnia dzisiejszego. Wszystkie jego współczesne nurty, włącznie z dominującą obecnie tematyką LGBT i feministyczną genderologią, w ostatecznym rozrachunku, po wykonaniu wszelkiej wyobrażalnej ekwilibrystyki semantyczno-strukturalistyczno-postmodernistycznej, prędzej czy później powracają do seksu. Myślę też, że niewielu zwykłych zjadaczy chleba wie, iż w 1999 r. wszedł w życie traktat amsterdamski, wprowadzający tzw. gender main­streaming jako oficjalną strategię kulturową Wspólnoty Europejskiej. W 2009 r. wszedł w życie traktat lizboński, formalnie tworzący Unię Europejską jako tymczasową organizację ponadpaństwową (a nie międzypaństwową), likwidującą prawną suwerenność

F

romm był autorem pojęcia ‘charakteru społecznego’ i teorii Rei­ cha nadał wymiar socjologiczny. W jego ujęciu rodzina, autorytet i moralność są tylko elementami kultury, za pomocą których opresyjne społeczeństwo zniewala psychikę człowieka, dostosowując ją do potrzeb kapitalizmu. Wg Fromma wyzwolenie seksualne miało rozsadzić podstawy systemu kapitalistycznego i wywołać rewolucję społeczną. Niezależnie od tych różnic freudomarksizm odkrył sposób na skuteczne zniszczenie każdego dobrze zorganizowanego systemu społecznego przez programową seksualizację i anarchizację dzieci i młodzieży, a tym samym rozbicie systemu edukacji i wychowania i uniemożliwienie młodemu pokoleniu zdobycia rzetelnego wykształcenia i umiejętności

słowy: zostawiamy instytucje takimi, jakimi są, tyle że nasycamy je nowymi treściami. Przykład: jest rodzina, tyle że składa się z dwóch tatusiów albo dwóch mamuś. Ilu przeciętnych zjadaczy chleba w Polsce (zwłaszcza młodych) wie, że obniżanie społecznego prestiżu rodziny rozpoczęło się

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

uczniów Jezusa z Nazaretu, ale nie chcemy nikomu niczego narzucać. Nie myślcie, że przychodzimy, by kogokolwiek nawracać. Nasze przekonania nie są przecież w niczym lepsze od waszych przekonań i szacownych wierzeń. Chcemy natomiast razem z wami w duchu dialogu i tolerancji budować nowy, lepszy świat, bez narzucania gotowych recept”. Myślę też, że istotnym elementem takiej mowy „otwartej” byłoby pokajanie się za grzechy i winy. „Bracia i siostry – mówiłby Piotr – zwolennik „Kościoła otwartego” – nie chcemy wracać do tego, co dzieli, a mianowicie śmierci Jezusa Chrystusa. Sytuacja była skomplikowana. Pojawiały się przecież różne złożone racje. Nie chcemy urządzać polowania na czarownice. Najważniejsze jest teraz, by budować zgodę i jedność. Wiemy jednak, że warunkiem jedności jest to,

Choć radośnie i butnie odtrąbiliśmy koniec komuny, to nadal żyjemy w marksizmie, ale nie wiedząc o tym, bo nie ma nam kto tego powiedzieć. A jeśli mówią, to takim językiem, że zwykły zjadacz chleba niewiele z tego wie. Tymczasem, aby zrozumieć, jakimi metodami ten świat postępowcy postawili na głowie, musimy poznać ich ideologię, wszystkie chwyty i sztuczki, którymi nas sprowadzili do takiego poziomu, że możemy sobie jeść z dzióbków, a cały szmal – przykładowo na kulturę – dostają ONI/barbarzyńcy. I za te pieniądze obrażają wszystko, co dla nas święte, a my nie rozumiemy, jak to możliwe. „Informacyjnie oślepieni” jesteśmy chociażby przez tzw. marksizm lingwistyczny, który wykoślawił wszelkie pojęcia, jakimi się posługujemy. ‘Kultura’, ‘wolność’, ‘tolerancja’, ‘Bóg’, ‘wiara’ itp. dla konserwatywnych moherowców znaczą zupełnie co innego niż dla postępowców.

Nie powiedzą o tym w szkole ani na uniwersytecie…

państw narodowych. Neomarksistowska antykultura jest oficjalną ideologią tego politycznego organizmu, a jego system prawny nakazuje państwom członkowskim wdrażanie antykultury we wszystkich sferach życia indywidualnego, rodzinnego i społecznego. Realizacji tego celu podporządkowane są ogromne środki finansowe Unii i budżety jej państw członkowskich. Zgodnie z obowiązującym prawem ani Unia jako całość, ani jej państwa członkowskie nie mają prawa finansować jakichkolwiek przedsięwzięć kulturalnych sprzecznych z neomark­ sistowską ideologią antykultury.

Freudomarksizm odkrył sposób na skuteczne zniszczenie każdego dobrze zorganizowanego systemu społecznego przez programową seksualizację i anarchizację dzieci i młodzieży. oskarżający kulturę katolicką o holokaust. Osobowość autorytarna wprowadziła skalę „faszystowskości” człowieka, która jest dzisiaj używana na amerykańskich i innych uniwersytetach do badań socjologicznych i psychologicznych. Wynika z niej jednoznacznie, że każdy, kto przejawia jakiekolwiek skłonności do myślenia konserwatywnego, kto nie jest manifestacyjnym postępowcem, jest w jakimś stopniu faszystą. Powtórzmy za nieocenionym „samoukiem” Krzysztofem Karoniem, że o większości tych faktów ani w szkołach, ani w uczelniach się nie mówi.

Jeśli więc jakaś mądrala kompromituje się, to śmiało możemy go przestać czytać – napisał Wildstein („W Sieci”, 2017). Niestety nie zauważył, że nie wszyscy mogą sobie na taką śmiałość pozwolić. Studenci skazani są przecież na czytanie podręczników akademickich, których znajomość jest nie-

W Polsce gender studies pojawiły się po raz pierwszy na Uniwersytecie Warszawskim w 1996 roku, następnie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, w IBL PAN i na Uniwersytecie Łódzkim. Najczęściej funkcjonują jako studia podyplomowe i zaoczne. W sierpniu 2018 r. rząd Węgier ogłosił zawieszenie finansowania studiów i badań uniwersyteckich z tej dziedziny. Można się spodziewać, że i nas z tego samego powodu prędzej czy później czeka wielki „butel” (larum), zwłaszcza że zniknęła delikatność. Ludziska, często przecież miłe i sympatyczne, jakby przestały się lękać wstydu. Pobrzmiewały już wcześniej sygnały, że mamy do czynienia z próbami wyeliminowania tego fenomenu z ludzkich zachowań. „W normalnie funkcjonującym państwie – pisał B. Wildstein – ktoś taki jak Ewa Kopacz, kłamiący publicznie w Sejmie na temat uczestnictwa polskich lekarzy w posmoleńskich sekcjach oraz dokładnym przebadaniu terenu katastrofy ‘na metr w głąb’, zostałby wyeliminowany z polityki. A Kopacz wynagrodzono stanowiskiem premiera. A Donald Tusk, który nie tylko oddał śledztwo smoleńskie w ręce Rosjan, lecz złamał wszystkie swoje oficjalne obietnice, wykonał wobec Polaków gest Kozakiewicza, zostawiając najważniejsze w kraju stanowisko na rzecz mało znaczącej, acz lukratywnej posady w Brukseli”.

odzowna przy zdawaniu egzaminów. Z. Kwieciński i B. Śliwerski, redaktorzy naukowi podręcznika akademickiego Pedagogika (PWN 2019), piszą, że „w ciągu piętnastu lat od pierwszego wydania podręcznika zaszły tak dalekie zmiany w świecie, że większość naszych autorów dokonała znacznych korekt, uzupełnień, a nawet napisała tekst od nowa”. Jaką wiedzę z pedagogiki ma wynieść student z podręczników, jeśli nie są mu znane prawdziwe korzenie Nowej lewicy bądź nie zna problematyki związanej z pojęciem ‘marsz przez instytucje’? To pojęcie jest „wielkim nieobecnym” w podręczniku. Strategia „długiego marszu przez instytucje” z wielkim powodzeniem jest przeprowadzana na całym świecie. Polega na przejmowaniu i przekształcaniu szkół, uczelni, czasopism, teatrów, kin i sztuki. Należy opanować ośrodki opiniotwórcze, by zmienić dominującą kulturę, a przede wszystkim wyrugować z niej wpływy chrześcijaństwa. Trzeba kształtować odpowiednio poglądy, trendy, mody, zwyczaje, sympatie, fascynacje. Uformowany w ten sposób nowy człowiek przyszłości sam, bez przymusu państwa, przyjmie komunistyczne postulaty za własne” – trafnie dowodził Antonio Gramsci.

T

eorie włoskiego komunisty starał się rozwinąć ekskomunikowany za szerzenie herezji włoski ksiądz, Ernesto Buonaiuti. „Należy w walce z chrześcijaństwem przejąć Kościół katolicki, infekując go od środka, aby na skutek subtelnej mistyfikacji uznał idee marksizmu za swoje własne i je realizował”. I jeszcze jedna uwaga: przemarsz przez instytucje przeprowadzimy tak spokojnie, powoli, że nawet pojęcie patologii zostanie rozmyte. Przywołajmy nieco historii: marsz przez instytucje rozpoczął się już wcześniej, ale w latach 70. zmodyfikował swój cel. O ile bowiem zaraz po wojnie jego celem było zniszczenie tradycyjnych instytucji społecznych, to na początku lat 70. celem stało się ich PRZEJĘCIE wraz z całym ich społecznym prestiżem. Zasada tej zmiany jest bardzo prosta: jeśli zlikwiduje się policję, to społeczeństwo uzbroi się, by bronić swoich interesów. Ale jeśli w mundury policyjne ubierze się przestępców, społeczeństwo będzie ich traktować jak stróżów prawa. Będzie im posłuszne, a nawet będzie im pomagać. Innymi

od słynnej akcji plakatowej przeciwko przemocy w rodzinie pt. „Bo zupa by-

byśmy najpierw my sami uderzyli się w piersi. Wszak był wśród nas zdrajca

Marsz przez instytucje rozpoczął się już wcześniej, ale w latach 70. zmodyfikował swój cel. O ile bowiem zaraz po wojnie jego celem było zniszczenie tradycyjnych instytucji społecznych, to na początku lat 70. celem stało się ich PRZEJĘCIE. ła za słona”? Wynikał z niej wniosek, że głównym celem rodziny jako instytucji społecznej jest umożliwienie pijanym degeneratom (ojcom) bezkarnego zaspokajania ich sadystycznych skłonności przez gwałcenie i katowanie zniewolonych przez prawo i społeczny konwenans żon i dzieci. Albo: jest Kościół. Niech sobie będzie. Ale wpuścimy do niego postępowych księży. Oni rozwalą go od wewnątrz. Jak się to robi? Ano będziemy lansować postępową ideę „Kościoła otwartego”. O prawdziwej chrześcijańskiej otwartości mówił ostatnio nielubiany przez lewicowe siły postępu abp Marek Jędraszewski: „Kościół jest otwarty od momentu zesłania Ducha Świętego. To wtedy apostołowie przestali się bać, otwierając na oścież drzwi Wieczernika. Warto sięgnąć do pierwszej wygłoszonej wtedy katechezy św. Piotra. Wówczas uświadomimy sobie, jak bardzo była ona mocna. Otóż Piotr z całą otwartością mówił Żydom, że przyczynili się do śmierci Chrystusa. Jednakże Pan zmartwychwstał, okazał miłosierdzie, dał nadzieję życia wiecznego. I rzeczywiście, w pierwszym swym wystąpieniu apostoł Piotr zwraca się do słuchaczy w mocnych słowach: [Jezusa] przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Nawróćcie się i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych. Ratujcie się spośród tego przewrotnego pokolenia” (Dz 2,23,38,40). Spróbujmy wyobrazić sobie, jak by mogła wyglądać pierwsza mowa apostoła Piotra, gdyby prezentował on idee „Kościoła otwartego”? Może byłoby to mniej więcej tak: „Żydzi i poganie! Wierzący i niewierzący! Stajemy dzisiaj przed wami, by pokornie wysłuchać tego, co macie nam do powiedzenia. Jesteśmy bowiem przekonani, że możemy się od was wiele nauczyć. Uważamy się za

Judasz. W dodatku złodziej. I co? Czy nikt o tym nie wiedział? Czy sam Jezus o tym nie wiedział? A jednak nie zrobiliśmy nic! Ta sprawa nie może być zamieciona pod dywan. Dlatego obiecuję, że powołamy komisję, w której skład wejdą przedstawiciele różnych środowisk, by sprawę wyjaśnić do końca. Nie chodzi nam jednak o Judasza, bo któż z nas osądzać może jego serce. Chodzi raczej o pozostałych z grona Dwunastu, byśmy uderzyli się w piersi i prosili was o wybaczenie” („Warszawska Gazeta”, lipiec 2021). Niestety wygląda na to, że przywołane nadzieje na budowanie w Polsce jedności i zgody, związane z propagowaniem „Kościoła otwartego”, mają krótkie nogi, są bowiem w Polsce siły, którym nie w głowie bicie się w piersi. Mam tu na uwadze daleką od pojednawczej tonacji ocenę aktualnej sytuacji Kościoła w Polsce, którą sformułował ostatnio w Gdańsku (lipiec br.) Donald Tusk: „Nikt tak bardzo nie przyczynił się do zniszczenia Kościoła w Polsce, jak PiS w ciągu sześciu lat. Komuniści nie dali rady przez czterdzieści. Z partią, w którą zamienili Kościół, nie chcemy mieć nic wspólnego. Ukradli nam Kościół. Upodlili tę instytucję”.

P

ora na konkluzję odnośnie do powyższych igraszek wyobraźni felietonisty. W celu uniknięcia ewentualnych nieporozumień odnotujmy, że z naszego konserwatywnego, moherowego punktu widzenia, przywołana pierwsza mowa św. Piotra na szczęście była, jaka była. Kościół był i ma pozostać apostolski. Koniec, kropka. A każda PRAWDZIWA ODNOWA Kościoła jest twórczym powrotem do APOSTOLSKIEGO dziedzictwa, a nie zakompleksionym gonieniem za postępowymi modami poprawności politycznej i związanym z nią naiwnym robieniem z Kościoła chłopca do bicia. Nie muszę dodawać, co myśli

tradycyjny katolik o „obrońcach” Boga i Kościoła, wywodzących się z kręgu lewackich sił postępu odpornych na kompromitację. Drążenie wątku tak absurdalnie pojmowanych obrońców Boga i Kościoła musiałoby nas doprowadzić do postawienia równie idiotycznego pytania: Czy można służyć Bogu/Kościołowi, wysługując się jego wrogom? Zbliżam się ku końcowi dzisiejszej pisaniny z nadzieją, że i jakiś Czytelnik odniesie się do niej ze zrozumieniem, a może nawet z odrobiną sympatii. Nie chcę bowiem wygłaszać „godki ku szkubaniu”*.

N

a koniec poważna refleksja. Nie od dziś wiadomo, że ptaki fruwały przed pojawieniem się ornitologii, nie musiały się bowiem uczyć latania od naukowców. Moralność istniała przed pojawieniem się etyków, a gorączka przed powstaniem akademii medycznych. Podobnie jest chyba z głupotą. Pedagog doskonały – prominentny członek Rady Doskonałości Naukowej, prof. Śliwerski, swoim zauroczeniem prof. Zygmuntem Baumanem podzielił się z czytelnikami swojego bloga (wpis z dnia 11 września 2011) na marginesie wykładu, którego wysłuchał. „Po wykładzie – napisał, wniebowzięty – nie pozwoliliśmy Profesorowi spokojnie wypalić fajki, bo każdy chciał mieć jego autograf w najnowszej książce, która została wydana z okazji Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu”. Przytoczmy jedną z postępowych „mądrości” (2005 rok) Zygmunta Baumana: „Wszelka tożsamość, również europejska, nie jest dana raz na zawsze – jest czymś plastycznym (…). Ogromną europejską zdobyczą jest wypracowanie metod współżycia z nieasymilującą się imigrancką odmiennością. Uczymy się żyć z różnorodnością”. No cóż, póki co nie widać pozytywnych wyników tej nauki. Stąd wśród zachodnich Europejczyków „wielokulturowość” lekko podupadła od czasu, gdy Merkel i Sarkozy publicznie ubolewali, że trwająca od lat kampania „multikulti” nie przyniosła właściwych efektów. Mimo to kampanię prowadzi się dalej, a opiniotwórczy terror medialny sił postępu jest dużo groźniejszy aniżeli uliczny terror. Jeśli ulegniemy naciskom tej propagandy, zmienimy się w wynarodowione (wyjałowione z tradycji, religii, obyczaju i honoru), politycznie poprawne internacjonalistyczne stado. Bla-bla-bla-bla... („Uważam Rze”, 2011). Przypomnijmy też, co o Baumanie („nauczycielu świata” – jak go określał Śliwerski) mówiła prof. Anna Pawełczyńska: „Twórczość Baumana polegała na sprzeciwianiu się regule, że dwa i dwa to cztery”. Nie muszę dodawać, że o prof. Pawełczyńskiej w podręczniku akademickim Pedagogika nie ma najmniejszej wzmianki. „Dożyliśmy czasów – pisała w 2014 roku ta znakomita uczona – kiedy Polska włącza się do struktury zjednoczonej Europy. Była to decyzja konieczna. Daje bowiem nadzieję, że w razie nieuchronnych zagrożeń, jakie się pojawią, znajdziemy oparcie w innych krajach oraz wśród innych narodów naszego kontynentu. Określają to umowy międzypaństwowe. Mimo uroczyście uchwalanych gwarancji można tylko mówić o umacnianiu nadziei. Natomiast nie wolno przesadzać w zaufaniu. Historia nas nauczyła, aby nie szafować nadmiernie wiarą w dobre intencje innych państw, zwłaszcza ościennych. A także, aby umacniać umiejętność pilnowania własnych interesów, szczególnie wtedy, gdy są one sprzeczne z interesami innych społeczności. Umacniać też trzeba umiejętność skutecznego egzekwowania tego, co jest nam należne. Ważne jest również, aby nawet w sytuacji naszej pozorowanej demokracji Polskę reprezentowali ludzie kompetentni, rozumiejący potrzeby kraju i zdecydowani walczyć w ich obronie” („W Sieci”, maj 2014). Myślę, że ze wszystkich pomysłów, jakie się nie udały naszym lewoskrętnym akademikom, najbardziej trzeba żałować niepowodzenia słynnego radzieckiego akademika Trofima Łysenki, który chciał pono skrzyżować psa z jabłonią, by drzewo samo się podlewało i samo odpędzało szczekaniem złodziei owoców. K Cdn. *Szkubaczki/szkubanie (czyli darcie pierza) było za moich młodych lat na Śląsku doskonałą okazją do tego, by pogawędzić, poopowiadać wice (dowcipy), pośmiać się i powspominać. Stąd wzięło się powiedzenie „godka ku szkubaniu”, określające przysłowiowe „lanie wody”.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

6

KURIER·ŚL ĄSKI

Główna kurtyna muralu

W sobotę 30 kwietnia 1921 roku przed południem Wojciech Korfanty zwołał na wspólne posiedzenie do siedziby hotelu „Lomnitz” w Bytomiu wszystkich szefów wydziałów Komisariatu Plebiscytowego, przywódców wszystkich stronnictw politycznych i zawodowych organizacji robotniczych oraz dowódców Obrony Plebiscytowej.

„Sanctis legibus Patriae semper obsequimur” – Zawsze posłuszni świętym prawom Ojczyzny Zdzisław Janeczek

Inspirujące tło historyczne Posiedzenie cechował nastrój pełen powagi i odpowiedzialności. Uchwały na nim powzięte miały zadecydować przed polskim narodem i przed całą Europą o walce śląskiego ludu o swoje prawa i przynależność państwową, prowadzo-

w podanym im w odpowiedniej chwili terminie informacje o krzywdzącym Polskę podziale Górnego Śląska, ze stosownymi komentarzami, by przemówić do uczuć mas. Dowództwo Obrony Plebiscytowej, nie bacząc na zawikłania, jakie z dnia na dzień wyłaniały się na arenie polityki międzynarodowej i na samym

Harcerska Grupa Historyczna im. kpt. Roberta Oszka wraz z repliką w skali 1:1 powstańczego samochodu pancernego „Korfanty”, skonstruowanego przez kpt. Roberta Oszka. Poniżej: samochód pancerny „Korfanty” od strony gniazd karabinów maszynowych

nej aż do zwycięstwa. Sprawozdanie z położenia zdawał komisarz plebiscytowy, Wojciech Korfanty, po czym zabierali głos prawie wszyscy obecni. Pułkownik Maciej Mielżyński („Nowina Doliwa”) zawiadomił zebranych, że ze względu na napiętą sytuację polityczną, we własnym zakresie wydał już pewne zarządzenia dotyczące gotowości bojowej swoich oddziałów. Na zebraniu uchwalono akcję zbrojną, jednak bez wyraźnego określenia daty rozpoczęcia powstania. Dokładny termin podjęcia walki zależał od decyzji Korfantego, którego w tym względzie wiązały wypadki i wydarzenia od niego niezależne, rozgrywające się na arenie międzynarodowej. Ponadto nie był on admiratorem idei powstańczej. Przedstawiciele prasy zobowiązali się ogłosić

terenie plebiscytowym, czyniło wszystko, aby nie dać się zaskoczyć wypadkom. 22 kwietnia 1921 roku o godzinie 11.00 komendant główny Maciej Mielżyński podpisał rozkaz operacyjny nr 1. Przewidywał on ofensywny wariant działań zbrojnych. Do projektu planu operacyjnego został dostosowany podział sił polskiej organizacji bojowej, a także przyznanych im stref działania. Rejon siemianowicki znalazł się w strefie działania grupy „Wschód”, której dowództwo powierzono kapitanowi Karolowi Grzesikowi (pseudonim Hauke) i szefowi jego sztabu dr. Michałowi Grażyńskiemu (pseudonim Borelowski). Odcinek ten (Huta Laura) również przez Niemców był zaliczany do najważniejszych punktów oporu, gdzie koncentrowali swoje siły.

W kręgach konspiratorów wojskowych POW G.Śl. podjęto ostateczną decyzję o rozpoczęciu trzeciego powstania. Naczelny wódz Maciej Mielżyński zanotował: „1 maja 1921 roku odebrałem od rządu kategoryczny zakaz rozpoczynania jakiejkolwiek akcji zbrojnej na Górnym Śląsku, pod osobistą odpowiedzialnością. Tego zakazu nie usłuchałem. Wiedziałem, że jedynie akcja zbrojna, rozpoczęta natychmiast, może sytuację uratować. Niewątpliwym było, że rząd polski miał związane ręce i działał pod presją mocarstw sprzymierzonych, z głębi duszy zaś życzyć musiał, żeby nasi bracia Górnoślązacy osiągnęli zwycięstwo nad Niemcami. Zwłaszcza że Niemcy, choć urzędowo głosili, że nie mieszają się do walki na terenie plebiscytowym, to całe pułki z Niemiec przez granice puszczali na Górny Śląsk”. Z kolei Wojciech Korfanty, nie chcąc narażać rządu RP na posądzenie o wywołanie powstania, podjął decyzję złożenia urzędu Polskiego Komisarza Plebiscytowego i ogłoszenia się dyktatorem. Już wcześniej Prusacy oskarżali go, iż podburza Polaków przeciw Niemcom, co znalazło odzwierciedlenie m.in. w artykule pt. Niemcy a Korfanty. W tej trudnej sytuacji Józef Piłsudski dotrzymał danego Górnoślązakom słowa i wysłał z pomocą „co miał najlepszego” – blisko 5000 ludzi, m.in. byłych legionistów, bojowców PPS i peowiaków oraz ponad 60 tys. karabinów. Na doradców M. Mielżyńskiego, J. Piłsudski delegował doświadczonych „dwójkarzy”, m.in. Wojciecha Stpiczyńskiego, legionistę i współorganizatora Wydziału Plebiscytowego dla Górnego Śląska przy Oddziale II Sztabu Ministerstwa Spraw Wojskowych oraz Bogusława Miedzińskiego, Szefa Oddziału II, organizatora pomocy wojskowej dla Górnego Śląska, który ściśle współpracował z Karolem Polakiewiczem, szefem sekcji plebiscytowej Ministerstwa Spraw Wojskowych i członkiem Komitetu Plebiscytowego przy Radzie Ministrów. Znaczny udział w przygotowaniu powstania mieli byli legioniści: Feliks Ankerstein, pseudonim Butrym (powiat tarnogórski), Stanisław Rostworowski, pseudonim Lubieniec, szef sztabu NKWP w Szopienicach w randze majora, Adam Benisz, komendant garnizonu w Kędzierzynie, oraz Stanisław Baczyński, pseudonim Bittner (syn powstańca 1863 r.), od 1920 r. szef referatu operacyjnego Centrali Wychowania Fizycznego i III Wydziału Operacyjnego Dowództwa Obrony Plebiscytu, który wraz z Tadeuszem Puszczyńskim ps. Konrad Wawelberg opracował plan działań powstańczych na Górnym Śląsku. Za Wydział Wydawniczy Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w trzecim powstaniu śląskim

odpowiadał legionista, major artylerii Kasper Wojnar, do 28 VIII 1920 r. pracownik Departamentu Naukowo-Szkolnego Ministerstwa Spraw Wojskowych odkomenderowany na Górny Śląsk. Wszyscy oni korzystali z pomocy wiceministra spraw wojskowych gen. Kazimierza Sosnkowskiego oraz Ignacego Boernera, eksperta od spraw niemieckich, a także „dwójkarzy” Lucjana Miładowskiego i Ignacego Matuszewskiego. Żołnierzami Piłsudskiego byli również: Henryk Krukowski, dowódca oddziałów destrukcyjnych Grupy „Północ”, Szymon Białecki, szef Wydziału Organizacyjnego Grupy „Wschód” i Seweryn Jędrysik, pseudonim Wallenstein, organizator POW G.Śl. w powiecie strzeleckim, dowódca baonu w Podgrupie „Harden”, autor wspomnień Polskie powstania w powiecie strzeleckim, opublikowanych w zbiorze O wolność Śląska (Katowice 1931). W trakcie walk dołączyli do nich inni. Wśród 200 ochotników przybyłych do Szopienic znalazł się m.in. Władysław Targalski, jeden z najmłodszych obrońców Lwowa. W akcji plebiscytowej i powstaniach śląskich uczestniczył także Marian Kantor Mirski, który przeszedł

cały szlak bojowy 3 Pułku Piechoty I Brygady Legionów. Następnie organizował akcje dywersyjne Polskiej Organizacji Wojskowej na Ukrainie, a w 1922 r. był już kapitanem Wojska Polskiego odznaczonym Krzyżem Walecznych i francuskim orderem „De la Victoire”. Wśród ochotników znaleźli się zbuntowani kadeci lwowscy i por. Jan Kowalewski. Ten ostatni nieprzypadkowo pokierował wywiadem w trzecim powstaniu śląskim. Miał jako kryptolog za sobą w tej dziedzinie znaczące dokonania. W czasie Bitwy Warszawskiej w sierpniu 1920 r. informacje polskiego radiowywiadu zorganizowanego przez Jana Kowalewskiego miały „bezwzględnie rozstrzygający wpływ” na decyzje strategiczne Józefa Piłsudskiego i w konsekwencji na rozmiar zwycięstwa Wojska Polskiego nad nacierającą na Warszawę Armią Czerwoną, czego pokłosiem było drugie powstanie śląskie. Kowalewskiemu towarzyszyli na Górnym Śląsku inni oficerowie II Oddziału, m.in. por. Edmund Kalikst Charaszkiewicz. Wszyscy oni zdążyli na czas do wyznaczonych miejsc, by podjąć się realizacji swojej misji.

Wspólna inicjatywa Wydarzenie to z okazji setnej rocznicy wybuchu Trzeciego Powstania Śląskiego postanowiły uczcić i upamiętnić wspólną inicjatywą Siemianowickie Wojskowe Zakłady „Rosomaka” oraz Fundacja Polskiej Grupy Zbrojeniowej, fundując tablicę pamiątkową i okolicznościowe historyczne graffiti. Realizację tego zamierzenia powierzono Wojciechowi Walczykowi, autorowi monumentalnego muralu Wojciecha Korfantego na całej wielkości ściany kamienicy na rogu katowickich ulic Dudy-Gracza i Korfantego oraz kpt. Henryka Kalemby w Katowicach-Dębie. Patronat nad realizacją inicjatywy objęło Muzeum Miejskie w Siemianowicach. Zadanie konsultanta historycznego zlecono historykowi Zdzisławowi Janeczkowi, autorowi biografii pt. Kpt. Henryk Aleksander Kalemba. Ofiara bezprawia i niechciany bohater, dedykowanej „Pamięci Powstańców Śląskich […] i tych wszystkich, którzy mieli honor uczestniczyć w Powstaniach Śląskich 1919–1920–1921” oraz monografii Siemianowice i siemianowiczanie w powstaniach śląskich, której mottem jest rzymska maksyma: „Sanctis legibus

Po lewej: dr Ewa ze Stęślickich Piaskowska na tle fragmentu muralu przedstawiającego jej ojca, Zdzisława Tadeusza Stęślickiego, jednego z bohaterów powstań śląskich; niżej: mural kpt. Henryka Kalemby w katowickiej dzielnicy Dąb. Na dole: prace przygotowawcze, szkic „śląskiego Gavroche`a”


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI

Artysta przy pracy nad muralem J.E. Stanka i W. Korfantego Ilona Kachniarz – prezes Fundacji Polskiej Grupy Zbrojeniowej; po prawej – wizerunki Jana Emila Stanka i Wojciecha Korfantego nad główną kurtyną muralu

Patriae semper obsequimur”, co znaczy: „Zawsze posłuszni świętym prawom Ojczyzny”. Słowa te trafiły na okolicznościową tablicę upamiętniającą zryw wolnościowy Górnoślązaków. We wtorek 15 czerwca br. odbyła się w Siemianowicach Śl. uroczystość odsłonięcia tablicy i historycznego graffiti o powierzchni około 450 metrów kwadratowych. Spotkanie zagaił Bartłomiej Smoczyński – prezes zarządu Rosomak SA. Z kolei Wojewoda śląski Jarosław Wieczorek odczytał list od

aktualny kanon postępowania i wzór cnót dla kolejnych pokoleń. Prezes B. Smoczyński wysoko ocenił edukacyjne walory muralu w kształtowaniu lokalnej tożsamości. „Dzięki temu wspaniałemu projektowi – mówił o zapomnianych bohaterach – możemy przywrócić pamięć o roli, jaką odegrali w powstaniach śląskich. Jesteśmy dumni, że mury naszej spółki ozdobione zostały tak wyjątkowym obrazem, który przez długi czas będzie nam przypominał o wyjątkowej roli mieszkańców

Franciszek Bawół (Franco Beval), najpierw młody siemianowicki powstaniec, później znakomity tenor i gwiazda mediolańskiej La Scali

Wojciech Walczyk, autor i wykonawca historycznego graffiti, modeluje portret Wojciecha Korfantego

premiera Mateusza Morawieckiego, w którym Prezes Rady Ministrów. napisał m.in: „Włączenie Górnego Śląska do naszej Ojczyzny okupione zostało krwią przelaną podczas trzech niepodległościowych zrywów. Ta krew scementowała ten region z Ojczyzną

społeczno-narodową i wojskową wielu utalentowanych liderów walk niepodległościowych. Z. Janeczek wybrał tych najbardziej reprezentacyjnych. Oprócz Wojciecha Korfantego – Polskiego Komisarza Plebiscytowego i dyktatora Trzeciego Powstania – wskazał na Ja-

tego miasta w uzyskaniu niepodległości naszej Ojczyzny”. Zaprojektowane przez Wojciecha Walczyka w technice fotorealizmu malowidło cechuje wielka dbałość o szczegóły, zaakcentowana także przez elementy trójwymiarowe.

