Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 85 | Lipiec 2021

Page 1

ŚLĄSKI KURIER WNET

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!

Czy praca zdalna jest problemem? „Dostaję maile, powiadomienia, prośby, polecenia, zaprosze­ nia na spotkania, informacje o terminach 24/7. To problem systemowy. Jeszcze nie wypracowaliśmy zasad zdrowej pracy w tym trybie jako społeczeństwo. W efekcie »dzień wolny« brzmi jak ponury żart”. Tryb pracy zdalnej od czasu wybuchu pandemii staje się coraz bardziej zauważalny. Stwarza nowe możliwości rozwoju, jednak prawnie nie jest uregulowany. Stanisław Florian

Nagrodę główną przyznano Janowi Martiniemu, publicyście „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Tak Jury uzasadniło swój wybór: „Wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat”.

K R K‒ U U‒ R R ‒ II ‒ E E‒ R

Nr 85 Lipiec · 2O21

9 zł

w tym 8% VAT

Radio WNET Białystok 103,9 FM Wrocław 96,8 FM Kraków 95,2 FM Warszawa 87,8 FM Szczecin 98,9 FM

Żubry „Żubry mogą na siebie zarabiać”. Teza ta opiera się na bardzo odpowiedzialnym, rozsądnym i bez hipokryzji – prospołecznym podejściu do ochrony przyrody. Grzegorz Jaworski

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

P

olska przegrała. Na szczęście tylko w piłkę nożną. Od razu po ostatnim gwizdku sędziego we wszystkich mediach odezwał się jednorodny chór złorzeczących na portugalskiego tre­ nera polskiej kadry. Wszyscy przecież doskonale wiedzieli, że zanim nastąpił Sousa, nasza wyśmienita reprezentacja ocierała się o tytuł mistrza świata. Tym­ czasem zły Portugalczyk ją zniszczył. To nic, że Polacy od czasu do czasu potrafili przeprowadzać składne akcje, a wynik meczu ze Szwedami ważył się do ostatniej chwili. Nie wiem, dlaczego tak łatwo ma­ lujemy obrazy tylko czarnymi kredkami, nie potrafiąc dostrzec pozytywów sy­ tuacji. To oczywiście nie dotyczy jedy­ nie piłki nożnej. Czasami wydaje się, że mamy nadmierne upodobanie w nie­ dostrzeganiu tego, co dobre. A jeśli udałoby się nam z lotu ptaka, na przy­ kład orła, spojrzeć na Polskę, może do­ strzeglibyśmy, że żyjemy w kraju, który jako jeden z nielicznych w Europie roz­ wija się. Nie jesteśmy zamknięci w klat­ kach jak kurczaki i ciągle mamy rozmaite możliwości wyboru. Moja córka wróci­ ła z wycieczki do Lizbony zachwycona urokami miasta, ale stwierdziła, że to jest to miasto biedne. Myślę, że nikomu z nas trzydzieści lat temu takie zdanie nie przyszłoby do głowy. Ale już wystarczy; nadmierny op­ tymizm może być szkodliwy. Polska przegrała i odpadła z Euro. I tak też się może zdarzyć w politycznych i geopoli­ tycznych rozgrywkach. Po tych wszyst­ kich szczytach, które z zapartym tchem obserwowaliśmy w połowie czerwca, po przechadzkach prezydenta Joego Bidena po plażach Kornwalii, po wizy­ tach w genewskich pałacach i po jego spotkaniu z prezydentem Putinem wie­ my, że świat zachodniej demokracji jest w coraz większym kryzysie. Nie tylko nie ma politycznego lidera, ale naj­ ważniejsze, czego jest gotów bronić, to ideologia LGBT. Zachód ma dwa cele: ochronić klimat, wprowadzić „równoś­ ciowe rozwiązania” i poprawność po­ lityczną. W tym samym czasie chińskie myśliwce i bombowce latają tuż przy granicy z Tajwanem, a Rosjanie, wpraw­ dzie tylko ostrzegawczo, strzelają do brytyjskich statków. W Polsce zaś ktoś zabawia się mailami polskich ministrów. Nie wiem, czy w jasny sposób wyra­ ziłem swoją obronę portugalskiego tre­ nera reprezentacji Polski, ale chciałem powiedzieć, że na tle europejskiej poli­ tyki nasza drużyna wypadła znakomicie. Sousa powiedział piłkarzom: grajcie do przodu i strzelajcie gole! A wygląda na to, że liderzy zgromadzeni na G7 nawet nie chcą wyjść z szatni. K

G G AA ZZ EE

TT AA

N N

II

EE

CC

O O

DD

ZZ

II

EE

NN NN AA

2

Wkrótce minie pół roku od umieszczenia w internecie przerażającego filmu Patryka Vegi Oczy diabła. Film dostępny jest za darmo. Naliczono już ponad sześć milionów odsłon, według informacji na stronie. Zakładając nawet, że część tych wyświetleń to wyświetlenia ponowne, dokument Patryka Vegi obejrzało wystarczająco dużo dorosłych Polaków, by roz- 30 lat minęło… Zbigniew Kopczyński Rosję Niemcy uważały zawsze począć narodową dyskusję, a w zasadzie powinna wybuchnąć burza. Nie wybuchła.

G RAZ DIA B Ł E M

K

toś niezorientowany w specy­ fice polskich dyskusji medial­ nych byłby zaskoczony tym, że film, będący czymś w rodzaju reportażu uczestniczącego, a opisujący okrucieństwa dokonywane na dzieciach, okrucieństwa nie miesz­ czące się w głowie normalnego, a na­ wet bardzo nienormalnego człowieka, żadnej burzy nie wywołał. Szczególnie jeśli przypomnimy sobie burzę po fil­ mie braci Siekielskich. To porównanie doskonale pokazuje patologie rządzące dyskusją publiczną w wykonaniu main­ streamowych mediów. Bracia Siekielscy przedstawili grze­ chy księży, zrobiono więc ich filmowi ogromną promocję. Patryk Vega wprost przeciwnie. Nie dość, że w filmie nie ma żadnego księdza, to wyraźnie wskazuje, że głównymi zbrodniarzami, organiza­ torami całego procederu są sataniści, a więc z definicji wrogowie Kościoła katolickiego. Tego nie da się wykorzy­ stać do walki z Kościołem, więc trzeba to konsekwentnie zamilczeć. Nie chcę relatywizować grzechów księży. Przypadki pedofilii wśród du­ chownych to prawdziwy wstrząs, szczególnie dla wiernych, którzy chcą i powinni ufać swoim pas­terzom. Tak, wiemy, że ksiądz to też człowiek z jego ułomnościami, uleganiem słabościom i grzechami. Historia Kościoła obok godnych naśladowania świętych pełna jest przykładów słabości i upadków kapłanów, poczynając od Apostołów. Są jednak granice tolerancji. Co innego słabość charakteru, mała wiara, zabie­ ganie o dobra doczesne czy wreszcie przerost ambicji, a czym innym jest de­ moralizacja dzieci. A o tym, co spot­ ka tych demoralizatorów, mówi Patryk Vega we wstępie do swojego filmu. Jeśli jednak pominiemy relacje księża–wierni, a pozostaniemy przy jedynie świeckim punkcie widzenia, musimy dostrzec, że przypadki księ­ żej pedofilii w filmie Siekielskich to pedofilia w wersji light lub nawet very light w porównaniu z tym, co z dziećmi

wyczyniają zboczeńcy z filmu Vegi. Dla­ tego tak uderzający jest słaby odzew medialny na ten film. Patryk Vega zaskoczył chyba wszystkich, prezentując się w filmie jako człowiek wierzący, i to głęboko. Trudno byłoby to przypuszczać na podstawie jego poprzednich filmów. Również jego wygląd, zachowanie i używane słownictwo nie pokrywa­ ją się z powszechnym wyobrażeniem dobrego katolika. A jednak.

Vega rozpoczyna film od przyto­ czenia słów Chrystusa o tych, którzy staliby się powodem do grzechu dla jednego z tych małych, którzy w Nie­ go wierzą. Dalej, ukazując perfekcyj­ nie zorganizowaną machinę zbrodni, jednoznacznie mówi, że mamy do czynienia z działaniem osobowego zła. Nie ogranicza się do opisu, lecz rozpoczyna z tym złem walkę, swoistą grę o uratowanie dziecka. I tę walkę wygrywa. Jest jednak świadomy, że w starciu z szatanem człowiek nie ma żadnych szans. Zwyciężyć może tylko mocą Boga. Taką boską pomoc Vega otrzymał i wykorzystał. I właśnie to ultrakatolickie przesłanie jest powo­ dem medialnej ciszy. Zostawmy jednak media. Uderza­ jąca jest również powściągliwa reakcja instytucji państwa: policji, prokuratu­ ry, służb wszelakich. Być może robią coś niejawnie, ale efektów nie widać. Pojawiła się jedynie zapowiedź spraw­ dzenia przez policję tego, co przekazał

Vega w swoim filmie, oraz informacja rzecznika policji, iż nie zanotowano porwań dzieci. To może oznaczać, że w policji filmu dokładnie nie oglądali, bo porwania dzieci podane są tam jako ostateczność, gdy nagle potrzeba dzie­ cięcych narządów. Zamiast ryzykow­ nych porwań stosuje się proste w sumie metody legalnego wywozu dziecka do pedofilskiego burdelu tak, by nikt go nie szukał. Skoro Vega dotarł do uczestni­ ków tego zbrodniczego procederu, dlaczego nie mogą ich rozpracować odpowiednie służby? Co stoi im na przeszkodzie? Skoro można zastawić pułapkę na pedofila umawiającego się na randki z małoletnimi, dlacze­ go nie można złapać oferentów de­ wiacyjnych zabaw z dziećmi? A jeśli dla naszych służb niemożliwe jest na­ mierzenie umieszczających dziecięcą pornografię w darknecie, to nie obro­ nią nas przed komunikującymi się tam terrorystami. Naprawdę zadziwia ta powścią­ gliwość, tym bardziej, że nie chodzi o pojedyncze przypadki, choć skala jest rzeczywiście trudna do oszacowania. Pewien pogląd dają słowa handlarza dziećmi: „Wiesz, ile dzieci w Polsce nie ma swoich grobów?” Ten imposybilizm służb nie jest tylko polskim problemem. Co pewien czas słyszymy o sukcesie międzynaro­ dowej akcji przeciwko pedofilom. Sły­ szymy o iluś tam zatrzymanych w iluś tam krajach. Chodzi jednak o ostatnie lub przedostatnie ogniwo w przestęp­ czym łańcuchu. O tych, którzy posiada­ ją dziecięcą pornografię i wymieniają się nią. Nie słyszałem o aresztowaniu producentów tych filmików. Tych, któ­ rzy zmuszają dzieci do uczestniczenia w nich. A to są prawdziwi zbrodnia­ rze. O ile twórcy dorosłej pornografii mogą zasłaniać się mniej lub bardziej wymuszoną zgodą grających w tych filmach, o tyle każda czynność seksu­ alna z małoletnimi to przestępstwo. Koniec, kropka. Czemu ci zbrodniarze

ind. 298050

5 sierpnia

W cieniu Wołynia

pozostają nieuchwytni i co, a raczej kto ich broni? Patryk Vega wie, kto. Na początku obecnego stulecia głośno było o aferze pedofilskiej w Bel­ gii, a raczej o działalności Marca Dut­ roux, pedofila i mordercy dzieci. Został skazany i dziś siedzi; zapewne w jakimś komfortowym więzieniu. W trakcie procesu mówiono dość otwarcie o jego powiązaniach z wieloma prominenta­ mi, w tym z najważniejszymi osobami w państwie. I choć skala zbrodni i spo­ sób funkcjonowania tego procederu wyraźnie sugerowały, że nie byłby on możliwy bez co najmniej przyzwolenia wysokich czynników, skazano jedynie Marca Dutroux. Skoro służby zawodzą, to gdzie są organizacje społeczne? Gdzie są obrońcy wszystkiego, co się rusza i co się nie rusza? Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie in­ teresujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze totalnych dewiantów? Oburzamy się – i słusznie, choć na oburzeniu się kończy – na Chiny z ich praktyką szybkich transplantacji, po­ dejrzewając nie bez podstaw, że prze­ szczepiane narządy pochodzą od za­ bijanych więźniów, a nie wzrusza nas ten sam proceder wobec najniewin­ niejszych z niewinnych. Cóż warte jest nasze człowieczeń­ stwo, skoro nie potrafimy bronić na­ szych dzieci przynajmniej tak, jak czynią to zwierzęta? K

OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Istnieje wiele dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji Polaków. Mariusz Patey

5

Układ Sikorski-Majski Zniszczyć – najbardziej pasowałoby Stalinowi. Ale sytuacja nie pozwalała drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa. Swietłana Fiłonowa

7

Sytuacja Izraela Izrael jest bezpieczny, dopóki wszyscy gracze mają interes w utrzymywaniu obecnej sytuacji w stanie choćby lekkiego podgrzania i szachują się wzajemnie. Piotr Sutowicz

11

Twierdza Budowałem obraz limanowskiej katowni UB z niepewnością, czy to prawda, bo przecież niemożliwe, aby nikt przede mną tego nie odkrył. Magdalena Zastrzeżyńska

13

czyli o przemianie farmaceutyki w Big Pharmę

Zdobywaj promocyjne piłki na stacjach LOTOS

Adam Gniewecki Wikipedia definiuje Big Pharmę jako teorię spiskową, a właściwie grupę teorii utrzymujących, że firmy medyczne, a zwłaszcza duże korporacje farmaceutyczne, z pobudek merkantylnych dopuszczają się działań dla społeczności szkodliwych, a nawet niedopuszczalnych. Posuwają się one do aktów wręcz złowrogich dla dobra publicznego, polegających na ukrywaniu skutecznych metod leczenia chorób i ich prawdziwych przyczyn, w ten sposób odpowiadając za poszerzanie się ich skali. Niektórzy twierdzą nawet, że lekarstwo na wszystkie nowotwory zostało już wynalezione, lecz ukryte. Dokończenie na str. 8-9

Wiano 2022

4

VECTORSTOCK.COM

będzie w sprzedaży w kioskach sieci RUCH, Garmond Press, Kolporter oraz w Empikach

3

W krajach bogatych dzieci są kochane, kształcone i wspierane, ale same wsparcia nie zapewniają. Są więc „nieopłacalne” i – z uprzejmości dla rodziców – rodzą się nieczęsto. Andrzej Jarczewski

Gorzki kielich Hygei

Następny numer „Kuriera WNET”

za sąsiada. Nie, nie Polskę – właśnie Rosję. Dla Niemiec „zawsze” to od III rozbioru Polski. Jan Bogatko


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

2

PUNKT WIDZENIA

P

Populacja żubrów została odtworzona zaledwie z kilkunastu osobników, którym udało się przetrwać różne przeciwności losu, w tym głównie powszechne kłusownictwo na początku XX wieku. Dzisiaj możemy u nas mówić o spektakularnym sukcesie restytucji tego gatunku, z którego korzysta wiele krajów w Europie.

Grzegorz Jaworski wsiedleń żubrów, w tym przychylność leśników i rolników wraz z poparciem lokalnych społeczności dla takich projektów. Głównie z powodu uciążliwych szkód w lesie i w uprawach rolnych oraz bardzo groźnych w skutkach kolizji drogowych z udziałem tych zwierząt. W 2020 roku tylko w województwie zachodniopomorskim z populacji wolno żyjącej liczącej blisko 300 osobników, w kolizjach drogowych zginęło 10 żubrów. Jednym z rozwiązań jest tworzenie niewielkich ugrupowań połączonych w metapopulację. Ale przy tym konieczne jest zagwarantowanie potencjalnym gospodarzom wolnych stad, że ich liczebność będzie pod kontrolą, czyli będzie prowadzone gospodarowanie populacjami. Żubry należą do największych ssaków lądowych Europy, osiągając wagę nawet do 1000 kg. Średnio żyją około 20 lat, a ich roczny przyrost

w stadach wolnościowych utrzymuje się przeciętnie na poziomie około 10– 15%. Najczęściej tworzą ugrupowania liczące pomiędzy 10 a 25 żubrów, zimą łączące się w stada liczące do 50 i więcej osobników. Mają one jednak niską odporność na choroby, spowodowaną zbyt małą pulą genową, będącą efektem „chowu wsobnego”, wynikającego z faktu odtworzenia gatunku zaledwie z 12 osobników. Z tej to przyczyny dawniej, obecnie oraz w przyszłości będą występowały różne powody koniecznego odstrzału pojedynczych osobników w ramach czynnej ochrony, w interesie całej populacji. Realizowane odstrzały żubrów – mające cechy naukowo-diagnostyczne – przeprowadza się głównie z powodu stwierdzenia gruźlicy, chorób układu moczowo-płciowego, pasożytów wewnętrznych, urazów, a ostatnio choroby zwanej „telazjozą”. Tę ostatnią chorobę wywołują nicienie z rodzaju Thelazia, które umiejscawiają się między innymi w worku spojówkowym swojego żywiciela, którym może być wiele gatunków zwierząt, w tym żubr. Ta choroba przysparza cierpień, doprowadza do nieodwracalnej ślepoty, a w konsekwencji prowadzi do śmierci zwierzęcia.

FOT. R.CZERASZKIEWICZ

Nasza Ojczyzna musi mieć poważną alternatywę dla Nowego Ładu

przypadkach niektórych chorób stwierdzanych u żubrów mięso nie nadaje się do spożycia przez ludzi. Wówczas jedynym rozwiązaniem jest utylizacja lub przeznaczenie tuszy na dokarmianie dużych drapieżników, np. w ogrodzie zoologicznym. Jednak przemieszczanie na znaczne odległości tusz osobników, u których stwierdzono objawy chorobowe, jest obarczone znacznym prawdopodobieństwem przeniesienia choroby na inne, zdrowe zwierzęta.

Według pana prof. nadzw. dr. hab. Krzysztofa Anusza, Kierownika Katedry Higieny Żywności i Ochrony Zdrowia Publicznego Wydziału Medycyny Weterynaryjnej SGGW, mięso pochodzące od żubrów, u których stwierdzono telazjozę, po przeprowadzeniu standardowych badań weterynaryjnych w większości przypadków nadaje się do spożycia przez ludzi. Mięso dziko żyjących żubrów ma bez wątpienia wartość „ekologicznego”. W odróżnieniu od trzody chlewnej, bydła czy drobiu, nie podaje się żubrom żadnych dodatków czy pasz z odmian genetycznie modyfikowanych, których produkcja odbywa się z użyciem toksycznych środków ochrony roślin oraz nawozów sztucznych. W 2021 roku Generalny Dyrektor Ochrony Środowiska (GDOŚ) wydał decyzję zezwalającą na odstrzał 40 żubrów chorych na telazjozę, z wolno żyjącego stada w Bieszczadach. W świetle obowiązujących przepisów w Polsce – mięsa tych zwierząt nie wolno wprowadzać do obrotu spożywczego, w tym do spożycia przez ludzi. Ich tusze muszą zostać zutylizowane poprzez spalenie w bardzo wysokiej temperaturze. Ponieważ żubr jest gatunkiem ściśle chronionym, nie można na niego polować, a ich eliminację poprzez odstrzał mogą dokonywać wyłącznie podmioty, które uzyskały zezwolenie GDOŚ, czyli najczęściej pracownicy parków narodowych czy nadleśnictw. Trzeba podkreślić, że wśród myśliwych są chętni – kolekcjonerzy trofeów – do komercyjnych odstrzałów żubrów. Żubry mogłyby, tak jak jeszcze przed kilkoma laty, przynosić wymierne przychody z tytułu sprzedaży polowań, trofeów, skór i mięsa, kompensując wysokie koszty ponoszone przez Skarb Państwa

chrześcijańskiej, prawicowej, wolnorynkowej i patriotycznej partii ciągle brakuje na naszej scenie. Jest Konfederacja, o której zdarza mi się z sympatią pomyśleć… do chwili kolejnego wbrew Polsce wybryku któregoś z jej licznych liderów. Bo o Patologii Obywatelskiej nie będę się przecież wyrażał w kulturalnym gronie czytelników naszej największej gazety. Zatem podsumujmy plusy. Bardzo cieszy, że z analizy rządowych strategów wynika korzyść dla 18 milionów Polaków. Mnie również to cieszy. Jednak wolałbym, żeby korzyść dotyczyła wszystkich Polaków. I tak mieszkanie+ stwarza szanse i zagrożenia zarazem. Szansą jest odejście od proceduralnych utrudnień w postawieniu sobie małego domu 70m2+ poddasze. Ale sposób nakręcenia bańki mieszkaniowej w dużych miastach, w czym miałyby uczestniczyć państwowe banki, stanowi największe zagrożenie dla młodych ludzi bez wielkich zarobków. Zagrożenie na całe życie, ponieważ nikt nie chce zmienić niewolnictwa bankowego obowiązującego

w Polsce. Prawa, które wiąże kredyt nie z domem/mieszkaniem, ale z kredytobiorcą. Pisałem i jeszcze raz napiszę: takie prawo to skandal zaprzeczający naszej chrześcijańskiej wierze! Kiedyś uciekaliśmy przed nim na Dzikie Pola, a teraz do Anglii. Cieszą wszystkie pozostałe ulgi: podwyższenie progu podatkowego, zlikwidowanie opodatkowania emerytur. Jeżeli jeszcze Mateusz Morawiecki wycofa się z pomysłu podwyższenia podatku od przedsiębiorców o 9% (składki zdrowotnej) na rzecz rozsądnego ryczałtu, to w kolejnych wyborach zagłosuję na Prawo i Sprawiedliwość i na wszystkie jego przybudówki. W tym systemie rządzenia nic więcej nie jest realne do osiągnięcia przez zwykłego mnie, Jana Kowalskiego. Inny pomysł na zarządzanie naszym wspólnym polskim domem, którym od trzech lat dzielę się z Wami na łamach „Kuriera WNET” i portalu wnet.fm, musi niestety jeszcze trochę poczekać. Jeszcze jakieś 17 lat. Co nie znaczy, że mam milczeć, udawać, że nie można inaczej i klaskać do obrzmienia dłoni na każdy niedowarzony wyskok

Jan A. Kowalski

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Tymczasem jest kompletnie inaczej. Już wyjaśniam. 1. To jest najlepszy obóz polityczny, jaki rządzi Polską po roku 1989. Co do tego nie mam cienia wątpliwości. Żadna socjalistyczna partia nie potrafiłaby rządzić lepiej. Prawo i Sprawiedliwość pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego jest najlepszą partią lewicową, jaka mogła się Polsce przytrafić. To nie szyderstwo. To jest największy ze wszystkich plusów, które już przez Zjednoczoną Prawicę zostały ogłoszone i tych, które jeszcze spoczywają w głowach twórców. 2. Już kiedyś o tym pisałem – to brak prawdziwej opozycji jest naszym największym problemem. Prawdziwej

Mapka występowania żubrów w Polsce ŹRÓDŁO: STOWARZYSZENIE MIŁOŚNIKÓW ŻUBRÓW

Wraz z odmrażaniem gospodarki światowej w związku z pandemią Covid-19 istnieje potrzeba odpowiedzialnego, w tym merkantylnego i nowoczesnego podejścia do zarządzania zasobami przyrodniczymi. Dotyczy to wszystkich krajów, w tym także Polski. Kierując się szeroko pojętym dobrem społecznym, ochrona przyrody nie powinna doprowadzać do marnotrawstwa cennych zasobów naturalnych przy jednoczesnym generowaniu bardzo wysokich kosztów, ponoszonych w konsekwencji przez podatników na ochronę przyrody. Tak się niestety obecnie dzieje w Polsce. Wypracowane w ostatnich dekadach procedury odstrzału komercyjnego w Nadleśnictwie Borki były sprawdzonym, społecznie akceptowalnym i racjonalnym rozwiązaniem. Dzięki nim niektórzy, majętni myśliwi mieli możliwość

Północnej osiągnięto podobny, spektakularny sukces odbudowy będących na wyginięciu bizonów, które są tam przedmiotem czynnej ochrony i polowań, a ich mięso bez fałszywego wstydu i zakłamania jest dostępne w sklepach i restauracjach. Według pana prof. dr hab. Henryka Okarmy z Instytutu Ochrony Przyrody Polskiej Akademii Nauk – przegęszczenie populacji jakiegokolwiek gatunku zwierząt dziko żyjących stanowi bardzo poważny problem dla ludzi, środowiska, jak i dla populacji tego gatunku. Zasadniczą kwestią potrzebną do osiągnięcia celów ochrony zwierząt dziko żyjących, w tym żubrów, jest akceptacja społeczna i zrównoważone – pod osłoną naukową – zarządzanie gatunkiem. K

piarowców obozu władzy. W ten sposób myślenie o sprawach państwa obumiera. Politycy rządzący gnuśnieją. Pretendenci nie mają żadnego pomysłu. A wyborcy nie mają z czego wybierać, bo jest jedna konkretna oferta do nich skierowana. Tylko jedna. A co będzie, gdy ten najlepszy program, jaki prezentuje teraz obóz władzy, pn. Nowy Polski Ład, rozleci się jak domek z kart, bo… bo cokolwiek. Bo w trakcie żniw zabraknie sznurka do snopowiązałek? (Wyjaśnienie dla młodzieży: rzecz miała miejsce tuż przed końcem poprzedniego centralnego zarządzania wszystkim). To jest właśnie prawdziwe niebezpieczeństwo. Świat współczesny przeżywał już upadek nie takich szlachetnych programów społecznych odgórnie zarządzanych. I, co symptomatyczne, najwięcej zadowolonych z ich działania było tuż przed ostatecznym krachem. Potem w trakcie żniw brakowało sznurka, w kraju buraczanym cukru albo paliwa w państwie naftowym. Bo w którymś momencie centralne zarządzanie zabija indywidualną przedsiębiorczość i odpowiedzialność.

A szeregi prawych funkcjonariuszy systemu przeżera rak korupcji. Czy nie wydaje się wielu z nas, w roku 2021, że to rząd i minister Adam Niedzielski jest odpowiedzialny za nasze zdrowie i życie? Że za nasze pieniądze jest odpowiedzialny rząd i Adam Glapiński? A za nasze wykształcenie i udane życie – państwo? Rządzącym, zwłaszcza rządzącym etatystom, zawsze się wydaje, że są wystarczająco mądrzy, żeby wszystko przewidzieć i zaprogramować. Zawsze wiedzą, ile ludzie powinni zarabiać i co jest dla nich lepsze. I to oni, niczym demiurg, stworzą nowy wspaniały świat, nowego człowieka, nowe wszystko. Lepsze niż obecne. Tylko w jaki sposób, skoro Pan Bóg stworzył już świat najlepszy, jaki jest możliwy? I człowieka na swój obraz i podobieństwo. I nakazał mu czynić sobie ziemię poddaną. Człowiekowi, a nie jakiemuś państwu lub rządowi światowemu wbrew bożym prawom. Dlatego, na koniec, strzeżmy się ludzi co rusz szastających słowami: nowy, budowa, odbudowa, przebudowa… i kielnia też . K

.

Redaktor naczelny Krzysztof Skowroński . Sekretarz redakcji i korekta Magdalena Słoniowska

Libero i wydawca Lech R. Rustecki . Stała współpraca Paweł Bobołowicz, Adam Gniewecki, Jan Bogatko, Zbigniew Kopczyński, Wojciech Pokora, Piotr Sutowicz, Piotr Witt, Jan A. Kowalski . Projekt i skład Wojciech Sobolewski .

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

Grzegorz Jaworski jest prezesem stowarzy­ szenia FORUM DLA NATURY

Nr 85 · LIPIEC 2O21  ISSN 2300-6641 . Data i miejsce wydania Warszawa 26.06.2021 r. . Nakład globalny 10 000 egz. . Druk ZPR MEDIA SA

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

nabycia za wysoką cenę, ale zgodnie z prawem – cenione trofeum – chronionego żubra. Natomiast pełnowartościowe, ekologiczne mięso, po standardowych badaniach weterynaryjnych, było sprzedawane do zakładów przerobu dziczyzny za dobrą cenę, wynoszącą około 10 zł za kilogram. Mogło zatem oficjalnie trafiać do restauracji, stanowiąc naturalny składnik potraw oraz dumę polskich tradycji kulinarnych. Przy okazji potwierdzało niekwestionowany sukces czynnej ochrony żubra w Polsce. Zdaniem pani prof. dr hab. Wandy Olech ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, przewodniczącej Państwowej Rady Ochrony Przyrody, prezes Stowarzyszenia Miłośników Żubrów, koordynującej zarządzanie gatunkiem w skali europejskiej – „żubry mogą na siebie zarabiać”. Teza ta opiera się na bardzo odpowiedzialnym, rozsądnym i bez hipokryzji – prospołecznym podejściu do ochrony przyrody, na miarę czasu oraz potrzeb człowieka i przekształconego środowiska XXI wieku. Powyższe mogłoby się odnosić zarówno do żubrów żyjących w hodowlach zamkniętych, jak i w stadach wolnościowych. Trzeba zauważyć, że w wielu krajach europejskich, w których występują żubry, tak właśnie wygląda zarządzanie tym gatunkiem. W Stanach Zjednoczonych Ameryki

I

E

N

N

A

.

Reklama reklama@radiownet.pl

.

Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00-079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl

.

Dystrybucja własna – dołącz! dystrybucja@mediawnet.pl .

.

Prenumerata prenumerata@kurierwnet.pl

Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o.

ind. 298050

O

W

maju 2020 roku Komisja Europejska przyjęła nową, kompleksową strategię na rzecz bioróżnorodności, mającą umocnić prośrodowiskowy charakter użytkowania zasobów, w tym podkreślić ważną rolę przyrody w naszym życiu oraz strategię „od pola do stołu” na rzecz sprawiedliwego, zdrowego i przyjaznego środowisku systemu żywnościowego.

Żubry. Czy nas stać na taką ochronę przyrody?

W

czywiście, że nie kocham rządu ani żadnej partii politycznej. Miłość tak często przeradza się w nienawiść, że tym bardziej w myśleniu o polityce pomijam emocje. W dwóch poprzednich „Kurierach WNET” oddałem się twórczej krytyce Nowego Ładu. To mogło zrodzić podejrzenie u osób politycznie emocjonalnych (niestety jest takich wiele), że jestem tego ładu jakimś zapiekłym przeciwnikiem.

na czynną ich ochronę. Szacunkowo, tylko w związku z eliminacją 40 osobników żubrów w Bieszczadach w 2021 roku – Skarb Państwa poniesie stratę w wysokości około 1 150 000 złotych. Natomiast na tropienia, odstrzał i przeprowadzenie sekcji przez lekarzy weterynarii oraz utylizację odstrzelonych żubrów poniesie dodatkowe orientacyjne koszty w wysokości około 250 000 złotych. Łączna strata z tytułu koniecznego odstrzału 40 żubrów wyniesie blisko 1 400 000 złotych. W powyższych rachunkach nie ujęto utraconych korzyści w branży turystycznej i innych. W związku z powyższym powstaje pytanie: czy nas na taką ochronę przyrody stać? Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że te 40 żubrów do odstrzału to najprawdopodobniej nie wszystkie w tym roku. Może ich także przybywać w kolejnych latach.

FOT. R.CZERASZKIEWICZ

olska stała się w powyższym zakresie liderem w świecie. Jest to zasługa wieloletniej pracy i troski przyrodników, w szczególności naukowców genetyków, zoologów, lekarzy medycyny weterynaryjnej, leśników, myśliwych oraz wielu innych ludzi. Według danych Księgi Rodowodowej Żubrów na koniec 2020 roku w Polsce zainwentaryzowano 2316 żubrów (przed okresem rozrodu), co oznacza, że aktualnie jest ich co najmniej 2500 osobników. Poza tymi przebywającymi w zamkniętych ośrodkach hodowli, żubry w większości tworzą dziko żyjące stada, składające się najczęściej z krów z cielętami i młodych byków. Byki będące w średnim wieku i stare wiodą życie samotników, a tylko w okresie żubrzych godów te najsilniejsze przebywają razem ze stadem. Wolno żyjące stada żubrów w Polsce bytują głównie w lasach: na Podlasiu, Mazurach, w Bieszczadach, w Lasach Janowskich oraz w województwie zachodniopomorskim. Warte podkreślenia jest to, że żubry nie rozróżniają takich pojęć jak: las gospodarczy, puszcza, pole uprawne, rezerwat przyrody czy park narodowy. Natomiast istotne dla nich są dobre warunki bytowania, w tym przede wszystkim dzienne ostoje, w których panuje spokój i dostępny jest różnorodny, nasłoneczniony żer. W związku ze wstrzymaniem wycinki martwych drzew świerka, które obumarły z powodu trwającego kilka lat masowego wylęgu kornika drukarza, między innymi w „nadleśnictwach puszczańskich”: Białowieży, Hajnówki i Browska oraz Białowieskiego Parku Narodowego, na dnie tych lasów leżą martwe, gęsto ugałęzione świerki. Suche, ostre i wystające kikuty gałęzi leżących drzew, nierzadko powalonych jedno na drugim, spowodowały drastyczne pogorszenie warunków bytowania zwierząt dziko żyjących. Nastąpiło pogorszenie jakości wielu ostoi. W konsekwencji zmniejszyło się ich wykorzystanie przez duże ssaki, w tym żubry, z powodu ograniczeń w bezpiecznym przemieszczaniu się i możliwości żerowania. Zarówno w Polsce, jak i w innych krajach europejskich coraz trudniej jest znaleźć nowe, odpowiednie tereny do


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

3

WOLNA EUROPA

N

iech pan powie – zwróciłem się do kasjera – gdybym dwa lata temu wbiegł do banku w czarnej masce na twarzy, strażnicy związaliby mnie i odstawili do najbliższego komi­ sariatu, jeżeliby najpierw nie zastrzelili. A dzisiaj bez maski nie chcą mnie tutaj wpuścić. Bez kagańców na pysku chodzą tylko psy bojowe – rottweilery i inne pitbulle prowadzone przez właścicieli, którym też źle z oczu patrzy. Bez maski mają prawo egzystencji cykliści rowero­ wi i hulajnogowi, których jest coraz wię­ cej w miarę ocieplenia dni i wydłuże­ nia ścieżek rowerowych. Odkrytą twarz demonstrują również palacze na trotu­ arze przed biurami. Zaciągają się trują­ cym dymem, większość z nich umiera na tzw. chorobę palaczy, która obej­ muje zarówno raka płuc, jak i znacz­ nie częstszy zator płucny w kanalikach zatkanych przez smołę i inne produkty pochodne spalania. Rząd pozwala im zaciągać się bez przeszkód, gdyż ich późniejsze choroby i śmierć doraźnie przynoszą budżetowi, mimo spadku zużycia, 16 mld euro rocznie. W tym roku przyniosą więcej. Po kilkuletniej poprawie konsumpcja tytoniu wzrosła, podobnie jak innych używek w okresie aresztu domowego. Wzrosła także ilość chorób niezwiązanych z koronawiru­ sem; 170 000 raków, 75 000 zgonów na nikotynę. Wiele ofiar spowodowała awaria informatyczna w przeddzień Bo­ żego Ciała. Na sześć godzin przestały działać numery alarmowe – pogoto­ wia, straży pożarnej, bezpieczeństwa cywilnego, gazowego, policyjnego itd. Wypadek wystarczająco poważny, aby wszcząć śledztwo, tym razem rzeczywi­ ście alarmowe, i aby powołać komisję parlamentarną do zbadania jego oko­ liczności i przyczyn. Wirus musi krążyć gęsto, skoro rząd pozwolił na zdjęcie kagańców dopie­ ro w środę, 9 czerwca, lecz nie uchylił godziny policyjnej, a tylko przesunął ją o dwie godziny na 23:00. Odnotowano wyjątek od zakazu. W piątek 11 czerwca półfinałowy mecz tenisowy na korcie centralnym Roland Garros trwał w naj­ lepsze przy wypełnionych trybunach

P

rzełom 9. i 10. dekady ostatnie­ go wieku minionego tysiąclecia był bardzo bogaty w wydarze­ nia polityczne. Ze sceny schodził komunizm stalinowski, ustępując w wielu krajach sowieckiej Europy miej­ sca nowocześniejszemu komunizmowi liberalnemu zachodniego rytu. Wielu nieobeznanych z polityką statystów na scenie politycznej nazywało ten proces „upadkiem komunizmu”, co nie jest ani ścisłe, ani przekonujące. Ale tak się przyjęło. Gorbaczowa, strażaka ratu­ jącego płonący gmach sowieckiego komunizmu, nazwano „ojcem demo­ kracji”, tymczasem bohater mimo woli kochał tak demokrację, jak jego aktual­ ny następca w fotelu genseka (mniejsza o nazwę) na Kremlu, pułkownik KGB Władimir Putin. Były kanclerz Niemiec, były szef SPD Gerhard Schröder, rekor­ dzista, który wygrał kolejno 5 wyborów federalnych i landowych jako czołowy kandydat swej partii, którego to rekor­ du nikt dotąd nie pobił i raczej już nie pobije, dzisiaj prezes Rady Nadzorczej Nord Stream AG i Rosneftu, określił Putina mianem demokraty czystego jak diament. Najpóźniej od tej chwili (czyli od listopada 2004 roku) wiemy, co to za demokracja. I dotyczy to nie tylko Putina. Rosję Niemcy uważały zawsze za sąsiada. Nie, nie Polskę – właśnie Ro­ sję. Muszę w tym miejscu wyjaśnić, co dla Niemiec znaczy zawsze. „Zawsze” to od III rozbioru Polski. Ale aż do roku 1871 Rosja była tylko sąsiadem Prus. Dopiero od powstania II Rzeszy, czy­ li Cesarstwa Niemieckiego, to zjedno­ czone przez Bismarcka Niemcy były aż do roku 1918 (czyli prawie pół wieku) sąsiadem Rosji. Potem ponownie, po wspólnym rozbiorze Polski z udziałem Niemiec, Rosji, Litwy i Słowacji w 1939 roku. Ale w języku potocznym Niemcy mówią po dziś dzień o Rosji jako o są­ siedzie. Czasami ich zaskakuję, mówiąc, że to brzmi tak, jakby Polacy utrzymy­ wali, jakoby Chiny były sąsiadem Polski (bo dzieli je tylko terytorium jednego państwa). Ale w zasadzie nie wpływa to na ich tok rozumowania. Tak było zawsze i będzie zawsze. „Wy, Polacy, cierpicie na rusofobię” słyszę od sto­ matologa w Saksonii, absolwenta lenin­ gradzkiej uczelni w latach 80. ubiegłe­ go wieku. „ Jakie macie powody swych uprzedzeń wobec Rosji?”, pyta mnie

niedawno przebudowanych i posze­ rzonych, kiedy zbliżyła się nieuchronnie godzina policyjna. Ani Nadal, ani jego przeciwnik Djokovic nie zamierzali ustą­ pić placu, nic sobie nie robiąc z obowią­ zujących zakazów. Nawet gdyby mecz zakończył się z wybiciem fatalnej godzi­ ny, publiczność nie mogłaby rozejść się w przepisanym czasie. W ostatniej chwi­ li, mając do wyboru wściekłość 30 000 widzów i niezliczonej ilości kibiców przy telewizorach na całym świecie i wierność własnym rozporządzeniom, rząd uciekł się do polityki realnej i zezwolił na kon­ tynuowanie meczu aż do końca. Krąży również gęsto wirus niepo­ słuszeństwa cywilnego. Drugi list woj­ skowych francuskich obejrzało w in­ ternecie 2,5 mln osób i podpisało pełnym imieniem i nazwiskiem ponad 300 000. (Stan sprzed trzech tygodni!) Nie odstraszyły ich surowe sankcje za­ powiedziane przez gen Lecointre, sze­ fa sztabu, ani ciężkie kary wymierzone nieposłusznym lekarzom. Prezydent republiki na spotkaniu z obywatelami został spoliczkowany. W odpowiedzi nasilają się ataki na prof. Didiera Raoulta. Jeden z licznych zarzutów oskarża jego ekipę o zdejmowanie masek z twa­ rzy podczas zebrań w szpitalu. Przy­ najmniej część ekipy. Ale są i zarzuty poważniejsze; zwłaszcza jeden z nich może zaprowadzić profesora znowu przed oblicze Izby Lekarskiej, a kto wie, czy nie pozbawi go nawet prawa wykonywania zawodu, jak profesorów Debre’ego i Evena, którzy ułożyli listę leków szkodliwych, oraz dra Gublera, za napisanie prawdy o chorobie pre­ zydenta Mitterranda. Prof. Raoult był w Dakarze. Wsiadł do samolotu, mając przedtem kontakt. Nie to, żeby był chory, ale nawet bez śledztwa łatwo ustalić, że jako lekarz chorób zakaźnych miał kontakt (z cho­ rym). Gorzej jeszcze. W szpitalu prof. Raoulta pojawił się cluster. Doniósł o tym wszystkim w ostatni poniedziałek „L’Express”. Pytałem paru znajomych, co to za licho ten cluster, obcy językowi francuskiemu. Nikt nie wie, ale musi to być coś jeszcze gorszego niż covid-19, gdyż, jak sugeruje wielkonakładowy

sympatyczny lekarz. „W zasadzie żadne – odpowiadam. Poza być może napaś­ cią na Polskę wraz z Hitlerem w 1939 roku, wymordowaniem polskich elit, wypędzeniem Polaków z ojczyzny na wschodzie, narzuceniem sowieckiej for­ my władzy, pozbawieniem niepodle­ głości na kolejne niemal półwiecze”… Kiedy w Bonn podpisywano trak­ tat z Polską, Niemcy były już od półro­ cza zjednoczone. Wiele wpływowych organizacji społecznych w Niemczech protestowało przeciwko uznaniu wschodniej granicy Niemiec z Polską. Politycy niemieccy wychodzili z zało­ żenia, że będzie to trudne sąsiedztwo. Kiedy wyjeżdżałem z rodziną z Bonn na wakacje do Karpacza, to wieczo­ rem w hotelu, jeszcze wówczas Or­ bis-Skalny, starsi państwo, pamiętają­ cy swe dzieciństwo w Karkonoszach, wspólnie śpiewali po kolacji ludowe piosenki. Opowiadali potem po po­ wrocie do Niemiec, że nie spotkali się z przejawami jakiejkolwiek wrogości. To nakręcało turystykę w tych pierwszych, niepewnych latach. Nie spotkałem się też z negatywnym stosunkiem ze strony Niemców do Polaków. Niektórzy nawet mówili „dzień dobry” i „do widzenia”, a także „proszę” i jakże trudny wyraz „dziękuję”. To odróżnia ich od Niem­ ców przejeżdżających dziś przez most na Nysie na zakupy do Zgorzelca – mó­ wią tylko po niemiecku, tak też zama­ wiają swój sznycel w restauracji. 30 lat minęło od chwili zawarcia traktatu i pod tym względem na lepsze niewiele się zmieniło. Niemcy kupują w Polsce, bo im się to opłaca, jedzą w polskich restauracjach nie tylko z tego powodu, tankują na polskich stacjach benzyno­ wych. Jest to normalne. Ale znam ludzi, którzy ani razu nie byli w Polsce. Mówią, że nie odczuwają takiej potrzeby. Nie jestem przekonany. Z perspektywy młodych ludzi świat wygląda na szczęście inaczej. Ucz­ niowie, na przykład w liceum Augu­ stum-Anne-Gymnasium w niemieckim Zgorzelcu, mają okazję uczyć się w obu językach – polskim i niemieckim, co so­ bie bardzo cenią. Dla tych dzieci w za­ sadzie nie istnieje mentalna granica, są one ciekawe świata. Teraz, w okresie pandemii, w sezonie narciarskim, mło­ dzież nie uczestniczyła w białym sza­ leństwie, a śnieg przecież – co za zło­ śliwość losu – utrzymywał się tak długo

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Paryżanin w kagańcu W piątek po Bożym Ciele lądowaliśmy na paryskim lotnisku Beauvais we mgle i w chłodzie. Odniosłem wrażenie, jakbym cofnął się o kilka miesięcy. Z Paryża odlatywałem bez maski. Po półtorarocznej nieobecności pobyt w Polsce przyzwyczaił mnie do widoku ludzkich twarzy, tymczasem ulicę paryską znalazłem na nowo w kagańcach. tygodnik, cluster może zadać śmiertel­ ny cios antycovidowej terapii profesora – hydroxychlorochinie z azytromycyną. Skompromitować ją ostatecznie, cho­ ciaż jej skuteczność potwierdziło ostat­ nio wiele badań. „Express” piętnuje po­ jawienie się clustera w wielkim szpitalu jako rzecz niedopuszczalną, tym gorszą, iż cluster pojawił się w marcu i kwietniu br. i był dotąd przez szpital ukrywa­ ny. Ale co to jest cluster? Poszukiwa­ nia słownikowe wykazały, że chodzi o wyraz angielski oznaczający grupę kilku przedmiotów. W tym przypad­ ku kilku pracowników szpitala, którzy zarazili się covidem, dwaj zachorowali nawet ciężej niż inni. Leczono ich we­ dług protokołu Raoulta, ozdrowieli, ale fakt pozostaje faktem.

Reasumując: w wielkim szpitalu chorób zakaźnych kilkoro z bez mała ośmiuset stałych pracowników zaraziło się i zostali wyleczeni. Czy za to ma zostać ukarany dyrektor placówki, prof. Raoult? Każdy sposób jest dobry, aby go zmusić do milczenia, gdyż jego wypo­ wiedzi powodują wielomilionowe stra­ ty. Nie, nie w życiu ludzkim, ale w kursie giełdowym akcji wielkich laboratoriów i grup finansowych. W swoim czasie, kiedy nie wybrano jeszcze opcji szcze­ pionkowej, konkurowały ze sobą dwie terapie, dwa rodzaje leków: remdesi­ vir, lek antywirusowy produkcji ame­ rykańskiej fabryki leków (należy mówić „laboratorium”) Gilead oraz hydroxy­ chlorochina z azytromycyną, stosowa­ ne przez prof. Raoulta. Unia Europejska

jak nigdy. Ale latem i jesienią otwarte będą przecież szlaki górskie, jak zwy­ kle pełne. Szkoda tylko, że wiele z nich zmieniło się w szale modernizacyjnym

niemal w autostrady; czekać, aż któ­ regoś dnia dopuszczą tam do ruchu autobusy. Karpacz to już nie malowni­ cza, spokojna wieś w Karkonoszach. Na

J

a

n

B

o

g

a t k o

30 lat minęło 30 lat temu Polska i Niemcy podpisały w Bonn Traktat między Rzecząpospolitą Polską a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. To może budzić zaskoczenie, ale traktat ten był jedynie uzupełnieniem polsko-niemieckiego traktatu granicznego, a zatem aktem jak gdyby niższej rangi.

zakupiła za miliard 200 mln euro zapas „Liberation”, które niczego nie­ remdisiviru. Następnego dnia komisarz właściwego nie znajdowało, kiedy nie­ odpowiedzialny Światowej Organiza­ ustannymi groźbami starano się zmusić cji Zdrowia poinformowała Unię, że Raoulta do uległości, oskarża go teraz remdisivir nie tylko nie pomaga w le­ o próbę „zastraszenia uczonych”. Nie czeniu covida, ale, co gorsza, wyrządza od rzeczy jest wyjaśnić, że „Liberation” szkody kardiologiczne. Terapię Raoulta zależy od spółki Altic, a Altic to Mr Pa­ odrzucono wcześniej, a nawet zakazano trick Drahi, który z kolei, jak powiedzia­ jej stosowania w krajach Unii. no, zależy od BlackRock – ten zaś Bla­ Dlaczego wybrano „L’Express” do ckRock posiada pakiet kontrolny akcji dokonania egzekucji!? Kulejące finan­ Gileada – 9,2%. Poważnym przeciwni­ se tygodnika zależą od pana Patricka kiem Raoulta, który go sekuje od rana Drahi’ego, miliardera, który z kolei za­ do wieczora, jest kanał informacyjny leży od BlackRock. Amerykański fun­ BFM TV. Jak ujawnił Idriss Aberkane, dusz inwestycyjny obliczany na 5100 ta stacja telewizyjna to również Patrick miliardów dolarów gotowych pienię­ Drahi, a więc także BlackRock. Internau­ dzy ma swoje fundusze uplasowane ci komentujący wypowiedzi profesora m.in. w wielkich fabrykach farmaceu­ poważnie się o niego niepokoją i zakli­ tycznych. Posiada pakiet kontrolny akcji nają, aby na siebie uważał, gdyż profe­ AstraZeneca (7%) i jest drugim akcjo­ sor nie składa broni. Tytuł jego nowej nariuszem Pfizera (7,7%), a może już książki brzmi Dziennik wojny covid-19. i pierwszym, gdyż moje dane pochodzą Zamiast odpowiedzi prześladow­ z 2018 roku. W tamtym roku przedco­ com, opublikował tabelkę porównaw­ vidowym kapitalizacja Pfizera była ob­ czą remdesiviru i hydroxychlorochiny: liczana na 217 mld dol. Remdesivir Hydroxychlorochina Oznacza to, że ujemne wahnięcie na giełdzie Koszt terapii 2000 € 10 € o 1% powoduje stra­ Kroplówka Tak Nie tę ponad 2 miliardów Zapobieganie Nie Tak dolarów. AstraZeneca zgonom ze swej strony zatrud­ Arytmia Tak Nie nia na świecie 76 100 ATU* Tak Nie pracowników, ma ob­ Zakup przez UE Tak Nie rotów rocznych 32 mi­ liardy 880 milionów *Ministerialne dopuszczenie do użytku dolarów i wartość jej akcji w ciągu ostatnich 5 lat wzrosła Paryżanie dzisiaj o tym nie myślą. Po o 98,8%. Ile jest warte angielskie „la­ otwarciu restauracji, sal widowiskowych boratorium” AstraZeneca, które działa i muzeów ogarnęła ich euforia wolności, na wszystkich kontynentach, głównie porównywalna chyba tylko z nastrojem w USA i Australii? W 2014 roku Pfizer po II wojnie światowej. W gingetkach chciał je zakupić, oferując 118 miliar­ wzdłuż Sekwany nie ma wolnego miejsca. dów dolarów. Oferta została odrzuco­ Pojechaliśmy do Wersalu. Po dwu­ na jako obraźliwie niska. letnim okresie robót odsłonięto kaplicę Do ataku na Raoulta przyłączył się pałacową. Jej dach, na nowo pozłoco­ wielki dziennik krajowy „Liberation”, co ny, świeci jak złota dwudziestka. Złoty znaczy „Wyzwolenie”. Ten z kolei za­ dach, złote kraty przed pałacem, złote rzuca uczonemu kryminalizację debaty futryny okien... Pałac Ludwika XIV jest naukowej. Profesor R. i Eric Chabriere – pełen jego portretów, jeden wspanial­ badacze – wnieśli do prokuratury skar­ szy od drugiego. Wielki Monarcha, gę przeciwko dwojgu przeciwnikom umierając, opuszczał te splendory bez o nękanie, usiłowanie szantażu i próbę żalu. Jako dobry chrześcijanin wiedział, wyłudzenia. Jeden z pozwanych jest że tam, dokąd idzie, pałace są jeszcze redaktorem pisemka wyspecjalizowa­ wspanialsze, architekci bardziej utalen­ nego w działalności opisanej w pozwie. towani i lepsi portreciści. K

naszych oczach powstaje Zakopane II. Na szczęście w Górach Żytawskich, po niemieckiej stronie, czas jakby stanął w miejscu. Młodzież szkolna ma odwa­ gę, jakiej brak wielu ich rodzicom: ko­ rzysta z obu języków po obu stronach granicy niemal na co dzień. A przecież granica polsko-niemie­ cka, potwierdzona traktatem granicz­ nym, jest nadal tworem sztucznym. Nie narastała powoli, naturalnie, jak granica między państwami niemiec­ kimi a Polską od XIV wieku do 1722 roku – I rozbioru Polski. Mało kto wie, że owa granica była przez kilka stuleci prawdziwą granicą pokoju w Europie (obok równie trwałej granicy portugal­ sko-hiszpańskiej). Wzdłuż tamtej gra­ nicy, w przybliżeniu tożsamej z granicą obaloną przez Niemcy, Słowację i Rosję w 1939 roku, mówiono po polsku i po niemiecku po obu jej stronach. Nowa granica, ta z 1945 roku, odpowiada planom rosyjskiego ministra Sazono­ wa (a może raczej wizji wielkiego księcia Mikołaja, zmarłego na emigracji w An­ tibes na Lazurowym Wybrzeżu w 1929 roku). W efekcie Stalin, realizując plany Sazonowa-wielkiego ks. Mikołaja, żą­ dając dla sowieckiej Polski granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, ustalał żądaną od sojuszników w czasie Wielkiej Woj­ ny granicę Rosji! Generalissimus zreali­ zował swe plany, likwidując tym samym Polskę słynnym aktem z 22 lipca 1944 roku. Szkoda, że tylko niewielu postrze­ ga tu związek przyczynowo-skutkowy. Niemcy pielęgnują pamięć o zie­ miach utraconych nie tylko poprzez wymierające śmiercią naturalną ziom­ kostwa, jak na przykład Ziomkostwo Ślązaków. I tak w niemieckim Zgorzel­ cu znajduje się – doprawdy świetnie prowadzone – Muzeum Śląskie (Schle­ sisches Museum), mimo że Zgorzelec to Łużyce, a nie Śląsk (ten historycz­ nie rozpoczyna się na Kwisie). Zresz­ tą w polskim Zgorzelcu, tuż nad Nysą, jest Muzeum Łużyckie. Chodzi o pod­ kreślenie niemieckości Śląska, zwróce­ nie uwagi na fakt, że jego część znaj­ duje się w Niemczech. To oczywiście historyczne nadużycie. Zgorzelec nie leży i nie leżał na Śląsku, znajdował się natomiast w utworzonej przez Prusy w dopiero 1815 roku Prowincji Śląsk. Jadąc autostradą z Drezna do Zgorzel­ ca Niemieckiego w pewnym miejscu widzimy dość dużą tablicę z napisem

„Willkommen in Schlesien”, czyli Wi­ tamy na Śląsku. Niemcy potrafią bez wrzawy pielęgnować pamięć historycz­ ną. Może warto jeszcze dla porówna­ nia dodać, że na tej samej autostradzie z Drezna do Zgorzelca widzimy tabli­ cę z napisem Breslau tyle a tle kilome­ trów, a w nawiasie, mniejszymi literami, Wrocław. Gdy jedzie się z kolei ze stro­ ny polskiej do Zgorzelca Niemieckie­ go, drogowskazy informują o Görlitz i Dresden, co – jak to dawniej mawia­ no – wskazywałoby na miejsce w sze­ regu. Takich przykładów mógłbym wy­ mienić nieco więcej, ale wskażę tutaj tylko jeden – z kolei na północy Nie­ miec. Znajduje się tam Kraj Związkowy o przedziwnej nazwie Meklemburgia – Pomorze Przednie. Po niemiecku ta dawna kraina Obodrzytów i Ranów nazywa się kraj związkowy Mecklenburg–Vorpommern, czyli tyle, co Meklemburgia i Pomorze Zaodrzańskie albo Zachodnie. Nie­ mieckie Vorpommern znaczy tyle, co przed Pomorzem, przed Odrą, skoro Pomorze za Odrą po niemiecku logicz­ nie nazywa się Hinterpommern. Czyli – skoro niemieckie to Przednie, to polskie to – Zadnie. Ale od czasów Reja wia­ domo, że Polacy nie gęsi i swój język mają. Polskie nazewnictwo historyczne jest inne. Nie ma żadnego Przedniego ani Zadniego Pomorza. Jest Pomorze Zachodnie i to wszystko. Tutaj też pol­ scy naukowcy wykazali nadgorliwość, bo nie śmiem zarzucać im korupcji. Ale Polacy kochają przecież zaborcze na­ zwy – a to Ruś Czerwona, a to Galicja. Dziwnym trafem Kongresówka się jakoś nie przyjęła. 30 lat traktatów i prawie trzy czwar­ te wieku bez wojen nad tą granicą. To dobra nowina. Dopóki Niemcy i Polska pozostają w tym samym sojuszu obron­ nym, a on nadal istnieje, mimo wszel­ kich perturbacji nic się tutaj nie zmieni. Czynnik demograficzny osłabia presję na zmianę status quo, mimo że uważam, iż nic nie jest bardziej płonnego od tego statusu. Śledząc niemieckie dzienniki, ty­ godniki, radio i telewizję, odnoszę cza­ sem wrażenie, że jestem świadkiem po­ wtórki z historii. Chcę się tutaj mylić, ale ta myśl nasuwa mi się uporczywie, bez­ wolnie. Czy Polska i Niemcy są sąsiada­ mi? Czy sąsiadem Niemiec jest Rosja? Jak to wygląda dzisiaj? Jak będzie wyglądać za kolejnych 30 lat? K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

4

P

ragnę przedstawić i uzasadnić projekt nowego instrumentu polityki demograficznej, nawiązującego do staropolskiej teorii i praktyki „wiana”, czyli sposobu zabezpieczenia kobiety na starość. O ile posag był pewną wartością materialną, wnoszoną do małżeństwa przez pannę młodą, to wiano – przeciwieństwo posagu – pozwalało bez strachu o przyszłość rodzić i wychowywać dzieci, bo nawet gdy mąż zgra się w karty lub zginie na wojnie, wywianowana część majątku pozostanie przy żonie niezależnie od roszczeń innych spadkobierców czy wierzycieli. Sporządzano odpowiedni dokument i ogłaszano to publicznie, by ukrócić spekulacje.