Obsada powstańczego ciężkiego karabinu maszynowego

i stała się kamieniem węgielnym jego nowej, wielkiej tradycji historycznej. Zgromadzonym na uroczystości upamiętnienia zwycięskiego powstania w 1921 r. przesyłam podziękowania i wyrazy szacunku”. Zdaniem prezes Fundacji Zbrojeniowej, Ilony Kachniarz, „Ten wyjątkowy obraz, który powstał w 100-lecie Powstań Śląskich, jest naszym wkładem w podtrzymywanie tradycji narodowej i promowanie bohaterskich postaw” oraz formą propagowania „wartości, którymi kierowali się powstańcy – takich jak wierna służba, patriotyzm i męstwo”. Gdyż tworzą one ciągle

Bohaterowie tamtych czasów O wskrzeszeniu pamięci o zapomnianych herosach mówił historyk Zdzisław Janeczek, którego zadaniem było dokonanie wyboru eksponowanych na graffiti postaci i dostarczenie Wojciechowi Walczykowi materiałów ikonograficznych (fotografii) oraz opisów dokonań powstańców. Ich dobór musiał spełniać kryteria wymagań stawianych przez Artystę, a opisy poruszyć jego wyobraźnię. Zadanie więc nie było łatwe. Rejon siemianowicki był miejscem, gdzie rozpoczęło swą działalność

Historyk Zdzisław Janeczek – słowo o bohaterach muralu i roli siemianowiczan w powstaniach śląskich

na Emila Stanka – dowódcę I Dywizji Wojsk Powstańczych, a w czasie okupacji niemieckiej Komendanta Śląskiego Legionu AK (o którym napisał książkę Zapomniany dowódca), Walentego Fojkisa – dowódcę I Pułku Wojsk Powstańczych im. Józefa Piłsudskiego, Karola Gajdzika – dowódcę IV Pułku Wojsk Powstańczych i Zdzisława Tadeusza Stęślickiego – działacza TG „Sokół”, kuriera POW G.Śl., ochotnika I Pułku Strzelców Bytomskich, uczestnika II i III powstania, który w Trzecim Powstaniu jako porucznik WP pełnił służbę przy Komendzie Głównej Powstańczej. Kolejnym wybrańcem losu

okazał się Franciszek Bawół, w kręgu wyżej wymienionych bohater nietypowy. Działał w siemianowickim gnieździe TG „Sokół”, pełnił rolę kuriera razem z Z.T. Stęślickim, był członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska, uczestnikiem Trzeciego Powstania, znanym w świecie tenorem operowym, używającym pseudonimu Franco Beval. Odkryła go Janina Korolewicz-Waydowa podczas przesłuchania zorganizowanego na prośbę Katowickiego Towarzystwa Muzycznego, które chciało poznać jej opinię o głosie młodego zecera. Przesłuchanie wypadło bardzo dobrze Franek Bawół został skierowany na intensywną naukę śpiewu. Niewiele ponad pół roku później, 3 lutego 1945 r. debiutował na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie jako Jontek w Halce Stanisława Moniuszki. W 1937 r. jako stypendysta wyjechał do Mediolanu na dalszą naukę i już 9 stycznia 1940 r. debiutował w La Scali jako Andrea Chenier, w operze Umberto Giordano. Sukces zaowocował wieloma propozycjami z włoskich teatrów: z Rzymu, Bari, Triestu. W kwietniu 1940 r. wrócił do La Scali; później śpiewał również na innych europejskich scenach operowych, włącznie z londyńską Covent Garden. Uwagę artystycznego świata zwrócił fenomenalnym tenorem. W Polsce był zupełnie nieznany, a dzięki muralowi i obchodom 100 rocznicy Trzeciego Powstania Śląskiego wrócił do swojej rodzinnej miejscowości. Na kurtynie muralu zaprezentowano około 40 postaci – tyle, ilu mieszkańców Siemianowic Śląskich zginęło, walcząc w 1921 r. w szeregach

Ks. Stanisław Nocoń, proboszcz parafii pw. św. Krzyża, najbliższy sąsiad Wojskowych Zakładów

Karol Gajdzik

Gospodarze i zaproszeni goście, od lewej: Bartłomiej Smoczyński – prezes zarządu Rosomak SA, Ilona Kachniarz – prezes Fundacji Polskiej Grupy Zbrojeniowej, Beata Białowąs – urząd marszałkowski, prezydent miasta Rafał Piech i historyk dokumentalista Zdzisław Janeczek

I batalionu Jana Wilima, przyporządkowanego do IV Pułku Karola Gajdzika z Przełajki. Źródłem ikonograficznym była zbiorowa fotografia siemianowiczan ze swoim dowódcą K. Gajdzikiem, zreprodukowana na głównym frontonie graffiti.

Historyczna im. kpt. Roberta Oszka. Na zakończenie uroczystości śląska kapela „Szwarne Karlusy” zaprezentowała gościom pieśni i piosenki powstańców śląskich. Artystycznym szefem projektu był Roman Kurosz, znany w aglomeracji artysta estrado-

Wojewoda śląski Jarosław Wieczorek

Prezydent Siemianowic Śl. Rafał Piech

Bartłomiej Smoczyński – prezes zarządu Rosomak SA

Beata Białowąs – członek Zarządu Województwa Śląskiego

W uroczystości odsłonięcia muralu wzięła także udział Beata Białowąs, członek Zarządu Województwa Śląskiego, wojewoda śląski Jarosław Wieczorek, a także prezydenci: Piekar Śląskich – Sława Umińska-Duraj oraz Siemianowic Śląskich – Rafał Piech. Uwagę przechodniów przykuwała replika w skali 1:1 powstańczego samochodu pancernego „Korfanty” (skonstruowanego przez kpt. Roberta Oszka), stojąca na klombie naprzeciw eksponowanego graffiti. Pojazd popularyzuje na Śląsku Harcerska Grupa

wy i animator śląskich tradycji, a jednocześnie wnuk powstańca śląskiego – Emanuela Kurosza. Przez wiele lat współpracował on z Radiem Piekary (8 lat prowadził audycję Godki ze ślonskiej szuflodki). Odsłonięcie muralu dostarczyło siemianowiczanom wielu wzruszeń i przypomniało dokonania historyczne ich przodków. Mural wzbogacił krajobraz miejski Siemianowic Śląskich i od chwili jego narodzin wpisał się w nurt współczesnej edukacji historycznej. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

8

Jako lekarz Ignacy Nowak niemal całe życie zawodowe związał z Chorzowem, gdzie mieszkał od 1922 do 1957 roku (z przerwą na czas II wojny światowej), pracując w szpitalu na stanowisku ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego. Pomimo wieloletniej pracy z pacjentkami, niezwykłej aktywności społecznej i politycznej oraz wielkich zasług dla sprawy narodowej, co zyskało mu autorytet i szacunek lokalnej społeczności, pozostaje postacią mało znaną zarówno w wymiarze regionalnym, jak i ogólnopolskim.

Dr Ignacy Nowak

(1887–1966) Niezwykły życiorys polskiego patrioty Renata Skoczek w wydarzeniach, które w stulecie III powstania śląskiego warto przypomnieć. Na Górnym Śląsku bardzo brakowało polskiej inteligencji i wielu lekarzy z Wielkopolski, którzy doskonale znali język niemiecki, przybyło wspomagać pracę Wojciecha Korfantego. Dr Nowak, który w lipcu 1920 roku przyjechał do Bytomia, obejmując funkcję kierownika prawie dwustuosobowego Wydziału Kulturalnego w Polskim Komisariacie Plebiscytowym, był jednym z nich. Kiedy w sierpniu 1920 roku wybuchło II powstanie śląskie, objeżdżał cały front, dostarczając materiały sanitarne dla oddziałów powstańczych.

P

o zakończeniu działań zbrojnych zajmował się popularyzowaniem polskiej kultury poprzez teatr, muzykę i śpiew. Sprowadzał na Górny Śląsk najlepszych solistów opery warszawskiej i lwowskiej oraz wybitnych solistów skrzypcowych. Po latach wspominał: „Wysokiej klasy koncerty skrzypcowe Ireny Dubiskiej i prof. Barcewicza urządzane w Bytomiu, Katowicach, Gliwicach, Zabrzu i Królewskiej Hucie ściągały nie tylko publiczność polską i niemiecką, lecz także sporą ilość wojskowych sfer alianckich”. Nadzorował polski teatr amatorski i koordynował pracę chórów na całym obszarze, na którym miało się odbyć głosowanie, organizując kursy teatralne i kursy dla dyrygentów. Często objeżdżał powiatowe Komitety Plebiscytowe, które prowadziły intensywną pracę propagandową, aby przekonać niezdecydowanych Górnoślązaków do głosowania za Polską. Kiedy wybuchło III powstanie śląskie, natychmiast włączył się aktywnie w organizowanie służby medycznej. Najpierw urządził punkt opatrunkowy dla powstańców w Kochłowicach (obecnie Ruda Śląska), a następnie w szpitalu

w Sławięcicach leczył rannych po ataku wojsk powstańczych na Kędzierzyn. Szybko awansował na lekarza 1. Dywizji Górnośląskiej, a następnie na szefa sanitarnego grupy operacyjnej „Środek”. W tym czasie prowadził punkt opatrunkowy w Leśnicy, pomagając rannym po ataku na Górę św. Anny. Kiedy stało się jasne, że o podziale Górnego Śląska zadecydują przedstawiciele wielkich mocarstw i walki powstańcze zakończyły się ewakuacją wojsk poza granicę obszaru plebiscytowego, uznał swój patriotyczny obowiązek za zakończony i powrócił do Poznania. Otrzymał prestiżową posadę w klinice uniwersyteckiej i zajął się między innymi pisaniem w języku polskim podręczników z ginekologii i położnictwa dla studentów medycyny. Latem 1922 roku dr Nowak otrzymał nieoczekiwanie zaskakującą propozycję zorganizowania oddziału ginekologiczno-położniczego szpitala w Królewskiej Hucie (obecnie Chorzów). Stanął wówczas przed dylematem: kontynuować dobrze zapowiadającą się karierę naukową, czy pomóc organizować służbę zdrowia w polskiej części Górnego Śląska, która borykała się z brakiem wykwalifikowanych lekarzy specjalistów? Z pobudek patriotycznych zdecydował się na przyjazd na Górny Śląsk. Dla Ignacego Nowaka najważniejszym argumentem, który go przekonał do porzucenia pracy w poz­ nańskim szpitalu, była informacja, że jeśli nie przyjmie tej oferty, w polskiej lecznicy zostanie zatrudniony lekarz niemiecki. Już w listopadzie 1922 roku w chorzowskim szpitalu przy obecnej ul. Strzelców Bytomskich otworzył oddział ginekologiczno-położniczy na 60 łóżek. Kilka lat później przy szpitalu utworzył Szkołę Pielęgniarek, która kształciła w cyklu dwuletnim wykwalifikowane kadry medyczne.

Komunistyczna Partia Chin w przygotowaniach do obchodów swojego stulecia podjęła nadzwyczajne środki ostrożności. Pekin jest mocno strzeżony. Wprowadzono zarządzenie, by sklepy z nożami wymagały od klientów okazania dowodu tożsamości i przekazywały te informacje policji. W obszarach o ograniczonym dostępie zostały zamknięte restauracje. KPCh aresztuje ludzi podróżujących do Pekinu i blokuje konta w mediach społecznościowych, które nie wykazują wystarczającej autocenzury.

Komunistyczna Partia Chin zniszczyła w Chinach to, co najlepsze Zespół redakcyjny „The Epoch Times”

N

a zewnątrz KPCh może stwarzać pozory, że jest bardzo silna, ale w rzeczywistości jest przerażona. Pomimo dziesięcioleci ścisłej kontroli i prania mózgów Chińczycy bardzo dobrze zdają sobie sprawę z tego, że system komunistyczny jest sprzeczny z ludzką naturą i że długo nie przetrwa. Szacuje się, że od momentu przejęcia władzy w Chinach KPCh zamordowała 80 milionów Chińczyków. W trakcie swego istnienia nigdy nie zaprzestała kampanii czystek różnych grup, za każdym razem obierając za cel kolejną. Na celowniku miała głównie tych, którzy reprezentują to, co najlepsze w chińskim narodzie i jego kulturze. W latach 50. XX wieku KPCh zabrała ziemię właścicielom ziemskim, skonfiskowała prywatne przedsiębiorstwa i wymordowała miliony ludzi, których uznała za „kapitalistów”. Wiele jej ofiar to byli ludzie z najlepszym wykształceniem i odnoszący największe sukcesy w chińskim społeczeństwie – często reprezentowali to, co najlepsze w chińskiej

kulturze, powierzoną im mądrość pokoleń i wiedzę. Tradycją chińską jest lojalność wobec rodziny i małżonków. Tymczasem, gdy oficjele KPCh w efekcie awansów przenieśli się do miast, rozwiedli się ze swoimi żonami i poślubili miejskie dziewczęta. Chińczycy wyróżniali się również wielowiekowym szacunkiem i wspieraniem osób zamieszkujących w świątyniach i klasztorach. A KPCh zmusiła mnichów, by się żenili. Wszystkie kraje komunistyczne doznały klęski głodu. To jest nieuniknionym skutkiem komunistycznego systemu. Szacuje się, że w Chinach w latach 1952–1962 zginęło z głodu około 40 milionów ludzi. Były tysiące przypadków, że ludzie tracili zmysły lub dopuszczali się kanibalizmu. Jedną z bardziej znanych jest historia ojca, który wraz z dwójką dzieci, dziewczynką i chłopcem, został jako ostatni na gospodarstwie. Pewnego dnia ojciec wygnał dziewczynkę z domu. Gdy dziewczynka wróciła, jej brata już nie było. Biała piana pływała po wierzchu w garnku

i przy kuchni rzucona była kość. Kilka dni później ojciec nalał wody do garnka i zawołał córkę. Dziewczynka tak się bała, że schowała się za drzwiami, łkając i błagając ojca: „Tato, nie jedz mnie. Będę dbać o trawę i zadbam o to, byś miał ogień. Jeśli mnie zjesz, to nie będzie nikogo, kto będzie dla ciebie pracować”. Chińskie dzieje to 5000 lat cywilizacji. Przez większość tego okresu Chiny były obiektem zazdrości okolicznych krajów. Ludzie byli cywilizowani i wiedli godne życie. Nawet królowie innych państw woleli przebywać, a nawet umrzeć w Chinach. Jednak komunizm przyniósł klęskę głodu, nędzy i niekończącą się walkę przeciwko narodowi chińskiemu.

C

hińczycy zawsze otaczali szczególnym szacunkiem osoby starsze, rodziców, dziadków i nauczycieli. Jednakże w latach 60. XX w., podczas rewolucji kulturowej (często nazywanej rewolucją kulturalną – przyp. tłumacza), przedstawiciele KPCh agitowali nastolatków, by bili

W

okresie międzywojennym dr Nowak aktywnie zaangażował się w tworzenie polskich instytucji ochrony zdrowia, sprawując funkcję prezesa Towarzystwa Lekarzy Polaków. Przewodniczył także Związkowi Gospodarczemu Lekarzy Polaków na Śląsku, a także Śląskiej Izbie Lekarskiej. Równie aktywny był na polu społecznym, działając w Związku Powstańców Śląskich, Związku Obrony Kresów Zachodnich, Związku Oficerów Rezerwy. W 1930 roku podjął decyzję o rozpoczęciu kariery politycznej. Wystartował z powodzeniem w wyborach parlamentarnych z listy sanacji i został posłem do Sejmu RP III kadencji. Mandat sprawował krótko, bo zrzekł się go w sierpniu następnego roku w ramach protestu w związku rozpowszechnianymi przez prasę informacjami o złym traktowaniu polityków opozycji uwięzionych w twierdzy brzeskiej. Po rezygnacji z pracy poselskiej włączył się w prace samorządu jako członek Rady Miasta Królewska Huta, a od 1934 roku został jej przewodniczącym. W 1935 roku wystartował w kolejnych wyborach do parlamentu i został posłem do Sejmu IV kadencji, pracując w komisji zdrowia. Po wybuchu II wojny światowej Ignacy Nowak został zmobilizowany i przydzielony do pracy w szpitalu w Tarnopolu. Kiedy Rosjanie wkroczyli na ziemie polskie, przedostał się do Rumunii, a następnie dotarł do Paryża, gdzie wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po upadku Francji wraz z polskim wojskiem znalazł się w Anglii, a następnie w Szkocji, gdzie prawie do końca wojny leczył polskich żołnierzy. Na początku 1945 roku został przeniesiony na kontynent, pracując jako starszy oficer w Głównej Kwaterze Sprzymierzonych Sił Europejskich. Zajmował się wówczas osobami

swoich rodziców i nauczycieli. Tylko w Pekinie ponad tysiąc nauczycieli zostało pobitych na śmierć przez swoich uczniów i studentów. Przez pewien czas pierwszym sekretarzem KPCh w wielkiej metropolii Chongqing był Bo Xilai. Jako wysokiej rangi funkcjonariusz składał oficjalne wizyty w wielu krajach na świecie, w tym w Stanach Zjednoczonych (a także w Polsce – przyp. tłumacza). Za młodu Bo pobił swojego ojca, łamiąc mu kilka żeber. To byłoby nie do wyobrażenia w ciągu 5000 lat dziejów tradycyjnych Chin. KPCh wykorzystała nastolatków do przeszukiwania domów mieszkańców. Młodzi mieli niszczyć wszystko, co przypominało ludziom o tradycyjnej

Podczas rewolucji kulturowej towarzysze z partii komunistycznej wieszają na szyi mężczyzny tekturową tabliczkę. Na niej wypisane jest jego nazwisko oraz oskarżenie o przynależność do „czarnej klasy”. 1966 r. FOT. DOMENA PUBLICZNA

chińskiej kulturze – dewastowali antyki, dzieła sztuki i wszelkie tradycyjne przedmioty, które napotkali, niszczyli również publicznie dostępne dzieła sztuki, świątynie i inne. Powszechnie wierzono, że chińska kultura była nadana przez Niebiosa.

FOT. ZE ZBIORÓW BIBLIOTEKI ŚLĄSKIEJW KATOWICACH

W

e wspomnieniach opracowanych na kilka lat przed śmiercią, a obecnie przechowywanych w Bibliotece Śląskiej, dr Ignacy Nowak napisał: „Gdy dzisiaj, u schyłku życia, przebiegam myślą te wszystkie zdarzenia, jakich byłem świadkiem na Górnym Śląsku, chciałbym raz jeszcze stwierdzić, że nie żałuję swej decyzji przyjścia na Górny Śląsk… Chociaż nie starczyło mi czasu na pracę naukową, nie wydaje mi się, aby życie moje na Śląsku poszło na marne”. Urodził się 11 lipca 1887 roku w miejscowości Mądre koło Środy Wielkopolskiej, w rodzinie o tradycjach patriotycznych, jako syn właściciela 30-hektarowego gospodarstwa rolnego. Kiedy zdawał maturę w gimnazjum w Śremie w 1908 roku, marzył o studiach w Krakowie – polskiej kolebce kultury i sztuki. Na przeszkodzie stanęła jednak śmierć ojca, która znacznie pogorszyła sytuację materialną rodziny. Dzięki stypendium poznańskiego Towarzystwa Pomocy Naukowej im. dr. Karola Marcinkowskiego, został studentem medycyny Uniwersytetu w Lipsku, a po dwóch latach przeniósł się do Monachium. Studia ukończył w 1913 roku złożeniem egzaminu lekarskiego, a pracując w klinice dla kobiet w Dreźnie, obronił doktorat z zakresu ginekologii. Po wybuchu I wojny światowej pracował w szpitalu miejskim w Wiesbaden w oddziale chirurgicznym, z powodu braku chirurgów powołanych do służby wojskowej. Pod koniec wojny został wcielony do wojska niemieckiego, ale jako lekarz miał możliwość wybrać szpital wojskowy i trafił do Poznania. Mając doświadczenie wojskowe i będąc polskim patriotą, wziął udział w powstaniu wielkopolskim, pełniąc funkcję naczelnego chirurga frontu północnego. Następnie został wysłany na kresy wschodnie odrodzonego państwa polskiego, aby pomagać rannym obrońcom Lwowa. Po powrocie do Poznania postanowił osiedlić się na stałe w Wielkopolsce i podjął pracę w Krajowej Klinice dla Kobiet. Latem 1920 roku otrzymał krótki list od kolegi z czasów studiów, dr. Romana Konkiewicza, o treści: „Potrzebny jesteś w Bytomiu w pracy plebiscytowej. Przybywaj jak najprędzej”. Gdy wkrótce znalazł się na Górnym Śląsku, aby organizować przygotowania do plebiscytu, który zgodnie z decyzją traktatu wersalskiego miał rozstrzygnąć o przynależności państwowej tego regionu, miał 33 lata, doktorat z nauk medycznych, doświadczenie jako lekarz wojskowy i świetnie zapowiadającą się karierę naukową. Jego ponad 40-letni pobyt na górnośląskiej ziemi (choć z założenia miał być krótki) zaowocował udziałem

KURIER·ŚL ĄSKI

opuszczającymi obozy jenieckie, a później organizował dla Polaków w Akwizgranie i w Kassel transporty repatriacyjne. Do Polski, gdzie czekała na niego żona i dwudziestoletni syn, powrócił w maju 1946 roku. Jako były oficer Wojska Polskiego, były poseł blisko związany z sanacją i były żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, nie cieszył się zaufaniem władz komunistycznych, ale z braku wykwalifikowanych lekarzy specjalistów objął funkcję ordynatora oddziału ginekologiczno-położniczego w Szpitalu nr 3 w Chorzowie.

W

tym czasie dr Nowak nie angażował się w żadne działania społeczne, skupiając się wyłącznie na pracy zawodowej. Nie uchroniło go to od inwigilacji prowadzonej przez Urząd Bezpieczeństwa jako „podejrzanego o wrogi stosunek do władz Polski”. Na początku lat 50. XX wieku komuniści, chcąc pozbyć się niewygodnego lekarza z funkcji ordynatora, obiecali mu posadę lekarza w Ustroniu. Po złożeniu wypowiedzenia z chorzowskiego szpitala okazało się, że dr Nowak tej pracy nie dostanie,

Natomiast ideologia komunistyczna jest przeciwko ludzkości i ludzkiej naturze. Wszystko, co prezentuje tradycyjną kulturę i zasady, jest przeszkodą we wdrażaniu tej ideologii. Nastolatków, którzy byli wykorzystywani do niszczenia tradycyjnych obiektów i obalenia politycznych oponentów, KPCh wysłała do odległych wsi, aby nabrali „edukacji”. Taki manewr zapobiegł możliwej rewolucji i konieczności sprostania wymaganiom dotyczącym zatrudnienia. Młodzież tę czekało wiele lat bólu i beznadziei.

K

PCh zamknęła również uniwersytety i wysłała intelektualistów na daleką wieś, aby pracowali na roli w ramach „reedukacji”. Wielu muzykom ciężka praca zniszczyła ręce. Wielu pisarzy, artystów, profesorów, inżynierów, naukowców, czołowych ekspertów i przedstawicieli elit kulturalnych – ludzi, którzy zgodnie z tradycją byli kustoszami wiedzy, ducha kultury i umiejętności kraju – popełniło samobójstwa. Co gorsza, wraz z przejęciem władzy KPCh zdelegalizowała religię, odrzucając ją jako „opium dla mas”. Aby zniszczyć wiarę ludzi w Boga, użyła ateizmu, zabierając im wiarę w standardy moralne. Obiektem najbrutalniejszej jak dotąd kampanii prześladowań przez KPCh stali się praktykujący Falun Gong. Jej celem jest nie tylko 100 milionów praktykujących tę duchową dyscyplinę, lecz także ich rodziny i przyjaciele. Falun Gong naucza tradycyjnej medytacji, która od czasów starożytnych była nieodzowną częścią chińskiej tradycji, jak również wartości takich jak prawda, życzliwość i cierpliwość. Aby wdrożyć prześladowania, które obecnie wkraczają w 23. rok, ówczesny przywódca KPCh Jiang Zemin

a do szpitala nie może wrócić. Ostatecznie został lekarzem w przyzakładowej przychodni huty „Kościuszko” w Chorzowie. Władze komunistyczne, chcąc zmusić dr. Nowaka do zakończenia pracy zawodowej, nakazały sędziwemu i doświadczonemu lekarzowi z tytułem doktora nauk medycznych zdać egzamin specjalizacyjny II stopnia w zakresie ginekologii i położnictwa. W 1957 roku definitywnie zakończył praktykę lekarską i zamieszkał z żoną w Wiśle-Jaworniku, gdzie napisał wspomnienia o znamiennym tytule Nie żałuję. W 1962 roku przeprowadził się do Poznania. Tam zmarł cztery lata później i został pochowany na miejscowym cmentarzu. Przed śmiercią złożył swoje pamiątki z okresu powstań i plebiscytu w chorzowskim muzeum oraz w Bibliotece Śląskiej. Za zasługi został odznaczony drugim pod względem starszeństwa odznaczeniem państwowym (po Orderze Orła Białego) – Orderem Odrodzenia Polski, dwukrotnie nadanym, a ponadto Medalem Niepodległości, Krzyżem Walecznych oraz Śląskim Krzyżem Powstańczym. K

awansował i wspierał każdego, kto je popierał, zmuszając w ten sposób ludzi do przeciwstawienia się prawdzie, życzliwości i cierpliwości. Promując ludzi sprzeciwiających się dobroci, KPCh postawiła na wysokich stanowiskach chińskiego społeczeństwa tych, którzy byli zdolni popełnić każde zło. Grabież organów od praktykujących Falun Gong – proceder, w którym zdrowe osoby są zabijane, aby ich organy sprzedać z ogromnym zyskiem – jest wspierany i wykonywany przez wojsko, policję, sądy, szpitale i system więziennictwa. Konsekwencją jest moralne bankructwo całego kraju. Gdy tylko KPCh zaczęła osiągać zyski z zabijania praktykujących Falun Gong na organy, już nie potrafiła zaprzestać intratnego biznesu z zabijania. Kontynuuje swój proceder w prowincji Xinjiang. Zniszczenie chińskich tradycji, dewastacja moralnych standardów i prześladowanie ludzi wiary to największe zbrodnie KPCh. Partia komunistyczna wymordowała w Chinach więcej ludzi, niż łącznie zginęło w obu wojnach światowych. Oprócz zabijania dołożyła wszelkich starań, by zmiażdżyć ducha, kulturę i godność ludzi w Chinach. Mając świadomość, że jest wrogiem ludzi, KPCh zawsze jest w stanie kryzysu egzystencjalnego. Z tego właśnie powodu, gdy czołowi przywódcy KPCh przemawiają, starają się odwoływać do wzniosłych rzeczy i godnie się prezentować, tak jakby reprezentowali ludzi w Chinach. A w rzeczywistości KPCh wzięła Chińczyków na zakładników z obawy, by nie zbuntowali się i nie obalili jej rządów. K Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 1.07 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI Dokończenie ze str. 1

Kościół odpustowy pw. św. Anny w Oleśnie – Pomnik Historii umieszczono białą, owalną tabliczkę z napisem: „Czcigodna stara sosna, pod którą jedna panienka za wstawiennictwem Anny Świętej od śmierci uratowana była. Lipiec 1444”. Pień sosny do dziś wtopiony jest w ołtarz kaplicy. Z przeprowadzonych w 2018 r. badań dendrochronologicznych zabytku wiemy, że pierwotny kościół, składający się z prezbiterium i krótkiej nawy, wzniesiono w 1514 r. W 1517 r. ufundowano gotycki tryptyk nieustalonego autorstwa. W środkowej części ołtarza, nad tabernakulum, postawiono figurę św. Anny Samotrzeć. Na belce tęczowej widnieje napis: „Erecta et consecrata 1518”. Świątynię konsekrował 18 kwietnia 1518 r. biskup wrocławski Jan V Turzo, który był czcicielem św. Anny i w 1509 r. na synodzie we Wrocławiu podniósł dzień św. Anny do rangi liturgicznego święta. Kościół odpustowy w Oleśnie był wówczas najważniejszą świątynią pielgrzymkową ku czci św. Anny, patronki matek, kobiet rodzących, wdów, żeglarzy, ubogich oraz szkół chrześcijańskich. Jego znaczenie ucierpiało dopiero wraz z rosnącą sławą bazyliki i kalwarii na Górze św. Anny. Z przekazów źródłowych wiemy, że w 1619 r. proboszcz Hieronim Perca

kazał do południowej ściany kościoła dobudować kaplicę w konstrukcji szkieletowej, z której otwartego okna głoszono kazania w językach: polskim, czeskim, morawskim i niemieckim. Dokumenty wizytacyjne parafii z 1679 r. podają liczbę 10 tysięcy pątników w dzień odpustu. Oleska św. Anna rywalizowała w tym czasie z sanktuarium maryjnym na Jasnej Górze. Po okresie wojny trzydziestoletniej (1618–1648) stan kaplicy był tragiczny (groziła zawaleniem) i w 1668 r.

umowę z mistrzem budowlanym i cieślą Marcinem Snopkiem (Sempkiem), pochodzącym z Krakowa (ale mieszkającym w Gliwicach, gdzie jako architekt należał do miejscowego cechu). Zgodnie z zawartą umową, cieśla podjął się zbudować kościół „w postaci róży pięciolistnej, pięć kaplic zawierającej”. Do budowy świątyni użyto drewna sosnowego (najpowszechniej występującego w okolicach Olesna) pochodzącego z pobliskiego lasu. Prace budowlane rozpoczęto we wtorek 19 marca

rada kościelna postanowiła ją rozebrać i wybudować w jej miejscu nową świątynię, gdyż po zniszczeniach wojennych ruch pątniczy przeżywał renesans. W 1668 r. proboszcz (prepozyt) Andrzej Pechenius (Pichenius), w porozumieniu z przeorem zakonu kanoników regularnych w Oleśnie Janem Pateciusem (Petetiusem) i radą miejską, po uzyskaniu aprobaty właściciela Olesna hrabiego Jerzego Adama Franciszka von Gaschin, podjął decyzję o rozbudowie kościoła. 6 grudnia 1668 r. proboszcz Andrzej Pechenius wraz z subprzeorem Michałem Ochotskim, seniorem i prezesem konwentu kanoników regularnych w Oleśnie, zawarli

1669 r., a ukończono w połowie roku przed dniem św. Anny, czyli przed 26 lipca 1670 roku. Rewelacyjne informacje przynoszą badania dendrochronologiczne Aleksandra Koniecznego. Okazuje się bowiem, że w latach 1669–1670 przy kościele (z 1514 r.) wzniesiono z sosny pierwotnie wolno stojący zespół pięciu kaplic, który wtedy jeszcze nie miał łącznika ze średniowieczną świątynią. Południowa część obecnego łącznika była po prostu szóstą kaplicą, zamkniętą – jak pozostałe – dwubocznie lub ścianą prostą. Do 1707 r. wzniesiono obecną zakrystię, o czym świadczy wyryty napis w języku polskim „ZBVDOWANO

RYS. JANINA KŁOPOCKA, ZBIORY OLESKIE MUZEUM REGIONALNE W OLEŚNIE

FOT. PAWEŁ UCHORCZAK

J

ego realizacja nastąpiła na krótko przed wprowadzeniem pruskich regulacji budowlanych, w okresie szczytowego rozwoju drewnianej architektury sakralnej o funkcji odpustowej. W czasach późniejszych budowniczowie nie zdobyli się już na bardziej ciekawe rozwiązania architektoniczne. Kościół pw. św. Anny w Oleśnie jest zatem symbolem wolności w architekturze. Jest wreszcie materialnym świadectwem polskiego kunsztu budowlanego, którego tradycja była od czasów piastowskich przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jego powstanie związane jest z legendą o cudownym ocaleniu przed zbójcami dziewczyny o imieniu Anna, przez wstawiennictwo św. Anny. W miejscu cudownego ocalenia rodzina w poczuciu należnej wdzięczności ufundowała drewnianą rzeźbę św. Anny Samotrzeć. Zawieszono ją na sośnie, na której dziewczyna znalazła schronienie. Miejsce to wkrótce stało się celem pielgrzymek wiernych z okolicy. W 1444 r. mieszczanie olescy wznieśli poświęconą św. Annie drewnianą kaplicę, która miała wielkość prezbiterium dzisiejszego kościoła i otaczała „cudowną sosnę”, której obcięto koronę, a na jej pniu

FOT. SŁAWOMIR MIELNIK

Fundacja „Dla Dziedzictwa”

1707”, co poświadczają badania A. Koniecznego, z których wynika, że drewno sosnowe na budowę zakrystii pozyskano w 2 poł. 1705 r. W przestronnej zakrystii umieszczono też konfesjonał dla penitentów mających problemy ze słuchem. Nad zakrystią znajdował się chór (loża) – z widokiem na sosnę i ołtarz główny – do którego można było się dostać po schodach umieszczonych na zewnątrz kościoła. Co ciekawe, ze względu na konieczność pomieszczenia dużej liczby wiernych, kościół w Oleśnie nie został wyposażony w ławki. Dwie ambony rozmieszczono tak, aby ksiądz głoszący kazanie był z każdego miejsca dobrze widoczny i słyszany. W 1700 r. proboszcz Krzysztof Biadoń polecił pokryć kaplicę gontami, a świątynię otoczono sobotami. W 1755 r. kościół rozbudowano, wydłużając nawę o ok. 7,3 m w kierunku zachodnim. Na powiększonej części nawy wzniesiono wieżę. W 1759 r. zakończono modernizację kościoła, doprowadzając do ostatecznej integracji budowli – kościół z 1514 r. połączono nowym łącznikiem z kompleksem kaplic wykonanych przez cieślę Marcina Snopka. Zdaniem A. Koniecznego, nowy łącznik połączył kaplicę północną z południową ścianą kościoła. Warto odnotować jeszcze poważniejszy remont kościoła w 1873 r., kiedy to pomalowano wnętrze świątyni zieloną farbą oraz przebudowano ołtarz

główny. W 1880 r. przeprowadzono również prace w obrębie otoczenia kościoła i wybudowano 14 neogotyckich kapliczek ze stacjami Drogi Krzyżowej i kaplicę z fundacji barona von Reiswitz z Wędryni. Pismem z 6 maja 1968 r. sanktuarium św. Anny w Oleśnie zostało obdarzone przez Świętą Penitencjarię Apostolską specjalnym przywilejem odpustowym. We wnętrzu i wyposażeniu kościoła pw. św. Anny wprawne oko może dostrzec mariaż prądów artystycznych importowanych z Włoch i Flamandii. Zabytek charakteryzuje się również niezwykle bogatymi treściami niematerialnymi (legendami), co dodatkowo podnosi jego wartość. Kościół pw. św. Anny ma ogromne znaczenie dla okolicznych mieszkańców, a także pielgrzymów ze Śląska, Polski, Niemiec i Czech. Jest znakiem rozpoznawczym Olesna – jego wizerunek widnieje w logotypach wielu kampanii promujących miasto i region. Ogromną wartością jest codzienna troska okolicznych mieszkańców o ten zabytek. Jest to wyraz świadomości społeczności lokalnej wartości sanktuarium, a także odpowiedzialności za jego dalsze losy. Zabytek został uznany za Pomnik Historii rozporządzeniem Prezydenta RP z 10 grudnia 2018 roku. Pięknieje w oczach dzięki staraniom ks. proboszcza Waltera Lenarta i Gminy Olesno. K

R E K L A M A

Poznaj Pracownicze Plany Kapitałowe WEŹ UDZIAŁ W BEZPŁATNYCH SZKOLENIACH ONLINE!