500+=250 000 Najskuteczniejszy w naszej historii instrument polityki demograficznej, czyli program „500+”, dał Polsce ćwierć miliona obywateli, których bez tego programu by nie było! Nie ma innych przyczyn tego skutku, choć ta przyczyna wywołała również inne wartościowe skutki w gospodarce i sferze socjalnej. Dokładna suma rozpatrywanych tu „nadwyżek” z lat 2016–2020 wynosi 252 529. Tyle dzieci urodziło się ponad prognozy GUS z roku 2014 (w scenariuszu zakładającym, że nie będzie żadnej polityki prourodzeniowej ani proaborcyjnej). Wyliczona suma zależy od definicji przedmiotu zliczania. Na prezentowanym tu wykresie widzimy populację kobiet, uważanych przez GUS za obywatelki Polski, według stanu na 1 stycznia 2021. Nieco inne liczby podają organy wyborcze. Z samorządowych urzędów stanu cywilnego otrzymujemy inne sumy niż z biur meldunkowych. Spis powszechny przyniesie kolejną korektę.

DEMOGRAFIA że gdy dzieci szybko przybywa, trzeba budować szkoły i inne obiekty, a gdy pogłębia się niż – te same szkoły stają się niepotrzebne. To samo dotyczy całej gospodarki i życia społecznego. Inne są potrzeby niżu, inne wyżu. Sam – jako wiceprezydent Gliwic – musiałem w latach 1990. zlikwidować kilka szkół, w tym nawet „tysiąclatki” i wiele przedszkoli, bo stały puste. O żłobkach nawet nie wspominam, bo jakiś bęcwał – z dnia na dzień – nadał wtedy polskim żłobkom status zakładów opieki zdrowotnej, co natychmiast wykluczyło część placówek, zakładanych w czasie wyżu byle gdzie, na miarę PRL-owskich możliwości. Po prostu nie można było ich tak wyremontować, by od razu spełniały europejskie standardy. To jakby z dnia na dzień zamknąć PRL-owską kopalnię „Turów”. Z kolei w tych żłobkach, które udało się utrzymać, koszty wzrosły tak, że rodzice sami rezygnowali. Samorządy te koszty w dużym stopniu teraz ponoszą, ale szkody – znów procykliczne – były ogromne, bo w połowie lat dziewięćdziesiątych (spójrzmy na wykres), uzasadniony wspomnianą historią niż powinien już samoistnie przechodzić w wyż, ale politycy znów przedłużyli pogłębianie niżu. Zachwiali zaufaniem do państwa. Rozdawali fabryki, media, banki i nieruchomości, a dziś program „500+” najgłośniej przezywają „rozdawnictwem”. Ci, którzy rozdawali bogatym, żałują teraz biednym. Tu trzeba dodać to, o czym wiedzą matematycy. Że w pewnych okolicznościach nawet bardzo małe zakłócenia na wejściu jakiegoś systemu mogą spowodować chaos lub katastrofę na wyjściu („efekt motyla”). Najlepszy przykład daje giełda, gdzie drobna zmiana stopy procentowej prowadzi do

Szósty doroczny raport demograficzny, publikowany w środku roku na łamach „Kuriera WNET”, poświęcam kobietom i… matematyce. Podsumuję 5 lat programu „Rodzina 500+” i zaproponuję rozszerzenie nowej „Strategii demograficznej” o rozwiązanie ważne dla kobiet, które mogą i chcą rodzić dzieci.

Wiano 2022 Andrzej Jarczewski

ekonomiczne, kulturowe i wszelkie inne. Od beznadziejnego marazmu końca PRL-u do stanu obecnego, gdy wszystko się zmieniło po kilka razy. Zgrubne mierniki demograficzne (a w konsekwencji również ekonomiczne), oparte na hipotezach i presupozy-

osiągną aborygeni (ludy rdzenne) starych narodów europejskich, które już wpadły w demograficzny korkociąg. Wyjdą z tego jako potomkowie aborygenów zupełnie innych kontynentów. Na Zachodzie dzietność jest względnie duża, ale już tylko wśród świeżych imi-

Niektórzy już pozostaną przy tej formie na stałe. Zauważmy: oni pracowali w domu, ale byli gdzieś zatrudnieni i to pozwalało im otrzymywać wynagrodzenie, ZUS itd. Mój wniosek brzmi następująco: zatrudnić matki do pracy nad wycho-

ZUS, czyli zaufanie

Na Zachodzie dzietność jest względnie duża, ale już tylko wśród świeżych imigrantów. W Polsce byliśmy o włos od wprowadzenia aborcji na życzenie zamiast 500 plus. I byłoby 250 000 minus! Ale nawet te różnice nie zakłócają megatrendu (cyklu wyżów i niżów), na którego skutki dziś zwracam uwagę. Ostrze głównej krytyki wymierzonej obecnie w program „500+” dotyczy jego domniemanej nieskuteczności. Bo w roku 2019 urodziło się 375 000 dzieci, a w roku 2020 tylko 355 000. Spadek o ok. 20 000. Fakt jest prawdziwy, interpretacja fałszywa z dwóch powodów. Po pierwsze: względny spadek liczby urodzeń w roku pandemicznym dotknął wiele państw rozwiniętych. I to silniej niż Polskę, która odczuje to dopiero w roku 2021. Po drugie: w Polsce z roku na rok ubywa matek. To jest czynnik decydujący, bo – patrzmy na lata dziewięćdziesiąte na wykresie – ok. 30 lat po niżu potencjalnych matek nieuchronnie przychodzi niż dzieci i tego nie da się odwrócić. Można tylko łagodzić skutki. Warto też przypomnieć, że w roku 2020 urodziło się i tak o 26 700 więcej dzieci niż prognozował GUS we wspomnianym raporcie. Ważne w tym punkcie jest dostrzeżenie, że instrumenty polityki demograficznej jednak działają, że nie jesteśmy bezradni i bezsilni. Podobnie: dziś możemy odpowiedzialnie stwierdzić, że stłumienie trzeciej fali Covid-19 jest skutkiem masowych szczepień, bo innych przyczyn nie było.

Megatrendy Na tegorocznym wykresie zanikły już ślady I wojny światowej, ale widać jeszcze spustoszenia, jakie poczyniła II wojna. Powojenna „kompensacyjna” fala urodzeń zakończyła się w roku 1956. Wtedy to wprowadzono w PRL ustawę o aborcji niemal na życzenie. Było to niespotykane na świecie w tej skali działanie procykliczne (wzmacniające różnice między wyżami a niżami), którego skutki ponosimy przez wszystkie kolejne pokolenia. Powojenny wyż, który w roku 1955 osiągnął maksimum (793 800 dzieci płci obojga) i tak powoli by wygasał z braku matek, które nie urodziły się lub zostały zabite względnie porwane przez Niemców w czasie wojny. W tej dziejowej chwili (po 1957) należało wzmocnić działania pronatalistyczne (wspierające dzietność). Postąpiono przeciwnie, a kolejne kosztowne cykle niżów i wyżów są już tylko wielokrotnie pogłębianym następstwem tamtej decyzji. Dlaczego kosztowne? Ano dlatego,

wielomiliardowej przeceny aktywów. Z drobnych przyczyn – wielkie skutki. Podobnie w polityce społecznej, która decyduje o wielkości lub zaniku narodów. Dalekie następstwa drobnych decyzji wodzów i królów sprawiały, że po wiekach jedno państwo tworzyło imperium, a drugie znikało z mapy świata. Dla nas jest ważne, czy nasze drobne kroczki prowadzą do wielkości, czy do upadku, czy podejmowane są z myślą o Polsce, czy o… nie-Polsce.

Mierniki kłamią Obserwujmy megatrendy, a nie tylko wskaźniki, bo te są mylące. Oto ogłoszono, że w ciągu minionego roku średnia długość życia w Polsce zmniejszyła się o więcej niż rok. I już matematyczni analfabeci podnieśli larum, że rząd morduje ludzi. Tymczasem tablica trwałości życia jest tylko zbiorem liczb, pozwalającym ZUS-owi obliczać emerytury zgodnie z obowiązującym wzorem. To tylko liczby. Naprawdę żyjemy dłużej, ale wzór dał w tym roku akurat wynik ujemny, bo 94% nadmiernych zgonów w roku pandemicznym (było ich w Polsce 58 533) stanowiły zgony osób w wieku 65 lat i starszych. Dziś mamy więcej babć niż ich wnuczek (sprawdź na wykresie), ale algorytm wypełniania zawartości ZUS-owskiej tablicy tego nie rozumie. Podobnie jest ze współczynnikiem dzietności. Mamy wzór, obowiązujący na całym świecie, służący do różnych porównań. Ale mało kto zdaje sobie sprawę, że również ten wzór ma w sobie zaszytą piramidę wieku ludności w ten sposób, że tylko gdy struktura jest regularna – wzór daje wynik prawidłowy (wtedy współczynnik dzietności jest poprawnie wyważoną sumą rzeczywistych, rocznikowych współczynników cząstkowych). Piramida polska ma jednak te straszne cykle wyż/niż, najgłębsze na świecie, bo powiększane kolejnymi błędami rządów, popełnianymi w najgorszych momentach. Procykliczna kumulacja skutków tych błędów przekroczyła wyobraźnię twórców i użytkowników wzoru na współczynnik dzietności. W czasie 35 lat płodnego życia kobiety (w statystyce przyjmuje się przedział wieku od 15 do 49 lat) przeszliśmy nieznane historii przemiany cywilizacyjne. W tym czasie na płodność kobiety wpływały różne czynniki

i bardzo biednych nawet dziś taką pracę podejmują dzieci dziesięcioletnie, jeśli nie młodsze. W Nigrze, gdzie połowa populacji ma mniej niż 15 lat, zakaz pracy dzieci oznaczałby głodową śmierć narodu. Tam dzieci przynoszą dochód lub jakąś korzyść materialną bardzo szybko i dlatego warto mieć dużo dzieci. I tam swój upiorny sens ma termin, którego ja nigdy nie używam: „posiadanie dzieci”. W nowoczesnym społeczeństwie dzieci się nie „posiada”, bo one nie są przedmiotem konsumpcji ani towarem eksportowym, ani środkiem produkcji. Dzieci nie są kapitałem. Pod względem ekonomicznym dzieci są tylko kosztem. Dokładniej: dzieci są kosztem rodziców i kapitałem narodów! Koszty można – w języku polskim – mieć, ale nie można ich posiadać. Dzieci są kosztem, dopóki nie wyjdą z domu, co przychodzi im nieraz z trudem (Włochy). Rodzice w takich krajach na ogół jakoś pomagają dzieciom finansowo do końca swego życia, ale w drugą stronę działa to słabo. Tak więc w krajach bogatych dzieci są, owszem, kochane, kształcone i wspierane, ale same wsparcia nie zapewniają. Są więc „nieopłacalne” i – z uprzejmości dla rodziców – rodzą się nieczęsto.

cjach, w Polsce się słabo sprawdzają. Nie uwzględniają wpływu drastycznych i cyklicznych zmian populacyjnych. Najlepszy przykład dają lata 2003– 2010. Ze wzoru wyszło, że nagle wzrosła dzietność: od 1,22 do 1,4 dziecka na kobietę. Tymczasem nie to wzrosło naprawdę. Po prostu 30 lat wcześniej (patrz na wykres; lata 1975–85) mieliśmy wyż. Po 30 latach urodziły się więc dzieci wyżu, ale w latach 2003–2010 dzietność rzeczywista się nie zmieniła. Może tylko w tym punkcie, że przez pokolenia przenoszone są wzorce dzietności: matki z rodzin wielodzietnych rodzą więcej dzieci niż jedynaczki i akurat przyszła pora, by to się ujawniło. Z kolei obecny wzrost dzietności jest niedoważony z tego samego powodu. Wzór na dzietność oszukał nawet specjalistów. To temat na doktorat, więc tylko zalecam ostrożność w ferowaniu ocen.

Mit stanu wojennego Mądra polityka demograficzna dąży do ustabilizowania zdrowej piramidy ludnościowej. Gdy narasta wyż, nie należy zbytnio zachęcać rodziców. Można nawet – z punktu widzenia rachmistrza, a nie moralisty – dyskutować o ustawie aborcyjnej. Gdy jednak zaczyna się niż – trzeba wszystkie wysiłki państwa skierować na kompensowanie okresowych demograficznych niedoborów. Program „500+” rozważam właśnie w tym kontekście. Przyszedł w ostatniej chwili, gdy jeszcze było względnie daleko do miejsca, skąd już naród nie ma powrotu, czyli do roku, w którym kolejny niż zbliży się do zera. Taki punkt za kilka pokoleń

grantów. W Polsce byliśmy o włos od wprowadzenia aborcji na życzenie zamiast 500 plus. I byłoby 250 000 minus! Wcześniej mieliśmy stan wojenny i maksimum urodzeń w roku 1983 (znów proszę rzucić okiem na wykres). Prostacka interpretacja mówi, że Jaruzelski zgasił światło i od tego przybyło dzieci. Tymczasem znajomość tamtych realiów i rzetelne badania wskazują na coś przeciwnego. Naturalny wyż lat siedemdziesiątych i tak by wygasał. Należało wtedy powoli wdrażać różne działania prourodzeniowe, by złagodzić opadającą falę. Niestety wdrożono internowanie, więzienie i zastraszanie. Przede wszystkim – rządy generałów i innych bałwanów zmaksymalizowały trudności w życiu codziennym. Znów w złym (demograficznie) czasie totalnie podważono zaufanie do państwa i zabrano ludziom nadzieję nawet na małą stabilizację. Skutki narastały długo i nieubłaganie.

waniem dzieci! Wielkim „zdalnym” zatrudniającym może być tylko państwo. Wynagrodzenie powinno na razie ograniczać się do zasad znanych z „500+”, żeby nie zepsuć sprawnego mechanizmu. Nowość polegałaby na formalnym zatrudnieniu z pewnymi obowiązkami pracowniczymi i z opłacaniem ZUS-u przez państwo! W obliczu wygaśnięcia narodu za kilka pokoleń – jest to konieczność dziejowa. Kobieta, która wychowywała dzieci i przez to nie mogła podjąć formalnego zatrudnienia, wie, że na stare la-

Praca kobiet

ta, gdy coś się w życiu nie powiedzie, skazana będzie na nędzę. Źli doradcy mówią: „nie rodzić, pracować!”. A przecież matka wykonuje najważniejszą dla narodu pracę: rodzi i wychowuje dzieci! Uznanie tej pracy za równoważną zatrudnieniu zapewni kobiecie jaką taką stabilizację i uporządkuje dużą sferę życia społecznego.

Co więc robić? Nie wiemy jeszcze, co przyniesie nowa „Strategia Demograficzna”. Może tam znajdą się przełomowe rozwiązania? Na przykład ustawowe potwierdzenie, że praca matek (w roli matek!) jest pracą. Obecnie bowiem „pracę” utożsamia się z „zatrudnieniem”. Jeżeli kobieta wykonuje pracę w domu, to znaczy, że nie jest zatrudniona, czyli że nie pracuje! Tu znów przydadzą się doświadczenia najnowsze. Mnóstwo różnych specjalistów (np. nauczyciele, informatycy, dziennikarze i wielu innych) musiało przejść na zdalny sposób wykonywania zawodu.

Tu dwa słowa o ZUS-ie, który też jest przedmiotem niewybrednych ataków i bardzo słabej obrony. Wszyscy wiemy, że ZUS nie jest Sezamem ani żadnym skarbcem, ani nawet bankiem. ZUS jest umową społeczną. My coś tam teraz wpłacamy, a emeryturę otrzymamy z wpłat naszych uogólnionych dzieci i wnuków. ZUS nie przechowuje pieniędzy, ale zaufanie! Przecież ta – powstała w roku 1934 – instytucja działała nawet w czasie wojny (na terenie Generalnej Guberni, bo na ziemiach formalnie przyłączonych do innych państw obowiązywały prawa tych państw). Co więcej – przedwojenne i nawet wojenne zobowiązania ZUS-u były honorowane (na miarę możliwości) przez komunistów w PRL. Tak było również po roku 1955, gdy na 5 lat ZUS zlikwidowano. Wtedy zamknięto tylko Zakład, ale zobowiązania, czyli zaufanie, przejął budżet państwa. Po prostu nie da się zniszczyć ZUS-u (jako umowy społecznej), bo zniszczyłoby się zaufanie do państwa w skali absolutnie masowej i ponadpolitycznej. Tego nie robi się nawet w państwach bankrutujących (Grecja), choć wtedy wybujałe świadczenia bywają przycinane do rzeczywistych możliwości. Popierane przeze mnie dobrowolne podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn, gdy przymusowo dotyka również kobiety, obniża ich zaufanie do państwa i znów negatywnie oddziałuje na dzietność jako kolejny ruch skrzydeł złowrogiego „motyla”. To się w Polsce stało w roku 2012. Piszę o ZUS-ie, pomijając inne formy oszczędzania na starość, bo tylko ta instytucja może uwzględniać postulat powszechnego ozusowania domowej pracy matek jako instrumentu wspierania dzietności. Rzecz jasna – nie będzie to łatwe, bo trzeba uwzględnić różne złożone sytuacje życiowe, np. gdy matka urodziła dziecko, ale go nie wychowuje albo gdy ojciec poświęca się wychowaniu osieroconych dzieci itd. Pierwsza część składki – za urodzenie dziecka – powinna płynąć aż do emerytury, druga może być uzależniona od czasu zatrudnienia przy wychowywaniu dziecka w Polsce itd.

W krajach bogatych dzieci są, owszem, kochane, kształcone i wspierane, ale same wsparcia nie zapewniają. Są więc „nieopłacalne” i – z uprzejmości dla rodziców – rodzą się nieczęsto.

Praca dzieci Odnotujmy, że jeszcze niedawno pracę dzieci, choćby tylko pomaganie rodzicom, zwłaszcza w gospodarstwie rolnym, uważano powszechnie za normę społeczną. W krajach rolniczych

Idea ozusowania pracy matek nawiązuje do staropolskiej instytucji „wiana”, czyli zabezpieczenia majątkowego na wypadek śmierci męża. Naród powinien solidarnie wywianować swoje matki! Dzięki temu, gdy los będzie niełaskawy, kobiecie pozostaną środki do życia, których nawet ona sama nie może zniszczyć ani zagubić. Nowe WIANO – co ważne – nie obciążałoby od razu budżetu państwa, bo składki byłyby tylko formalnym zapisem, a nie przelewem pieniędzy. Naprawdę zapłacą za nie dopiero dzieci i wnuki dzisiejszych matek. Pod warunkiem, że ktoś te dzieci na czas urodzi. A właśnie o to chodzi. K


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

5

KONTROWERSJE

P

olacy często są zaskakiwani informacjami z Ukrainy o kolejnych upamiętnieniach już nie tylko Stepana Bandery, ale także Romana Szuchewycza czy Dmytra Klaczkiwskiego. W polskiej opinii zwłaszcza ci dwaj ostatni są uważani za winnych zorganizowania niezwykle brutalnych masowych mordów na polskiej ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Z drugiej strony często na Ukrainie podnosi się potrzebę współpracy ze współczesną Polską. Myślę, że aby zrozumieć tę sprzeczność, warto przeczytać książkę profesora Romana Drozda Ukraińska Powstańcza Armia, wydaną przez Burchard Edition. Roman Drozd jest historykiem pochodzenia ukraińskiego, mieszkającym w Polsce i od dawna zaangażowanym w dialog polsko-ukraiński. Trudno go podejrzewać o chęć psucia współczesnych polsko-ukraińskich stosunków, wręcz przeciwnie. W swojej książce przytoczył deklarację Antoniego Podolskiego: „Są wszystkie dane ku temu, by Polska i Ukraina zaprzyjaźniły się jak jeszcze nigdy w historii”. Odwołał się też do stwierdzenia prof. Zbigniewa Brzezińskiego: „Niepodległa Ukraina jest kluczem do stabilizacji i pokoju w Europie Środkowej, w tym także bezpieczeństwa Polski”. Trzeba zgodzić się z wydawcą książki R. Drozda, iż „nie można się przyjaźnić, nie znając się wzajemnie”. I tu dochodzimy do sedna problemu. Profesor R. Drozd postawił sobie za cel upiększyć wizerunek UPA w polskim społeczeństwie. Wierząc głęboko w postawione przez siebie tezy i mając na uwadze tylko dotarcie do prawdy – czego nie wykluczam – uderza w dorobek pracy wielu polskich badaczy. Dla osób pochodzenia ukraińskiego, których rodziny przeżyły Akcję Wisła, UPA jawi się często jako obrońca ukraińskiej ludności przed komunistyczną przemocą. Sami Ukraińcy określają się jako ofiary totalitaryzmów, a UPA postrzegają jako formację narodowowyzwoleńczą, jakich powstało wiele w tej części Europy. Polską narrację historyczną traktują jako powielanie „kłamstw, jakie na temat UPA szerzyła czerwona propaganda”. A zatem według wydawcy książki, jak i jej autora, „Ukraińska Powstańcza Armia była wojskiem. Poległym żołnierzom UPA należy się szacunek, jak wszystkim żołnierzom poległym w walce o wolność swej ojczyzny”. Polska opinia publiczna nie twierdzi, że zmarłym nie należy się spokój i prawo do grobu. „Świętość” cmentarzy jest powszechnie akceptowana w Polsce. A „świętokradcy” niszczący groby (choć i tacy się zdarzają) spotykają się z potępieniem. I tak w Polsce mamy cmentarze żołnierzy niemieckich, a nawet członków szczególnie źle zapisanego w polskiej pamięci zbiorowej oddziału SS Dirlewangera (cmentarz niemiecki w Nadolicach Wielkich na Śląsku). Mamy także groby enkawu-

organizacji niepodległościowych, utrudnianie funkcjonowania Cerkwi prawosławnej, a nade wszystko akcje policyjno-wojskowe wymierzone w ludność ukraińską (w reakcji na wzrost działań sabotażowych ze strony ukraińskich nacjonalistów i komunistów). Podana przez autora liczba 800 spalonych przez oddziały polskie ukraińskich wiosek od września do października 1930 r. jest zupełnie niewiarygodna, jednak pamięć o stosowanej polityce odpowiedzialności zbiorowej i polskich represjach by-

pochodzenia byli ofiarami ataków na polskie wsie i przysiółki, ale zwykle bezbronni wieśniacy. Według szeroko propagowanych w polskim społeczeństwie ustaleń polskich historyków, szczytne ideały walki o wolność narodów zostały przez kierownictwo OUN skompromitowane użyciem metod nie różniących od polityk państw takich, jak nazistowskie Niemcy, Chorwacja rządzona przez ustaszy czy stalinowski ZSRR. Słusznie pisał Taras „Bulba” Borowiec w swym liście z 10 VIII 1943 r do „Prowidu OUN”: „zamiast

Różnice w polskiej i ukraińskiej percepcji zdarzeń historycznych 1939– –1945 na przykładzie prac Romana Drozda Ukraińska Powstańcza Armia i Bohdana Huda Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w.

W cieniu

Wołynia Mariusz Patey

ła żywa wśród Ukraińców. Bohdan Hud w swojej książce Ukraińcy i Polacy…, wydanej po polsku, przyznaje: „Chociaż oczywiście to, co zostało powiedziane, nie uzasadnia roli OUN i UPA w tej tragedii, jak napisali między innymi ukraińscy uczestnicy Danyło Szumuk, Jewhen Stachów i Petro Poticzny”. W prasie OUN, na przykład w piśmie „Rozwój Narodu”, tak komentowano sytuację: „Zbliża się nowa wojna, do której winniśmy się przygotować. Z chwilą, kiedy ten dzień nadejdzie, będziemy bez litości, zobaczymy powstających Żeleźniaków i Gontę, i nikt nie znajdzie litości, a poeta będzie mógł zaśpiewać »ojciec zamordował własnego syna«. Nie będziemy badali, kto bez winy, tak jak bolszewicy, będziemy najpierw rozstrzeliwali, a potem dopiero sądzili i przeprowadzali śledztwo” (Florentyna Rzemieniuk, Unici Polscy 1596–1946, Siedlce 1998, s. 202, 204, 210.) Temat nadużyć polskich żołnierzy na Wołyniu poruszył także w rozmowie ze mną Jurij Szuchewycz, podając je jako jedną z przyczyn ukraińskiej niechęci do Polaków. Jednak nie próbował usprawiedliwiać mordów na polskiej ludności cywilnej chęcią odwetu. Swoje wieloletnie więzienie skomentował krótko: „dzieci nie powinny odpowiadać za winy ojców”. Dlatego niepokoi u R. Drozda próba tłumaczenia stoso-

Spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami historii, byłymi członkami OUN, odczuwało się poczucie winy, ale i strach przed oceną współczesnych. Dlatego sprawcy swoją wiedzą niechętnie się dzielili nawet po latach. dzistów czy zbrodniarzy komunistycznych. Polska opinia publiczna mogłaby się tu zgodzić z R. Drozdem co do potrzeby ochrony grobów także członków UPA. Natomiast już trudno przejść do porządku nad hagiografią osób uwikłanych w masowe zabójstwa kobiet i dzieci. Tymczasem historycy, publicyści piszący o zbrodniach UPA są traktowani przez autora książki jak co najmniej inspirowani przez obce agentury. Autor i wydawca wierzą, iż pomimo aktywności tych „agentur”, „przyjaźń Ukraińców i Polaków rozwinie się, wbrew plugawym kłamstwom różnych prusów i poliszczuków”. R. Drozd oczywiście nie uważa, iż morderstwo jest czymś dobrym, ale z przekonaniem próbuje znaleźć okoliczności łagodzące czy wręcz podważa sprawstwo OUN w ludobójczej polityce czystek na Wołyniu. W części pierwszej swojej książki generalnie słusznie krytykuje politykę władz polskich wobec mniejszości ukraińskiej, prowadzoną w czasach międzywojnia. Do czynników zaogniających relacje polsko ukraińskie zaliczył politykę asymilacji państwowej uderzającą w szkolnictwo ukraińskie, tworzenie szkół dwujęzycznych utrakwistycznych w miejsce ukraińskich, ograniczanie działalności ukraińskich

się do oddziałów petlurowskich Tarasa „Bulby” Borowca. Inni, jak Jewhen Stakhiv, pracowali na obszarach, na których polsko ukraińskie problemy etniczne nie istniały. OUN, mając scentralizowaną strukturę narzucało swoją politykę całej organizacji. Politykę tworzoną przez – trzeba przyznać – wąskie grono prominentnych przywódców. Analizując prace programowe działaczy OUN, Marek Wojnar, w pracy Myśl polityczna Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów w drugiej połowie

wania logiki odpowiedzialności zbiorowej przez działaczy OUN i dowódców UPA wobec ludności polskiej. W rozdziale III swojej książki tak opisał stosunek OUN–UPA do Polaków: „UPA nadal realizowała program spychania ludności polskiej za Bug, a szczytowe nasilenie akcji przypadło właśnie na lipiec-sierpień 1943 r.” (s. 119) i „Moim zdaniem liczby poniesionych ofiar po obu stronach będą bardzo przybliżone. Oczywiście trudno tutaj wskazać, kto był stroną atakującą, a kto broniącą się…”. Można zapytać, czy R. Drozd nie rozumie, co zapisano w przytoczonym przez niego dokumencie (kwiecień 1943 r.): „we wsi Knuty w rejonie sztumskim spalono całą polską kolonię (86 zagród), a ludność zlikwidowano za współpracę z gestapo i władzą niemiecką” (s. 123). Czy polskie dzieci z Knut też współpracowały z gestapo? Trzeba się zgodzić z twierdzeniami ukraińskich historyków, że nie wszyscy członkowie OUN popierali brutalne czystki na ludności polskiej. Nie oni jednak mieli wpływ na politykę organizacji. Jedni, jak Ivan Mitrynga (mimo, że będąc w OUN niejednokrotnie wygłaszał rasistowskie poglądy) czy Boris Lewickyj, wystąpili z OUN i przyłączyli

lat trzydziestych w świetle nowych dokumentów” (M. Wojnar, Instytut Studiów Politycznych PAN) zauważył, iż działacze OUN już w II połowie lat 30. byli zafascynowani osiągnięciami systemów totalitarnych, a swoje cele zamierzali realizować wszelkimi metodami. Problem pojawia się, kiedy odchodzimy od dekalogu moralnego, w imię „wyższych celów”. I usprawiedliwiamy stosowanie przemocy wobec grup etnicznych, religijnych, społecznych, a zwykłe państwo prawa zostaje zastąpione logiką odpowiedzialności zbiorowej…

P

o 1945 r. (a więc za późno dla tysięcy niewinnych ofiar) do części przywódców OUN dotarło, iż nie polscy wieśniacy są wrogiem idei ukraińskiego państwa narodowego, ale władza radziecka. Podjęto spóźnione próby porozumienia między polskim podziemiem niepodległościowym a UPA, które skutkowały zmniejszeniem ilości wzajemnych napadów na ludność cywilną. Porozumienie zostało dostrzeżone jako realne zagrożenie przez polskie i radzieckie władze komunistyczne, jednak wobec sprawnie działających służb komunistycznych oraz oporu dużej części działaczy polskiego podziemia antykomunistycznego nie wyszło poza lokalne struktury podziemne. Rów wykopany na Wołyniu był zbyt głęboki do przeskoczenia. Analizując poglądy R. Drozda, można zrozumieć mechanizm psychologiczny wypierający fakty zaburzające percepcję ukochanych dziadków, opowiadających wnukom o ich bohaterskiej walce za niepodległą Ukrainę. Niestety człowiek może być dobrym, kochającym ojcem, bratem, mężem, patriotą, a jednocześnie krwawym mordercą. Ta uwaga nie dotyczy tylko członków OUN. Aby usprawiedliwić godne pożałowania czyny swoich bohaterów, trzeba oskarżyć ofiary. Można też zaprzeczać sprawstwu. Takie zabiegi jednak nie doprowadzą do pojednania w prawdzie. Bowiem „prawda ofiar” żyje w ich dzieciach i wnukach, w setkach wspomnień i miejscach kaźni. Przykład Katynia pokazuje, jak zafałszowanie historii z równoczesną próbą budowy „przyjaznych stosunków z bratnimi narodami” zatruło polsko-rosyjskie stosunki. R. Drozd ma rację, że współcześnie jest więcej obszarów wspólnych niż dzielących między Polakami i Ukraińcami, ale pytanie, jak zakopać rów wykopany przez sprawców zbrodni sprzed 80 lat, pozostaje otwarte. Jego książka nie przekona Polaków, daje natomiast pogląd, jakie sprawcy już wtedy podejmowali działania, próbując ukryć swoje zbrodnie i tłumaczyć swoje czyny sprzeczne z nauką Kościołów chrześcijańskich. I tak autor publikuje odezwę do Polaków podpisaną przez przywódców OUN, w której oskarża się Polaków o współpracę z Niemcami i radziecką partyzantką. R. Drozd nie podejmuje jednak refleksji, iż to nie członkowie niemieckich formacji policyjnych czy partyzanci radzieccy polskiego

tego, żeby prowadzić działania zgodnie ze wspólnie nakreśloną linią, oddziały wojskowe OUN, pod marką UPA, w dodatku niby to z rozkazu Bulby, w haniebny sposób zaczęły wyniszczać polską ludność cywilną i inne mniejszości narodowe. (…) gestapo i NKWD tego sojuszu zniewolonych narodów boją się, dlatego też napuszczają jeden naród na drugi i tumanem nowych idei rozbijają narody, dzieląc je na wrogów politycznych”. Taras „Bulba” Borowiec zaproponował OUN-B kolektywnie zarządzaną radę polityczną złożoną z przedstawicieli różnych środowisk politycznych, mającą kontrolę nad zjednoczonymi oddziałami partyzanckimi. Pomysł przypominał plan scaleniowy AK i polityczną nadbudowę porozumienia stronnictw w ramach KRN Polskiego Państwa Podziemnego. Nie godził się także na politykę wyniszczenia polskiej ludności cywilnej. Autorytarne władze OUN-B odpowiedziały przejęciem popularnej nazwy UPA, siłowym wcieleniem do swojej organizacji oddziałów Tarasa „Bulby” Borowca, a opornych mordowały. Opinia Tarasa „Bulby” Borowca o metodach kierownictwa OUN-B nie została przez R. Drozda wzięta pod uwagę. Na łamach swojej książki przedstawia on OUN–UPA jako otwartą na współpracę z Polakami organizację, która jednak musiała bronić Ukraińców przed współpracującą z okupantem niemieckim i sowieckimi partyzantami polską ludnością. Powołuje się przy tym na liczne propagandowe dokumenty OUN. Z dokumentów wewnętrznych wybrał te, które świadczą o „dobrych intencjach” kierownictwa OUN. Problem w tym, iż OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Trudno zatem wierzyć treści ulotek propagandowych przeznaczonych dla Polaków. Mimo wszystko istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności. Warto tu przytoczyć badania Grzegorza Motyki zebrane np. w książce: Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”. Spotykając się z żyjącymi jeszcze świadkami historii, byłymi członkami OUN, odczuwało się poczucie winy, ale i strach przed oceną współczesnych. Dlatego sprawcy swoją wiedzą niechętnie się dzielili nawet po latach. Wiele zbrodni zostanie pewnie do końca nie wyjaśnionych. Nie można jednak nie próbować dociekać prawdy, a tym bardziej nie można uciekać od prawdy.

P

acyfikacje według R. Drozda były narzędziem walki oddziałów partyzanckich nie tylko ukraińskich, ale i polskich. Usiłuje on bronić poglądu o pełnej symetrii w doborze metod i ilości ofiar. Można się zgodzić, iż polskie podziemie od początku 1943 r., zwłaszcza na Chełmszczyźnie i Zamojszczyźnie, stosowało godne pożałowania metody wyniszczenia świadomych narodowo Ukraińców. Zwalczano nie tylko tych służących w niemieckiej policji, ale też zaangażowanych w rozwój struktur

samorządowych czy tworzenie ukraińskiej oświaty pod osłoną kontrolowanych przez Niemców ukraińskich organizacji. Od początku 1943 r. atakowano także kolonistów ukraińskich przesiedlanych przez Niemców w miejsce wysiedlanych Polaków. Na Wołyniu jednak do 1943 r. nie było masowych mordów na Ukraińcach organizowanych przez polskie podziemie czy nieliczne samoobrony. Tego podziemia w polskich wsiach nie było. Do wiosny 1943 r. były niemieckie akcje pacyfikacyjne, jednak nie uczestniczyli w nich w znaczącej ilości polscy policjanci, gdyż Polacy w jednostkach policyjnych pojawili się dopiero po dezercji i ucieczce policjantów pochodzenia ukraińskiego wiosną 1943 r. A wtedy już oddziały OUN atakowały i dokonywały grupowych mordów na Polakach.

I

nną metodę obrony OUN przyjął Bohdan Hud, który w swej książce wydanej w języku polskim Polacy i Ukraińcy na Naddnieprzu, Wołyniu i Galicji Wschodniej w XIX w i pierwszej połowie XX w. znakomitą część winy przerzucił na ukraińskich chłopów, którzy to już w 1942 r. mieli „spontanicznie” dokonywać ataków na „polskich agronomów” wysługujących się Niemcom. B. Hud pisał: „Dziś ze względu na brak wystarczającej liczby wiarygodnych dokumentów nie można oczywiście zrekonstruować każdego detalu ówczesnych wydarzeń, ocenić rzeczywistej siły, a także skali spontaniczności wystąpień chłopskich” (s. 340). Winne wg niego były także organizacje dokonujące napadów na wioski ukraińskie, nie zawsze w celach odwetowych. Można zgodzić się, iż OUN dostrzegła na Wołyniu potencjał społeczny dla swoich postulatów monoetnicznej Ukrainy. Kiedy do tego doszedł program agrarny przejmowania ziemi po polskich sąsiadach, mogła konkurować ze swoim radykalizmem na ukraińskim rynku polityki. Cynizm polityków OUN rozgrywających kartą polską polegał na tym, iż zamiast osłabiać emocje i powstrzymywać przemoc wobec w przeważającej większości bezbronnych chłopów polskich, wykorzystano niskie instynkty dla zdobycia przewagi

występowania przeciwko ukrainizacji…”. Ale nie usprawiedliwia to polityki OUN i postawy dowódców sotni UPA uczestniczących w mordach od początku 1943 r. Na pewno atak na polskie wsie był w interesie Związku Sowieckiego. W bliższej perspektywie czasowej wprowadzał chaos na zapleczu frontu, a w dalszej – pomagał skomunizować ludność polską, która już nie pamiętała lat 1939–1941 wobec ogromu zbrodni 1943 r. i chętniej wyjeżdżała z terenów ZSRR do pojałtańskiej Polski. Także koszt tych wywózek po antypolskiej akcji OUN był niższy. To jednak jeszcze nie dowodzi współudziału służb radzieckich w eksterminacji polskiej ludności w 1943 r. Nie można jednak wykluczyć, iż dalsze badania przyniosą nowe spojrzenie na rolę służb radzieckich. Trzeba się przy tym zgodzić z B. Hudem, iż niemiecka polityka dziel i rządź, brutalne pacyfikacje, logika odpowiedzialności zbiorowej – miały destrukcyjny wpływ na postawy ludzkie. Dla współczesnej Ukrainy odwoływanie się do totalitarnych ideologii czy to stalinowskiej ZSRR, czy OUN, stanowi zagrożenie dla realizacji jej prozachodnich, proatlantyckich aspiracji. Na miejscu służb rosyjskich wspierałbym wszelkie ruchy bezwarunkowo heroizujące OUN, SS Galizien czy NKWD. Takie aktywne, skrajne środowiska osłabiają nie tylko polskich przyjaciół Ukrainy, ale i wszystkich w Europie zaangażowanych w pomoc Ukrainie. To skuteczniej izoluje Ukrainę i blokuje jej wstąpienie do NATO i UE niż nawet rosyjskie działania militarne w Donbasie czy aneksja Krymu. Niektóre kraje Zachodu musiały przejść trudny proces denazyfikacji, Polska przechodzi dekomunizację, a Ukraina ma przed sobą detotalitaryzację. Społeczeństwa zachodnie zaś boją się totalitaryzmów. Trzeba tu dodać, że nie tylko Ukraina ma problemy z historią. W Rosji odtwarza się kult Stalina.

W

Polsce polityka pamięci nie dokonała rozliczenia działań organizacji podziemnych skutkujących niepotrzebnymi ofiarami wśród ludności cywilnej (na przykład zamachy bombowe na

OUN już w 1943 r. prowadziła działania maskujące swoje zbrodnie. Trudno zatem wierzyć treści ulotek propagandowych przeznaczonych dla Polaków. Istnieje aż nadto dokumentów świadczących o planowaniu i realizowaniu eksterminacji polskiej ludności. nad konkurentami politycznymi. Walka narodowowyzwoleńcza nie upoważnia do odstąpienia od zasad etycznych. B. Hud doszukiwał się także śladów sowieckiego sprawstwa (s. 341), niejako podejmując się polemiki z rzetelnie napisaną pracą Ihora Illiuszyna pt. ZSRR wobec ukraińsko-polskiego konfliktu narodowościowego na Ukrainie Zachodniej w latach 1939–1947. Powołując się na odezwę do ludności ukraińskiej, wydaną w 1939 r. przez generała Kowaliowa: „Już od 20 lat policyjny but piłsudczyków bezkarnie depcze rodzinne ziemie naszych braci Białorusinów i Ukraińców. Ziemie te nigdy nie należały do Polaków. Te rdzenne ziemie białoruskie i ukraińskie zagarnęli polscy generałowie i obszarnicy w te dni, gdy republika sowiecka, broniąc się przed licznymi siłami kontrrewolucji, była jeszcze niedostatecznie silna. […] W zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainie wniósł się czerwony sztandar powstania. Zapłonęły dwory obszarnicze. Zaczęli miotać się generałowie. Skierowali oni karabiny maszynowe i działa przeciw powstańcom. Ale nic nie jest w stanie ugasić gniewu narodów zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy” oraz na przykład dowódcy sotni UPA, agenta NKWD, Wasyla Łewoczki ps. Jurczenko, Dowbusz (dowodził antypolską akcją w Porylsku 12 VII 1943 r., w której zginęło 200 Polaków), wywiódł wniosek o możliwej radzieckiej inspiracji. Ślady radzieckiej polityki dezintegracji środowisk polskich i ukraińskich oraz budowania wzajemnej nieufności można też znaleźć w dokumentach polskiego podziemia. Płk L. Okulicki w 1941 r. relacjonował: „Moskwa lawiruje, największe niebezpieczeństwo dla niej stanowią Ukraińcy, przeciwko którym w ostatnim czasie rozpoczęto ostre masowe represje. Polaków starają się przekonać do współpracy i podburzają ze strony Kijowa do

niemieckie dworce kolejowe, mające znamiona akcji terrorystycznych, w których ginęli cywile, często dzieci; akcje przeciwko niemieckim i ukraińskim kolonistom, kończące się śmiercią całych rodzin na Hrubieszowszczyźnie, Zamojszczyźnie; różne akcje „odwetowe”, „prewencyjne” itp.). Zachodni alianci dotąd toczą dyskusje o sens i etyczność nalotów na niemieckie czy japońskie miasta pod koniec wojny (Drezno, Hiroszimę i Nagasaki), w których zginęli głównie cywile. Nawet w Izraelu postać honorowanego tam Abrahama Sterna, założyciela organizacji „Lechia”, walczącej o niepodległy Izrael, powinna skłaniać do refleksji o granicach kompromisów moralnych. Historii nie zmienimy, ale trzeba ją znać i wyciągać z niej wnioski, by w przyszłości nie powtarzać błędów naszych przodków. Działacze OUN-B i OUN-M, żołnierze SS Galizien mieli intencję walczyć na rzecz niepodległej Ukrainy i byli gotowi oddać dla niej życie, ale niektórzy wyrządzili przy tym wiele złego nie tylko „wrogom ojczyzny”. To samo dotyczy członków różnych formacji radzieckich, które walka z „wrogami ludu” pchnęła do potwornych zbrodni. Siła państwa nie opiera się tylko na wielkości dokonań minionych pokoleń. Nie zależy od długości listy nazwisk w panteonie narodowym, od autorytetu tej czy innej osoby, ale od determinacji obecnie żyjących, by posiadać własne państwo. Dziś jedyną drogą prowadzącą do bogactwa społeczeństw i rozwoju niezależnych, demokratycznych państwowości w Europie Środkowo-Wschodniej jest pokojowa, wzajemnie korzystna współpraca, nie wojna – tu można zgodzić się z profesorami Romanem Drozdem i Bohdanem Hudem. Mam nadzieję, że dialog będzie kontynuowany dla dobra naszych społeczeństw, by przyszłość była lepsza. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

6

R E K L A M A

ROZGŁOŚNIA POLSKA RWE


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

7

I I W O J N A Ś W I ATO WA

J

uż sam pomysł tego porozumienia napotykał opór licznych członków polskiego rządu emigracyjnego, prezydenta, części stronnictw politycznych i różnych polskich organizacji w Wielkiej Brytanii i USA. Ostatecznie gen. Sikorski podpisał układ, mimo braku konstytucyjnego pełnomocnictwa od prezydenta. Chyba dopóki świat światem historycy będą się spierać, czy był ten układ sukcesem dyplomatycznym, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle on był potrzebny. Nie mam zamiaru powiększać swoją skromną osobą grona uczestników debat, a tym bardziej – wydawać ocenę. Mam proste zadanie – przybliżyć realia życia w ZSRR po zawarciu układu. „Gdy otworzyły się przed nami bramy obozu – wspomina Maria Świda – Rosjanie byli zszokowani nie mniej niż my – więźniowie, nawet niesprawiedliwie skazani, rzadko zostają tam zwolnieni. Starsi ludzie mówili: »To cud. Prawdziwy cud. To nigdy wcześniej nie zdarzyło się w Rosji«”. Cuda te jednak były nieco niezdarne, ze znamionami brutalnej radzieckiej rzeczywistości. W dodatkowym protokole do paktu Sikorski-Majski Sowieci zobowiązywali się: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Rzeczywiście już od 2 sierpnia rozpoczęło się zwalnianie Polaków z więzień, obozów jenieckich i obozów pracy. Wkrótce oficjalnie została ogłoszona amnestia. Używanie słowa „amnestia” w stosunku do obywateli innego państwa, którzy nie popełnili żadnych przestępstw, było czymś dotąd nieznanym w zakresie prawa międzynarodowego. Ale nie tylko o to chodziło. W układzie Sikorski-Majski nie było mowy o unieważnieniu dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 29 XI 1939 r., na mocy którego wszyscy znajdujący się w dniach 1–2 listopada na terytorium tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niezależnie od ich woli, byli uznani za obywateli radzieckich. Dopiero 1 XII 1941 r. po burzliwych dyskusjach Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR, notyfikował zgodę na respektowanie obywatelstwa polskiego w stosunku do tych osób. Lecz dotyczyło to wyłącznie osób narodowości polskiej. Co do Ukraińców, Białorusinów i innych, negocjacje na ich temat, które strona polska usiłowała kontynuować, skończyły się na niczym. Rychło okazało się, że Polacy też mają poważny problem. Rząd ZSRR zobowiązywał się udzielić amnestii jeńcom łagrów i więźniom. Co z pozostałymi? W układzie lipcowym nie było mowy o tych obywatelach Polski, którzy formalnie nie byli uwięzieni. Dla przykładu: nie wszyscy zesłańcy w ZSRR mieli ten sam status prawny. Krewni rozstrzelanych oficerów polskich, wywiezieni w kwietniu 1940 r. do Kazachstanu, określani byli jako „administratiwno wysłannyje” (wysłani administracyjnie), czyli oficjalnie nie byli represjonowani. Mimo że nie mogli opuścić małej wioski, w której zostali zameldowani, teoretycznie ich prawa obywatelskie nie były ograniczone. To brzmi jak kpina dla obcokrajowca, ale wydawało się naturalne w ZSRR, w którym dopiero w 1993 r. został ostatecznie zniesiony tzw. system paszportowy. Polegał on na tym, że żaden obywatel ZSRR nie mógł zmienić miejsca zamieszkania na własne życzenie, tylko za specjalnym zezwoleniem, decyzja wydania którego należała wyłącznie do urzędnika. Co więcej, oddalając się od miejsca stałego zamieszkania nawet na krótko, powinien mieć przy sobie paszport, w którym to miejsce było zapisane. Paszporty posiadali dorośli mieszkańcy miast. Wieśniacy (37% populacji) nie mieli paszportów aż do 1974 roku, a co za tym idzie, mogli opuszczać wieś wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia, udzielanego pisemnie przez władze kołchozu lub radę wiejską. Pozwoleń takich prawie nigdy nie wydawano na okres dłuższy niż 30 dni. Jak na tle tego wszystkiego wyglądało zwolnienie Polaków? 12 VIII 1941 r. została przyjęta uchwała o trybie zwalniania objętych amnestią polskich obywateli. Wypuszczeni z łagrów i więzień Polacy otrzymywali tymczasowe zaświadczenie, stwierdzające, że mają „prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR,

30 lipca 1941 r. w Londynie po prawie miesięcznych negocjacjach premier rządu RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim polsko-sowiecki układ o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w ZSRS.

Układ Sikorski-Majski Nadzieje i skutki Swietłana Fiłonowa

z wyłączeniem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości ogłoszonych jako objęte stanem wojennym i zastrzeżonych miast pierwszej i drugiej kategorii”. Tych stref zakazanych i miast zastrzeżonych było tak dużo, że po ich wyłączeniu gigantyczne terytorium ZSRR kurczyło się do rozmiarów maleńkich miasteczek i wsi na odległych, słabo zaludnionych terenach, takich samych, na jakich mieszkali Polacy przed amnestią. Na dodatek swobodne poruszanie się utrudniała taka banalna rzecz jak brak środków. 19 VIII Beria wydał rozkaz o wydawaniu pieniędzy lub zezwoleniu na bezpłatny przejazd dla Polaków zwolnionych z łagrów, więzień i specjalnych osiedli. Ale już 26 VIII odwołał go.

M

arzenia o łączeniu rodzin rozproszonych po różnych łagrach i miejscach zesłania też spełniały się bardzo rzadko. Ludzie po prostu nie wiedzieli, gdzie szukać swoich bliskich, bo nikt nie udzielał im żadnych informacji. „Codziennie chodziliśmy na sta­ cję. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonów wychodzili obdarci, nieogoleni, strasznie chudzi ludzie i pytali, czy są tu polskie rodziny. »Tak, tak! Są!« – krzyczeliśmy. – »A czy słyszał ktoś o takich?« I po­ dawali nazwiska krewnych. Ale o ile pamiętam, tylko nasz ojciec miał szczęście. Znalazł nas! Wydawało się to niewiarygodne. Nawet dziś nie mogę znaleźć słów, które przy­ najmniej częściowo oddałyby to, co czuliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym został aresztowany, nie wiem, dlaczego mnie to szczegól­ nie zszokowało; zawszony, pokry­ ty jakimiś wrzodami i – z kawał­ kiem chleba w kieszeni. Ile dni nic nie jadł, nikt nie wie, ale nie mógł przyjść do dzieci bez prezentu”. Ze wspomnień Wandy Zwolak

Pozornie nic się nie zmieniło – nadal nie było wiadomości od bliskich, w głowie wciąż kręciło się z głodu, a kostka mydła wydawała się niewyobrażalnym luksusem, ale ludzie zaczęli traktować siebie i życie w zupełnie inny sposób. Trzeba przyznać rację ambasadorowi Kotowi, który w listopadzie 1941 roku pisał do ministra spraw zagranicznych: „Zwolnienie, dokonane dzięki pak­ towi, wywołało niesłychanie do­ datni wstrząs wśród ludności pol­ skiej, pewnego rodzaju mistyczną wiarę w rację bytu Państwa Polskie­ go. Przekonano się, że choć poza Krajem i bez środków, istnieje gdzieś daleko reprezentacja tego Państwa, wcielona w Rządzie, który nie tylko ogrania swoją troską los obywateli, zamkniętych na drugim krańcu świata i skazanych na zagła­ dę, ale także ma dość powagi i siły, aby tych obywateli przywrócić do warunków choćby najskromniej­ szego ludzkiego bytu. [...] Gdzie jest ten Rząd i kto go stanowi, ogół nie wiedział. Znane tylko było wszędzie nazwisko Gen. Si­ korskiego, które wśród mas, przy­ biegających z północy, jak dono­ szą placówki ze stacji węzłowych, nabrało cechy religijnego kultu. Ta świadomość siły Rządu Polskiego na uchodźstwie wywołała wiarę w wielką przyszłość Państwa Pol­ skiego. Ta wiara przyczyniła się do wysokiego napięcia atmosfery moralnej wśród ludności cywilnej i wśród wojska”.

Zgodnie z artykułem 2 układu o przywróceniu stosunków dyplomatycznych, już 4 XI 1941 r. polski ambasador w ZSRR Stanisław Kot przybył do Moskwy (w połowie października 1941 r. Ambasada RP została przeniesiona do Kujbyszewa). Wkrótce powstała sieć delegatur RP – oficjalnych przedstawicielstw polskiej ambasady na terenie ZSRR. Działały we wszystkich rejonach, w których mieszkali Polacy, a bezpośrednio w każdym osiedlu mieli mężów zaufania, rekrutowanych spośród osób zesłanych do ZSRR. Delegatury prowadziły rejestrację obywateli polskich i wystawiały im dokumenty tożsamości, starały się zapewnić pracę i minimalne warunki opieki zdrowotnej i socjalnej. Powstało 65 polskich domów dziecka. Pomoc humanitarną otrzymało ponad 270 tys. osób. Nie było możliwe zaspokoić wszystkich potrzeb w tym oceanie bólu i nędzy, ale nie da się zaprzeczyć, że delegatury ocaliły życie i przywróciły nadzieję tysiącom Polaków. Oprócz tego delegatury na podstawie wywiadów z wyzwolonymi sporządzały spis obywateli polskich w ZSRR. Dzięki temu można było monitorować wykonanie dekretu o amnestii i bić we wszystkie dzwony, gdy wychodziło na jaw, że ktoś jest przetrzymywany nielegalnie. A takich przypadków nie brakowało.

z brzegów, grożąc powodzią. Przychodzili nie tylko mężczyźni nadający się do wojska. Szły kobiety z nadzieją na odnalezienie swoich mężczyzn – mężów, ojców, braci, synów, aresztowanych przez Sowietów na początku wojny. Wszyscy byli bladzi, wychudzeni, trudno było uwierzyć, że wciąż żyją i mogą się poruszać.

godnie z czwartym punktem układu na terytorium ZSRR miała powstać Armia Polska pod zwierzchnictwem rządu polskiego, operacyjnie podlegająca Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Już 14 VIII zawarta została umowa wojskowa między Polską i ZSRR i od razu przystąpiono do organizacji. Sikorski zamierzał powierzyć stworzenie i dowództwo armii generałowi Stanisławowi Hallerowi, znanemu w całym kraju bohaterowi, dwukrotnie odznaczonemu orderem Virtuti Militari. Ale nie było po nim ani śladu. Nie przebywał w żadnym sowieckim więzieniu, w żadnym obozie, w żadnej specjalnej osadzie i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział po wywiezieniu go z obozu w Starobielsku wiosną 1940 r. O tym, że generał Haller, jak prawie wszyscy jeńcy tego obozu, został rozstrzelany w Charkowie, będzie wiadomo dopiero po pół wieku. W 1941 r. brak informacji o nim wydawał się nieporozumieniem, które prędzej czy później zostanie rozwiązane. Ale czas naglił. Więc dowódcą armii polskiej został mianowany 49-letni generał Władysław Anders. We wrześniu 1939 r. został on poważnie ranny i dostał się do sowieckiej niewoli Ze szpitala wojskowego był przeniesiony do lwowskiego więzienia, a następnie, jako szczególnie niebezpieczny wróg sowieckiego reżimu, do Moskwy na Łubiankę. 4 sierpnia został prawie z honorami zwolniony.

„Byłem zdumiony liczbą dzieci, które widzieliśmy na całej trasie. Były na każdej stacji, czasem szły wzdłuż torów kolejowych, jak się później dowiedziałem, w nadziei, że gdyby pociąg zatrzymał się na chwilę, to będą mogły na niego wskoczyć i przejechać przynaj­ mniej część drogi. Dzieci były w różnym wieku, bardzo chude, brudne i dosłownie ledwo trzy­ mały się na nogach. Jak mogły po­ konać taką drogę, która dla doro­ słych nie jest łatwa, wiedzą tylko ich Aniołowie Stróże. Myślę, że kierował nimi instynkt przetrwa­ nia, który jest bardzo silny w dzie­ ciństwie i który mówił im, że to ich ostatnia szansa”.

Z

„22 sierpnia 1941 mogłem wy­ dać pierwszy rozkaz do wojska, w którym stwierdziłem, że na mocy umów zawartych między rządem Rzeczypospolitej a rządem ZSSR powstają suwerenne Polskie Siły Zbrojne na terenie ZSSR pod moim dowództwem i wezwałem obywateli polskich, by spełniali swój obowiązek i wstępowali pod sztandary Orła Białego”. W. Anders, Bez ostatniego rozdziału

Początkowo zakładano, że armia polska na terenie ZSRR będzie składać się z dwóch dywizji po 10 tys. osób i jednego pułku rezerwowego liczącego 5 tys. ludzi. Ale już do połowy września do polskiej armii zgłosiło się 25 tys. ochotników. A ludzie szli i szli. I ten ludzki strumień już występował

„Udało mi się uzyskać zgodę władz sowieckich na opiekę duszpaster­ ską, co stanowiło niesłychany wyłom w życiu i strukturze so­ wieckiej, oraz zgodę na formowa­ nie Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Wiedziałem, że na równi z mężczyznami więziono tysiące naszych dziewcząt i kobiet, któ­ re także chciały oddać dla Polski swoje siły. Zarazem wiedziałem, że w ówczesnych warunkach był to jedyny sposób utrzymania ich przy życiu”. W. Anders, jw.

Prawie codziennie w obozie pojawiały się grupy sierot. Drobne szkieleciki, bardzo często ze zdeformowanymi kośćmi pod szarą skórą pokrytą wrzodami z niedoboru witamin, zgłaszały się do wojska. Zdarzyło się, że najstarszy w takim oddziale bojowym miał 7-8 lat, a najmłodszy 3-4.

Ze wspomnień Zbigniewa K., byłego więźnia obozu Wołogdy

A

nders, który wytrzymywał wielogodzinne przesłuchania na Łubiance, nie mógł oprzeć się tej armii. Wydał rozkaz przyjęcia do wojska wszystkich ochotników, bez ograniczeń wiekowych, utworzenia młodzieżowych formacji wojskowych i szkół podchorążych w Buzułuku i Tocku. Miejscem formowania polskich dywizji były letnie obozy wojskowe. Składały się z kilku domków letniskowych, pospiesznie zmontowanych z cienkich desek, bez ogrzewania, oraz miejsc na namioty płócienne. Nie było innego mieszkania ani dla dorosłych, ani dla dzieci. Można było próbować wykopać ziemianki, ale to również wymagało przynajmniej najbardziej prymitywnych materiałów i narzędzi budowlanych. Ale ich nie było. Nie było też ciepłej odzieży, bielizny i leków; żywności dostarczano 25 tysięcy racji i ani jednego ziarnka więcej. Sikorski zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków. Ci zgodzili się pomóc, mimo że zaopatrzenie w żywność i uzbrojenie mieli dostarczać Sowieci, ale pod warunkiem, że miejsca formowania polskich dywizji zostaną przesunięte na południe, bliżej granicy perskiej. 3 XII 1941 r. Sikorski spotkał się ze Stalinem, aby omówić taką możliwość. Zaproponował też dokończenie formowania armii poza ZSRR, w Iranie. Po zakończeniu procesu wojsko mogłoby wrócić do Związku Radzieckiego. Po trudnych negocjacjach postanowiono:

Polacy tworzą na terenie ZSRR 6 dywizji o łącznej sile 96 tys. ludzi. Nowym miejscem ich formowania będzie Azja Środkowa.

T

o nowe miejsce okazało się nie lepsze od starego. Nie było tu mrozu, ale był tyfus, czerwonka, malaria. Latem w armii Andersa na choroby zmarło trzy i pół tysiąca ludzi. Generał Klemens Rudnicki wspominał: „Były tam pola ryżowe, które od kilku lat nie były nawadniane. Ale kiedy przybyły tam wojska polskie, pola te z niewiadomego powodu zaczęto nagle ponownie nawad­ niać. Po dwóch miesiącach 96% żołnierzy zachorowało na malarię. Chininy tam nie było. Mimo na­ szych natarczywych żądań, władze sowieckie nam jej nie dostarczyły. Tona tego leku, który kupiliśmy, le­ żała w urzędzie celnym i przyszła dopiero, gdy nasza armia opuściła już terytorium Rosji”. Kolejnym ważnym tematem negocjacji był sabotaż amnestii. Kwestia losu zaginionych polskich oficerów jeszcze się z niego nie wyłoniła, nie stała się osobnym rozdziałem narodowej polskiej tragedii; wciąż istniała nadzieja na znalezienie ich wśród tysięcy innych Polaków, którzy nie zostali objęci amnestią pomimo dekretu rządu. „Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow; w dwóch obozach razem 20 000 szeregowych, w Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się sta­ ło z resztą? Wiedziałem przecież, że w 1940 r. w obozach w Staro­ bielsku, w Kozielsku i w Ostasz­ kowie było ok. 11 000 oficerów, a w Ostaszkowie nadto wiele tysię­ cy podoficerów, szczególnie poli­ cji, żandarmerii i ochrony pograni­ cza (…). Miałem w ręku listę tylko tych oficerów, którzy znajdowali się w Griazowcu. Nie wiedziałem, jaki jest ich stan psychiczny i fizycz­ ny. Wielu z nich było już starych i mniej przydatnych. Najlepsi ofi­ cerowie przychodzili z więzień, ale nie można było się dowiedzieć, kto jeszcze był więziony. Kwiat na­ szego wojska znajdował się w Sta­ robielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?” . W. Anders, jw.

Wszyscy zwolnieni z obozu griazowieckiego mówili, że do października 1940 r. byli przetrzymywani w jednym z trzech innych obozów — kozielskim, starobielskim lub ostaszkowskim — w każdym było po kilka tysięcy oficerów. Od kwietnia 1940 r. wywożono ich partiami. Gdzie – nie wiadomo. Pośrednio potwierdziły to żony oficerów. Tak, otrzymywaliśmy listy z adresem zwrotnym „Starobielsk”, „Kozielsk”, „Ostaszków”. Wiosną 1940 r. połączenie zostało przerwane. Anders prosił każdego, kto przybywał do obozów mobilizacyjnych jego armii, o sporządzenie imiennej listy swoich towarzyszy niewoli. Delegatury wykonywały tę samą pracę. Tak więc wspólnymi siłami do początku 1942 r. sporządzono listę zawierającą prawie cztery tysiące nazwisk, którą Sikorski przekazał Stalinowi podczas wizyty w Moskwie. Do marca 1942 r. polska ambasada wysłała 38 not z zapytaniem o los zaginionych oficerów. Rząd sowiecki udzielał wymijających formalnych odpowiedzi lub nie odpowiadał w ogóle. Nie była to jedyna przeszkoda na drodze do wzajemnego zrozumienia. Anders zdecydowanie tłumił wszelkie próby złamania klauzuli układu

polsko-sowieckiego, zgodnie z którą armia polska mogła zacząć działać tylko jako całość (oddziały w ramach innych dywizji nie będą wysyłane na front) i tylko wtedy, gdy będzie w pełni na to gotowa. Nikt otwarcie z tym się nie spierał. Jedynym pytaniem było, jak rozumieć tę gotowość. Dla sowieckiego dowództwa na porządku dziennym było zarzucanie wroga trupami własnych żołnierzy. Żeby stać się trupami, żołnierze Andersa rzeczywiście byli całkiem gotowi już w chwili, gdy półumarli i półnadzy zjawiali się w punktach formowania wojska. Wszak nie byli mniej gotowi niż sowieccy kadeci, których rzucano do bitwy z jednym karabinem na dziesięciu. Wytrwałość, z jaką Anders bronił swojego votum separatum – żołnierz musi być zdrowy, dobrze odżywiony, ubrany, obuty, uzbrojony i wyszkolony – odbierano jako ekscentryczność, w najlepszym razie kaprys; w najgorszym jako atak antysowiecki. Ale był jeszcze jeden problem, który Stalin uważał za najważniejszy i którego trzeba buło się spodziewać w najbliższej przyszłości. Kiedy przyjdzie czas na wyzwolenie Polski, czy strony będą w stanie dojść do porozumienia w kwestii, jaki powinien być ten wyzwolony kraj i czym w ogóle jest wolność? Raporty wysyłane przez informatorów wskazywały, że niezgoda była nieunikniona. „Najważniejsze jest to, że ta armia jest bazą i siłą zbrojną polskiej burżuazji, czarnej reakcji, która w odpowiednim momencie krwa­ wo przeciwstawi się świadomym masom ludowym” – pisała polska komunistka Wanda Bartoszewicz. – „ Jedno można powiedzieć – wszyscy są prawdziwymi wroga­ mi ZSRR, gotowi pomścić swoje cierpienia (…) Ci, wśród których jestem, nic ich nie zmieni i trzeba ich tylko zniszczyć”. Zniszczyć – to oczywiście najbardziej pasowałoby Stalinowi. Doświadczenie miał. Ale sytuacja na froncie nie była taka, żeby można było drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa, powoli przyzwyczajając się do myśli, że może będzie musiał zrobić to, o czym nie chciał jeszcze kilka miesięcy temu słyszeć – pozwolić Polakom wyjechać do Iranu.

10

III 1942 r. gen. Anders otrzymał złą wiadomość: rząd sowiecki podjął decyzję o ograniczeniu od 20 marca dostaw żywności dla polskiej armii do 26 tys. porcji. (Wojsko polskie liczyło wówczas 66 tys. żołnierzy i ok. 30 tys. cywilów). W Londynie natychmiast zorganizowano eszelon żywnościowy. Ale nie mógł on nadejść tak szybko. Anders pojechał do Moskwy. 18 III spotkał się ze Stalinem i odniósł wspaniałe zwycięstwo dyplomatyczne. Głód został opóźniony aż o 10 dni – Stalin obiecał do 1 IV dostarczać żywność w takiej samej ilości, jak poprzednio. Po 1 IV Anders mógł liczyć tylko na 44 tys. porcji (a jednak nie na 26 tys.). Natomiast Stalin zgodził się – co było najważniejsze – na ewakuację części „dodatkowożerców” do Iranu. 24 III rozpoczęła się pierwsza ewakuacja. Do 5 IV do północnego Iranu ewakuowano 30 030 żołnierzy, 3039 junaków i ochotniczek z oddziału pomocniczego oraz 10 789 cywilów. Generał Anders już otwarcie nalegał na ewakuację całej swojej armii do Iranu. Churchill aktywnie go wspierał. 5 VII nakazał Anthony’emu Edenowi: z jednej strony trzeba zadeklarować rządowi sowieckiemu, że Anglia chce mieć polskich żołnierzy pod dowództwem Andersa z towarzyszącymi im dziećmi i kobietami, mimo że wiąże się to z poważnymi trudnościami, których rząd brytyjski jest w pełni świadomy. I ma to brzmieć jednoznacznie i kategorycznie. Z drugiej strony konieczne jest przedstawienie sprawy w taki sposób, aby dać Stalinowi możliwość „zachowania twarzy”. To było prawie niemożliwe. Ale brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden i brytyjski ambasador w Moskwie Clark-Kerr pokazali swój talent dyplomatyczny w całej okazałości – dokonali tego. 8 VII władze sowieckie poinformowały Andersa o wyrażeniu zgody na ewakuację wojska polskiego. Od 5 do 25 sierpnia z ZSRR opuściło 70 289 osób. Łącznie ewakuowano blisko 116 tysięcy obywateli polskich. Sto szesnaście tysięcy uratowanych dusz. Sto szesnaście tysięcy zrealizowanych istnień. To dobry wynik. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

8

W

innych publikacjach doty­ czących Big Pharmy moż­ na znaleźć twierdzenia o fałszywości takich te­ orii, ale także o ich uza­ sadnionej faktami praw­ dziwości. W książce The Big Pharma conspiracy theory prof. Robert Blaskiewicz z University of Wisconsin-Eau Claire napisał, że teoretycy spiskowi używają terminu ‘Big Pharma’ jako „skrótu dla abstrakcyjnej jednostki składającej się z korporacji, organów regulacyjnych, organi­ zacji pozarządowych, polityków i często lekarzy, a wszyscy z palcem w wartym biliony dolarów torcie farmaceutycznym na receptę”. Według prof. Blaskiewicza, teoria spiskowa Big Pharma odznacza się czterema klasycznymi cechami. Po pierwsze, założeniem, że spisek jest prowa­ dzony przez małą, złowrogą grupę; po drugie, przekonaniem, że ogół społeczeństwa nie zna prawdy; po trzecie, że jej wyznawcy traktują brak dowodów jako dowód i wreszcie, że argumenty wysuwane na poparcie tej teorii są irracjonal­ ne lub błędne. Steven Novella, profesor Yale University School of Medicine pisze, że chociaż przemysł farmaceutyczny z wielu powodów zasługuje na krytykę, jego „demonizacja” to cy­ nizm i intelektualne uproszczenie oraz zauważa, że przesadzone ataki na Big Pharmę odwracają uwagę od realnych i merytorycznych proble­ mów, w ten sposób ułatwiając życie przemy­ słowi farmaceutycznemu. W 2016 roku David Robert Grimes, irlandzki autor prac naukowych w zakresie fizyki i biologii raka, opublikował artykuł, w którym przedstawił matematycznie nierealność teorii spiskowej dotyczącej uniwer­ salnego remedium na raka. Wykazał, że gdyby istniał wielki spisek farmaceutyczny mający na celu ukrycie leku na raka, zostałby ujawniony po około 3,2 roku, ze względu na ogromną liczbę osób, które musiałyby zachować to w tajemni­ cy. To oczywiste, a poza tym matematyka jest sędzią nieomylnym. Nie twierdzę, iż ukrywa się formułę leku na raka. Chcę zajrzeć za kulisy, żeby sprawdzić, czy w atmosferze wzajemnego zrozumienia światy produkcji farmaceutyków, medycyny i polityki nie posuwają się za daleko w przedkładaniu własnych korzyści ponad nasze dobro, a obser­ wacja i praktyka życiowa mówią mi, że chyba tak. By zdecydować, czy kontynuujemy rozwa­ żania o Big Pharmie, czy też wrzucamy nasze po­ dejrzenia do kosza z napisem „bzdurne teorie spiskowe”, spójrzmy na argumenty, które – jak chcą ich autorzy – podejrzenia o zmowę, czyli spisek, kompromitują. Podczas pewnego ame­ rykańskiego eksperymentu psychologicznego przedstawiano kilka teorii spiskowych (w tym jedną zmyśloną na użytek badania), pytając, czy kiedykolwiek o niej słyszeli oraz czy i w jakim stopniu się z nią zgadzają. Obok teorii, że to rząd USA zorganizował zamach na WTC albo o fałszywym świadectwie urodzenia Obamy, pytano, czy respondenci zgadzają się z twier­ dzeniem, że wojna w Iraku została wywołana przez Żydów i firmy naftowe oraz czy kryzys finansowy z 2008 r. został umyślnie wywoła­ ny przez FED i grupę bankierów z Wall Street, a także, czy to prawda, iż samoloty rozpylają trujące ludzi chemikalia, na końcu zaś – o te­ orię stworzoną na użytek badań: czy światło zalecanych do użytku żarówek energooszczęd­ nych ma właściwości pozwalające manipulować ludzkimi umysłami. Ponad połowa badanych wierzyła w przynajmniej jedną z teorii, a prawie 30% w dwie lub więcej. Według specjalistów, wchodzą tu w grę dwie wrodzone predyspo­ zycje psychiczne: przypisywanie związku przy­ czynowo-skutkowego zjawiskom współwystę­ pującym tylko przypadkowo oraz atrakcyjność sposobu wyjaśniania zdarzeń jako odwiecznej walki dobra ze złem. Uważam, że argumenty wyprowadzane przez autorów z wyników powyższych badań są raczej słabe, a w „spiskowych historyjkach” jest co najmniej ziarno prawdy. Co do aktu uro­ dzenia Obamy, zamachu na WTC czy przyczyn kryzysu 2008 r. nie będę się wypowiadał. Nie moje podwórko. Ale prawdą jest, że nad pola­ mi roślin GMO i nie tylko, samoloty (oraz inne maszyny) rozpylają ciężko trujące, kancerogen­ ne herbicydy. Np. RoundUp firmy Monsanto, którą kupił ostatnio Bayer – czyli koncern far­ maceutyczny (sic!), „dziedzicząc” pozwy o od­ szkodowania dla ofiar raka spowodowanego przez tego chwastobójcę. Tylko w ubiegłym roku, zapewne w ramach akcji popierania teo­ rii spiskowych, sądy w USA przyznały odszko­ dowania w całkowitym wymiarze 10 mld USD, a te zostały wypłacone. Prawdą jest, że wojna w Iraku leżała w interesie nafciarzy i Izraela, a sta­ rożytni – pewnie też „teoretycy spiskowości” – wyznawali, choć z rezerwą na odstępstwa, zasadę „is fecit, cui prodest”, czyli „ten uczynił, czyja korzyść”. Żarówki energooszczędne może nie dają możliwości manipulowania myślami, ale pulsowaniem i nienaturalnym widmem emito­ wanego światła oddziaływają na mózg, i to ra­ czej niekorzystnie. Czy tępiciele teorii spiskowych nie słysze­ li, że z rzadkimi wyjątkami, nie ma dymu bez ognia? Sami przyznają, iż wielkim firmom far­ maceutycznym „zdarzają się grzeszki”, jedno­ cześnie pouczając, że zaprzeczanie temu by­ łoby naiwnością oraz wyjaśniając, że „te firmy, jak wszystkie inne, walczą o klientów i czasem stosują naganne praktyki”. Otóż nie! „Te firmy”

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA nie są jak „wszystkie inne”. One mają władzę nad zdrowiem i życiem miliardów, co oznacza zaufanie, uczciwość i przejrzystość oraz misję społeczną i odpowiedzialność. O tym farma­ ceutyczni łowcy teorii spiskowych wydają się zapominać, choć są świadomi przynajmniej częściowej słuszności zwalczanych przez sie­ bie opinii. O tym, jak się starają skompromi­ tować i ośmieszyć podejrzenia o złe praktyki gigantów farmaceutycznych, niech świadczy ilość „dementi”, sprostowań rzeczy prostych, wyjaśnień spraw jasnych i ośmieszania w me­ diach – głównie społecznościowych – niewy­ godnych ludzi i ich opinii. Doszło do utworzenia absurdalnej karykatury portalu internetowego BIGPHARMA POLAND (https://bigpharma.pl/), łudząco przypominającego stronę internetową prawdziwej firmy, ale tylko do chwili bliższego zapoznania się z informacjami, które zawiera. Na przykład „wysokość zapłaty jest uzależnio­ na od ilości i toksyczności środków, które pra­ cownik zdoła sprzedać swoim pacjentom” albo „potrzebujemy młodzieńczego zapału i krea­ tywności, by wykluczać naszych przeciwników z opinii publicznej”. Jest też zaproszenie na kon­ ferencję „Innowacje w depopulacji”, która ma w programie wystąpienie „Richarda Quicksilve­ ra, przewodniczącego berlińskiej loży masoń­ skiej”, „Strategię Kontrolowanego Wyludniania Europy Środkowo-Wschodniej: perspektywa i zagrożenia” oraz prelekcję „dr. Gerharda Mul­ lersteina” „Fantastyczne Odczyny Poszczepien­ ne i jak je wywoływać”; itd., itp. Jest tak śmiesz­ nie, że robi się poważnie. Istnieją także portale tego typu w innych językach. Tyle trudu, żeby pokazać czyste ręce? „ Jeżeli ktoś mówi, że tam nikogo nie ma, to znaczy, że ktoś tam jest” – po­ wiedział Kubuś Puchatek. Im bardziej krzyczą, że nic w tym nie ma, tym bardziej coś w tym jest. Zasapanym mozołem zaprzeczania podejrze­ niom Big Pharma je ugruntowuje i zachęca, by zajrzeć jej do wnętrza. Big Pharma doczekała się opracowań książkowych. Na przykład po dziesięciole­ ciach zajmowania się branżą opieki zdrowot­ nej, w 2006 r. brytyjska dziennikarka Jacky Law wydała książkę Big Pharma: Exposing the Global Healthcare Agenda, w której twierdzi, że wzrost wpływów międzynarodowych firm far­ maceutycznych oddziałuje szkodliwie na opiekę zdrowotną, a producenci leków wprowadzają produkty w oparciu o prognozy zysku, a nie względy medyczne. Najchętniej leczą zamoż­ nych klientów z problemów seksualnych i emo­ cjonalnych. Choć już nie wynajduje się tak wielu nowych przełomowych leków jak w przeszło­ ści, branża utrzymuje przychody, modyfikując

tej i podobnych publikacji jest inspiracja do od­ zyskania kontroli nad procesem leczenia”. Big Pharma panoszyła się coraz bezczel­ niej i wydana 6 lat później, czyli w roku 2012, książka brytyjskiego lekarza i naukowca Bena Goldacre’a Bad Pharma: Jak firmy farmaceutyczne wprowadzają lekarzy w błąd i szkodzą pacjentom, o przemyśle farmaceutycznym, jego związkach z profesją medyczną oraz zakresie, w jakim kontroluje on badania naukowe nad własnymi produktami, znacznie ostrzej traktuje poczynania farmaceutycznego dyktatora. Gold­ acre twierdzi wprost, że „gmachowi medycyny grozi ruina”, ponieważ argumenty naukowe, sta­ nowiące jego fundamenty, są systematycznie zniekształcane przez przemysł farmaceutyczny. Pisze, że przemysł ten finansuje większość ba­ dań klinicznych własnych produktów i znaczną część ustawicznego kształcenia lekarzy, że ba­ dania kliniczne są często prowadzone na ma­ łych, niereprezentatywnych grupach, wyniki negatywne są rutynowo ukrywane, autorami zaś pozornie niezależnych opracowań nauko­ wych mogą być firmy farmaceutyczne lub ich kontrahenci – oczywiście przy zachowaniu dys­ krecji. Określając bez ogródek sytuację jako „morderczą i katastrofalną”, autor przedstawia propozycje działań naprawczych do realizacji przez pacjentów, lekarzy, naukowców i samego przemysłu farmaceutycznego.

Gorzki kiel

czyli o przemianie farm

Adam Gn

W

drugiej części książka opi­ suje badania nowych leków. Przejście ze stadium ekspe­ rymentowania na zwierzę­ tach do badań na ludziach składa się z trzech etapów: fazy 1 – ekspery­ mentu z wolontariuszami oraz faz 2 i 3 – badań klinicznych. Uczestnicy fazy 1 są określani jako wolontariusze, ale w USA płaci się im 200–400 USD dziennie, a badania mogą trwać kilka tygo­ dni. Ponadto wolontariusze mogą brać udział w testach kilka razy w roku, co oznacza spory dochód, więc główną motywację uczestnictwa stanowi najprawdopodobniej zarobek. Uczest­ nicy są zwykle wybierani z najbiedniejszych grup społecznych, a „outsourcing” w coraz większym stopniu oznacza przeprowadzane testów przez kontraktowe organizacje badawcze w krajach o „wysoce konkurencyjnych” zarobkach. Autor podaje, że tempo wzrostu ilości badań klinicz­ nych przeprowadzanych w Indiach wynosi 20% rocznie, w Argentynie 27%, a w Chinach 47%, podczas gdy ilość takich samych badań w Wiel­ kiej Brytanii spada o 10% rocznie, a w USA o 6%. Przejście na „outsourcing” rodzi kwestie doty­ czące integralności danych, nadzoru zgodności

Ilość osób szukających wsparcia w religii maleje, a śmierć coraz szerzej uznaje się za koniec ostateczny. Skutkiem jest paniczny pęd ku wszystkiemu, co daje nadzieję zdrowia i dłuższego życia. produkty istniejące i wydając coraz więcej na marketing skierowany do lekarzy i pacjentów. Autorka zauważa wysoki stopień „życzliwości” działających za pieniądze publiczne organów decyzyjnych w stosunku do firm farmaceu­ tycznych. Jako przykład podaje zatwierdzenie przez Amerykańską Agencję ds. Żywności i Le­ ków (FDA) leku przeciwbólowego Vioxx, po­ wodującego poważne skutki uboczne, w tym zawały serca i udary. David Graham, urzędnik FDA, powiedział, że zatwierdzenie Vioxx było „największą katastrofą związaną z bezpieczeń­ stwem leków w historii USA lub nawet świata”. 9 listopada 2007 roku firma farmaceutyczna Merck&Co zgodziła się zapłacić odszkodowa­ nia w całkowitej wysokości 4,85 mld USD, koń­ cząc w ten sposób tysiące procesów w sprawie szkodliwości działania tego specyfiku. Była to największa ugoda, jaką kiedykolwiek zawarto z producentem leków. Jednocześnie uchwalo­ no ustawę zalecającą władzom przeznaczanie większej ilości środków na staranne testowanie bezpieczeństwa i skuteczności leków. Autorka podkreśla, że „firmy farmaceutyczne nie powin­ ny mieć możliwości ingerowania w badania kli­ niczne”, które „powinny polegać na porównaniu nowych leków z ich poprzednikami, a nie z pla­ cebo, bo ta metoda jest zbyt szeroko znana”. Książkę uznano za opartą na rzetelnej ar­ gumentacji, nie przesadzającą w krytyce bran­ ży oraz czytelną, wszechstronną i bezstronną relację o tym, jak największe światowe firmy farmaceutyczne „programują choroby”. Nie roz­ grzeszając producentów, publicystka zauważa błędy także ze strony społecznej, ponieważ – jej zdaniem – obywatele, pacjenci i lekarze doko­ nują „wolnych wyborów”, dzięki którym bran­ ża mogła osiągnąć obecną potęgę. Tu, tracąc nieco sympatii dla autorki, zauważę, iż zwykle pacjenci tych „wolnych wyborów” dokonywali pod presją diagnozy, strachu i bujdy, lekarze z naiwności, niedouczenia albo chciwości, a inni po prostu z niewiedzy. Wybory i rygory powin­ ny stosować kompetentne instytucje państwo­ we, którym obywatele płacą za ochronę przed skutkami chciwości Big Pharmy. Co do „wolnych wyborów”, nasuwa mi się analogia do obecnej sytuacji szczepionkowej. W praktyce wybór jest: „w lewą rączkę czy w prawą?”. Phillip Knightley z londyńskiego „Sunday Times” wskazał, że „siłą

Dokończe

z przepisami, trudności językowych, znaczenia pojęcia świadomej zgody wśród znacznie uboż­ szej populacji, standardów opieki klinicznej, zakresu, w jakim korupcja może być uważana za rutynę w niektórych krajach. Istnieje także problem etyczny, polegający na pobudzeniu oczekiwań społeczeństwa na testowane na je­ go członkach leki, na które większość populacji nie może sobie pozwolić. Autor stawia pytanie: „czy wyniki badań klinicznych z wykorzystaniem jednej populacji można niezmiennie zastosować gdzie indziej?” i dostrzega oczywistość istnienia różnic zarówno społecznych, jak i fizycznych. Goldacre pyta, czy pacjenci ze zdiagnozowaną depresją w Chinach są rzeczywiście tacy sami jak pacjenci z tą samą chorobą zdiagnozowaną w Kalifornii i zauważa, że ludzie pochodzenia azjatyckiego metabolizują leki inaczej niż miesz­ kańcy Zachodu. Zdarzały się również przypadki zaniechania dostępnego leczenia podczas badań klinicz­ nych. W 1996 roku w Kano w Nigerii firma Pfizer porównała nowy antybiotyk stosowany pod­ czas epidemii zapalenia opon mózgowo-rdze­ niowych z jego konkurencyjnym odpowiedni­ kiem, ale skutecznym tylko w wyższych dawkach niż stosowane podczas badania. Goldacre pisze, że w obu grupach badanych zmarło 11 dzieci. Prawie po równo w każdej. Rodzinom najwy­ raźniej nie powiedziano, że konkurencyjny an­ tybiotyk w skutecznej, czyli zdwojonej dawce, był dostępny w przychodni Lekarzy bez Granic, w sąsiednim budynku. Instytut Psychologii Zdrowia Polskiego To­ warzystwa Psychologicznego wyjaśnia, iż „pod­ żeganiem chorobowym” (ang. disease mongering) nazywa się wymyślanie nowych chorób i podejmowanie starań w celu przekonania nas, że na nie cierpimy. Takimi działaniami zajmuje się potężny przemysł, także w Polsce. Ta per­ fidna strategia została nazwana przez „British Medical Journal” korporacyjnym konstruowa­ niem choroby. Periodyk napisał, że „można za­ robić masę pieniędzy na wmawianiu ludziom, że są chorzy” i wyjaśnił, iż „firmy farmaceutyczne najpierw biorą udział w procesie definiowania chorób, a potem ogłaszają ich istnienie pacjen­ tom i konsumentom”. „Podżeganie chorobowe” rozpoczęło się w 1879 r., wraz z wynalezieniem przez Josepha

Lawrence’a i Jordana W. Lamberta listeriny jako chirurgicznego środka odkażającego. Niedługo po tym wynalazcy zaczęli sprzedawać specy­ fik w formie stężonej, jako środek czyszczący do podłóg i lek przeciwko rzeżączce. Od roku 1895 zalecali ją dentystom jako płyn do ust, aż w 1914 r. stała się pierwszym produktem sprze­ dawanym w tym charakterze bez recepty. W la­ tach 20. XX wieku zarząd Lambert Pharmacal Company, producenta Listerine, zrozumiał, że ma wspaniały lek i… potrzebuje jedynie cho­ roby. Wymyślono więc „halitozę” – cuchnący oddech. Za nazwę przyjęto niejasny, szerzej nie znany termin medyczny. Listerinę promowano jako lekarstwo na dolegliwość, która, jak prze­ konywano, mogła zniweczyć szanse w miłości, małżeństwie i pracy. Wkrótce ludzie w całej Ameryce zaczęli chorować na halitozę. Sztucz­ ka polegała na „rozdęciu” zwykłej, nieszkodli­ wej przypadłości do poziomu patologii, którą należało zwalczyć, aby móc odnosić sukcesy w życiu i nie utracić osobistego szczęścia. Re­ klamy Listerine były minitelenowelami, w któ­ rych ludzie narażali się na wstyd w towarzystwie i porażkę w życiu, jeśli nie używali tego pro­ duktu. To nic innego jak stare jak świat, wciąż skuteczne sztuczki szamanów i znachorów mają­ cych „cudowne leki na wszystko”. William James, harvardzki psycholog uznawany za ojca amery­ kańskiej psychologii, twierdził, że „twórcy tych reklam powinni być traktowani jak wrogowie publiczni i nie powinno się okazywać im litości”.

A

merykańska liberalna witryna inter­ netowa „Huffington Post” wymienia kilka taktyk „podżegania chorobo­ wego”, na przykład: • określanie normalnej czyn­ ności organizmu jako wymagającej leczenia; • opisywanie dolegliwości, które nieko­ niecznie ludziom naprawdę doskwierają; • wskazywanie, że duży odsetek popula­ cji cierpi na daną „chorobę”; • określanie choroby jako niedoboru „czegoś” lub braku równowagi hormonalnej; • zatrudnianie lekarzy, którzy potwierdzą takie przekazy; • wybiórcze wykorzystywanie statystyk w celu wyolbrzymienia pozytywnych stron zażywania leku; • promowanie leku jako całkowicie bez­ piecznego; • opisywanie powszechnie występujące­ go objawu, który może oznaczać cokolwiek, jako oznaki poważnej choroby. Są państwa, gdzie organy nadzorujące opiekę zdrowotną informują, które spośród przedsiębiorstw farmaceutycznych stosują tego

typu praktyki, oraz wskazują pewne „choroby” jako przykłady „podżegania chorobowego”, ale formalnie nie stwierdzają nieistnienia takich do­ legliwości. Należy wyjaśnić, że niektóre symp­ tomy, choć nie świadczą o chorobie, istotnie bywają kłopotliwe, co nie usprawiedliwia wy­ olbrzymiania skali ich występowania i znaczenia w pogoni za zyskiem. Według Huffington Post do takich „chorób” należy impotencja, kobieca oziębłość, zaburzenie afektywne-dwubiegu­ nowe, zespół nadaktywności psychoruchowej (ADHD), zespół niespokojnych nóg, osteopo­ roza, fobia społeczna, zespół jelita drażliwego czy łysienie. Zdrowy człowiek, myśląc, że jest chory, obarcza się ciężarem psychicznym, który poza konsekwencjami psychologicznymi powodu­ je prywatne i społeczne obciążenia finanso­ we. Leczenie chorób urojonych jest kosztowne i żaden społeczny system opieki zdrowotnej nie byłby w stanie unieść kosztów stosowania środków wskazanych przez przedsiębiorstwa farmaceutyczne. Powstrzymanie zjawiska „pod­ żegania chorobowego” utrudnia ogrom zysków ze sprzedaży leków na nieistniejące choroby, a potężne ekonomiczne, polityczne i branżowe interesy bezlitośnie pchają do kontynuowania tego procederu. Jako pierwszy krok w kierunku uodpornie­ nia się na przekaz Big Pharmy, „British Medical Journal” proponuje oduczenie się naiwności. HA! Łatwo powiedzieć i każdy by chciał. To samo źródło twierdzi, że lęk przed cierpieniem i śmiercią przysparza podatnych na „podżega­ nie chorobowe”. Ilość osób szukających wsparcia w religii maleje, a śmierć coraz szerzej uznaje się za koniec ostateczny. Skutkiem jest paniczny pęd ku wszystkiemu, co daje nadzieję zdrowia i dłuższego życia. W takim razie od bicia głową w mur fortecy Big Pharmy lepsze będzie może rozwijanie psychicznej i duchowej dojrzałości, uodporniających na próby wszczepiania lę­ ków. Ponadto sposób życia determinuje nasze zdrowie. Jak jemy, ćwiczymy, pracujemy, bawi­ my się, kochamy i odnosimy się do innych. Na­ wet WHO, zapewne w przypływie szczerości, opublikowało niegdyś opracowanie mówiące, że 80% zasług w przedłużeniu ludzkiego ży­ cia należy przypisać poprawie szeroko pojętej higieny, tylko 20% zaś postępom medycyny i farmacji. Czyli zdrowie oraz jakość i długość życia wyznaczane są przez sposób, w jaki ży­ jemy i myślimy, a nie przez pigułki. Oczywiście wymienione powyżej 20% bywa nieodzowne i zbawcze, ale nie w skali zalecanej przez „pod­ żegaczy chorobowych”, zawodowo doszukują­ cych się patologii w każdym aspekcie naszego istnienia.


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

W I E LC Y T E G O Ś W I ATA

enie ze str. 1

elich Hygei

maceutyki w Big Pharmę

VECTORSTOCK.COM

niewecki

Historia współczesnego przemysłu farma­ ceutycznego sięga początków XIX w., a pierw­ szym celowym odkryciem leku pochodzenia roślinnego było wyodrębnienie w latach 1803– 1805 morfiny przez niemieckiego pomocnika aptekarza. W połowie XIX w. lokalni aptekarze rozszerzyli swoją tradycyjną rolę dystrybuto­ rów leków roślinnych o produkcję hurtową – także dzięki odkryciom wynikającym z badań stosowanych. Przed XX w. leki były na ogół produkowa­ ne przez drobnych producentów, którzy for­ malnie nie gwarantowali ich bezpieczeństwa ani skuteczności. W tym zakresie prawo albo milczało, albo egzekwowane było swobod­ nie. Na przykład w USA do powstania regu­ lacji dotyczących szczepionek i innych leków biologicznych przyczyniły się wybuchy epide­ mii tężca i zgony spowodowane dystrybucją zakażonej szczepionki przeciw ospie i antytok­ syny błoniczej. Ustawa o kontroli biologicznej z 1902 r. wymagała, zgody rządu federalnego na wprowadzenie na rynek każdego leku biolo­ gicznego oraz zatwierdzenia procesu produkcji i samego zakładu produkcyjnego. W 1906 r. uchwalono ustawę o czystej żywności i lekach, która zabraniała dystrybucji międzystanowej fałszywie lub niewłaściwie oznaczonej żywności i lekarstw. Lek uznawano za niewłaściwie ozna­ czony, jeśli zawierał alkohol, morfinę, opium, kokainę lub którykolwiek z innych potencjalnie niebezpiecznych lub uzależniających narkoty­ ków, a na etykiecie nie podano ich ilości lub proporcji. Podejmowane przez władze próby ścigania producentów za nieprawdziwe dekla­ racje dotyczące skuteczności lekarstw były blo­ kowane przez orzeczenia Sądu Najwyższego, ograniczające uprawnienia rządu federalnego do przypadków nieprawidłowej specyfikacji składników leku. Amerykańska ustawa z 1938 r. o żywności, lekach i kosmetykach okazała się przełomem, gdyż po raz pierwszy stawiała wymóg udowodnienia bezpieczeństwa leku przed wprowadzeniem go na rynek i wyraźnie zakazała udzielania nieprawdziwych informacji o jego właściwościach terapeutycznych. Trage­ dia związana z niemieckim lekiem uspokajają­ cym talidomid, który mimo wycofania go w Eu­ ropie, trafił na rynek USA, gdzie spowodował nowe ofiary, przyczyniła się do wprowadzenia w 1962 r. prawa nakazującego producentom udowodnienie skuteczności i bezpieczeństwa leku przed wprowadzeniem go na rynek ame­ rykański. Agencja Żywności i Leków, FDA (od ang. Food and Drug Administration), otrzymała uprawnienia do kontrolowania reklam leków na receptę i ustalania dobrych praktyk produk­ cyjnych. Wszystkie leki wprowadzone między

1938 a 1962 r. musiały być skuteczne. Jednak wspólne badania FDA i National Academy of Sciences (Narodowa Akademia Nauk) wykazały, że prawie 40% z nich takie nie było. Podobnie kompleksowe badanie produktów dostępnych bez recepty rozpoczęto dziesięć lat później. Opracowywanie nowych leków jest coraz bardziej kosztowne. Ze wszystkich badanych związków przeznaczonych do stosowania u lu­ dzi tylko niewielka część jest ostatecznie do­ puszczana do światowego obrotu. W roku 2020 Amerykańskie Centrum Oceny i Badań Leków (CDER), wchodzące w skład FDA, zatwierdziło 53 nowe jednostki molekularne – NME (New Molecular Entities), a w 2021 już 26 tych jedno­ stek oraz nowych terapeutycznych produktów biologicznych, nie licząc szczepionek, produk­ tów alergennych, krwi i produktów krwiopo­ chodnych, pochodnych osocza, produktów terapii komórkowej i genowej ani innych pro­ duktów zatwierdzonych w 2020 i 2021 r. przez Centrum Badań i Oceny – Biologics. Zatwier­ dzenie następuje po opracowaniach przedkli­ nicznych oraz badaniach klinicznych i złożeniu zobowiązania do ciągłego monitorowania bez­ pieczeństwa. Oczywiście, jeśli lek nie zostanie zatwierdzony, nie będzie generował spodzie­ wanego dochodu, choć nie wiadomo, czy nie znajdzie jednak nieplanowanego, przynoszące­ go pewne zyski zastosowania. Oto, dla przykła­ du, nakłady na badania i rozwój w dziedzinie le­ ków 6 światowych gigantów farmaceutycznych: firma/liczba zatwierdzonych leków/średnie wy­ datki na B+R na jeden lek /całkowite wydatki na B+R w latach 1997–2011 (w mld USD): Astra­ Zeneca/5/12/59, GlaxoSmithKline/10/8,2/82, Sanofi/8/7,9/63, Roche Holding /11/7,8/86, Pfi­ zer/14/7,7/108, Johnson & Johnson/15/5,9/88. Generalnie uznaje się, że czas potrzebny do wprowadzenia nowego leku na rynek wy­ nosi od 3 do 20 lat, a koszty mogą wahać się od kilku do kilkudziesięciu miliardów dolarów.

B

ostoński Tufts Center for the Study of Drug Development opublikował wyniki badań szacujących koszt opracowania nowych leków. W 2001 r. Centrum osza­ cowało, że koszt ten wynosił 802 miliony USD, a w roku 2014, że kwota ta wzrosła do 2,6 mld USD. Ten ostatni szacunek został oprote­ stowany przez organizację Lekarze bez Granic, która uznała go za niewiarygodny, ponieważ wydatki przemysłu na badania i rozwój nie są upubliczniane. „New York Times” również od­ niósł się do takiej wyceny nieufnie, stwierdzając, że „zawiera wiele założeń, które mają tendencję do faworyzowania przemysłu farmaceutyczne­ go”. Mimo oznak braku wiarygodności, Centrum

w Bostonie w 2016 r. opublikowało na łamach „ Journal of Health Economics” informację, że średni koszt wprowadzenia nowego leku na rynek wzrósł do 2,87 mld USD – w przeliczeniu na wartość dolara z 2013 r. Trudno ufać wyliczeniu wysokości kosztów opracowania i urynkowienia nowego produktu, podawanych przez producenta zainteresowa­ nego w ich windowaniu w górę. Szczególnie, jeśli się nie wie, co zostało „wrzucone” w koszty oraz jakie składowe i w jakich proporcjach zostały wliczone – ponieważ polityka liczenia kosztów nie jest transparentna – a także, czy nowy pro­ dukt nie jest pochodną któregoś z poprzednich – ponieważ firmy mają prawo do zachowania tajemnicy technologicznej oraz za jaką cenę i od kogo firma otrzymała cząstkowe wyniki badań składających się na rezultat końcowy. Międzyna­ rodowe koncerny farmaceutyczne coraz częściej zlecają badania podstawowe na zewnątrz, co często pozwala na obniżenie kosztów, a firmy biotechnologiczne odgrywają coraz ważniejszą rolę w branży. Niektóre zatwierdzone leki, na przykład oparte na modyfikacji istniejącego składnika aktywnego (zwane przedłużeniami linii), są znacznie tańsze w opracowaniu. Według rankingu opracowanego przez portal PharmExec.com oraz wywiadownię go­ spodarczą Evaluate Ltd., w 2019 r., największą pod względem przychodów firmą farmaceu­ tyczną na świecie był Pfizer i nadal na tej pozycji się utrzymuje. Sukces w postaci opracowania szczepionki na COVID-19 może tylko umocnić pozycję założonego w 1872 r. amerykańskiego koncernu zajmującego się opracowywaniem i produkcją leków oraz szczepionek dla m.in. immunologii, onkologii, kardiologii, endokry­ nologii i neurologii. Całkowity przychód firmy w 2019 r. to ok. 45,5 mld USD, głównie dzięki sprzedaży trzech kluczowych produktów: szcze­ pionki Prevnar 13, przeciwpadaczkowego leku Lyrica i onkologicznego Ibrance, które przy­ niosły jej 15 mld USD przychodu. Pfizer ma na koncie dwie rewelacje farmaceutyczne: viagrę – rok 1998 i szczepionkę przeciw COVID-19, tozinameran, stworzoną we współpracy z nie­ mieckim BioNTech w roku 2020. Na sprzeda­ ży tej szczepionki Pfizer zarabia gigantyczne pieniądze. BBC podało, że w I kwartale 2021 r. dzięki niej zyskał 3,5 mld USD, a do końca br. ma na szczepionce zarobić 26 mld USD, który­ mi podzieli się równo z partnerem z Niemiec. Pfizer powtarza, iż nie jest firmą państwo­ wą i dlatego sam może ustalać ceny na swoje produkty. Jednak te twierdzenia nie odzwier­ ciedlają całej prawdy. BioNTech, firma, któ­ ra w rzeczywistości opracowała szczepionkę, na którą Pfizer nalepił swoją etykietę, otrzy­

WHO, Billa Gatesa, Klausa Schwaba oraz in­ nych licznych specjalistów. Jakby sukcesów było mało, wiosną 2021 r. Pfizer rozpoczął testy leku na COVID-19. Tab­ letki mają powstrzymywać koronawirusa przed namnażaniem się w gardle, nosie i płucach. Nad nowym lekiem pracowało 210 naukowców. Pre­ zes Pfizera, Mikael Dolsten, powiedział, że do­ ustny specyfik o symbolu PF-07321332 można będzie stosować przy pierwszych oznakach in­ fekcji, bez konieczności hospitalizacji lub inten­ sywnej opieki medycznej, a zgodnie z planem lek na COVID-19 może trafić do sprzedaży pod koniec 2021 r. W pierwszej kolejności ma zna­ leźć się na rynku amerykańskim i ewentualnie brytyjskim. Tuż za Pfizerem w rankingu uplasował się szwajcarski koncern Roche, z przychodem 44,5 mld USD, który zawdzięcza głównie sprzedaży herceptyny, avastinu i rituxanu. W pierwszej dziesiątce największych firm farmaceutycznych na świecie znalazło się sześć spółek amery­ kańskich (Pfizer, Johnson&Johnson, Merk&Co., AbbVie, Amgen i Gilead Sciences), dwie szwaj­ carskie (Roche i Novartis), jedna francuska (Sa­ nofi) oraz jedna brytyjska (GlaxoSmithKline). W sierpniu 2019 r. ogłoszono utworzenie naj­ większej na świecie firmy produkcji i sprzeda­ ży leków bez recepty w dziedzinie łagodzenia bólu, układu oddechowego, witamin, minera­ łów i suplementów oraz terapeutyki i zdrowia jamy ustnej. Po dokonaniu fuzji odpowiednich działów Pfizer Inc. i GlaxoSmithKline (GSK), fir­ ma działa globalnie pod nazwą GSK Consumer Healthcare. Pfizer posiada w niej 32% udziałów, a GSK 68%.

O

polskim przemyśle farmaceu­ tycznym na tle światowych ol­ brzymów trudno obecnie mó­ wić poważnie. Wskutek polityki polegającej na wyprzedaży pol­ skich fabryk produkujących leki, głównie ka­ pitałowi zagranicznemu, nasza produkcja far­ maceutyczna – jak wiele innych gałęzi polskiej działalności przemysłowej – zniknęła, skarlała albo w okrojonej formie znalazła się w obcych rękach. Kolosy takie jak Pfizer, Roche i dalsza część światowego peletonu, którego czołówkę już wskazaliśmy, posiada w naszym kraju oddzia­ ły dbające o utrzymanie miejsca ich firm macie­ rzystych na naszym rynku. Oto 7 największych, niekoniecznie czysto polskich, sklasyfikowanych według rocznego przychodu w PLN, firm far­ maceutycznych w Polsce: Pelion 9,2 mld; Neuca 7,1 mld; Farmacol 6,1 mld; Polpharma 3,1 mld; Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych 2,6 mld; Aflofarm 1,3 mld.

Nawet WHO, zapewne w przypływie szczerości, opublikowało niegdyś opracowanie mówiące, że 80% zasług w przedłużeniu ludzkiego życia należy przypisać poprawie szeroko pojętej higieny, tylko 20% zaś postępom medycyny i farmacji. mała dotację w wysokości 455 mln USD od rządu niemieckiego i około 6 miliardów USD jako gwarancję zakupu specyfiku przez USA i UE. Ponadto szczepionka Pfizera jest oparta na technologii mRNA, opatentowanej przez amerykański National Institutes of Health i sfi­ nansowanej przez USA. Krótko mówiąc, Pfi­ zer wykorzystał partnerstwo z nieznaną wów­ czas niemiecką firmą biotechnologiczną, która otrzymała dotację od rządu swojego kraju na opracowanie szczepionki opartej na techno­ logii finansowanej przez amerykańskich po­ datników, a następnie otrzymała państwowe gwarancje zakupu na miliardy dolarów. Pfize­ rowi udało się sprywatyzować wszystkie zyski, uspołeczniając całe ryzyko! Koszt dwóch dawek szczepionki Pfizera w USA to 39 USD, zaś w UE ok. 30 euro. Jed­ nak według doniesień niemieckich mediów, w czerwcu ubiegłego roku Pfizer i BioNTech, w poufnej ofercie złożonej Komisji Europejskiej, żądały 54,08 euro za jedną dawkę opracowa­ nego wspólnie specyfiku, przy zakupie 500 mln dawek. Wkrótce potem UE zawarła porozumie­ nie na zakup szczepionki w cenie ok. 16 euro za dawkę, a więc trzykrotnie niższej od tej, która znalazła się w ofercie wstępnej. Według cząstkowego raportu finansowe­ go Pfizera, w I kwartale 2021 r. przychody fir­ my osiągnęły poziom 14,6 mld USD, w analo­ gicznym okresie 2020 r. zaś wyniosły 12,0 mld USD. Z prostej arytmetyki wynika, że w bieżą­ cym roku Pfizer zarobi więcej o ponad 10 mld USD. O ile więcej? Zapewne o wiele, ponie­ waż liczne państwa już zarezerwowały możliwie jak największe dostawy szczepionek. W 2021 r. amerykański koncern zamierza dostarczyć w su­ mie 1,6 mld dawek. Jednocześnie Pfizer już to­ czy rozmowy z zainteresowanymi państwami na temat dystrybucji szczepionek w 2022 roku. Eksperci przewidują, że w kolejnych la­ tach producenci szczepionek przeciw CO­ VID-19 mogą spodziewać się niemałych zy­ sków. Zapotrzebowanie ma być tak duże, jak w przypadku szczepionek na grypę. Eksper­ ci nie wspominają o innych pandemiach, za­ powiadanych przez kanclerz Angelę Merkel,

Na początku 2021 r. firmy produkujące leki w Polsce, zrzeszone Polskim Związku Pracodaw­ ców Przemysłu Farmaceutycznego – Krajowi Producenci Leków, Izbie Gospodarczej „Far­ macja Polska” oraz Polskiej Izbie Przemysłu Farmaceutycznego i Wyrobów Medycznych POLFARMED wystosowały list-apel do Premie­ ra Morawieckiego o uwzględnienie w planie „Polski Ład” bezpieczeństwa lekowego kraju w oparciu o odbudowę krajowego przemysłu farmaceutycznego. Autorzy listu przekonują, i słusznie, o możliwości wykorzystania naszych atutów w konkurencji o lokalizację wytwarzania substancji czynnych i leków. Twierdzą, że z racji doświadczenia i jeszcze (!) istniejących kompe­ tencji Polska może być hubem produkcyjnym dla siebie i całej Europy Środkowo-Wschodniej, a ponadto uniezależnić się od długich łańcu­ chów coraz mniej pewnych dostaw oraz ujaw­ nionego podczas obecnej pandemii „egoizmu lekowego” krajów, na które teoretycznie (!) mo­ gliśmy liczyć. Trudno znaleźć wspólny mianownik glo­ balnego lobby farmaceutycznego. Wiadomo, że jest ogromne i zwielokrotnia dochody pro­ ducentów leków, niekoniecznie uwzględniając dobro pacjentów. Stany Zjednoczone wciąż są największym rynkiem farmaceutycznym na świecie, generując 53% prognozowanego wzro­ stu globalnego w ciągu najbliższych pięciu lat. Przyjrzymy się więc bliżej systemowi „pharma­ lobbingu” w USA. Największe amerykańskie fir­ my farmaceutyczne i ich dwie grupy branżowe – Pharmaceutical Research and Manufacturers of America (PhRMA) oraz Biotechnology In­ novation Organization – w latach 1998–2004 lobbowały w sprawie co najmniej 1600 aktów prawnych. Według Center for Responsive Po­ litics, w latach 1998–2005 firmy farmaceutycz­ ne wydały 900 mln USD na lobbing, czyli wię­ cej niż jakakolwiek inna branża. W tym samym okresie przekazały 90 mln USD kandydatom do władz federalnych i partiom politycznym. Według Center for Public Integrity, tylko w Wa­ szyngtonie zarejestrowanych jest ok. 1500 lob­ bystów branży farmaceutycznej. Wykazano, że w latach 1999–2018 przemysł farmaceutyczny

9

i produktów zdrowotnych wydały łącznie 4,7 mld USD na lobbing w rządzie federalnym USA, czyli średnio 233 mln USD rocznie. Po­ tężne wpływy przemysłu farmaceutycznego pozwalają mu na promowanie praw przyjaznych producentom leków kosztem dobra pacjentów. Amerykańskie firmy farmaceutyczne twierdzą, że wysokie ceny leków na receptę to wynik kosz­ townych programów badawczo-rozwojowych, sceptycy zaś wskazują na rozwój produkcji le­ ków niewiele skuteczniejszych niż już istniejące. Według „New England Journal of Medicine”, „Stany Zjednoczone są jedynym rozwiniętym krajem, który pozwala przemysłowi farmaceu­ tycznemu pobierać opłaty dokładnie takie, ja­ kie wytrzyma rynek”. Przedstawiciele przemysłu farmaceutycznego odpowiadają, że kontrola cen hamuje innowacje, a więc postęp w branży. „British Medical Journal” podaje suche, mó­ wiące same za siebie liczby: na każdego do­ lara wydanego przez Big Pharmę na badania podstawowe przypada 19 dolarów poświęco­ nych na promocję i reklamy. Od 1998 do 2016 roku Big Pharma wydała prawie 3,5 mld USD na lobbing – więcej niż jakakolwiek inna branża, a tylko w 2016 r. poświęciła na ten cel 246 mln USD – to więcej, niż wydały razem na lobbing branża obronna i korporacje. W tym samym roku Stowarzyszenie Producentów Urządzeń Medycznych przekazało 1,2 miliona dolarów na działania lobbystyczne dotyczące głównie sposobu opodatkowania swoich firm. Firmom farmaceutycznym zarzuca się głównie pobieranie zbyt wysokich cen za leki i skupianie wysiłków na badaniach nad cho­ robami, z leczenia których mogą czerpać naj­ większe korzyści. Oznacza to, że koncentrują się na chorobach przewlekłych, a nie na mniej dochodowych, np. zakaźnych. Profesor Simon Croft z London School of Hygiene and Tropical Medicine napisał: „ Jeśli robisz lek na cukrzycę, pacjent musi brać go raz dziennie przez resz­ tę swojego życia. Chorobę zakaźną próbujesz wyleczyć w ciągu trzech do pięciu dni, więc leczenie musi być krótkie i tanie”. Według QuintilesIMS Institute, wartość globalnego rynku farmaceutycznego, liczona w cenach producenta netto, w 2021 roku wy­ niesie prawie 1,5 bln USD. Oznacza to wzrost o 33% w porównaniu z rokiem 2016. Czyli ry­ nek ten będzie wart o 367 mld USD więcej niż 5 lat wcześniej. Szacuje się, że w 2021 r. zyski Big Pharmy ze sprzedaży leków na receptę osiągną co najmniej 610 miliardów USD. Według Depar­ tamentu Handlu USA, amerykańscy producenci wyrobów medycznych zarabiają około 148 mld USD rocznie, co stanowi połowę rynku świato­ wego. Ceny leków stale rosną. GoodRx (ame­ rykańska firma opieki zdrowotnej, która m.in. obsługuje platformę telemedyczną i sprawdza ponad 75 000 aptek w USA) poinformowa­ ła, że tylko w styczniu 2021 r. ceny 816 leków w USA wzrosły średnio o 4,5%. Większość tych leków była już wcześniej droga, a firmy farma­ ceutyczne nie zawsze potrafią merytorycznie wyjaśnić powód tego wzrostu. Dobitnym przy­ kładem dowolnego manipulowania ceną leków, czyli ludzkiego zdrowia i życia, jest podniesie­ nie ceny z 13,5 na 750 USD za tabletkę – czyli do 5500% poprzedniej – popularnego w USA leku dla nosicieli HIV. Tego „wyczynu” dokonał w 2015 r. Martin Shkreli, nowy szef koncernu farmaceutycznego Turing Pharmaceuticals, po wykupieniu praw do Daraprimu stosowanego w leczeniu toksplazmozy i osłabienia systemu odpornościowego np. u chorych na AIDS. Spe­ cyfik ten znajduje się od 60 lat na rynku ame­ rykańskim. Korzystają z niego również polscy pacjenci. Podobne praktyki stosuje się nie tyl­ ko na rynkach światowych, ale także na naszym polskim. Rebranding oraz kampania reklamowa i cenę specyfiku można podnieść np. z 5 na 25 zł, co pozwala na dalszą, może nieco niższą sprzedaż, ale z większym zyskiem. Badania wykazują, że pacjenci kupują to, co jest reklamowane w telewizji. Opisana wcześniej historia leku przeciwbó­ lowego Vioxx firmy Merck jest jednym z najbar­ dziej rażących skandali Big Pharmy. Podobnych spraw, ledwie wspomnianych, niezauważonych albo starannie zatuszowanych, jest znacznie wię­ cej. W ciągu 24 lat firmy Big Pharma wypłaci­ ły 373 razy odszkodowania o łącznej wysoko­ ści 35,7 mld USD, za oszustwa marketingowe. Johnson&Johnson w 2013 r. zapłacił 2,2 mld USD kary za „niewłaściwy” marketing leku Ris­ perdal. Ta sama firma stoi w obliczu prawie 20,5 tys. procesów sądowych dotyczących talku. Pro­ ducentowi zarzuca się, że proszek Johnson’s Baby Powder i inne produkty zawierające talk doprowadziły do powstania przypadków raka jajnika. W maju 2020 r. firma ogłosiła zaprze­ stanie sprzedaży swoich produktów w proszku z talkiem, ale jedynie w USA i Kanadzie. Przykłady spraw sądowych i przyznanych odszkodowań można mnożyć. Chodzi jednak o to, czy „uchybienia” były błędami – wszak errare humanum est i nie myli się tylko ten, kto nic nie robi – czy też wynikały z premedytacji polegającej na przedkładaniu zysku nad ludz­ kie zdrowie i życie. A idzie tu o miliardy osób, o populację świata, bo właśnie taki zasięg mają działania Big Pharmy. *Hygea – symbol aptekarzy, kobieta z kielichem i wężem, szafarka leków, jedna z córek Eskulapa (Asklepiosa), boga sztuki lekarskiej w mitologii greckiej. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

10

MYŚL JP II

Powołanie określa się w odniesieniu – po pierwsze – do cechy danego człowieka, którą jest w szczególny sposób obdarzony. O człowieku z powołaniem mówi się wtedy, gdy wyróżnia się szczególnym darem podejmowania ważnego i odpowiedzialnego zadania, jak w zdaniu: „Ten człowiek ma powołanie do wychowywania, nauczania, leczenia I służenia potrzebującym”. Należałoby sobie życzyć, aby również sprawujący władzę (politycy) wykonywali swoje zadania z powołaniem (z powołania), jak domagał się tego Arystoteles w Polityce, a współcześnie np. Florian Znaniecki w książce Upadek cywilizacji zachodniej.