Zapisz się już dziś! www.mojeppk.pl/dla-pracodawcy www.mojeppk.pl/dla-pracownika


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

10

Nierówne traktowanie bezpieczeństwa Powstały niedawno Dział ds. Bezpieczeństwa i Równego Traktowania – Bezpieczni UJ zabezpiecza odmiennie zorientowanych pod względem seksualnym, pomijając bezpieczeństwo osób o odmiennej orientacji moralnej i intelektualnej. Ta sfera, która na uczelniach winna być traktowana priorytetowo, tak naprawdę nie jest przedmiotem zainteresowania, nie tylko działu od równego traktowania, ale i najwyższych władz uczelni. Nie jest to zjawisko nowe, ale mające swoją długą, bogatą historię, bez znajomości której trudno zrozumieć to, co się na tej (i nie tylko na tej) uczelni obecnie dzieje. Mam w tej materii własne doświadczenia jako człowiek od 36 lat znajdujący się na ścieżce dyscyplinarnej, na którą wprowadziły mnie władze UJ i do tej pory żaden dział uniwersytetu ani ministerstwa z tej ścieżki mnie nie sprowadził (nigdy nie otrzymałem wyników postępowania dyscyplinarnego do wiadomości, podpisania, zaskarżenia, podziękowania… a zatem postępowanie dyscyplinarne nadal pod względem prawnym nie jest zakończone!). Ścieżka widocznie jest wysoko zawieszona, i to nad przepaścią. Czyżby pozostałość akademicka oczekuje, aż sam ze ścieżki spadnę i problem prawny się rozwiąże? Moim bezpieczeństwem i nierównym traktowaniem w domenie akademickiej nikt się nie zainteresował, mimo że – źle potraktowany – znalazłem się poza formalnymi ramami tej domeny i analiza takiego przypadku (zresztą niejednego) byłaby pouczająca dla wielu działów akademickich. Mojemu bezpieczeństwu obywatela żyjącego nadal sprawami akademickimi dodatkowo zagrażają wspierane przez rektorów hordy hunwejbinów grożące mnie (i nie tylko mnie) je(…)aniem, wyp(…) niem (Bunt jagiellońskich polonistów, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021.) Publiczne ujawnienie przez małopolską kurator oświaty Barbarę Nowak procesu przekształcania uczelni wyższej w agencję towarzyską zasługuje na podziękowanie. Ja przeciwko deprawacji młodzieży na UJ protestowałem już w czasach „Jaruzelskich”, ale skrępowane media tego nie nagłaśniały, a władze UJ ulokowały mnie na ścieżce dyscyplinarnej. Czyżby już wówczas planowały zmianę swej funkcji? Od tego czasu proces deprawacji postępuje, i to w ramach przywracanych relacji mistrz-uczeń [sic!]. Negatywne, potępiające stanowisko władz UJ wobec kurator oświaty Barbary Nowak wspierane jest nie tylko przez profesorów, ale i organizacje studenckie, a przy tym i przywódców związkowych

Najstarsza polska uczelnia przeżywa kryzys, a nawet pojawiają się opinie, i to uzasadnione merytorycznie, że zmienia swoją funkcję na agencję towarzyską. To ze względu na okazywanie większego zainteresowania sprawami seksualnymi niż intelektualnymi i moralnymi.

Postępująca degradacja jagiellońskiej uczelni Józef Wieczorek (także Solidarności) solidaryzujących się z degradowaniem uniwersytetu, a nie wykazujących najmniejszych choćby oznak solidarności z nierównie traktowanymi ze względu na odmienną orientację moralną i intelektualną. Konieczne jest powstrzymanie tego procesu dla dobra wspólnego, dla dobra Polski. Tylko kto go powstrzyma?

Duma uniwersytetu. Ale z czego? Zarządzający uczelnią i wielu etatowych pracowników, studentów, absolwentów, wręcz pęka z dumy, że są lub byli związani z naszym najstarszym uniwersytetem, mającym rzeczywiście wiele znakomitych kart w swej historii. Faktem jest, że odnowicielka Akademii Krakowskiej, królowa Jadwiga, widziała konieczność oparcia zarządzania państwem na dobrze wykształconych elitach, stąd swój majątek przeznaczyła na rozwój uczelni. Czy teraz nie przewraca się w grobie? Degradacja uczelni to nie jest kwestia ostatnich lat, choć dopiero od niedawna zaczyna dochodzić do świadomości obywateli, że z tą uczelnią dzieje się coś niedobrego. Niestety odnosi się wrażenie, że tej świadomości nie mają władze i etatowi pracownicy uczelni. Na okoliczność święta Uniwersytetu Jagiellońskiego, 12 maja, władze uczelni i media podnosiły, że UJ to uczelnia najwyżej klasyfikowana spośród polskich szkół wyższych w rankingach światowych. Taktowanie pomijano, że jest to co najwyżej czwarta setka uczelni światowych, a wyżej klasyfikowane są nie tylko europejskie uniwersytety, nawet z małych miast (np. we Włoszech, które potęgą akademicką już nie są), ale i uczelnie tzw. Trzeciego Świata, a nawet uczelnie z Białorusi czy Syberii. To, co winno skłaniać do zadumy i poważnego zaniepokojenia, jest powodem do dumy. To chyba najlepiej pokazuje poziom kryzysu, w jakim znajduje się uniwersytet. W opracowanej ostatnio strategii rozwoju UJ do roku 2030 niestety nie zauważono postępującej degradacji uczelni. Jest to wynik długotrwałej negatywnej selekcji kadr, nierównego traktowania nauczycieli akademickich, których działalność naukowa i dydaktyczna była i jest narażona na represje z przyczyn pozamerytorycznych. W czasach PRL preferowano kadry czerwone, obecnie – tęczowe. Mamy

zatem selekcję kolorystyczną zamiast merytorycznej, co dla uniwersytetu jest zabójcze. Nie ma z czego być dumnym.

Strategiczne „Plus ratio quam vis” Uniwersytet Jagielloński jest dumny ze swojej dewizy Plus ratio quam vis, użytej w Elegiach Maksymiana (VI wiek!) jako przestrogi przed erotycznym pożądaniem. Dewiza ta na UJ jest inaczej interpretowana, bez oryginalnego kon-

W czasach PRL preferowano kadry czerwone, obecnie – tęczowe. Mamy zatem selekcję kolorystyczną zamiast merytorycznej, co dla uniwersytetu jest zabójcze. Nie ma z czego być dumnym. tekstu i podobno ma w niej chodzić o przewagę rozumu nad siłą, co powinno mieć miejsce w życiu uczelni. Taka była intencja prof. Karola Estreichera w 1964 r., który tę dewizę (nie znając oryginalnego kontekstu) zaproponował w roku Jubileuszu 600-lecia UJ, kiedy w życiu uczelni funkcjonującej w systemie totalitarnym siła zdecydowanie dominowała nad rozumem. Wiele przykładów takiego stanu rzeczy profesor Estreicher przytacza w swoim Dzienniku wypadków. Mimo umieszczenia tej

24 czerwca 2021 roku podczas ogólnopolskiej konferencji „Praca zdalna – dylematy społeczno-prawne”, w której z ramienia Komisji Krajowej NSZZ Solidarność ’80 wziął udział Przewodniczący Krajowego Sekretariatu Górnictwa i Energetyki – Krzysztof Brzeźniak, padło wiele pytań ze strony przedstawicieli administracji rządowej/pozarządowej, pracodawców oraz strony społecznej.

Praca zdalna – ryzyka i szanse Krzysztof Brzeźniak

O

rganizatorem, pomysłodawcą, a zarazem moderatorem konferencji był Główny Inspektorat Pracy. Reagując na aktualne wyzwania w dobie „pandemii”, Państwowa Inspekcja Pracy, wychodząc im naprzeciw, stworzyła obszar do dyskusji dla wszystkich środowisk zainteresowanych wprowadzeniem optymalnych regulacji prawnych. Ale zadajmy sobie pytania: Czy to nie za późno? Czy te uregulowania wynikają z „pandemii”? Czy jesteśmy na to przygotowani? Czy sobie poradzimy? Jako pracownik służby bhp, a zarazem związkowiec, biję się z myślami, odpowiadając na szereg pytań i niejasności, czym tak naprawdę będzie ta „praca zdalna” dla potencjalnego pracownika oraz pracodawcy. Można

śmiało powiedzieć, że obecnie jako naród polski nie jesteśmy przygotowani na wdrożenie sztywnych i wiążących zapisów uregulowanych w Kodeksie Pracy. Nasza wiedza i świadomość na temat mocnych i słabych punktów wykonywania pracy w formule zdalnej, korzyści i negatywnych skutków płynących z tej formy zatrudnienia, kosztów i ekwiwalentów ponoszonych z tego tytułu, praw i obowiązków osób zainteresowanych etc. jest na dostatecznym, a nawet dopuszczającym poziomie, gdyż patrząc z perspektywy czasu… Pracodawca, wysyłając pracownika do pracy zdalnej, ma w podświadomości, że pracownik będzie wykonywał powierzone czynności na 50% swoich możliwości, a resztę dnia poświęci na tzw. prywatę (nie będzie pełnej kontroli). Natomiast pracownik, wysłany

dewizy w Collegium Maius i w statucie UJ, z jej stosowaniem w życiu uczelnia nie dawała sobie rady ani w końcówce PRL, ani po transformacji w III RP. W końcówce epoki jaruzelskiej uczelnia wprowadzała w życie (podobno dla dobra uczelni) dyrektywy zorganizowanej grupy przestępczej o charakterze zbrojnym, dokonując oczyszczenia uczelni z elementu niedającego nadziei na dostosowanie się do obowiązujących, siłą narzuconych zasad socjalistycznych. W uczelni przed-

RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

U

niwersytet Jagielloński poważnie się wzmocnił kadrowo w zakresie edukacji w ideologii gender i jej propagowaniu, prowadzi w tej kwestii wiele projektów, wspiera „tęczowanie” i dynamicznie rozwijające się stowarzyszenie „Tęczuj”, grożące każdemu konsekwencjami choćby za niewinne żarty na temat „tęczowych” (TęczUJe zdobyli UJ, „Kurier WNET” nr 69/2020).

KURIER·ŚL ĄSKI

przez pracodawcę do pracy zdalnej, wprawdzie nie będzie musiał wcześnie wstać z łóżka, nie spędzi kilkunastu minut na przygotowanie do wyjścia, odpadnie mu też dojazd do pracy, czyli docelowo zaoszczędzi sporo czasu, ale z tyłu głowy będzie mieć, że musi sporządzić raport z wykonanych zadań (co może nie wszystkim się spodoba?), prowadzić ewidencję godzin itd., nie mówiąc już o spełnieniu minimalnych wymagań bhp-ergonomii na stanowisku pracy, bo to jest temat-rzeka. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę, że są zawody na świecie, które formułę pracy zdalnej akceptują, a nawet jest w nich wskazana. Mówię tu o pracownikach zatrudnionych w takich profesjach jak: IT, księgowość, logistyka, zakupy itd. Zastanówmy się jednak, co z pracownikami

kładano siłę nad rozum i ta strategia nie uległa zmianie po transformacji zachowującej status quo kadr, prawa, obyczajów. Haniebne epizody swojej historii poddano subkulturze wymazywania i ewaporacji, tak bardzo, że w Dziejach Uniwersytetu Jagiellońskiego nie ostał się ani komunizm, ani stan wojenny, ani przewodnia siła narodu (PZPR). Można by zatem mniemać, że UJ wtedy funkcjonował jako autonomiczna, niezależna „republika jagiellońska” w morzu komunistycznym, ale

zatrudnionymi na stanowiskach robotniczych. Czy ktoś o nich pomyślał? Nie mówię tu o nierównym traktowaniu, ale skoro chcemy dać możliwość 12 dni pracy zdalnej „okazjonalnej dla pracowników biurowych”, to wypadałoby pomyśleć nad „wędką-motywacją” dla siły robotniczej, bo przecież im się to należy!

T

rochę przemyśleń na początku, ale wracając do samej konferencji i przywołanych zagadnień, należałoby określić m.in.: 1. Porozumienie stron stosunku pracy w zakresie wykonywania pracy w formule zdalnej. Musi być na sztywno i precyzyjnie zapisane w Kodeksie Pracy ze wskazaniem, że w przypadku braku możliwości zapewnienia warunków bhp w potencjalnym miejscu wykonywania czynności przez pracownika, pracodawca nie będzie mógł zmusić go do wykonywania pracy zdalnej (lecz czy pracodawca nie dysponuje narzędziami tzw. motywacyjnymi?). 2. Zaistnienie incydentu podczas wykonywania pracy zdalnej (wypadku przy pracy, zdarzenia potencjalnie wypadkowego) niesie za sobą ryzyko przekazania nieprawdziwych informacji powołanemu przez pracodawcę zespołowi powypadkowemu. Zgoda na

pisemnych dowodów na jej istnienie jednak nie ma. Są natomiast znane, katastrofalne skutki funkcjonowania UJ w systemie kłamstwa i bezprawia, z którego to systemu do tej pory nie zdołał się wyzwolić. Uczelnia stosuje przyjętą dewizę, ale często na opak w odniesieniu do intencji Karola Estreichera, a w ostatnim okresie także opacznie w odniesieniu do intencji Maksymiana, gdyż to orientacja seksualna całkiem zdominowała życie uczelni (bez zaangażowania rozumu), co do dumy nie powinno upoważniać. Ponad 30 lat po medialnym upadku komunizmu kryzys uniwersytetu jeszcze bardziej się pogłębia.

W strategii rozwoju (Strategia rozwoju Uniwersytetu Jagiellońskiego do 2030 roku – serwis UJ) obraz uczelni jest całkiem inny. Odnosi się wrażenie, że bez kontaktu z rzeczywistością i przeszłością. Na zakłamaniu i fałszywej historii nie da się zbudować świetlanej przyszłości. Nie dało się i nie da się zbudować wspólnoty akademickiej na wykluczaniu niewygodnych dla czerwonego/tęczowego frontu jedności akademickiej. Obecnie ostracyzmem obejmuje się nawet emerytowanych profesorów, a jeszcze nieemerytowani wolą siedzieć cicho, bojąc się nie tylko mówić, ale i myśleć, stąd bezmyślność zdaje się dominować w obecnym obrazie akademickim. Zresztą uczenie myślenia krytycznego młodych ludzi prowadziło już w czasach komunistycznych do oskarżeń o negatywny wpływ na młodzież. Bezmyślność rzekomo wpływa pozytywnie (sic!). Efekt widoczny. A prawdziwa historia, ta najnowsza, stanowiąca fundamenty UJ w III RP, jest tajemnicą, nie jest poznana i nawet jakby istniał zakaz jej poznawania. Podobno UJ „należy do czołowych uniwersytetów Europy oraz systematycznie poprawia swoją pozycję w globalnej nauce”, na co nie ma żadnych dowodów i autorzy strategii ich nie przytaczają. Skoro – jak czytamy – UJ „prowadzi badania na najwyższym poziomie”, nie wiadomo dlaczego jest tak nisko klasyfikowany w światowych rankingach. Podobno „przestrzega standardów etycznych pracy naukowej, przeciwdziała nieuczciwości w działalności naukowej”, ale dowodów takich działań brak. Łatwiej znaleźć dowody na zapaść etyczną i nieuczciwość naukową (chociażby te zamieszczane w prowadzonych przez mnie serwisach internetowych: Etyka i patologie środowiska akademickiego czy Sprawy ludzi nauki) Podobno UJ realizuje swoją politykę „zgodnie z Europejską Kartą Naukowca i Kodeksem postępowania przy rekrutacji pracowników naukowych” poprzez „zapewnienie zgodności procesów rekrutacji, adaptacji, oceny i rozwoju pracowników z obowiązującymi przepisami i standardami Unii Europejskiej, w tym Europejską Kartą Naukowca”. Akurat te standardy – w założeniach i w realizacji – analizowałem wraz z sympatykami Niezależnego Forum Akademickiego od powstania tych

dokumentów (nfa.pl – zakładka Europejska Karta Naukowca, moja książka Drogi i bezdroża nauki w Polsce) i tej zgodności jak nie widziałem, tak nie widzę. UJ jakoś nadal nie stosuje należytych procedur przeciwdziałania „niewłaściwym relacjom w miejscu pracy i nauki, takim jak mobbing, molestowanie lub nadużycie zależności służbowej”, co znajduje uzasadnienie w materiałach zamieszczanych w moim akademickim serwisie antymobbingowym – Mobbing Akademicki – Mediator Akademicki (wordpress.com), który prowadzę niemal od początku tego wieku, czy w moich książkach: Mediator akademicki jako przeciwdziałanie mobbingowi w środowisku akademickim czy Plagi akademickie (dostęp do innych materiałów z https://blogjw. wordpress.com/). Sam fakt wykluczania, i to przez dziesiątki lat, nonkonformistów z domeny akademickiej, siłą rzeczy prowadzi do degradacji uniwersytetu tworzonego przez pozostałość konformistyczną. Nauka z natury rzeczy jest nonkonformistyczna i jak się nonkonformistów wykluczy, to nauka staje się pozorowana i chyli się ku upadkowi. A w jagiellońskiej strategii rozwoju odwrócenia tej tendencji się nie planuje. Czyli nie należy się spodziewać rozwoju, tylko postępujący upadek. Postuluje się „tworzenie Uniwersyteckiej Strefy Dialogu, mającej na celu rozwiązywanie konfliktów w sposób polubowny, w szczególności z wykorzystaniem zawodowych mediatorów, obejmującej zarówno pracowników, jak i studentów”, co nawiązuje do moich długotrwałych działań na rzecz mediacji akademickiej (https://nfamob. wordpress.com/), ale czy można w to wierzyć, skoro nawet nie przystąpiono do polubownego rozwiązania mojego konfliktu z UJ trwającego od kilkudziesięciu już lat? Inspirator mediacji akademickiej, monitorujący społecznie od lat zjawiska mobbingu akademickiego, także na UJ, do tej pory nie znalazł się w Strefie Dialogu, pozostając nadal w „Strefie Wykluczenia” (wymazywania, ewaporacji), taktownie nie wymienianej w strategii rozwoju. Niezmienna strategia utrzymania uczelnianego status quo, siłą rzeczy nie może doprowadzić do rozwoju. Co prawda UJ w strategii rozwoju ma ambitnie przeciwdziałać zmianom klimatycznym, aby sprostać globalnemu wyzwaniu. Nie ujawniono jednak, jakimi drogami pójdzie w ślady dawnego studenta UJ, Mikołaja Kopernika, który miał taką moc, że wstrzymał Słońce, a ruszył Ziemię. Powstrzymanie zmian klimatycznych (zasłonięcie Słońca?) wymagałoby nie mniejszej mocy. Może warto by wziąć pod uwagę, że duża erupcja choćby jednego wulkanu o dużej sile może zniweczyć zabiegi jagiellońskie na rzecz odwrócenia zmian klimatycznych. Tym bardziej, że jakoś strategia nie przewiduje rekrutacji na etat np. Małego Księcia – specjalisty od czyszczenia wulkanów – aby zapobiegł zniweczeniu tych wysiłków. A zatem oznak działań zapobiegawczych degradacji uczelni w strategii jej rozwoju nie widać. K

oględziny miejsca zdarzenia jest mało prawdopodobna, więc pozostają zdjęcia/film oraz dokumentacja sporządzona przez samego poszkodowanego. Czy można mu zaufać? 3. Ocenę ryzyka zawodowego należy opracować na zasadzie zidentyfikowania wszystkich możliwych zagrożeń dla obiektów budowlanych, oszacowania ryzyka na najwyższym dopuszczalnym poziomie oraz wprowadzenia dostępnych i realnych środków profilaktycznych. Czy minimalizowanie zagrożenia wystarczy? Zwracając uwagę na postęp techniczny i technologiczny w aspekcie rozwiązań IT w XXI wieku należy podejść do zagadnień pracy zdalnej w sposób prosty, przejrzysty, zrozumiały i spójny z oczekiwaniami wszystkich stron zainteresowanych. Ponadto możliwość pracy zdalnej niesie za sobą szereg ryzyk, ale też i szans, które należałoby wskazać: Ryzyka: a) Brak systematyczności i rzetelności w wypełnianiu zleconych zadań przez pracowników (brak możliwości prawnych kontroli fizycznej miejsca pracy). b) Partycypacja w kosztach pracowniczych związanych z dostosowaniem pomieszczenia/stanowiska pracy z wymaganiami w zakresie bhp

(warunki bhp, ergonomia, pomiary w zakresie hałasu). c) Nierówne traktowanie w zatrudnieniu (nie każdy może liczyć na prace zdalną ze względu na charakter pracy). d) Wzrost wypadkowości ze względu na nietypowe okoliczności zdarzenia i brak protokołu oględzin zespołu powypadkowego. e) Konflikt społeczny na styku pracodawca-strona społeczna ze względu na brak wypracowania jasnego porozumienia. f) Osłabienie więzi i utożsamiania się z firmą (brak bezpośredniego kontaktu z miejscem pracy i współpracownikami). Szanse: a) Niższe koszty utrzymania biur/ pomieszczeń w siedzibie pracodawcy (redukcja kosztów stałych). b) Elastyczna forma zatrudniania (hybryda) oraz swobodny wybór miejsca wykonywania czynności. c) Samokontrola pracownicza w zakresie ewidencji czasu pracy oraz raportu z wykonanych zadań. d) Motywowanie do pracy – indywidualizm, samorozwój zawodowy. e) Możliwość łączenia pracy zdalnej z wychowywaniem dziecka/dzieci. f) Minimalizacja patologii społecznych poprzez określenie reguł stosunku zatrudnienia. K

Bez kontaktu z rzeczywistością


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

Jak wynika z wywiadu, którego udzieliła „Rzeczypospolitej” 10 maja br. Główna Inspektor Pracy, Katarzyna Łażewska-Hrycko, w Sejmie trwają prace nad nowelizacją ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy.

Konsultacje przed nowelizacją ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy Opracował Stanisław Florian

W

śród propozycji, które Główna Inspektor Pracy oceniła pozytywnie, jest inicjatywa nadania inspektorom pracy uprawnień do przekształcania umów cywilnych (zleceń itp.) w umowy o pracę. – Rozmawiałam już o niej z posłem Adrianem Zandbergiem, sejmowym sprawozdawcą projektu, którego cele pokrywają się z wnioskami PIP – powiedziała Główna Inspektor Pracy. – Jeśli chodzi o proponowaną w tej nowelizacji formułę, to wolałabym, aby został wysłuchany głos Inspekcji Pracy. Pracujemy nad nowelizacją ustawy o PIP i zależy nam na tym, aby przyjęte przez Sejm przepisy całościowo zmieniały regulacje dotyczące Inspekcji, a nie tylko w niewielkim zakresie – zaznaczyła K. Łażewska-Hrycko. Z dalszej części wywiadu wynika, że w propozycji nowelizacji przygotowywanej w PIP znajdzie się „całościowe uporządkowanie kwestii związanych z działalnością kontrolną. Na pewno wzmocnienie uprawnień kontrolnych inspektorów pracy, m.in. ustalenie, kto jest pracodawcą, tak, by nie dochodziło do patologii, z którymi musimy mierzyć się obecnie”. Główna Inspektor Pracy podkreśliła też, że w zakresie legalności zatrudnienia działanie Inspekcji utrudnia „np. obowiązek informowania przedsiębiorcy o zaplanowanej kontroli czy brak uprawnień do podejmowania czynności operacyjnych, jak choćby prostej obserwacji miejsca pracy, by inspektor mógł ustalić, co się dzieje na placu budowy. Dlatego będę zabiegać – powiedziała K. Łażewska-Hrycko – o zwolnienie inspektorów pracy z obowiązków wynikających z ustawy Prawo przedsiębiorców. Dotyczy to w szczególności obowiązku przedstawiania upoważnienia do kontroli oraz innych przepisów utrudniających działalność inspektorom. Przy tworzeniu tych przepisów nie uwzględniono we właściwy sposób wiążących Polskę regulacji międzynarodowych, a w szczególności konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącej Inspekcji Pracy w przemyśle i handlu, która gwarantuje inspektorom pracy swobodę wykonywania niezapowiedzianych kontroli tak w dzień, jak i w nocy”.

Stowarzyszenie Inspektorów Pracy RP o inicjatywie ustawodawczej Zandberga Wywiad ten poprzedziły dwa wydarzenia: 14 kwietnia br. grupa posłów Lewicy, której przedstawicielem jest poseł Adrian Zandberg, złożyła do Sejmu RP poselski projekt ustawy o zmianie ustawy o PIP oraz ustawy Kodeks postępowania cywilnego. Jak można przeczytać na stronie internetowej Stowarzyszenia Inspektorów Pracy RP, „Projektowany art. 11c ustawy o PIP nadaje inspektorom pracy uprawnienie do ustalania istnienia stosunku pracy w razie stwierdzenia, że łączący strony stosunek prawny, wbrew zawartej między nimi umowie, ma cechy stosunku pracy. Ustalenie to następować ma w drodze decyzji w formie pisemnej (projektowany art. 34 ust. 1c), wydawanej przez okręgowego inspektora pracy (projektowane brzmienie art. 19 ust. 1 pkt 4). Projektowany art. 34 ust. 2a określa elementy, jakie zawierać musi decyzja, w tym ustalenie wysokości wynagrodzenia ze wskazaniem składników wynagrodzenia, która zgodnie z projektowanym ust. 2b po potrąceniu składek na ubezpieczenia społeczne, finansowanych ze środków ubezpieczonego, składek na ubezpieczenie zdrowotne oraz zaliczek na PIT, nie może być niższa niż wysokość wynikającego z dotychczasowej umowy wynagrodzenia tego pracownika po potrąceniu składek i zaliczek na PIT. Decyzja ma wywoływać skutki takie, jak wynikające z zawarcia umowy o pracę i być natychmiast wykonalna (projektowany art. 34 ust. 2c). Pracodawcy ma przysługiwać odwołanie od decyzji do

sądu rejonowego, przy czym wniesienie odwołania nie będzie wstrzymywać wykonania decyzji (projektowany art. 34 ust. 5a)”. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na zamieszczone 19 kwietnia br. na stronie internetowej SIP RP stanowisko Zarządu Głównego tej organizacji pozarządowej, zrzeszającej część aktywnych zawodowo inspektorów pracy.

Społeczna propozycja zmian do ustawy o PIP W tym kontekście interesująco brzmi propozycja autorska, krążąca w niektórych wyżej wspomnianych środowiskach, w której zaproponowano m.in. podporządkowanie Państwowej Inspekcji Pracy bezpośrednio Prezydentowi RP i powiązanie jej działalności z ubezpie-

PIP a wyzwania „postcovidowej” rzeczywistości. Konsultacje społeczne

W

ostatnim czasie z różnych środowisk (i to niestety bynajmniej nie »eksperckich«) dobiegają odgłosy coraz to nowych inicjatyw wprowadzenia zmian do ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy. Jak słyszymy, w gruncie rzeczy sprowadzają się one jednak do zmian kosmetycznych i oczywistych ( jak »likwidacja« upoważnień do przeprowadzenia kontroli, które w odniesieniu do organów PIP w ogóle nie powinny być stosowane) oraz pozornego »wzmacniania efektywności« poprzez nadanie inspektorom uprawnienia do wydawania quasi-decyzji w zakresie nawiązania stosunku pracy lub przekształcenia umowy cywilnoprawnej w umowę o pracę. Wygląda jednak na to, że w istocie będzie to (…) nadanie organom PIP nie nowego uprawnienia, lecz nałożenie nowego obowiązku – a to narzędzie prawne, bez zmiany otoczenia prawnego, w praktyce może okazać się skrajnie nieefektywne. Oczywiście ideę tę trzeba przedyskutować. Szkoda, że dyskusje takie trwają jakieś 10 lat i pomimo zmian opcji politycznych i diametralnej zmiany sytuacji na rynku pracy, brak w tym zakresie jakiejkolwiek pogłębionej refleksji. Idea ta, po tylu latach uśpienia, jako żywo przypomina więc przysłowiowe „odgrzewane kotlety”. Tymczasem zupełnie nic nie słychać o propozycjach pilnego dostosowania PIP do działania w warunkach »postpandemicznej« – miejmy nadzieję – rzeczywistości. Biurokratyczne założenie, że wszystko wróci do stanu poprzedniego, PIP działać będzie tak samo jak »od zawsze«, stosowane będą te same co w latach 80. (ub. w.) procedury, takie same tabelki, w takich samych sprawozdaniach wypełniać się będą takimi samymi (tyle że puchnącymi) kolumnami liczb, a takie same jak kiedyś czerwone pieczątki urzędowe stawiane na bezliku nakazów i wystąpień wywołają respekt dla prawa i powagi urzędu – jest głęboko błędne i dla rzeczywistej, gwarantowanej przez KONSTYTUCJĘ ochrony pracy w Polsce – wręcz szkodliwe. Stowarzyszenie nasze wraz z partnerami zamierza – jeżeli to będzie możliwe, w porozumieniu z Głównym Inspektorem Pracy – przedstawić pakiet propozycji, których wprowadzenie umożliwi efektywne funkcjonowanie PIP w warunkach dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, z pełnym wykorzystaniem możliwości stwarzanych przez ratyfikowaną przez Polskę Konwencję Nr 81 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącą inspekcji pracy w przemyśle i handlu. W związku z powyższym zwracamy się także tą drogą do osób zaangażowanych w ideę ochrony pracy w Polsce, do sympatyków naszego Stowarzyszenia, o zgłaszanie Waszych propozycji zmian w ustawie o PIP, w szczególności rozwiązań ustawowych umożliwiających efektywne działanie PIP w warunkach zmieniającego się otoczenia gospodarczego i społecznego. Propozycje prosimy przesyłać do dnia 30 kwietnia 2021 r. na adresy mailowe SIPRP: zarzad@siprp.pl lub siprp@onet.pl Zarząd Główny SIPRP

Z oświadczenia można wnioskować, że część krytycznych uwag Zarządu Głównego SIP RP była skierowana pod adresem wnioskodawców projektu nowelizacji ustawy o PIP, który wpłynął do Sejmu 14 kwietnia br. Interesująco brzmi zapowiedź ZG SIP RP, że „wraz z partnerami zamierza – jeżeli to będzie możliwe, w porozumieniu z Głównym Inspektorem Pracy – przedstawić pakiet propozycji, których wprowadzenie umożliwi efektywne funkcjonowanie PIP w warunkach dynamicznie zmieniającej rzeczywistości”. Wydaje się, że takimi parterami powinny być wszystkie działające w Państwowej Inspekcji Pracy związki zawodowe, również takie organizacje eksperckie, jak – przykładowo – Stowarzyszenie Ochrony Pracy czy Ogólnopolskie Stowarzyszenie Pracowników Służb BHP. Zorganizowanie spotkania konsultacyjnego, które podjęłoby tematy głębszego niż zaproponowane przez posłów Lewicy znowelizowania ustawy o PIP – byłoby znaczącym krokiem w stronę deklarowanej przez Główną Inspektor Pracy woli wyartykułowania w dyskusji nad nowelizacją głosu Inspekcji Pracy. I potwierdzeniem, że PIP zależy na tym, aby przyjęte przez Sejm przepisy całościowo, a nie tylko w niewielkim zakresie zmieniały regulacje dotyczące Inspekcji.

czycielem społecznym. Podporządkowanie PIP Prezydentowi RP ma swoją analogię w podległości brytyjskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa i Zdrowia (HSE) samej królowej. Również anglosaski rodowód – w odróżnieniu od obecnego prawniczo-biurokratycznego, zaczerpniętego z tradycji pruskich i au-

Społecznych, który referatem „Warsztat pracy – ośrodkiem kultury pracy” bezpośrednio nawiązał do tematu Kongresu. Niespotykane dziś, w dobie „zarządzania zasobami ludzkimi” i „inwestowania w ludzki kapitał”, było jego podejście do bezpieczeństwa pracy. Według niego, „myśląc (...) o bezpieczeństwie pracy, o powietrzu, którym oddycha się w warsztacie, o świetle, jakie tam dochodzi, o zgiełku i hałasie podczas pracy, o »komforcie atmosferycznym« – widzimy przy pracy CZŁOWIEKA z krwi i kości, nie siłę roboczą, nie »homo oeconomicus« – ale ludzi: starych i młodych, bladych i czerstwych, energicznych i ospałych – tych samych ludzi, z których składa się społeczeństwo, którzy tworzą siłę obronną naszego państwa, tych ludzi, którzy mogą kochać gorąco kraj, lub odnosić się obojętnie do jego losów”. Krytykując – jakże obecnie popularną – koncepcję, wedle której pracę porównuje się do zwykłego „aktu kupna-sprzedaży”, podczas którego „jeden daje swój czas – drugi płaci zań (…) zgodnie z ustaloną normą i może rozporządzać zakupionym czasem w ramach obowiązujących praw”, zwracał uwagę, że „z punktu widzenia interesu zbiorowego rachunek jeszcze załatwiony nie jest. Kupiony czas nie jest czasem istoty bezosobowej lub maszyny, lecz organizacji wyższego rzędu: człowieka, będącego jednocześnie członkiem społeczeństwa, ojcem rodziny, w razie potrzeby obrońcą niepodległości kraju, człowieka, w którego całe społeczeństwo czyni wielki wkład w postaci powszechnego nauczania oraz obowiązującej służby wojskowej połączonej zawsze z dokształcaniem ogólnym”. Dlatego konsekwentnie twierdził, że „ten, kto kupuje czas ludzki, zaciąga (…) ważne zobowiązania wobec społeczeństwa: 1) że nabyty czas nie zostanie bezprodukcyjnie zmarnowany, 2) że w czasie tym nie będzie zniszczone lub nadwyrężone zdrowie pracownika, 3) że nie nastąpi zniszczenie wartości moralnych, jakie dana jednostka posiada, 4) że nie nastąpi osłabienie energii twórczej człowieka, a przeciwnie, energia ta wzmocni się i rozwinie, 5) że nie nastąpi osłabienie więzi jednostki ze zbiorowością, a więc poczucia odpowiedzialności za swoje czyny wobec zbiorowości, a przeciwnie, poczucie to wzmocni się, 6) że praca w warsztacie podniesie poziom kulturalny jednostki, wzbudzi, względnie wzmoże w niej zamiłowanie do rzetelnej, porządnej i wytrwałej pracy”. W tym sensie, według niego, „dobra organizacja warsztatu jest koniecznością nie tylko ze względu na interes przedsiębiorcy, lecz jest o b o w i ą z k i e m p r z e d s i ę b i o r c y z uwagi na interes ogólnogospodarczy kraju”. We wniosku generalnym przyjętym przez Kongres Bezpieczeństwa Pracy została zaakcentowana koncepcja, która wskazywała na „potrzebę zrewidowania zakresu działalności i funkcji organów państwowych i ubezpieczeniowych, powołanych do nadzo-

„Dobra organizacja warsztatu jest koniecznością nie tylko ze względu na interes przedsiębiorcy, lecz jest obowiązkiem przedsiębiorcy z uwagi na interes ogólnogospodarczy kraju”. (Wacław Adamiecki, 1938) stro-węgierskich – ma koncepcja ściślejszego powiązania działalności Inspekcji Pracy z ubezpieczycielem społecznym. Wyrasta ona z międzywojennej próby stworzenia oryginalnego polskiego modelu ochrony człowieka w środowisku pracy oraz kształtowania kultury pracy w warsztacie pracy, co zostało podkreślone w haśle zwołanego w 1938 r. ogólnopolskiego Kongresu Bezpieczeństwa Pracy: „Warsztat wytwórczy – ośrodkiem kultury pracy”. Merytoryczną część obrad Kongresu otwarł 9 kwietnia Wacław Adamiecki, wicedyrektor Instytutu Spraw

ru nad bezpieczeństwem w warsztatach pracy, w celu ściślejszej koordynacji działalności tych organów i nowego ustalenia ich kompetencji (inspekcja pracy, inspekcja górnicza, inspekcja służby zdrowia, inspekcja ubezpieczeń społecznych, inspekcja budowlana)”. Wychodząc od tego wniosku, kilka razy w dyskusjach na forum miesięcznika „ATEST–Ochrona Pracy” zwracano w minionych latach uwagę na potrzebę zwiększenia roli ZUS w nadzorze nad warunkami pracy oraz na możliwości włączenia do społecznych ubezpieczeń od wypadków przy pracy

i chorób zawodowych innych ubezpieczycieli oprócz monopolisty ZUS, tak aby wymusić konkurencję i faktyczną aktywność ubezpieczycieli w zakresie bhp, co powinno zmotywować pracodawców do większych nakładów na ochronę człowieka w środowisku pracy.

Możliwość ważnych zmian w sprawie Społecznej Inspekcji Pracy W Ministerstwie Rozwoju, Pracy i Technologii pod kierunkiem Jarosława Gowina z Porozumienia trwają też prace nad implementacją do polskiego ustawodawstwa dyrektywy Unii Europejskiej o ochronie tzw. sygnalistów. Prace nad polską ustawą muszą się zakończyć do grudnia tego roku. W drugim kwartale 2021 r. projekt ustawy miał być poddany konsultacjom publicznym. Własny projekt ustawy o ochronie sygnalistów przygotowały wspólnie Fundacja im. Stefana Batorego, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Forum Związków Zawodowych i Instytut Spraw Publicznych. Sygnalista, czy raczej demaskator, to osoba nagłaśniająca w opinii publicznej działalność, która według niej

że dożylnie podawano im suplementy w dawce 10 razy większej niż dopuszczalna, która może pomóc wypłukać z organizmu substancje zabronione, ale jest też niebezpieczna dla zdrowia – spotkała się z ostracyzmem społecznym i w miejscu pracy. Jak wyjaśniała w rozmowie z agencją Newseria Biznes dr Beata Baran: – Nowością z perspektywy polskiego prawa będzie trzystopniowy system zgłaszania nieprawidłowości. Oznacza to, że sygnalista będzie mógł podjąć decyzję, czy w pierwszej kolejności informacje o nieprawidłowościach w miejscu pracy zostaną zgłoszone wewnętrznie w ramach organizacji, której sytuacja dotyczy, czy też będą zgłoszone zewnętrznie do dedykowanego organu administracji publicznej. Sygnalista może też podjąć decyzję o tzw. ujawnieniu publicznym, czyli przekazaniu informacji do opinii publicznej. Sygnalizowanie nieprawidłowości poza organizacją jest obwarowane spełnieniem konkretnych przesłanek. (…) Na pracodawców spadną nowe obowiązki związane z zapewnieniem kanałów wewnętrznych zgłoszeń oraz ochrony sygnalistów. Zgodnie z normami nowej regulacji prawnej sygnalistami mogą zostać nie tylko pracownicy zatrudnie-

Sygnalista, czy raczej demaskator, to osoba nagłaśniająca w opinii publicznej wszelkie naruszanie przepisów w lub innych nieprawidłowości w działaniach firmy, organizacji itp., w której pracuje. jest najprawdopodobniej nielegalna lub nieuczciwa, np. malwersacje, korupcję, ale również wszelkie naruszanie przepisów w lub innych nieprawidłowości w działaniach firmy, organizacji itp., w której pracuje. Termin ten powstał i jest stosowany w anglosaskim kręgu kulturowym (Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Kanada, Australia, Nowa Zelandia), gdzie na sygnalistę mówi się po angielsku whistleblower, czyli – w dosłownym tłumaczeniu – „człowiek dmuchający w gwizdek”. „Organizacje międzynarodowe takie jak ONZ czy Rada Europy doceniają ich rolę w walce m.in. z korupcją, praniem pieniędzy czy na rzecz ochrony praw człowieka. Dlatego od lat trwają prace nad zapewnieniem bezpieczeństwa sygnalistom w miejscu pracy. Unijne przepisy w tej sprawie zaczęły obowiązywać w grudniu 2019 r. i w tym roku powinny zostać wdrożone do porządków prawnych poszczególnych państw członkowskich. W dyskusji radiowej Aleksandra Kobylińska z Instytutu Spraw Publicznych mówiła, że „sygnalista to osoba, która decyduje się opowiedzieć przełożonym lub innym organom do tego przeznaczonym o nadużyciach w swoim miejscu pracy. Z tego tytułu często narażona jest na działanie odwetowe ze strony pracodawców. Tacy pracownicy zwykle motywowani są troską o interes organizacji, ale nie napotykają na odpowiednią reakcję kierownictwa”. „W Stanach Zjednoczonych istnieje instytucja chroniąca sygnalistów, National Whistleblower Center. Działa we wszystkich stanach i zajmuje się lobbingiem na rzecz ochrony sygnalistów. Ustawa Sarbanesa-Oxleya z 2002 roku terminem ‘whistleblowers’ nazywa pracowników publicznie notowanych spółek, którzy uczestniczą w śledztwie w sprawie oszustw w tych spółkach. Zapewnia im ochronę prawną przed zemstą ze strony menadżerów (grzywna lub nawet 10 lat więzienia). (…) W 2002 roku za działalność tego rodzaju tytuł Człowieka Roku tygodnika »Time« przyznano pracownicom Federalnego Biura Śledczego (FBI), Worldcomu i Enronu”. Jednak w Polsce działania sygnalistów nie są dotychczas prawnie chronione. Kiedy w 2019 r. pielęgniarka Bogumiła Sawicka zauważyła podejrzane kroplówki podawane sportowcom klubu Pogoń Siedlce i poinformowała Polska Agencję Antydopingową,

ni na umowach prawnopracowych, ale także inne osoby, które mogą uzyskać informacje o naruszeniu w kontekście związanym z pracą, np. zatrudnieni na podstawie umowy cywilnoprawnej, samozatrudnieni, wspólnicy spółki, stażyści, wykonawcy, podwykonawcy, dostawcy, byli pracownicy czy osoby będące w procesie rekrutacji”. Nowe przepisy mają obejmować tak podmioty sektora publicznego, jak i sektora prywatnego, zatrudniające co najmniej 50 pracowników. Jednak Dyrektywa UE przewiduje wyłączenia w zakresie minimalnych limitów zatrudnienia koniecznych do wdrożenia systemów sygnalizacyjnych, jeśli dotyczy to m.in. podmiotów, które działają w obszarach narażonych na pranie pieniędzy oraz finansowanie terroryzmu, co oznacza, że nawet jeśli zatrudniają mniej niż 50 pracowników, będą zobligowane do wdrożenia postanowień dyrektywy. Dyrektywa zawiera katalog dziedzin, których mogą dotyczyć zgłaszane naruszenia, m.in. zamówienia publiczne, kwestie finansowe, bezpieczeństwo produktów, bezpieczeństwo transportu, ochrona środowiska, ochrona konsumentów oraz ochrona danych osobowych. Jednak przepisy wprowadzane suwerennie w poszczególnych państwach Unii mogą ten zakres rozszerzyć. Dlatego warto w konsultacjach zwrócić uwagę, że w Polsce istnieje już instytucja pełniąca podobną rolę w zakresie ochrony człowieka w środowisku pracy, czyli bezpieczeństwa w miejscu pracy i przestrzegania przez pracodawców praw pracowniczych. Jest nią Społeczna Inspekcja Pracy. Wprawdzie społecznych inspektorów pracy jest coraz mniej, ale wzmocnienie ich pozycji prawnej przez rozciągnięcie na nich uprawnień sygnalistów może nie tylko ożywić ten społeczny nadzór nad warunkami pracy, ale i przenieść niektóre doświadczenia z działalności SIP do działań sygnalistów. Wydaje się, że rolą wszystkich związków zawodowych, nie tylko Forum ZZ, powinno być aktywne włączenie się do prac nad implementacją dyrektywy UE o sygnalistach, a zwłaszcza zadbanie o to, aby społeczni inspektorzy pracy zostali objęci wprowadzanymi przez nią zmianami: ochroną prawną i działaniem we wszystkich podmiotach gospodarczych zatrudniających co najmniej 50 osób. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

12

KURIER·ŚL ĄSKI

19 lipca Stany Zjednoczone wezwały chiński reżim komunistyczny do natychmiastowego zaprzestania wieloletnich prześladowań Falun Gong i uwolnienia wszystkich jego zwolenników, którzy zostali uwięzieni za swoje przekonania.

USA wzywają Pekin: Zaprzestańcie represji wobec Falun Gong! W przeddzień 22 rocznicy prześladowań Eva Fu

R

zecznik Departamentu Stanu Ned Price przekazał tę wiadomość podczas regularnego briefingu prasowego, na dzień przed 22 rocznicą rozpoczęcia przez Pekin kampanii wyniszczenia tej grupy wyznaniowej. „Jutro miną 22 lata, odkąd Chińska Republika Ludowa rozpoczęła kampanię represji przeciwko ruchowi Falun Gong oraz milionom praktykujących, zwolenników i obrońców praw człowieka, którzy działają na rzecz obrony ich praw” – powiedział.

„Tysiące praktykujących Falun Gong jest co roku zatrzymywanych, nękanych i poddawanych torturom oraz nadużyciom” po prostu za odmowę wyrzeczenia się spokojnego praktykowania swoich wierzeń. Praktyka medytacyjna Falun Gong została po raz pierwszy zaprezentowana w Chinach w latach 90., a jej popularność w kraju wzrosła dzięki spokojnym, łagodnym ćwiczeniom i naukom moralnym, które skupiają się wokół zasad prawdy, życzliwości i cierpliwości. Pod

koniec tamtego dziesięciolecia praktyka miała, według oficjalnych szacunków, od 70 do 100 milionów sympatyków. Reżim, uznając tę popularność za zagrożenie, rozpoczął 20 lipca 1999 roku ogólnokrajową kampanię prześladowania zwolenników Falun Gong. Od tego czasu niezliczona liczba praktykujących cierpi z powodu psychicznych i fizycznych tortur, nacisków finansowych, pracy przymusowej, pozbawienia wolności oraz grabieży organów – wszystko to jest stosowane w celu wykorzenienia ich

Czerwiec zawsze był miesiącem, w którym w większości szkół planowano wycieczki krajoznawczo-edukacyjne. W muzeach, na zamkach, w agrozagrodach, na szlakach turystycznych spotkać można było grupy dzieci w różnym wieku, podążające za swoimi opiekunami-przewodnikami. Czasy pandemii taki obraz nauki i spędzania czasu poza szkołą w przededniu wakacji znacząco zmieniły. Wyjście czy dalszy wyjazd ze szkoły stały się ze względu na ograniczenia sanitarne trudne do zrealizowania.

Archeologia na żywo Fundacja „Dla Dziedzictwa”

F

undacja „Dla Dziedzictwa” w porozumieniu z PFRON – Oddział w Opolu postanowiła chociaż częściowo wypełnić tę pustkę powstałą z przyczyn pandemii. Wybrano dla dzieci i młodzieży szkolnej spotkanie z archeologią, ale nie w formie wykładu, czy też oglądania na odległość zabytków w muzealnych gablotach. Ta forma prezentacji i mówienie o archeologii wydała się dla organizatorów spotkania mało atrakcyjna. Z pomocą przybył dr Marek Bednarek, który od kilkudziesięciu lat prowadzi badania wykopaliskowe na Opolszczyźnie i wielokrotnie prowadził zajęcia z młodzieżą szkolną w sąsiedztwie badanych przez siebie stanowisk. Doświadczenia w tym zakresie zaowocowały i tym razem. Stereotypowo archeologia kojarzy się dzieciom z Egiptem, zamkami, Indiana Jonesem, Asterixem. Dinozaury, nie tylko politykom, kojarzą się z czasami, kiedy na Ziemi pojawił się praczłowiek. Dzieci wychowane na bajkach

i komiksach czasami pytają archeologa o te olbrzymie stworzenia. Dr Marek Bednarek, aktualnie prowadzący ratownicze badania archeologiczne w Nowej Cerekwi koło Głubczyc i w Michalicach niedaleko Namysłowa, przywiózł ze sobą wybrane zabytki w różnym stanie konserwacji. Nie chodziło tu o przekazanie w „pigułce” wiedzy o archeologii i całych pradziejach. Ponieważ było to pierwsze spotkanie dzieci z archeologią na żywo, badacz postanowił w przystępny sposób wyjaśnić, czym jest archeologia i czym zajmuje się archeolog oraz wytłumaczyć, czego szuka w ziemi i jak dzięki znaleziskom może odczytać informacje o odległych epokach. Przekonać je, że archeologia to nie tylko nauka, specjalistyczna wiedza, zespół działań i metod badawczych. Archeologia to również edukacja, popularyzacja i pasja życiowa. To także forma praktyki społecznej i kulturowej, która łamie bariery, pobudza wyobraźnię i inspiruje. Że archeologiem może być każdy… Wystarczy uważnie

obserwować otoczenie i nauczyć się rozpoznawać to wszystko, co jest efektem pracy człowieka. Warsztaty archeologiczne odbyły się w piątek 18 czerwca 2021 r. Bazując na edukacji interaktywnej, pozwoliły dzieciom przyswoić nowe i skomplikowane wiadomości w atrakcyjny sposób. Szczególnym ich walorem było to, że można było podejść i dotknąć zabytków oraz pytać archeologa o wszystko. Każdy z uczniów miał taką szansę, ponieważ spotkanie z archeologią zorganizowano nie dla całej szkoły jednocześnie, a tylko dla wybranych grup uczniów i pojedynczych klas. W pierwszej kolejności warsztaty archeologiczne przeprowadzono dla dzieci z Zespołu Szkół Specjalnych w Opolu, przy ul. Książąt Opolskich 21. Odstąpiono od formuły zajęć w typie klasycznego wykładu połączonego z multimedialną prezentacją zabytków skrywanych w magazynach muzealnych. Postawiono na bezpośredni kontakt dzieci z zabytkami i sprzętem,

przekonań. Ci, którzy przeżyli, opowiadają historie o zastrzykach z toksycznymi narkotykami, wyczerpujących pracach przymusowych, rażeniu prądem w intymne części ciała i o grożeniu kobietom w ciąży dokonaniem aborcji. Trwające 22 lata represje doprowadziły do niezliczonej liczby zgonów. Na Minghui.org, amerykańskim portalu internetowym, który służy jako centrum informacyjne na temat prześladowań, zweryfikowano szczegóły dotyczące tysięcy zgonów, chociaż zauważono, że liczba ta jest prawdopodobnie tylko wierzchołkiem góry lodowej, gdyż pozyskiwanie informacji z Chin jest niezwykle trudne.

ukarano urzędnika lokalnej policji w chińskiej prowincji Fujian za jego rolę w represjonowaniu praktykujących. Departament Stanu USA za czasu rządów administracji Trumpa wydał w lipcu 2020 roku podobne oświadczenie wzywające KPCh do zaprzestania tych okrucieństw.

z obu stron Kongresu, podobnie jak brytyjscy oraz kanadyjscy urzędnicy, chcą pociągnąć reżim do odpowiedzialności za te makabryczne praktyki. 16 lipca na wiecu w Waszyngtonie ekspert ds. wolności religijnej, Nina Shea, wezwała Stany Zjednoczone do uznania prześladowań Falun Gong przez

W ciągu ostatniego roku stan Teksas i kilkanaście hrabstw w Wirginii przyjęło rezolucje ostrzegające mieszkańców przed podróżowaniem do Chin w celach transplantacyjnych.

rwające nadużycia wywołują rosnące zaniepokojenie na arenie międzynarodowej. W maju Departament Stanu USA nałożył sankcje na urzędnika Komunistycznej Partii Chin, który brał udział w prześladowaniu zwolenników Falun Gong w Chengdu, stolicy chińskiej prowincji Syczuan. Podobnie w ubiegłym roku

W ciągu ostatniego roku stan Teksas i kilkanaście hrabstw w Wirginii przyjęło rezolucje ostrzegające mieszkańców przed podróżowaniem do Chin w celach transplantacyjnych. Działania te podjęto w nadziei, że Amerykanie nie staną się mimowolnymi współwinnymi usankcjonowanej przez reżim grabieży organów, której celem są przede wszystkim praktykujący Falun Gong i inni więźniowie sumienia. Prawodawcy

reżim za formę ludobójstwa. „Ludobójstwo to na przykład zniszczenie części jakiejś wspólnoty religijnej z zamiarem jej wykorzenienia” – powiedziała Shea, dyrektorka Centrum Wolności Religijnej w Hudson Institute. „Myślę, że nie ma żadnych wątpliwości, iż to, co w ciągu ostatnich dziesięcioleci spotkało Falun Gong, spełnia te kryteria”. K

z którego korzysta archeolog w czasie badań wykopaliskowych. A nie był to tylko pędzelek… Dzieci dowiedziały się, czego szuka archeolog i jak szuka. Co może wydobyć z ziemi i w jakim stanie. Stos brudnych „kamieni” okazał się zbiorem fragmentów rozbitych naczyń glinianych, z których można skleić całe naczynia. Inne „kamienie” były narzędziami krzemiennymi i kamiennymi, bez wynalezienia których byłby niemożliwy postęp cywilizacyjny w odległych epokach. Bezcenna była obserwacja i widok dzieci dotykających i biorących zabytki do ręki. W tym samym dniu lekcje z archeologii dr M. Bednarek przeprowadził dla klasy II i VI w Niepublicznej Szkole Podstawowej „Nasza Szkoła” na Chabrach w Opolu. Dzieciom z II klasy w sposób przystępny starano się przekazać wiedzę o pradziejowej kulturze, którą pozostawił po sobie człowiek. Jak długi był okres, od kiedy pojawiło się pierwsze narzędzie wykonane z kamienia, do czasów powszechnego wykorzystania żelaza do produkcji przedmiotów codziennego użytku. Dziesiątki pytań od dzieci, radość z brania do ręki i dotykania zabytków wskazywały na duże zainteresowanie archeologią. Przy okazji można było oddzielić świat fantastyki, wszechobecnej w filmach oglądanych przez dzieci, od realnego świata, którego przeszłość bada i poznaje archeologia jako nauka. Niezwykle cenne pytanie, które padło na spotkaniu i na które dzieci usłyszały odpowiedź, to: Co zrobić z zabytkami, które znajdziemy w ogródku rodziców czy dziadków? Klasę VI reprezentowała młodzież przygotowana do spotkania

przez nauczyciela historii. Wykorzystując wiedzę uczniów, opowiadanie o pradziejach można było uszczegółowić do epok, czy też krótszych okresów w pradziejach, które odegrały przełomową rolę w postępie cywilizacyjnym. Można było zatrzymać się na dłużej w czasach, gdy na Śląsku i w Europie militarnie i kulturowo dominowali Celtowie. Kontakt z fragmentami naczyń oraz innymi artefaktami, które wykonali i użytkowali dawni mieszkańcy Opolszczyzny, na dłużej zapisze się w pamięci uczniów. Zainteresowanie dzieci, liczne pytania i rozbudzona ciekawość były informacją, że takie warsztaty są wartościowe i potrzebne. Dr Marek Bednarek umówił się z uczniami na kolejne spotkania z archeologią na początku nowego roku szkolnego, nie tylko w murach szkoły, ale również na stanowisku

– osadzie celtyckiej w Nowej Cerekwi – na którym ma prowadzić z ramienia Opolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków badania archeologiczne w okresie wakacji. Pierwsze spotkanie z archeologią zorganizowane w Opolu przez Fundację „Dla Dziedzictwa” oraz PFRON – Oddział Opole, z planami na kolejne, miało na celu zainteresowanie dzieci przeszłością. Organizatorom warsztatów nie chodzi o wychowanie kolejnych kandydatów na archeologów, ale o rozbudzenie w młodzieży chęci poznania prahistorii i zabytków z minionych epok. Może w dorosłym życiu, podróżując po Polsce, czy będąc np. w Grecji albo Egipcie, nie spędzą całego pobytu w barze i na basenie, lecz wybiorą się na zwiedzanie ciekawych miejsc, zechcą poznać ich historię i związane z nią zabytki. K

T

Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 19.07 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.

Maria Kujawska – śląska „Dr Quinn” (1893–1948)

P

olka z wyboru. Pierwsza śląska dyplomowana lekarka. Bohaterka czasu powstań śląskich, odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu „Polonia Restituta”. Urodziła się 5 lipca 1893 r. w Raciborzu, w rodzinie szewca Wilhelma Rajdy. Studiowała medycynę na uniwersytetach we Wrocławiu, Monachium, Krakowie, Poznaniu i Warszawie. 15 sierpnia 1920 r., jako pierwsza kobieta ze Śląska, uzyskała dyplom lekarza. Podczas studiów medycznych zaprzyjaźniła się z grupą polskich studentów i odkryła w sobie polskość. Zakochała się w błyskotliwym Polaku Kazimierzu Kujawskim, za którego w 1922 r. wyszła za mąż. Została

Fundacja „Dla Dziedzictwa” członkinią Związku Akademików Górnoślązaków i tajnej polskiej organizacji „Zet”. W okresie kampanii plebiscytowej agitowała w Raciborzu za Polską i pełniła dyżury w Polskim Sztabie Plebiscytowym w hotelu „Lomnitz” w Bytomiu. Podczas III powstania śląskiego była jedynym lekarzem-kobietą. Jeździła pociągiem sanitarnym, leczyła rannych powstańców i przewoziła ich do szpitali w Sosnowcu i Toszku. Po powstaniu do 1922 r. była lekarzem w Głównym Szpitalu Wojsk Powstańczych w Mysłowicach. Leczyła chorych i organizowała kursy PCK dla pielęgniarek i sanitariuszy. Po podziale Śląska między Polskę i Niemcy wraz z mężem przeniosła się do Polski, do Katowic, gdzie kierowała poradnią przeciwgruźliczą i działała w PCK i w Śląskiej Izbie Lekarskiej. W 1931 r. została wiceprzewodniczącą Towarzystwa Polek. Należała do grona założycieli Instytutu Śląskiego w Katowicach. Zaangażowała się również w działalność polityczną. Popierała Marszałka Józefa Piłsudskiego, wojewodę dr. Michała Grażyńskiego i z list Chrześcijańsko-Narodowego Zjednoczeniu Pracy została posłanką na Sejm Śląski II i III kadencji. Była członkinią Śląskiej Rady Wojewódzkiej i zwolenniczką ujednolicenia przepisów prawnych i niwelowania różnic między Śląskiem a Polską.

Delegacja polska uczciła pamięć polskich żołnierzy na terenie fortu w Tarakanowie na Wołyniu

W Po napadzie Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 r. Maria wraz z córkami uciekła do Rumunii, a następnie

do Jugosławii, gdzie kierowała domem dla polskich matek. Gestapo aresztowało ją w styczniu 1944 r. Lekarka wraz z dwiema córkami Barbarą

i Janiną trafiła do niemiec­kiego obozu koncentracyjnego dla kobiet KL Ravensbrück (ok. 80 km od Berlina). Niosła pomoc chorym więźniarkom, które nazywały ją „Aniołem z Ravensbrück”. W 1945 r. wróciła do kraju i zamieszkała w Pszczynie, gdzie pracowała w powiatowym ośrodku zdrowia. Zmarła na zawał serca 23 maja 1948 r. Pochowana jest na cmentarzu w Pszczynie obok ukochanego męża i czterech córek, które również były lekarkami. W 1974 r. imieniem Marii Kujawskiej nazwano Zawodowe Studium Medyczne w Opolu. K Fot. archiwalne: Narodowe Archiwum Cyfrowe, domena publiczna

Sergiy Porowczuk

słoneczny dzień 7 czerwca 2021 roku na terenie fortu w Tarakanowie na Wołyniu, w Dubnie koło Równego, uczczono 101 rocznicę obrony fortu Zahorce przed bolszewikami, trwającą od 7 do 21 lipca 1920 roku. W wydarzeniu tym wzięli udział przedstawiciele mniejszości polskiej z miasta Dubno, goście z Polski: znany historyk, wykładowca, dokumentalista, pracownik Studiów Wschodnich Uniwersytetu Warszawskiego płk Tadeusz Krząstek oraz rekonstruktorzy i sympatycy 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich z Krakowa. Podczas pobytu na terenie fortu goście w rozmowie z lokalnymi historykami zapoznali się z wydarzeniami, które miały miejsce 100 lat temu. Na mogiłach żołnierzy mjr. Wiktora Matczyńskiego, którzy polegli w walce z konnicą Budionnego w trakcie obrony fortu Zahorce przed bolszewikami w lipcu 1920 roku, płk Tadeusz Krząstek zapalił znicz ze wstęgą Studiów Wschodnich Uniwersytetu Warszawskiego. Członkowie polskiej delegacji, rekonstruktorzy i miłośnicy 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskich z Krakowa zapalili znicze na zbiorowej mogile żołnierzy Wojska Polskiego i odmówili modlitwę. Wieczna chwała bohaterom, którzy 101 lat temu oddali swoje życie w walce przeciwko czerwonej bezbożnej inwazji bolszewickiej! Wieczna pamięć bohaterów! Spotkanie odbyło się w ciepłej i przyjaznej atmosferze. Takie wspólne spotkania są jednym z elementów polsko-ukraińskiego procesu pojednania i zjednoczenia naszych bratnich narodów. Takie – razem obchodzone wydarzenia – są ważne dla porozumienia polsko-ukraińskiego i mobilizacji sił przeciwko współczesnym imperialnym zagrożeniom ze wschodu. K




Nr 86

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Sierpień · 2O21 Ojciec Piotr o Janie Pawle II

Jolanta Hajdasz

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

Fakt studiowania na polskich uczelniach obcokrajowców nie powinien być dla nikogo problemem, jednak sytuacja się zmienia, gdy 60 czy nawet 80 procent przyszłych studentów to cudzoziem­ cy. Pozwolił na to mechanizm rekrutacji na poznańskim UAM, gdyż ciężko uwierzyć, by jedynym problemem były kiepskie wyniki matur polskich licealistów.

2

Nikt nie słucha, każdy zna Swoistym fenomenem jest disco polo, w Polsce chętnie słuchane. Gatunek ten nie zawiera głębszych przemyśleń w tekście. Partie instrumentalne przeważnie składają się z 3–4 akordów, zaczerpniętych z podstawy nauki harmonii. Anna Maria Tabaczyńska

2

Wolność słowa w Polsce AD 2021. Czerwiec–lipiec Po raz pierwszy w ponad 25-letniej historii Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, sąd odmówił przyjęcia opinii CMWP w ramach „przyjaciela sądu” (amicus curiae), dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen. Jolanta Hajdasz

3

Punkty za pochodzenie?

T

egoroczni maturzyści udowodnili, i to w zdecydowanej większości, że aby zdać maturę, nie trzeba nawet chodzić do szkoły. Trzy ostatnie lata nauki w liceum ogólnokształcącym – przypominam, że jeszcze trzyklasowym – można przyrównać do sera szwajcarskiego. I nie tyle mam tu na myśli walory smakowe, co wielkie dziury. Te z kolei symbolizują przerwy w nauce stacjonarnej. Pierwszy rok w szkole średniej to również pierwsza wielotygodniowa przerwa spowodowana strajkami nauczycieli. Materiał edukacyjny, który wtedy przepadł licealistom, nigdy nie został uzupełniony. To wysiłki rodziców, mających świadomość, że nie będzie powrotu do zagadnień, które zostały utracone podczas strajków, bo nikt nie zdąży nadrobić przed maturą zaległości z pierwszej klasy, sprawiły, że matura 2021 wypadła nie gorzej niż w poprzednich latach. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, wysłali swoje dzieci na prywatne lekcje, gdzie uzupełniano liczne braki z wielu przedmiotów. Kolejne dwa lata, a więc klasa druga i trzecia – maturalna, to czas pandemii i zajęć online. Mamy to wszyscy na świeżo w pamięci i wiadomo, że nie jest to wydajny system edukacji, a wręcz przeciwnie, powoduje rozprężenie, rozmamłanie, opieszałość w planowaniu i zmobilizowaniu się do samodzielnej nauki, szczególnie tej do matury. I znów z pomocą swoim dzieciom przyszli rodzice. Maturzyści chętnie chodzili na korepetycje, bo godzina czy dwie z nauczycielem była 10 razy wydajniejsza od domowego samokształcenia, a także szkolnego „online”. W zasadzie można by odtrąbić sukces, bo zwieńczenie obowiązkowej edukacji egzaminami maturalnymi kończyło koszmar całych rodzin, a więc trzyletniej samodzielnej nauki nastolatka w domu, na poziomie liceum ogólnokształcącego. Wydanych pieniędzy też nikt nie żałował, przecież trzeba pomóc dzieciakowi, to nie jego wina. Wyniki matur w przypadku liceów ogólnokształcących prezentują się następująco: pozytywny wynik osiągnęło 81 proc. zdających., jednego egzaminu nie zdało 17,7 proc. uczniów, dwóch – 6,1 proc. i trzech – 1,7 procent. Prawo do poprawki ma 13,2 proc. uczniów. Najsłabiej wypadł egzamin

Aleksandra Tabaczyńska z matematyki. Zdało go 79 proc. uczniów. W przypadku uczniów liceów ogólnokształcących było to 84 procent. Pełne wyniki tegorocznego egzaminu maturalnego, uwzględniające również wyniki zdających w terminie dodatkowym (w czerwcu) oraz w terminie poprawkowym (w sierpniu), będą udostępnione 10 września 2021 roku. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę trudy ostatnich trzech lat nauki, są powody do radości i można pogratulować maturzystom. Teraz już tylko najdłuższe wakacje w życiu szkolnym, składanie papierów na uniwersytety i oczekiwanie, czy uda się dostać na wymarzony kierunek na wymarzonej uczelni. Już 19 lipca, w dniu ogłoszenia tak zwanych pierwszych list na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, okazało się, że liczba przyjętych na studia cudzoziemców w porównaniu do polskich kandydatów na studentów jest nieproporcjonalnie wysoka. Poznański uniwersytet znalazł sposób na poprawę swojej pozycji w międzynarodowych rankingach dzięki obcokrajowcom, których obecność jest premiowana

uniwersytet, dzięki tak rozumianej polityce przyjęć na studia, zyskuje po pierwsze – lepsze miejsca w światowych rankingach, po drugie – dostaje więcej pieniędzy, bo wysokość subwencji ministerialnej zależy również od wskaźnika umiędzynarodowienia.