Powołanie i odpowiedzialność w wychowaniu i nauczaniu Teresa Grabińska

U

znał on za konieczne tworzenie elity politycznej w postaci arystokracji umysłowej, której zadaniem „jest przechowywanie nagromadzonego bogactwa wartości kulturalnych, opracowywanie nowych ideałów na podstawie planowanego lub przygodnego współdziałania [w ramach danej jej grupy] oraz werbowanie biernej większości społeczeństwa na służbę tych ideałów”. O człowieku z powołaniem mówi się także wtedy, gdy odczuwa on nieodpartą potrzebę rozwijania własnej sfery duchowej, jak w powołaniu do stanu duchownego. Ale również wtedy, gdy człowiek poświęca się służeniu swoją osobą innym, przy czym postanowienie to może, ale nie musi mieć nadprzyrodzoną przyczynę i nadprzyrodzony cel ostateczny, i może zostać wyzwolone w człowieku w celu urzeczywistnienia pewnej ważnej misji szerzenia jakichś istotnych prawd (o ile owa aktywność nie przeradza w fanatyzm) lub misji pomagania potrzebującym, jak w zdaniach: „Jest powołany przez Boga do duszpasterzowania. Ona ma powołanie do pielęgnowania chorych”. Powołanie określa się – po drugie – w odniesieniu do sposobu albo wykonywania ważnego zadania, które wyróżnia się poświęceniem i nakierowaniem na osiągnięcie ważnych celów, przewyższających korzyści osobiste

(zwłaszcza materialne), jak w zdaniu: „On zajmuje się tym z powołania”, albo wyznaczania na odpowiedzialne lub zaszczytne funkcje lub stanowiska, które wymagają wykonywania zadań ku realizacji wyższego dobra, nie zaś własnych korzyści. Oto bowiem powołuje się kogoś na członka rządu, na sędziego, na członka ważnej komisji, na członka kadry narodowej lub nawet, jak dawniej, powołuje się do wojska. Oba odniesienia powołania – do przymiotów osoby lub sposobu działania – łączą się zarówno w postawie człowieka, jak i w ważności zadań mu powierzonych: zadania wymagające powołania wykonują ci, którzy mają do tego powołanie. Gdyby zdarzyło się tak, że powołanie wygasłoby w człowieku, gdyby się był „wypalił”, to równocześnie powinien zaniechać podejmowania zadań, których wykonanie wymaga powołania. Powołanie zatem, zarówno jako zaleta człowieka, jak i szlachetny sposób postępowania, wyróżnia go dodatnio spośród innych, przyczynia się do kształtowania pozytywnych wzorów postępowania i pomnażania dobra, spotyka się z podziwem i szacunkiem otoczenia. Człowiek wykonujący swe zadania z powołaniem (z powołania) wzbudza zaufanie poszczególnych ludzi, jak i społeczności. Pomnażanie dobra w otoczeniu

można rozumieć jako działanie pożyteczne lub użyteczne. Słowa ‘pożytek’ i ‘użytek’ są bliskoznaczne, ale nie synonimiczne. Pożytek jest bliższy urzeczywistnianiu dobra pojętego w określony sposób (np. zgodnie z określoną koncepcją teorii moralności), podczas gdy użytek odnosi się do bardziej doraźnej korzyści indywidualnej lub grupowej (jak w etyce utylitarnej, vide esej w nr. 76 „Kuriera WNET”).

K

lasycznymi zawodami wymagającymi powołania są: zawód lekarza (a także osoby pielęgnującej chorych lub opiekującej się będącymi w potrzebie), sędziego, nauczyciela-wychowawcy i – postulatywnie – polityka. Zawody te charakteryzuje szczególna odpowiedzialność za rezultaty ich wykonywania. Oto ich przedmiotem, jeśli wolno się tak wyrazić, staje się poszczególny człowiek (zwłaszcza w przypadku trzech pierwszych zawodów) – odpowiednio – niedomagający fizycznie, sprawca poważnej szkody lub pokrzywdzony, dziecko lub młody człowiek. Każdy z nich poddaje się zabiegom przedstawicieli tych trzech zawodów, wierząc, że jego potrzeba zostanie spełniona przez w sposób profesjonalny, sprawiedliwy i z poszanowaniem jego godności. Zawód nauczyciela-wychowawcy jest sklasyfikowany na obowiązujących

obecnie w Polsce listach zawodów wolnych i zawodów regulowanych, pod nazwą „nauczyciel”, z dookreśleniem stopnia i rodzaju kształcenia. Nie ma na tych listach zawodu pedagoga zapewne w związku z tym, że nauczyciel spełnia w naturalny sposób jednocześnie funkcje wychowana i kształcenia w zakresie danej dziedziny wiedzy. Wychowanie ma usprawnić właściwe postępowanie, nauczanie zaś jest procesem „zestandaryzowanym”, tzn. odbywa się w kolejnych etapach osiągania określonego poziomu wiedzy. Adolf E. Szołtysek w swej książce Filozofia wychowania moralnego cele wychowania i kształcenia definiuje w następujący sposób: „Celem wychowania jest ukonstytuowanie postawy moralno-etycznej, skłaniającej do kreacji czynów dobrych”. „Celem nauczania jest opanowywanie metod naukowych, umożliwiających rzetelne poznanie prawdy”. W określeniu celu wychowania i celu nauczania występują, odpowiednio, terminy ‘dobro’ i ‘prawda’. Sugerują one odniesienie do głębszej filozoficznej refleksji na temat transcendentaliów dobra (i piękna – jako rodzaju dobra) i prawdy. W tej metafizycznej perspektywie jeszcze wyraźniej widać nierozerwalną więź wychowania i nauczania. Wychowując, naucza się (usprawnia do poznanie prawdy) i nauczając, wychowuje się (usprawnia

do urzeczywistniania dobra-piękna). Platońska triada najwyższych idei dobro-piękno-prawda wpisuje się w metafizyce w transcendentalia, czyli w „przejawy aktu istnienia bytu, albo – bardziej adekwatnie w perspektywie wychowania i nauczania – w „sposoby udostępniania się danego bytu innemu bytowi ze względu na jego istnienie”.

O

statnia definicja transcendentaliów odsłania – z jednej strony – zaszczytną misję nauczyciela-wychowawcy w udostępnianiu uczniowi-wychowankowi owych przejawów dobra (i piękna) oraz prawdy tego wszystkiego, co istnieje. Z drugiej strony, wskazuje na ogromną odpowiedzialność nauczyciela-wychowawcy za formację moralno-etyczną i intelektualną dziecka i młodego człowieka. W Liście do rodzin Jan Paweł II pisał, że młody człowiek z czasem „przeobrażając się, odchodząc we własnym kierunku (…) pozostaje nadal w orbicie swych egzystencjalnych korzeni”. Sam zatem nauczyciel wychowawca powinien być wzorem moralno-etycznego postępowania i równocześnie znawcą dziedziny wiedzy, którą wpaja uczniowi. Nauczyciel-wychowawca, aby podołać tak trudnemu zadaniu, musi swój zawód wykonywać z powołania (z powołaniem). Jan Paweł II w przemówieniu do katechetów, nauczycieli i wychowawców, wygłoszonym we Włocławku podczas IV pielgrzymki do Polski w roku 1991 zwrócił się do nich w taki oto sposób: „Podjęliście się wielkiego zadania przekazywania wiedzy i wychowania powierzonych wam dzieci i młodzieży. Stoicie przed trudnym i poważnym wezwaniem. Młodzi was potrzebują. Oni poszukują wzorców, które byłyby dla nich punktem odniesienia. Oczekują też odpowiedzi na wiele zasadniczych pytań, jakie nurtują ich umysły i serca, a nade wszystko domagają się od was przykładu życia. Trzeba, abyście byli dla nich przyjaciółmi, wiernymi towarzyszami i sprzymierzeńcami w młodzieńczej walce. Pomagajcie im budować fundamenty pod ich przyszłe życie”. Jedną z propozycji systemowej koncepcji nauczania i wychowania jest

zaproponowany przez A.E. Szołtyska ‘trójmian’ (‘trójjednia’) nauk o wychowaniu. Z punktu widzenia modnego postmodernistycznego lekceważenia kanonów wychowania może się owa propozycja wydać wręcz anachroniczna, ale w świetle nauczanie Jana Pawła II wywodzi się ona z tej samej podstawy filozoficznej, tj. z personalizmu chrześcijańskiego (vide esej w nr. 73 „Kuriera WNET”). A zatem, według A.E. Szołtyska, aby wychować osobę ludzką, trzeba działać w ramach trzech zharmonizowanych z sobą koncepcji: 1) wychowania moralnego – zgodnie z przyjętym kanonem człowieczeństwa, 2) wychowania etycznego – (społecznego), przygotowującego do życia wspólnotowego, 3) wychowania doktrynalnego – zgodnie z przyjętym kanonem obywatelskości. Równocześnie w komentarzu do sformułowania trójjedni koncepcji wychowania należy doprecyzować przyjęty w nim sposób rozumienia pojęć ‘etyka’ i ‘moralność’. Moralność ma więc za przedmiot „transcendentalne i ahistoryczne dobro”, podczas gdy etyka ma za przedmiot „historyczne i społeczne uwarunkowania obyczaju”. Pozostaje jeszcze ‘legalność’ jako cecha postępowania człowieka-obywatela. Jej przedmiotem są regulacje i przepisy prawa stanowionego (pozytywnego); jednak w ramach trójjedni powinny być one zgodne z systemem wartości (dóbr) wychowania moralnego i etycznego, gdyż – jak pisał Jan Paweł II w Liście do rodzin – prawidłowo działająca „struktura państwowa, ten ustrój ma zawsze swoją »duszę« w takiej mierze, w jakiej odpowiada naturze »wspólnoty politycznej« prawnie ukierunkowanej ku dobru wspólnemu”. Przedstawione trzy koncepcje wychowania powinny być oparte na spójnej podstawie filozoficznej lub religijnej. Jeśli chodzi o filozofię to, odpowiednio, na konkretnej filozofii człowieka, filozofii społecznej i filozofii politycznej. Jednak sama „czysta” podstawa filozoficzna lub religijna nie wystarczy; zawsze bowiem w danej wspólnocie i w danym okresie jej rozwoju jest zabarwiona kulturowo. W danym Dokończenie na sąsiedniej stronie

R E K L A M A

Poznaj Pracownicze Plany Kapitałowe WEŹ UDZIAŁ W BEZPŁATNYCH SZKOLENIACH ONLINE!

Zapisz się już dziś! www.mojeppk.pl/dla-pracodawcy www.mojeppk.pl/dla-pracownika


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

11

ZIEMIA OBIECANA Wydarzenia biorą się z historii Majowa eskalacja przemocy pomiędzy Izraelem a stroną – nazwijmy to – arabską nie jest pierwszą w ostatnich latach. Utajona wojna trwa tu, można powiedzieć, od kilkudziesięciu lat. Samo państwo żydowskie powstało drogą ni to dyplomatycznych, ni to paramilitarnych i terrorystycznych wymuszeń w końcu lat czterdziestych. Czy Żydzi mieli prawo do stworzenia swej narodowej i państwowej siedziby w miejscu swego starożytnego bytowania, jest sprawą w zasadzie drugorzędną. Kierując się bowiem taką logiką pytań o czyjeś prawo historyczne do czegoś tam, łatwo dojść do absurdu. Swoje żądania terytorialne względem Polski w XX wieku Niemcy często uzasadniali prawami historycznymi, w tym rzekomo faktem, że nasze ziemie niegdyś, właśnie w czasach, kiedy Żydzi starożytni tworzyli swoją historię w Izraelu, zamieszkiwane były przez plemiona germańskie, a Piastowie byli dynastią niemiecką, a więc czymś w rodzaju namiestników czy przedstawicieli forpoczty tej nacji na wschodzie. Gdyby Niemcy wygrali II wojnę światową, to pewnie ta narracja stałaby się obowiązująca na terenie całej zjednoczonej pod ich przewodnictwem Europy. Ale nie wygrali i z ich rzekomych praw historycznych dziś raczej się naśmiewamy, niż bierzemy je na poważnie w poważnym dyskursie. Choć niekiedy spotykam historyków, którzy pewne tamte tezy powtarzają i jakieś sentymenty w kwestii obecności niemieckiej na wschodzie, choćby podświadomie, przejawiają. Generalnie badania genetyczne dotyczące tego, jaki haplotyp miał Mieszko I, służą zaspokajaniu ciekawości, a nie wykazywaniu czyichś urojonych praw. Żydom udało się zbudować swoje państwo i jest ono faktem bez względu na to, czy tworząc je, mieli do tego prawo. Urodziło się w nim i wychowało co najmniej kilka pokoleń obywateli. Chyba istnieje coś, co można nazwać izraelską tożsamością narodową, przywiązaną do tej ziemi jako ojczyzny, ale zawsze musi być jakieś „ale”. Do tej samej ziemi roszczą sobie prawa Arabowie, którzy żyli tu od dawna. Nie będę się licytował na temat tego, od jak dawna. Są nawet głosy mówiące, że to potomkowie starożytnych Żydów, którzy ulegli pewnej asymilacji do kultury i religii wyznawanej przez większość Arabów. Chociaż część z nich wyznaje chrześcijaństwo, a nie islam, co też jest dość ciekawym exemplum. Jest kwestią dyskusyjną, czy Arabowie na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Strefie Gazy utworzyli państwo, które można by określić mianem ich ośrodka politycznego. Niektóre ośrodki

Na tytułowe pytanie odpowiadam z niejakim przekonaniem: nie, ktoś tę sytuację kontroluje i do czegoś zmierza. Jak to w tego typu zapętlonych konfliktach bywa, odwrotnie jak w matematyce, rozwiązań równania złożonego z kilku niby wiadomych elementów może być więcej niż jedno, a w każdym razie tak to wygląda. W każdym razie zaryzykuję twierdzenie, że ostatnia odsłona konfliktu na krótką metę posłużyć miała Izraelowi do dalszego dociśnięcia śruby Palestyńczykom i zdaje się, że efekt ten osiągnęli.

Czy sytuacja Izraela wymyka się spod kontroli? Piotr Sutowicz

Izraelscy żołnierze patrolujący ulice wśród turystów

międzynarodowe fakt istnienia takowego uznają, inne nie. Jakaś władza nad palestyńskimi Arabami istnieje, a nawet jest więcej niż jedna. Ośrodki polityczne Palestyńczyków, zdaje się, są odpowiednikami, wręcz agendami dużych regionalnych ośrodków siły, chcących sprawować kontrolę nad tym terenem, a właściwie mających na celu „dokopanie Żydom”. Powody tego ostatniego zamierzenia są jednak inne niż tylko nienawiść do świeżo uformowanego narodu izraelskiego w nowoczesnym tego słowa znaczeniu.

Grupy Izrael, podobnie jak Arabowie z Palestyny, ma swoich popleczników, a więc nie stanowi siły sam z siebie. Jeżeliby wrócić do założenia samego państwa żydowskiego, to bez wątpienia

Dokończenie z poprzedniej strony

kręgu kulturowym i w danym czasie historycznym za wychowanie moralne odpowiada w pierwszym rzędzie rodzina, za wychowanie społeczne (etyczne) odpowiada rodzina i w dużej mierze szkoła, a za wychowanie obywatelskie odpowiada wstępnie rodzina i wstępnie szkoła. Do wychowania społecznego włącza się nauczyciel-wychowawca, a następnie organizacje młodzieżowe. Wychowanie szkolne jest kontynuacją i niejako uzupełnieniem wychowania w rodzinie, a zatem nauczyciela-wychowawcę powinna charakteryzować podobna jak w rodzinie postawa opiekuństwa, życzliwości, odpowiednio okazywanej wyrozumiałości. Nauczyciel-wychowawca powinien przynajmniej nie negować matrycy wartości zaszczepionej w rodzinie. Wykonywanie zawodu nauczyciela-wychowawcy, zwłaszcza w procesie wychowywania jest, podobnie jak w rodzinie, swoistym współuczestnictwem wychowującego i wychowywanego. Jan Paweł II pisał w Liście do rodzin, że „[w]ychowanie jest przede wszystkim obdarzaniem człowieczeństwem – obdarzaniem dwustronnym”. I równocześnie przypominał, że „[w]szyscy inni uczestnicy procesu wychowania [poza rodziną] działają poniekąd w imieniu rodziców, w oparciu o ich zgodę, a w pewnej mierze nawet ich zlecenie”.

W

ychowanie doktrynalne odbywa się wstępnie w rodzinie i częściowo w szkole (wychowanie obywatelskie), ale głównie w organizacjach społecznych i politycznych. Zwłaszcza wychowanie doktrynalne w szkole, mimo określenia „doktrynalne”, nie powinno być indoktrynacją, lecz ukazywaniem wartości

organizacji wspólnoty w państwo i wynikającej stąd lojalności obywateli. Powinno też uwrażliwiać na zgodność celów i narzędzi polityki z matrycą wartości moralno-etycznych. Jest to istotne zwłaszcza w ustroju demokratycznym, ponieważ – jak przestrzegał Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus – „w sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. W homilii wygłoszonej w 1999 r. podczas mszy w Łowiczu Jan Paweł II podkreślał znaczenie szkolnego nauczania i wychowania dla formowania patriotyzmu (w duchu szacunku do innych narodów, vide esej w nr. 84 „Kuriera WNET”) i odpowiedzialności obywatelskiej. „Szkoła winna stać się kuźnią cnót społecznych, tak bardzo potrzebnych naszemu narodowi. Trzeba, aby ten klimat przyczynił się do tego, by dzieci i młodzież mogły otwarcie przyznawać się do swoich przekonań religijnych i zgodnie z nimi postępować. Starajmy się rozwijać i pogłębiać w sercach dzieci i młodzieży uczucia patriotyczne i więź z Ojczyzną. Wyczulać na dobro wspólne narodu i uczyć młodzież odpowiedzialności za przyszłość. Wychowanie młodego pokolenia w duchu miłości Ojczyzny ma wielkie znaczenie dla przyszłości narodu. Nie można bowiem służyć dobrze narodowi, nie znając jego dziejów, bogatej tradycji i kultury. Polska potrzebuje ludzi otwartych na świat, ale kochających swój dom rodzinny i kraj”. K

jego wyrośnięcie wynikało z polityki syjonistów, czyli odpowiednika europejskich nacjonalistów. Syjonizm jest bowiem zjawiskiem europejskim. O różnych jego odłamach nie będę tu pisał, na pewno jednak warto zaznaczyć, że w takiej czy innej formie był on wykwitem nowoczesnego ducha ludu żydowskiego chcącego tworzyć własny naród, a nie asymilować się z narodami, wśród których żył. Nie był to proces łatwy i nie wszyscy Żydzi chcieli się w niego wpisać, część się asymilowała. W Polsce też byli ludzie o żydowskich korzeniach, tworzący polską kulturę. Poza tym chyba ciekawy byłby słownik Polaków żydowskiego pochodzenia działających w różnych odłamach polskiej myśli politycznej, narodowych radykałów nie wyłączając. Niekoniecznie byli to ludzie, którzy nienawidzili swojej krwi, jak antysemita Józef Andrzej Szeryński, czy może raczej Szynkman, szef policji w getcie warszawskim. Większość z nich po prostu podjęła określoną decyzję narodową, zgodnie z myślą wyrażoną przez etnicznego Austriaka, prof. Rudolfa Weigla, który wysłannikowi Himmlera, gen. Fritzowi Katzmannowi, namawiającemu go do przyjęcia niemieckiej listy narodowościowej, miał powiedzieć: „Człowiek raz na całe życie wybiera sobie narodowość, ja już wybrałem”. Obok obu wspomnianych grup była jeszcze trzecia, którą określmy zbiorczo: „żeby zostało tak, jak było”. Na pewno nie była ona jednorodna, byli wśród niej Żydzi ultraortodoksyjni, którzy świeckiego syjonizmu nie akceptowali, a ojczyzny żydowskiej, o ile dobrze rzecz rozumiem, chcieli, ale w sytuacji, w której powiedzie ich tam sam Bóg, a nie bezbożnicy, którzy się do sprawy zabrali. Drudzy to ci, którzy nauczyli się robić interesy w społecznościach, w których żyli. Doszli w tym do wielkich majątków i wpływów, i niekoniecznie mieli ochotę zostać obywatelem małej bliskowschodniej republiki, gdzie za dużo miejsca dla globalnych bankierów nie ma. Za to nie było dla nich problemem wspomóc finansowo, a może i politycznie, nowo powstający organizm. Jakoś odczuwali oni przynależność do wspólnoty żydowskiej i, być może na odczepne, a być może szczerze, chcieli jej pomóc. Koniec końców, z ortodoksami czy bez nich, syjoniści założyli swoje wymarzone państwo. Na pewno sprzyjała im też sytuacja międzynarodowa i współczucie światowej opinii publicznej po holokauście, częściowo wzmocnione kampaniami prasowymi i politycznymi. Z Arabami nikt się wtedy nie liczył, ba, byli trochę na cenzurowanym, w końcu między nimi a Hitlerem istniała nić porozumienia pokazująca, że teoria ras w III Rzeszy była dziurawa

FOT. BENJAMIN RASCOE / UNSPLASH

jak sito i zależna od wielu czynników całkowicie politycznych.

Układanki Nie będę się tu skupiał na powojennych początkach państwa izraelskiego i jego zmaganiach. Bez wątpienia jego rozrost terytorialny prowadzony był drogą podbojów i wymuszeń. Arabowie byli ścieśniani w coraz mniejszych enklawach, a ich lokalni sojusznicy czy protektorzy okazali się być militarnie niezdolni do stawienia czoła nowocześnie myślącym izraelskim wojskowym, mającym zaplecze międzynarodowe. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że znaczna część kardy oficerskiej Izraela do pewnego momentu była polskojęzyczna, a doświadczenie wojskowe tych ludzi też pochodziło z Armii Polskiej czy to z czasów II RP, czy z Korpusu Generała Andersa. Nie wiem, czy jest to powód do dumy, czy nie, ale chyba o wyszkoleniu bojowym tamtej siły zbrojnej świadczy raczej dobrze. Poza tym warto przypomnieć, że w początkowym okresie istnienia państwo cieszyło się poparciem krajów socjalistycznych, w tym Związku Radzieckiego. Ważnym wydarzeniem przebiegunowującym osie polityczne na Bliskim Wschodzie była wojna sześciodniowa przeprowadzona przez Izrael w mistrzowski sposób. Zakończyła się ona upokorzeniem krajów arabskich oraz zerwaniem stosunków dyplomatycznych krajów Układu Warszawskiego z Izraelem. Bez rozwikływania pojedynczych zjawisk i procesów należy ten konflikt i jego polityczne konsekwencje przedstawić jako najlepszy dowód na to, że Izrael pokazał, że dla niego liczy się przede wszystkim jego interes i w nosie ma to, czego chce np. Związek Radziecki. Wojna sześciodniowa wywołała ogromne napięcie na linii Wschód–Zachód i na pewno dodała do i tak skomplikowanej bliskowschodniej układanki szereg nowych czynników, aktywnych po dziś dzień. Mimo że teoretycznie dziś nie istnieją bloki polityczne, to mocarstwa dalej prowadzą swoją grę.

Gra Oczywiście współczesny Izrael czuje się pewnie, mając – zdaje się nieograniczone – poparcie ze strony Stanów Zjednoczonych Ameryki; każdy układ władzy w tym kraju jest proizraelski. Nie będę się zagłębiał w przyczyny tego stanu rzeczy. Jedno jest pewne: protektor dba o interesy Izraela niekiedy silniej niż o własne. Być może czasem lepiej rzeczywiście byłoby odpuścić, biorąc pod uwagę, że światowa opinia publiczna i niektóre ośrodki siły wcale nie podzielają tego entuzjazmu; skłonne są wręcz uznać Izrael za państwo rozbójnicze.

Na pewno polityka Żydów względem Palestyńczyków jest mało estetyczna, a czasami zbrodnicza. Z drugiej jednak strony przeciwnik nie pozostaje dłużny. Znakomita część Arabów, jeśli nie większość, odmawia Izraelowi prawa do istnienia w ogóle. Takie stanowisko ma poparcie w Turcji i chyba w Iranie, a więc zakres chętnych do likwidacji czy to politycznej, czy biologicznej Izraela jest duży. Oczywiście każdy ma swoje tego powody. Palestyńscy Arabowie, oprócz nienawiści do Żydów wynikającej z ich polityki, również dyskryminacji finansowej tej nacji, muszą się gdzieś podziać. Oprócz zamieszkiwania przez nich enklaw w Palestynie i Strefie Gazy, znaczna część tej społeczności żyje w diasporze, w tym w Europie, gdzie ofiarami ich niechęci do państwa izraelskiego padają tamtejsze społeczności żydowskie. Przy czym Palestyńczycy tradycyjnie cieszą się poparciem pozostałych arabskich pobratymców. W tym wypadku również udało im się umiędzynarodowić swoją sprawę oraz wpisać się w dość szerokie sojusze światopoglądowe, które być może swe źródła mają właśnie w wojnie sześciodniowej z 1967 roku, choć ostatnio zjawisko to wpisuje się w coś znacznie szerszego. Obecnie wydaje się, że Palestyńczycy w Europie mają co najmniej trzech sprzymierzeńców. Pierwszym jest lewica europejska. Poniekąd tradycyjnie popiera ona wszelkie rewolucje. Nawet jeśli nie są one nacechowane proletariacko, to zawsze mają jakiś urok. Poza tym lewicowiec z gruntu jest rewolucjonistą i popiera obalanie porządków. Niekoniecznie działa na niego mit politycznej poprawności i ewentualnego przypisania mu antysemityzmu też się nie boi. Ten sojusz jest więc naturalny. Kolejnym sojusznikiem sprawy palestyńskiej jest prawica, również ta skrajna. To jest niejako kwestia tradycji. Radykalne prawice europejskie zasadniczo są antysemickie, niekoniecznie racjonalnie, a więc na pozór logiczne jest ich poparcie dla wrogów państwa izraelskiego. Wreszcie grupa trzecia to wyznający islam europejscy Arabowie, Turcy, emigranci z Kaukazu i pewnie Persowie. Kwestie religijne pełnią tu funkcję spoiwa tożsamościowego i niekoniecznie wiążą się z radykalizmem wiary, co jest szczególnie widoczne wśród Turków, chociaż nie uogólniałbym tej kwestii. Dodać do tego należy pryncypialność fundamentalistów islamskich, dla których Żydzi jako tacy są wrogami numer jeden, a Palestyńczycy są po prostu „wrogiem mojego wroga”. Kogo więc mogą Izraelczycy uważać za swoich europejskich przyjaciół? Moim zdaniem szczerych i oddanych – nie mają. Rzecz jest oczywiście przykryta retoryką o antysemityzmie i nikt się specjalnie nie będzie wychylał z jednoznacznymi wypowiedziami. Elity europejskie po prostu boją się amerykańskich pieniędzy i równie wielkich wpływów kulturowych. To Ameryka narzuca Europie, co ma mówić i myśleć, a różne think tanki tropią wydumany i prawdziwy antysemityzm. We wszystko wprzęgnięty jest przemysł holokaustu ze straszeniem kolosalnymi odszkodowaniami za wojenne zbrodnie w tle. Tak więc na pozór istnieje na układ zamknięty, ale sprawa się tli i medialne doniesienia o izraelskich zbrodniach wcale sprawie Żydów nie pomagają. W końcu szala opinii publicznej może się przeważyć na drugą stronę i bańka pęknie.

Bliski Wschód Sprawa jest o tyle trudna dla siedziby narodowej Żydów, że wadzą oni tam wielu czynnikom, nie tylko Arabom. Coraz mocniej w grę w tym rejonie świata włącza się Turcja. Być może na razie mamy tu do czynienia z teatralnymi gestami prezydenta tego kraju, a scena izraelska daje mu pole do popisu, ale nie da się ukryć, że społeczeństwo tureckie w tej sprawie stoi po jego stronie. Inny ośrodek siły oskarżany o podsycanie sytuacji to Iran, gracz ani nie arabski, ani turecki, ani też sunnicki. Pamiętać trzeba, że rząd i społeczeństwo tego kraju wyznaje odłam islamu zwany szyizmem. Nie będę tu rozwijał jego założeń teologicznych, ale antagonizm pomiędzy oboma odłamami, czyli większością Arabów a Persami, jest znaczny. Iran reprezentuje więc siłę nieco dalszą, a jednak ma swoje punkty oparcia zarówno w Syrii, Libanie, jak i na Zachodnim Brzegu Jordanu. Nieprzejednanymi wrogami Iranu są z kolei kraje Półwyspu Arabskiego, dręczone przez niego na różne sposoby: a to poprzez blokadę Cieśniny Ormuz, którędy płynie jedna trzecia

światowej ropy, a to przez rebelię w Jemenie, z którą Saudyjczycy z trudem sobie radzą, a to poprzez każdą inną utrudniającą życie arabskim dynastom błahostkę. A ponieważ dokuczając Saudom, uprzykrzają życie Stanom Zjednoczonym, mogą w kwestii tej polityki liczyć na pomoc Rosji, która tradycyjnie wspiera niektóre kraje arabskie, w tym przede wszystkim Syrię, która jako tako trzyma się jeszcze dzięki Rosji właśnie. Na tym polu odbywa się chyba swoista licytacja na antysemityzm, ponieważ społeczeństwa wszystkich tych krajów czują do Żydów niechęć. Władze arabskie, na potrzeby choćby własnej polityki, muszą w tej sprawie się jakoś określać. Z drugiej strony kraje Zatoki Perskiej uzależnione są od polityki Stanów Zjednoczonych, dla których są znaczącymi partnerami handlowymi, ale wygląda na to, że USA uważają ten obszar za coś w rodzaju protektoratu i używają handlu ropą do kontroli tamtejszych władz. Bezpośredni skutek tej powierzchownej układanki jest taki, że Izrael jest bezpieczny, dopóki wszyscy gracze mają jakiś interes w utrzymywaniu obecnej sytuacji w stanie choćby lekkiego podgrzania, a poza tym skutecznie szachują się wzajemnie. Czy tak będzie zawsze? O tym też Izraelczycy muszą myśleć.

Scenariusze W dalszej przyszłości może stać się wiele różnych rzeczy, kilka jednak warto uporządkować. Po pierwsze, zakładając, że potęga Stanów Zjednoczonych potrwa jeszcze długo, a na zachodzie Europy nie dojdzie do niekorzystnego dla Żydów przewrotu społecznego, będziemy mieli długi okres spychania Arabów coraz dalej i stawania państwa izraelskiego na własnych nogach. Pamiętajmy, że aspiracje terytorialne tegoż są znaczne i myślę, że mimo świeckości syjonizmu, jego zwolennicy mają w głowie 15 rozdział Księgi Rodzaju, gdzie Bóg obiecał Abrahamowi obszary „od Rzeki Egipskiej, aż po wielką rzekę Eufrat”. Już w XX wieku w ugrupowaniach „Irgum” i „Betar” wybrzmiewały głosy o tym, że Państwo Izrael powinno obejmować całą obecną Jordanię. Mrzonki? Tak, jeśli nie zostaną zrealizowane. W każdym razie realizacja takiego planu zdecydowanie zmieniłaby mapę Bliskiego Wschodu. Drugi scenariusz zakładałby znaczne ograniczenie wsparcia dla Izraela ze strony USA i brak nowego sojusznika. Wówczas państwowość izraelska szybko zostałaby unicestwiona, a ludność pewnie musiałaby opuścić swoje siedziby. Ilu z nich znalazłoby swoich przodków na ziemiach polskich i chciałoby otrzymać nasze obywatelstwo – nie wiem, ale za odpowiedź wystarczy jedno słowo: wielu. Byłby to dla Polski najprawdopodobniej problem społeczny i polityczny. Myślę więc, że w naszym interesie jest istnienie niepodległego Izraela. Tu pojawia się nowa opcja, że kraj ten powinien szukać sobie choćby takich pragmatycznych sojuszników właśnie w Europie, bo ta, podobnie jak Polska, zainteresowana jest, także z własnych powodów, w uspokojeniu sytuacji na tym terenie. Wreszcie kolejny możliwy rozwój wypadków przebiegałby w stronę przekształcania Państwa Izrael w Państwo Żydowsko-Arabskie. Już dziś Arabowie stanowią około półtoramilionową mniejszość w samym Izraelu; mowa oczywiście o obywatelach tego państwa dysponujących pełnią praw. Mimo pewnych uprzykrzeń ze strony władz państwowych, grupa ta istnieje, ma się dobrze i rośnie, a więc… i to się może wydarzyć. Choć równie dobrze owi izraelscy Arabowie w pewnym momencie po prostu przejmą Izrael, czyniąc z niego państwo etnicznie arabskie. Inne scenariusze byłyby czymś pośrednim między wymienionymi lub wyniknęłyby z nieoczekiwanego splotu zdarzeń, a skoro byłby on nieoczekiwany, to trudno o nim pisać. Ale na pewno do takich można by zaliczyć użycie przez jakiś odłam arabski broni jądrowej do zniszczenia ludności Izraela. W końcu mamy do czynienia z niedużym obszarem, a obserwując skalę napięć na nim, możemy taki wypadek uważać za prawdopodobny. Każdy z powyższych scenariuszy może się wydarzyć, każdy zasługuje na osobne studium, które w skromnych ramach tego prostego rzutu oka laika jest niewykonalne, ale myśleć warto. W końcu za jakiś czas znowu usłyszymy o wzroście napięcia w Izraelu i o tym, że sytuacja wymyka się spod kontroli… i tak dalej. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

12

R E K L A M A

TRADYCJA


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

13

WALK A O PA M I ĘĆ Kilka dni temu mąż otrzymał pismo od Małopolskiego Konserwatora Zabytków, że Pałacyk, dzięki jego staraniom, został wpisany na listę zabytków i nie zostanie zburzony. Myślę, że odkrywanie faktów z historii i współczesności limanowskiej katowni UB, która mieściła się właśnie w Pałacyku „Pod Pszczółką”, to było jego osobiste Westerplatte. Jan Paweł II na Zaspie powiedział: „Każdy musi mieć swoje Westerplatte”. Dla Pawła to właśnie jest Pałacyk. Gdy kilka tygodni temu na teren Pałacyku wjechały koparki, które zaczęły wyburzanie, powiedział: „zasypują mnie”. Magdalena Zastrzeżyńska: Jak to się zaczęło? Paweł Zastrzeżyński: W 2002 r. zainteresowałem się niegospodarnością w mieście. Wykryłem pięć afer i zorganizowałem pierwszy protest na rynku. Udało mi się doprowadzić do skazania jednego z urzędników prawomocnym wyrokiem. Zadałem sobie pytanie: Dlaczego z niektórymi osobami musiałem spotykać się w nocy, bo się bali? Dlaczego koledzy oficjalnie nie chcieli mieć ze mną nic wspólnego? Potem, w 2016 r., zobaczyłem, że osoby, które pojawiały się jako podejrzane w 2002 r., nadal grają w mieście pierwsze skrzypce. Podjąłem temat i zacząłem go opisywać… Ile miałeś publikacji od tamtego czasu? W sumie 491 na 91 różnych platformach informacyjnych np.: Limanowa. in – 183 publikacji, Telewizja Republika 59, W Dolnym Śląsku 37, „Mały Dziennik” 26, „Kurier WNET” 11, W Realu 9, „Gazeta Wyborcza” 8, Onet 7, Wnet.fm 6, „Super Express 5, Wirtualna Polska 5… Najważniejszy był tekst o katowni i zawiadomienie do prokuratury, na bazie którego IPN w Krakowie wszczął śledztwo w sprawie ludzkich kości odnalezionych w Pałacyku. Na ten temat powstało kilkadziesiąt tekstów, które ukazywały coraz kolejne fakty, jak to, że UB wrzucało ludzi do szamba, które było tuż obok Pałacyku, o tajnych pochówkach, o zakopanym na trenie Pałacyku księdzu, paleniu ludzkich kości, ścianie śmierci w Pałacyku… Akta z roku na rok piętrzyły się, a świadkowie ukazywali coraz to nowe przerażające historie. Zacząłem budować obraz limanowskiej katowni UB, jednak towarzyszyła mi niepewność, czy to jest prawdziwe, bo to przecież niemożliwe, aby nikt wcześniej przede mną tego nie odkrył. W trakcie mojej pierwszej rozmowy z prokuratorem IPN ten zapytał, czy nie boję się zaczynać ze środowiskiem limanowskim?

6 XII 2019 r. mój mąż Paweł skierował do Burmistrza Miasta Limanowa, Wójta Gminy Limanowa, Starosty, Rady Miasta Limanowa, Rady Gminy Limanowa, Rady Powiatu Limanowa, Proboszcza Parafii w Limanowej, Marszałka Województwa Małopolskiego oraz ok. 200 redakcji prasowych w Polsce informację: „Przesyłam moje artykuły na temat limanowskiej katowni UB oraz środowiska limanowskiego, które pomimo odzyskania niepodległości, nadal milczy na temat zbrodni, która miała miejsce w Pałacyku »Pod Pszczółką« w Limanowej. (…) artykuły były publikowane w mediach ogólnopolskich i lokalnych. (…) załączam odnalezione niedawno zeznania świadków, którzy przeżyli gehennę tego miejsca. Przekazuję te materiały, aby nikt w przyszłości nie powiedział, że był nieświadomy. (…)”.

Twierdza Magdalena Zastrzeżyńska

debilnego pseudo felietonu, który albo o Wajdzie i pszczółkach pisze albo się modli czyli nie robi nic. A Was prawicowi fanatycy mam w śmierdzące d(…)e s(…)m Waszym przetrawionym ścierwem”. To nie był jedyny taki komentarz Hieny. Pod artykułem Adres piekła: ul. Stalina 269 Limanowa napisał: „autor tych flaków z olejem nie ma prawa legitymować się tytułem reżysera gdyż zdobył wykształcenie w szkole filmowej Wajdy a na tego s(…)a i wyzywa od komuchów zatem delegalizuje ową placówkę i przeznacza do likwidacji i tak z każdą do jaki ej uczęszczał gdyż je wszystkie zawiązał miniony ustrój”. Pod tekstem Potrzeba odwagi a nie biurokracji w sprawie katowni UB w Limanowej: „Niestety skrajna prawica nie ma bohaterów, którzy cokolwiek znaczyliby dla historii, stąd odkopuje się bandytów, wypacza prawdę historyczną i stawia ich za wzór cnót wszelakich. Tymczasem to zwykli bandyci”... Jednak Hiena zamilkła. Tak, bo zacząłem ukazywać ich twarze. Publikować historie z ich teczek. Pamiętam, jak ktoś od takich komentarzy wszedł do redakcji portalu limanowa. in, napluł na podłogę i wyszedł. Zaskakujące, że kluczowe informacje co do konkretnych miejsc, w których mogą być zakopani ludzie, przynosili byli funkcjonariusze, którzy pracowali w limanowskim budynku SB. 6 IX 2019 r. przed południem do

Zacząłem budować obraz limanowskiej katowni UB, jednak towarzyszyła mi niepewność, czy to jest prawdziwe, bo to przecież niemożliwe, aby nikt wcześniej przede mną tego nie odkrył. Nie bałeś się. Nie, ale warto było zachować roztropność. Sama odwaga kiedyś doprowadziła do przegranej. W 2018 r. wysłałem pierwszy list do proboszcza, aby bezpośrednio, nie przez media zwrócić uwagę na katownię: „Zgodnie z prośbą ks. Biskupa o zachowanie hierarchii w kontakcie z zwierzchnikami Kościoła Katolickiego, kieruję ten list na ręce Ks. Prałata. (…) chcę zwrócić uwagę Ks. Prałata na sprawę limanowskiej katowni UB i osób tam katowanych i mordowanych, jak również sprawę zakopywania ciał na jej terenie. W tej sprawie jest prowadzone śledztwo w IPN. Jestem w stałym kontakcie z prokuratorem. Jest domniemanie, że wśród osób zakopanych był ksiądz. Świadek wskazał miejsce pochówku. Właścicielem i spadkobiercą limanowskiej katowni jest Bank, którego dyrektor został ostatnio wyróżniony przez Ks. Biskupa. Zwróciłem się w tej sprawie z listem do Ks. Biskupa”. Było to po spotkaniu z dyrektorem tego banku? Spotkanie było 4 XII 2018 r. Główną jego tezą było to, że oni nie mają sobie nic do zarzucenia, a z przeszłością nie chcą być utożsamiani. Zarzucili mi kłamstwo w publikacjach. Na moją propozycję, aby złożyli sprawę do sądu, odmówili. W komentarzach pod tekstami o katowni pojawiały się obrzydliwe komentarze. Pamiętam komentarz „Hieny” pod artykułem „Pałacyk pod Pszczółką” – zawłaszczona historia niepodległości z 2018-07-22: „niedługo zeżre Ciebie i tego ułomka autora

redakcji portalu Limanowa.in wszedł starszy mężczyzna. Nie przedstawił się, powiedział jedynie, że jest emerytowanym pracownikiem Policji. Przyznał, że z zainteresowaniem czyta publikacje, które dotyczą służb PRL działających na tym terenie. Pytał, czy portal nie obawia się poruszać tak niewygodnych tematów. Ten człowiek był w strachu, bo do dziś mija byłych pracowników SB na ulicach Limanowej. Opowiadał, że pracował w Pałacyku „Pod Pszczółką”. Raz miał okazję być w piwnicy budynku. Już wtedy znał historię tortur i grzebania więźniów w tym miejscu oraz w znajdującym się na posesji „dole kloacznym” (szambie). Powiedział też, że w pobliżu Pałacyku, „pod asfaltem”, pochowani są ludzie, a w jednym z pomieszczeń w piwnicach budynku jest domurowana ściana, jego zdaniem, by przykryć tę, w której znajdują się ślady po pociskach. Można napisać książkę… Nie dostałeś odpowiedzi od Biskupa i Proboszcza. 15 I 2019 r. usłyszałem od byłego proboszcza, żebym zostawił IPN, że tam jest dużo kłamstwa. I że ludzie pytają, kto to jest ten Zastrzeżyński i jeżeli dalej będę zajmował się IPN, może stać mi się krzywda. Złożyłem zawiadomienie do prokuratury. Sprawdziłem środowisko księży. Wynik był przerażający. Kilka przykładów opublikowałem. W następnym roku w czasie Mszy w Boże Narodzenie o 13:30 zostałem skarcony w kazaniu przez nowego proboszcza, choć w osobistej korespondencji proboszcz nigdy mnie nie skrytykował. Najciekawsza sprawa to ta, że

naturalnym spadkobiercą Pałacyku mogła być właśnie parafia. Pierwszym właścicielem Pałacyku było Towarzystwo Zaliczkowe, stworzone przez limanowskich księży i mieszczan, którzy później byli prześladowani przez UB i SB, a które paradoksalnie mieściło się w Pałacyku „Pod Pszczółką” aż do 1989 r.

Naczelny Dyrektor Archiwów Państ­ wowych, ale stwierdził, że nie może nic zrobić z tym błędnym opisem, który nadaje wiarygodność bankowi co do spuścizny Pałacyku. W kontekście tego oświadczenia Bank stał się spadkobiercą Towarzystwa Zaliczkowego jeszcze przed wybuchem wojny. Na pytanie o dowody bank nie odpowiedział.

Napisałeś o tym do Proboszcza. „Z ksiąg wieczystych może wynikać, że rzeczywistym właścicielem Pałacyku powinna być parafia w Limanowej! Związane jest to z Towarzystwem Zaliczkowym, którego założycielami między innymi byli ks. Ignacy Górski – prezes, ks. Kazimierz Łazarski – Wiceprezes, ks. Jan Bubula – członek Rady Nadzorczej. Pozostałe osoby ukazane są w załączniku protokołu z 1901 r. W skład założycielski wchodzili również Józef Mars (szlachcic), Stanisław Potocki (szlachcic), Wincenty Potocki (szlachcic), Zygmunt Mars (szlachcic) oraz Józef Beck, wiceprezes Rady Ministrów II RP. Z przeglądu austriackiej księgi wieczystej LWH. 487 jasno wynika, że ostatni wpis na temat własności Pałacyku jest w 1943 r., czyli w czasie wojny. Owszem, figuruje tam Bank Spółdzielczy, ale ten nie ma nic wspólnego z obecnym Bankiem Spółdzielczym, poza tym wpis był w czasie okupacji. Dodatkowo w przeniesieniu do nowej księgi wieczystej NS1L/00002937/8 i z jej zapisów jasno wynika, że Bank Spółdzielczy w Limanowej stał się właścicielem poprzez decyzję walnego zgromadzenia i wpis następuje w roku 1950. Nie ma tu żadnego testamentu! Żadnego dokumentu, który przenosi własność! Jest to tylko związane z reformą bankową, która ostrym cięciem bierze wszystko, co komunizm (stalinizm) chciał wziąć (przepisy o reformie bankowej z dnia 22 III 1951 r.). (…)”. W mailu z 2 września 2020 r. napisałem do Ks. Proboszcza: „(…) Zanim opublikowałem teksty związane z dekanatem, przesyłałem materiały na temat współpracy księży z tego regionu i innych ważnych biskupów na ręce Księdza Proboszcza i zgodnie z zasadami przekazania ich do ks. Biskupa. Dlaczego nie podjęto żadnego działania? Dlaczego Ks. Biskup nie podjął próby wyjaśnienia faktu współpracy parafii z SB? Dlaczego nie odniósł się do przesłanych dokumentów? Dlaczego nikt nigdy w parafii i diecezji tarnowskiej nie poruszył tematu zbrodni w Pałacyku »Pod Pszczółką«?”.

Jednak Bank, mimo że budował swoją tożsamość na Pałacyku, sprzedał go. Firma, która kupiła Pałacyk, została założona kilka dni po pamiętnym 6 grudnia, kiedy poinformowałam władze i przesłałem dokumenty. Właścicielami firmy są wspólnicy największej firmy w Limanowej.