B

ulwersuje także fakt, że większość z pierwszej pięćdziesiątki osób na listach zakwalifikowanych – 80 procent – to obcokrajowcy. Na tym nie koniec. Osoby te uzyskały powyżej 90 punktów (na 100), gdyż matury chętnych ze Wschodu przelicza się tak samo jak polskie. Ponadto podstawą prawną do uznawania świadectw, dyplomów i tytułów naukowych jest obecnie obowiązująca umowa między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Gabinetem Ministrów Ukrainy o wzajemnym uznawaniu akademickim dokumentów o wykształceniu i równoważności stopni, podpisana w 2005 r. Gwarantuje ona osobom, które uzyskały wykształcenie w jednym z państw stron tej umowy, możliwość kontynuacji kształcenia w placówkach drugiego państwa

Tegoroczni absolwenci polskich liceów wylądują najprawdopodobniej na prywatnych, płatnych uczel­ niach. Polscy rodzice zmuszeni są wziąć na siebie finansowy ciężar wyedukowania na poziomie uniwer­ syteckim swoich dzieci, a z naszych podatków skorzy­ stają cudzoziemcy. i nie obejmują ich limity przyjęć. Tu warto dodać, że uniwersytety w innych naszych miastach podobnie jak Poznań notują wzrost zainteresowania chętnych, głównie z Ukrainy i Białorusi, jednak tam prowadzona jest osobna rekrutacja dla osób z Polski i zagranicy oraz obowiązują limity przyjęć. Na stronie UAM można przeczytać następujące wyjaśnienie rektor UAM, prof. Bogumiły Kaniewskiej: „Zwiększenie liczby kandydatów z zagranicy jest wynikiem wieloletnich starań o umiędzynarodowienie Uniwersytetu, w tym naszej aktywności w ramach programu ERASMUS+, zwiększenia liczby umów bilateralnych, statusu uczelni badawczej i uniwersytetu europejskiego – wszystkie te działania zakładają wzrost mobilności oraz liczby studiujących i pracujących na UAM cudzoziemców”. Poznański

(jest to tzw. uznanie do celów akademickich). Cudzoziemcy podejmujący kształcenie na studiach stacjonarnych w języku polskim, rozpoczętych w roku akademic­kim 2021/2022, mają wnosić opłatę semestralną w wysokości 3 tys. zł. Istnieje jednak wiele przypadków, kiedy nie pobiera się opłat za studia stacjonarne w języku polskim od cudzoziemców. Te wyjątki to m.in.: obywatele państw członkowskich UE, a także posiadający Kartę Pobytu, Kartę Polaka czy certyfikat poświadczający znajomość języka polskiego jako obcego. Jednym słowem, wszystko sprzyja naszym sąsiadom, a tegoroczni absolwenci polskich liceów wylądują najprawdopodobniej na prywatnych, płatnych uczelniach. I tak polscy rodzice zmuszeni są wziąć na siebie finansowy ciężar wyedukowania na poziomie

uniwersyteckim swoich dzieci, a z naszych podatków skorzystają cudzoziemcy. Masowa imigracja do Polski, zwłaszcza zza granicy wschodniej, staje się poważnym problemem w ostatnich latach. Podobne proporcje narodowościowe są już faktem w przyznawaniu akademików. Przydziału miejsca w domu studenckim mogą być pewni studenci pochodzący z Ukrainy, Afryki czy Wschodu, a rozmów po polsku praktycznie w nich nie słychać. Tego typu działania na polskich uczelniach wyższych powodują nie tylko bardzo kosztowne kształcenie nie naszych obywateli, ale w tym roku można wręcz mówić o wyparciu z uczelni polskiej młodzieży. Jako kraj nie zyskamy – przez takie podejście do kształcenia władz uczelni – tak oczekiwanych na rynku pracy fachowców z wielu dziedzin, którzy będą pracowali dla wspólnego dobra naszej Ojczyzny. I nie ma się co dziwić, że baner z hasłem „UAM dla Polaków” pojawił się w tym tygodniu w centrum miasta, przy gmachu Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zdjęcie z banerem opublikowała Młodzież Wszechpolska w Poznaniu, która w mediach społecznościowych wyraziła także „ogromne zaniepokojenie po ogłoszeniu wyników rekrutacji na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza”. Ta grupa młodzieży jako pierwsza zwróciła uwagę na tę bolesną dyskryminację tegorocznych maturzystów i nagłośniła sprawę. Pewną otuchą są słowa ministra szkolnictwa i nauki Przemysława Czarnka: „Polskie uczelnie są dla polskich studentów, to oczywiste. Tak jak polska nauka jest dla Polski, bo jest finansowana przez Polaków. Była pewna przesada, jeśli chodzi o umiędzynarodowienie uczelni, które było priorytetem Jarosława Gowina. Zmieniamy to”. A władzom polskich uczelni może warto zadedykować sentencję bardzo doświadczonego i znanego nauczyciela akademickiego, dr. o. Tadeusza Rydzyka, który powtarza: „Kto myśli na rok do przodu – sieje zboże, na dziesięć lat – sadzi las, daleko w przyszłość – kształci i wychowuje dzieci i młodzież”. Nie wiem, jak długo jeszcze polscy rodzice dadzą radę pokrywać koszty błędów systemu edukacji, bo to na ich barki spadną skutki decyzji władz uczelni takich jak UAM. K

„Nowiny” (od)nowa Zakup mediów regionalnych przez PKN Orlen spolaryzował postawy i opinie wewnątrz redakcji. Jedni, powtarzając obowiązującą propagandę, obawiają się, że nowy właściciel upolityczni gazetę, inni mają nadzieję, że przyjdą lepsze czasy. Andrzej Klimczak

4

I Francuz, i Niemiec był kapitalistą To, że Niemcy nie mieli koncepcji, żeby te pisma przeobrazić w ambitne tytuły, było zrozumiałe w określonej sytuacji. Czym mieli się kierować? Polską racją stanu? Naszym interesem? Oni starali się zarabiać. Maria Giedz, Tadeusz Woźniak

5

Koniec karnawału Covid i perturbacje z nim związane były dla opozycji darem niebios, bo gdyby nie pandemia, trzecia kadencja rządu Zjednoczonej Prawicy byłaby pewna. Dlatego opozycja pokłada ogromne nadzieje w spodziewanej czwartej fali pandemii. Jan Martini

6

Dzieciństwo w Berlinie Co nas wówczas nie dziwiło, a co teraz wywołuje zadumę, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni polskie w Środzie przy szeroko otwartych oknach, ze słuchaczami – dziećmi i nawet dorosłymi – jeszcze przed uzyskaniem niepodległości Polski, w tzw. zaborze pruskim. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

8

ind. 298050

Z

analiz i prognoz wynika, że na przełomie września i października możemy mieć do czynienia z ponownym przyspieszeniem zakażeń i trzeba traktować to jako najbardziej prawdopodobny scenariusz – zapowiada minister zdrowia i trudno być obojętnym wobec tego typu twierdzeń. Spustoszenia, jakich w naszym życiu dokonała pandemia koronawirusa, są zbyt wielkie, by przestać się obawiać ich dalszego ciągu. Ale nieustanne budzenie strachu i przypominanie o zagrożeniu może okazać się przeciwskuteczne, szczególnie w sytuacji, gdy jedynym promowanym publicznie sposobem na radzenie sobie z zagrożeniem mają być masowe i coraz bardziej obligatoryjne szczepienia. W ostatnich dniach szczególny niepokój może budzić chęć zaangażowania do promocji tych szczepionek Kościoła i Episkopatu. Minister zdrowia Adam Niedzielski powiedział, że „Kościół mógłby bardziej pomóc” w zachęcaniu wiernych do przyjęcia szczepionki przeciw covid-19, a rządowy doradca do spraw pandemii koronawirusa, prof. Andrzej Horban, powiedział wprost, iż spadające tempo szczepień powoduje chęć nadania „nowego impulsu” całemu procesowi, cytuję – „taki bodziec rządzący upatrują w zaangażowaniu Kościoła”, bo „to jest element, którego nam brakuje; jasnego głosu Kościoła”. Te słowa padły w wywiadzie profesora Horbana dla TVN 24 na początku lipca. Dla rządowego eksperta tym brakującym elementem miałby być list pasterski Episkopatu wygłoszony – tu też cytat – „w małych miejscowościach, gdzie ludzie chodzą do kościoła”, bo taki list byłby „na pewno skuteczny i pomocny” i o taki list on gorąco apeluje. Z informacji przekazanych przez profesora wynika, że rząd już podjął w tym celu odpowiednie rozmowy na poziomie episkopatu. W archidiecezji warszawskiej taki list z tą specyficzną promocją szczepień został w lipcu wysłany do wszystkich proboszczów. Należy wątpić, czy duchowni są najbardziej właściwą grupą do wypowiadania się o szczepieniach i czy na pewno należy angażować księży do akcji promocyjnej tego typu, szczególnie że coraz częściej przekonuje się nas do konieczności szczepienia dzieci, a przecież jest to działanie wysoce ryzykowne. Szczepionki przeciwko koronawirusowi to nowy wynalazek, który nie został jeszcze dokładnie przetestowany, a już na pewno nie są znane jego długofalowe skutki, bo te będą widoczne dopiero po kilku latach. Do zachęt tego typu trzeba więc podejść bardzo ostrożnie, tym bardziej że ochrona zdrowia w naszych czasach to domena przemysłu farmaceutycznego i gigantyczne zyski jedynie kilku międzynarodowych koncernów. Nie mamy narzędzi, by weryfikować ich informacje i mieć pewność, że maksymalizacja zysku nie jest ich główną, a może nawet jedyną motywacją. Kościół nie może i nie powinien stać się elementem strategii marketingowej żadnego farmaceutycznego koncernu. W tle jest przecież jeszcze otwarty i jakże ważny problem moralny wykorzystywania materiału genetycznego abortowanych dzieci do produkcji szczepionek. Co najmniej dwa koncerny wprowadziły na rynek takie szczepionki i są one dostępne i używane także w Polsce. W grudniu ubiegłego roku Zespół Ekspertów ds. Bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski wypowiedział się negatywnie o ich stosowaniu, dopuszczając jedynie warunkowo akceptację takiej szczepionki, gdy nie ma możliwości skorzystania z innego preparatu. Jeśli więc Kościół chciałby promować odpowiedzialnie szczepienia przeciwko koronawirusowi, powinien jasno wskazać, które szczepionki są moralnie w porządku, a które nie. Pojawia się więc kolejny trudny problem – kryptoreklama, czyli ukryta przed zmysłami odbiorcy reklama jakiegoś produktu czy usługi. Podsumowując – promocja szczepień to jednak nie jest zadanie dla Kościoła. Jeszcze nie teraz. K

G

VECTORSTOCK.COM

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

Ludzie już nie wiedzą, w co mają wierzyć. Sprowadza się Kościół do jakiejś mgławicy bez konturów, a żeby katolików uspokoić, to się można zgodzić, by Papież był prezesem honorowym tego mętnego i bezkształtnego towarzystwa. Hen­ ryk Krzyżanowski, o. Piotr Rostworowski


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

FOT. THOMAS J. O'HALLORAN, DOMENA PUBLICZNA

Na Stolicy Piotrowej zasiada człowiek, który po prostu wierzy i głosi zwyczajne, odwieczne prawdy wiary z wielkim spokojem i siłą przekonania. Nic się nie przejmuje tym, że „wybitni teologowie” już dawno uznali te prawdy za przezwyciężone i nieaktualne. On idzie spokojnie swoją drogą i nic się nie dostosowuje do dogmatów mentalności współczesnej, takich jak np. przekonanie, że człowiek nie może mieć żadnej pewności, że wszyscy jesteśmy tylko poszukiwaczami.

Porządkując papiery Matki natrafiłem na list od jej brata, o. Piotra Rost­ worowskiego, który był wtedy przeorem kamedulskich eremów w Bieni­ szewie i na Bielanach. Data tego listu jest wielce znamienna – na rok przed zamachem i niecałe pół roku przed powstaniem Solidarności. Patrząc oczyma duszy, widzi się jednak więcej... Henryk Krzyżanowski

O. Piotr o Janie Pawle II Bieniszew, 25 kwietnia 1980 r. Kochana M. W lutym byłem w Rzymie i rozmawiałem z Ojcem Świętym. Jest zawsze spokojny tym spokojem człowieka zanurzonego w Bogu, ale bój, który w pełni świadomości podjął, jest gigantyczny. Jest to bój o wiarę, o Kościół, o ludzkość. Otoczony jest wielką miłością, ale spiętrzają się coraz bardziej wokół Niego siły nienawiści. Za żadnego z poprzednich pontyfikatów nie widziałem tak złośliwych karykatur Papieża, jak to ostatnio widziałem w Wiedniu i w Rzymie. Przyjaciele ostrzegają Ojca Świętego, by tak śmiało nie szedł do ludzi, bo

przecież żyjemy w bandyckim świecie. Papież odpowiada: „To jest moje ryzyko zawodowe”. Ludzie się wyobcowali z Kościoła, trzeba ich szukać, trzeba do nich iść. Postawa ostrożności nie wypełni dziś pasterskiego posłannictwa. Złe siły w świecie zapewne już się spodziewały, że nareszcie skończą z Kościołem. Udało się do tego stopnia zmącić naukę Kościoła, że już ludzie nie wiedzą, w co mają wierzyć. Nie ma dogmatu wiary, który by nie został podany w wątpliwość. Moralność katolicką do tego stopnia rozwalili, że

prawo do przerywania ciąży, homoseksualizm, stosunki przedmałżeńskie, antykoncepcję uważa się za integralną część tej moralności. Dyscyplinę kościelną zburzyli tak, że nikt nikogo nie chce słuchać, twierdząc, że jest dorosły, a posłuszeństwo i dyscyplina dobre są dla dzieci. Ekumenizm wykorzystano do szerzenia zupełnego indyferentyzmu religijnego. Już nie ma żadnego znaczenia, do jakiego się wyznania należy. Każdy może wierzyć, w co chce i nauczać, czego chce, byle był dobry dla ludzi. Kościół nie potrzebuje żadnej struktury, żadnej

hierarchii, żadnych dogmatów… W ten sposób sprowadza się Kościół do jakiejś mgławicy bez konturów, a żeby katolików uspokoić, to się można zgodzić, by Papież był prezesem honorowym tego mętnego i bezkształtnego towarzystwa. Wówczas ma nastąpić „tryumf jedności Kościoła”. Tymczasem na Stolicy Piotrowej zasiada człowiek, który po prostu wierzy i głosi zwyczajne, odwieczne prawdy wiary z wielkim spokojem i siłą przekonania. Nic się nie przejmuje tym, że „wybitni teologowie” już dawno uznali te prawdy za przezwyciężone i nieaktualne. On idzie spokojnie swoją drogą i nic się nie dostosowuje do dogmatów mentalności współczesnej, takich jak np. przekonanie, że człowiek nie może mieć żadnej pewności, że wszyscy jesteśmy tylko poszukiwaczami. Kto zaś by twierdził, że posiada prawdę, jest zarozumiały albo głupi, bo nie widzi złożoności problemów. Ojciec Święty poprzez to wszystko głosi absolutną pewność prawd objawionych, co wywołuje zdumienie. Ale – co gorsza – idzie wprost do rzesz tak jak Chrystus, zagarnia zbłąkaną i bezpańską młodzież. Ma z masami kontakt bezpośredni, a nie przez różne tylko ogniwa, w które jakaś wazelina masońska mogłaby się jeszcze jakoś wcisnąć. Tu jednak jest bezsilna, ale nie wybacza, bo metoda działania Jana Pawła II jest niewybaczalna. Nie da się Go odizolować, a ponadto przez kontakt z masami tworzy siłę polityczną. Tak w kilku słowach moje ostatnie wrażenia z Zachodu. Ściskam i życzę opieki Najwyższego w trudnych czasach, które idą. Módlmy się za Papieża. K

BLOG KULINARNY MOHERA

Makaron z sosem pomidorowym Henryk Krzyżanowski Lato to czas tanich obiadów, których podstawą są wspaniałe polskie warzywa przyniesione z najbliższego rynku. Dziś o pomidorach. Gdy chęć najdzie martwić się swym losem, lepiej zajmij z tomatów się sosem. Żadnych puszek, dziś przecież nie zima. Polne kupisz pomidory lima i obrawszy ze skórki we wrzątku, do czyszczenia ich przystąp obrządku. Przy tej pracy ciut pobrudzi sok cię... Mówiąc wprost: SIĘ UBABRZESZ PO ŁOKCIE. Czerwonego potem siekasz w kostkę. Na patelnię chlup! Jesteś na prostej. Wcześniej na niej zeszkliłeś cebulę. Mieszasz teraz mieszankę tę czule. Po kwadransie przyprawiasz dla smaku, a już czeka makaron w durszlaku. Sypiesz koprem i trzesz ementaler i z tuńczykiem mieszasz, choć to wcale być nie musi – czym chcesz, z wierzchu maźnij. Wszak WYMAGA KUCHNIA WYOBRAŹNI.

Rynek muzyczny jest jedną z niezwykle dynamicznych i rozwijających się dziedzin gospodarki. Liczba odbiorców z roku na rok się zwiększa, zmieniają się zasady jej użytkowania. Coraz częściej młodsza część społeczeństwa re­ zygnuje z zakupu fizycznej płyty CD, a sięga do abonamentowych platform internetowych. Przemieszczając się za pomocą komunikacji miejskiej, na pal­ cach jednej ręki można policzyć młodych ludzi bez słuchawek w uszach.

Nikt nie słucha, każdy zna Anna Maria Tabaczyńska

M

77 rocznica akcji „Ostra Brama” Tekst i zdjęcia Andrzej Karczmarczyk

T

zgodnie z założeniami operacji „Burza”. Po przełamaniu przez Polaków pierwszej linii obrony, do walki włączyli się Sowieci i 13 lipca Wilno zostało odbite z rąk Niemców. Polscy dowódcy i żołnierze .

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

.

.

. .

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

AK otrzymali od Sowietów propozycję, by dołączyć do 3. Frontu Białoruskiego. Ci, którzy chcieli być wierni Polsce i tego nie zrobili, zostali rozbrojeni, osądzeni i internowani. K

polo, które w Polsce (dla muzyka klasycznego: niestety) jest bardzo chętnie słuchane. Gatunek ten nie zawiera głębszych przemyśleń w tekście, który zazwyczaj odwołuje się do tematyki miłosnej. Partie instrumentalne przeważnie składają się z 3–4 akordów, zaczerpniętych z podstawy nauki harmonii, z którą zapoznają się dzieci w szkole muzycznej pierwszego stopnia. Można rzec, że jest to bardzo prymitywny tekst kultury. Co zatem sprawia, że w badaniach przeprowadzonych pod hasłem: „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, aż 63% naszych rodaków przyznaje, że lubi i wybiera ten gatunek? Być może jest to fuzja dawnych przyśpiewek ludowych, zawierających rubaszne i frywolne teksty, oraz muzyki pop. Zarówno twórców, jak i odbiorców charakteryzowała potrzeba obcowania ze sztuką, jednak niekoniecznie tzw. wysoką. Ciężko określić konkrety moment, w którym disco polo powstało, jednak początek sukcesów oraz rozwoju przypada na lata 90. i zmiany ustrojowe w Polsce. Znacząco niższa liczba odbiorców muzyki klasycznej jest spowodowana wieloma aspektami. Jednym z nich jest habitus, czyli „zespół wewnętrznych dyspozycji i postaw jednostki nabytych z rodzinnego otoczenia, które determinują jej postępowanie” (cyt. za: Encyklopedia PWN), co może wpływać także

na gust muzyczny. Jednakże zwalanie winy jedynie na kapitał kulturowy nie jest zasadne. Kolejnym problemem jest brak rzetelnej edukacji muzycznej. Nauczyciele muzyki często nie skończyli ani jednej klasy szkoły muzycznej. By zdobyć uprawnienia i uczyć tego przedmiotu w szkołach ogólnokształcących, wystarczy ukończyć studium/studia podyplomowe. Nauczyciele, którzy nie przekazują pasji swoim uczniom, mówiąc o sztuce i kulturze, mogą zniechęcić młodzież do muzyki klasycznej jako takiej. Dodatkowo brak przygotowania do słuchania ambitnej (lub po prostu ambitniejszej) muzyki sprawia, że w konsekwencji coraz mniej młodych osób (niezwiązanych z wykonawstwem muzyki) wybiera się na koncerty do filharmonii czy opery. A to z kolei wpływa na przyszłość i sferę ekonomiczną profesjonalnych muzyków. Z zarobkami muzyków klasycznych jest związanych wiele stereotypów, które dodatkowo odstraszają potencjalnie zainteresowanych zawodem. Presja społeczna, a często też rodzicielska, nie pomagają w tej już i tak trudnej sytuacji. Muzyka popularna sama w sobie nie jest problemem. Jednak niezwykle ważne jest, by mieć świadomość, że to zaledwie drobna część całego muzycznego spektrum. K

Nr 86 · SIERPIEŃ 2O21 · Wielkopolski Kurier Wnet nr 78  .  Data i miejsce wydania Warszawa 31.07.2021 r.  Wydawca Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Redaktor naczelny Kuriera Wnet Krzysztof Skowroński

.

Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00-079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl

Redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet Jolanta Hajdasz · tel. 607 270 507 · mail: j.hajdasz@post.pl . Prenumerata j.hajdasz@post.pl Zespół WKW Małgorzata Szewczyk, ks. Paweł Bortkiewicz, Aleksandra Tabaczyńska, Michał Bąkowski, Henryk Krzyżanowski, Jan Martini, Danuta Namysłowska

.

Korekta Magdalena Słoniowska

.

Reklama reklama@radiownet.pl

. .

Projekt i skład Wojciech Sobolewski Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

.

Nakład globalny 10 000 egz.

.

Druk ZPR MEDIA SA

.

ISSN 2300-6641

ind. 298050

owarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej w Poznaniu wraz ze Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej Okręg Wielkopolska Środowisko „Ostra Brama” w Poznaniu, jak co roku zorganizowali obchody związane z rocznicą operacji „Ostra Brama”, w tym roku już 77. Uroczystości rozpoczęły się Mszą św. w kościele parafialnym na pw. Św. Wojciecha, a po niej złożono kwiaty i zapalono znicze pod tablicą pamiątkową. Odśpiewano również okolicznościowe pieśni. Hołd bohaterom oddali kombatanci i rodziny żołnierzy oraz przedstawiciele władz województwa i miasta Poznania, a także przedstawiciel Terytorialnej Służby Wojskowej. 7 lipca 1944 roku kilka tysięcy żołnierzy Armii Krajowej z okręgów wileńskiego i nowogrodzkiego rozpoczęło zdobywanie Wilna, które Niemcy zamienili w fortecę. Celem AK było samodzielne oswobodzenie miasta z rąk okupanta niemieckiego. Żołnierze chcieli to zrobić

uzyka zaczęła otaczać nas z każdej strony i upowszechniać się. Najbardziej znanymi gatunkami muzyki rozrywkowej pozostają pop, disco polo oraz rock – czyli szeroko pojęta muzyka popularna. Potrzeby artystycznych – muzycznych przeżyć towarzyszyły nam już od wieków. Elementami, które się zmieniają najczęściej, jest dostęp odbiorców do dzieł muzycznych. Muzyki artystycznej – na potrzeby tego tekstu nazwiemy ją dawną lub po prostu klasyczną – dawniej słuchano w bogatych domach, dworach, zamkach, a później w salach koncertowych. Tworzono ją dla wykształconych odbiorców. Z kolei muzyka ludowa była dostępna dla chłopów, biednego mieszczaństwa, w karczmach, na uroczystościach rodzinnych czy prezentowana przez trubadurów. Jedyną formą muzyki dostępną dla stanów bogatych i biednych w tym samym stopniu była muzyka kościelna. Dziś, mimo że muzyka pozostaje w zasięgu większości populacji, miłośników muzyki klasycznej i artystycznej jest o wiele mniej niż tej popularnej. Muzyka, która wymaga wiedzy o niej i zrozumienia treści, nie znajduje wielu odbiorców. Z kolei pop, który nie wymaga tak wiele od słuchaczy, cieszy się dziś niezwykłą sławą. Swoistym fenomenem jest disco


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Zawsze przyjdzie „ten pierwszy raz”. W czerwcu 2021 r. tym „pierwszym razem” – w już ponad 25-letniej historii naszej instytucji – okazała się dla Centrum Mo­ nitoringu Wolności Prasy SDP odmowa przyjęcia przez sąd opinii Centrum, wy­ rażonej w ramach „przyjaciela sądu”, tzw. amicus curiae. Mowa o Sądzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie, a sprawa, której dotyczy nasza opi­ nia, ma wielkie znaczenie dla ładu medialnego w Polsce, chodzi bowiem o naby­ cie spółki Polska Press przez PKN Orlen.

Wolność słowa AD 2021 czerwiec – lipiec Jolanta Hajdasz

C

MWP SDP wielokrotnie przedstawiało swoje stanowisko w licznych sprawach, które toczyły się przed różnymi sądami powszechnymi i miały różnorodny charakter. Nigdy jednak Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nie zostało potraktowane tak, jak przez ww. sąd. ‘Amicus curiae’ jest to prawniczy termin rzymski, oznaczający dosłownie ‘przyjaciela sądu’. Określa on osobę lub organizację niebędącą stroną w postępowaniu sądowym, która

dobrowolnie, z własnej inicjatywy, oferuje sądowi opinię prawną lub inną dotyczącą przedmiotu postępowania. Opinia, przekazywana w postaci listu, ma wesprzeć sąd w rozstrzygnięciu rozpatrywanej przezeń sprawy. Sąd nie jest zobowiązany do uwzględnienia takiej opinii. Dlaczego więc sąd nie chce zostawić naszej opinii w aktach sprawy? Może dlatego, że opinia CMWP SDP zwraca uwagę na te aspekty tej sprawy, które sąd chciałby w ogóle pominąć i po prostu jest dla sądu niewygodna?

WYBRANE SPRAWY Z DZIAŁALNOŚCI CMWP SDP W CZERWCU I LIPCU 2021 R.

1 czerwca „Ukochana praca stała się naj­ większym koszmarem w mo­ im życiu” – raport CMWP SDP i „Kuriera WNET” na temat pra­ cy dziennikarzy w Polska Press w cytatach z mediów – Pomyśleliśmy, że trzeba zrobić coś w rodzaju bilansu zamknięcia Polska Press. Nie przypuszczaliśmy, że warunki pracy były aż tak złe. Oto pierwsza wypowiedź z ankiety: „Ukochana praca w czasie, gdy gazeta została sprzedana, stała się największym koszmarem w moim życiu. Miałam myśli samobójcze”. Takie cytaty pokazują, jak była stosowana zasada pluralizmu i w jakich warunkach pracowali dziennikarze. W raporcie udało się pokazać mechanizm sterowania dziennikarzami w wolnej Polsce – powiedziała dr Jolanta Hajdasz w audycji na żywo z telefonicznym udziałem widzów i słuchaczy, pt. Rozmowy niedokończone na antenie TV Trwam (1 godz. 15’) i w Radiu Maryja (2 godziny). Audycja odbyła się 29 maja 2021 r. W sumie na przełomie maja i czerwca raport cytowany był m.in. przez Polskie Radio, TVP Info, Radio Maryja, Radio Szczecin i Radio Poznań, telewizję Wpolsce.pl i TV Republika oraz portale wpolityce. pl, wirtualnemedia.pl i press.pl oraz sdp. pl. Obszernie jego fragmenty opublikował „Kurier WNET”. „Porażający raport! Jak wyglądały media Polska Press za niemieckiego kapitału?” „Dziennikarz stał się niewolnikiem za coraz mniejsze pieniądze”, „Bezdyskusyjna wartość raportu”, „To, o czym dziennikarze mówili po cichu, zostało powiedziane głośno” – to nagłówki informacji w mediach tradycyjnych i społecznościowych na temat raportu z projektu badawczego dotyczącego warunków pracy dziennikarzy, wolności słowa oraz stosunków redakcyjnych w grupie medialnej Polska Press przygotowanego przez CMWP SDP i „Kurier WNET”.

2 czerwca CMWP SDP obejmuje monitorin­ giem sprawę Kamila Różalskiego, byłego operatora TVN W związku z wszczęciem postępowania z urzędu w sprawie podlegania Kamila Różalskiego, byłego operatora Telewizji TVN, ubezpieczeniom społecznym u płatnika składek TVN SA, Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP objęło monitoringiem tę sprawę pod kątem przestrzegania praw osób ubezpieczonych. Mając na uwadze, że działania płatnika składek, jak również opóźnienie czynności ZUS w niniejszej sprawie mogą stwarzać zagrożenie dla konstytucyjnych praw Kamila Różalskiego oraz innych osób w zakresie zabezpieczenia społecznego (art. 67 Konstytucji RP), podjęcie monitoringu niniejszej sprawy jest uzasadnione i konieczne. Kamil Różalski, były operator telewizji TVN, który pracował w niej przez

23 lata, 27 lutego br. zarzucił nadawcy poważne naruszenia praw pracowniczych, zwłaszcza wobec grupy osób, które pod presją ze strony firmy musiały przejść z etatów na umowy cywilnoprawne. Według operatora, w takiej formie związanych jest z telewizją TVN nawet 1,8 tys. osób, które przez nadawcę są traktowane jak „ludzie drugiej kategorii”, stając się wręcz ofiarami mobbingu.

publicznej przesłanej przez wójta Pawła Militowskiego. Artykuł dotyczył wpływów i wydatków za śmieci w gminie Rędziny. Gminie nie spodobało się sformułowanie, że „gmina nieźle zarabia na Waszych odpadach”. Według aktu oskarżenia, są to nieprawdziwe informacje.

21 czerwca Zabójstwo Jarosława Ziętary. Ko­ lejna rozprawa w „procesie ochro­ niarzy” i zeznania świadków „Sprawa dotyczy struktur aparatu państwowego i dlatego nigdy nie może być ujawniona. Teraz uważam, że Prokuratura zacierała ślady, a nie dążyła do wyjaśnienia. (…) Nie powiedziałem o tym przez 20 lat. Agencja detektywistyczna oczekiwała od dziennikarzy współpracy, która miała polegać na pozyskiwaniu informacji o Jarku i przekazywaniu ich M.K. (właścicielowi agencji)”. To fragmenty wypowiedzi red. Stanisława Ruska, którego zeznań Sąd Okręgowy w Poznaniu wysłuchał 17 czerwca

dokumentów: teczek, kaset magnetofonowych, dyskietek – jest rzeczą bezsporną. Na oczach kilku osób policjanci zabrali te materiały z boksu w redakcji „Gazety Poznańskiej”, który oddzielony był od innych przezroczystą szybą. Policjantom towarzyszył Jerzy N., ówczesny zastępca redaktora naczelnego „Gazety Poznańskiej”. Świadek wymienił też tropy, które dziennikarze próbowali weryfikować, a które uznano za fałszywe; miały one jednak zmylić, spowolnić oraz zatuszować ustalenia dziennikarzy. Do takich należą: plotki o organizacji Opus Dei, o satanistycznej sekcie, a także o wyjeździe Ziętary do Londynu z powodu m.in. podżyrowania pożyczki.

23 czerwca Zaskakująca decyzja Sądu Ochro­ ny Konkurencji i Konsumentów w Warszawie – CMWP SDP od­ mówiono prawa do wystąpienia przed sądem w charakterze amicus curiae w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen. Zapowiedź odwołania Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (Sąd Okręgowy w Warszawie, XVII Wydział) przesłał do CMWP SDP pismo, w którym odmawia Centrum prawa do występowania przed sądem w charakterze amicus curiae w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen. W ciągu 25 lat istnienia i działalności CMWP SDP nie zdarzyło się jeszcze, by odmówiono Centrum prawa do przedstawienia swojej opinii w sprawach dotyczących mediów i dziennikarzy.

24 czerwca

Kamil Różalski, były operator TVN (staż pracy 23 lata), który poinformował opinię publiczną o poważnych naruszeniach praw pracowniczych w tej stacji, zwłaszcza wobec grupy osób, które pod presją ze strony firmy musiały przejść z etatów na umowy cywilnoprawne. Według operatora w takiej formie zwią­ zanych jest z telewizją TVN nawet 1,8 tys. osób, które przez nadawcę są trak­ towane jak „ludzie drugiej kategorii”

Biuro prasowe TVN Grupy Discovery odniosło się do zarzutów z rzeczonego listu w oświadczeniu, które pojawiło się na stronach portalu Wirtualnemedia.pl, w którym zapewnia, że „warunki zatrudnienia wszystkich osób wykonujących wolne zawody w ramach współpracy z telewizją TVN, w tym operatorów kamer, są zgodne z prawem”.

20 czerwca Kolejna rozprawa z art. 212 kk przeciwko redaktorowi Pawłowi Gąsiorskiemu w Sądzie Rejono­ wym w Częstochowie Z wyłączeniem jawności toczy się sprawa red. Pawła Gąsiorskiego, oskarżonego przez Gminę Rędziny z art. 212 kk za rzekome jej zniesławienie. 15 czerwca 2021 r. w Sądzie Rejonowym w XVI Wydziale Karnym w Częstochowie odbyła się już trzecia rozprawa przeciwko dziennikarzowi. Paweł Gąsiorski został oskarżony z art. 212 kk za udostępnienie informacji publicznej w sprawie wydatków i dochodów z odbioru, gospodarowania i transportu odpadów od mieszkańców gminy Rędziny za lata 2017–2018. Zdaniem oskarżyciela informacje opublikowane na portalu gminaredziny.pl są nieprawdziwe. Według aktu oskarżenia gmina Rędziny została zniesławiona oraz utraciła zaufanie jej mieszkańców. Według red. Pawła Gąsiorskiego gmina Rędziny poczuła się zniesławiona tym, iż napisał on artykuł na podstawie informacji

br. podczas rozprawy w tzw. procesie ochroniarzy. Proces od początku objęty jest obserwacją Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, które na sali sądowej reprezentuje red. Aleksandra Tabaczyńska. Stanisław Rusek, były dziennikarz i redaktor naczelny „Tygodnika Ilustrowanego Poznaniak”, a obecnie rzecznik prasowy jednego z poznańskich szpitali, złożył bardzo obszerne zeznania. Zapytany przez sędziego o wiedzę na temat sprawy oświadczył, że był współinicjatorem i współorganizatorem dziennikarskiej grupy poszukiwawczej. Stanisław Rusek przypomniał historię tej grupy, jej ustalenia, konferencje prasowe itp. Pierwsze motywy to opisywane przez Ziętarę przekształcenia własnościowe bazy PKS w Śremie, tzw. wątek śremski. Świadek oświadczył również, że fakt zabrania z biurka Jarosława Ziętary w pierwszych dniach września 1992 r.

Odpowiedź CMWP SDP na odmo­ wę przyjęcia opinii amicus curiae przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w sprawie Pol­ ska Press W odpowiedzi na odmowę przyjęcia opinii Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP jako amicus curiae przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen, CMWP SDP ponownie przesłało tę opinię z wnioskiem o pozostawienie jej w aktach sprawy. CMWP SDP przedstawia swoją opinię w tej sprawie ze względu na jej wagę dla ładu medialnego w Polsce. Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP nie domagało się przystąpienia do toczącego się postępowania, jak wskazuje przepis art. 61 kpc, czym ww. sąd uzasadnił swoją decyzję. CMWP SDP przedstawiło jedynie opinię prawną, mając nadzieję, że może być ona przydatna przy wydawaniu końcowego orzeczenia w sprawie. Nie domagano się i nie wskazywano, że taka opinia ma być dla sądu wiążąca. Decyzja Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie jest więc niezrozumiała i całkowicie sprzeczna z dotychczasową praktyką sądów w Polsce.

Sąd Okręgowy w Warszawie. Przed rozprawą WatchDog Polska przeciwko fundacji Lux Veritatis, nadawcy TV Trwam

29 czerwca Ostatnia przed wakacjami roz­ prawa w „procesie ochroniarzy” (w związku z zabójstwem Jarosła­ wa Ziętary). Relacja CMWP SDP 23 czerwca 2021 r. przed Sądem Okręgowym w Poznaniu odbyła się ostatnia przed wakacjami rozprawa w „procesie ochroniarzy” w sprawie zabójstwa red. Jarosława Ziętary. Tego dnia miało zeznawać czworo świadków, dwoje usprawiedliwiło swoją nieobecność, a jedna osoba nie odebrała przesyłki. Przed sądem stawił się jedynie 63-letni Zdzisław W., który od lat ma kłopoty z prawem. Na rozprawę został doprowadzony w kajdankach, w asyście dwóch policjantów, wprost z aresztu. Najgłośniejszym jego wyczynem było dwukrotne upozorowanie własnej śmierci. W 2005 roku podrobił akt zgonu, jednak sprawa wyszła na jaw. Rok później przekupił policjanta, by ten podrzucił do zmasakrowanych i niezidentyfikowanych zwłok, znalezionych przy torach kolejowych, jego dowód osobisty. Sprawę miał uwiarygodnić syn W., który „zidentyfikował zwłoki ojca”. Za te czyny W. został skazany prawomocnym wyrokiem. Sąd pytał m.in.: „Co zrobiono z ciałem redaktora po jego śmierci, to jest rozpuszczono w kwasie?” – „W okresie 2005–2006 odbarwialiśmy paliwo kwasem siarkowym i 500 litrów kwasu się rozlało. Wypaliło wszystko i się dymiło”. Pytanie Sądu: „Czy posiadasz wiedzę, jakich przedmiotów użyto do zacierania tej zbrodni – to jest beczka z kwasem, worek, podrzucenie dokumentów redaktora do jego mieszkania po uprowadzeniu?” – „Jeśli chodzi o beczkę z kwasem, to być może była to reakcja związana z tym wypadkiem. (…) Nie wiem, skąd reakcja na podrzucenie dokumentów. Być może stąd, że w sprawach karnych dotyczących mojej osoby przewijały się wątki z podrzuceniem fałszywych dokumentów” – zeznał świadek. W dalszej części rozprawy świadek stwierdził, że nie zna Aleksandra Gaw­ ronika oraz kolejny raz oświadczył, że nie ma nic wspólnego z uprowadzeniem Jarosława Ziętary i nie ma w tym temacie żadnej wiedzy.

2 lipca ZUS odpowiada na pytania CMWP w sprawie kontroli w TVN-ie W odpowiedzi na pytania skierowane przez CMWP SDP do ZUS-u w związku z zawiadomieniem o wszczęciu postępowania z urzędu w sprawie podlegania Kamila Różalskiego, byłego operatora Telewizji TVN, ubezpieczeniom społecznym u płatnika składek TVN SA, Dominik Wojtasiak, dyrektor Departamentu Legislacyjno-Prawnego ZUS udzielił odpowiedzi. Potwierdził prowadzenie kontroli w telewizji TVN oraz wyjaśnił przyczyny zwłoki w jej rozpoczęciu (Kamil Różalski, były operator TVN, wraz z grupą osób wniósł skargę ok. 1,5 roku temu). Według ZUS-u, Zakład nie mógł równocześnie z innym organem kontrolnym wszcząć i prowadzić kontroli bez zgody kontrolowanego płatnika, a TVN SA nie wyraziła zgody na równoczesne podjęcie i prowadzenie więcej niż jednej kontroli. Ponadto w związku z ogłoszeniem stanu zagrożenia epidemicznego, a następnie epidemii na terenie kraju, została podjęta decyzja o wstrzymaniu kontroli, a obecnie taka kontrola jest prowadzona. ZUS uchylił się od odpowiedzi na pytanie, ilu osób i jakiego okresu dotyczy ta kontrola.

2 lipca

Stanisław Rusek, były dziennikarz i redaktor naczelny „Tygodnika Ilustrowa­ nego Poznaniak”, składa zeznania przed Sądem Okręgowym w Poznaniu w tzw. procesie ochroniarzy, dotyczącym zabójstwa red. Jarosława Ziętary

Początek procesu Watchdog Pol­ ska przeciwko Fundacji Lux Veri­ tatis, nadawcy TV Trwam. Spra­ wa objęta jest monitoringiem CMWP SDP 30 czerwca przed Sądem Rejonowym Warszawa-Wola formalnie ruszył proces karny, który Stowarzyszenie Watch­ dog Polska wytoczyło Fundacji Lux

Veritatis w związku z rzekomym nieujawnieniem informacji publicznej. Sąd postanowił, iż nie będzie przeszukania Fundacji Lux Veritatis, zabezpieczenia dokumentów, odebrania telefonów komórkowych i odebrania umów o obsługę prawną. Wciąż nie wiadomo, czy sąd zażąda dostępu do korespondencji e-elektronicznej Fundacji oraz nie zrealizuje innych, obszernych i szczegółowych żądań Stowarzyszenia Watchdog Polska w stosunku do Fundacji Lux Veritatis. Zeznania w sprawie absurdalnych zarzutów o rzekome nieudostępnienie informacji publicznej złożyli założyciel i dyrektor Radia Maryja, o. Tadeusz Rydzyk CSsR, oraz zasiadający w zarządzie Fundacji Lux Veritatis o. Jan Król CSsR i Lidia Kochanowicz-Mańk. Sprawa ma charakter karny, a nie cywilny, co jest ewenementem w tego typu sprawach. W ocenie CMWP SDP w tej sprawie zachodzi zagrożenie naruszenia praw obywatelskich o. Tadeusza Rydzyka, o. Jana Króla i dyr. Lidii Kochanowicz-Mańk. W związku z powyższym CMWP podjęło monitoring sprawy w celu obrony wolności słowa zgodnie z art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i innymi przepisami prawa.

27 lipca Bezterminowe zawieszenie wy­ konania kary więzienia dla red. Sławomira Matusza z Sosnowca. Postanowienie Sądu zbieżne ze stanowiskiem CMWP SDP Sąd Rejonowy w Sosnowcu zawiesił bezterminowo wykonanie kary wyroku więzienia dla red. Sławomira Matusza i jednocześnie zarządził, iż red. Matusz będzie podlegał systematycznym badaniom zdrowotnym, by stwierdzić, czy jest w stanie odbyć tę karę. Obecnie skazany red. Matusz przedstawił zaświadczenie lekarskie, iż nie jest w stanie odbyć kary więzienia. Redaktorowi Matuszowi grozi kara bezwzględnego więzienia, ponieważ nie stać go było na zapłacenie zasądzonej prawomocnie w procesie z art. 212 kk grzywny, a stan zdrowia nie pozwalał mu na odbycie zastępczych prac społecznych. CMWP SDP wspierało dziennikarza w tym procesie, apelując do sądu o powstrzymanie wykonywania tak drastycznej kary za publikacje opinii, oraz poprzez apel do Prezydenta RP o ułaskawienie red. Matusza. Stosowne pismo do Kancelarii Prezydenta RP w tej sprawie zostało wysłane w kwietniu br. Pan Sławomir Matusz procesował się z władzami i instytucjami samorządowy-

Redaktor Sławomir Matusz, skazany z art. 212 kk za opisywanie niepra­ widłowości w instytucjach kultury w Sosnowcu

mi Sosnowca od 2016 roku. Sprawy przed Sądem Rejonowym w Sosnowcu toczyły się w trybie karnym o zniesławienia (art. 212 kk), których p. Matusz rzekomo dopuszczał się w pismach oraz w e-mailach kierowanych wyłącznie do tych instytucji i ich przedstawicieli. W inkryminowanych pismach i e-mailach p. Matusz zwracał uwagę na nieprawidłowości w działaniach instytucji, do których pisał. Przykładowo zarzucał wady prawne statutów instytucji kultury w Sosnowcu. Mimo że Wojewódzki Sąd Administracyjny wydał 5 wyroków, w których potwierdził błędy w ww. statutach, przyznając tym samym rację p. Matuszowi, wyrok skazujący dla p. Matusza został utrzymany. K Dr Jolanta Hajdasz jest dyrektorem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP źródło ilustracji: cmwp.sdp.pl


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Bilans zamknięcia Polska Press cz. III Jolanta Hajdasz · Maria Giedz

T

a ukochana praca, gdy gazeta została sprzedana, stała się największym koszmarem w moim życiu”. „Powszechna była wiedza potwierdzana wielokrotnie przez prezesa oddziału, że oddział przynosi zyski, ale są one przeznaczone dla niemieckiego właściciela. Ludzie nie dostaną nic”. „Po przejęciu

wydawnictwa przez Polska Press zapanowała narracja poprawna politycznie zgodna z wytycznymi Niemiec i UE. Gazeta zdecydowanie zmieniła narrację na antypolską”. To typowe wypowiedzi byłych dziennikarzy wydawnictwa Polska Press, opisujące ich pracę w czasie, gdy właścicielem gazet i portali regionalnych,

w których pracowali, było niemieckie wydawnictwo Verlagsgruppe Passau. W grudniu ub. roku, gdy zamiar zakupu tych mediów ogłosił polski koncern PKN Orlen, rozpoczęła się ogólnoeuropejska histeria o łamaniu zasady niezależności i pluralizmu mediów Polsce, a Niemiecki Związek

Dziennikarze „Nowin” w rozmowach ze mną prosili o anonimowość. Lata wywierania presji i życie w stanie zagrożenia redakcyjnymi sankcjami lub zwolnieniem z pracy przyzwyczaiło ich do nadmiernej ostrożności. Zdła­ wiono w nich to, co w naszym zawodzie jest jedną z podstawowych cech – odwagę. Zakup mediów regionalnych przez PKN Orlen spolaryzował postawy i opinie wewnątrz redakcji. Jedni – pewnie słusznie – są pewni, że zostaną usunięci, bo bezkrytycznie wykonywali polecenia przełożo­ nych, często ze szkodą dla dziennikarzy. Inni – powtarzając obowiązują­ cą propagandę – obawiają się, że nowy właściciel upolityczni gazetę, a ich warunki pracy nie zmienią się na lepsze. I wreszcie ci, którzy przeżywając głęboką traumę, trwali w redakcji na przekór wszystkiemu, mając nadzie­ ję, że przyjdą lepsze czasy. Życie pokaże, czy ci ostatni mieli rację.

„Nowiny” (od)nowa Andrzej Klimczak

D

ziennik „Nowiny Rzeszowskie” ukazał się po raz pierwszy we wrześniu 1949 r. jako organ prasowy Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Rzeszowie. Na stronie tytułowej widniało hasło: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Po raz ostatni z tym sloganem ukazało się wydanie z 27–28 stycznia 1990 r., redaktorem naczelnym był do tego czasu Henryk Pasławski. Następnego dnia dziennik ukazał się jako „Nowiny” – gazeta codzienna, a p.o. redaktora naczelnego został w tym dniu Jan Filipowicz. Pierwszy numer pisma ukazał się w nakładzie 8100 egzemplarzy, w ciągu trzech kolejnych miesięcy osiągając nakład 53 000. Do roku 1956 gazeta ukazywała się siedem razy w tygodniu. Dopiero od roku 1975 drukowano pięć wydań tygodniowo. W roku 1980 „Nowiny” mogły się pochwalić już 200 tysiącami egzemplarzy. Przełomowy dla „Nowin” był rok 1989, gdy rozpoczęły się procesy transformacji ustrojowej. Jednak prawdziwe zmiany w tej regionalnej gazecie stały się możliwe dopiero po przyjętej 22 stycznia 1990 r. ustawie o likwidacji Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. Komisja Likwidacyjna RSW Prasa-Książka-Ruch 25 kwietnia 1991 r. zdecydowała w przetargu o sprzedaży majątku i praw wydawniczych gazety codziennej „Nowiny”. Rzeszowskie Wydawnictwo Prasowe RSW przestało istnieć 31 maja 1991 r. 31 maja 1991 r. wydawcą „Nowin” została spółka z o.o. „R-Press”. Gazeta została nabyta za 7,3 mld zł (chodzi oczywiście o kwotę w czasie szalejącej w Polsce inflacji). Udziałowcami spółki R-press zostali: zarząd Regionu NSZZ Solidarność (30%), PSL Solidarność (25%) Editions „Spotkania” (20%), Spółka Dziennikarz (20%), Jan Kopka (3%) i Andrzej Przybyło (2%). W latach 1990–1993 redaktorem naczelnym był, po powrocie z emigracji, Jan Andrzej Stepek, związany z rozgłośnią Wolna Europa w Paryżu i emigracyjnym wydawnictwem „Spotkania”. Przeciwko tej nominacji protestowali dziennikarze „Nowin”.

Pojawia się obcy kapitał W roku 1993 jednym z udziałowców „Nowin” została norweska Orkla Press International, holding przemysłowy, działający głównie w Skandynawii, przede wszystkim w branży chemikaliów oraz na rynku finansowym, a do roku 2006 także na mediowym. Swoje udziały sprzedał Orkli Jan Kopka – chyba nieświadomie inicjując proces przejmowania gazety przez obcy kapitał. W 2001 r. Orkla stała się największym udziałowcem spółki wydającej „Nowiny”, odkupując udziały Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. W roku 2001 Orkla posiadała 65% udziałów, a właścicielem 35% był Zarząd Regionu NSZZ Solidarność w Rzeszowie. W roku 2005 Orkla została jedynym

właścicielem „Nowin”, kupując udziały od „Solidarności”, która uznała, że jako udziałowiec mniejszościowy ma coraz mniejszy wpływ na kierunek rozwoju gazety. Ponadto plany inwestycyjne przedstawione przez Orklę wymagałyby podobno od związku zaangażowania dodatkowych funduszy. Sprzedaż udziałów przez Solidarność skomentował w rozmowie z Jaromirem Kwiatkowskim z „Forum Dziennikarzy” Wojciech Buczak, ówczesny szef Zarządu Regionu tego związku: „W tamtych uwarunkowaniach była to decyzja nieunikniona”. Według niego Solidarność miała coraz mniejszy wpływ na kierunek rozwoju gazety, a firmowała treści, pod którymi nie mogła się podpisać. – Pod naszym adresem padało ze strony związkowców wiele uwag w ostrym tonie: Jesteście współwłaścicielem gazety, a nie reagujecie na to, co oni wypisują?! A nasze próby reagowania rozbijały się o mur niemożności ze względu na proporcje udziałowe. Czy był to jedyny możliwy scenariusz? – Zanim tak się stało, próbowaliśmy wykupić udziały od Spółki Dziennikarz i SKL-u – mówi Wojciech Buczak. – „Dziennikarze” powiedzieli, że choćbyśmy nie wiem jakie pieniądze oferowali, to oni „solidaruchom” swoich udziałów nie sprzedadzą (w Spółce Dziennikarz zdecydowanie dominowali dziennikarze jeszcze z epoki PRL i blokowano wejście do niej niemal wszystkim, którzy przyszli do „Nowin” w latach 90. – przyp. aut.). – Jeżeli chodzi o udziały SKL-u – dodaje Buczak – Orkla powiedziała nam: bez względu na to, jaką przedstawicie kwotę, my zaproponujemy wyższą. I możemy tak w nieskończoność. Wobec naszej firmy jesteście krasnoludkiem i nie macie żadnych szans. Jan Musiał, były dziennikarz „Nowin”, redaktor naczelny w latach 1993–

Orkla powiedziała nam: bez względu na to, jaką przedstawicie kwotę, my zaproponujemy wyższą. I możemy tak w nieskończoność. Wobec naszej firmy jesteście krasnoludkiem i nie macie żadnych szans. 1994 i przez pewien czas prezes R-Press, ma odmienne zdanie na temat sprzedaży „Nowin”. – Kondycja finansowa wydawnictwa i gazety była wówczas dobra – twierdzi – Wiem, o czym mówię. Wcale nie było przymusu, aby się tego pozbywać. W 2006 r. „Nowiny” ponownie

zmieniły właściciela. Grupę Orkla Media kupił brytyjski fundusz inwestycyjny Mecom z siedzibą w Londynie, notowany na Alternative Investment Market (londyńskiej części giełdy), działający głównie na rynku mediów. Był właścicielem między innymi 35 gazet lokalnych w Norwegii, Danii, Holandii, Polsce, na Litwie i Ukrainie, a także kilku stacji radiowych w tych krajach. W Polsce media skupione były w ramach grupy Media Regionalne. W październiku 2013 r. Mecom sprzedał Media Regionalne grupie Polskapresse, która w ten sposób została właścicielem m.in Gazety Codziennej „Nowiny”. Polskapresse to grupa wydawnicza do marca 2021 wchodząca w skład niemieckiego holdingu Verlagsgruppe Passau.

Niemcy zawiedli dziennikarzy Proszący o anonimowość dziennikarz „Nowin” tak wspomina moment zakupu ich gazety przez Niemców: „Kiedy właścicielem gazety została Verlagsgruppe Passau, wśród większości dziennikarzy zapanowały optymistyczne nastroje. Wiadomo, właścicielem stała się grupa o mocnych finansach, na dodatek Niemcy słynący z solidności, więc będą pozytywne zmiany! Rozczarowanie przyszło szybko. Zderzaliśmy się za to z coraz większymi wymaganiami, ze zwolnieniami dziennikarzy w ramach oszczędności i coraz większą liczbą obcych tekstów na łamach naszej gazety. To powodowało osłabianie redakcji, samej gazety i coraz większą frustrację zespołu. Atmosfera w redakcji bywała nie do wytrzymania. To dotyczyło większości zespołu z wyłączeniem kilku osób stanowiących najbliższe otoczenie redaktora naczelnego i jego zastępcy”. Zmiany wprowadzane w redakcjach skutkowały pogarszającą się sytuacją dziennikarzy. Przeprowadzona w kwietniu br. ankieta dla dziennikarzy, pracowników i współpracowników Polska Press wyraźnie pokazuje, jak zła stawała się sytuacja większości dziennikarzy w mediach regionalnych, w tym w „Nowinach”. Na pytanie „Jak zmieniła się Twoja sytuacja w redakcji po przejęciu gazety przez Polska Press?” prawie wszyscy z regionu podkarpac­ kiego odpowiedzieli, że się pogorszyła. Dziennikarze pisali m.in.: „Palącym problemem było uśmieciowienie umów o pracę. Część dziennikarzy pracowała na umowie wydawniczej, która była odmianą umowy o dzieło. Umowa ta nie zapewniała ubezpieczenia zdrowotnego, o emerytalnym nie mówiąc. Dziennikarze w różny sposób radzili sobie z tym problemem. Niektórzy byli ubezpieczani przez pracującego współmałżonka, inni ubezpieczali się w KRUS, gdzie sami opłacali składki. Wynagrodzenie było tylko wypłatą wierszówki za napisane artykuły. Taka pensja była bardzo niska – czasami nie pozwalała nawet na przetrwanie miesiąca. Dziennikarze

Dziennikarzy zaraz po ujawnieniu informacji o zamiarze kupna wydawnictwa Polska Press przez PKN Orlen zaapelował do Komisji Europejskiej „o przyjrzenie się rozwojowi rynku gazet w Polsce w momencie, gdy na początku 2021 roku w Polsce ma obowiązywać mechanizm praworządności”.

zatrudnieni na podstawie umowy wydawniczej pracowali de facto na pełny etat. Niektórzy funkcjonowali w ten sposób nawet przez kilka lat”. Inny z ankietowanych dziennikarzy pogorszenie się sytuacji żurnalistów wiąże m.in. z pozbawianiem gazety kontaktu z czytelnikami oraz z malejącą liczbą tekstów dotyczących regionu podkarpackiego. Twierdzi on: „W drugiej połowie roku 2017 zlikwidowano w »Nowinach« dział łączności z czytelnikami, co bardzo ograniczyło liczbę tematów interwencyjnych na łamach gazety. Porażką było też okrojenie piątkowego magazynu. Od jesieni w magazynie pojawiały się tylko 3 artykuły napisane przez miejscowych autorów. Pozostałe pochodziły z innych redakcji należących do Polska Press. Ten problem dotyczył nie tylko piątkowego magazynu, ale i całej gazety. Z czasem zewnętrznych treści było coraz więcej, przez co gazeta traciła swoją lokalność i oryginalność. Coraz mniej miejsca poświęcano także wydarzeniom kulturalnym w mieście i województwie. W roku 2017 przez oddział przetoczyła się fala zwolnień”. Oceny czytelników przełożyły się na spadek nakładu. W regionie istniało od dziesięcioleci przyzwyczajenie do „Nowin”, które tak jak świeże bułeczki, każdego ranka towarzyszyły w sposób naturalny mieszkańcom. Konsekwentne pozbawianie gazety treści i regionalnego charakteru spowodowało, że wierni czytelnicy przestali kupować „Nowiny”, a zaczęli kupować inne tytuły dostępne na Podkarpaciu. Ci, którzy jeszcze są nabywcami „Nowin”, stwierdzają, że kupują je z przyzwyczajenia, bo tak naprawdę niewiele treści można w nich znaleźć. Inni kupują dlatego, że są zainteresowani ogłoszeniami, a jeszcze inni wyznają, że czytają tylko publikowane w gazecie wyniki sportowe. Dr Paweł Kuca, politolog Uniwersytetu Rzeszowskiego, dziennikarz „Nowin” w latach 2000–2006, pytany o kwestie opiniotwórcze związane z tym medium, wyraźnie wskazuje na spadek oddziaływania i jego przyczynę: „Siłą takiej gazety jak »Nowiny« jest umiejscowienie w regionie na poziomie zarówno informacji, jak i publicystyki, w której debatuje się o ważnych sprawach. Taka debata powinna nadawać ton takiej dyskusji w skali województwa. Niestety rzeczywistość tej gazety zdominowała przewaga myślenia biznesowego nad prawdziwym dziennikarstwem”. Kolejny punkt ankiety miał dać odpowiedź na pytanie, czy w gazecie ograniczano różnorodność poglądów i opinii. Pytanie brzmiało: „Pluralizm to możliwość prezentacji różnorodnych opinii w przestrzeni medialnej oraz możliwość dotarcia z różnorodnymi opiniami do czytelników. Jak ta zasada była realizowana w gazecie będącej własnością Polska Press (lub związanych z nią firm) w czasie, w której w niej pracowałeś?”. „Redakcja sukcesywnie ograniczała optykę do jedynie słusznej politycznie strony” – krótko odpowiedział jeden z ankietowanych. Inni podawali przykłady: „Jeżeli na początku było jeszcze pod tym względem nie najgorzej, to z biegiem czasu sytuacja zmieniała się na gorsze. Priorytet miały poglądy politycznie poprawne (gołym okiem było widać, że mają one pełne wsparcie kierownictwa), a inne były zaledwie tolerowane, a później to już nawet o tym nie było mowy. Podobnie było z widzeniem Kościoła – z biegiem lat coraz wyraźniej dochodziły do głosu tendencje antyklerykalne”. „Zmiany pod względem pluralizmu opinii pojawiały się stopniowo. Zaczęto faworyzować dziennikarzy, którzy mogli pisać teksty na określone tematy i prezentować stanowiska zbieżne z polityką redakcji, później zaczęła zmniejszać się tolerancja dla dziennikarzy inaczej myślących, czy nawet niepokornych, łącznie z odsuwaniem ich od tematów, a nawet zabieraniem im «działek”, którymi od lat zajmowali się”.

Badania „Kuriera WNET” i CMWP SDP pokazały, jak wyglądała sytuacja w redakcjach gazet Polska Press zarówno pod względem warunków pracy dziennikarzy, jak też przestrzegania zasad pluralizmu i wolności słowa, gdy właścicielem wydawnictwa była niemiecka firma. Przedstawiamy ich kolejną część.

Pod zarządem dwóch poprzednich właścicieli (Orkla, Mecom) nie czuło się światopoglądowej presji wywieranej na dziennikarzy, ich myślenie nie było jeszcze formatowane, tak jak pod zarządem Polska Press. „Pod zarządem dwóch poprzednich właścicieli (Orkla, Mecom) nie czuło się światopoglądowej presji wywieranej na dziennikarzy, ich myślenie nie było jeszcze formatowane, tak jak pod zarządem Polska Press”. Jeszcze inny zarzut stawia cytowany powyżej Wojciech Buczak w rozmowie z Jaromirem Kwiatkowskim: „Brak politycznego obiektywizmu. Odnotowuję go przy pełnej świadomości, że w ustach osoby zaangażowanej politycznie może brzmieć mało wiarygodnie. »Nowiny«, podobnie jak inne gazety lokalne, są jednokierunkowe, przede wszystkim antypisowskie – uważa były poseł PiS i były szef regionalnej Solidarności. – Nieobiektywnie przedstawiają różne wydarzenia lokalne, z wyraźnym negatywnym nastawieniem do środowiska politycznego, z którym jestem związany. Środowisko Solidarności próbowało przed laty przekształcić »Nowiny« w obiektywną gazetę, informującą o wydarzeniach lokalnych, co moim zdaniem udawało się przez jakiś czas, szczególnie wtedy, gdy redaktorem naczelnym był Ryszard Terlecki (obecny wicemarszałek Sejmu i szef Klubu PiS był naczelnym »Nowin” w latach 1996–1998 – przyp. aut.). Była to wtedy zupełnie inna gazeta”.

Problematyczna niezależność Ankieta obnażyła kwestię braku niezależności mediów, w tym »Nowin« jako zdolności do funkcjonowania na rynku niezależnie od władzy politycznej, rządowej, gospodarczej i religijnej. Dziennikarze odpowiadali na pytanie: „Jak oceniasz jej poziom w gazecie będącej własnością Polska Press?”. „To zmieniało się w czasie – im dalej, tym było gorzej. Kiedy mieliśmy upolitycznionych właścicieli, próbowali oni wpływać na linię programową gazety, ale – paradoksalnie – dawaliśmy sobie radę z tymi naciskami lepiej niż po przejęciu gazety przez obcy kapitał, który nie sterował ręcznie, ale przez selekcję osób na stanowiskach kierowniczych – formatowano ich na różnych szkoleniach centralnych”. „Jeśli za dwóch poprzednich właścicieli grupy (Orkla, Mecom) można mówić o otwartości łamów gazety na wielość poglądów, tak po przejęciu przez Polska Press ta otwartość się skurczyła na rzecz polityków partii rządzących (PO, PSL przyp. aut.). (…) Coraz częściej zaczęła pojawiać się także retoryka antyklerykalna oraz szukano skandalizujących tematów w tym obszarze. Jeśli chodzi o politykę miejską, faworyzowany był urzędujący prezydent miasta. (…) Oczywiście można mówić o zapotrzebowaniu społecznym na takie teksty, ale nie sposób było pozbyć się wrażenia, że wiele z nich pokrywało się z polityką informacyjną Ratusza”. Ankietowani dziennikarze „Nowin” odpowiadali też na pytanie: „Jaka była pozycja zawodowa dziennikarza w gazecie będącej własnością Polska Press, biorąc pod uwagę warunki wykonywania pracy dziennikarskiej np. niezależność działania, swobodę wypowiedzi, swobodę doboru rozmówców

i wyboru tematów itp.?”. Większość ankietowanych odpowiadała krótko: zła. Inni rozwijali temat, opisując mechanizmy obowiązujące w redakcji „Nowin”. „Na początku mojej pracy pozycja płacowo-socjalna dziennikarza była nie najgorsza. Z biegiem lat zmieniała się na gorsze: płace coraz bardziej traciły siłę nabywczą, zatrudniano ludzi niemal z ulicy, by płacić im mniej, na śmieciówkach. Pewnych rzeczy ze sfery socjalnej – trzeba przyznać – pilnowano: nie było problemów z urlopami płatnymi, istniała komisja socjalna, która udzielała nieoprocentowanych pożyczek remontowych itd. Ubezpieczenie zdrowotne, składka emerytalna, płatne urlopy były określone prawem pracy, niezależne od polityki kadrowej spółki. Natomiast określone w umowie o pracę warunki płacy nie zmieniały się latami. Mimo podnoszonej w ostatnich latach tzw. najniższej krajowej, mimo corocznej inflacji średnio 3,5 proc. każdego roku. Przykład: umowa o pracę podpisana w 2014 r. mówiła o poziomie wynagrodzenia rzędu 3,6 tys. zł brutto, włączając w to pensję zasadniczą i ryczałt honorariów autorskich. Wówczas tzw. najniższa krajowa wynosiła niespełna 1,5 tys. zł brutto. W 2021 r. wynagrodzenie dziennikarza pozostało na poziomie 3,6 tys. zł, podczas gdy płaca minimalna wynosiła 2,8 tys. zł. Wzrost wynagrodzeń w innych branżach gospodarki, w innych sektorach zatrudniania, zupełnie ominął dziennikarzy PPG. Efekt takiej polityki był katastrofalny dla jakości tytułu i warunków pracy. Chętnych do pracy w redakcji nie było, niemal każda inna branża na niemal każdym stanowisku oferowała atrakcyjniejsze warunki płacowe. Brzydko rzecz ujmując: nowe nabory jakościowo były coraz niższe, bo nikt o wysokich kwalifikacjach nie chciał pracować za stawki, które wydawały się (i były) niegodne”.