8 września redagowałam Twój tekst Napisz: kolaboracja, a nazwą cię tu zdrajcą. Nie chciałem go publikować, tylko rozesłać po limanowskich władzach i zobaczyć, czy ktoś się odezwie. Odezwał się tylko bank. Zaprzeczył jakiejkolwiek kolaboracji. Prezes Zarządu odniósł się do dokumentów związanych z historią Banku potwierdzających łączność z II Rzeczpospolitą, które, jego zdaniem, znajdują się w Archiwum Narodowym w Nowym Sączu, gdyż „Bank, zgodnie z Ustawą o narodowym zasobie archiwalnym i archiwach, był zobligowany do przekazania tych dokumentów do Archiwum Narodowego w Krakowie Oddział w Nowym Sączu”. Kierownik Archiwum Narodowego w Nowym Sączu potwierdził, że dokumenty Towarzystwa Zaliczkowego były i są własnością Archiwum Narodowego, a w publikacjach banku były błędnie opisane, że należą do zbiorów banku. Tego samego zdania był

I za kilka tygodni pozew. Skończyłem pisać książkę ORMO Limanowa i przekazałem do recenzji. Powiedziałem o tym na antenie Radia Wnet 8 VI 2020 r. Tydzień później otrzymałem list z kancelarii prawnej. Nowi inwestorzy uznali, że artykuł na portalu wnet.fm i rozmowa w radiu naruszyły ich dobre imię. Wydawca usunął kwestionowane treści, a ja otrzymałem pozew sądowy z żądaniem 20 000 zł, pokrycia kosztów oraz zakazem publikacji jako zabezpieczeniem. Podkreślam, że do czasu wezwania nie byłem świadomy, kto konkretnie z imienia i nazwiska stoi za zakupem katowni. Znałem tylko nazwę firmy. Przygotowałem odpowiedź na pozew – 750 stron wraz z załącznikami, w trzech kopiach to kilka kilogramów papieru: cała historia Pałacyku „Pod Pszczółką”. Załączyłem dowody. Wówczas kancelaria powodów zaproponowała ugodę. I pierwsze zwycięstwo. Sąd nie uznał zabezpieczenia i mogłeś pisać. Nie uwzględnił też ich odwołania, że jesteś niewiarygodny, bo wydawca usunął treści. Kancelaria odwołała się do innego składu orzekającego i też przegrała. Zanim sprawa trafiła na wokandę, minął rok. Podczas procesu sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Zapytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją… Sędzia zaproponowała ugodę. Zgodziłem się. Gdy po rozprawie wychodziliśmy z sali, sędzia napomknęła, że oszczędziliśmy dwa lata życia. Jednak mnie przekonały jej słowa, że można uratować katownię. Dr Mariusz Lutkowski, mój obrońca z urzędu, podobnie jak sędzia, zasugerował, abym napisał wniosek do konserwatora zabytków, który może doprowadzić do wstrzymania rozbiórki. A co na to IPN? inwestorzy, zanim dokonali zakupu, zwrócili się 7 XI 2019 r. do IPN z pytaniem: „Czy były prowadzone przez IPN badania, śledztwa czy inne postępowania dotyczące nieruchomości, jak i samych działek ewidencyjnych nr 463/3,463/4 oraz 463/1 położonych na terenie miasta Limanowa? Pytania te mają związek z doniesieniami medialnymi lokalnych dziennikarzy, a inwestycja opiewać będzie na znaczne sumy, co zmusza mojego Klienta do pozyskania jak najszerszej informacji, aby uniknąć zakupu nieruchomości posiadających wady prawne czy ograniczenia w dysponowaniu w związku z badaniami czy śledztwami historycznymi”. To pismo potwierdza, że

inwestorzy byli w pełni świadomi i czytali to, co publikowałem już wówczas w przeszło w 50 tekstach, jednak chcieli się upewnić. Otrzymali dopowiedz z IPN krakowskiego, podpisaną przez zastępcę szefa: „W odpowiedzi na Państwa pismo informujemy, że na działce ewidencyjnej nr 463/3, przy ul. Matki Boskiej Bolesnej 15 (dawniej: Piłsudskiego, Daszyńskiego, Stalina, Orkana) znajdowała się w latach 1945–1956 siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego/Powiatowego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego w Limanowej. Obiekt ten był uwzględniony w szerszym programie ewidencyjno-edukacyjnym Instytutu Pamięci Narodowej „Śladami zbrodni”. Efektem programu jest publikacja Śladami zbrodni. Przewodnik po miejscach represji komunistycznych lat 1944–1956 (Warszawa 2013), w której na s. 181–182 opisany został PUBP/ PUdsBP w Limanowej. W sprawie zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy UB na terenie tegoż Urzędu było prowadzone przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie śledztwo sygn. S49.2018.zk. Śledztwo to zostało umorzone. Pion poszukiwawczo-identyfikacyjny Oddziału IPN w Krakowie wspólnie z Oddziałową Komisją Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie planuje przeprowadzić w 2020 r. sondażowe badania, mające na celu ustalenie, czy w piwnicach budynku i ewentualnie na podwórzu nie zachowały się nielegalne pochówki ofiar zbrodni komunistycznych. W przypadku, gdyby wcześniej podejmowane były na tym terenie poważniejsze prace remontowe, ewentualnie wyburzenie budynku, odział będzie się starał o możliwość prowadzenia nadzoru nad tymi pra-

budynku usługowego zlokalizowanego na działce ewid. nr 463/3 obr. ewid. 5, jednostka ewid. miasto Limanowa”. Do tej pory były dziesiątki odmów lub tłumaczeń. Nie spodziewałem się zwycięstwa. Nowi inwestorzy nie chcieli powiedzieć, czy katownia zostanie zburzona. Takie pytanie zadałem na sali sądowej. Dostałem odpowiedź, że to ich sprawa i nic mi do tego. Tymczasem Robert Kowalski, Kierownik Urzędu Ochrony Zabytków w Nowym Sączu (delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie) stwierdził: „W obszernym uzasadnieniu do postanowienia o odmowie zgody na wniosek o jego wyburzenie, złożonym przez Starostwo Powiatowe w Limanowej, wskazano na wartości artystyczne, historyczne i naukowe, które stanowią podstawę do ochrony prawnej tego budynku i zachowania dla kolejnych pokoleń. Materiał dokumentacyjny, który raczył Pan dołączyć do swojego wniosku, jest niezwykle cenny i bez wątpienia pozwoli uzupełnić naszą dotychczasową wiedzę w przedmiotowej sprawie, ale także będzie dla WUOZ stanowił dodatkowy materiał uzasadniający w sposób jednoznaczny nasze dotychczasowe stanowisko”. Pismo zostało przekazane do wiadomości Łukasza Kmity, Wojewody Małopolskiego, oraz Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie. Czyli Pałacyk miał przestać istnieć. Niestety tak, i to przy pełnej aprobacie całego środowiska wraz z władzami. Pomimo pełnej dokumentacja zbrodni i przekazanej informacji. Delegatura Ochrony Zabytków nie podjęłaby decyzji na piękne oczy. Dowody były niepodważalne, zebrane dzięki IPN i ich archiwom oraz od-

Sprawa tej małej katowni UB mogła się wydawać dla całej struktury IPN mało ważna. Myślę też, że brak zdecydowanych działań IPN był spowodowany hejtem wobec tej instytucji ze strony środowisk postkomunistycznych. cami. Nie wykluczamy też działania mającego na celu upamiętnienie ofiar popełnionych w tym miejscu zbrodni, w formie tablicy pamiątkowej”. Co istotne, IPN na pozostałych działkach ewidencyjnych nie planował prowadzić żadnych działań, mimo że szambo znajdowało się na działce przyległej do Pałacyku. IPN był poinformowany. Do prof. Krzysztofa Szwagrzyka wysłałem 46 maili i rozmawiałem z nim telefonicznie, a do Dawida Golika z pionu poszukiwawczego IPN Kraków – 31 maili w ciągu 3 lat. Do prokuratora IPN w Krakowie w sprawie śledztwa – 18 maili od 2019 do 2020 r., gdy było prowadzone śledztwo. Sprawa tej małej katowni UB mogła się wydawać dla całej struktury IPN mało ważna. Myślę też, że brak zdecydowanych działań IPN był spowodowany hejtem wobec tej instytucji ze strony środowisk postkomunistycznych, które mają się bardzo dobrze.

ważnym świadkom tamtych wydarzeń. Co istotne, także dzięki osobom związanym dawniej z SB, którym sumienie podyktowało takie wyzwalające je działanie. Myślę, że dekomunizacja na tym właśnie polega: nie na rozliczeniu przeszłości, a wyzwoleniu. I najważniejsze – na pamięci o zbrodni, oddaniu ofiarom czci i przywróceniu godności. K

PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 99 zł 2 egzemplarze za 180 zł

Imię i Nazwisko

Dziś IPN w Krakowie może żałuje, że Cię nie wsparł! Razem z dr. Mariuszem Lutkowskim przygotowaliśmy wniosek do Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie. Odpowiedź przyszła w ekspresowym tempie, 13 maja 2021: „Na wstępie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i pismo w sprawie ochrony budynku Willi „Pod Pszczółką” przy ul. Matki Boskiej Bolesnej 15 w Limanowej. Podobnie jak Pan, także Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Krakowie w pełni podziela opinię, iż jest to obiekt godny zachowania i ochrony prawnej z uwagi na jego niezwykłe dzieje i rolę, jaką pełnił w dziejach miasta, ale przed wszystkim z uwagi na fakt, iż jest on bez wątpienia symbolem martyrologii mieszkańców Limanowszczyzny oraz ma charakter Miejsca Pamięci Narodowej. Z tych właśnie względów Delegatura WUOZ w Nowym Sączu włączyła budynek do Wojewódzkiej Ewidencji Zabytków oraz zwróciła się z wnioskiem do Urzędu Miasta w Limanowej o włączenie tegoż do opracowywanej właśnie Gminnej Ewidencji Zabytków. Ponadto Postanowieniem z dn. 6.04.2021 r. „Kierownik Delegatury WUOZ w Nowym Sączu, działający z upoważnienia Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, postanowił odmówić rozbiórki

Adres

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza za­ mówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich da­ nych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach marketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgod­ ny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych, a także, że posiada Pan/ Pani prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żą­ daniem usunięcia podanych danych osobo­ wych. Zbierane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Po­ danie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

14

W

ROZGŁOŚNIA POLSKA RWE

edług Ponceta, „nad moją relacją zaciążyła w jakiś sposób mowa nienawiści (hate talk) wobec Waszyngtonu”, co uznał za „echo tego, co przez lata wtłaczała peerelowska propaganda w umysły Polaków”. Dwa zdania bez związku, z czego drugie częściowo prawdziwe, bo propaganda od tego jest, by wtłaczać, ma uprawdopodobnić pierwsze insynuacyjne, a łącznikiem jest „w jakiś sposób”. Jestem więc „w jakiś sposób” zindoktrynowanym antyamerykańsko produktem propagandy PRL-u. W takim skarykaturyzowaniu mnie Poncet nie jest konsekwentny, bo tym samym tchem sugeruje, że ukształtował mnie legalistyczny ośrodek w Londynie (rząd i prezydent RP na uchodźstwie działający w latach 1945–90). Być równocześnie pod wpływem propagandy PRL i ośrodka w Londynie logiczne nie jest, choć może w hugenockiej dialektyce „w jakiś sposób” da się pogodzić. Pisze Poncet: „nieufność wobec polityki amerykańskiej cechowała zresztą znaczną część polskiego uchodźstwa wojennego, a szczególnie legalistyczny ośrodek w Londynie, który uważał się za strażnika niezależności i suwerenności polskiej polityki”. Dlaczego, Władeczku koteczku, „uważał się”, skoro formalnoprawnie był? Dalej koteczek zaznacza, że z tym ośrodkiem jestem skoligacony, co ma tłumaczyć „w jakiś sposób” moje rzekome nienawistnictwo. W okresie zimnej wojny polityka zagraniczna Waszyngtonu wywoływała obiekcje nie tylko w polskim Londynie, gdzie zresztą były najmniejsze, także w „Kulturze” (1968 r.), a nawet w monachijskim mateczniku „Szerszeni”. 56 redaktorów podpisało się tam pod listem otwartym do sekretarza stanu, Henry’ego Kissingera, domagając się wyjaśnień w sprawie wypowiedzi jego zastępcy Helmuta Sonnenfeldta o popieraniu przez USA „organicznych związków” Europy Środkowej z ZSRR (1975). Stosunek polskiego, politycznego Londynu do USA opierał się na przekonaniu, że jałtański podział Europy nie utrzyma się i trzeba Waszyngton przekonywać, że wyzwolenie państw Europy Środkowo-Wschodniej jest zgodne z jego interesem. Z kolei stosunek do RWE był pozytywny, a nawet bezkrytyczny. Jest to zrozumiałe, gdy duża większość zespołu i freelancerów rozgłośni co najmniej do połowy lat 70. wywodziła się ze środowiska emigracji żołnierskiej, po wojnie osiadłej w Londynie. Wyrazem politycznego poparcia dla RWE przez reprezentację polskiego uchodźstwa było nadanie dyrektorowi Zdzisławowi Najderowi Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta RP na uchodźstwie, Edwarda Raczyńskiego, w czerwcu 1983 r., tuż po skazaniu go na karę śmierci w sfingowanym procesie. Poncet pisze: „Dzięki przyjęciu zasady partnerstwa polsko-amerykańskiego, brane było [w Rozgłośni Polskiej RWE] pod uwagę stanowisko strony polskiej”. Tymczasem zasada

Mój dawny szef z Radia Wolna Europa, potomek hugenotów, Władysław Poncet de la Riviere, wziął na polemiczny warsztat moją książkę Pięknoduchy radiowcy, szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowanych (Lena, Wrocław 2019). Jego tekst zamieścił smętny politruk z urzędówki „Glaukopis”, ale „gdzieś zapodział” moją replikę. Zamieszczam ją skróconą i przerobioną.

i amerykańskiej wyjątkowości. Nie mówiła wprost: przyłączmy Polskę do Zachodu, a będziemy żyć długo i szczęśliwie, ale sugestia podprogowa była mniej więcej taka: Zachód jest oazą wolności i dobrobytu, z którego Polskę wypędzono po wojnie na jałtańskie pustkowie PRL-u. W Polsce powinno być tak, jak na Zachodzie. Polacy nie muszą wymyślać własnych rozwiązań, wystarczy, że wprowadzą te, które już przetestowano, najlepiej od razu waszyngtoński konsensus. Wolna Europa propagowała ogląd świata widzianego z Waszyngtonu: Pax Americana i globalizację, popierała amerykańskie i izraelskie wojny, oswajała Polaków z uwłaszczeniem komunistycznej nomenklatury, mentalnie przygotowywała na to, że po 1989 r. nie będą samodzielni, kibicowała okrągłemu stołowi.

O radiowych mitach i akcesoriach

POZNAJ BENEFICJENTÓW

TARCZY FINANSOWEJ PFR 2.0,

Andrzej Świdlicki partnerstwa, zakładająca autonomię dyrektora RP RWE w polityce programowej (choć na gruncie amerykańskich wytycznych) i personalnej oraz umocowanie go w środowisku polskiej emigracji politycznej, umarła śmiercią naturalną z początkiem lat 70., gdy osłabła rola Londynu jako zaplecza Monachium. Nie było jej za kadencji Najdera, a jego usiłowania, by rozciągnąć ją na opozycję w Polsce, nie udały się. Zresztą od początku partnerstwo było deklaratywne. Nie było go podczas akcji balonowej z połowy lat 50., gdy dyrektor biura rozgłośni w Nowym Jorku, Stanisław Strzetelski, i polscy emigranci polityczni w USA z gen. K. Sosnkowskim zdecydowanie przeciw niej wystąpili, a mimo to wywiad USA postawił na swoim. Innym przykładem przewagi interesu amerykańskiego w spornych sprawach jest granica na Odrze i Nysie, do grudnia 1970 r. dla rozgłośni polskiej temat tabu, bo Waszyngton i Bonn jej nie uznawały. Dalej Poncet pisze: „Uwypuklenie przez Świdlickiego ostrej nieraz krytyki Nowaka ze strony ośrodków emigracyjnych, w tym paryskiej „Kultury”, czyli Jerzego Giedroycia, a także obszerne analizowanie nienawistnej wprost pasji Nowaka w stosunku do pisarza Józefa Mackiewicza stanowczo wykracza poza studium działalności RWE”. Nie może wykraczać, dlatego że RWE i „Kultura” rywalizowały ze sobą o wpływ na emigracyjną opinię, miały różny ogląd wydarzeń politycznych, spierały się o sposób oddziaływania na kraj, niezależność i pojmowanie polskiego interesu. Związków było wiele, także personalnych; analiza Wolnej Europy bez uwzględnienia wpływu „Kultury” będzie jak z wiersza Tuwima o strasznych mieszczanach, co widzą wszystko oddzielnie.

Tak kategoryczny osąd Monsieur mógłby wydać wówczas, gdyby sprecyzował, co rozumie pod pojęciem współpracy, bo był etat, ryczałt i różne rodzaje freelancerki. Tej ostatniej nie należy mylić z czytaniem książek na antenie w odcinkach (autor dostawał honorarium za copyright). Jedyną książką J. Mackiewicza, czytaną na antenie RWE po jego śmierci, była Kontra. Nie czytano żadnej książki Piaseckiego, choć był wybitny, a na emigracji umarł w nędzy i wcześnie. Poncet przyznał, zapewne mimo woli, że RWE antykomunistów sekowała. Myli się jednak, stwierdzając, że przyjęcie do Wolnej Europy Józefa Ptaczka (1962) nie miało związku z Mackiewiczem. Głupawa napaść Ptaczka na pisarza w „Konturach” wywołała burzę, której końcowym efektem było usunięcie Mackiewicza z „Dziennika Polskiego”. Nie oznacza to, że Ptaczek wywołał burzę, by zatrudnić się w Monachium, ale gdy już ją wywołał, znalazł sojusznika w osobie Nowaka, który włączył się do niej i gratulował sobie wyniku w liście do redaktora gazety. Hugenocka obrona Nowaka jest dla mnie przygnębiająca. Powstaje wrażenie, że rozgłośnia piętnująca partyjnych kacyków i ich cenzorskie zapędy nie była szczera, skoro takie metody tolerowała u siebie, czego Mackiewicz jest wymownym przykładem. Nie podzielam opinii, że polski zespół RWE był zbiorem niesfornych pięknoduchów potrzebujących kaprala, by się nie zbisurmanił, a on w tym względzie był nie do zastąpienia. Gdyby tak było, trzeba by uznać, że Polacy nie są zdolni współdziałać w imię politycznych celów, o ile nie mają nad sobą apodyktycznego impetyka. Koteczek Władeczek zarzucił mi „uwypuklanie ostrej krytyki Nowaka”. Czyżby sugerował, że lepiej nie tykać pomników, by pozłota nie została na rękach? Badając ciekawy skądinąd jego życiorys, ujawniłem, że nominację zawdzięczał delegaturze WiN-u wywiadowczo współpracującej z Amerykanami (afera Bergu). Piszę, że jako dyrektor rozgłośni nie był politycznie samodzielny, choć stwarzał takie wrażenie. Miał

tracąc często poczucie, gdzie trzeba przygwoździć to, co jest określane modnym obecnie pojęciem fake news, a gdzie trzeba sypnąć wyważonym, bezstronnym komentarzem”. Hugenot nie podaje jednak ani jednego przykładu „nasiąknięcia [przeze mnie] smaczkiem” ani „beztroskim powielaniem fake news”, pisze więc gołosłownie. Stwierdzenie, że infiltracja RWE przez SB była większa, niż się to przywykło uważać, i że Służba ta miała sukcesy, nie napawa mnie żadnym „smaczkiem”. Problem w tym, że hagiografowie Wolnej Europy i Jana Nowaka, obdarzeni darem wygodnej ślepoty, nie są dociekliwi, bo na obecnym etapie mądrości to nie popłaca. Poncet myli się, twierdząc, że agenci nie mieli wpływu na codzienną pracę redakcji ani na jej misję. Czyżby? Wpływali na atmosferę pracy, konfliktowali zespół, zbierali dane mogące posłużyć do kompromitacji i szantażu. Stefan Wysocki mówił mi, że z początkiem lat 70. Trościance stępiał polemiczny pazur. Nie znał jego akt, więc nie mógł wiedzieć, że stało się tak pod wpływem kontaktów z płk. MSW Zbigniewem Mikołajewskim, ale trafnie zaobserwował samo zjawisko.

luki w życiorysie z okresu okupacji. Należał do grupy NiD, stawiającej sobie za cel utworzenie światowego państwa, co sugeruje wolnomularską inspirację. Jego politycznym guru był socjopatyczny „wielki strateg” Zbigniew Brzeziński. Nie wiem, na jakiej podstawie Poncet pisze, że „[Nowak] bronił rozgłośni przed przemienieniem jej w stację typowo amerykańską, podległą zbiurokratyzowanej administracji, obsadzanej często według klucza niemającego nic wspólnego z radiofonią”. Nowak był zasadniczo amerykańskim urzędnikiem i zbudował swój mit męża stanu dzięki temu, że Amerykanie myśleli jak Edek z Mrożkowego „Tanga”: możecie mieć każde zdanie, byle zgodne z naszym. O celach monachijskiej rozgłośni Poncet pisze aprobująco: budowanie oporu przeciw sowietyzacji, postulowanie wolności słowa. Za dowód jej antykomunizmu uznaje często zjadliwe ataki „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”. Powołuje się na wysokie oceny programu. Istotnie Wolna Europa była dla Polaków oknem na świat, zwalczanym przez propagandę PRL. Jej renoma nie była jednak zasługą Nowaka. Rozgłośnia nie zdobyłaby jej sobie, gdyby nie ideowy, kompetentny zespół oraz niewiara Polaków w komunistyczną propagandę przy braku alternatywnych źródeł informacji. Innym powodem mitu Wolnej Europy był smak owocu zakazanego pobudzany zagłuszaniem. Hugenocka dialektyka powoduje, że Poncet myli instrumenty działania Wolnej Europy z celami tej stacji. Walka z komunistyczną cenzurą, odkłamywanie systemu rządzenia, wypełnianie „białych plam”, zaglądanie władzy za kulisy nie były jej celami, lecz instrumentami. Celem było ukształtowanie politycznych wyobrażeń Polaków w PRL zgodnie z długofalowym interesem Stanów Zjednoczonych. Do powstania w Budapeszcie zakładał on konfrontację z ZSRR, później popieranie narodowych komunistów, a teraz (RWE wciąż działa z Pragi) społecznie destrukcyjnej idei „otwartego społeczeństwa”. Rozgłośnia polska stała na gruncie reformowalności komunizmu

DOWIEDZ JAKĄ POMOC ozgłośnia uważana jest zaSIĘ suk-

R

ces CIA, które pokątnie ją finansowało do początku lat 70., ale to departament stanu ustalał wytyczne programowe. Departament stanu to Council on Foreign Relations – organizacja działająca od 1921 r., o której Carroll Quingley napisał, że propagowała międzynarodową agendę odpowiadającą interesom amerykańskiej finansjery. Agendę wspierały elity korporacyjne, bankowe, polityczny establishment, generalicja, media i profesura. Dzięki temu jej ideologiczne podstawy były spójne. Także Wolna Europa wpisywała się w nie. U jej kolebki był nowojorski bankier (F. Altschul), członek klubu Bilderberg (C.D. Jackson), dyplomacja (G. Kennan), wywiad (F. Wisner). Czy w tych warunkach RWE mogło być polską placówką niepodległościową walczącą o narodową suwerenność? Mogło się tak wydawać jej pracownikom i słuchaczom, ale czy o to chodziło założycielom i nadzorcom rozgłośni? Czy można posądzać ich o to, że zafundowali Polakom rozgłośnię, aby opisywała i interpretowała wydarzenia polityczne w świecie w niezgodzie z interesami amerykańskich elit i polityką zagraniczną Waszyngtonu? Czy zawsze, koteczku Władeczku, interesy amerykańskiej elity władzy i polityka zagraniczna USA odpowiada(ła) polskiemu interesowi? Wolna Europa nie była rozgłośnią polską, lecz amerykańskim instrumentem uprawiania polskiej polityki. Służyła zarządzaniu politycznymi oczekiwaniami Polaków i sterowała ich percepcją. Trudno mieć do Amerykanów pretensje: założyli stację, utrzymywali ją, ustalali mandat, nadzorowali. To, że Polacy widzieli w RWE stację polską i antykomunistyczną, że sobie po niej obiecywali coś, czym być nie mogła, świadczy o tym, że mając świadomość nieznośnego położenia, chwytali się każdego źdźbła nadziei. Jestem „po uszy pogrążony w nurcie rewelacji wynajdywanych w agenturalnych donosach zachowanych w archiwach określonych służb” – zarzuca mi Poncet: „Świdlicki, zakładam: mimo woli – »nasiąkł smaczkiem« swych odkryć. Co gorsza, powiela je beztrosko,

OTRZYMALI

N

a koniec nauszniki i olimpiada: dwie szczegółowe sprawy poruszone przez Władysława Ponceta de la Riviere (w tłumaczeniu: Ponceta znad Rzeki). „Czy taki, czy inny redaktor podczas wielkich mrozów dla oszczędzania na ogrzewaniu rzeczywiście nosił palto i nauszniki w mieszkaniu, którego wszystkie koszta, w tym i ogrzewania – zgodnie z umową o pracę – pokrywał i tak pracodawca?” – dziwi się Poncet znad Rzeki, przemilczając, że chodzi o niego. Świadkowie mówili mi, że podczas mroźnej, bawarskiej zimy Monsieur Poncet istotnie nosił po domu palto i nauszniki. Jego prawo, jeśli miał taką fantazję, ale dlaczego to robił, mimo że miał z radia ryczałt na rachunki za mieszkanie? Może chciał sobie go zakumulować? Może chciał przedłużyć żywot pieca, by jak najdłużej nie musieć kupować nowego? Może zepsuło mu się ogrzewanie? Wysocki uważał, że robił tak, bo ciepło uciekało w górę, siedział więc z żoną opatulony na dole, a ogrzewanie włączał dopiero przed snem. Nie mam nic przeciwko centusiom, ale bywają po molierowsku śmieszni. Co do akredytacji dla RWE na olimpiady sportowe, to bywało różnie. Koledzy dobrze znający Władeczka koteczka opowiadali mi, jak będąc redaktorem sportowym, nadawał relacje, oglądając transmisję z TV w ministudiu urządzonym w szafie w pokoju hotelowym. Obłożył ją kołdrami i jakość dźwięku była zadziwiająco dobra. Nikt nie poznał, że mówił wuj Wężyk z szafy (postać z opowiadań Wiecha), a nie redaktor Wolnej Europy z radiowego studia. Teraz mamy czasy nie do śmiechu: zacieśniono kontrolę nad medialnym przekazem, co jest oznaką wejścia w erę techno-feudalizmu. Żadne wybory nie przywrócą prywatności, a Europa przestała być wolna. K

Solidarnościowa Akcja Radiowa VI EDYCJA

Radio Wnet kontynuuje swoją inicjatywę w postaci już szóstej edycji Solidarnościowej Akcji Radiowej. Zasady akcji są niezmienne i nadal są kierowane do wszystkich przedsiębiorców prowadzących swoje działalności.

P

Od początku akcji celem jest wspomaganie polskich przedsiębiorców poprzez bezpłatne udostępnienie czasu reklamowego na antenie. W ramach szóstej edycji akcji, Radio Wnet po raz kolejny udostępnia czas reklamowy polskim przedsiębiorcom o wartości ponad 250 tys. złotych.

oncet nie ma racji, pisząc: „Stwierdzić można z całą pewnością, że bez zasadniczej reformy i przyjęcia programu nawołującego do bezkompromisowej wojny z komunizmem na płaszczyźnie ideologicznej, żaden z tych pisarzy [Józef Mackiewicz, Ferdynand Goetel i Sergiusz Piasecki] nie zgodziłby się na współpracę [z RWE]”.

Darmowa reklama radiowa może dotrzeć do ponad 100.000 słuchaczy w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu oraz w Białymstoku.

R E K L A M A

czekamy na zgłoszenia!

szczegóły na www.wnet.fm/solidarni

PARTNER SOLIDARNOŚCIOWEJ AKCJI RADIOWEJ GRAMY W SZCZECINIE!

98 9 FM

www.wnet.fm


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

15

ZAMĘT W polityce, kulturze, w życiu codziennym, w rodzinie, którą powoli wchłaniają wolne związki, konkubinat, czasowość i tymczasowość. Czy w naszym świecie, gdzie najpewniejsza jest niewiadoma, agnostycyzm już nie tylko aplikowany Bogu i naturalnemu porządkowi świata – czy w takim świecie znajdzie się jeszcze miejsce na obiektywna normę, na jakiś constans, na coś, co mogłoby przywrócić nadzieję, wszak niezbędną w planowaniu życia, tak doczesnego, jak i wiecznego?

RYS. VECTORSTOCK.COM

S

tereotyp jest to „nadmierne uogólnienie, generalizacja, schemat poznawczy, który przyjęty może być przez jednostkę w wyniku własnych obserwacji, przejmowania poglądów innych osób, wzorców przekazywanych przez społeczeństwo, może być także wynikiem procesów emocjonalnych (na przykład przeniesienia agresji)”. Taka definicja, trzeba przyznać uwzględniająca najistotniejsze elementy sytuacyjne, może jednak nie przemawiać do kogoś preferującego pojęcia bliższe rzeczywistości, którą wyrażają. Dlatego lepiej rozumiemy stereotyp jako „pogląd lub wyobrażenie utrwalone w świadomości dużej grupy osób, często o charakterze wartościującym”. Wyjaśnienie to figuruje na różnych portalach internetowych i warto, by sobie je przyswoili wszyscy, którzy stereotyp traktują jako wyrocznię w wielu kwestiach wymagających czegoś znacznie więcej niż szablonu szufladkującego ludzkie myślenie, a jakże często także aktywność, wartościowanie i oparte na nim widzenie świata. Jednemu nie można zaprzeczyć: stereotyp jest niezastąpiony w pojmowaniu wielu spraw i sytuacji. Determinuje człowieka, uwalnia go od trudu przemyśleń. Stereotyp jest zatem narzędziem przydatnym także do tworzenia różnego rodzaju atrap, będących w ofercie dla wszystkich, którym ciąży trud samodzielnego dociekania prawdy, zarówno tej jedynej, kształtującej życie człowieka, jak i – nazwijmy to – prawd użytkowych, pomagających człowiekowi w znalezieniu jego własnej drogi. Takie atrapy pojawiają się niemal zawsze, kiedy zachodzi konieczność tworzenia mitów nadających rzeczywistości określony kształt. Tak było w bloku społeczeństw socjalistycznych – żeby użyć tego eufemizmu dla nazwania komunizmu państwowego zaprogramowanego i urzeczywistnionego przez system sowiecki. Posłużono się stereotypem sprawiedliwości społecznej opartej na władzy ludu. Jedno i drugie było atrapą, za którą kryła się absolutystyczna władza partii, a właściwie jej przywódcy. Jako stereotyp zarówno doktryna, jak i praktyka były niepodważalne, co z kolei sprawiało, że każda próba sprawdzenia tej atrapy była automatycznie uznawana za zdradę stanu, gdyż stereotyp tym się charakteryzuje, że sprawdza sam siebie. Jest to błędne koło, w którym obracają się wszyscy zobowiązani do prawowierności wbrew przysłowiu zawierającemu prawdę skądinąd oczywistą: nemo iudex in causa sua. Stereotyp bowiem weryfikuje się wyłącznie sam. Pamiętamy to zapewne, wracając pamięcią do czasów PRL, kiedy zbrodnią była sama myśl o innym ustroju niż komunistyczny. Tak było i jest we wszystkich społeczeństwach totalitarnych lub do nich zbliżonych. Za próbę sprawdzenia słuszności tez narodowosocjalistycznych i komunistycznych była właściwie tylko jednak kara: eliminacja jednostki zagrażającej demaskacją stereotypu. Proces zamachowców na Hitlera z lipca 1944 r. i sposób procedowania go przez przewodniczącego Trybunału Ludowego, Rolanda Freislera, jasno pokazuje, że nie tylko próba fizycznej likwidacji Führera – przecież większość oskarżonych zaledwie o tym wiedziała – ale jakikolwiek udział w zamachu, np. znajomość z osobami w niego zamieszanymi, uważany był za zdradę stanu, ponieważ równał się zakwestionowaniu tego, na czym jako na stereotypie narodowego socjalizmu zbudowana była III Rzesza. To samo trzeba powiedzieć o rozprawie z SA i Roehmem w 1934 r.; to samo o czystkach w Sowietach, zwłaszcza tej z 1937 r. Zadaniem Kominternu było narzucenie jednego, nienaruszalnego stereotypu, będącego podstawą porządku bolszewickiego. Po upadku III Rzeszy i śmierci Stalina wydawało się, że stereotyp poszedł do lamusa – nie sprawdził się. Rychło jednak okazało się, że stereotyp jest konieczny. Może teoretycznie można by go odstawić do lamusa, gdyż wrogiem jego jest demokracja. Tyle jednak, że istnieje ona tak naprawdę tylko teoretycznie, tak jak określił III RP Bartłomiej Sienkiewicz. Struktury społeczne i polityczne istniejące wirtualnie, a więc coś w rodzaju tworów teoretycznych, są dziś na porządku dziennym, a ostatnio, kiedy rządy nad światem coraz bardziej trafiają się koncernom międzynarodowym przy pomocy środków komercyjnych dyrygującym nie tylko gospodarką, ale narzucającym określone schematy ideologiczne, światopoglądowe, obyczajowe – należy na nowo sformułować zasady obowiązujące w życiu społecznym i osobistym.

Czy mamy jeszcze twardy grunt pod nogami? Zygmunt Zieliński W rezultacie jest to rewolucja w najgorszym, dotąd nieznanym wydaniu, gdyż obejmuje cały świat, a w miejsce porządku bazującego na naturze wprowadza nieograniczony woluntaryzm, stawiający człowieka w miejscu Stwórcy, wmawiając mu, iż jest on nieograniczony w swych dokonaniach, karmiąc go fałszywką wolności i tego, co określono jako prawa człowieka, a co w rzeczywistości stwarza sposobność do konfliktów i szerzy dezorientację oraz roszczeniowość. Dawne stereotypy – prawda, że często niewytrzymujące próby rzeczywistości – miały jedną zaletę: były zrozumiałe i funkcjonowały w ramach systemów, które je stworzyły. Obecnie stereotypy jawią się na poczekaniu, a rozdęte do rozmiarów wręcz absurdalnych środki przekazu pozwalają na stałą ich fluktuację. Mutują się jak wi-

Odrzucenie imponderabiliów stwarza możliwość uprawiania „wolnoamerykanki” w każdej dziedzinie, zwłaszcza w sferze idei, zatem także we wszystkim co dotyczy sumienia, obrazu świata i przeznaczenia człowieka. rusy. Każdy każdego może uderzyć, powołując się na ad hoc sklecone racje. Najbardziej atakowane są instytucje odwołujące się do tzw. imponderabiliów, tzn. do zjawisk, rzeczy i spraw nieuchwytnych, niewymiernych, o dużym znaczeniu i wpływie na rzeczywistość. Tak się składa, że należą do nich zasady nie będące produktem ludzkiego intelektu. Odrzucenie imponderabiliów stwarza możliwość uprawiania „wolnoamerykanki” w każdej dziedzinie, zwłaszcza w sferze idei, zatem także we wszystkim co dotyczy sumienia, obrazu świata i przeznaczenia człowieka. Kiedy podważa się niemal wszystkie zasady sprawdzone tradycją

sięgającą wstecz poza pamięć ludzką, a to znaczy, że odrzuca się stereotypy będące owocem tej tradycji, w ich miejsce wchodzą pozorne racje, które stosowane ad hoc narzucają punkt widzenia sytuacji, nad którą ktoś pragnie arbitralnie zapanować. Wówczas nieważne staje się łamanie zasad strony przeciwnej. Przykłady takiego łamania uświęconych tradycją zasad są tak liczne, że trudno tu o choćby tylko reprezentatywny wybór. Na przykład w państwie de nomine demokratycznym, uczulonym aż do przesady na tzw. prawa człowieka, nie dopuszcza się do szkoły kogoś, komu zarzuca się bycie chrześcijaninem. Działo się tak, mutatis mutandis, w ZSRR, a teraz zdarzyło się ponoć w Kanadzie. O wykluczaniu mediów chrześcijańskich nawet nie warto mówić.

S

ą jednak sytuacje bardziej drastyczne. Arcybiskup José Horacio Gomez Velasco, arcybiskup metropolita Los Angeles i przewodniczący Konferencji Episkopatu USA, wnioskował w marcu br. o głosowanie episkopatu USA w sprawie odmowy komunii politykom, którzy są zwolennikami ustawy aborcyjnej. Wiadomo, że chodziło o prezydenta Bidena. Zareagował na to – niestety dwuznacznie – Watykan, który wezwał amerykańskich biskupów do „ostrożności”. Prefekt Kongregacji Nauki Wiary, kard. Luis Ladaria, napisał w tej sprawie: „Mylące byłoby to, gdyby powstało wrażenie, że tylko aborcja i eutanazja stanowią jedyne poważne kwestie katolickiej nauki moralnej i społecznej, które wymagają najwyższego poziomu odpowiedzialności ze strony katolików”. Jednakże Kościół w przypadku takich deliktów stosował wykluczanie ze wspólnoty (ekskomunika) aż do sakramentalnego pojednania, co zawierało w sobie propositio non peccandi de cetero, czyli wolę niekontynuowania tego grzechu. Zarówno stanowisko Stolicy Apostolskiej, jak i atak lewicowo-liberalnych środowisk na oświadczenie abpa Los Angeles sprawiają wrażenie, że nawet w tak fundamentalnych sprawach, jak popieranie aborcji, co u prezydenta Bidena jest notoryczne, możliwa jest zamiana stereotypu negatywnego na pozytywny, względnie – co jeszcze bardziej zdumiewa – ambiwalentny, zatem taki, który aborcję czy eutanazję wpisuje w praktykę niekwestionowaną

przez np. prawdy wiary religijnej, w tym w pierwszym rzędzie chrześcijańskiej. Nie można znaleźć innej, neutralnej wykładni oświadczenia Kongregacji Nauki Wiary, jak tylko jasne określenie skutków kanonicznych wynikających z akceptacji aborcji. A jednak taka ambiwalentna wykładnia się znalazła. Nie jest to dobry prognostyk ani wsparcie dla ruchu pro life. Jego przeciwnicy stosują represje wobec obrońców życia, nie oglądając się na żadne względy, jak to uczynił Watykan. Lekarskie primum non nocere oznacza po prostu, ujmując treść tego w trybie oznajmującym, że należy bronić życia i to jest pierwszym obowiązkiem lekarza. Tymczasem „skrajnie lewicowa minister hiszpańskiego rządu, Irene Montero, domaga się »wzmocnienia bezpieczeństwa« przed klinikami aborcyjnymi na terenie kraju, gdzie niekiedy dochodzi do manifestacji środowisk pro-life. Pojawiły się także plany karania obrońców życia więzieniem za organizację protestów” (Niezależna. pl 2 VI 2021). A więc i takiej wykładni przysięgi Hipokratesa można użyć. Hiszpania uchodząca do niedawna za kraj o silnej tradycji chrześcijańskiej i mająca do dziś większość (66%) ludności wyznającej katolicyzm, musi się godzić nie tylko na mord nienarodzonych zaordynowany przez lewicę, która dysponuje poparciem w granicach 5–6%, ale także na karanie tych, którzy przeciwko tej hekatombie publicznie protestują.

W

Polsce nie dzieje się lepiej. Póki co nie ma jeszcze zielonego światła na zabijanie różnego asortymentu, od niemowlaków do starców, którzy wyrok śmierci na siebie podpisują sami albo ktoś usłużnie prowadzi ich rękę. W tej chwili linksliberalen biorą się za najmłodszych, robiąc im wodę z mózgu. Opanowanie szkoły i dokształcanie małolatów na breweriach w wykonaniu „postępowego” strajku kobiet ma za główny cel wypranie serc i umysłów młodych Polaków z zasad moralnych i wiary, z chrześcijaństwa. W pustkę tak osiągniętą będzie można wlać wszelkie obscena, włącznie z wołaniem o aborcję, co w ustach dziatwy budzi wprost przerażenie. Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci, nieważne jakiego gatunku. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo,

że zawsze oferuje nieswoje. Wiadomo też, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza. Miłe złego początki, lecz koniec żałośliwy. Zaufajmy naszej mądrości ludowej. W Polsce te miłe złego początki w różny sposób łowią ofiary. Aktualnie szukają ich wśród najbardziej bezbronnych. Oto co czytamy na Niezalezna. pl 2 VI br.: „Poseł Beata Maciejewska przedstawiła projekt ustawy właśnie o dodatkowej lekcji wychowania fizycznego. – To nie oznacza, że będzie zwiększona siatka i liczba godzin. To oznacza, że w miejsce religii będzie dodatkowa lekcja wf-u – powiedziała. – Miejsce religii jest w kościele, a nie w szkole, a miejsce lekcji wf-u jest właśnie do-

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci, nieważne jakiego gatunku. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. kładnie w szkole – dodała, podkreślając, że jest to szczególnie ważne po czasie pandemii, gdzie uczniowie mieli lekcje zdalne. Z okazji Dnia Dziecka posłowie Lewicy przedstawili swoje pomysły na edukację. Wśród nich znalazły się m.in. dwa tygodnie integracyjne w szkołach, opieka psychologa i stomatologa, a także… dodatkowa lekcja wychowania fizycznego zamiast religii. To kolejny raz, gdy parlamentarzyści tego ugrupowania postulują wyprowadzenie lekcji religii ze szkół”. Z kolei posłanka Małgorzata Prokop-Paczkowska zwracała uwagę, że szkoła powinna uczyć krytycznego myślenia, rozwiązywania problemów, pracy w zespole, bo potem przydaje się to na rynku pracy. – Niestety polska szkoła od lat jest skoncentrowana na wkuwaniu: dat, bitew, nazw i nazwisk królów, hetmanów itd. – powiedziała i dodała, że obciążenia programowe są od lat zbyt duże. – Od tego, gdzie szukać dat, nazwisk, są encyklopedie i inne nowoczesne źródła wiedzy.

T

rudno komentować recepty lewicy na kolejną reformę szkolnictwa, bo po prostu należałoby tych ludzi odesłać do ustaw PRL w tej materii z 1961 roku. I wtedy, i teraz cel był ten sam: wyrzucenie religii poza nawias procesu wychowania. Procent katolików w Polsce wtedy i dziś – z pewnością nie ponad 90, ale chyba większy niż 50 – najlepiej ilustruje umiłowanie przez wnioskodawców demokracji i sprawiedliwości społecznej, która rzekomo była przy narodzinach lewicy i teoretycznie stale jest jej dzieckiem. Nawiasem mówiąc, to cytowana posłanka chyba nie jest na bieżąco w sprawach szkolnych, bowiem obecne pokolenie żaków cierpi na brak erudycji, którego nie zastępują ani smartfony, ani internet. A tu ktoś po erudycję odsyła uczniaków do encyklopedii. Takie są też recepty tego rodzaju reformatorów w każdej innej dziedzinie. Nie zawadzi tu przypomnieć błyskotliwej kariery politycznej pani Małgorzaty Prokop-Paczkowskiej, której nie zabrakło w żadnej formacji, z wyjątkiem może Nowoczesnej, których lepiej nie wspominać, nie chcąc przywoływać wstydliwych momentów naszego parlamentaryzmu. Oto jej CV: „Współzałożycielka Ruchu Palikota; była rzeczniczka partii w trakcie kampanii wyborczej w 2011, członkini zarządu krajowego Ruchu Palikota i od 2013 do 2018 Twojego Ruchu oraz w latach 2012–2018 przewodnicząca działającego przy tych partiach Ruchu Kobiet. W 2017 podjęła współpracę z Robertem Biedroniem w ramach Instytutu Myśli Demokratycznej. W 2018 opuściła TR, współtworząc następnie partię Roberta Biedronia Wiosna”. Sapienti sat! Zdumienie budzi węch polityczny, a może raczej ideologiczny owej pani, która nie ominęła żadnej formacji charakteryzującej się wprawdzie przez krótki czas dynamiką, ale stanowiącej na płaszczyźnie politycznej i ideologicznej ten „zły cholesterol” niszczący podstępnie każdy organizm. Z poletka kościelnego można zbierać znacznie piękniejsze kwiatki, które wyrastają na pielęgnowanych przez linksliberałów grządkach. Już dam spokój

komentarzom kazań abpa Jędraszewskiego. Potrafił on się jakoś wkręcić w łaski różnej maści wrogów Pana Boga, którzy właściwie jego jedynego sobie obrali jako godnego reklamy. Bo powiedzmy szczerze, te napaści są reklamą. Trudno o lepszą; one powielają myśli pasterza krakowskiego wprawdzie w sposób niezamierzony, ale skutecznie. Nic bowiem bardziej nie zagnieżdża się w pamięci, jak wydobycie z czyjejś wypowiedzi jej istotnej treści. Ataki na arcybiskupa są coraz mniej wybredne, ale przydałoby się, by także inni pasterze zasłużyli na taką popularność. Arcybiskup Jędraszewski nie owija prawdy w żadną bawełnę. Wrogowie chrześcijaństwa wiedzą, że ma rację, której nie potrafią zwalczyć racjonalnym argumentem, stąd wściekłość ich ataków. Tu chodzi jednak głównie o drobniejsze, a nie mniej wymowne ataki na obyczaj katolicki i uświęcone wielowiekową tradycją praktyki kościelne. Tak więc przypomnę o harmidrze wokół deklaracji, jakiej zażądał od kandydatów do bierzmowania pewien proboszcz. A wezwał ich do złożenia oświadczenia, iż nie są zwolennikami aborcji. Kiedyś taki wymóg nie był po prostu potrzebny, ale po występach szeregu młodych ludzi w czasie ulicznych popisów strajkujących kobiet, okazuje się, że istnieje konieczność upewnienia się, iż przyjmujący sakrament bierzmowania nie jest w stanie tak ciężkiego grzechu. Oczywiście protestowano przeciwko naruszeniu sfery prywatności, praw człowieka… Jednego nie brano pod uwagę: że do bierzmowania przystępują ci, którzy tego chcą i godzą się spełnić warunki stawiane przez Kościół. Tak rozumianej wolnej woli nie uznają ludzie gotowi kruszyć

Przydałoby się, by także inni pasterze zasłużyli na taką popularność. Arcybiskup Jędraszewski nie owija prawdy w żadną bawełnę. Wrogowie chrześcijaństwa wiedzą, że ma rację, której nie potrafią zwalczyć racjonalnym argumentem, stąd wściekłość ich ataków. kopie o wolność rozumianą według własnej receptury. Mniejszej wagi są perypetie, jakie zdarzają się niejednokrotnie przy pochówkach. Onet.pl24 przekazuje żale matki, której syna kapłan nie chciał po katolicku pochować, gdyż, jak miał powiedzieć kobiecie: nie zna jej syna. Matka oświadczyła, że syn był wierzący „tylko może niepraktykujący”. Są to sprawy niezmiernie delikatne i wymagające tak ze strony duchownego, jak i bliskich zmarłego taktu i zrozumienia sytuacji, jaka wytworzyła się nie w momencie, kiedy potrzebny był pochówek, ale znacznie wcześniej, kiedy był czas, by jasno się zdeklarować, kim się jest. I tylko to powinno być brane pod uwagę. Ale wiadomej maści media nie pominą takiej okazji, by manifestować swą pogardliwą obojętność na wszystko, co pochodzi od wrogiej im instytucji, jaką jest Kościół, a właściwie religia jako taka. To jest właśnie narzucaniem stereotypów ludziom wyznającym wartości wypierane na sposób totalitarny przez nową wizję świata, człowieka, sensu życia i obowiązujących w nim zasad. Słowem, chodzi o wyparcie chrześcijaństwa, możliwie przy pomocy zdeprawowanych chrześcijan. Ta presja swoistego nihilizmu chętnie powołuje się na praworządność, przy czym starannie unika się ścisłego jej zdefiniowania. Praworządność w rezultacie polegać ma na rezygnacji z suwerenności, zwłaszcza tej, jaka broni tożsamości narodu. Tak powstał kiedyś „człowiek sowiecki”, tak dokonała się w III Rzeszy „Gleichschaltung”, czyli coś w rodzaju obywatela sklonowanego na modłę szaleńczej antropologii Himmlera, Rosenberga, uznaną za naukę podobnie, jak dziś gender i obłąkańcze teorie z niego wyrastające. Czy rzeczywiście narody gotowe są dobrowolnie włożyć głowę w pętlę, z której o własnej sile już się nie wydobędą? K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

16

Historia jednego zdjęcia…

O S TAT N I A S T R O N A

Dwoje redaktorów i autorów „Śląskiego Kuriera WNET” zostało wraz z innymi zasłużonymi mieszkańcami woj. śląskiego uhonorowanych odznaczeniami państwowymi: Jadwiga Chmielowska – Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Polonia Restituta i dr Zdzisław Janeczek – Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta. Uroczystość odbyła się 14 VI w Śląskim Urzędzie Wojewódzkim. – W imieniu Pana Prezydenta Andrzeja Dudy pragnę złożyć Państwu serdeczne gratulacje, a także serdecznie podziękowania za wasze wszystkie działania, za wasz trud – powiedział Minister Piotr Ćwik z Kancelarii Prezydenta RP, dodając, że uhonorowane odznaczeniami osoby są dla wszystkich Polaków powodem do dumy. Na zdjęciu w pierwszym rzędzie pośrodku stoją: minister Piotr Ćwik, Jadwiga Chmielowska, wojewoda Jarosław Wieczorek. Za Jadwigą Chmielowską, po prawej – Zdzisław Janeczek. Fot. Adrianna Księżnik, Śląski Urząd Wojewódzki

Pojawiają się informacje o przesunięciu harmonogramu procesu przejęcia Grupy LOTOS przez PKN Orlen. Czy z takiego opóźnienia mogą wynikać jakieś negatywne konsekwencje? Mamy do czynienia nie tylko z łączeniem się dwóch dużych paliwowych grup kapitałowych. Wraz z Energą oraz zapowiadanym przejęciem PGNiG na naszych oczach tworzy się silny koncern multienergetyczny. Oczywiście wypełnienie środków zaradczych, wynegocjowanych z Komisją Europejską co do przejęcia Grupy LOTOS przez PKN Orlen, budzi dziś największe emocje i jest szeroko komentowane przez opinię publiczną. Jeśli więc dla wynegocjowania najlepszego rozwiązania dla Polski potrzebne jest więcej czasu i na taką prolongatę wyrazi zgodę Bruksela, to nie widzę tu żadnych negatywnych konsekwencji, wręcz przeciwnie.

Przyśpieszająca transformacja energetyczna wymusiła na nas działania, które pozwalają spółce śmiało patrzeć w przyszłość. Postawiliśmy na inwestycje związane z rozwojem paliw alternatywnych. Tutaj kluczową rolę odgrywa wodór. Już w tej chwili jesteśmy jednym z liderów w produkcji tego gazu, który wykorzystywany jest do przerobu ropy naftowej. Stąd nasze doświadczenie postanowiliśmy wykorzystać do produkcji czystego wodoru jako alternatywnego źródła napędu. Realizujemy projekt Pure H2, który pozwoli nam produkować 160 kg /h wodoru wysokiej czystości. Rozpoczęliśmy też projekt Green H2, w ramach którego chcemy zbudować wielkoskalową instalację do ekologicznej produkcji wodoru w procesie elektrolizy, jak i produkcji energii elektrycznej z tego surowca. Inwestycje w innowacyjne projekty to stała część naszej działalności.

Skoro mówimy o budowie nowego koncernu multienergetycznego, to jakie miejsce widzi Pani tam dla LOTOSU? LOTOS to ważny gracz na naszym rynku, mający duże znaczenie dla utrzymania bezpieczeństwa energetycznego Polski. To wręcz obliguje nas do ciągłego rozwoju, inwestowania w nowe technologie i zaznaczenia swojego udziału w transformacji energetycznej. Co więc wnosimy? Na przykład jedną z najnowocześniejszych i najbardziej przyjaznych środowisku rafinerii w Europie. Zakończony w ubiegłym roku Projekt EFRA zwiększył efektywność oraz elastyczność naszego zakładu. To pozwala nam na przerób szerokiego wachlarza gatunków ropy z całego świata. Przykładowo w maju br. zakupiliśmy nigeryjską ropę Forcados. To nowy gatunek ropy w naszym portfolio, bogaty we frakcje napędowe, a ubogi w pozostałości próżniowe, dzięki czemu będzie można z niej wyprodukować więcej produktów wysokomarżowych.

Jakie są inne działania LOTOSU na rzecz transformacji energetycznej oprócz rozwoju technologii wodorowych? Transport zasilany wodorowymi ogniwami nie jest jeszcze w Polsce rozwinięty, ale nie zapominamy o możliwościach drzemiących w tzw. paliwach przejściowych. Analizujemy szereg inwestycji w obszarze LNG. Planujemy umożliwić tankowanie tego paliwa na naszych stacjach. Rozważamy także budowę wodnego terminala LNG małej skali. Przypomnijmy, że LOTOS działa także w obszarze elektromobilności. Nasz Niebieski Szlak, łączący Trójmiasto z Warszawą, to unikalna inwestycja w Polsce, zmieniająca myślenie o podróżowaniu samochodem elektrycznym oraz umożliwiająca swobodne podróżowanie nim między miastami.

Jakie zatem są mocne strony LOTOSU? Grupa LOTOS jest koncernem paliwowym, który stale inwestuje w swój rozwój. Jednak unowocześnianie bieżącej działalności to nie wszystko. Zdajemy sobie sprawę ze zmieniającej się rzeczywistości, w której kluczową rolę odgrywa ochrona środowiska naturalnego.

Czy planujecie jeszcze inne działania inwestycyjne? Najbardziej zaawansowanym projektem jest obecnie Hydrokrakingowy Blok Olejowy (HBO). Jego realizacja zwiększy konkurencyjność LOTOSU obszarze produkcji i sprzedaży baz olejowych II i III grupy, a więc produktów opartych na najnowszych technologiach. Trzeba też podkreślić, że ten projekt będzie odgrywać kluczową rolę w procesie łączenia Orlenu z LOTOSEM. Bowiem dzięki realizacji inwestycji w HBO to w Gdańsku będzie

LOTOS

Ważny gracz na rzecz Polski Wywiad z Zofią Paryłą, prezes Zarządu Grupy LOTOS SA budowana ta część kompetencji nowego koncernu multienergetycznego. Projekt czeka obecnie na podjęcie finalnej decyzji inwestycyjnej. Jak radzą sobie spółki handlowe LOTOSU? Czy straciły na pandemii? Nie da się ukryć, że zeszłoroczny lockdown miał ogromne znaczenie dla całej gospodarki. Jednak dzięki optymalizacji po stronie operacyjnej nasza rafineria pracowała przy niemal pełnym wykorzystaniu swoich mocy wytwórczych. Egzamin zdały także nasze spółki. Trudności wynikające z obostrzeń nie zniweczyły realizacji planów rozwoju sieci stacji. Nasza dywersyfikacja pod kątem lokalizacyjnym pozwoliła utrzymać sprzedaż na dobrym poziomie nawet w trudnych okresach pandemii. Pod koniec 2020 r. w kilkunastu obiektach uruchomiliśmy pilotaż usługi umożliwiającej płatności za paliwo bezpośrednio przy dystrybutorze – LOTOS Pay&Go. Dziś można już z niej skorzystać w większości naszych

stacji. Spółka LOTOS Asfalt osiągnęła najlepszy wynik od 2011 r. oraz najwyższą od 2008 r. sprzedaż drogą lądową. Fenomen mocnych cen asfaltów polegał na tym, że przy spadku notowań innych produktów, asfalt w pandemii utrzymał się na stabilnym poziomie, wspierając tym samym zyskowność rafinerii. Rekordowe wyniki odnotował też LOTOS Oil. Spółka uruchomiła niedawno też drugą edycję programu „Razem w przyszłość”, zakładającego szereg rozwiązań związanych z umowami dystrybutorskimi. Inicjatywa ma ułatwić odbudowę firm po pandemii koronawirusa. Wobec zamykających się warsztatów spółka znalazła też alternatywną przestrzeń sprzedaży – rolnictwo, rekompensując spadek zapotrzebowania na produkty silnikowe. Czy w równie dobrej sytuacji jest LOTOS Kolej? Jaki będzie los przewoźnika po fuzji z Orlenem? LOTOS Kolej to kolejna spółka, która odegra istotna rolę w procesie

łączenia LOTOSU z Orlenem – na niej opierać się będą kompetencje logistyczne i transportowe nowego koncernu. LOTOS Kolej jest bowiem drugim największym kolejowym przewoźnikiem w Polsce pod względem pracy przewozowej oraz liderem na rynku przewozów towarów niebezpiecznych. Prowadzi działalność przewozową w Polsce, Niemczech i Czechach. Stale poszerza także zakres swoich usług. Pod koniec maja br. po raz pierwszy wykonała transport do przejścia Trakiszki-Mockava na granicy polsko-litewskiej. Spółka stale zwiększa bazę wagonową, inwestuje w najnowocześniejsze lokomotywy oraz rozwija transport intermodalny. Potwierdzeniem mocnej pozycji LOTOS Kolej jest I miejsce wśród przewoźników kolejowych w 26. edycji Rankingu TSL organizowanego przez „Dziennik Gazetę Prawną”. W opublikowanym w czerwcu zestawieniu uwzględniono najważniejsze firmy reprezentujące sektory transportu, spedycji oraz logistyki. W LOTOSIE produkujecie też paliwo lotnicze, a przecież branża turystyczna, w tym lotnicza, to jedna z tych, które najbardziej ucierpiały w czasie pandemii. Czy widać już poprawę w tej kwestii? Jak poradziliście sobie z tą sytuację? Obecnie stopniowo przywracane są połączenia lotnicze. Powrót regularnych rejsów pasażerskich przekłada się na wzrost popytu na paliwo, jednakże odbudowa tego rynku według prognoz ekspertów będzie powolna. Według najnowszych prognoz Europejskiej Organizacji ds. Bezpieczeństwa Żeglugi Powietrznej, najbardziej prawdopodobny scenariusz zakłada, iż koniec pandemii spodziewany jest w lecie 2022. W roku 2021 ruch lotniczy przekroczy nieznacznie 40% poziomu z roku 2019. W roku 2024 będzie to 97%, a powrót do poziomu sprzed pandemii nastąpi w roku 2025. Podobne przewidywania są w stosunku do całej Europy. Eksperci ze spółki LOTOS-Air BP Polska, zajmującej się sprzedażą paliwa lotniczego oraz jego tankowaniem statków powietrznych, obserwują coraz większy popyt na podróże lotnicze. Problemem jednak cały czas są obowiązujące ograniczenia i koszty badań na

obecność wirusa, które niejednokrotnie zwielokrotniają wydatki związane z podróżą. Pasażerowie ze względu na występujące w zeszłym roku odwoływanie lotów obecnie do ostatniej chwili zwlekają z rezerwacją biletów, aby mieć pewność wylotu. Rodzi to ogromne trudności dla linii lotniczych i dla spółki z punktu widzenia planowania zapotrzebowania na paliwo i operacji na płycie lotniska. Do tej pory reagowaliśmy na bieżąco na zmieniającą się sytuację na rynku paliw lotniczych i zamierzamy nadal optymalizować swoją działalność, uwzględniając aktualne trendy. W 2020 roku ograniczyliśmy produkcję paliwa lotniczego i jednocześnie maksymalizowaliśmy produkcję asfaltów, które charakteryzowały się relatywnie wysokimi cenami rynkowymi. Dodatkowo, nadmorska lokalizacja naszej rafinerii sprzyjała wykorzystywaniu okazji rynkowych, m.in. sprzedaży atrakcyjnie notowanej benzyny surowej w eksporcie morskim. Na koniec zapytam o sieć stacji paliw, czyli ten biznes, z którym kojarzycie się większości Polaków. Czy LOTOS będzie nadal rozwijał się w detalu? Czy porzuciliście takie plany? Obecnie spółka LOTOS Paliwa – zarządzająca siecią stacji i rozwijająca ten segment – skupia się na realizacji strategii obowiązującej do 2022 r., która zakłada rozwój sieci LOTOS do poziomu 550 stacji. Obecnie mamy 515 obiektów. W ostatnich tygodniach otworzyliśmy kolejne stacje typu MOP (Miejsca Obsługi Podróżnych, przyp. red.). Z liczbą 26 obiektów stawia nas to na pozycji lidera na polskim rynku, z najwyższym udziałem stacji autostradowych w swojej sieci stacji własnych, i wicelidera pod względem ilości stacji autostradowych. W ciągu najbliższych 6 miesięcy planujemy otworzyć jeszcze 6 stacji tego typu oraz 5 stacji premium – to bardzo ambitny cel, ale jesteśmy zdeterminowani, aby go osiągnąć. Na stacjach LOTOS staramy się zawsze wychodzić naprzeciw oczekiwaniom klientów. Cały czas poszukujemy również nowych rozwiązań z zakresu sprzedaży pozapaliwowej, takich jak m.in. nowy koncept sklepu, nowa oferta gastronomiczna czy rozwój oferty usług (np. myjni). K




Nr 85

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Lipiec · 2O21 Drwiący śmiech pokoleń

Jadwiga Chmielowska

A

Z

EE

T T

AA

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

I

E

N

N

A

Tryb pracy zdalnej od czasu wybuchu pandemii staje się coraz bardziej zauważalny. Z jednej strony stwarza on nowe możliwości rozwoju, jednak prawnie nie jest uregulowany. Sprawia to, że wiele zagadnień prawnych jest niejasnych, często występuje zrzucanie obowiązków i kosztów na pracownika, a Kodeks pracy nie zawiera regulacji na ten temat.

Czy praca zdalna jest problemem?

Zagadnienie pracy zdalnej wśród pracowników naukowych wyższych uczelni jest tematem nie tylko opracowań naukowych i wypowiedzi oficjeli, ale i komentarzy na Facebooku. Co ciekawe, otwierają one inny – oprócz zagrożeń wypadkowych – istotny wymiar problemów związanych z tym rodzajem pracy. Chodzi o faktyczny czas pracy w formie zdalnej. Poniżej kilka wątków, które zostały poruszone w komentarzach na profilu dr. Łukasza Molla – filozofa, pracownika Instytutu Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego, kierownika projektu badawczego Narodowego Centrum Nauki „Idea Europy w kontekście kryzysu migracyjnego”, publicysty, komentatora i redaktora czasopisma naukowego „Praktyka Teoretyczna”. Na początek Ł. Moll przedstawił grafikę (poniżej) opatrzoną komentarzem: – Ja po roku pandemii. W oczekiwaniu, aż ktoś zgłosi postulat prawa

do bycia offline i realnie zagwarantuje jakiekolwiek dni wolne od pracy zdalnej, bo obecnie nawet święta i urlop tej roli nie spełniają. Komentujący ten post Rafał Frelek, który wyraził zgodę na ujawnienie jego

personaliów, odpisał: – Ale kto ci zabrania bycia offline po godzinach pracy? Rektor na uczelni? Nie wiem, jak tam zatrudniają na polskich uczelniach, ale kodeks pracy obowiązuje chyba wszystkich. W odpowiedzi Ł. Moll stwierdził: – Nie mam „godzin pracy”. Dostaję maile, powiadomienia, prośby, polecenia, zaproszenia na spotkania, informacje o terminach 24/7. To w tym momencie problem systemowy. Po prostu jeszcze nie wypracowaliśmy zasad zdrowej pracy w tym trybie jako społeczeństwo. W efekcie „dzień wolny” brzmi jak ponury żart. Na to Rafał F.: – A to już twoja wina. W Polsce nadal obowiązuje 8-godzinny dzień pracy. Jeśli mail przychodzi po 8 godzinach i jednej minucie, to odpisujesz na niego w kolejnym dniu. Sam się wsadziłeś w ten kierat. Odpisała

na to J.H.: – Na uczelni nie ma 8h dnia pracy, ostatnio to sprawdzałam. Nie mówię, że jest obowiązek – ale potem się zespół spotyka 5 razy bez ciebie i może być problem. Jednak Rafał komentował konsek­ wentnie: – A kodeks pracy nie obowiązuje na uczelniach? No to chyba zespół ma problem, skoro sam sobie narzucił taki kierat. Może tam potrzebny jest psycholog specjalizujący się w rozwiązywaniu problemów w zespołach. Bo to raczej problem psychologiczny i żadne uregulowania nic nie zmienią, jeśli ludzie dobrowolnie się na to godzą. J.H. zwróciła uwagę, że na uczelniach „jest zadaniowy tryb pracy. Czyli nie ma 8h/dzień chyba”. Rafał F. znowu, że „to nadal jest chyba problem psychologiczny. Zadania można tak zaplanować, żeby zmieścić się w 8 godzinach. A jak ludzie sami chcą być online 24/7, to żaden przepis tego nie zmieni. Potrzebny psycholog”. Autor postu, który zapoczątkował tę wymianę komentarzy, Ł. Moll, odpisał J.H.: – Nie sądzę, że jest to rdzennie uczelniany problem. Też dlatego, że sam robię ileś rzeczy obok/na marginesie uczelni, ale związanych z pracą na uczelni. J. H. na kolejna uwagę Rafała F., że potrzebny jest „psycholog, który uświadomi, jak ważny jest odpoczynek, a życie prywatne jest nie mniej ważne niż odpisywanie na maile o 23”, zapytała: – Tylko ten psycholog to dla nas, czy raczej dla władz/osób przełożonych? Na co Frelek konsekwentnie: – Dla was. Żebyście zrozumieli, że nie macie obowiązku bycia online 24/7 i nikt nie ma prawa was do tego zmuszać. Dokończenie na str. 4

15

zaakcentowana także przez elementy trójwymiarowe. W uroczystości odsłonięcia muralu wzięli udział przedstawiciele inicjatorów upamiętnienia: prezes zarządu Rosomaka SA Bartłomiej Smoczyński, prezes Fundacji Zbrojeniowej Ilona Kachniarz, a także Wojewoda Śląski Jarosław Wieczorek, członek Zarządu Województwa Śląskiego Beata Białowąs, wojewoda śląski Jarosław Wieczorek, a także prezydenci: Piekar Śląskich – Sława Umińska-Duraj oraz Siemianowic Śląskich – Rafał Piech. Wojewoda odczytał list od premiera Mateusza Morawieckiego. Uwagę przechodniów przykuwał samochód pancerny „Korfanty”,

Litwa wycofuje się ze współpracy z Chińską Republiką Ludową w ramach tzw. formatu „17+1”, do którego dołączyła w 2012 roku. O decyzji poinformował pod koniec maja litewski minister spraw zagranicznych Gabrielius Landsbergis. Agnieszka Iwaszkiewicz

5

Siemianowice i siemianowiczanie w powstaniach śląskich Wizyta Młodego Karola Miarki w domu Pawła Stalmacha, redaktora „Gwiazdki Cieszyńskiej”, wyprowadziła przyszłego wydawcę „Katolika” z błędnego mniemania, iż w języku polskim są tylko śpiewniki kościelne i kalendarze. Zdzisław Janeczek

6–7

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich Polacy fotografowali się w narodowych ubiorach czy udekorowani emblematami narodowymi. W zaborze rosyjskim było odwagą, a w zaborze austriackim i pruskim – demonstracją patriotyczną. Tadeusz Loster

8

Ars Cameralis dla pryszczatych

Zdzisław Janeczek historycznego zlecono historykowi dr. Zdzisławowi Janeczkowi, a patronat objęło Muzeum Miejskie w Siemianowicach. Łącznie na kurtynie muralu zaprezentowano około 40 postaci – tyle, ilu mieszkańców Siemianowic Śląskich zginęło, walcząc w 1921 r. w szeregach I batalionu Jana Wilima, przyporządkowanego do 4 Pułku Karola Gajdzika z Przełajki. Źródłem ikonograficznym była zbiorowa fotografia siemianowiczan ze swoim dowódcą K. Gajdzikiem, zreprodukowana na głównym frontonie graffiti. Zaprojektowane przez Wojciecha Walczyka malowidło cechuje wielka dbałość o szczegóły,

Z przykrością trzeba zauważyć, że wielu polityków i decydentów nie rozróżnia pojęć: dwutlenek węgla i smog. Dlatego tym razem dla wyjaśnienia nieporozumień opowiemy o zanieczyszczeniu atmosfery. Jacek, Karol i Michał Musiałowie

Odważna decyzja Litwy

Odsłonięcie muralu upamiętniającego wybuch III powstania śląskiego czerwca br. odbyła się w Siemianowicach Śląskich uroczystość odsłonięcia tablicy i historycznego graffiti o powierzchni około 450 m2. Obiekt powstał w wyniku wspólnej inicjatywy Siemianowickich Wojskowych Zakładów „Rosomak” oraz Fundacji Polskiej Grupy Zbrojeniowej, które ufundowały tablicę pamiątkową i okolicznościowe historyczne graffiti, aby uczcić i upamiętnić III powstania śląskie. Realizację zamierzenia powierzono Wojciechowi Walczykowi, autorowi murali: Wojciecha Korfantego w Katowicachi kpt. Henryka Kalemby w Katowicach-Dębie. Zadanie konsultanta

CO2 to nie smog!

3

Stanisław Florian O uczelnianej pracy zdalnej na profilu Fb

2

będący w skali 1:1 repliką samochodu pancernego powstańców (skonstruowanego przez kpt. Roberta Oszka) zaparkowany na klombie na wprost eksponowanego graffiti. Pojazd popularyzuje na Śląsku Harcerska Grupa Historyczna im. kpt. Roberta Oszka. Odsłonięcie muralu dostarczyło siemianowiczanom wielu wzruszeń i przypomniało dokonania historyczne ich przodków. Mural wzbogacił krajobraz miejski Siemianowic Śląskich i wpisał się w nurt współczesnej edukacji historycznej. K Szczegółowa relacja i fotoreportaż z uroczystości w następnym numerze „Śląskiego Kuriera WNET”.

Festiwal Ars Cameralis Silesiae Superioris prezentował dorobek artystów ze Śląska i okolicy, konfrontował go z dorobkiem artystów z Polski i zagranicy. Obecnie został zawłaszczony przez jedną opcję ideologiczną. Sławomir Matusz

11

Zamek Piastów Śląskich w Brzegu Dawna siedziba Piastów Śląskich w Brzegu jest jednym z ważniejszych zamków renesansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Należy do najcenniejszych zabytków architektury Śląska. Fundacja „Dla Dziedzictwa”

12

ind. 298050

L

ipiec. Jak co roku rozkwitły lipy, a przekwitają akacje. Powietrze pachnie też białymi kwiatami jaśminu. Lato w pełni, temperatura zachęca do kąpieli. Wirus w defensywie; promienie słoneczne go zabijają. Nadszedł czas na uzupełnienie w organizmach witaminy D3 wspierającej odporność. Ostrożność nakazuje spędzić wakacje w kraju, nie narażając się na kolejne mutacje niebezpiecznego, wyprodukowanego w laboratorium wirusa. Na ile szczepienia są skuteczne, przekonamy się w końcu października i w listopadzie. Za dwa lata koncerny farmaceutyczne zakończą badania nad swoimi produktami i wtedy dowiemy się, czy testowane obecnie preparaty medyczne zasłużą na miano szczepionek. Warto wiedzieć, że WHO w komunikacie na dzień 3 czerwca 2021 r., na swoim portalu podała zalecenia: „W tej chwili dzieci nie powinny być szczepione. Nie ma jeszcze wystarczających dowodów na skuteczność szczepionek przeciwko COVID-19 u dzieci (poniżej 18 roku życia), aby wydać zalecenia dotyczące ich szczepienia. U dzieci i młodzieży choroba zwykle przebiega łagodniej niż u dorosłych”. Człowiek zadufany w sobie, tworząc cywilizację, nie uczy się od przyrody. Nie korzysta z doświadczeń innych. Akacje, zaatakowane przez żyrafy, bronią się. Już 20 minut po pierwszym zranieniu ich liście stają się gorzkie. Informacja zostaje przekazana sąsiednim drzewom przez substancje lotne. Ich liście również gorzknieją, zniechęcając zwierzęta do konsumpcji. Wojna tyranii z wolnym światem trwa od kilkunastu lat. Zmieniły się metody współczesnych wojen. Teraz są hybrydowe. Toczy się je na płaszczyźnie ekonomicznej, propagandowej i informatycznej. W połowie maja br. irlandzka publiczna służba zdrowia HSE została zaatakowania przez hakerów. Po ataku typu ransomware wyłączony został system informatyczny. W wielu szpitalach odwołano umówione wizyty. Atak rosyjskich hakerów na system sterowania rurociągiem w Teksasie zakłócił dostawy paliwa w kilku stanach. Teraz łupem wyspecjalizowanej grupy hakerskiej padła korespondencja internetowa polskiego rządu. Uderzono w kolejny kraj NATO – i nic. Przykład napaści na Estonię w 2007 roku nie spowodował radykalnych kroków – co rozzuchwaliło wrogów demokracji. Jak na każdej wojnie, podstawą jest morale nie tylko wojska, ale i zaatakowanego społeczeństwa. Główne uderzenie idzie w warstwę przywódczą. Dlatego Sowieci i Niemcy mordowali polskich profesorów. Współcześni profesorzy uprawiają najobrzydliwszą formę prostytucji: sprzedają nie ciała, lecz dusze. Prof. Andrzej Romanowski z UJ w „Gazecie Wyborczej” postanowił historię Polski napisać na nowo: „Polska, ojczyzna Niemców. Nauczyli nas pisać i czytać. Ofiarowali łacinę i chrześcijaństwo”. Senator Tom Cotton (R-Ark.) ujawnił, że setki żołnierzy zostały zmuszone do odbycia szkolenia „antyamerykańskiej indoktrynacji”, w tym krytycznej teorii rasowej (CRT). Podczas przesłuchania w Senacie Cotton stwierdził, że w wojsku „spada morale, rośnie nieufność między rasami i płciami, z których żadna nie istniała jeszcze sześć miesięcy temu. Część wojskowych po tych szkoleniach odchodzi na nieplanowane emerytury bądź rezygnuje z pracy w armii USA”. Musimy przeczekać rządy lewaków w Stanach Zjednoczonych. Umiłowanie wolności Polaków sprawia, że Niemcy rządzący Europą, aby nas złamać, uderzyli w naszą samowystarczalność energetyczną. To nie przypadek, że Czesi walczą z elektrownią Turów, a Duńczycy znaleźli na drodze naszego gazociągu myszki i nietoperze. Ideologia genderyzmu odwraca uwagę młodzieży od spraw istotnych, ma demoralizować. Do czego prowadzi rozpasanie seksualne, pokazał Vega w swoim filmie Oczy diabła. Zły szaleje – tylko w Bogu zbawienie ludzkości. Stwórca zadbał o swoje stworzenie, nawet o akacje, którym dał narzędzie samoobrony. Człowiekowi dał wolną wolę, ale – jak widać – niestety. K

G

FOT. ZDZISŁAW JANECZEK

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Czy represjonowany w PRL z powodów politycznych Roman Jochemczyk zostanie oczyszczony z miana przestępcy pospolitego? Trwa tragiczna historia człowieka, który zmarł 22 lata temu. Stefania Mąsiorska


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Maria Cunitz (1610–1664)

ZBIORY BIBLIOTHÈGUE DE INTERUNIVERSITAIRE DE SANTÉ, PÔLE PHARMACIE-BIOLOGIE-COSMÉTOLOGIE DE PARIS

Fundacja „Dla Dziedzictwa”

Z lewej: Maria Cunitz, rzeźba na rynku w Świdnicy; powyżej: list Marii Cunitti do Jana Heweliusza

Johannesa Schefflera, znanego jako Angelus Silesius, czyli „Anioł Ślązak” – wybitnego śląskiego poety barokowego). Podczas małżeństwa Maria uczyła się języka francuskiego i greki.

Kontynuowała naukę muzyki, malarstwa i zapoznawała się z astrologią. Małżeństwo skończyło się po trzech latach, gdy jej mąż zmarł w 1626 r. w wyniku zarazy.

Roman Jochemczyk z Dziećkowic (województwo śląskie), rocznik 1931, był synem rolnika. Jego dzieciństwo upływało w cieniu grozy II wojny światowej. Ojciec zginął na tej wojnie, matka pozostała na 6,5-hektarowym gospodarstwie z piątką dzieci. On był najstarszy z rodzeństwa.

Drwiący śmiech pokoleń Stefania Mąsiorska

Człowiek tworzy historię, historia rozkłada człowieka Emil Cioran

własną rodzinę – 2 córki i syna. Było im bardzo ciężko. W nocy pracował w kopalni Wesoła, w dzień na roli. W tej społeczności byli traktowani wciąż jak rodziną bandycka. Często słyszeli obelgi i boleśnie odczuwali poniżanie. Starszej córce tych bardzo religijnych rodziców z tego powodu opóźniono możliwość przystąpienia do I Komunii Świętej o dwa lata. To piętno zaważyło też na stosunkach rodzinnych. Pod presją wrogiego nastawienia tej małej społeczności do syna i jego rodziny, matka wydziedziczyła Romana. Musieli się wyprowadzić z dorastającymi dziećmi i do końca życia Roman Jochemczyk z rodziną nie był na swoim.

N

aukę po wojnie kontynuował w Kolegium Franciszkanów w Nysie, a od września 1948 roku – w jedenastolatce w Mysłowicach, gdzie w tym właśnie roku powstało Tajne Harcerstwo Krajowe – Szeregi Wolności. W roku szkolnym 1949/50, będąc uczniem 10 klasy, porzucił szkołę, bo wstąpił do nielegalnej organizacji. Zajmował się w niej wypisywaniem antyrządowych haseł, rozrzucaniem ulotek i gromadzeniem broni. Zagrożony dekonspiracją, wraz z kolegą przeniósł się do Białki koło Makowa Podhalańskiego. Tam, po nawiązaniu kontaktów, utworzył grupę pod nazwą Narodowa Organizacja Bojowa. Już w grudniu 1950 roku został aresztowany przez UB i oddział KBW pod Imielinem. Przesłuchiwano go ubeckimi metodami, znęcając się fizycznie i psychicznie. 22 marca 1951 roku został wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach skazany na karę śmierci „wraz z utratą praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na zawsze i przepadek całego mienia”. W celi śmierci przesiedział 3 miesiące. Potem złagodzono mu wyrok do lat 15. Straszną cenę miał odtąd płacić ten – w chwili aresztowania – dziewiętnastolatek. Płacili też jego bliscy, okrzyczani w małym wiejskim środowisku Dziećkowic „rodziną bandyty”. Po politycznych przemianach w Polsce ostatecznie wyszedł na wolność w 1958 roku. Osiedlił się w Bogatyni, bo tam mieszkała poślubiona w tym samym roku jego żona. Wzywany przez matkę, która nie radziła sobie z prowadzeniem gospodarstwa rolnego, w 1962 roku wrócił w rodzinne strony. Nie była to dobra decyzja. Miał już

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Dopiero po ogłoszeniu Ustawy z 23 lutego 1991 roku mógł się starać o rehabilitację. I doczekał się jej. W jego aktach w roku 1994 IPN odnotował: „Analiza akt sprawy prowadzi do wniosku, że czyny przypisane powyższym wyrokiem były związane z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Na postawie tej analizy Sąd Wojewódzki w Katowicach stwierdził nieważność wyroku z 1952 roku. Roman Jochemczyk otrzymał też

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

symboliczne odszkodowanie za niesłuszne osądzenie i osiem lat więzienia. Zmarł w 1998 roku. Dzieci z oczyszczoną wreszcie historią życia ojca miały prawo liczyć na szacunek. Pozakładały własne rodziny.

T

ymczasem w październiku 2020 roku zostały poinformowane, że IPN w Katowicach „prowadzi śledztwo w sprawie niesłusznego skazania Romana Jochemczyka i innych osób na kary więzienia wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach z dnia 22.03.1951, co stanowiło represję z powodu jego działalności opozycyjnej w ramach organizacji Narodowa Organizacja Bojowa oraz znęcania się nad nimi przez funkcjonariuszy WUBP w Katowicach i PUBP w Pszczynie podczas śledztwa”. Ich próby kontaktu przez podany w piśmie numer telefonu do prokuratora Zbigniewa Woźniaka z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach nic nie dały. Nikt też nie oddzwonił, ale nikt się też nie niepokoił, bo niczego złego się nie spodziewano. Po niemal dwóch miesiącach z tegoż IPN przyszło pismo informujące o umorzeniu śledztwa. Spokój zburzyła dopiero lektura obszernego uzasadnienia umorzenia, a zwłaszcza tego fragmentu: „Oceniając zgromadzony materiał dowodowy stwierdzić należy, iż brak jest podstaw do przyjęcia, by działania podejmowane wobec pokrzywdzonych przez prokuratorów Wojskowej Prokuratury Rejonowej W Katowicach i Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie wyczerpywały znamiona przestępstwa, a tym samym, by można było przyjąć, iż zachodzi uzasadnione podejrzenie zaistnienia tzw. zbrodni sądowej. Wynika to z faktu, iż wszystkie przypisane pokrzywdzonym przestępstwa mają

W 1630 r., po śmierci ojca, 20-letnia Maria poślubiła znanego lekarza, matematyka i astronoma Eliasza Kreczmara. Zamieszkali w Świdnicy. Wychodząc za Eliasza, była już znaną uczoną, dlatego też pozostała przy swoim panieńskim nazwisku – Cunitz. Władała siedmioma językami: niemieckim, włoskim, francuskim, polskim, łaciną, greką i hebrajskim. Maria i Eliasz pracowali wspólnie, obserwując w nocy planety Wenus i Jowisza, a śpiąc w dzień, za co była nawet posądzana o czary… Podczas kontrreformacji małżonkowie musieli opuścić Świdnicę, gdyż oboje byli wyznania ewangelickiego. W latach czterdziestych XVII w. zamieszkali w Byczynie, wówczas żywym ośrodku kultury. Eliasz prowadził praktykę lekarską w mieście, a Maria oddawała się astronomii i z byczyńskich baszt obserwowała

charakter przestępstw pospolitych, a nie politycznych”. W kwestii skazania Romana Jochemczyka za nielegalne posiadanie broni w uzasadnieniu umorzenia czytamy, że „nie ma znaczenia, z jakich motywów pokrzywdzony przechowywał broń palną. Jeśli byłoby to z motywów patriotycznych, to obecnie można jedynie podkreślić, że robił to pomimo pełnej świadomości grożącej mu za to surowej odpowiedzialności karnej. Tym samym brak jest przesłanek do stwierdzenia, by wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Katowicach i utrzymujące go w mocy postanowienie Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie w części dotyczącej były wydane z naruszeniem prawa”.

C

o do stosowania zaś przemocy fizycznej i psychicznej przez funkcjonariuszy UB w Katowicach i Pszczynie wobec Romana Jochemczyka prokurator IPN uznał wprawdzie, że to „wyczerpuje znamiona przestępstw” i że były to czyny

Kościół w Kobylej Górze Stanisław Orzeł

O

to wzorcowy tekst na tabliczce informacyjnej przed kościołem protestanckim w Kobylej Górze między Ostrzeszowem (Wielkopolska), a Sycowem (Dolny Śląsk): „Kościół ewangelicki w Kobylej Górze jest modelowym przykładem neogotyckiej protestanckiej świątyni wznoszonej według projektów typowych w ramach podjętej w drugiej poł. XIX w. przez Cesarstwo Nie­mieckie nasilonej akcji germanizacyjnej realizowanej poprzez kolonizację zachodniej Wielkopolski osadnikami niemieckimi oraz walki z polskim Kościołem rzymskokatolickim. Budowę kościoła ewangelickiego w Kobylej Górze rozpoczęto w związku z planowanym i zwiększonym napływem i osiedlaniem na terenie Wielkopolski niemieckiej ludności wyznania ewangelickiego w ramach zorganizowanej przez

Cesarstwo Niemieckie akcji germanizacyjnej na terenie okupowanej przez nie części Wielkopolski. Nie bez znaczenia pozostawała również prowadzona wówczas pod kierunkiem kanclerza Niemiec, Ottona von Bismarcka, walka z polskim Kościołem rzymskokatolickim w ramach tzw. kulturkampfu. W połowie XIX w. w Kobylej Górze mieszkało tylko 9 rodzin ewangelic­ kich. W latach 80. XIX w. odnotowano w mieście 76 protestantów, natomiast na pocz. XX w. – już 190 mieszkańców tej konfesji. Do czasu budowy kościoła użytkowali oni kaplicę w miejscowej Szkole ewangelickiej. Kościół ewangelicki Kobylej Górze został poświęcony 29 kwietnia 1894 roku przez generalnego superintendenta Hefiekiela. Uroczystość została uświetniona obecnością córki Wilhelma II, która na pamiątkę tego

.

Nr 85 · LIPIEC 2O21 · Śląski Kurier Wnet nr 80 . Data i miejsce wydania Warszawa 26.06.2021 r.

.

Redaktor naczelny Kuriera Wnet Krzysztof Skowroński . Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00‒079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl . Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o.

Redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 · mail: slaski@kurierwnet.pl. Adres redakcji śląskiej ul. Warszawska 37 · 40‒010 Katowice Stali współpracownicy Dariusz Brożyniak, dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Piotr Hle­bowicz, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Zbigiew Kopczyński, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Sławomir Matusz, Stefania Mąsiorska, Jacek Musiał, Stanisław Orzeł, Mariusz Patey, Renata Skoczek, Józef Wieczorek, Peter Zhang . Korekta Magdalena Słoniowska . Projekt i skład Wojciech Sobolewski Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

27 kwietnia 1661 r. w Byczynie zmarł mąż Marii, Eliasz. Pogrążona w żałobie po ukochanym, zaprzestała działalności naukowej. Zmarła 24 sierpnia 1664 r. w Byczynie. Oboje małżonkowie zostali pochowani na miejscowym cmentarzu ewangelic­kim. Jak dotąd, mimo licznych poszukiwań, archeologom nie udało się ustalić miejsca spoczynku ich doczesnych szczątków. K

W jego aktach w roku 1994 IPN odnotował: „Analiza akt sprawy prowadzi do wniosku, że czyny przypisane powyższym wyrokiem były związane z działalnością na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”.

.

A

Strona tytułowa dzieła astronomki

„bezprawne i mające charakter represji” oraz że „działania funkcjonariuszy miały charakter fizycznego i psychicznego znęcania się i miały na celu uzyskanie od niego określonych wyjaśnień, a tym samym czyny te należy zakwalifikować jako zbrodnie komunistyczne i zbrodnie przeciwko ludzkości”, ale ponieważ

.

G

królowej Polski. Jej listy przechowywane są w Bibliotheque National de France oraz w Bibliotheque de l’Observatoire w Paryżu. W 1656 r. podczas pożaru Byczyny spaliła się większość jej dorobku naukowego, notatek i rękopisów. Do tego strasznego pożaru miasta doszło 25 maja 1656 r., ok. godz. 22.00. W żywiole Maria nie tylko straciła cały swój dorobek naukowy, notatki, korespondencję etc., ale także przyrządy i odczynniki służące do produkcji leków, co w konsekwencji pozbawiło rodzinę środków do życia.

.

Reklama reklama@radiownet.pl. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl . Prenumerata prenumerata@kurierwnet.pl . Nakład globalny 10 000 egz. . Druk ZPR MEDIA SA . ISSN 2300‒6641

„zebrany materiał dowodowy nie pozwala na ustalenia, którzy konkretni funkcjonariusze dopuścili się tych przestępstw, dlatego postępowanie w tej części postanowiono umorzyć z powodu niewykrycia sprawców”. Był to dla dzieci Romana Jochemczyka prawdziwy grom z jasnego nieba. Jedyne dla nich pocieszenie stanowiła świadomość, że ich ojciec tego nie dożył. Złożyły zażalenie do Sądu Rejonowego w Katowicach. Ten sąd, rozpatrując 24.02.2021 roku (sygn. akt VIII Kp 485/20/ADM) inkryminowane postanowienie i je swoim postanowieniem uchylił, uznawszy w całej rozciągłości argumentację strony skarżącej. Uzasadnienie pisemne tego postanowienia Sądu Rejonowego w Katowicach byłoby znakomitym materiałem edukacyjnym dla aplikantów sądowych. Śledztwo IPN-u w tej sprawie nadal trwa. Jaki będzie jego finał? Czy represjonowany w PRL z powodów politycznych Roman Jochemczyk będzie oczyszczony z miana przestępcy pospolitego? K

wydarzenia podarowała gminie ewangelickiej Biblię z dedykacją. 1 kwietnia 1895 w Kobylej Górze erygowano parafię ewangelicką. Pierwszym pastorem parafii został w 1896 roku Rudolf Niebisch, po rocznej ordynacji, dotychczasowy współpracownik pastora ostrzeszowskiego. Kościół ostatecznie ukończony został w 1897 roku. Koszty jego budowy łącznie z wieżą wyniosły 50 tysięcy marek. U schyłku XIX wieku parafia liczyła 1120 wiernych. Przed I wojną światową posługę w Kobylej Górze pełnił pastor Klawieter. W okresie międzywojennym, a także w okresie okupacji nabożeństwa odprawiał tutaj pastor Ernst Weinholt z Pisarzowic. Obecnie świątynia jest użytkowana przez parafię ewangelicko-augsburską w Kępnie”. Szkoda, że nie wszędzie na Dolnym, Opolskim i Górnym Śląsku władze samorządowe publicznie stosują taką narrację historyczną. Brak wiedzy, świadomej polityki historycznej zgodnie z polską racją stanu, czy kunktatorstwo i berlińskie granty? K

ind. 298050

Śląska Pallas, wybitna astronomka

nieboskłon. Z ich związku urodziło się trzech synów: Elias Theodor, Anton Heinrich i Franz Ludwig. Burzliwe wydarzenia epoki, na którą przypadła wojna trzydziestoletnia, zmusiły małżonków w 1642 r. (lub następnym) do przeniesienia się do Polski. W czasie ucieczki zostali podobno obrabowani przez żołnierzy… Znaleźli schronienie w Łubnicach należących do klasztoru cysterek w Obłoku koło Kalisza. Rodzeństwo Marii zostało na Śląsku i przeszło na katolicyzm. W Łubnicach powstało dzieło życia Śląskiej Pallas – książka Urania propitia (Urania łaskawa, czyli astronomia łatwa do przyswojenia), będąca udoskonaleniem Tablic rudolfińskich Johanna Keplera. Z Łubnic 28 lutego 1648 r. wysłała list do Jana Heweliusza do Gdańska, informując uczonego o swojej pracy. Dzieło astronomka wydała w 1650 r. (po powrocie do Byczyny) własnym sumptem, w drukarni J. Sayfferta w Oleśnicy. Książka przyczyniła się do upowszechnienia wiedzy o odkrytych przez Keplera prawach ruchu planet. W swojej pracy Maria skorygowała obliczenia Keplera z 1627 r. Swoje dzieło życia zadedykowała cesarzowi Ferdynandowi III i napisała je w języku niemieckim, aby było bardziej dostępne dla świata. Do dziś Urania propitia uznawana jest za jeden z kamieni milowych w rozwoju naukowego języka niemieckiego. Książka przyniosła autorce europejską sławę. Została okrzyknięta najmądrzejszą kobietą od czasów Hypatii z Aleksandrii i Śląską Ateną Pallas. Śląska Pallas utrzymywała kontakty z Heweliuszem, Ismaëlem Boulliau, Johannem Albrechtem Portnerem z Ratyzbony oraz Pierrem Desnoyersem – sekretarzem

FOT. ZBIORY BIBLIOTEKI UNIWERSYTECKIEJ WE WROCŁAWIU

W

Była najbardziej znaną kobietą naukowcem od czasów Hypatii z Aleksandrii, wybitnej starożytnej astronomki i matematyczki. Współcześni zwali ją Śląską Ateną Pallas lub Drugą Hypatią. Johann Caspar Eberti w 1727 r. w swojej książce o sławnych kobietach na Śląsku napisał: „Cunicia (Maria) albo Cunitzin, córka sławnego pana Henryka Cunitiego […]. Uczona niewiasta, błyszcząca zarazem jak królowa pośród śląskich niewiast, mówiła siedmioma językami: niemieckim, włoskim, francuskim, polskim, łaciną, greką i hebrajskim, była doświadczona w muzyce i potrafiła sporządzić piękny obraz. Przy tym była bardzo zajęta astrologią […]; rozważania astronomiczne były jej największą przyjemnością”. Dziś mówi się o niej „Kopernik w spódnicy”.

czasach nowożytnych na jej cześć jeden z kraterów na Wenus nazwano Cunitz, a jedną z planetoid – Mariacunitia. Od 20 października 1997 r. Maria Cunitz jest patronką jednej z głównych ulic Byczyny w obrębie starego miasta. Upamiętnienia doczekała się także w Świdnicy, gdzie patronuje jednej z osiedlowych ulic i w rynku, przed Muzeum Kupiectwa w Świdnicy, znajduje się jej ławeczka z pomnikiem. Muzeum jako jedyna instytucja dba o promocję spuścizny tej wybitnej kobiety. Urodziła się 411 lat temu, 29 maja 1610 r. w Świdnicy. Była najstarszą córką Marii Schultz i dra Henryka Cunitza, niemieckiego imigranta. Jej dziadek ze strony matki – Scholtz – był matematykiem i doradcą księcia legnicko-brzeskiego, Joachima Fryderyka z Brzegu. Maria była niezwykle uzdolniona. W wieku pięciu lat sama nauczyła się czytać, przysłuchując się potajemnie lekcjom jej młodszego brata. Ojciec, nie chcąc rozbudzać jej ambicji naukowych, nie pozwolił na oficjalną edukację Marii i kształcił ją w zakresie wykonywania obowiązków domowych, malarstwa, muzyki i sztuki haftu. Będąc cudownym dzieckiem, obdarzonym niepohamowaną ciekawością i niezaspokojoną ambicją, Śląska Pallas sama nauczyła się również języka polskiego i łaciny. Pasjonowała się medycyną, matematyką, astronomią i historią. Grała na lutni, malowała obrazy, a także pisała wiersze. Miała 13 lat, gdy 26 września 1623 r. ojciec wydał ją za mąż za prawnika Davida von Gerstmanna. (Zachował się zbiór pieśni z okazji ich zaślubin, których autorem był osiemnastoletni Daniel Czepko, znany później jako poeta, dramatopisarz i mistyk mający wpływ na


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

Z

przykrością trzeba zauważyć, że wielu polityków i decydentów nie rozróżnia pojęć: dwutlenek węgla i smog. Dlatego tym razem dla wyjaśnienia nieporozumień opowiemy o zanieczyszczeniu atmosfery. Na ten temat napisano już dziesiątki tysięcy prac. Czy można jeszcze coś dodać? W Polsce powszechnie funkcjonuje określenie ‘smog’. Czy słusznie? Na świecie najwięcej zainteresowania poświęcono zanieczyszczeniu przyziemnej części najniższej warstwy atmosfery – troposfery, choć nie bez znaczenia są też te docierające znacznie wyżej – do stratosfery (S.P. Parker, McGraw-Hill Encyclopedia of Ocean and Atmospheric Sciences, 1980). Zanieczyszczenie powietrza to obecność w nim gazów, cieczy lub ciał stałych, nie będących jego naturalnymi składnikami lub naturalnych, ale w ilościach, które wyraźnie przekraczają ich zwykłe występowanie (opracowanie własne na podstawie Encyklopedii Powszechnej PWN).

Większość naszych dotychczasowych artykułów była krytyką doktryny, według której to dwutlenek węgla miałby być przyczyną globalnego ocieplenia. Nasze argumenty nie zostały jeszcze wyczerpane. Odnosi się wrażenie, że lobbyści teorii CO2-centrycznej niewinny dwutlenek węgla zrównują ze wstrętnym smogiem dla odwrócenia uwagi społeczeństw od prawdziwych przyczyn globalnego ocieplenia. Czy taki zabieg socjotechniczny ma na celu zmanipulowanie, czy może i przejęcie kontroli nad całymi narodami?

CO2 to nie smog!

Zanieczyszczenie powietrza – niektóre aspekty (I) Jacek Musiał, Karol Musiał, Michał Musiał · wybór ilustracji Jacek Musiał jr Sosnowiec, Huta Katarzyna

WYD.RUCH,1933

Klasyfikacja zanieczyszczeń Zanieczyszczenie powietrza można grupować według wielu kryteriów. Proszę się nie obawiać: to nie jest miejsce do szczegółowego rozpisywania się o każdym z poniższych podziałów i rodzajów zanieczyszczeń atmosfery. Przedstawione klasyfikacje mają jedynie na celu uzmysłowienie rozległości tematyki. I. a) Naturalne (np. sól morska, metan, wietrzenie skał, pożary, wulkany, wietrzenie szczątków organicznych, pyłki, zarodniki, olejki eteryczne, gazy jelitowe), b) antropogeniczne (przemysłowe, rolnicze, transportowe, bytowe). II. a) Organiczne pyły pochodzenia biologicznego (np. zarodniki, pyłki kwiatowe, mikroorganizmy, produkty wietrzenia martwej materii organicznej), b) roztwory chemicznych związków definiowanych jako organiczne (np. węglowodory alifatyczne, aromatyczne, w tym WWA – wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne, pestycydy, odoranty), c) roztwory chemicznych związków definiowanych jako nieorganiczne (np. tlenek węgla CO, HF, HCl). III. a) Cząstki stałe (pyły) (np. dymy, aerozole proszkowe); w ochronie środowiska dzieli się je według wielkości na pyły drobne PM10, pyły bardzo drobne PM 2,5 i pyły ultradrobne PM1 (za Warmiński K., Wykłady – Ochrona środowiska, 2020). b) Cząstki ciekłe – aerozole (np. pestycydy), c) gazy – roztwory (np. SO2, NOx, O3, CO, H2S, HCl, HF).

Jedna atmosfera i jeden wspólny ocean Atmosfera, której najważniejsza część – troposfera zawiera większość masy atmosfery (80%), sięga około 10 km (od 6 do 22 km) wysokości. Przy promieniu Ziemi 6,4 tys. km, grubość troposfery stanowi zaledwie 1,6 tysięcznej. Jest najbardziej ruchliwą częścią atmosfery. Każde jej zanieczyszczenie może dotrzeć wszędzie. Zabawne jest działanie tych aktywistów „ekologii” i tych polityków, którzy z powodu rzekomej straszliwej szkodliwości dwutlenku węgla dla klimatu przenoszą fabryki za granicę, jakby granice miały stanowić nieprzeniknioną przeszkodę dla CO2.

Każde zanieczyszczenie rzeki gdzieś w Indiach, Chinach, Bangladeszu odbije się czkawką i w krajach tzw. cywilizowanych, czy będzie to kąpiel w brudnym morzu na wakacjach, czy w postaci skonsumowanych ryb i owoców morza.

Skutki zanieczyszczenia powietrza Zanieczyszczenie powietrza może mieć wpływ na różne organizmy, w tym wpływ na nasze zdrowie, komfort i samopoczucie. Według najnowszych badań epidemiologicznych obecnie najgroźniejsze populacyjnie wydają się tlenki azotu. Najłatwiej jednak jest identyfikować pyły PM10 i PM2,5 i tym składnikom zanieczyszczenia powietrza poświęca się najwięcej uwagi, także w Polsce. Tymczasem pomija się naj-

Łódź, fabryki

IV. a) Aerozole z zawieszonych w powietrzu cząstek stałych lub ciekłych, b) roztwory. V. Według źródła: a) pochodzące ze źródeł stacjonarnych (np. fabryka, spalarnia, huta, zakład chemiczny, kominy domów mieszkalnych, wulkan), b) ze źródeł ruchomych (np. samoloty, statki, samochody, rakiety). VI. a) Toksyczne, b) nietoksyczne (w tym tzw. uciążliwości). VII. a) Pierwotne, b) wtórne. VIII. a) Fizyczne (np. pyły neutralne chemicznie, do których zalicza się m.in. krzemionkę, azbest, talk, pył węglowy; mogą prowadzić do chorób określanych jako pylice), a także substancje promieniotwórcze i promieniowanie elektromagnetyczne oraz tzw. zanieczyszczenie hałasem), b) chemiczne (reagujące chemicznie z organizmami i/lub np. materiałami budowlanymi), c) biologiczne.

Niestety duża część ludzkości chce żyć w większym luksusie (ilu jest takich, którzy potrafią cieszyć się z tego, co już posiadają?). To powoduje parcie na wzrost zużycia energii i większą eksploatację środowiska. Rozwinięciem tego tematu jest artykuł Dobrobyt a energia, zamieszczony w czerwcowym numerze „Kuriera WNET” z 2019 roku.

WYD.P. MIX.,1941

bardziej niebezpieczne składniki zanieczyszczenia powietrza: rakotwórcze WWA (wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne), prozapalne tlenki azotu (NOx), tlenki siarki (SOx), trujące H2S, ozon i przechodzące barierę pęcherzykowo-włośniczkową w płucach pyły PM1. Zanieczyszczenie atmosfery ma wpływ na przedmioty materialne, SS „Barbara” (ex. „Wanda”)

głównie elewacje budynków, na trwałość i funkcjonowanie urządzeń mechanicznych. Niektóre rodzaje zanieczyszczeń atmosfery mogą mieć wpływ nawet na klimat.

Prawo do czystego powietrza Próżno szukać jednoznacznej definicji czystego powietrza, można się posiłkować przeciwieństwem – definicją zanieczyszczenia powietrza. W atmosferze ziemskiej oprócz wszystkim zna-

pochodzenia lądowego, mniejszych od ziaren piasku, gnane są wiatrem na odległości nawet 8 tys. km. W powietrzu prawie całej Ziemi stale występują najróżniejsze drobiny pyłków roślin oraz zarodników, a ponadto roztwory olejków eterycznych pochodzenia roślinnego. Już tylko wymienione wyżej naturalne składniki powietrza mogą mieć wpływ na komfort życia i zdrowie. Powszechnie znane są reakcje alergiczne na materiał biologiczny pyłków roślinnych i zarodników zawartych w powietrzu. W niektórych miejs­

mechanizmów chroniących organizmy, także nasze – ludzkie – przed wpływem wielu z nich. Czyste powietrze i czysta woda są to dobra wspólne dla całej ludzkości. Dlatego wyjątkową niegodziwością jest przenoszenie uciążliwych gałęzi przemysłu i rolnictwa (tak – rolnictwa, z uwagi na jego chemizację) do krajów biedniejszych. Paradoksalnie te agrochemikalia wcześniej czy później wrócą do Europy lub Ameryki wraz z kontaminowanymi nimi ryżem, kawą, owocami.

Bogumin WYD. G.G.I., WIEDEŃ1917

W dymach Śląska, koksownia

nych składników: azotu, tlenu, argonu, pary wodnej i dwutlenku węgla występuje w śladowych ilościach wiele naturalnych pierwiastków i związków chemicznych. Występują drobiny soli, które wraz z parowaniem oceanów w okolicach okołozwrotnikowych porywane są nawet do stratosfery, na wysokość 30 km. Drobiny pyłów

Każdy chce mieszkać w czystym środowisku i oddychać czystym powietrzem. Chce też żyć w dobrobycie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. To wiąże się z eksploatacją środowiska, a więc z jego zanieczyszczeniem. Gdzie drwa rąbią – wióry lecą. Najważniejszy jest rozsądny kompromis pomiędzy oczekiwaniami, żądaniami i możliwościami.

WYD. FOTO „REFLEX”, SOPOT,1949

cach na Ziemi występują pierwiastki i związki chemiczne, które w postaci wyziewów gazowych lub pyłów mogą być podstępnie trujące. Na powyższe, naturalne, nakładają się zanieczyszczenia tzw. antropogeniczne, których źródłem jest człowiek. We większych stężeniach mogą być szkodliwe lub niebezpieczne. Ewolucja nie wytworzyła Chorzów, Królewska Huta

FOT.PLATER-ZYBERK, WYD. OK.1925

Również ocean (Wszechocean) jest nasz wspólny. Każde zanieczyszczenie rzeki gdzieś w Indiach, Chinach, Bangladeszu odbije się czkawką i w krajach tzw. cywilizowanych, czy będzie to kąpiel w brudnym morzu na wakacjach, czy w postaci skonsumowanych ryb i owoców morza. Co więcej, jak próbowaliśmy oszacować w artykule Hipoteza Paryż – zanieczyszczenie oceanów, to zanieczyszczenie wód, obojętnie w którym miejscu dokonane, jest najpewniej właśnie główną, antropogeniczną, prawdziwą przyczyną globalnego ocieplenia oceanów. Wszyscy zachodni politycy, którzy przenosili uciążliwą produkcję do nieświadomych lub skorumpowanych krajów Trzeciego Świata, powinni poznać stare polskie przysłowie: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło”. Atmosfera i ocean to nasze bezcenne dobro.

Uciążliwość zapachowa Nie każde zanieczyszczenie atmosfery stanowi bezpośrednie zagrożenie,

FOT. JÓZEF DAŃDA, WYD. K.IW. 1951

może jednak stanowić tzw. uciążliwość zapachową – nieprzyjemny zapach, odór, smród. Uciążliwość zapachowa jest odczuciem bardzo subiektywnym. Jedna osoba może ocenić określony zapach jako wstrętny, inna – jako przyjemny. Przepisy dotyczące identyfikacji substancji powodujących dyskomfort zapachowy oraz dopuszczalnych ich zawartości w środowisku/ otoczeniu dopiero są tworzone, nie tylko w Polsce, ale i w Unii Europejskiej. Ocena organoleptyczna dyskomfortu zapachowego jest względnie czuła, ale zmysł węchu ma zdolność adaptacji. W ostatnich latach zaczynają powstawać coraz doskonalsze elektroniczne analizatory chemiczne pozwalające na ocenę ilościową coraz to nowych związków chemicznych. Medialne alarmy bądź protesty młodzieży pod hasłem smogu często są związane nie ze smogiem, lecz ze zwykłą uciążliwością zapachową. Oczywiście każda uciążliwość, o ile to możliwe, powinna być eliminowana. K Dalszy ciąg w następnym numerze „Kuriera WNET”


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

4

J

ednak według J.H. „należałoby zacząć od osób wyżej, żeby dbały o atmosferę pracy i pilnowały godzin itp. Dla szeregowego pracownika to jest naprawdę spory wysiłek, żeby postawić innym (najczęściej stojącym wyżej niż on/a) granice. (…) To jest chyba problem wszelkich środowisk, gdzie pracuje się zadaniowo”. W kolejnym komentarzu po uwagach Rafała stwierdziła, „że nie każdemu to przyjdzie łatwo i że wymagałoby to „wprowadzenia kultury pracy i szacunku do odpoczynku od osób wyżej, a nie niżej – bo to, że ja sobie pomogłam, nie znaczy, że tak łatwo będzie u wielu innych. Zmiana ustawień we własnej głowie niektórym zajmuje lata (kosztownej) terapii, niestety”. Wprawdzie R. Frelek w pełni się z tym zgodził, jednak dodał: „Tylko jeśli ci niżej się nie zbuntują, to ci wyżej nigdy żadnych zmian nie wprowadzą. Skoro teraz odpisują na maile o 23, to widocznie sami tak chcą”. J.H. na to: – Chyba rozumiem Twój tok rozumowania, ale nie mogę się zgodzić, że „sami tego chcą”. Po prostu nie wiedzą, że można inaczej/ boją się zbuntować, co wynika nie tylko z ograniczeń czy presji we własnej głowie, ale z istoty systemu: hierarchii, czasem zastraszania, lęku przed utratą pracy czy nieprzedłużeniem śmieciowej umowy. Nie można jednak winy za wyzysk zrzucać na tych, którzy mu ulegają. To trochę tak, jakby napisać, że w innej branży ludzie robią za darmo nadgodziny, „bo sami tego chcą”. No nikt nie chce. Jednak według Rafała „chodziło oto, że zmiany muszą iść dwutorowo: od góry i od dołu. Tylko trzeba pomóc tym na górze wjechać na właściwe tory”… J.H. odpisała: – Nie wypowiem się za autora posta, ale obserwuję wśród znajomych poddawanie się ogromnej presji pracy 24/7 na uczelni, a odkąd jest zdalne – to już w ogóle. Propozycje spotkań zespołu online o 20.00, maile w piątek, że do niedzieli trzeba coś tam wypełnić, telefony o dziwnych porach… Trudno powiedzieć, czy presję nam ktoś narzuca z góry, czy sami ją sobie narzucamy, zwłaszcza słysząc, że 100% zaangażowania to za mało i że trzeba więcej, efektywniej, produktywniej… Ale tak, masz rację, że obowiązuje nas kodeks pracy, z tym, że z trybem „zadaniowym”. Parę miesięcy temu w związku z pewnym systemem

W projekcie ministerstwa znalazła się nowa definicja pracy zdalnej. Zgodnie z nią „praca zdalna będzie mogła być wykonywana całkowicie lub częściowo w miejscu wskazanym przez pracownika i uzgodnionym z pracodawcą, w tym w miejscu zamieszkania pracownika, w szczególności z wykorzystaniem środków bezpośredniego porozumiewania się na odległość”. na uczelni zadałam pytanie władzom, czy przebyte szkolenia (które potem mamy wykazywać) będą się wliczać do czasu pracy, czy nie. Do dziś nie dostałam odpowiedzi. W tym momencie do dyskusji włączył się J.N.: – To nie jest do końca z własnej, nieprzymuszonej woli. Pracowałem na czterech uniwersytetach, trzy w UK. Wszędzie jest ten sam problem i bynajmniej nie jest on indywidualny, a środowiskowy. Nie istnieje pojęcie czasu pracy. Jest to na pewno związane z charakterem pracy i dziwnym miksem uprzywilejowania z brakiem poszanowania samych siebie. Przy czym presja środowiska jest na tyle poważna, że dla kogoś, kto wchodzi do środowiska, jedynie co można, to się dostosować. I niby dyskusja o problemie jest od dawna, ale cały czasy kręcimy się wokół tych samych postulatów/diagnoz. Również B.S. napisała do R. Frelka: – Etat dydaktyczny i naukowo-dydaktyczny wyznaczany jest liczbą

KURIER·ŚL ĄSKI godzin w pensum. Problem w tym, że poza pensum i dydaktyką realizowaną w czasie rzeczywistym, musisz się do niej przygotować, musisz być w kontakcie ze studentami, ocenić ich, przeegzaminować, wpisać oceny w milion systemów. Plus rozwijać się naukowo, brać udział w regularnych spotkaniach zespołu badawczego itd. To już nie jest w żaden sposób ujęte godzinowo w umowie. I masz np. taki problem, jak ja parę lat temu – kadry UŚ nie były mi w stanie powiedzieć, czy w dniu, w którym nie mam zajęć ani moja przełożona nie bywa na uczelni, powinnam brać urlop, jeśli chciałabym wyjechać gdzieś na jeden dzień, czy nie. Lub czy można mnie w tygodniu wezwać do Katowic w dowolnym momencie. Na to B.M. przyznał, że nie „każdy ma taki komfort, ale w przypadku pracy zdalnej: 8h i zamykam kompa, a jak nie, to płacisz 150% godzinowej. A jak na projekcie chcą elastycznej dyspozycyjności, to niech nie marudzą, że znikam na 2h w ciągu dnia”. Sz.M. wyraził swoją opinię o specyfice pracy na uczelniach: – Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przypadku Was, akademików, praca to jest ciągle w dużej mierze pasja i przywilej. Na pewno każdy potrzebuje jakiegoś ustrukturyzowanego odpoczynku, także od tego co lubi/kocha, ale główny przedmiot Waszych obowiązków to coś, czemu się oddajecie z zaangażowaniem i entuzjazmem niespotykanym w większości pozostałych zawodów, a uciążliwych pierdół typu dydaktyka albo sprawy administracyjne nadal jest chyba mniej niż lektur, kwerend, badań etc. No i też znając życie, to chyba jednak niewielu z Was chciałoby na stałe zamienić taki wolnostrzelecki, bonvivantowski lajfstajl, że tutaj godzinka zajęć, dwie godzinki w bibliotece, a potem jeszcze godzinka wywiadu dla mediów albo udziału w debacie, na fordowski reżim ośmiu godzin, w których musielibyście się z tym wszystkim sztywno wyrabiać. Na co odpowiedział Ł. Moll: – Niby tak, ale rzecz w tym, że ja mam obecnie grafik, który sobie sam prowadzę, żeby ze wszystkim zdążyć i zdążam na styk. A wraz z pracą zdalną ilość obowiązków zupełnie niezwiązanych z badaniami czy dydaktyką wzrosła lawinowo. Zauważ, że w trybie normalnym ja na uczelnię dojeżdżam z daleka, a miałem wtedy poczucie, że czasu na regenerację jest więcej. W odpowiedzi Sz.M. przyznał: – Ogólnie praca zdalna daje w kość i można mieć jej dosyć; sam jestem na takiej albo hybrydowej od ponad roku, ale nadal to przywilej wobec tych, którzy nie mają takiej możliwości etc. No więc jest chyba jakaś hierarchia cierpień (nieironicznie), w której korposzczur na home office będzie za kasjerką w sklepie, ale przed akademikiem. Według Ł. Molla to „zależy, co mierzymy w przypadku akademika. No, bo jak porównamy pracownika, który od 20 lat klepie te same zajęcia, na co dzień nic nie czyta, publikuje raz na dwa lata albo wcale, nie angażuje się w prace zespołowe, nie przejawia żadnej inicjatywy własnej, a kolokwia sprawdza dwa tygodnie – z kimś, kto musi z tygodnia na tydzień opracować wykłady i konwersatoria w obcym języku, pisze dwa zespołowe wnioski grantowe naraz, rozlicza finanse za grant bieżący, zbiera materiały do własnych badań, redaguje książkę przed drukiem, organizuje międzynarodową konferencję i dodatkowe wydarzenia, uczestniczy w zebraniach rad i zespołów, studentom odpisuje i sprawdza prace zaliczeniowe od ręki? Ja zawsze twierdziłem i twierdzę, że akademicy mają systemowy przywilej, ale na konkretnych przykładach to wygląda bardzo różnie. Kasjerki w Biedronce są poddane zbliżonym obciążeniom”. Magdalena O. zwróciła uwagę na inne sektory, w których praca zdalna również powoduje dodatkowe obciążenia i narusza 8-godzinną, kodeksową normę czasu pracy: – Słabo też w usługach online. Klienci naszego sklepu internetowego potrafią napisać o 6 rano w niedzielę czy o 21:30 w dzień roboczy, nawet nie na fanpage, tylko na moje prywatne konto, zwracając się na „ty”. Upomnieni, że należy pisać na maila sklepu, odpowiadają „Nie wiedziałem”. I po latach takiej pracy uważam, że nie jest wszystko jedno, KIEDY ktoś pisze – bo często jest to przedstawiane tak, że pisze, kiedy pamięta, a odpisać mogę rano. No tak, ale mi to wyskakuje. Albo inna osoba mi forwarduje, że „X pyta o…”. Po dłuższej chwili – chyba refleksji – R. Frelek powrócił do dyskusji takim komentarzem: – Generalnie uważajcie z tą pracą zdalną. Osoba z mojej

rodziny po roku zdalnej pracy właśnie wylądowała w szpitalu. Przybrał z 20 kilo na wadze i gość w wieku 45 lat wygląda na menela pod budką z piwem. Nie trzeba jeździć do pracy, to po co dbać o siebie i swoje zdrowie. J.H. podjęła ten wątek: – Dorzucić jeszcze kryzysy psychiczne, których nie widać na pierwszy rzut oka, jak kilogramów czy zaniedbania… No nie jest dobrze. Rafał potwierdził to spostrzeżenie: – No widać, widać. Ta osoba ode

chce pracować zdalnie w pojedyncze dni miesiąca. 52,5% deklaruje chęć pracy wyłącznie z biura. 57% respondentów po doświadczeniach pandemii dobrze ocenia możliwość spotkań ze współpracownikami w biurze, jaką mieli przed ogłoszeniem COVID-19. 60% badanych uważa, że w obecnym natężeniu dla wielu pracowników praca zdalna staje się już nużąca. Jednak zdaniem 74% z nich – w najbliższej przyszłości będziemy coraz częściej pracować zdalnie.