Wolność słowa Bardzo istotnym pytaniem ankiety było to, w jakim stopniu w gazecie będącej własnością Polska Press była realizowana zasada wolności słowa rozumianej jako prawo do wyrażania swoich poglądów, a w sytuacji konfliktowej oznaczającej także prawo do odmowy wykonania polecenia służbowego. Ankietowani pisali zazwyczaj: „Swoje zdanie można było wyrazić tylko w ramach panujących poglądów. Na osobę o innych poglądach patrzono nieprzychylnie”. „Nie przypominam sobie, aby w ostatnich latach ktoś odmówił wykonania polecenia służbowego – część dziennikarzy przyjmowała punkt widzenia kierownictwa, na dodatek czuła się spętana np. kredytami, więc wszystkie polecenia skwapliwie wykonywała. O mnie kierownictwo wiedziało, że mam poglądy odbiegające od politycznie poprawnych, ale moja pozycja w redakcji była wtedy na tyle mocna, że pewnie nawet kierownictwo nie zaryzykowałoby zaproponować mi temat, który łamałby moje sumienie. Oprócz mnie było jeszcze kilka takich osób. W redakcji miał miejsce podział na tych, którzy mieli swoje poglądy i potrafili je artykułować w dyskusjach (nie zawsze pozwalano im to robić na łamach), bo ich pozycja w redakcji była mocna, i na tych, którzy swoich poglądów nie artykułowali, bo albo ich nie mieli, albo nie musieli, bo mieli poglądy takie same jak kierownictwo, albo bali się to robić”. „Wolność słowa ograniczała się do tolerancji, jeśli poglądy głoszone przez dziennikarza były zbieżne z poglądami redaktora naczelnego i jego świty. Odmienne zdania nie były tolerowane, a dziennikarz, który odważył się na dyskusję, natychmiast odczuwał to w dostępie do publikacji, w wycenie tekstów i wadze zlecanych materiałów”. K Andrzej Klimczak jest byłym dziennikarzem Gazety Codziennej „Nowiny”, obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego „Forum Dziennikarzy”.


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Ktoś z tego powinien napisać doktorat Z chcącym zachować anonimowość gdańskim dziennikarzem i członkiem Spółdzielni Dziennikarskiej „Dziennika Bałtyckiego”, a następnie pracownikiem za czasów funkcjonowania spółki „Przekaz” i „rządów” Jana Jakubowskiego w tej gazecie, rozmawiała Maria Giedz Obserwował Pan ten najwcześniej­ szy okres przemian w gazetach re­ gionalnych. Dlaczego zaczęliśmy wchodzić w układy z obcym kapi­ tałem? Przecież mieliśmy już trochę rodzimych biznesmenów? Spółdzielnia dziennikarska, która zawiązała się wokół „Dziennika Bałtyckiego”, złożona z pracowników tejże redakcji, weszła w układ z partnerem biznesowym słynnego przedsiębiorcy z Zamościa. Jak się okazało, był to krętacz z nowej fali hochsztaplerów. Kiedy przeszedłem do „Głosu Wybrzeża”, spotkałem się z innym „biznesmenem”, ale z takim samym rodowodem, jak ten z Zamościa. Myśleliśmy, że jeśli ktoś jest Polakiem, zrobił karierę, ma pieniądze, chce realizować swój pomysł na życie gospodarcze, to będzie względnie uczciwy… Dobrze, proszę dalej nie mówić. We­ szliśmy więc w układ z obcym kapi­ tałem, czyli Francuzami, którzy też nas zawiedli, sprzedając Niemcowi. Janek Jakubowski powiedział nam, że Solidarność ma poważnego partnera branżowego, który gwarantuje inwestycje i podał jakąś kwotę, co nas zdołowało, bo my takiej kwoty wyłożyć nie mogliśmy. Uznaliśmy, że współpraca z Francuzami, z dobrym wydawcą, inwestorem, będzie lepszą perspektywą. Za Francuzów nastąpiły zmiany technologiczne. To była wtedy bardzo duża różnica w stosunku do tego, co miał „Głos Wybrzeża”, gdzie potem pracowałem na stanowisku kierowniczym. Latem 1994 r. francuski „Dziennik” stał się niemiecki. Dałem wtedy na pierwszej stronie „Głosu” taki tytuł: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Chodziło

o kraj i o polską prasę z taką grą skojarzeń. Natomiast po wydarzeniach „wakacji z Ałganowem” Polska Press stała się firmą bardziej komercyjną. Bardziej zorientowaną na przeżycie i zapewnienie dostatku właścicielowi. Pamiętam też, jak na pierwszej stronie pojawił się komunikat z rezygnacją Andrzeja Liberadzkiego. Czyli sprawa Ałganowa (afera Ałga­ nowa to opublikowana seria artyku­ łów m.in. w DB w sierpniu 1997 r., ukazująca kontakty Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpie­ giem Władimirem Ałganowem, co ponoć nie było prawdą) czy Kwaś­ niewskiego (teksty dotyczące braku wykształcenia wyższego Aleksandra Kwaśniewskiego) spowodowały, że niemieckiego właściciela przestała interesować dociekliwość, rzetel­ ność dziennikarska? Niemcy uznali, że im te konflikty (z prezydentem RP) uniemożliwią zarabianie pieniędzy. Plan swój zrealizowali perfekcyjnie. Kwaśniewskiego zapraszali na jakieś seminaria. Jeździł do Pasawy, wygłaszał odczyt. Było przyjemnie. Szymczycha (Dariusz Józef Szymczycha, polityk, dziennikarz, w latach 2002–2005 sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego) opowiadał, jak tam latali prywatnym helikopterem. Po Liberadzkim redaktorem naczel­ nym „Dziennika” został Krzysztof Krupa. I wtedy zaczęło się bardzo źle dziać w „Dzienniku”. Dziekan wydziału dziennikarstwa warszawskiego powiedział, że gazety, w tym „Dziennik Bałtycki”, przestały

być gazetami, a stały się tworami gazetopodobnymi. Na to składają się dwie tendencje. Jedna ta gospodarcza, czyli zanik funkcji opiniotwórczych tych gazet papierowych, a druga to też wieloletni proces, bardzo skutecznie prowadzony przez Niemców, czyli unifikacji, homogenizacji treści. Osłabiania regionalnych tożsamości, a też eliminowania dobrego dziennikarstwa na rzecz dziennikarstwa płaskiego, jednowymiarowego, kronikarskiego, informacyjnego w takim bardzo bezpiecznym zakresie działalności informacyjnej. Kiedyś powiedziałem w oczy Krzysztofowi Krupie, który był w Polska Press wiodącą figurą przez lata – opowiadał mi wówczas, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” jesteśmy spóźnieni: – Teraz już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. Dlatego tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. Nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego. Jest to niestety smutne dziedzictwo rządów Polska Press w Polsce. To była może dla nich, dla rodziny Diekmannów, przyjemna konstatacja na koniec roku, bo się zgadzały wyniki, ale dla znaczenia, dla procesu destrukcji tych gazet na rynku opinii, w tym sensie dla demokracji i siły, i wielobarwności polskiej demokracji – było zabójcze. Niemcy sprzedali te gazety w momencie, kiedy je wyeksploatowali. Ze szkodą dla różnych procesów demokratycznych, bo przecież „Dziennik”, z naszej perspektywy, od

pewnego momentu przestał stanowić element krytycznej, niezależnej opinii. Stał się elementem, nie chcę powiedzieć oligarchii czy układu, ale fragmentem pewnej architektury, koneksji, wpływów, zależności, cyrkulacji pieniądza, co kazało postawić tę formę nad odwagą dziennikarską. I to w długim horyzoncie czasu źle się kończy. Gazeta utraciła swoje kontury, a miała piękną historię i wiele ciekawych momentów w swojej karierze. Jak się przegląda stare wydania „Dziennika Bałtyckiego” z czasów Jakubowskiego (Jan Jakubowski, redaktor naczelny w latach 1991–1996), to

przyjemnie zerknąć do tej gazety. Nawet kiedyś występowałem w jakiejś debacie i powiedziałem, że czas, kiedy się tak różniliśmy i spieraliśmy – „Głos” z „Dziennikiem” – to był najlepszy okres dla demokracji. To były dwa duże pisma. Myśmy byli trochę biedniejsi, ale potencjał intelektualny zespołu był wysoki i myśmy się spierali dobrym poziomie. To wszystko padło. Gdyby Reporterzy bez Granic ocenili wkład Polska Press w anihilację polskiego rynku prasowego, okazałby się niepodważalny. Dzisiaj jest to gazeta, która kosztuje 3,50 zł i ma 16 stron. Za ile Niemcy chcieli sprzedać ca­ łą grupę? 100 mln euro, czyli 420 mln zł. Szukali klienta co najmniej cztery lata. Sztywno trzymali poziom 100 mln euro. Myśmy wydali 123 mln zł. Ale w tzw. międzyczasie Niemcy dokonali różnych transferów. Powyprowadzali wiele kamienic do spółki matki, np. kamienica na Targu Drzewnym została przeniesiona do Verlagsgruppe Passau, którą tworzy troje rodzeństwa Diekmannów. Czyli ta kamienica była dzierżawiona, nie

5

była własnością „Dziennika Bałtyckiego”. Nie była własnością Polskapresse, spółki holdingowej, która z tego tytułu mogła pobierać opłaty, że podnajmowała ją „Dziennikowi”. Jest jeszcze jedna sprawa – wszystkie rentowne tytuły przenieśli do Verlagsgruppe Passau, czyli dzierżawienie tytułu, ale nie mogę tego potwierdzić. Jedyne, co jest pewne, to Polska Press nie ma nieruchomości w centrum Gdańska. To jest nieruchomość rodziny Diekmannów. Oni te rodzynki doskonale wyłuskali. Podobnie mogli zrobić z tytułami i myślę, że tak zrobili. Bardzo mały był ten zysk – 400 ml zł sprzedaży. Oni zrobili to bardzo sprawnie. Poszli na taką obniżkę ceny, bo doszli do wniosku, że już nic więcej nie osiągną. Ewakuowali się w ostatnim momencie z tego rynku. Tam, w Pasawie, zupełnie sobie dobrze radzą, bo to jest taka gazeta, jak kiedyś był „Dziennik Bałtycki”. Głęboko osadzona w historii, w tożsamości. Spełnia wszystkie potrzeby i rodziny, i czytelników. A tutaj mieli tylko kłopoty polityczne. Ktoś z tego powinien napisać doktorat. K

Gdyby Reporterzy bez Granic ocenili wkład Polska Press w anihilację polskiego rynku prasowego, okazałby się niepodważalny.

I Francuz, i Niemiec był kapitalistą Rozmowa z Tadeuszem Woźniakiem, zastępcą redaktora naczelnego w „Wieczorze Wybrzeża” w latach 1991–1998. Rozmawiała Maria Giedz Przez 8 lat byłeś zastępcą redakto­ ra naczelnego w „Wieczorze Wy­ brzeża”, a następnie pracowałeś w „Dzienniku Bałtyckim”. Wcześ­ niej, jeszcze w latach 70., też przez jakiś czas byłeś dziennikarzem „Wieczoru”. Jakie masz wspomnie­ nia o czasie, kiedy obie gazety tra­ fiły w ręce kapitału niemieckiego? Wcześniej atmosfera w zespole „Wieczoru Wybrzeża” była bardzo dobra., relacje też były kapitalne. Niestety, nowy wydawca zrobił z nas tanią popołudniówkę, a my mieliśmy ambitne plany. Niemcy o rolę społeczną prasy dbali u siebie, a u nas zarabiali. Wszystko tak było ustawione. My mieliśmy jakichś reklamodawców i „Dziennik Bałtycki” też miał. Potem zrodziła się inicjatywa, że będą wspólne reklamy, lansowano tę formułę, stosując promocyjne ceny. Niemieckiemu wydawcy chodziło o to, żeby przejąć rynek reklam „Wieczoru”. Rozmowy były prowadzone z firmą „Przekaz”. Edek Szczesiak (redaktor naczelny „Wieczoru Wybrzeża”) miał w „Przekazie” silną pozycję, więc póki był naczelnym (kontrakt skończył mu się 31 XII 1999 r.), nie likwidowano tej popołudniówki, ale Franz Hirtreiter mówił, że na Wybrzeżu nie ma miejsca dla tylu gazet. I że w przyszłości ostanie się jedna gazeta. Zresztą takie procesy na Zachodzie pojawiły się wcześniej, można było je obserwować. A jak było w „Dzienniku Bałtyc­ kim”? Nie narzekam, dla mnie był to ciekawy okres pracy. Miałem bardzo dobre relacje i z Tomaszem Arabskim, i z Krzysztofem Krupą. Macieja Siembiedę znałem z dawnych lat, był wulkanem dobrych pomysłów. Kiedy byłem szefem działu reportażu, wbijało się na chybił trafił pineskę na rozłożonej mapie i jechało się do tego miejsca, żeby robić reportaż. Wspólnie z ludźmi mojego działu przygotowaliśmy 3 tomy

reportaży o ciekawych postaciach Wybrzeża, pod wspólnym tytułem: Znani i nieznani. Moja pensja w „Dzienniku” nie rosła, ostatnią podwyżkę dostałem w „Wieczorze”, ale zdawałem sobie sprawę, że sytuacja gazet codziennych pogarsza się i będzie coraz trudniej. Kiedy odczułeś, że coś się zmienia, że już nie ma takiej dobrej atmosfe­ ry do pracy? W „Wieczorze” nie odczuliśmy tego na własnej skórze, ale od momentu upublicznienia w „Dzienniku Bałtyckim” listu Hirtreitera (przeprosin Aleksandra Kwaśniewskiego przez Franza Hirtreitera, dyrektora generalnego Verlagsgruppe Passau, za artykuł na łamach DB na temat braku wyższego wykształcenia prezydenta RP) zaczęła obowiązywać zasada według rosyjskiego przysłowia: „Tisze budiesz, dalsze jediesz” (więcej zyskasz, gdy będziesz cicho). Niemcy zrobili wszystko, żeby znisz­ czyć te gazety. Najpierw zlikwido­ wali popołudniówkę i z „Wieczoru” zrobiła się gazeta poranna, potem go połączyli z „Dziennikiem”, aż w końcu zlikwidowali. Czyli można powiedzieć, że tak naprawdę nie zależało im na gazetach? Ja tego tak nie widzę. Nie dziwię się Niemcom, bo dla nich to był biznes. Oni to kupili z myślą o zysku, o zarabianiu. I dopóki można było, eksploatowali. Nie mogę powiedzieć, że było całkiem źle, przecież umożliwiali nam pracę, dawali zarobić. Przez ileś lat setki dziennikarzy miało chleb, miało możliwości zarobku. Oczywiście, że ścinali pensje, ponieważ obowiązywała maksymalizacja zysku. Pewien dyrektor ekonomiczny zasłynął z powiedzenia, że „dziennikarze tylko generują koszty”. Będąc w Passau, spotykając się niemieckimi dziennikarzami tego wydawnictwa, interesowaliśmy się, ile oni zarabiają. Pamiętam, że zastępca

naczelnego zarabiał 5 albo i więcej razy tyle, co ja. A my wtedy zarabialiśmy dla niemieckiego wydawcy potężne pieniądze. Jeżeli my potrafiliśmy robić nakład, mając tzw. zdrapki, ponad 300 tys. egzemplarzy, to proszę sobie wyobrazić, jaka to była sprzedaż! Za tym szły też wpływy z reklam. To były duże pieniądze. Myśmy za darmo chleba nie jedli. To, że Niemcy nie mieli koncepcji, żeby te pisma przeobrazić w ambitne tytuły, było zrozumiałe w określonej sytuacji. Czym oni mieli się kierować? Polską racją stanu? Naszym interesem? Nie. Oni starali się zarabiać, traktowali nas jako najemnych pracowników i płacili w miarę przyzwoicie. Oczywiście, że to były coraz mniejsze pieniądze. Bo dochody wydawnictwa malały, a tym samym kwoty na wynagrodzenia, określone procentowo. Była kwota na wynagrodzenia. I była kwestia gospodarowania tymi pieniędzmi. Niemcy mówili nam: możecie sami wziąć te pieniądze, byle byście wydawali dobrą gazetę. Myśmy mieli jakieś ambicje i plany zwiększenia zatrudnienia, i dawaliśmy nagrody, ale ta pula się wciąż kurczyła. Dopóki były duże nakłady i dochody, zapewniały nam one sumę gwarantującą stabilizację. A potem dochody stopniowo się kurczyły i ten procent gwarancyjny okazywał się bardzo mały. To były obiektywne przyczyny, sprzedaż gazet i reklam systematycznie malała. Kierownictwa redakcji miały dwa rozwiązania. Albo zmniejszać zarobki, albo wyrzucać ludzi. Można było wyrzucać ludzi i dla pozostałych suma do podziału byłaby większa. Ale na to nikt nie szedł. Jak to nikt nie szedł? Wiesz, ilu lu­ dzi wyrzucono? To było później, po moim przejściu na emeryturę w 2006 roku. Z roku na rok stawało się coraz gorzej, wiem to, bo kilkanaście lat współpracowałem z „Dziennikiem”. Ja przez ostatnie dwa

Zbyt dużym uproszczeniem byłoby założenie, że byli dobrzy Francuzi, a po nich nastali źli Niemcy. Jedni i drudzy byli nastawieni na to, żeby z gazet czerpać dochody. lata pisałem w „Dzienniku” za friko. Nie dostawałem żadnych pieniędzy. Naczelny Mariusz Szmidka mówił, że nie może mi płacić, bo nie miał pieniędzy. Wierzę, że był w takiej sytuacji. Ale ja współpracowałem z nimi, bo to było sympatyczne. To z czego żyłeś? No przecież mam emeryturę, a także pisuję do miesięcznika „Hodowca Gołębi Pocztowych” – czasopisma, które normalnie płaci. Miałem też wpływy z książek Ojca Grande przepisy na zdrowe życie, które napisaliśmy razem z żoną. Te książki, wydawane przez Polska Press, dawały dochody nam, autorom, ale głównie wydawcy, z książek i zwiększonych nakładów gazet, bo tam ukazywały się przedruki. Wpływy z tych książek były znaczące. Powiedziałeś, że wszystko zaczę­ ło się zmieniać od opublikowania listu Hirtreitera przepraszającego Kwaśniewskiego, czyli kiedy właś­ cicielem był już Niemiec. Zatem za Francuza było lepiej. Czy to była wyraźna różnica? Niekoniecznie wyraźna. To był inny okres i inne problemy. Francuzi wprowadzali komputeryzację. Przejście z maszyn do pisania i długopisów na komputery. Jeździliśmy do Francji uczyć się. To Francuzi porozwalali ścianki działowe, bo był wtedy okres fascynacji halami. Był inny czas dla wydawnictw prasowych, realizowaliśmy inne zadania. Zbyt dużym uproszczeniem byłoby założenie, że byli dobrzy Francuzi, a po nich nastali źli Niemcy. Jedni i drudzy byli nastawieni na to, żeby z gazet czerpać dochody.

Ale Francuz nie wtrącał się w to, jak piszemy i o czym. Były dużo wyższe zarobki. Za Francuza w 1994 r. zara­ białam w „Dzienniku” ponad 4 tys. zł, a w 2004 r. moja pensja łącznie z wierszówką wynosiła 1300 zł. Ale nie odnoś tej różnicy w wycenach do tego, że w 1994 r. płacił Francuz, a w 2004 r. płacił Niemiec. To będzie błąd. Jeden i drugi był kapitalistą, i jeden, i drugi miał ten sam cel. Tylko w 1994 r. myśmy wydawali kilkaset tysięcy gazet dziennie. Natomiast w 2004 r. to już były schody w dół. „Wieczoru” już nie było, a nakład „Dziennika” znacznie spadł. Jednak Francuz nie narzucał nam doboru tematów. Mogłam pisać tak, jak uważałam, że jest zgod­ ne z rzeczywistością. Natomiast w 2004 r. połowa moich tekstów w ogóle się nie ukazywała, bo uzna­ wano je za niepoprawne. Ponad­ to, jeśli nawet coś publikowano, to okrojone, bo niemal wszystko oka­ zywało się sprzeczne z polityką ga­ zety. Były też naciski. Ja tego nie odczuwałem. W „Wieczorze” nie mieliśmy przypadku kłopotów z tematami, które podejmowaliśmy. Owszem, w „Dzienniku” zdarzyło się to, co miał Jan (Jakubowski) i Andrzej (Liberadzki), ale to chodziło o poprawność polityczną. Właściciele nie chcieli zadzierać z władzą. To gwarantowało, że będą reklamy, że urzędy nie będą ich bojkotować… Stąd się to brało. To było głupie, oczywiście. Wykorzystał to Kwaśniewski, bo opublikował list Hirtreitera, w którym wydawca kaja się i przeprasza. Opublikował, żeby pokazać, jaki to on jest niezależny,

zdystansować się od niemieckiego wydawcy. Na pewno Niemcy nie chcieli niektórych tematów poruszać i poprzez kierownictwa tym sterowali. Oni przede wszystkim chcieli mieć zapewnione dochody, mieć z tego biznesu pieniądze i już. Zarabiali na tym i tyle. Nie wiem, czy to od początku nie był układ, czy Niemcy z Francuzami się nie dogadali i Francuzi dla nich kupili te gazety? Raczej tak. To o to chodziło, to była taka ekspansywna polityka. Co innego, gdyby chodziło o jeden tytuł, ale jeśli Niemcy kupili wszystkie dzienniki, to zakrawało na określoną politykę. I chwała Obajtkowi, że to wszystko wykupił, że te ewentualne wpływy zostały zablokowane. Może popełniliśmy błąd, wcho­ dząc w układ z zachodnim kapita­ łem i sprzedając prasę regionalną? Nie można było tego uniknąć. Szła nowoczesność, której nie mogliśmy sami wprowadzić, bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby kupić maszyny, komputery. Coś za coś. Oni to dali, ale zyski ciągnęli i swoje „ja” narzucali. Nie wiem do końca, jak obecnie te wydawnictwa przekształcić, ale na pewno nie wydawać gazet codziennych, licząc, że jak będzie polski stempel, to ludzie je kupią. Nie kupią, bo co komu po gazecie informacyjnej, która publikuje informacje sprzed kilku dni. Aktualne wiadomości prawie każdy ma w telefonie. Doszło do tego, że sobotnie wydanie już w piątek trafia do czytelników. Jakie tam są informacje – z soboty? Nie, nawet nie z piątku. Natomiast publicystyka, poradnictwo – oczywiście tak. Tylko kwestia, jak to podać? K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

6

R E K L A M A

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A


SIERPIEŃ 2O21 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A My – ludzie „Solidarności” kończymy już czas naszej aktywności społecznej. Możemy mieć satysfakcję, że Rewolucja Solidarności, zapoczątkowana w 1980 roku, została do­ kończona, choć dopiero po 35 latach. Cud roku 2015 zawdzięczamy tragedii smoleń­ skiej; ofiara życia 96 osób nie poszła na marne, ale u podstaw przemian, które wtedy nastąpiły, była ciężka praca rzeszy byłych solidarnościowców, zorganizowanych w Klu­ bach Gazety Polskiej czy Rodzinach Radia Maryja.

Koniec karnawału? Jan Martini

L

udzie ci bez żadnych funduszy norweskich czy grantów od filantropa Sorosa wykonywali „czarną” robotę przy wyborach, zbierając podpisy, roznosząc ulotki, uczestnicząc w Ruchu Kontroli Wyborów itp. Niestety – istnieje realna perspektywa, że z trudem wywalczona polska podmiotowość może zostać z powrotem ograniczona, i to nie przez zbrojną inwazję, lecz kartkę wyborczą. Zdajemy sobie sprawę, że w naszym położeniu geopolitycznym utrzymanie stosunkowo dużego zakresu suwerenności wymagać musi wielkiej zręczności dyplomatycznej i stałej troski o bezpieczeństwo państwa. Czy nasi sąsiedzi, którzy uzurpują sobie prawo do „opieki” nad Polską, będą na tyle uprzejmi, żeby spokojnie patrzeć na rozwój naszej gospodarki i poczekają na konsolidację państw Międzymorza? Wiele niepokojących sygnałów wskazuje na to, że postanowili „rozwiązać kwestię polską” i właśnie przystąpili do działania.

Tusk i jego odmiany Rzecz ciekawa – kanclerz Merkel nig­ dy otwarcie nie występowała przeciw Polsce – w tym celu posługuje się ona swoim „personelem”. Dla Niemców Tusk jest niezwykle cennym „zasobem kadrowym”, dlatego strzegą go jak źrenicy oka; został mu nawet przydzielony specjalny opiekun – P. Graś (postać analogiczna do „kapciowego” Wałęsy – Wachowskiego). Oprócz pochodzącego z Polski Tuska „właściwego”, Niemcy dysponują innymi podręcznymi „Tuskami” i właśnie użyli jakiegoś w konflikcie o kopalnię Turów. O ciągnących się od maja negocjacjach wiadomo tylko, że są „trudne”. Można odnieść wrażenie, że czescy „negocjatorzy” wykonują jakieś zlecone zadanie. Wbicie klina rozsadzającego Grupę Wyszehradzką jest na rękę niektórym państwom Unii. W tej sytuacji podjęcie retorsji np. w postaci kontroli BHP czy Sanepidu w czeskich kopal-

Formalnie Polska ma tylko dwóch europosłów mniej niż Niemcy, ale faktycznie niemal połowa z nich (25) zawsze wspiera przeciw Polsce interes „europejski” – przypadkowo tożsamy z niemieckim. niach na terenie Polski byłoby najgorszą reakcją. Już w sklepach Bogatyni czescy klienci spotykają się z wrogością, a oni z kolei przypominają Zaolzie i polską inwazję z 1968 roku. Kolejnym, czeskim „Tuskiem” do ataku na Polskę, jest wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Vera Jourova – odpowiedzialna za „wartości i przejrzystość”. Na „wartościach” zna się ona jak mało kto, bo jako przedsiębiorca była oskarżona o korupcję i spędziła jakiś czas w areszcie. Wszystkie rytualne zarzuty o „strefy wolne od LGBT” czy o sądy, które „nie dają gwarancji niezawisłości”, padły już wielokrotnie. Strona polska również wielokrotnie zapewniała, że nie istnieją w Polsce miejsca, do których nie mogą wejść osoby z przypadłością homoseksualną, sędziów wybiera się dokładnie tak samo, jak np. w Hiszpanii, a w ogóle to organizacja sądownictwa nie należy do kompetencji Unii. Oczywiście nie chodzi o żadne merytoryczne argumenty, tylko o tworzenie atmosfery niechęci i czarny pijar wokół Polski. Niebawem dojdzie nowy temat – „wolność mediów”. Nie wydaje się,

aby zamiarem Niemców było pozbawienie naszego kraju należnych funduszy europejskich – przecież pieniądze te w 80 procentach ostatecznie trafiają do Niemiec – ale fundusze mogą zostać „zamrożone” (jak wyjawił Trzaskowski) do czasu zmiany władzy w Polsce. Największym zadaniem i osiągnięciem Tuska w „Europie” było uprzejme wyproszenie Wielkiej Brytanii z UE. Teraz, gdy Europa jest już w pełni niemiecka, Tusk w Brukseli nie jest już potrzebny; powierzono mu więc nowe zadanie – „wyzwolenia” Polski od „reżimu PiS”. Jedną z postaci używanych do walki z tym „reżimem” jest „hiszpański Tusk” – wiceprzewodnicząca TSUE, sędzia Rosario Silva de Lapuerta, która jednoosobowo „wyłączyła prąd” (wg wskazań opozycjonisty Kramka) w kopalni Turów. Wygląda na to, że pani de Lapuerta specjalizuje się w tematyce polskiej, bo wcześniej zwalczała z pasją naszą reformę sądownictwa. Nie była ona nigdy sędzią, gdyż z uwagi na swoje zaangażowanie na rzecz pewnej postępowej partii, nie spełniała wymogu apolityczności obowiązującej sędziów w Hiszpanii. Natomiast w TSUE nie ma takich ograniczeń; nawet nie trzeba być zawodowym sędzią (wystarczy być prawnikiem), a może nawet słuszne zaangażowanie polityczne jest zalecane? 27 sędziów TSUE jest delegowanych przez rządy, a ponieważ tylko 2 kraje są rządzone przez konserwatystów, nietrudno przewidzieć sympatie polityczne niemal wszystkich nominatów. Art 253 stanowi: „sędziowie i prawnicy Trybunału Sprawiedliwości zostaną wybrani spośród osób, które oferują absolutne gwarancje niezawisłości i które spełniają wymagane warunki do wykonywania wyższych funkcji jurysdykcyjnych oraz są prawnikami o uznanej kompetencji i randze w swoich krajach“. Podobnie jak pani Lapuerta, inny sędzia TSUE, Marek Safjan – reprezentant Polski (!) w tym gremium, „oferuje absolutne gwarancje niezawisłości” i ma identyczne postępowe poglądy, jednak w przeciwieństwie do niej jest prawdziwym sędzią i profesorem prawa. Sędzia Safjan jest właścicielem posągowego wręcz życiorysu. Kiedyś najwyżej cenieni byli „internacjonaliści proletariaccy”, których ojczyzną był Związek Radziecki. Takim był ojciec sędziego – Zbigniew Safjan – uzdolniony literacko agent Informacji Wojskowej ps. Żerań, autor scenariusza do „Stawki większej niż życie”, członek Komitetu Warszawskiego PZPR, członek władz Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, pochowany w alei zasłużonych na cmentarzu powązkowskim. Dziś równie cenieni są internacjonaliści bezprzymiotnikowi, będący przeciwieństwem „nacjonalistów”. Poznać ich po znacznej ilości różnych prestiżowych nagród z wielu krajów. Właśnie takim internacjonalistą nowego typu jest sędzia Safjan. Ponieważ nieżyczliwi ludzie sugerowali, że Marek Safjan swoją błyskotliwą karierę zawdzięcza nie tylko swoim zdolnościom, profesor wydał na łamach pisma „Przegląd” (zaprzyjaźnionego z internacjonalistami) oświadczenie, w którym „dał odpór” sugestiom, wyliczając nieprawdy na swój temat. „Nieprawdą jest, że jakikolwiek sukces życiowy zawdzięczam swojemu ojcu. Prawdą jest, że wychowywała mnie od 3 roku życia samotna, wyjątkowo biedna matka i babcia. (...) Nieprawdą jest, że kiedykolwiek byłem komunistą lub choćby zbliżałem się w swojej działalności i wypowiedziach do tej ideologii. Nieprawdą jest, że kiedykolwiek, w jakiejkolwiek postaci współpracowałem z władzami ani tym bardziej ze służbą bezpieczeństwa PRL. Nieprawdą jest, że kiedykolwiek na kogokolwiek doniosłem władzom czy służbie bezpieczeństwa PRL. Nieprawdą jest, że moja żona Dorota Safjan została wyrzucona z pracy w warszawskim ratuszu za machlojki reprywatyzacyjne. Prawdą jest, że zrezygnowała sama ze współpracy z Lechem Kaczyńskim wobec

zasadniczej różnicy co do sposobu zarządzania miasta”. Nawiasem mówiąc ktoś lepiej władający jęz. polskim napisałby „zarządzania miastem”. Lista tych „nieprawd”, które prostował profesor, jest znacznie dłuższa, ale ponoć zawiera nieścisłości. Prof. Safjan oznajmił także, że z ojcem dzieli go „radykalna różnica poglądów politycznych, oceny historii i rzeczywistości", tym niemniej publikował w redagowanym przez ojca w latach 2004–2007 miesięczniku „Słowo Żydowskie”, na łamach którego piętnował „polski antysemityzm”. Marek Safjan, jak łatwo się domyślić, działał w opozycji niewątpliwie demokratycznej, później związał się na długo z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, gdzie – jak sam stwierdził – wykuwały się „struktury nowego, demokratycznego państwa”. Rzeczywiście KUL był wylęgarnią talentów politycznych (np. wiceprzewodniczący PO Janusz Palikot), choć niektórzy twierdzą, że katolicki szyld uczelni działał jako „uwiarygodnialnia”. Talent Marka Safjana dostrzegł prezydent Kwaśniewski, powierzając mu w 1998 roku urząd prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Wkrótce po ukończeniu 9-letniej kadencji na tym prestiżowym stanowisku, profesor został oddelegowany jako polski przedstawiciel do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. W roku 2015, mając w perspektywie utratę władzy, niejako „rzutem na taśmę” ferajna Tuska przedłużyła mu pracę w tej szanownej instytucji o kolejną 6-letnią

się przestępcami. Najmocniej przeciw Polsce występowali oczywiście polscy (?) europosłowie. Formalnie Polska ma tylko 2 europosłów mniej niż Niemcy, ale faktycznie niemal połowa z nich (25) zawsze wspiera przeciw Polsce interes „europejski” – przypadkowo tożsamy z niemieckim. Jednak teraz, wraz z powrotem Tuska, walka z polskim rządem weszła na zupełnie nowy poziom i toczy się wielotorowo – jesteśmy świadkami bezprecedensowej, pozatraktatowej ingerencji instytucji unijnych w agresywne spory polityczne w naszym kraju.