Dokończenie ze str. 1

Czy praca zdalna jest problemem? Stanisław Florian

mnie popadła ostatnio w taką paranoję, że zaczynała bać się wychodzić z domu, żeby od covida nie umrzeć. Więcej pracy zdalnej, a specjaliści od leczenia nadwagi czy alkoholizmu będą mieć co robić. Dyskusję zakończyły w lżejszym tonie dwie uwagi. Grzegorz Hajkowski, nauczyciel i poeta, nawiązując do ostatniego komentarza Rafała F. napisał: – Drogocenna przestroga, piwo odstawiłem, o higienę dbam, ale jeść lubię. Pod dach i na wycieraczkę gotowego jedzenia nie zamawiam, sporządzam z tego, co upoluję w zaprzyjaźnionych sklepikach osiedlowych. Może dlatego to takie smaczne... A Robert D. spointował całość następującą – może zbyt radykalną – grafiką:

W ocenie działu badawczego Grupy Pracuj większość badanych chce pracy w modelu hybrydowym. Wzrost udziału pracy wyłącznie z siedziby i utrzymująca się stosunkowo duża popularność „hybrydy” mogą, zdaniem autorów raportu, wskazywać na udane próby dostosowywania się firm do nowej rzeczywistości, z jednoczesnym utrzymywaniem środków ostrożności ze względu na pandemię. – Tendencje te będą mieć znaczący wpływ na przyszłość modeli pracy także po opanowaniu COVID-19 – wskazano w raporcie. W pomiarze uczestniczyło 1374 użytkowników portalu Pracuj. pl. Badanie przeprowadzono metodą CAWI (profesjonalnego formularza internetowego).

Praca zdalna w sondażu Pracuj.pl

Jak poinformował Główny Urząd Statystyczny, udział osób, które 31 marca 2021 r. pracowały zdalnie w związku z sytuacją epidemiczną, w ogólnej liczbie pracujących wyniósł 14,2%, czyli o 3,2 p. proc. więcej niż na koniec marca roku ubiegłego. Skala wykorzystania pracy zdalnej w sektorze prywatnym była mniejsza niż w sektorze publicznym. Wykonywanie pracy zdalnej w pierwszym kwartale 2021 r. było zróżnicowane w zależności od rodzaju działalności. W sektorze informacji i komunikacji pracę tę wykonywało niemal 67% pracujących. W edukacji tą formą pracy z powodu zagrożenia wirusem SARS-CoV-2 zostało objętych prawie 46% pracujących. Jak widać, zdania są podzielone i konieczne jest prawne uregulowanie problemu pracy zdalnej. Projekt takiej regulacji w Kodeksie pracy trafił już do konsultacji ustawowych. Późnym popołudniem 19 maja br. na stronie internetowej Rządowego Centrum Legislacji został opublikowany przygotowany przez Ministerstwo Rozwoju, Pracy i Technologii projekt

Jak mają się jednak wypowiedzi pracowników uczelni do danych statystycznych? Czy są to tylko nadinterpretacje, czy też dotykają oni poważnego problemu? Portal Pracuj.pl opublikował raport, w którym zebrał dane statystyczne na temat pracy zdalnej. Najnowszy raport portalu Pracuj. pl „Rok nowej normalności. Pracownicy i kandydaci o rewolucji na rynku pracy” oparto na wynikach badań przeprowadzonych przez dział badawczy Grupy Pracuj 10–18 lutego br. Wynika z niego, że 47,5% uczestniczących w badaniu użytkowników portalu po roku pandemii wykonywała obowiązki zawodowe zdalnie. W biurach lub zakładach pracy wykonywało je 52,5% uczestników badania. 22,5% spośród ankietowanych pracowało hybrydowo. Oznacza to, że praca w pełni zdalna dotyczyła 25% respondentów. Po roku doświadczeń z pandemią 13% pytanych wyraża chęć dalszej pracy poza biurem na pełny etat, a 27%

ustawy o zmianie ustawy – Kodeks pracy, ustawy o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz o zatrudnianiu osób niepełnosprawnych oraz ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. W projekcie ministerstwa znalazła się nowa definicja pracy zdalnej. Zgodnie z nią „praca zdalna będzie mogła być wykonywana całkowicie lub częściowo w miejscu wskazanym przez pracownika i uzgodnionym z pracodawcą, w tym w miejscu zamieszkania pracownika, w szczególności z wykorzystaniem środków bezpośredniego porozumiewania się na odległość”. Oznacza to, że możliwa ma być – zależnie od potrzeb i uzgodnień między stronami stosunku pracy – zarówno całkowita, jak i hybrydowa praca zdalna. W zmienianych przepisach mają się znaleźć wskazówki, jak strony umowy pracy zdalnej powinny określić minimalny katalog kosztów, jakie ponosi pracownik, wykonując pracę zdalną. Szczegóły dotyczące ekwiwalentu pieniężnego mają być ustalane w porozumieniu między pracodawcą a związkami zawodowymi lub, jeśli tych nie ma w zakładzie pracy, z przedstawicielami pracowników. Pracownik będzie miał możliwość korzystania z własnego sprzętu do pracy zdalnej. W takiej sytuacji pracodawca będzie miał obowiązek wypłacić mu wcześniej ustalony ekwiwalent pieniężny za koszty, jakie pracownik ponosi, wykonując ten rodzaj pracy. Wykonywanie pracy zdalnej co do zasady ma być uzgadniane między stronami stosunku pracy. Wyjątkiem są sytuacje nadzwyczajne, stanu zagrożenia epidemicznego albo stanu epidemii do 3 miesięcy po ich ustaniu lub gdy będzie to niezbędne ze względu na obowiązek pracodawcy zapewnienia pracownikowi bezpiecznych i higienicznych warunków pracy, o ile z przyczyn niezależnych od pracodawcy zapewnienie tych warunków w dotychczasowym miejscu pracy pracownika nie jest czasowo możliwe. Wówczas pracodawca może polecić pracownikowi wykonywanie pracy zdalnej. Jednak w takiej szczególnej sytuacji pracodawca będzie musiał odebrać od pracownika oświadczenie, że zgodnie z własną oceną posiada on warunki lokalowe i techniczne do wykonywania takiej pracy. Uzgodnienie dotyczące wykonywania pracy zdalnej ma być możliwe tak przy zawieraniu umowy o pracę, jak i w trakcie zatrudnienia. W przypadku wykonywania pracy zdalnej wszystkie wnioski pracownika, dla których przepisy kp wymagają formy pisemnej, np. wnioski o udzielenie czasu wolnego od pracy w zamian za pracę w godzinach nadliczbowych, będą mogły być składane w postaci papierowej lub elektronicznej, czyli drogą mailową. Możliwe będzie również wykonywanie pracy zdalnej okazjonalnie, przez 12 dni w roku, na wniosek pracownika. Wiążące dla pracodawcy mają być wnioski o wykonywanie pracy zdalnej złożone przez pracowników wychowujących dziecko do ukończenia przez nie 4 roku życia, a także określonych w przepisach pracowników-rodziców dzieci z niepełnosprawnością. Jeśli nie dojdzie do porozumienia ze związkami zawodowymi lub przedstawicielami pracowników, pracodawca będzie mógł ogłosić obowiązujący w jego przedsiębiorstwie regulamin pracy zdalnej. Jego obowiązkiem będzie wyposażenie pracownika w narzędzia i materiały niezbędne do tego rodzaju pracy (przede wszystkim koszty związane z instalacją, serwisem, eksploatacją i konserwacją narzędzi pracy niezbędnych do wykonywania pracy zdalnej, a także koszty energii elektrycznej oraz dostępu do łączy telekomunikacyjnych), a także zapewnienie mu pomocy technicznej i niezbędnych szkoleń w zakresie obsługi narzędzi pracy niezbędnych do wykonywania pracy zdalnej. Na pracodawcy ma też spoczywać obowiązek określenia zasad ochrony danych przekazywanych pracownikowi wykonującemu pracę zdalną oraz przeprowadzenia, w miarę potrzeb, instruktażu i szkolenia w tym zakresie. Pracownik ma być zobowiązany do potwierdzenia zapoznania się z tymi zasadami i ich przestrzegania. Co do zasady – pracodawca również w stosunku do pracownika wykonującego pracę zdalną będzie realizował obowiązki określone w dziale X Kodeksu pracy, jednak z wyłączeniem: – obowiązku organizowania stanowiska pracy zgodnie z przepisami i zasadami bhp, – obowiązku dbania o bezpieczny stan pomieszczeń pracy i wyposażenia technicznego, – obowiązków dotyczących pomieszczeń pracy i obiektów budowlanych, – obowiązku dotyczącego

urządzeń sanitarnych i środków higieny osobistej. Pracodawca nie będzie mógł powierzać pracownikowi wykonującemu pracę zdalną prac: – szczególnie niebezpiecznych, – w wyniku których następuje przekroczenie dopuszczalnych norm czynników fizycznych dla pomieszczeń mieszkalnych, – z zastosowaniem substancji niebezpiecznych lub szkodliwych dla zdrowia, żrących, promieniotwórczych, drażniących, uczulających lub innych o nieprzyjemnym zapachu, pylących lub intensywnie brudzących. Wstępne szkolenia bhp osób zatrudnianych do pracy zdalnej w całości będą mogły się odbywać za pośrednictwem środków komunikacji elektronicznej. Wszyscy pracownicy wykonujący pracę zdalnie mają na ogólnych zasadach podlegać szkoleniom okresowym bhp, z wyjątkiem pracowników wykonujących pracę zdalną okazjonalnie. W celu przygotowania miejsca pracy i pracownika do wykonywania pracy zdalnej, pracodawca będzie miał obowiązek sporządzić ocenę ryzyka zawodowego, w tym zagrożeń, na które może napotkać pracownik najczęściej w miejscu swojego zamieszkania. Narzędzia pracy i materiały wykorzystywane przy pracy zdalnej będą musiały spełniać wymagania określone w przepisach kp, czy będzie je zapewniał pracodawca, czy pracownik. Zgłoszenie pracodawcy wypadku przy pracy zdalnej będzie oznaczało wyrażenie zgody pracownika na przeprowadzenie oględzin miejsca wypadku. Oględziny powinny się odbyć zgodnie z obowiązującą procedurą powypadkową niezwłocznie, niemniej ich termin w przypadku pracy zdalnej będzie uzgadniany pomiędzy pracownikiem a zespołem powypadkowym, którego zadaniem będzie ustalenie okoliczności i przyczyn wypadku przy pracy. Do badania wypadku przy pracy zdalnej będą stosowane odpowiednio przepisy o wypadkach w pracy – z uwzględnieniem prawa pracownika do ochrony prywatności oraz niezakłócania miru domowego. Jednocześnie, w przypadku gdy zespół powypadkowy uzna, że nie jest konieczne przeprowadzanie oględzin miejsca wypadku przy pracy zdalnej, gdyż np. przedstawiona przez pracownika dokumentacja medyczna, wyjaśnienia czy inne dowody są wystarczające do ustalenia okoliczności i przyczyn tego wypadku, będzie mógł odstąpić od przeprowadzania oględzin. Pracownik wykonujący pracę zdalną ma mieć zapewnioną możliwość przebywania na terenie zakładu pracy, kontaktowania się z innymi pracownikami oraz korzystania z pomieszczeń i urządzeń pracodawcy, z zakładowych obiektów socjalnych i prowadzonej działalności socjalnej – na zasadach przyjętych dla ogółu pracowników. W projekcie uwzględniono zakaz wypowiedzenia pracownikowi umowy o pracę z uwagi na odmowę lub zaprzestanie przez niego wykonywania pracy zdalnej oraz zakaz dyskryminacji pracownika wykonującego pracę zdalną. Wprawdzie większość propozycji projektu została uzgodniona ze związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców w Radzie Dialogu Społecznego, jednak podczas konferencji online „Bezpieczna praca”, zorganizowanej 26 kwietnia br. w ramach Międzynarodowego Dnia Pamięci Ofiar Wypadków przy Pracy i Chorób Zawodowych przez Okręgowy Inspektorat Pracy w Łodzi i Zarząd Regionu Ziemi Łódzkiej NSZZ Solidarność – Przewodniczący Komisji Krajowej tego związku zawodowego, Piotr Duda, zwrócił uwagę, że chodzi nie tylko o uwzględnienie pracy zdalnej w Kodeksie pracy, ale i większą odpowiedzialność pracodawców za wypadki przy pracy w trakcie jej wykonywania. Według niego – o czym mówił 27 kwietnia br. we Wrocławiu podczas konferencji online „Zdrowe i bezpieczne miejsca pracy wyzwaniem dla pracodawców i związków zawodowych w czasie pandemii i w popandemicznej rzeczywistości”, zorganizowanej przez Region Dolny Śląsk NSZZ Solidarność z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci Ofiar Wypadków przy Pracy i Chorób Zawodowych – mimo pewnych rozbieżności między związkami zawodowymi a organizacjami pracodawców, jest nadzieja, że strony szybko dojdą do porozumienia. Również wiceminister rozwoju, pracy i technologii, Iwona Michałek, podczas konferencji prasowej 19 maja br. przyznała, że „pozostało kilka spraw do ustalenia”. – Rozpoczynamy konsultacje ustawowe. Chcielibyśmy, aby regulacje zaczęły działać po trzech miesiącach od ustania stanu epidemii – powiedziała pani minister. K


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

T

ak oto student pedagogiki, przyszły nauczyciel, nie ma szans, aby się dowiedzieć, co o wychowaniu i współczesnym świecie ma do powiedzenia tenże prof. Szołtysek. W nowym podręczniku akademickim Pedagogika (PWN, 2019) nie ma o nim marnego słowa. Narzuca się pytanie: czymże to naraził się Szołtysek swoim oponentom, że strzelono do niego z tak grubej rury? Spośród różnych możliwości odpowiedzi wybieram taką, która może budzić kontrowersje. Jakoż dostrzegam w niej pewne walory poznawcze. Przytoczę mianowicie wybrane poglądy, spostrzeżenia i przestrogi wyjęte ze światowego bestsellera Patricka J. Buchanana Śmierć Zachodu (Wektory, Wrocław 2005). Urodzony w 1938 r. w Waszyngtonie, w rodzinie katolickiej, P.J. Buchanan jako bezkompromisowy obrońca tradycji i orędownik dogmatycznego tradycjonalizmu katolickiego jest szczególnie znienawidzony przez lewicowe i demoliberalne „siły postępu”, które pragnąc go zdyskredytować, nazywają go fałszywym, dwulicowym świętoszkiem, ekstremistą, antysemitą, nazistą, faszystą, wręcz reinkarnacją Hitlera. Trzeba przyznać, że nasze

Ilekroć czytam o powołanej niedawno Radzie Doskonałości Naukowej, nie potrafię się uwolnić od natrętnej myśli, iż nazwy w polityce bywają chytrą grą słów, co perfekcyjnie ośmieszył i wyszydził Orwell, powołując do życia totalitarne Ministerstwo Prawdy (Rok 1984). rodzime „siły postępu”/„pedagodzy doskonali” obchodzą się z naszym „katolem” – prof. Szołtyskiem – jakby delikatniej. Mogłaby na to wskazywać – już chyba kiedyś o tym wzmiankowałem – reprymenda, jakiej udzielił lewoskrętny prof. Zbigniew Kwieciński naszemu politycznie niepoprawnemu filozofowi edukacji, przyprawiając mu gębę czołowego przedstawiciela „pedagogii nawiedzonej”. Pedagogia nawiedzona

– wyjaśniał – „przemawia do odbiorców, aby ich jako naród doprowadzić do Boga, jest pewna siebie, pełna pychy, moralizująca, naznaczająca i wykluczająca poglądy inne niż własne. Pod względem formalnym posługuje się twierdzeniami ideologicznie przerysowanymi do granic groteski”. Nie muszę dodawać, że wyszydzana „pedagogia nawiedzona” radykalnie rozmija się z wyznawanymi aksjomatami „sił postępu”, na gruncie których między innymi Bóg nie istnieje, nie ma wartości absolutnych we wszechświecie, a istnienie rzeczywistości nadprzyrodzonej to przesąd. W takiej perspektywie trzeba by przyjąć ze zrozumieniem, że w podręczniku Pedagogika zabrakło miejsca dla prezentacji – jak napisał w swoim blogu (22 kwietnia 2015 r.) prof. Śliwerski – „wybitnego włoskiego duchownego, pedagoga, twórcy nie-

Buchanan obwinia za to nieszczęście konserwatystów. „Utracili – pisze – moralny certyfikat, który posiadali w czasach swojej młodości, gdy ich wiara była wiarą, która potrafiła walczyć”. U nas w Polsce zmiana społeczna – narzekam na to, jak przystało zacofanemu katolowi, w każdym felietonie – nabiera

Cenzorski zapis na nazwisko Cenzura to kontrolowanie przekazywania informacji, co ogranicza wolność wyrażania myśli i przekonań. W cenzurze PRL istniało coś, co się nazywało „zapisem na nazwisko”. Oznaczało to,

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

powołano w PRL dekretem z 5 lipca 1946 roku. Podlegał premierowi. Przez 44 lata zajmował budynek przy ul. Mysiej w Warszawie. Urząd cenzorski oficjalnie zlikwidowano 6 czerwca 1990, ale o tym, że nie udało się go uśmiercić do imentu, dowiedziałem się dość przypadkowo parę lat później. Mało, okazało się, że owi pogrobowcy GUKPPiW i mnie mają na oku. Od mojej byłej magistrantki (dziś już całą gębą pani profesor, choć jeszcze nie z namaszczenia „belwederskiego”/prezydenckiego) otrzymałem list datowany 16.06.1997 r. Finalizowała wówczas swój doktorat. Oto jego fragment, wskazujący na to, że zapis cenzorski „na nazwisko” miał się wciąż nieźle: „Przesyłam, trochę nieśmiało, dwa ostatnie teksty zamieszczone w »Edukacji i Dialogu«, licząc na krytycyzm, ale i zrozumienie (i tu z przy-

Bywa, że uczony z jakiegoś powodu staje się niewygodny i zostaje uznany za przeciwnika, a jego dorobek za niegodny uwagi. Odnotujmy dla ścisłości, że marny ten los spotkał – nazwijmy to: na pół gwizdka – profesora Szołtyska. To znaczy – nie jest niby aż tak źle. Mogłoby być gorzej: ten skądinąd wybitny profesor może przecież publikować, wszak oficjalnie cenzurę zlikwidowano w 1990 r. i tzw. zapis na nazwisko przestał funkcjonować (?). Problem w tym, że jego książki zostały skazane na niebyt, na „zaoranie”/unieważnienie na gruncie akademickiej pedagogiki.

Zapisy na nazwisko nadal obowiązują

powtarzalnej koncepcji wychowania prewencyjnego – św. Jana Bosko”. Śliwerski przypomniał postać św. Jana Bosko i chwała mu za to – w związku z 200-leciem urodzin znanego salezjanina i konferencją naukową, jaka odbyła się na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego. Nie dopilnował, niestety, jako redaktor naukowy podręcznika, aby ową atencję do świętego pedagoga rozciągnąć w czasie i upowszechniać. Wracając do wątku znienawidzonego przez lewaków Buchanana, odnotujmy bez pretensji do oryginalności spostrzeżenia, iż nie dziwi, że o istnieniu jego książki z nowego podręcznika akademickiego Pedagogika polski student się nie dowie. Zadbali o to jego postępowi/lewoskrętni redaktorzy naukowi z powodów oczywistych. Książka Buchanana jest bowiem dramatyczną przestrogą przed przeprowadzaniem tzw. zmiany społecznej. Amerykanie mają już to szaleństwo poza sobą.

właśnie dynamiki. „Nasz świat – czytamy w Śmierci Zachodu – wywrócił się do góry nogami. To, co wczoraj było słuszne i prawdziwe, dzisiaj jest fałszem i złem. To, co niegdyś było niemoralne i karygodne: rozpusta, aborcja, eutanazja (…) – dziś stało się „postępowe” i „chwalebne”. Dawne cnoty stają się grzechem, dawne grzechy – cnotami”. Choć jesteśmy dopiero na początku owej „zmiany społecznej” – czyż już dziś nie brzmi to jakoś swojsko? Myślę, że owo niebezpieczne oswajanie się z „postępowym” barbarzyństwem wiąże się ściśle z pytaniem, które powinni postawić sobie nasi współcześni studenci, zresztą nie tylko oni: dlaczego w toczącej się wojnie cywilizacyjnej konserwatyści są stroną wyraźnie przegraną, czemu – jak pisze Buchanan – chrześcijanie pozwolili na to, aby ich Bóg i ich wiara zostały wywiezione na taczkach ze świątyń ich cywilizacji? Dlaczego stawiali tak kiepski opór?

że czyjeś nazwisko nie może się pojawić w żadnych publikatorach oficjalnych: w prasie, radiu, telewizji, w książkach. Dlatego – przykładowo – do schyłku lat 70. nie używano imienia i nazwiska Czesław Miłosz, tylko pisano: autor Ziemi Ulro. Tylko niektórzy wiedzieli, o kogo chodzi. Mówiono wówczas: na to i na to nazwisko, na tego pisarza istnieje zapis, czyli umowa cenzorska, która wyklucza publikowanie przez określonego autora czegokolwiek pod własnym nazwiskiem i wyklucza mówienie o nim. A zatem z dnia na dzień pisarz, który jest z natury osobą publiczną, bo przecież przemawia do publiczności i z tej racji potrzebuje mediów – znika. Jego książki przestają się ukazywać, czasami są wycofywane z księgarni lub bibliotek. Nie publikuje tekstów w periodykach. Nie można o nim nic publicznie powiedzieć. Urząd cenzorski (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk)

krością stwierdzam, że redaktorzy, modyfikując teksty, jednego pozbawili przypisów w ogóle, w drugim – wyeliminowano część, w której centralne miejsce zajmował tekst Pana Doktora Nauczyciel w perspektywie powinności moralnych). Życzę zdrowia i dalszej odwagi do śmiałego pokonywania absurdów społecznych, życzę także wielu zapatrzonych w prawość i dzielność etyczną współpracowników i studentów. Z poważaniem” (i tu podpis: imię i nazwisko). Nie wymieniam go, bo nie mam zamiaru przykładać ręki do tego, aby zajęli się nią „pedagodzy doskonali”, decydujący o tym, kto może zostać profesorem zwyczajnym, a kto nie. Wówczas marzenie o profesurze „belwederskiej” mogłoby być marzeniem ściętej głowy (list zachował się w moim prywatnym archiwum). Na marginesie wzmiankowanego wyżej hipotetycznego zagrożenia mojej byłej magistrantki przyznam się bez bicia,

że ilekroć czytam o powołanej niedawno Radzie Doskonałości Naukowej, nie potrafię się uwolnić od natrętnej myśli, iż nazwy w polityce bywają chytrą grą słów, co perfekcyjnie ośmieszył i wyszydził Orwell, powołując do życia totalitarne Ministerstwo Prawdy (Rok 1984). PS Trudno mi orzec, czy to tylko zwykły przypadek, czy też świadome wymazywanie z „dziejów” Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach nazwiska piszącego te słowa. Jakoż fakt jest taki, że z prezentowanej onegdaj historii tego Wydziału (czasy PRL-u) wynika, że niejaki dr Herbert Kopiec w latach, które zostały objęte sprawozdaniem był – jeśli można tak powiedzieć – bytem bezobjawowym, nie nadającym się do odnotowania. I znowu trudno mi przesądzać, czy zawdzięczam to autorom przywołanego opracowania. Miałbym wyrzuty sumienia, gdybym przemilczał, iż z trojga autorów dokumentu dwoje – mówiąc oględnie – nie przepadało za mną. Nie byłem nauczycielem akademickim z ich bajki. Tak się złożyło, że pełnili funkcje kierownicze. Byli wieloletnimi dziekanami, moimi przełożonym w pracy. Oj, nie było lekko... A niekiedy bywało tragikomicznie. Kiedyś może opowiem bardziej szczegółowo o moim dziekanie (tzw. docencie marcowym, świeć Panie nad jego duszą), który zawiłością uknutej przeciwko mnie intrygi mógł wzbudzić i wzbudzał uczucie prawdziwej „litości i trwogi”. Nie mogąc skonfliktować mnie z moimi magistrantami, sam w ich imieniu napisał skargę (22.04.1980 r.) na moje rzekome niegodziwości. Zarzucono mi niedbałość w wypełnianiu obowiązków jako promotora prac magisterskich. Ta sfingowana rzekoma skarga studencka była oczywiście skierowana do niego jako Dziekana i stanowiła podstawę do wyciągnięcia wobec mnie konsekwencji służbowych. W efekcie misternie skonstruowanej intrygi wyszło na to, że Pan Dziekan napisał sam do siebie – na mnie anonim. Niezłe, co? Zachowała się dokumentacja, odnosząca się do sprawy, w tym pismo/oświadczenie moich magistrantek, że nie są autorkami tej skargi, a ich relacje z opiekunem seminarium magisterskiego (czyli ze mną) nie budzą w nich żadnych zastrzeżeń. Była wiosna, zbliżał się sierpień (wybuch „Solidarności”) pamiętnego 1980 roku. Było sporo nadziei na zmianę społeczną... Oczywiście nie taką, którą nam fundują z narastającym cynizmem i agresją współczesne lewackie „siły postępu”, dla których profesura formatu Szołtyska – …ech, szkoda gadać! K

Litwa wycofuje się ze współpracy z Chińską Republiką Ludową w ramach tzw. formatu „17+1”, do którego dołączyła w 2012 roku. O decyzji poinformował pod koniec maja litewski minister spraw zagranicznych Gabri­ elius Landsbergis.

Litwa wycofuje się ze współpracy z ChRL Agnieszka Iwaszkiewicz Minus jeden W kwietniu 2012 roku Chiński reżim oficjalnie uruchomił tzw. format „16+1”, aby zacieśnić współpracę z 16 państwami Europy Środkowo-Wschodniej. Po siedmiu latach do inicjatywy dołączyła Grecja, więc nazwę zmieniono na „17+1”. Współpraca z Chinami w ramach tej inicjatywy obejmuje różne obszary, m.in. w zakresie finansów, zdrowia, handlu i technologii. 21 maja w oświadczeniu dla „Politico” Gabrielius Landsbergis zakomunikował, że „17+1” już nie istnieje, ponieważ Litwa się z niego wycofuje. Decyzji Litwy można było się spodziewać, bo już w marcu Landsbergis powiedział niemieckiej gazecie „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, że format „17+1” nie spełnił oczekiwań Litwy, w szczególności dotyczących inwestycji, które miały służyć wspólnym interesom. W sobotę 22 maja w „Baltic News Service” Landsbergis potwierdził, że Litwa nie uważa się już za członka „17+1” i nie będzie uczestniczyć w działaniach tej inicjatywy. Landsbergis wezwał także inne państwa członkowskie do rezygnacji ze współpracy z Chinami w ramach

„17+1”. W ocenie litewskiego ministra ta inicjatywa bardziej dzieli niż łączy państwa Europy, a jego zdaniem Wspólnota Europejska ma największą siłę, gdy się jednoczy i wszystkie państwa członkowskie działają razem.

„Nie możemy przymykać oczu” 24 maja w Wilnie odbyła się międzynarodowa konferencja pt. „EU–USA & China: Where we stand”, podczas której zastanawiano się m.in. nad sposobami i środkami, jakie wzmocnią współpracę transatlantycką w zakresie przeciwdziałania próbom zdominowania świata przez Chiny i Rosję oraz usiłowaniom zniszczenia „obecnego porządku światowego po obu stronach Atlantyku, opartego na wartościach demokracji liberalnej”. W odtworzonym na konferencji oświadczeniu minister Gabrielius Landsbergis zauważył m.in., że „nowe realia geopolityczne wyraźnie pokazują, iż Chiny zmieniają się z partnera do współpracy, konkurenta gospodarczego i systematycznego rywala w zagrożenie hybrydowe i [zagrożenie dla] bezpieczeństwa”. Wskazał, że gdy stały

członek Rady Bezpieczeństwa ONZ odrzuca międzynarodowe prawo i zobowiązania, taka sytuacja wymaga „zdecydowanego stanowiska ze strony społeczności międzynarodowej. Interesy gospodarcze nie mogą przesłaniać wartości i opartego na zasadach porządku globalnego. Musimy wykorzystać wszystkie możliwości nacisku, aby skłonić Chiny do przestrzegania własnych zobowiązań, w tym dotyczących Hongkongu, przestrzegania rezolucji ONZ o prawach człowieka”. Prowadząca konferencję dr Laima Liucija Andrikienė, wiceprzewodnicząca sejmowej Komisji ds. Europejskich, odniosła się do wycofania się Litwy z inicjatywy „17+1” i stwierdziła, że uczestnictwo w tym formacie „nie spełniło dotychczasowych oczekiwań w zakresie otwarcia rynku chińskiego na produkty litewskie, a także inwestycji”. Dodała, że Litwa będzie szukać nowych rynków w Azji i dostrzega możliwość współpracy z Singapurem, Koreą Południową i Tajwanem. Z kolei Radvilė MorkūnaitėMikulėnienė, wiceprzewodnicząca Sejmu Republiki Litewskiej i przewodnicząca sejmowej Komisji ds. Europejskich, zaznaczyła, że „duchem

Budynek litewskiego Sejmu

każdego porozumienia jest współpraca, szczera i zbudowana na zaufaniu”. Jak stwierdziła, powinna ona być „bardziej przejrzysta, aby ustalić wspólne zasady w celu zorganizowania naszego codziennego życia”. W opinii posłanki współpraca z ChRL od samego początku wzbudzała wiele dyskusji, a ostatnie kroki podjęte przez pekińskie władze, które nałożyły sankcje na polityków UE, naukowców, nie są „oznaką chęci do zawarcia porozumienia”. Fundamentem współpracy „są wspólne wartości zachodniej demokracji, podstawowe zasady UE dotyczące praw człowieka, zasad prawa i wielu innych spraw”. Radvilė Morkūnaitė-Mikulėnienė zwróciła uwagę, że 20 maja litewski parlament przyjął rezolucję w sprawie dokonywanych w Chinach masowych, systemowych i rażących naruszeń praw człowieka oraz ludobójstwa Ujgurów.

FOT. DOMENA PUBLICZNA

Patrząc na to, co się dzieje w Chinach, „nie możemy przymykać oczu i powiedzieć: OK, to jest jakaś wewnętrzna polityka, a to, że prowadzimy interesy, wszelkie relacje gospodarcze, to inna sprawa. Nie, wszystko jest »w jednym garnku« i musimy to przyznać, a ludzie przy tym stole oczywiście to widzą” – stwierdziła. W odpowiedzi na rezolucję, w oświadczeniu wydanym 20 maja ambasada Chin na Lit­ wie zaatakowała litewski parlament za „tandetny pokaz polityczny oparty na kłamstwach i dezinformacji”. Radvilė Morkūnaitė-Mikulėnienė, gdy określała podejście Litwy do współpracy z Chinami, powiedziała: „Myślę, że najbardziej znaczące jest to, że Litwa wycofała się z formatu 17+1”. W jej ocenie ta „struktura” nie jednoczyła Unii wobec stosunków z Chinami, a bardziej dzieliła. „Bardzo ważne jest, aby rozmawiać z Chinami, ale na szczeblu

UE jako cała europejska rodzina” – zauważyła parlamentarzystka. „Chciałbym pogratulować Litwie, a w szczególności pogratulować Sejmowi Republiki Litewskiej, że odważył się stanąć w obronie tego, w co wierzy jego kraj, i podjął odważny krok, by wydać rezolucję dotyczącą tego, co czujecie, że powinno zostać powiedziane o straszliwych okrucieństwach popełnionych w Chinach wobec Ujgurów, które nazwaliście ludobójstwem. (…) Mam nadzieję, że inne kraje pójdą w ślady Litwy” – powiedział na konferencji Reinhard Bütikofer, niemiecki eurodeputowany, przewodniczący Delegacji Parlamentu Europejskiego ds. Stosunków z Chińską Republiką Ludową. K W artykule wykorzystano relacje Franka Fanga, Politico, 15min.lt oraz materiały przygotowane przez Lietuvos Respublikos Seimas, Atviras Seimas. Artykuł pierwotnie został opublikowany 10.06 br. w polskiej edycji „The Epoch Times”.


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

6

Siła tradycji Arcybiskup krakowski Adam Sapieha organizował więc dla Ślązaków bierzmowania w Krakowie. Do Lwowa i Krakowa jeździł potajemnie z kolegami uczeń Wojciech Korfanty. Bywali tam też Alojzy i Teodor Dembińscy. Latem 1883 r. odwiedził Kraków Aleksander Skowroński. Zwiedził wówczas Wawel i kopiec Tadeusza Kościuszki. Wielkie wrażenie zrobiły na nim groby królewskie, a zwłaszcza sarkofag Jana III Sobieskiego i naczelnika powstania 1794 r., a także trumna św. Stanisława patrona Polski. Po pięćdziesięciu latach swą kąpiel w Wiśle nazwał chrztem narodowym. 25 lipca 1884 r. A. Skowroński po raz pierwszy ukląkł przed wizerunkiem Czarnej Madonny na Jasnej Górze, modląc się o wyjednanie łaski powołania do kapłaństwa. Poznawszy dzieje Polski, ubolewał nad tułaczym losem uczestników powstań narodowych, dręczonych uczuciem smutku, niepokoju, tęsknoty za krajem, czemu dał wyraz w jednym ze swoich wierszy, pt. Miłość Ojczyzny, opisującym zdarzenie prawdziwe, które według opowiadania starego księdza, dawniejszego kapelana w Piekarach, opisał wierszem: Już przebrzmiały pieśni dźwięki Wraz z ostatnim głosem dzwona, Już Piekarskiej Panny wdzięki Na dziś zakryła zasłona. Już pątników orszak bieży Do swych chat, w pokoju błogim, Tylko jeden jeszcze leży Krzyżem przed ołtarza progiem. Wiecznej lampki blask pozłaca Smugi jego srebrnych włosów, Jego postać, ubiór zdradza, Że jest pastwą ciężkich losów. Ciche, rzewne, tkliwe jęki Szepcą jego sine usta, Jakby cale morze męki Mieściła pierś Jego pusta. Naokoło ciemność mroku, I jak w grobie cisza głucha, Tylko ksiądz klęczący z boku Zadziwiony słucha – słucha. Wojciech Korfanty o księdzu A. Skowrońskim napisał: „Był to działacz niezłomny, nie uznający kompro-

KURIER·ŚL ĄSKI w 1892 r. w Bytkowie Katolickie Towarzystwo Robotnicze, liczące w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej 277 członków. Działały także liczne stowarzyszenia zawodowe przy parafiach św. Michała i św. Krzyża. Zniesienie w 1890 r. ustawy wyjątkowej przeciw socjalistom umożliwiło wzrost wpływów na Górnym Śląsku Polskiej Partii Socjalistycznej (Polnische Sozialistische Partei in Preußen), która początkowo wydawała w Berlinie, a następnie w Katowicach „Gazetę Robotniczą”. Partia ta miała również swoich sympatyków w Siemianowicach. W 1893 r. podczas wyborów do parlamentu Rzeszy Franciszek Merkowski, stolarz z zawodu, kandydat z listy socjalistów, „jako apostoł nowej idei” uzyskał w Siemianowicach 83 głosy. Działacz PPS zaboru pruskiego, Franciszek Morawski, tak małą liczbę głosów tłumaczył przeszkodami stawianymi „ze strony towarzystw niemieckich” spod znaku SPD, jakby zapominając o „religijnych umysłach” Górnoślązaków. Jednym z bardzo istotnych przejawów zmian społecznych w końcu XIX w. była działalność, jaką rozwijały organizacje podlegające tajnej Lidze Polskiej, a od 1893 r. Lidze Narodowej. Należy do nich zaliczyć powstały w Siemianowicach w 1898 r. Bank Ludowy, kierowany przez zarząd w składzie: Franciszek Dembiński (według legendy rodzinnej syn Józefa, uczestnika powstania 1830–1831), Franciszek Neumann i Piotr Macha. Bank zrzeszał (na zasadzie spółki akcyjnej) drobnych przedsiębiorców, rzemieślników i rolników. Zasoby na działalność kredytową czerpał z udziałów członków i wkładów oszczędnościowych klientów. Pożyczek mógł udzielać tylko zarząd, według zasady indywidualnej oceny możliwości danego pożyczkobiorcy. Żądano zatem gwarancji w postaci poręczycieli, zastawu, obciążenia hipoteki. Najważniejsza była jednak ocena postawy moralnej klienta. Tradycyjną formą gwarancji był weksel. Tani kredyt był traktowany jako najskuteczniejsza broń w walce z podobnymi instytucjami niemieckimi; w 1910 r. było to średnio 5,7% od depozytów. Z reguły udzielano pożyczek na cele związane z inwestycjami, które miały być głównym motorem rozwoju gospodarczego rejonu siemianowi-

Karol Miarka (1825–1882), nauczyciel, pisarz, publicysta i drukarz Metropolita krakowski Adam Sapieha

misów i nie uznający nigdy legalności historycznych aktów bezprawia i gwałtu, na narodzie naszym popełnionych. Od innych różnił się nie tylko wiarą, ale i ofiarą. A w tej wierze był niezłomny, jak granit, twardy i błyszczący, jak stal śląska”. Zagadnienie łączenia obrony praw religii katolickiej i języka polskiego miało istotne znaczenie dla braci Aleksandra i dr. Leopolda Skowrońskich, urodzonych w kolonii Huta Lura. Jak wiele pod względem narodowym siemianowiczanie im zawdzięczali, świadczy wspomnienie Wojciecha Korfantego: „Jako młody chłopiec podziwiałem złotowłosego, przystojnego młodzieńca, idącego w towarzystwie starszego brata, śp. Leopolda, w stronę Małej Dąbrówki. Bawiąc się z rówieśnikami, przystawaliśmy szepcąc sobie: to akademik z Wrocławia, a ten drugi to jego brat, doktor i wielki uczony! A obydwaj mówią między sobą po polsku. Tego jeszcze nikt we wsi nie widział i nie słyszał, samo przez się rozumiało, że »pan« mówi po niemiecku. Głęboko się nad tym ludzie zastanawiali, dlaczego ci dwaj Skowrońscy, choć wyszli na panów, mówią po polsku. Z czasem coraz więcej naszych robotników rozumiało to i wyczytało w książkach, albo od takich panów jak Skowrońscy dowiadywało się. Tak rodziła się Polska na Śląsku”.

O miejsce na ziemi W końcu XIX w. pod patronatem Centrum powstało wiele organizacji i stowarzyszeń zawodowo-oświatowych, do których m.in. należało założone

ckiego. Do najwybitniejszych działaczy Banku Ludowego należeli m.in. Józef Dreyza, dr Leopold Skowroński (w latach 1898–1913 członek zarządu Banku Ludowego w Bytomiu) i Wojciech Sosiński. Ich działalność związana była z propagowaniem pisma „Poradnik dla Spółek”, wydawanego pod patronatem ks. Piotra Wawrzyniaka. W lipcu 1897 r. powstało w Sie-

Dla podtrzymania poczucia tożsamości narodowej Ślązaków ważne były ich kontakty z Polakami z innych dzielnic i zaborów. Wizyta Młodego Karola Miarki w domu Pawła Stalmacha, redaktora „Gwiazdki Cieszyńskiej”, wyprowadziła przyszłego wydawcę „Katolika” z błędnego mniemania, iż w języku polskim nie ma żadnych innych książek oprócz śpiewników do nabożeństwa i kalendarzy. Liczne kościoły Krakowa, Częstochowy, a nawet Lwowa przyciągały ludność Siemianowic, którą drażniły germanofilskie tendencje niemieckiego kleru i gniewało uprzywilejowanie niemieckiej mniejszości ewangelickiej.

Siemianowice i siemianowiczanie w powstaniach śląskich (III)

Zdzisław Janeczek wśród adeptów 10 Przykazań Sokoła: 1. Nie będziesz miał innych Ojczyzn, jak tylko Polskę jedną i nierozdzielną. 2. Nie pozwolisz brać nadaremno imienia ojczyzny swojej na pokrycie wstecznictwa, służalstwa i despotyzmu. 3. Będziesz pamiętał o wszystkich rocznicach narodowych, święcić je będziesz w gnieździe twoim i drugich do święcenia pobudzać będziesz. 4. Czcij i kochaj ojczyznę twoją, abyś sam na miłość i cześć zasłużył. 5. Nie zabijaj ducha narodu twego. 6. Nie kochaj obcej mowy, nie przedkładaj jej nad polską. 7. Nie okradaj narodu twego z chwały i marzenia. 8. Nie przekręcaj i nie poniewieraj dziejów ojczystych. 9. Nie pożądaj łaski wrogów twojej ojczyzny 10. Ani godności, ani orderów, ani tytułów, które twych wrogów są. Od początku członkowie „Sokoła” narażeni byli na różnego rodzaju represje. Na polecenie komisarza policji trzeba było m.in. rozwiązać kierowaną przez kapelmistrza Józefa Skwarę orkiestrę. Ćwiczenia wykonywano w piwnicy Roberta Pietruszki, w stodołach miejscowych gospodarzy lub kamieniołomie od strony Milowic. Przyrządy gimnastyczne przechowywano w domu Korfantych. Ostatecznie, mimo nadzwyczajnych środków ostrożności, komisarzowi Andermannowi udało się wykryć działającą nielegalnie grupę. Skonfiskowano przyrządy i zwolniono z pracy kilku członków siemianowickiego gniazda. Pozostali reaktywowali jednak działalność „Sokoła” na walnym spotkaniu, zorganizowanym w bożnicy, a zarazem winiarni Żyda Bessera w Jęzorze (po stronie austriackiej). Prowadzącym ćwiczenia początkowo był Andrzej Korfanty, następnie Badura (późniejszy prokurator) i Paweł Wilim (w przyszłości dyrektor Banku Ludowego w Katowicach). Ponieważ w 1900 r. działaczom ponownie zagrożono represjami, chwilowo zawieszono

Winieta pisma „Katolik”, znanego z walki z germanizacją Śląska, wydawanego w latach 1868–1931

mianowicach nielegalne gniazdo Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, założone z inicjatywy lekarza Jana Nepomucena Stęślickiego i kierowane przez zarząd w składzie: wiceprezes Józef Skwara, sekretarz Franciszek Neumann i skarbnik Robert Pietruszka. Na liście założycieli znaleźli się również: Paweł Śmiłowski, Wiktor Kokot, Wilhelm Muc, Piotr Macha i Fryderyk Rudkowski. W krótkim czasie do organizacji wstąpili także Wojciech i Andrzej Korfanty. Zebranie konstytucyjne zarządu odbyło się w prywatnym mieszkaniu Jana Nepomucena Stęślickiego i sekretarza gminnego Niemca Neumanna. J.N. Stęślicki propagował

zabrania i ćwiczenia, ograniczając się wyłącznie do zbiórek składek. Dysponując funduszem 3000 marek, zdecydowano się na zakup parceli (w pobliżu łaźni miejskiej) pod budowę sali gimnastycznej, na nazwiska Jana Nepomucena Stęślickiego, Piotra Machy i Franciszka Neumanna. Ponieważ władze odmówiły wydania zezwolenia na budowę, grunt sprzedano, a pieniądze przekazano na rzecz nowo założonego gniazda w Katowicach. Kolejną porażką była konfiskata przez policję, w czasie jednej z wielu rewizji, akt, korespondencji i siemianowickiego sztandaru „Sokoła”, uszytego przez córki Franciszka Neumanna.

Krwawe zajścia w gminie Huta Laura i w Siemianowicach Przełomowy w tych zmaganiach był rok 1903. Do walki o mandaty poselskie do parlamentu przygotowywały się trzy ugrupowania: Centrum, socjaldemokracja i polski ruch narodowy z Wojciechem Korfantym na czele, który do niedawna prezesował siemianowickiemu gniazdu „Sokoła”. Do pierwszej próby doszło 16 czerwca 1903 r. W okręgach katowicko-zabrskich i bytomsko-tarnogórskim nie osiągnięto rozstrzygnięcia. 18 czerwca socjaldemokratyczny komitet wyborczy, wspólny dla SPD i PPS, zaproponował poparcie dla Korfantego, pod warunkiem złożenia przez niego pisemnej deklaracji, iż będzie opowiadał się za utrzymaniem aktualnego prawa wyborczego do Reichstagu oraz przeciwko podwyższeniu cen na artykuły żywnościowe, nowym podatkom pośrednim, godzącym przede wszystkim w interesy robotników, podniesieniu wydatków na wojsko i flotę, projektom ustaw wyjątkowych i ograniczaniu swobód konstytucyjnych. Wydarzenia te zyskały szczególny wymiar w gminie Huta Laura, gdzie 21 czerwca 1903 r. proboszcz parafii św. Krzyża ks. Andrzej Świder i ks. dr Stephan z Katowic, nie chcąc dopuścić do zwycięstwa Korfantego, zwołali wiec sympatyków Centrum. Przybyło kilka tysięcy osób, z których większość była przeciwna kandydaturze centrowca Pawła Letochy. Adherentom Wojciecha Korfantego, skandującym „Niech żyje Wojtek!”, przewodzili członkowie „Sokoła”, m.in. Paweł Kuźma, Bolesław Morgała, Andrzej i Jan Korfanty. Wcześniej za Korfantym agitował także Jan Nepomucen Stęślicki, bohater zebrania wyborczego w Lipinach, gdzie 7 czerwca połowa członków Towarzystwa Katolickich Robotników wołała: „Precz z Centrum! Niech żyje Stęślicki!”.

rozpędzić przy użyciu strażackich sikawek. Rozjątrzony tłum zaatakował restaurację Ludwiga; młodzież pocięła gumowe węże, a następnie, zaprzągłszy

Franciszek Morawski (1847–1906), stolarz, dziennikarz, polski działacz niepodległościowy i działacz PPS zaboru pruskiego

Znak Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”

W odpowiedzi na wystąpienie Świdra i Stephana siemianowiccy robotnicy zaczęli głośno wyrażać oburzenie z powodu nadużywania przez Centrum ambony do celów politycznych, oskarżając równocześnie księży o szykanowanie przeciwników tej partii przez odmowę udzielania kościelnych posług (restrykcje te dotknęły również Wojciecha Korfantego, któremu odmówiono ślubu). Wiec miał niezwykle burzliwy przebieg i zakończył się ulicznym tumultem. Mówcy, nie znalazłszy posłuchu, pospiesznie opuścili salę i udali się na plebanię. Zebranych próbowano

się do dyszlów, zaciągnęła sikawki do pobliskiego stawu, gdzie zostały zatopione. Przy okazji poturbowano strażaków. Rozgorzała prawdziwa bitwa – żandarmi płazowali szablami, robotnicy sięgnęli po sztachety i kamienie. Obrzucono nie tylko policję, powybijano kamieniami szyby na plebanii i w gospodzie hutniczej. Grupa śmiałków, wtargnąwszy na plebanię, „tłukła, co w ręce wpadło”. Proboszcz schronił się w kościele, a działacze centrowi obsługujący zebranie przeczekali najgorsze chwile na strychu probostwa. Oblężonego budynku zarządu huty „Laura” strzegł oddział

Józef Dreyza (1863–1951), powstaniec śląski, organizator Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”

żandarmerii z bronią gotową do strzału. O godzinie 22:30 przybył z Katowic na miejsce wydarzeń polski działacz socjalistyczny Jerzy Haase, który podjął się roli mediatora, próbując uspokoić wzburzenie. Tymczasem robotnicy zażądali stanowczo, aby policjanci schowali nabitą broń. Doszło do kolejnego starcia,

„Gazeta Robotnicza” wydawana w Berlinie, organ partii socjalistycznej

w wyniku którego zginął 20-letni hutnik Tomasz Trafalczyk. Kula ugodziła go w kręgosłup i wyszła czołem. Padło wielu rannych. Tłum rozproszył się. Następnego dnia, tj. 22 czerwca 1903 r., do Huty Laura i Siemianowic sprowadzono oddziały wojska z Bytomia; przy ich pomocy dokonano licznych aresztowań. W dwa dni później zmarł w szpitalu, z powodu ran zadanych przez policję, robotnik Linowski. Władze pruskie po krwawym stłumieniu manifestacji w Siemianowicach nakazały konfiskatę książki chorych, w której prowadzona była ewidencja rannych leczących się u dr. Jana Nepomucena Stęślickiego.


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI

Okolicznościowa pocztówka z okazji wyboru W. Korfantego na posła do parlamentu niemieckiego Ks. Aleksander Skowroński (1863– 1934), prałat, działacz narodowy i społeczny na Górnym Śląsku

Wyborcze zwycięstwo Wojciecha Korfantego Wybory odbyły się więc pod wrażeniem krwawych zajść. 25 czerwca okazał się jednak zwycięski dla polskiego kandydata. W sumie Wojciech Korfanty zdobył 23 550 głosów, czyli 50,7%, natomiast jego konkurent Paweł Letocha tylko 22 875, tj. pozostałe 49,3%. W dzień po sukcesie wyborczym, 26 czerwca 1903 r., odbył się pogrzeb Tomasza Trafalczyka, który stał się pretekstem do kolejnej manifestacji narodowej siemianowiczan. „Dziennik Berliński” w numerze 149 z 4 VII 1903 r. pisał: „Dzień 21 czerwca na wieki pozostanie pamiętny w dziejach ludu polskiego na Śląsku. W dzień ten popłynęła droga krew braci na ulicach Huty Laury, osady zamieszkałej przez dziesiątki tysięcy ludu polskiego, wiernego przodków wierze, mowie i obyczajom. W dzień ten dziesiątki rodzin utraciło ojców i żywicieli, matki synów ukochanych, siostry braci, rodzicie biedni, jedyne podpory starości. Wiedzą wszyscy wiarusi, wiedzą wszyscy rodacy, że tą niezmierną

w Bytomiu. Na ławie oskarżonych zasiadło 74 robotników. Wśród zatrzymanych znaleźli się też najbliżsi Wojciecha Korfantego: ojciec Józef i brat Andrzej. Solą w oku władz pruskich była działalność polityczna i narodowa dr. J.N. Stęślickiego, którego w 1903 r. skazano na 3 miesiące więzienia w areszcie katowickim. Łącznie wszystkich zatrzymanych 19 IX 1903 r. zasądzono na 44 lata pozbawienia wolności. Z pomocą dla ich rodzin pośpieszył miejscowy działacz PPS Franciszek Trąbalski, organizując Komitet Pomocy dla Ofiar Rozruchów w Laurahucie. Do końca listopada 1903 r. zebrano ponad 800 marek, przeznaczając część tej kwoty na opłacenie adwokata. Mimo to wyroki były nieludzkie i srogie. Z kolei uczestnicy laurahuckiej „rewolty” surowej ocenie poddali ks. Andrzeja Świdra, proboszcza parafii św. Krzyża, który tak gorliwie zwalczał Wojciecha Korfantego i polski ruch narodowy. Jako kawalerowi medalu za udział w wojnie prusko-francuskiej 1870/1871 roku, gotowi byli wydać mu wojnę i potraktować jak sympatyka „Deutscher Ostmarkenvereinu”. Przykładem były wydarzenia w Rudzie Śl., gdzie miejscowy „ksiądz hakatysta” prześladował działaczy Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Spotkało

Wojciech Sosiński (1872–1934), działacz związkowy i polityczny, poseł parlamentu pruskiego, śląskiego i na Sejm Ustawodawczy I i II kadencji (1919–1930)

Mimo braku przywódcy (J.N. Stęślicki przebywał w więzieniu), gniazdo siemianowickie nadal było czynne dzięki poświęceniu i pracy Franciszka Krajuszka i Bolesława Morgały. Gdy jednak zaczęto, oprócz kar pieniężnych, praktykować zwolnienia z pracy, ćwiczenia w 1907 r. zawieszono. Do wznowienia działalności przyczynił się Józef Dreyza, który „powołał do pracy sokolej” wypróbowanych działaczy – Ludwika Fedelińskiego i Franciszka Deję, Wilhelma Ranochę, Ludwika Sitka, Józefa Burdelę, Pawła Kuźmę, Antoniego Szeflera, Karola Murka, Jana Korfantego, Pawła Kralewskiego, Pawła i Józefa Skwarów, Augustyna Polaczka, Jana Wilima i wielu innych. W krótkim czasie Niemcy, zorientowawszy się w roli, jaką odgrywał Dreyza, poddali go inwigilacji policji i tajnych służb, które nie odstępowały go ani na chwilę, nękając rewizjami. W tej sytuacji kierownictwo „Sokoła” musiał przejąć Wojciech Sosiński, którego wsparli: Franciszek Deja, Paweł, Jan i Józef Kralewscy, Jan Lot, Ludwik Sitko, Hugo Wilim, Emanuel Ziaja, Ludwik Keller, Emanuel Ogórek, Jan Emil Stanek i Gembic. Wszyscy oni trafili na czarne listy niemieckiej policji. Wydarzenia okresu rewolucji wpłynęły także na aktywizację polskiego ruchu kulturalno-oświatowego oraz zawodowego na Górnym Śląsku. Do-

Twierdza Kłodzka, w której więzieni byli siemianowiccy działacze Sokoła: Jan Wilim i Józef Dreyza

do 1200 związkowców. Zdecydowana większość powstańców rekrutowała się spośród stowarzyszeń prześladowanych przez pruską policję, takich jak ZZP i „Sokół”. Po plebiscycie W. Korfanty oświadczył, że „tam, gdzie nie było ZZP, nie głosowano za Polską”.