Zagrożenia „wielowektorowe” Cały legion postaci, od szemranych (czy wręcz szmatławych) aż po szacowne, nie ustaje w walce o „europejskie wartości”, czyli – o obalenie demokratycznie wybranego rządu. Na szczęście partie opozycyjne w Polsce nie mają wspólnego oficera prowadzącego, więc wykorzystując pewne różnice między nimi, wciąż istnieje możliwość w miarę skutecznego rządzenia. Niestety otwierają się nowe fronty – zapowiedź ustawy uniemożliwiającej raz na zawsze przekręty prywatyzacyjne i pozaprawne roszczenia do „mienia bezspadkowego” już wywołuje groźne pomruki ze Stanów Zjednoczonych i Izraela. Wydawałoby się, że w tej sprawie powinna być ponadpartyjna zgoda, ale okazało się, że posłowie PO wstrzymali się od głosu, wyraźnie sugerując, że „będą elastyczni” (jak zdo-

Tysiące trolli zamulających prawicowe portale komentarzami typu „Kaczyński prowadzi nas prostą drogą do Polin”, cała potęga rosyjskiej internetowej machiny propagandowej jest skoncentrowana na elektoracie Zjednoczonej Prawicy. kadencję. Wydaje się, że dopiero teraz możliwości prof. Safjana zostały w pełni wykorzystane. Profesor powagą swego autorytetu ma szansę wytłumaczyć innym sędziom TSUE, na czym polega to zło, które „dzisiaj rządzi w Polsce” (D. Tusk: „To zło, które czyni PiS, jest tak ewidentne, bezwstydne i permanentne. Ono dzieje się każdego dnia w każdej właściwie sprawie. Może to taka bezwstydna determinacja w czynieniu złych rzeczy”...). Aktywność (czy raczej „nadaktywność”) prof. Safjana nie ogranicza się do działalności międzynarodowej – na bieżąco komentuje on wszelkie wydarzenia polityczne w swych ulubionych mediach – „Gazecie Wyborczej” i TVN. Zdaniem europosłów PiS, sędzia Trybunału Sprawiedliwości UE nie powinien komentować sytuacji politycznej w kraju członkowskim, gdyż jego rolą nie jest angażowanie się w spory polityczne, co podważa jego niezależność. Dlatego Ryszard Legutko oraz Tomasz Poręba skierowali do prezesa TSUE Koena Lenaertsa list w sprawie Marka Safjana, w którym napisali: „Słuchając wypowiedzi sędziego, niejednokrotnie ma się wrażenie, iż jest on politykiem reprezentującym stanowisko partyjne. W naszej ocenie jest to niedopuszczalne i koliduje z wymaganiami stawianymi sędziom Trybunału”. Właściwie od początku rządów PiS instytucje unijne angażują się w spór polityczny w Polsce, będąc tą „zagranicą”, która obok „ulicy” (według kalkulacji Schetyny) miała obalić demokratyczną władzę w Polsce. Przeprowadzono znaczną ilość „wysłuchań” w sprawie polskiej, uruchomiono art. 7 traktatu z powodu „wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez państwo członkowskie wartości, o których mowa w art. 2”, przyjmowano z wielką atencją takie osobistości jak Ludmiła Kozłowska, Mateusz Kijowski, Bartosz Kramek, Marta Lempart, z których przynajmniej część okazała

będą władzę). Co dziwniejsze, posłowie Konfederacji – ugrupowania najgłośniej gardłującego o „żydowskim niebezpieczeństwie” – także zrobili unik. Bardzo aktywna (jak zawsze) na „odcinku polskim” jest „zagranica wschodnia”. Tysiące trolli zamulających prawicowe portale komentarzami typu „Kaczyński prowadzi nas prostą drogą do Polin”, cała potęga rosyjskiej internetowej machiny propagandowej jest skoncentrowana na elektoracie Zjednoczonej Prawicy. Co gorsza, te działania przynoszą rezultaty. Przygnębiającym faktem jest wielka niechęć do ekipy rządzącej gorliwych katolików i patriotów, szczerze przywiązanych do kultury i tradycji

polskiej. To efekt oglądania hurrapatriotycznych internetowych telewizji i elokwentnych „kaznodziei youtubowych”. Cała ta wojna wymierzona jest wyłącznie w wyborców PiS, którzy niestety chłoną jak gąbka serwowane im treści. Niewątpliwie największym osiągnięciem zjednoczonych agentur jest trwały podział środowiska niepodległościowego. Przez ten podział nie mamy szans na zmianę napisanej sobie przez komunistów konstytucji, która zapewnia faktyczną bezkarność sędziów stojących na straży interesów postkomunistycznej oligarchii, a nas skazuje na „sądokrację”. Gdyby całe konserwatywno-patriotyczne środowisko miało jedną polityczną reprezentację, w Sejmie byłaby bezpieczna większość zapewniająca skuteczniejsze rządzenie. Dziś, gdy rząd „wisi” na 2 posłach przesądzających o większości sejmowej, rządzenie ociera się o „administrowanie niemożnością” (słowa prezesa Kaczyńskiego). W dodatku widać rozchwianie emocjonalne wśród koalicjantów asekurujących się na wypadek politycznej zmiany.

Covid a sprawa polska Dzięki synergii działań wojny informacyjnej w internecie z obrazem świata kreowanym przez wielkie media (mało polskie lub zgoła niepolskie), niekwestionowane osiągnięcia rządu Zjednoczonej Prawicy przekładają się na bardzo umiarkowane poparcie społeczne. Polacy nie pamiętają, dzięki komu na przedmieściach nie ma płonących samochodów, czy komu zawdzięczają wcześniejsze emerytury. Wiedzą natomiast, że jest źle, ludzie umierają, szaleje inflacja itp. Obok normalnego syndromu drugiej kadencji, gdy zazwyczaj pojawia się pewien spadek poparcia, dochodzi zmęczenie pandemią, która już na zawsze kojarzyć się będzie z rządami PiS. Covid i perturbacje z nim związane były dla opozycji darem niebios, bo gdyby nie pandemia, trzecia kadencja rządu Zjednoczonej Prawicy byłaby pewna. Dlatego opozycja pokłada ogromne nadzieje w spodziewanej czwartej fali pandemii. Minister Niedzielski powiedział, że uczestnictwo w szczepieniach jest miarą patriotyzmu, bo jest prosta zależność między zachorowalnością a szansą na utrzymanie władzy przez opcję niepodległościową. Czy propagując szczepienia, minister zdrowia działał jako lobbysta koncernów farmaceutycznych i wykonywał polecenia jakiego tajemniczego gremium w postaci np. Grupy Bilderberg? A może po prostu, kierując się zdrowym rozsądkiem, nie mógł postąpić wbrew zaleceniom WHO i wbrew pragmatyce niemal identycznej we wszystkich krajach świata. Gdy pojawiła się epidemia, nikt nie wiedział, jak leczyć i jak zapobiegać rozprzestrzenianiu się choroby. Ludzie wymagali od rządzących szybkiego działania. Niektóre z tych działań dziś wydają się dziwaczne, jak polewanie ulic lizolem czy okadzanie dymem. Nieskuteczne też były masowe testowania całej populacji, co przy wielkim nakładzie kosztów i wysiłku organizacyjnym przeprowadzono np. w Słowacji. Mało jest ludzi darzących sympatią koncerny farmaceutyczne, ale nie ma innego wyjścia, jak korzystać z ich oferty, bo szczepionki okazały się po prostu skuteczne. Na pewno część ludzi mimo szczepień zachoruje i z pewnością będą

„Miesięcznica” smoleńska Tekst i zdjęcia Andrzej Karczmarczyk 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie samolotu Tu-154, wiozącego delegację na uroczystości 70 rocznicy zbrodni katyńskiej, zginęło 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński i jego żona Maria, najwyżsi dowódcy wojska i ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski. Poznański Klub Gazety Polskiej pamięta o tej stracie narodu Polskiego i wraz przedstawicielami Wojewody Wielkopolskiego i AKO modlił się pod Pomnikiem Katyńskim w kolejną miesięcznicę smoleńską. Pozostała nam tylko pamięć i modlitwa, bo na rzetelne wyjaśnienie przyczyn i podanie rzeczywistych winnych tej tragedii powoli tracę nadzieję. K

7

zdarzać się tragiczne skutki uboczne. Po każdym leku takie wypadki się zdarzają (nawet po aspirynie). Wiadomości o tragicznych przypadkach rozchodzą się szybko i działają na wyobraźnię, natomiast udowodnienie, że dzięki szczepieniom miliony ludzi uniknęły choroby, jest praktycznie niemożliwe. Istnieją ludzie, którzy są przeciwnikami zarówno niszczących gospodarkę lockdownów, jak maseczek i szczepionek, a za cudowne remedium uważają amantadynę. Ten lek chyba w wielu przypadkach pomaga, ale czy gwarantuje powrót do normalności? Warto sobie uświadomić, że „polski” lock­down był bardzo delikatny w porównaniu do środków stosowanych w innych krajach. Dzięki temu nie odnotowaliśmy tak drastycznych spadków w gospodarce, ale też prawdopodobnie więcej ludzi zachorowało. Maseczki natomiast pomogły w niemal całkowitym wyeliminowaniu (i to w skali globalnej) znacznie mniej zaraźliwego wirusa grypy. Wiemy, że ludzie lewicy i postępu się zaszczepili najszybciej jak to było możliwe, natomiast wśród wyborców prawicy jest wielu koronasceptyków i antyszczepionkowców. Wystarczy spojrzeć na mapę szczepień, która pokrywa się dokładnie z mapą preferencji wyborczych. Efektem prawdopodobnie jest nadumieralność elektoratu prawicowego. Może spełnić się życzenie jed-

Covid i perturbacje z nim związane były dla opozycji darem niebios, bo gdyby nie pandemia, trzecia kadencja rządu Zjednoczonej Prawicy byłaby pewna. Dlatego opozycja pokłada ogromne nadzieje w spodziewanej czwartej fali pandemii. nego z ulubionych profesorów „Gazety Wyborczej”, że dzięki epidemii wyborcy PiS po prostu wymrą („jak dinozaury”). Internetowe trolle podrzucają narrację, że z prawej strony są „wolnościowcy i ludzie myślący”, w przeciwieństwie do ulegających propagandzie lewicowych „lemingów”. Wiadomo, że Rosjanie nie szczędzą środków na antyszczepionkową propagandę internetową. Można mieć wiele zastrzeżeń do szczepień, być może część z nich jest uzasadniona, ale każdy powinien zdobyć się na refleksję – dlaczego portale ewidentnie sterowane przez rosyjskich fachowców od wojny informacyjnej tak usilnie zniechęcają ludzi do szczepień? Czy naprawdę troszczą się o nasze zdrowie? Czy rzeczywiście zależy im na dobrostanie Polaków? Jak widać, przed rządem ZP piętrzy się ogrom trudnych problemów. Istnieje poważna obawa, że „okienko możliwości” się zatrzaśnie i nasz eksperyment z niepodległością „wyczerpie swoją formułę”. Mieliśmy nadzieję, że po „maratonie wyborczym” nastąpi 3-letni okres spokojnej pracy. Niestety w naszym położeniu geopolitycznym na spokój nie ma co liczyć. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O21

8

T

rzypokojowe nasze mieszkanie było doskonale wyposażone, było w nim centralne ogrzewanie, bieżąca ciepła woda, kafelki w kuchni i dużej łazience. Było nam w nim dobrze. Rodzice, mimo prawdopodobnych trosk życia codziennego, zawsze pogodni. Młodsze rodzeństwo zawsze skore do zabawy – czegóż nam więcej było potrzeba? A w świecie toczyła się okrutna wojna, w Berlinie była blokada i panował głód, ale i typowy niemiecki porządek i ład. Chodziłam normalnie do szkoły od 1916 roku, jeździłam sama do niej tramwajami, czynna była poczta, sklepy i magazyny, a także komunikacja kolejowa ze światem. Przyjeżdżali do nas goście, a i my wyjeżdżaliśmy corocznie na całe lato do Wielkopolski. Niepokój i pewne zagrożenia jako dziecko odczuwałam dopiero w 1918

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A do której nie chciałyśmy dołączyć trzeciej dziewczynki Halki (Halusi). (…) Piąte dziecko, nasz Maryś, urodził się w Berlinie w 1918 roku. Byłam wtedy już na tyle „dorosła”, że mogłam się nim trochę opiekować. Wieczorami, gdy byliśmy już w łóżkach, a w sąsiednim pokoju paliło się światło i rodzice rozmawiali przy kieliszku wina (pamiętam, reńskiego), korciło mnie i Kaję zawsze, żeby z nimi usiąść i na nich patrzeć. Mama wtedy zaganiała nas do łóżka, a tatuś, oficjalnie nie sprzeciwiając się mamie, mówił po niemiecku: „Lass sie bisschen sitzen”. Wtedy mama przynosiła pierzynkę i otulona nią, przy tym śpiąca, mogłam do woli brać udział w życiu rodziców. Słówka „bisschen sitzen”, znaczące „trochę posiedzieć”, wówczas niezrozumiałe dla mnie i dla Kai, oznaczały wieczorną, dodatkową

Moje wczesne dzieciństwo upłynęło w śro­ dowisku niemieckim, ojciec nasz jako apte­ karz pracował bowiem w aptekach w Ber­ linie-Charlottenburgu. Pamięć moja sięga do naszego mieszkania w pięknej dzielnicy Berlina w sąsiedztwie jeziorka Lietzensee i osiągalnego spacerem lasku Grunewald. Wielkie miasto, wspaniałe gmachy i szero­ kie ulice, i aleje, szybki jak na owe czasy ruch tramwajowy i samochodowy, to wszystko otaczało mnie na co dzień. Mieszkaliśmy w luksusowej kamienicy z portierem, win­ dą i dywanami.

Byłam w tych zabawach zawsze Oleńką Billewiczówną ze względu na zbieżność imion. Swój udział w tym, że czułam się Polką, miała przede wszystkim mama. Nie miała w zwyczaju ostrego karcenia dzieci, musiała wystarczyć uwaga i odpowiednie spojrzenie jej kochanych oczu. W pamięci mej tkwi głęboko takie zdarzenie. Na rodzinnym spacerze do lasku Grunewaldu obie z Kają biegłyśmy przed mamą, pchającą wózek z Witoldem. Aby nie odróżniać się od innych niemieckich dzieci, Kaja zaproponowała mi, abym zwracała się do niej imieniem Hilde; widocznie jej się ono podobało. Mama, słysząc nasze rozmowy, przywołała nas do siebie, popatrzyła tylko i powiedziała: „Jak wam nie wstyd, wam, Polkom”. Koniec, kropka. I chyba już nigdy nie starałyśmy się upodobnić się do Niemek, wystarczyło spojrzenie mamy, aby czuć się Polką. Jeszcze teraz towarzyszy mi wspomnienie zdarzenia, gdy po kłótni z psotną Kają użyłam zasłyszanego gdzieś przekleństwa niemieckiego i odebrałam naganę w spojrzeniu i z ust mamy, raz, że wypowiedziałam pod adresem siostrzyczki brzydkie słowa, i dwa, że było to po niemiecku.

Dzieciństwo w Berlinie

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa

Ola, Kaja, Halka i Witold Ewertowie

M

ama wychowywała nas „miękko”. Ze jej zachowania i patrzenia na nas mogliśmy poznać w pewnym stopniu jej myśli. Mama była dla nas jak dziesięcioro przykazań: to wolno, tak trzeba zrobić i postąpić, a tego nie wolno pod żadnym pozorem. Pomagał jej w tym swoim autorytetem nasz tatuś i może pod opiekuńczymi skrzydłami obojga należeliśmy do tak zwanych grzecznych dzieci. Nie wyobrażam sobie bowiem, jak pod częstą nieobecność w domu pracującego poza nim ojca nasza mama dawała sobie sama radę z początkowo czwórką, a później piątką niewiele różniących się wiekiem dzieci. W moich wspomnieniach nastrój w domu berlińskim był zawsze pogodny, rodzice uśmiechali się do siebie i do dzieci, a ja jako najstarsza czułam się odpowiedzialna, zwłaszcza za to najmłodsze rodzeństwo. Dużo śpiewaliśmy w domu, tatuś zbierał nas wokół swej ulubionej wiolonczeli i ładnym, miękkim

przyjemność. Nie pamiętam, żeby Halka w niej brała udział. (…)

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

L

ato mama z dziećmi spędzała w Środzie, w uroczym domu Pospieszalskich, pełnym starych mebli, pięknych obrazów i patriotycznych elementów na ścianach i w szufladach, wypełnionych, jak nam się wydawało, samymi dziwnościami. Pogodny, czuły i życzliwy nastrój domu rodziców mamy bardzo nam dogadzał. Byli w nim kochający nas dziadkowie i siostra mamy, uwielbiana przez nas ciocia Henia. Z Berlina wyjeżdżaliśmy pospiesznym pociągiem (D-Zug) i po pięciu godzinach jazdy byliśmy w Środzie. Zajmowaliśmy zwykle jako pięcio- czy sześcioosobowa rodzina cały przedział, bagaż natomiast jechał osobno w wielkim koszu wiklinowym z wiekiem także z wikliny, zamykanym sztabką na kłódkę. W Środzie czekała na nas otwarta powózka konna z rozradowanym dziadkiem, a w domu, do którego jechaliśmy przez całe miasto, w otwartych drzwiach stały babcia i ciocia Henia, i w pokoju pachniał stół pełen obfitości jedzenia dla wygłodniałych podróżnych. Z drogi pociągiem pamiętam poznański czerwony dworzec ceglany z napisem „Posen”. Mama zwracała na niego uwagę i mówiła: „już prawie jesteśmy w domu, w Polsce”. Wakacje w Środzie były cudowne i niezapomniane. Wokoło wszyscy mówili po polsku. Dom był wygodny, przytulny i dawał poczucie bezpieczeństwa.

Rodzina Edmunda Ewerta w Berlinie, zima 1918 r.

obca i obcy dla mnie język wszedł w mój umysł bardzo łatwo. Po roku uczęszczania do pierwszej klasy otrzymałam bowiem świadectwo, w którym oceniono moje miejsce jako pierwsze na 44 uczniów. Szkoła podstawowa była powszechna (Gemeingeschule), chyba o niskim poziomie nauczania, a jedyną jej zaletą było to, że mieściła się blisko naszego mieszkania. Przeniosła mnie więc mama do prywatnej szkoły dla dziewcząt (Tóchterschule), odległej od domu, tak że w początkowym okresie trzeba było mnie do niej odprowadzać. Szkoła była katolicka, uczył w niej także ksiądz, choć wśród dziewczynek były i przedstawicielki innych wyznań, m.in. żydówka o nazwisku Ingeborg Taterka. I w tej szkole czułam się dobrze, zwłaszcza wtedy, gdy wybierałyśmy się do niej razem z młodszą ode mnie Kają, z którą, trzymając się za ręce, jeździłyśmy tramwajem, mając na szyi, na tasiemce, bilet i adres szkoły.

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

P

Martyna Ewert z d. Pospieszalska z córką Marią Aleksandrą

była w domu pomoc domowa, przywieziona z wielkopolskiej Środy, w której mieszkali rodzice mamy, a czasami po prostu zmieniające się często Niemki. Urodziłyśmy się kolejno trzy dziewczynki, jako czwarte dziecko przyszedł na świat chłopiec. Miał nosić imię Jan, ale gdy urzędnik stanu cywilnego zapisywał go jako Johanna, rodzice zmienili szybko imię na Witold, którego przeinaczyć nie było można. Obie z Kają (Kajusią) stanowiłyśmy zgraną dwójkę,

mnie, przyzwyczajonej do kameralnej Mszy świętej w szkole, kościół ten (Hedwigskirche) swoim ogromem i głośnymi kazaniami robił przygniatające wrażenie. Bałam się po prostu, przyjmując zarzuty kaznodziei do siebie i prosiłam o szybkie opuszczenie kościoła, motywując to bólem brzuszka.

Wszyscy nas kochali, dorośli byli pogodni, uśmiechnięci, nie było żadnych spięć, tylko czasami słychać było dziadka o wybuchowym charakterze, który pokrzykiwał na ludzi na podwórzu gospodarstwa. A podwórze ze zwierzętami i ogród pełen owoców były zawsze do naszej dyspozycji i dla pełnego szczęścia mogliśmy się cały dzień bawić z polskimi dziećmi z sąsiedztwa. Niestety po słonecznym i szczęśliwym lecie zawsze był powrót do

rzed zapisaniem mnie do dalekiej od domu katolickiej szkoły mama czyniła próby umieszczenia mnie w pobliskiej, ewangelickiej szkole średniej, prowadzonej prawdopodobnie przez jakieś stowarzyszenie. Byłam w niej chyba tylko jeden dzień. Pamiętam dobrze rozmowę mamy z urzędniczką w kancelarii szkoły, która na wątpliwość mamy powiedziała zdecydowanie: „Jestem ewangeliczką, ale tak samo jak katoliczka nikogo nie zabiję ani niczego nie ukradnę, czy więc nie wszystko jedno, jak dziecko zostanie wychowane?” – i mamy zdecydowane wyjście ze szkoły, która nie była dla mnie. Zdarzenie to było powodem do moich rozmyślań i rozmów z mamą nad naszą podwójną odrębnością: polską i religijną w otaczającym nas zewsząd środowisku niemieckim. I były to może pierwsze w mym życiu rozmowy z mamą, jakby to dziś można nazwać – ekumeniczne. Wspólnie, głośno odmawialiśmy codziennie pacierze przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, na którym widniał napis „Pod Twoją obronę”, budzący we mnie olbrzymie zaufanie. W pobliżu naszego mieszkania nie było katolickiego kościoła. W niedzielę chodziliśmy na mszę świętą, odprawianą naturalnie po łacinie, do znajdującej się niedaleko nas szkoły. Czasami tatuś zabierał nas do odległego kościoła św. Jadwigi, w którym Kaja, urodzona w Charlottenburgu, była chrzczona. Na

N

ie wiem, kiedy zaczęłam odczuwać inność narodową i religijną, rozumieć niektóre problemy i przesłania domu rodzinnego. W owym czasie olbrzymi wpływ na rozwój mojego poczucia narodowego miał dom moich dziadków w Środzie i atmosfera w nim panująca. Na ścianach wisiały, oprócz cennych, oryginalnych obrazów, modne wówczas duże reprodukcje obrazów Matejki i Grottgera, w które można było godzinami wpatrywać się i wykrywać nowe szczegóły. W stylowym saloniku na półkach i na stole leżały pięknie wydane i oprawione w skórę egzemplarze Pana Tadeusza z rysunkami Andriollego, Marii Malczewskiego i Lenartowicza. Czasami do oglądania dostawaliśmy oprawione roczniki „Tygodnika Ilustrowanego”. W domu dziadków rozbrzmiewała ciągle muzyka w bardzo dobrym wykonaniu pianistki – siostry naszej mamy. Godzinami przysłuchiwałam się mazurkom, walcom, etiudom, zwłaszcza rewolucyjnej Chopina, a już Marsz żałobny z jego sonaty wywoływał u mnie prawdziwe dreszcze zachwytu. Cieszyło mnie i nas, dzieci, także śpiewanie z akompaniamentem pieśni polskich ze śpiewnika Barańskiego i wzruszały romantyczne ballady, niestety teraz już zapomniane, np. o żołnierzu dezerterze, tęskniącym za domem rodzinnym, matką i ukochaną, oraz o Kalinie zakochanej w ślicznym chłopcu. Biły nam serca, raz wesoło, raz smutno, w takt tych melodii, a wieczorne godziny przy fortepianie były czymś niezwykłym i zawsze oczekiwanym. I co nas wówczas nie dziwiło, a co teraz wywołuje zadumę, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni polskie w Środzie przy szeroko otwartych oknach, ze słuchaczami – dziećmi i nawet dorosłymi – jeszcze przed uzyskaniem niepodległości Polski, w tzw. zaborze pruskim. Zauroczyły nas opowiadane wieczorami przez brata mamy, Stanisława, wyjątki z Trylogii Sienkiewicza. Do tego stopnia, że za dnia na podwórzu razem z kuzynami Pospieszalskimi odgrywaliśmy poszczególne sceny rycerskie, walcząc czasami nawet na szable, które zdejmowaliśmy po kryjomu ze ściany (nie wiem, czy były autentyczne, czy tylko atrapy). Naturalnie przebieraliśmy się odpowiednio, szukając stosownych rzeczy schowanych w skrzyniach na strychu starego domu dziadków.

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

roku, gdy wokół świat zaczął się walić i gdy nasza rodzina stanęła przed decyzją powrotu do swoich. Jak przez mgłę przypominam sobie dwa nasze poprzednie mieszkania w Berlinie. W pierwszym, które robiło na mnie wrażenie ciemnego, ojciec nasz prowadził dosyć szeroką produkcję farmaceutyczną, na dowód której zachowały się w aktach domowych niemieckie prospekty. Pamiętam też w nim poważnie chorą mamę. Nas­tępne nasze lokum było jasne, na drugim piętrze, obie z młodszą ode mnie o jedenaście miesięcy Kają broiłyśmy w nim co niemiara. Jednym z pamiętanych przeze mnie wyczynów było wejście Kai i moje na blat bufetu, wyjmowanie z górnej szafki filiżanek z niezwykle cienkiej chińskiej porcelany i zrzucanie ich na podłogę. Mimo wielkiej szkody, jaką wówczas wyrządziłyśmy, mama zdjęła nas z bufetu i spokojnie powiedziała: „Bogu dzięki, że wam się nic nie stało, mogłybyście przecież spaść z bufetu i pokaleczyć się”. Taka zawsze była nasza mama i taką filozofię uprawiała przez całe swoje życie. W każdym wydarzeniu mniej lub więcej niekorzystnym, powodującym stratę, potrafiła dojrzeć dobrą stronę, za którą należało się Panu Bogu dziękować. Cudowne miała ta nasza mama usposobienie, nie wiem, czy umieliśmy je w pełni docenić. Nie wiem też, jak potrafiła sobie bardzo sprawnie radzić z powiększającą się naszą gromadką dzieci. Czasami

niemieckiego Berlina. Do szóstego roku życia, to jest do pójścia do szkoły, nie znałam języka niemieckiego. W domu mówiliśmy tylko po polsku, a mama i ojciec wpajali nam patriotyzm w dużych dawkach, ale widocznie bardzo umiejętnie, tak że mimo mej polskości, w szkole, wśród niemieckich dzieci, nie czułam się

wówczas stosowane środki wzmacniające z tranem włącznie, co niwelowało w pewnym stopniu żywieniowe braki panujące w Berlinie. Pamiętam dobrze smak pastylek i cukierków odkażających, które dostawaliśmy po spacerach i pobytach w większej grupie obcych osób, oraz obowiązkowe mycie rąk przed jedzeniem i po każdym pobycie poza domem. Rodzice pamiętali też o różnych atrakcjach dla nas, zwłaszcza ojciec organizował wycieczki do ogrodu zoologicznego, do teatru lalek i latem na plażę nad berlińskie jeziora. W niedzielę jeździliśmy całą rodziną zatłoczonym pociągiem (był to bowiem powszechny zwyczaj w Berlinie) nad jezioro Wannsee, przechodziliśmy przez las i lokowaliśmy się na plaży dla rodzin; obok były osobne plaże dla pań i dla panów. Pamiętam ówczesne kostiumy kąpielowe rodziców. Były one w poprzeczne paski, jeden niebieski, drugi czerwony z nogawkami prawie do kolan. Kąpiel z ojcem, uczącym nas pływać, była zawsze cudowna. Obok plaży była restauracja, w której rodzice zamawiali duży dzban kawy podawanej wraz z firmowymi filiżankami. Do kawy mama rozdzielała domowy placek. Było cudownie! Wieczorem napowietrzeni, zmęczeni i śpiący siadaliśmy znowu do zatłoczonego pociągu. Myślę teraz, że rodzice tęsknili do Polski, za polskim otoczeniem, zwłaszcza mamie musiało brakować najbliższych. Do naszego domu przychodzili krewni mieszkający w Berlinie, przyjeżdżali ze Środy i także krewni ojca z zachodnich Niemiec. (…) Nie było natomiast u nas w domu wizyt Niemców, choć mama w miejscu zamieszkania miała wielu życzliwych Niemców i zwłaszcza Niemek, które czasami udzielały sąsiedzkiej pomocy. Po prostu mama była bardzo lubiana w najbliższym nam otoczeniu i doskonale w nim się obracała. (…) Wiosną 1919 roku było już ciepło, nastąpiło opuszczenie Berlina przez całą naszą rodzinę. Nie pamiętam ani rozmów, ani decyzji na ten temat w domu, czułam tylko pewien niepokój, była bowiem w Berlinie rewolucja i nie chodziłam do szkoły. O uszy moje obijały się ciągle obce dla mnie nazwy ugrupowań politycznych, ich powią-

Halka, Kaja i Ola

tenorem wprowadzał nas w świat pieśni i piosenek zarówno polskich, jak i niemieckich. Ojciec znał doskonale język niemiecki, chodził bowiem do szkół w Nadrenii i studiował we Wrocławiu. Jako aptekarz pracował w Niemczech i także w Polsce na terenie byłego zaboru pruskiego w Poznaniu, Kórniku i Śremie. Własną aptekę otworzył w Mosinie, która ze względu na konkurencję niemiecką niestety nie przynosiła dochodu. I tak po ślubie z mamą i po moim urodzeniu znaleźliśmy się w Berlinie, gdzie ojciec rozpoczął własną działalność farmaceutyczną, produkując niektóre leki i środki higieny, w tym sławną w rodzinie wodę do włosów „Alexandra”. Prosperowaliśmy jako rodzina w Berlinie, tak pod względem nastroju, jak i finansowym, raczej dobrze w moim odczuciu dziecka. Nie było w domu luksusów, ale też nie brakowało niczego do dostatniego życia; jako dzieci czuliśmy się więc bezpiecznie. Rodzice bardzo dbali o nasz rozwój, co łączyło się z wieloma przyjemnościami, ale i obowiązkami dla nas. Ojciec jako aptekarz aplikował nam różne

zań i nazwiska przywódców. Pamiętam natomiast doskonale nasz wyjazd powózką konną z bocznymi siedzeniami, przez opustoszałe zupełnie ulice w kierunku Bramy Brandenburskiej, której obraz odbił się we mnie jak na kliszy, i naszą całą gromadkę trochę wystraszoną, i milczącą mamę z małym, niechodzącym jeszcze Marysiem na ręku, i tatusia uśmiechającego się szeroko, pewnie dlatego, żeby sobie i przede wszystkim nam dodać odwagi. Jechaliśmy na dworzec kolejowy, żeby dołączyć się do transportu robotników polskich do Polski. Żegnaj, Berlinie! Wtedy, na tej powózce jeszcze nie wiedzieliśmy, że odległość z Berlina do Środy, którą pociąg pospieszny pokonywał w pięciu godzinach, my razem z transportem pokonamy dopiero po tygodniu jazdy, i to pociągami towarowymi przez Opole, Częstochowę i Bóg wie jakie jeszcze miejscowości, do których prowadziły szyny kolejowe. Ale na końcu wędrówki byli swoi, dom rodzinny mamy w Środzie i początek życia w wolnej Polsce. K Są to fragmenty książki M.A. Smoczkiewiczowej pt. Moje wspomnienia (Poznań, Wydawnictwo Miejskie Poznań i Wyd. PTPN, 2020), w opracowaniu Norberta Delestowicza.

Prof. dr hab. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa (1910–2006), z domu Ewert-Krzemieniewska. Ukończyła chemię na Uniwersytecie Poz­ nańskim (1928–1933) i Państwowe Konserwatorium Muzyczne w Poznaniu w klasie fortepianu. W 1964 r. uzyskała tytuł profesora nadzwyczajnego, w 1972 – profesora zwyczajnego. Na emeryturę przeszła w 1980 r., ale do końca życia pracowała naukowo. Jest autorką i współautorką 230 publikacji, w tym 9 książek i skryptów. Pod jej kierunkiem powstało ok. 190 prac magisterskich, 9 doktoratów, 3 habilitacje. Maria Aleksandra Smoczkiewiczowa jest także autorką opracowania Cmentarz zasłużonych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu (1982).


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.