Wielka Wojna Od początku 1914 r. Niemcy ponownie wzmogli prześladowania polskich organizacji i towarzystw kulturalno-oświatowych i śpiewaczych, m.in. „Kasyna” i „Słowiczka”, nie dopuszczając do zebrań i prób. Jednocześnie członkom tych towarzystw zagrożono zwolnieniami z pracy w razie kontynuowania działalności śpiewaczej. Policja szykanowała także zebrania kobiet polskich i interweniowała w czasie intonowania polskich pieśni patriotycznych, ponieważ niektóre z nich były surowo zabronione. Na przełomie lipca i sierpnia w Siemianowicach i Hucie Laura władze policyjne dokonały licznych aresz-

z nim siemianowiczanie bracia Leon i Aleksander Skowrońscy. W twierdzy tej przebywał także Władysław Platenorz, działacz Związku Harcerstwa Polskiego w Niemczech, podharcmistrz. Zainicjował działanie tajnej organizacji harcerskiej na terenie Bytomia i Strzelec Opolskich; w kwietniu 1941 r. aresztowany, był więźniem obozów w Oświęcimiu i Mauthausen-Gusen. W tzw. procesie wrocławskim w 1943 r. skazany na trzy i pół roku więzienia, zmarł 16 II 1944 r., zakatowany w fortecy kłodzkiej. Dr Jan Nepomucen Stęślicki, poszukiwany przez żandarmerię, ujawnił się dopiero po upadku kajzerowskich Niemiec. W latach 1914–1917 aresztowano ponadto 30 robotników huty „Laura”, pod zarzutem kolportażu antywojennych i antypaństwowych pism. W 1918 r. o zdradę stanu oskarżono Wojciecha Sosińskiego. W bardzo przemyślny sposób przeprowadzono akcję mobilizacyjną, wcielając do wojska w pierwszej kolejności młodych Polaków. Na froncie francuskim zginęli m.in. członkowie

Przedłużające się działania wojenne wpłynęły na złagodzenie restrykcji antypolskich. W 1916 r. dzięki temu działaczom „Sokoła” udało się uzyskać zgodę na dzierżawę lokalu przy ulicy Hutniczej 6. Z frontu po wygojeniu ran wrócili naczelnik Jan Wilim i Paweł Kralewski; oni pokierowali dalszymi losami siemianowickiego gniazda. Z okazji 100 rocznicy zgonu Tadeusza Kościuszki przygotowali spektakl teatralny pt. Syn wolności, który członkowie „Sokoła” prezentowali w kilku innych miejscowościach. Głównymi odtwórcami ról byli: Jan i Paweł Kralewscy, Wiktoria Koberówna, Zofia Koberówna, Henryk Kopiec, Mieczysław Kopiec, Józef Burdela, Jan Żurowski, Jan Wilim, Franciszek Deja, Mazur, Walutek i Brześciński. W latach 1917–1920 funkcje prezesów siemianowickiego „Sokoła” pełnili: Franciszek Deja, Paweł Kuźma i Paweł Kralewski. Poprzez swoje działania udaremnili dążenia zaborcy do wynarodowienia mieszkańców prastarej śląskiej ziemi, przybliżając z każdym dniem chwilę urzeczywistnienia słów, zawartych

Konfesja św. Stanisława na Wawelu

Kościół pw. Świętego Krzyża w Siemianowicach Śląskich

krzywdę wyrządzili nam ci, co mienią się być opiekunami naszymi – centrowcy. Ośmieleni wskazówkami kardynała w sposób niebywały zwalczali polski ruch na Śląsku i przewodników jego. Z ambon sypały się gromy i padał grad obelg na nas i kandydatów polskich na posłów do parlamentu, w konfesjonałach, gdzie biedny i udręczony lud polski szukał pociechy w swojej niedoli, gwałcono sumienie nasze i odmawiano nam pociech religijnych; na zebraniach publicznych szydzono z naszych uczuć narodowych i obrzucano błotem wyzwisk i jadem nienawiści najwybitniejszych obywateli naszych. […] Lud doprowadzony do rozpaczy, mając w sercu gorycz, dnia 21 czerwca uniósł się niestety, a zbyt gorliwe zachowanie się policji dolało do ognia oliwy”. Składane na grobie Trafalczyka wieńce usuwała policja; mimo represji, nad mogiłą zbierały się tłumy siemianowiczan. Wydarzenia te komentowała nie tylko polska prasa na Górnym Śląsku. „Posener Tageblatt” usprawiedliwiała postawę władz pruskich i duchowieństwa, pisząc: „Rozruchy potwierdzają słuszność wywodów listu pasterskiego kardynała Koppa, krew, która się polała, spada na głowy Kowalczyka i Korfantego, dramat laurahucki jest krwawym mane tekel dla całej niemczyzny na wschodzie”. Epilog zajść w Siemianowicach i Hucie Lura, które czynniki oficjalne określiły mianem „Rewolty Wielkopolan”, rozegrał się przed sądem

się to z dezaprobatą znacznej grupy parafian. Zamówili oni u kamieniarza nagrobek, na którym złotymi literami wyryto imię i nazwisko kapłana oraz sentencję: Tu leży największy hakatysta, W piekle jego dusza żali się do Chrysta. Teraz już na nas nie donosi, Ino wszystkich o modlitwę prosi! Amen. Nocą przy kościele usypano symboliczną mogiłę, a na niej ustawiono ów kamień. Władze niemieckie, zaniepokojone burzliwymi zajściami, przystąpiły do tępienia w Hucie Laura wszelkich przejawów polskości, a w szczególności działaczy „Sokoła”. Ponownie zawieszono ćwiczenia gniazda siemianowickiego. W 1904 r. zajęcia odbywały się w Jęzorze. Granicę przekraczano przez most na Przemszy, a jeśli strażnicy nie wyrażali na to zgody, to na galicyjską stronę przepływano łódkami.

Czas rewolucji i rozwoju ZZP W latach rewolucji 1905–1907 nawiązano bliższą współpracę z Zagłębiem Dąbrowskim, gdzie częstym gościem bywał Józef Piłsudski. W akcję propagandową ponownie zaangażował się Jan Nepomucen Stęślicki. W 1905 r. przechowywał prasę i ulotki, względnie pośredniczył w ich druku i przemycie do strajkujących zakładów. Niestety za przynależność do „Sokoła” i zabronione kontakty z działaczami innych zaborów został ponownie osadzony (na 9 miesięcy) w więzieniu. Nie przerwało to jednak współpracy. Zainteresowany w tym czasie dostawami nielegalnej prasy i broni, przyjeżdżał do Siemianowic J. Piłsudski, gdzie pomagali mu miejscowi działacze PPS.

Jan Nepomucen Głowacki, Widok na Wawel

Wawel Civitates orbis terrarum 1717

szło m.in. do połączenia Związku Wzajemnej Pomocy z Polskim Związkiem Zawodowym i Zjednoczeniem Zawodowym Polskim. 2 maja 1909 r. połączone organizacje przyjęły nazwę tego ostatniego. Pierwsza filia ZZP w rejonie siemianowickim powstała jeszcze w październiku 1909 r., osiągając stan 250 członków. W 1911 r. rozpoczęły pracę komórki ZZP w Siemianowicach, Michałkowicach i Przełajce. Skupiały one w 1914 r.: Siemianowice – 350, Michałkowice – 255, Przełajka – 19 członków. W dwa lata później powstały kolejne filie w Bańgowie (18 członków) i przy hucie „Laura” (300 członków). W 1917 r. utworzono Narodowe Stronnictwo Robotników wysuwające żądania narodowowyzwoleńcze. Koła tego stronnictwa powstały m.in. w kopalniach z członków ZZP. Należy podkreślić, że dla plebiscytu najwięcej można było zrobić pod firmą ZZP. Zdaniem Wojciecha Korfantego tam, gdzie nie można było urządzić agitacyjnego zebrania lub wiecu plebiscytowego, o wiele łatwiej udawało się to pod firmą ZZP, aczkolwiek wiece i zebrania ZZP często były zakłócane przez niemieckie bojówki. Zjednoczenie Zawodowe Polskie od chwili założenia pracowało nad uświadomieniem robotnika polskiego, głosząc hasło: „Pierwej byłeś Polakiem, zanim zostałeś robotnikiem”. W 1913 r. organizacja ta na terenie Siemianowic skupiała w swoich szeregach od 1100

towań polskich działaczy narodowych. Zatrzymano m.in. Józefa Dreyzę i Jana Wilima. Aresztowanych wywieziono do Bytomia, a później do fortecy w Kłodzku. Józef Dreyza i Jan Wilim, jako więźniowie twierdzy kłodzkiej mieli poprzedników. Przetrzymywani byli tu m.in. powstańcy styczniowi: Wacław Koszutski (adiutant gen. Edmunda Taczanowskiego), Walerian Hulewicz (w 1863 r. Komisarz Rządu Narodowego na pow. wrzesiński), Stanisław Sczaniecki (działacz towarzystw rolniczych, współredaktor pisma „Ziemianin”, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego), Włodzimierz Wolniewicz (skazany na śmierć, działacz gospodarczy i publicysta), ziemianin Erazm Wolniewicz, ks. Jan Rymarkiewicz, historyk, etnograf i polityk Wojciech Kętrzyński. Jego sprawa była później rozpatrywana w wielkim procesie Polaków w Berlinie. W czasie procesu został mu przedstawiony zarzut zdrady stanu. Oprócz powstańców 1863 r. więziono tu Augustyna Szamarzewskiego (1832–1891), wielkopolskiego działacza społecznego, księdza. W okresie kulturkampfu należał on do grupy duchownych stawiających czynny opór polityce rządu niemieckiego, za co został w 1873 r. skazany na areszt w twierdzy kłodzkiej. Współpracowali Dr Jan Nepomucen Stęślicki (pierwszy od lewej w drugim rzędzie) pośród aktywistów TG „Sokół”

„Sokoła”: Wilhelm Ranocha, Ludwik Sitko, Józef Kralewski i Lizoń. Kilku innych, aby nie służyć w armii zaborcy, zbiegło do byłego Królestwa Polskiego – pierwszym, który to uczynił, był Józef Burdela.

w godle „Gazety Opolskiej”: W Opolu i na Śląsku, co z swych dziejów słynie Język i wiara Ojców nigdy nie zaginie. Ilustracje nr 2 i 8 pochodzą ze zbiorów Autora, reszta ze zbiorów Biblioteki Śląskiej K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

8

KURIER·ŚL ĄSKI

1. Jan Janicki hr. Roch, ur. w 1838 r. w Ostrowcu, powstaniec 1863 r., służył jako podoficer w kawalerii płk. Czachowskiego, po 1918 r. odznaczony przez władze RP Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Zdjęcie wykonane przed pójściem do powstania w lutym 1863 r. w Zakładzie Józefa Edera we Lwowie 2. Teodora Heurichówna, uczestniczka ruchu niepodległościowego w okresie powstania styczniowego, w czarnej sukience z okresu żałoby narodowej. Z tyłu zdjęcia napis: „Heurichówna siostrzenica Bronisława Szwarce 186?” (Członka Rządu Narodowego). Tekturka, bez zaznaczenia zakładu fotograficznego, rozprowadzana nielegalnie w Kongresówce w okresie powstania

5. Bracia Bogumił i Wiesław Broekere, fotografia wykonana ok. 1908 r. w pracowni K. Ignatowicza w Poznaniu. Chłopcy są ubrani w rogatywki oraz czamary, u boku mają szabelki. Wiesław Broekere, ur. w 1905 r., członek niepodległościowego podziemia, został zamordowany przez Niemców w 1944 r. w K.L. Mauthausen-Gusen. Bogumił Broekere, ur. w 1904 r., oficer WP, uczestnik kampanii wrześniowej, jeniec obozu Oflag II A w Prenzlau, zmarł w 1969 r. na uchodźstwie w Anglii

3. Polka ubrana w „czarną sukienkę” oraz biżuterię patriotyczną z okresu powstania styczniowego. Na piersiach krzyżyk zawieszony na łańcuchu imitującym kajdany, w uszach kolczyki symbolizujące wiarę, nadzieję i miłość (krzyż, kotwica i serce). Z tyłu zdjęcia napis: „Na pamiątkę od kochającej cię Tekli, Strzeliska Stare 1865”. Zdjęcie wykonane w Zakładzie E. Trzemeskiego we Lwowie 4. Z prawej: opiekunki z dziećmi. Na zdjęciu chłopczyk ubrany w strój narodowy – rogatywkę i czamarę, z tyłu zdjęcia ręcznie wypisany wierszyk: „ Jak się to dzieje, żem przestał być sobą / Kto mnie mógł wydrzeć ze mnie! / Jakaż władza może beze mnie / Rozrządzać moją osobą. Sobkowi dn. 28/II 1904 r. K.”. Zdjęcie wykonane w pracowni fotograficznej J. Rudnickiego w Częstochowie. Wykonanie takiej fotografii w tym czasie w Kongresówce było karalne

F

otografujący się Polacy w narodowych ubiorach czy udekorowani emblematami narodowymi uważali, że jest to dowód wskazujący na ich przynależność narodową. Wykonanie takiej fotografii w zaborze rosyjskim było odwagą, a w zaborze austriackim i pruskim – demonstracją patriotyczną. Kiedy świat zobaczył zdjęcie fotograficzne, zdziwił się niepomiernie. Nie wierzył, że to nie ręka artysty, lecz światło promieni słonecznych namalowało ten mały obrazek. Ten blask był bardziej precyzyjny niż oko ludzkie i rysował takie szczegóły, których nie dostrzegał człowiek. W 1837 r. Louis Daguerre odkrył, jak można wykonać fotografię w kilka zaledwie minut. Dwa lata później angielski chemik William Henry Fox Talbot wynalazł fotograficzny proces negatywowo-pozytywowy, zwany talbotypią. Pierwszy aparat fotograficzny zbudował Alfons Giroux w 1839 roku. Przypominał drewnianą, rozsuwaną skrzynkę, którą wyposażono w kasetę na materiał światłoczuły. Jednak przełom w fotografii nastąpił w 1851 r. dzięki wynalezieniu tzw. metody mokrej, wykorzystującej proces kolodionowy. Ten wynalazek umożliwił stworzenie fotografii masowej. Fotografowanie zwane było wówczas „zdejmowaniem” wizerunku (stąd słowo „zdjęcie”). Autorami tych zdjęć było pierwsze pokolenie zawodowych fotografów. Prezentowali oni bardzo wysoki poziom wiedzy zawodowej i ogólnej, a ich dzieła, powstałe w „magicznych” atelier, porównywano do dzieł sztuki. Najzdolniejsi, o dużym wyczuciu artystycznym, robili nie tylko kariery, ale i zarabiali duże pieniądze. Do czołowych

Rozkwit fotografii patriotycznej na terenie Polski nastąpił na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku w latach poprzedzających powstanie styczniowe, w okresie jego trwania oraz po jego upadku, w czasie żałoby narodowej. Fotografia patriotyczna była modna do czasu odzyskania przez Polskę niepodległości.

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli Tadeusz Loster

rzemieślników – artystów fotografii drugiej połowy XIX wieku na ziemiach polskich – należeli w Kongresówce: Karol Beyer, Konrad Brandl, Melencjusz Dudkiewicz, Jan Mieczkowski i Marian Olszyński. Kraków mógł się pochwalić Walerym Rzewuskim, Anitem Szubertem oraz Ignacym Krygerem. Lwów – Edwardem Trzemeskim oraz Józefem Ederem, a Poznań pracownią braci A. i F. Zauschnerów. W miarę upływu lat przybywało pracowni oraz znanych nazwisk fotografów. Do takich należał artysta fotografii Bernard Henner, który posiadał pracownie w Przemyślu, Lwowie i Jarosławiu, a zdjęcia jego na początku XX wieku nosiły notatkę Cesarsko-Królewski Nadworny Fotograf ”. Do miana wybitnych należy zaliczyć śląskich fotografów Wilhelma Blandowskiego oraz Maxa Steckla. Te stare zdjęcia, odbijane na cienkim papierze fotograficznym, przyklejane były na kartoniki. Owe pierwsze passe-partout miały jeszcze ozdoby monobarwne, a na winiecie nazwisko fotografa i adres pracowni. Niekiedy zdobione były medalami, które otrzymywał „mistrz” na krajowych

i zagranicznych konkursach fotograficznych.

F

otografia patriotyczna na terenie ziem polskich pojawiła się w przestrzeni publicznej w latach 1860–1864 r., przedstawiając głównych aktorów ówczesnych wydarzeń, rysunki propagandowe, ilustracje potyczek i bitew oraz agitacyjne ryciny. Fotografie tego typu rozprowadzane były w dużych nakładach. Można je było początkowo kupić za „grosze” w zakładach fotograficznych, aptekach oraz wszelkiego rodzaju sklepach na ziemiach polskich we wszystkich zaborach. Stwierdzenie przez władze Rosji, że tego typu fotografia jest krzewieniem patriotyzmu wśród ludności Królestwa Polskiego, spowodowało zakaz jej wykonywania i sprzedaży. Przykładem tej restrykcji stał się wybitny warszawski fotograf Karol Beyer, który za fotografowanie, a tym samym dokumentowanie wydarzeń tamtych lat, w październiku 1861 r. został aresztowany i osadzony w twierdzy modlińskiej. Zwolniony w kwietniu 1862 r., ponownie został aresztowany w 1863 r.

i zesłany do Nowochopiorska, skąd powrócił dopiero w 1865 r. Od tego czasu fotografie patriotyczno-polityczne sprzedawane były na bezimiennych kartonikach konspiracyjnie. Z tego okresu istnieje jeszcze bardzo rzadki rodzaj fotografii patriotycznej pamiątkowej, wykonywanej w bardzo małej ilości przez przyszłych powstańców przed wyruszeniem do powstania. Takie fotografie spotyka się we wszystkich zaborach polskich. Te wykonywane w Kongresówce są tylko portretowe, niekiedy w ubiorze „polskim” – w rogatywce oraz czamarze. W Poznańskiem były wykonywane nawet w mundurach powstańczych. Najbardziej wojskowy charakter mają zdjęcia z terenów Galicji, gdzie na przykład krakowska pracownia Walerego Rzewuskiego była wyposażona w ekrany przedstawiające leśny krajobraz, a wyruszający w bój przyszły powstaniec mógł się uzbroić do zdjęcia w przygotowane przez fotografa rekwizyty. Tego typu fotografia, mimo pamiątkowego charakteru, była bardzo niebezpieczna. Znaleziona podczas rewizji przez carską policję u rodzin

podejrzanych o sprzyjanie powstaniu, była pomocna przy identyfikacji osób oraz stanowiła dowód przestępstwa. Nieprzypadkowo w albumie noszącym nazwę „Pamiat’ miatieża” generalnego policmajstra barona Platona Aleksandrowicza Frederiksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, znalazło się kilkaset zdjęć powstańców oraz sybiraków-zesłańców, uczestników powstania i osób związanych z polską rebelią. No i zdjęcia „Polskich Szkatuł” – kobiet ubranych w żałobne, czarne sukienki niekiedy przystrojone biżuterią patriotyczną. W Kongresówce chodzenie w takiej sukience było karalne, a fotografię uważano za dowód na wrogie zaborcy propagowanie polskości. Album Frederiksa jest świadectwem wykorzystywania fotografii przez policję i rosyjskie wojsko.

W

Kongresówce jeszcze do czasu Wielkiej Wojny niepożądane było, a nawet uważane za przestępstwo, noszenie przez mężczyzn rogatywki i czamary, a robienie sobie zdjęcia w takim polskim ubiorze wymagało odwagi. Wobec

Z lewej: zdjęcie wykonane przez pracownię fotograficzną Z. Freya w Stryju przedstawia park pałacowy w Chodorowie w pow. Bóbrka (woj. lwowskie). Zdjęcie przedstawia członków Komitetu Budowy Krzyża Pamiątkowego. Pod krzyżem trzej mężczyźni: jeden, w kontuszu szlacheckim, trzyma chorągiew z orłem, drugi siedzi z ręką opartą na tarczy z napisem: „Poległym za wiarę i wolność Ojczyzny młodzież polska Chodorów”; obok stoi trzeci mężczyzna w czamarze. Na krzyżu daty 1772 (I rozbiór Polski), 1791 (II rozbiór Polski), 1793 (Konstytucja 3 maja), 1795 (III rozbiór Polski), 1831 (powstanie listopadowe), 1863–1864 (powstanie styczniowe). Z tyłu zdjęcia pieczątka o treści: Komitet Budowy Krzyża Pamiątkowego w Chodorowie”, obok data „6/V 1906” oraz podpisy: „Franciszek Struczak”, „Na pamiątkę J. Macewicz” oraz „Lewicki” Powyżej: zdjęcie grupowe – rodzinne. Na zdjęciu trzy pokolenia. Najstarszy mężczyzna w mundurze „Sokoła”, obok niego siedzi porucznik w mundurze austriackim w czapce uformowanej na kształt rogatywki (przypuszczalnie II Brygada Legionów Polskich), po lewej stronie dziewczynka z wpiętymi w płaszczyk polskimi orłami. Stoją: dwaj żołnierze w mundurach austriackich oraz młody mężczyzna w mundurze słuchacza Akademii Wojskowej. Zdjęcie wykonane około 1915 r. w pracowni Cesarsko-Królewskiego Nadwornego Fotografa B. Hennera w Przemyślu Po prawej u góry: Henryk Sienkiewicz. Tekturka, bez zaznaczenia zakładu fotograficznego. Zdjęcie wykonane ok. 1910 r. Po prawej u dołu: Starszy mężczyzna, w krawacie widoczny wpięty orzełek. Tekturka, bez zaznaczenia zakładu fotograficznego, Królestwo Polskie, koniec XIX w.

zakazu używania pod zaborami wszelkich polskich symboli, rogatywka stała się symbolem manifestacji tożsamości narodowej. Tego typu rogata czapka – jak rogata polska dusza – mocno wrosła w krajobraz miejski i wiejski. Rozpowszechniona w XVIII wieku przez konfederatów barskich, zwana również konfederatką, noszona była przez chłopów, mieszczan, rzemieślników, kupców, a przede wszystkim przez szlachtę i wojsko polskie. W rogatywce do boju polskich kosynierów prowadził pod Racławicami Tadeusz Kościuszko. Czapkę taką na emigracji demonstracyjnie nosił Adam Mickiewicz. Zabrał ją do Turcji i w niej kazał się pochować w 1855 r. W konfederatce kazał się portretować nasz wielki emigracyjny poeta Cyprian Kamil Norwid, który w jednym ze swoich listów 1862 r. napisał: Amarantową włożyłem na skronie Konfederatkę, Bo jest to czapka, którą Piast w koronie Miał za podkładkę Do grona zdjęć patriotycznych tamtego okresu należy zaliczyć fotografie przedstawiające wybitnych Polaków, a wśród nich wizerunki wojskowych: Tadeusza Kościuszki, księcia Józefa Poniatowskiego, generała Henryka Dąbrowskiego; działacza politycznego, wolnomularza Joachima Lelewela czy np. zdjęcia Henryka Sienkiewicza, rozprowadzane po otrzymaniu przez pisarza nagrody Nobla; i zdjęcia wielu innych zasłużonych Polaków. Kolportowanie i rozprowadzanie tych fotografii w okresie niewoli miało na celu pobudzenie ducha patriotycznego Polaków, a wykonywanie ich było manifestacją tożsamości narodowej. K Fotografie ze zbiorów autora


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI Po usunięciu aplikacji związanych z Biblią oraz głównych chrześcijańskich kont w mediach społecznościowych pastorzy w chińskich kościołach chrześcijańskich głoszą ideologię Komunistycznej Partii Chin, co prowadzi niektórych do twierdzenia, że na ziemiach kontrolowanych przez KPCh dąży się do komunizacji organizacji religijnych.

Komunistyczna ideologia w chrześcijańskich kościołach w Chinach Dorothy Li

8

maja dwie usankcjonowane przez państwo organizacje protestanckie w Pekinie – Pekiński Miejski Komitet Patriotycznego Ruchu Potrójnej Autonomii i Chińska Rada Chrześcijańska – zorganizowały forum z okazji 100-lecia KPCh, zgodnie z raportem na wspólnej oficjalnej stronie internetowej organizacji. – Pastorzy i personel kościelny są zobowiązani do studiowania historii KPCh, „sinizacji chrześcijaństwa” i prowadzenia wierzących tak, by podążali za partią – powiedział Cai Kui, przewodniczący obu organizacji. Według innej relacji na stronie internetowej, dwie kolejne oficjalne organizacje przygotowały w kościele Huajiajie w mieście Jining (prowincja Shandong) koncert wychwalający KPCh z okazji 100-lecia jej istnienia. – Chiński reżim zacieśnił kontrolę nad oficjalnymi Kościołami – powiedział ojciec Francis Liu z Chinese Christian Fellowship of Righteousness (pol. Chińskiej Chrześcijańskiej Wspólnoty Prawości) z siedzibą w San Francisco, organizacji non profit zajmującej się chrześcijaństwem w Chinach. Liu powiedział „The Epoch Times”, że myśli chińskiego przywódcy Xi Jinpinga, wraz z propagandą KPCh – np. twierdzeniami, że pandemia miała początek w Stanach Zjednoczonych – są przekazywane w kościołach zatwierdzonych przez państwo. 2 maja Liu zamieścił na Twitterze zdjęcia i filmy z kościoła w mieście Wenzhou w prowincji Zhejiang, gdzie pastor nauczał o „misji założycielskiej KPCh”. W Chinach oficjalnym Kościołem chrześcijańskim jest Patriotyczny Ruch Potrójnej Autonomii (ang. Three-Self Patriotic Movement Church), nadzorowany przez Wydział Prac Zjednoczonego Frontu. Policja bezpieczeństwa państwowego i urzędnicy biura ds. religii

D

la dalszego prawidłowego rozwoju Polski należy więc pilnie wprowadzić kontrole antykorupcyjne sprawdzające uczciwość i lojalność państwową elektorów na wszystkie ważne stanowiska państwowe oraz takie same cykliczne i okresowe kontrole dla osób piastujących już te stanowiska” (Stowarzyszenie RKW–RKW, Możemy doprowadzić do wyboru wyłącznie uczciwych polityków, „Śląski Kurier WNET” 82/2021). To wynik troski o Polskę i podmiotowość obywateli, którzy winni mieć szanse kontroli wybieranych przez siebie polityków na służbie państwowej. Obywatele na ogół wiedzą, że każda władza deprawuje, ale jakoś wykorzystanie tej wiedzy w życiu publicznym szwankuje.

Potrzebny Ruch Kontroli Władzy Akademickiej Przed kilku laty w podobnym duchu postulowałem: Potrzebny Ruch Kontroli Władzy Akademickiej, argumentując, że władza akademicka nie jest kontrolowana przez środowisko akademickie oczyszczone już przed tzw. transformacją z elementu dla systemu niewygodnego, wręcz groźnego, zdradzającego zamiary kontrolowania tego, co winno być – zdaniem władzy akademickiej – poza kontrolą. Na swoim blogu akademickiego nonkonformisty pisałem: „Zachowano kadry akademickie w stanie niezmienionym – jakkolwiek uszczuplonym o niepokornych w wyniku Wielkiej Czystki Akademickiej. Pozostali na uczelniach towarzysze, także wysocy, PZPR i stronnictw stowarzyszonych, nomenklaturowi decydenci, no i plejada współpracowników SB. Nie

często napadają na nieoficjalne kościoły domowe, które nie są członkami wspieranego przez KPCh Patriotycznego Ruchu Potrójnej Autonomii, chociaż czasami i kościoły członkowskie tego ruchu były również celem ataków. – To całkiem normalne – powiedział „The Epoch Times” pod warunkiem zachowania anonimowości prawnik zajmujący się prawami człowieka w Chinach. Pastorzy wyświęceni przez Patriotyczny Ruch Potrójnej Autonomii są zatwier-

Biblia w języku chińskim

dzani przez władze, „więc oczywiście będą studiować ideologię Xi i priorytetowo traktować czytanie dokumentów partii” – powiedział prawnik w wywiadzie telefonicznym. – Niektórzy pastorzy nauczają Biblii, to żaden problem, ale najpierw nauczają myśli przywódców KPCh. Oni nie są chrześcijanami. KPCh w rzeczywistości sinizuje wszystkie kościoły domowe, komunizując je – innymi słowy, zamieniając je w kościoły Potrójnej Autonomii. Tak

było (i nadal nie ma) woli oczyszczenia uczelni, przerwania ciągłości prawnej i kadrowej z PRL, pozostała więc ciągłość (a)moralna i intelektualna. Ludzie bez twarzy i kręgosłupa tworzyli zręby akademickie i reprodukowali sobie podobnych w warunkach »arystokratycznych« – całkowitej dominacji utytułowanych zatwierdzanych wcześniej (PRL) przez wiodącą siłę narodu, a później (III RP) przez kliki i sitwy beneficjentów systemu funkcjonujących w układzie zamkniętym – pozbawionym kontroli. System akademicki pozostał upolityczniony”. I tak przez lata jest, mimo rozmaitych reform systemu akademickiego. Sitwy i kliki akademickie funkcjonujące w systemie zamkniętym rekrutują na etaty samych swoich poprzez ustawiane na nich konkursy, zabezpieczają dla nich awanse, usuwają z systemu niewygodnych, bo zbyt uczciwych, gdyż tacy stanowią zagrożenie dla ich bytu akademickiego. Takie „zakały” środowiskowe nie mogą liczyć na awanse, granty czy wyjazdy zagraniczne i jako niezłomni muszą opuszczać sektor zarezerwowany głównie dla złomnych. Ten sektor wymaga kontroli obywateli zarówno na poziomie tworzenia prawa akademickiego, centralnego rozdzielania środków finansowych, centralnego zarządzania dożywotnimi tytułami, jak i na poziomie kreowania przez decydentów akademickich autonomicznych tendencji prowadzących do kryzysu uniwersytetu. Mamy zatem: – w niemałym stopniu fikcyjne, ustawiane konkursy na wybranego kandydata (z wymaganiami dostosowanymi do jego poziomu i ten tryb rekrutacji kadr akademickich jest niejako zalegalizowany!), – fikcyjnie realizowane granty

zwana sinizacja chrześcijaństwa jest komunizacją, [ponieważ] musi podążać za przywództwem KPCh. Wtedy to już nie będzie Kościół. Nowe chińskie przepisy religijne „Środki administracyjne dla personelu religijnego” weszły w życie 1 maja. Wymaga to od tych, którzy odgrywają jakąkolwiek formalną rolę w grupie religijnej, przysięgi wierności wobec KPCh i zdwojenia wysiłków w schińszczaniu religii. Komunizacja religii została wpisana również do aktów administracyjnych szkół wyznaniowych, a te przepisy wejdą w życie 1 września 2021 roku.

Biblie zdjęte z półek 29 kwietnia subskrybenci chrześcijańskich kont publicznych na WeChacie, takich jak Koalicja Ewangelii i Wielki Chrześcijanin, zostali powitani wiadomością: „Konto jest zawieszone i zablokowane”. Według organizacji International Christian Concern (pol. Międzynarodowa Troska o Chrześcijan), popularne aplikacje biblijne zostały usunięte z chińskiego App Store. Według Liu w Chinach zamknięto lub zablokowano kilka stron internetowych promujących myśli religijne, w tym autoryzowane przez państwo

FOT. CHRIS LIU / UNSPLASH

księgarnie internetowe, sprzedające sutry buddyjskie. – Nie ogranicza się to do Chin kontynentalnych; dociera już do Hongkongu. Przykładowo strona internetowa Kościoła prezbiteriańskiego z siedzibą na Tajwanie jest zablokowana w Hongkongu – powiedział Liu. Zgodnie z tą tendencją egzemplarze samej Biblii rzadko można znaleźć w ogólnej sprzedaży w Chinach. Zostały wycofane z chińskich platform zakupów online, w tym z dominujących

Taobao, JD.com i Amazon w marcu 2018 roku. Wersje książkowe są dostępne w sprzedaży tylko w zatwierdzonych przez państwo kościołach Potrójnej Autonomii, wraz z książkami promującymi ideologię Xi.

Bezprawne represje – Wielu ludzi nie wierzy już w propagandę KPCh i mają nadzieję znaleźć pocieszenie i wsparcie w religii. Tak więc wszystkie religie są uważane za czynniki wpływające niekorzystnie i destabilizująco na [kontrolę sprawowaną przez] KPCh – powiedział Liu. Według opublikowanego w tym roku raportu rocznego Amerykańskiej Komisji ds. Wolności Religijnej na Świecie (USCIRF), KPCh popiera ateizm i komunizuje wszystkie religie, używając zmienionych przepisów religijnych, aby zakazać wszystkiego, co uważa za nieautoryzowane nauki religijne w Chinach, do których zalicza islam, buddyzm tybetański i chrześcijaństwo. Jednak samo rozporządzenie narusza chińską konstytucję, powiedział „The Epoch Times” 11 maja Sui Muqing, prawnik zajmujący się w Chinach prawami człowieka. Artykuł 36 konstytucji wyraźnie stwierdza, że obywatele chińscy cieszą się „wolnością przekonań religijnych”, co zakazuje organom państwowym, organizacjom i osobom zmuszania ludzi do wiary lub niewierzenia w jakąkolwiek religię. Sui podkreślił, że wniesienie odwołania administracyjnego od zmienionego rozporządzenia było niemożliwe, „ponieważ od abstrakcyjnej regulacji nie można się odwołać”. W dotyczących tego rozporządzenia sprawach – takich jak Chena Jianguo, zatrzymanego członka kościoła domowego – sąd odmówił zarejestrowania apelacji, więc nie ma szans na dyskusję na temat zasadności takich błędnych przepisów, powiedział Sui. Chen został aresztowany i skazany w marcu na trzydniowy areszt administracyjny za udział w nabożeństwie w kościele domowym w prowincji Guizhou w południowo-zachodnich Chinach. 25 kwietnia chińska policja, agenci bezpieczeństwa państwowego i urzędnicy zajmujący się sprawami religii napadli na kościół domowy w mieście Shenzhen na południu Chin. Raport USCIRF wymienia chiński reżim wśród krajów „budzących szczególny niepokój” ze względu na uporczywe i poważne naruszenia wolności religijnej, jakie mają tam miejsce. K Współpraca przy artykule: Luo Ya. Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 17.05 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.

Stowarzyszenie RKW Ruch Kontroli Wyborów–Ruch Kontroli Władzy wystąpiło do Prezydenta RP Andrzeja Dudy z odezwą, w sprawie doprowadzenia do wyboru „wyłącznie uczciwych polityków. Jak dotąd, nie postuluje się sprawdzania kwalifikacji moralnych wszystkich bez wyjątku kandydatów do władzy.

Domenę akademicką winni tworzyć uczciwi akademicy Józef Wieczorek (przykład – słynna afera wrocławska o naturze mafijnej), – produkcję lipnych dyplomów – pochodzących z plagiatów i zakupionych u firm trudniących się tym procederem, – realną budowę ogromnej ilości nieruchomości akademickich, w których nie ma studentów i naukowców na poziomie, – realne opuszczanie kraju przez obywateli o dużym potencjale intelektualnym, – realne bariery uszczelniające uczelnie przed naukowcami, którzy

funkcjonowali w mniej patologicznych środowiskach czy to w jednostkach zagranicznych, czy w Polsce poza systemem akademickim. Ujawniane afery, także na najwyższych szczeblach władzy akademickiej, są wynikiem wadliwej rekrutacji kadr akademickich, ich oceniania, awansowania. Na najwyższe szczeble kariery akademickiej, do ciał decydenckich, także do tych określanych mianem „doskonałych”, „etycznych”, przedostają się osoby o wątpliwych kwalifikacjach naukowych i – co gorsza – moralnych.

Chiński reżim skazał niedawno 80-letnią praktykującą Falun Gong kobietę na półtora roku więzienia. Dokonał tego dzięki oficjalnemu stwierdzeniu, że jest ona o pięć lat młodsza.

Aby uwięzić 80-letnią Chinkę, obniżono jej wiek Eva Fu

W

Chinach prawo przewiduje łagodniejsze kary dla nieletnich i osób powyżej 75. roku życia. Kobieta, o której mowa, Chen Guifen, usłyszała wyrok sądu na szpitalnym łóżku, gdy przechodziła leczenie z powodu niedowładu połowicznego i zakrzepicy żył mózgowych, które wystąpiły u niej we wrześniu poprzedniego roku podczas pobytu w więzieniu. Według amerykańskiej witryny Minghui.org, która śledzi kampanię ucisku wobec Falun Gong, Chen została aresztowana na terenie osiedla mieszkaniowego w jej rodzinnym mieście Chongqing w południowo-zachodnich Chinach, gdy rozpowszechniała materiały na temat nieustających prześladowań jej wiary. Na rozprawie sądowej w lipcu 2020 roku Chen broniła się sama i wyjaśniła, jakie korzyści odniosła z praktyki. 17 września, dwa tygodnie po hospitalizacji, miejscowy sąd przeprowadził w sali chorych pokazowy proces i uznał ją za winną. Według Minghui, świadkowie wymienieni w dokumencie sądowym to pięciu policjantów z komisariatu Degan, tej samej placówki, która nakazała aresztowanie Chen. Została ona również ukarana grzywną w wysokości 1000 juanów (ok. 153 USD). Chińska dyscyplina duchowa Falun Gong uczy zestawu pięciu łagodnych ćwiczeń, a jej wyznawcy doskonalą charakter dzięki przestrzeganiu trzech podstawowych zasad: prawdy, życzliwości i cierpliwości. Szacuje się, że do 1999 roku praktykę podjęło od 70 do 100 milionów ludzi – wtedy reżim uznał jej popularność za zagrożenie i rozpoczął bezwzględną kampanię mającą na celu zniszczenie praktyki.

„Absolutnie nielegalne” Wu Shaoping, były szanghajski prawnik zajmujący się prawami człowieka, uważa, że aby wymierzyć surowszą karę pani Chen, władze celowo zmieniły jej wiek. Zgodnie z chińskim prawem karnym seniorzy w wieku 75 lat lub powyżej powinni otrzymywać łagodniejsze kary. W oparciu o swoje doświadczenie zawodowe Wu powiedział, że w takich okolicznościach władze zwykle wydawały wyroki w zawieszeniu, chyba

Autonomia nieuczciwości akademickiej Mój obywatelski postulat nie został zrealizowany i nadal domena akademicka jest dotknięta licznymi plagami akademickimi (wiele przykładów w mojej książce Plagi akademickie). Nie widać konkretnych działań na rzecz wprowadzenia skutecznych narzędzi kontroli patologicznego systemu. System autonomicznie zabezpiecza nieuczciwość akademicką i nie jest zdolny do samooczyszczenia. Broni się przed naruszeniem patologicznego status quo. Wyodrębniła się nadzwyczajna kasta akademicka, która uważa się za autonomiczną, bez możliwości obywatelskiej kontroli, bo przecież profesora nikt inny nie może kontrolować jak tylko profesor. I to w systemie zamkniętym. Zatem kontrolują się jedynie sami swoi, którzy sami się oceniali, awansowali, a niewygodnych usuwali. Profesor z nominacją prezydencką jest praktycznie niezagrożony, nawet jak zdobył szczyty akademickie na drodze oszustw, niszcząc pozamerytorycznie mu niewygodnych, ujawniających nieuczciwości. W polskiej domenie akademickiej funkcjonuje coś, co kiedyś nazwałem systemem Drewsa – czyli system utrącania/torowania karier polskich naukowców, ujawniony przed kilkunastu już laty na przykładzie poczynań prof. Krzysztofa Drewsa, który jako recenzent pracy habilitacyjnej napisał dwie przeciwstawne recenzje, jakby do wyboru. Publicznie stało się jasne, że każdą karierę można utrącić bez względu na wartość dorobku naukowego. Dla znających „kuchnię” akademicką nie było to jednak zaskoczenie. Ten stan rzeczy znacznie bardziej niż niedostatek pieniędzy blokuje rozwój domeny

że sprawa należy do jednej z ośmiu najcięższych kategorii – umyślne zabójstwo, podpalenie, rozprowadzanie niebezpiecznych substancji, rabunek, gwałt, porwanie, podkładanie bomb i napad z bronią w ręku. Żadna z nich nie dotyczyła sprawy Chen. – Działanie sądu było „absolutnie nielegalne – powiedział Wu w rozmowie telefonicznej z „The Epoch Times”. – Manipulowanie datą urodzenia człowieka samo w sobie jest naruszaniem prawa. Tym bardziej, że chodzi o wtrącenie niewinnej osoby do więzienia. Według obserwatorów praw człowieka, w minionych kampaniach politycznych chińska policja znajdowała się pod presją wyrobienia odgórnie narzuconych norm. Aby zadowolić swoich szefów i otrzymać nagrody pieniężne, dokonywano aresztowań, nie dbając zanadto o dowody, jak twierdzi Wu. – Nawet, jeśli nie miało miejsca [złamanie prawa], to oni zawsze coś wymyślą. To przerażające – powiedział. Dodał, że w Chinach „zwykli obywatele są [traktowani] nie lepiej od mrówek. – Kiedy brakuje faktów, oni je po prostu wymyślają. Jeśli mogą to zrobić jednej osobie, mogą i następnej. Aby cię wrobić i wsadzić do więzienia, potrafią dowolnie sfabrykować jakiekolwiek fakty. Zanim została aresztowana, Chen była często nękana przez policję, a na jej dom przeprowadzono nalot co najmniej dwa razy: w 2016 i 2019 roku. Podczas jednej z wizyt w jej domu w 2017 roku policja i lokalni urzędnicy zażądali od niej podpisania „oświadczenia skruchy”, by wyrzekła się w ten sposób swej wiary oraz przestała rozpowszechniać literaturę na temat praktyki. Grozili jej, że jeśli się nie zgodzi, to zostanie wysłana do ośrodka prania mózgu. W 2020 roku co najmniej 114 praktykujących Falun Gong zostało skazanych za swoje przekonania, w tym Chen. Najstarszy skazaniec miał 88 lat. W zeszłym roku w wyniku prześladowań zmarły 42 starsze osoby. Prawie 1200 innych osób – zdecydowana większość w wieku od 70 do 94 lat – poinformowało, że były aresztowane lub nękane. K Do powstania tej relacji przyczyniła się Sherry Dong. Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 8.04 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.

akademickiej. Nie potrzeba być profesorem, aby zorientować się, że niemała część niezbyt dużych zasobów finansowych, księgowanych po stronie wydatków na naukę, jest bez należytej kontroli marnotrawiona, a nawet przeznaczana na działania szkodliwe dla nauki i gospodarki. Nieuczciwość akademicka nie może być autonomiczna, musi podlegać kontroli społecznej, tak jak i inne sektory państwa, a nawet bardziej. We Włoszech, mimo pandemii, twa realizacja projektu antykorupcyjnego (ustawiane konkursy!) „Universita bandita” (Józef Wieczorek. Z ziemi włoskiej do Polski. Rzecz o konieczności odwirusowania nauki, „Kurier WNET” nr 72/2020). U nas taki projekt nawet nie został rozpoczęty, a trwa – ustawianie konkursów. W ramach walki z pandemią ograniczane są wolności obywateli niezaszczepionych na wirusa. Szczepionki na wirusa nieuczciwości akademickiej do tej pory nie wymyślono i zdaje się, że nie ma nawet projektów takich szczepionek. Mimo pandemii nieuczciwości akademickiej, mamy pełną wolność dla nieuczciwych, bez konieczności szczepienia i bez wykluczania nieuczciwych. Trzeba mieć jednak trochę wyobraźni i zdawać sobie sprawę, że jeśli domeny akademickiej nie będą tworzyć wyłącznie uczciwi akademicy, to nie ma wiele szans na osiągnięcie sukcesu na drodze wyboru uczciwych polityków i urzędników. Reprezentanci każdej władzy, czy to ustawodawczej, wykonawczej czy sądowniczej, są uformowani w domenie akademickiej, a wielu z nich jednocześnie z tą domeną jest związanych, nawet na wysokich stanowiskach. Przypomnieć należy przysłowie „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”, mając jednak na uwadze, że aby obejmować obecnie stanowiska polityczne i urzędnicze, nie trzeba czekać do starości. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

10

K

orzystając z roli pośrednika, Holendrzy rozpętali spekulacje obligacjami państwowymi i tzw. łańcuchami pożyczek grzecznościowych/wisselruitij, w które zaangażował się zwłaszcza dom bankowy braci DeNuefville’ów. Krach „szczególnie dotknął wiele słabych firm berlińskich, z największą w tym mieście firmą Goćkowskiego. Najnowsze badania historyków prowadzą do wniosku, że (…) przy przechodzeniu po wieloletniej wojnie na tory pokojowe ogromnie szkodliwą rolę odegrała (…) taktyka pieniężna Fryderyka II, (…) jego decyzje, zmierzające do stabilizacji monety, a nakazujące wymianę niepełnowartościowych monet będących w obiegu na pełnowartościowe, zachwiały swą gwałtowną realizacją całym systemem bankowym od Amsterdamu po Hamburg” (S. Salmonowicz, Fryderyk II, ZN im. Ossolińskich, 1985, s. 159). Powojenną reformę pieniądza Fryderyk oparł na radach V. Ephraima: „Nie puszczać od razu w obieg talarów według przedwojennej wartości, tylko oprzeć się na bazie z roku 1758. Ten pieniądz wymagał rewaloryzacji aż o 41 procent, a wszelkie opłaty były wymagane w walucie pełnowartościowej. Saskie pieniądze szły na przetop po ¼ ceny nominalnej. Kontrakty z Żydami kończyły się w roku 1764. Wtedy zaczęto bić talary wartości przedwojennej – 14 talarów

KURIER·ŚL ĄSKI Zakończenie wojny wywołało wielki krach gospodarczy: jesienią 1763 r. Wielką Brytanię, Skandynawię, Rosję, Prusy ogarnął kryzys finansowy i kredytowy z centrum w Amsterdamie oraz Hamburgu. Amsterdam obsługiwał w czasie wojny olbrzymie pożyczki, jakich sojusznikom – zwłaszcza Prusom (w latach 1758–1761 łącznie 25,5 mln talarów) – udzielała Anglia.

Powojenny kryzys gospodarczy i antypolskie manipulacje Prusaków Przemilczane wielkie Powstanie Śląskie (II) Stanisław Orzeł

również synów chłopskich mających objąć gospodarstwa po ojcu” (W. Dziewulski, jw., s. 89). Te zarządzenia germanizacyjne uderzały bezpośrednio w żywotne interesy ludności chłopskiej.

Poddani Marii Karoliny, małżonki Augusta Wilhelma hr. Gesslera, którzy od 5:00 rano do zmroku, 3 razy w tygodniu musieli odrabiać pańszczyznę, odrzucili nowe żądania tamtejszego dworu. z marki srebra. Rewaloryzacja wyniosła już 66,66 procent, a wszystko płaciło społeczeństwo (N. Kracherowa, Partyzant moralności, Śląsk, Katowice 1989, s. 243). Wycofanie z obiegu „popsutych” przez Fryderyka monet pruskich przed wybiciem i wpuszczeniem na rynek nowych, solidniejszych, spowodowało gwałtowną deflację. Bank DeNuefville’ów upadł. Jego bankructwo pogrążyło wiele banków w Hamburgu. Ratujący się przed bankructwami Holendrzy wyprzedawali obligacje brytyjskie. W ten sposób przerzucili kryzys nad Tamizę: Bank Anglii okazał się ostatecznym źródłem kredytu, co umocniło rolę Londynu jako centrum finansów światowych, a podkopało pozycję rywalizującego z nim Hamburga (W. Morawski, Kronika kryzysów gospodarczych, Trio, Warszawa 2003, s. 38–39). W skali europejskiej wielkie „znaczenie miał fakt zakończenia koniunktury wojennej, zahamowanie silnej spekulacji cenami zboża na giełdzie amsterdamskiej. Z nagłego braku gotówki wiele szeroko zakrojonych przedsięwzięć i przedsiębiorstw zawisło w powietrzu, co spowodowało lawinowe bankructwa” (S. Salmonowicz, jw.). Można sobie tylko wyobrazić, jak te gangsterskie machinacje finansowe „wielkiego” Fryderyka i holenderskich spekulantów odczuła i tak już wygłodzona ludność Śląska, zwłaszcza chłopi, kosztem zwiększonego wyzysku których próbowała się ratować zbankrutowana szlachta. Po ostatecznym włączeniu Śląska do Prus w wyniku pokoju w Hubertsburgu (1763 r.) zwycięzcy protestanci pruscy przystąpili do walki z Kościołem katolickim: w 1764 r. zakazano przyjmowania do klasztorów na Górnym Śląsku kandydatów nie znających języka niemieckiego, a 3 listopada 1765 r. ogłoszono nowy „katolicki regulamin szkolny”, który przewidywał, że kandydat na „nauczyciela w okolicach polskich musiał się wykazać znajomością języka niemieckiego, a także umieć po polsku, ażeby móc się posługiwać dwujęzycznymi podręcznikami przeznaczonymi dla Górnego Śląska” (A.M. Kosler, Die preussische Volksschulpolitik in Oberschlesien 1740–1848, Wrocław 1929, s. 13–15). Owa germanizacyjna presja na Kościół i szkoły spowodowały, że na Śląsku zaczęły powstawać liczne, cieszące się popularnością tzw. „szkoły pokątne, w których uczono wyłącznie po polsku”. W tymże roku Schlabrendorff przykazał landratom „w powiatach zamieszkałych w całości lub części przez ludność polską, że właścicielom ziemskim pod karą pieniężną nie wolno zatrudniać w swych dobrach jako służbę i czeladź ludzi nie umiejących po niemiecku, ani też udzielać zezwolenia na zawarcie małżeństwa dziewczętom i młodzieńcom przed ukończeniem przez nich 16 lub 26 lat życia, o ile nie wykażą się znajomością języka państwowego. Wymóg ten obowiązywał

W tym czasie król upominał ministra do spraw Śląska, Schlabrendorffa, żeby panowie hrabiowie przestali traktować swych poddanych po barbarzyńsku, gdyż powoduje to „niepożądane ucieczki chłopów”, a tej siły roboczej po stratach wojennych w całych Prusach – ale szczególnie na Śląsku – było za mało. Fiasko tych nie tyle prochłopskich, co antyszacheckich i antypolskich działań zaogniło sytuację społeczną na Śląsku.

Pierwsze bunty i wybuch wielkiego powstania chłopów śląskich Dlatego ani wojna, ani powojenny kryzys nie stłumiły chłopskiego oporu: zimą 1760 r. kontrybucje doprowadziły do zamieszek w powiecie kozielskim, a komendant twierdzy w Koźlu wysłał list gończy za byłym deputowanym powiatowym von Lipa z Radoszowa i byłym starostą, von Blumencronem, który utworzył z unikających zaciągu do wojska chłopów oddział partyzancki, założył bazę pod Opawą i robił przeciw Prusakom rajdy aż pod Opole. Być może dlatego w 1761 r. poddani z królewszczyzny opolskiej odmówili dostarczenia Prusakom tzw. podwód – wozów z zaprzęgiem – którymi miano dowozić rudę żelaza do produkującej uzbrojenie huty królewskiej w Ozimku. Dopiero interwencja wojska pruskiego zmusiła ich do wykonanie tego świadczenia. W tymże roku hutnicy z huty w Krogulnie, przeważnie wolni robotnicy najemni, zażądali podwyżki płac. Opór ludu śląskiego wobec pruskich porządków narastał. „Wezwane na pomoc wojsko przez 4 lata nie mogło sobie poradzić z uzbrojonymi kupami chłopskimi” (J. Janikowska-Skwara, Górny Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie, 1980, s. 27). Bezpośrednią przyczyną powstania było samowolne podnoszenie pańszczyzny przez pruskich panów i ich brutalność wobec śląskich chłopów. Bunt przeciwko kolonialnej „gospodarce” pruskich urzędników i nowych panów pruskich na Śląsku doprowadził w 1764 r. do żywiołowych wystąpień chłopskich w kilku wsiach powiatu świdnickiego na Dolnym Śląsku. Rok później chłopi z zagarniętego w 1742 r. przez Prusy Ołdrzyszowa hulczyńskiego (dziś Oldřišov na Opawie), poddani Marii Karoliny z.d. v. Pappen na Oldrisovie i Sluzovicach, małżonki Augusta Wilhelma hrabiego Gesslera, którzy od 5:00 rano do zmroku, 3 razy w tygodniu musieli odrabiać pańszczyznę, odrzucili nowe żądania tamtejszego dworu. Adwokatem chłopów był niejaki Köhler, którego za chwiejność pomawiali ołdryszowianie, nie bez racji, jak się zdaje, że był przekupiony przez Gesslera i zaprzedał się władzom. Przywódcami powstania chłopskiego w Ołdryszowie byli Walenty Kolarz, Jan Lokocz, Szymon Kwittek i Jan

Wagner, którzy próbowali wciągnąć do powstania chłopów z sąsiednich wsi, a przede wszystkim z Kobrowic i Kranowic. Możliwe, że byli wcześniej w oddziale von Blumencrona. Aby złamać ich opór, Gessler wezwał zaprawione w siedmioletniej wojnie wojsko pruskie: 19 grudnia 1765 r. do wsi wjechało 50 kirasjerów. Jednak chłopi śląscy też brali udział w wojnie siedmioletniej w piechocie pruskiej lub austriackiej albo w partyzantce von Lipy i von Blumencrona. „Widząc zbliżających się żołnierzy, chłopi obwarowali się w karczmie. Nierówny to był stosunek sił: tu wojsko konne, dobrze uzbrojone, tam w karczmie kilkunastu chłopów »zbrojnych« w kije, widły i kamienie. A jednak wojsko nie potrafiło zdobyć karczmy. Jeden atak za drugim przypuszczało na »twierdzę chłopską« i zawsze zostało odparte kamieniami i widłami. Po obu stronach lała się krew. Dwanaście ataków odparli chłopi, aż nareszcie wojsko się wycofało. Na drugi dzień przybyło 100 kirasjerów i 50 huzarów. I znowu zaczęły się ataki. Wszystkie zostały przez chłopów odparte” (O.S. Popiołek, jw., s. 60). Walki na terenie Ołdryszowa trwały w drugiej połowie grudnia. Ostatecznie jednak kirasjerzy i huzarzy pruscy przeważyli. Edykt ogłoszony po tych wydarzeniach dopiero w 1767 r. głosił, że „hersztowie, czyli główni buntownicy, Walencin Kolarz i Jan Lokocz w rozruchu 19 grudnia 1765 r. żywot swój utraciwszy, zasłużonej za to kary więcej odnieść nie mogą” (B. Indra, Povstáni nevolníků v Oldřišově u Opavy r. 1765. Prispěvek k velkému hnutí nevolniků ve Slezsku r. 1766, „Slezský Sborník”, 1953, 2. 3, s. 339–352). Jednak z listu prezydenta urzędu w Brzegu, hr. Zedlitza, datowanego 17 września 1766 r., wynika, że Lokocz po wypadkach grudniowych zbiegł na teren Śląska austriackiego, gdzie został zatrzymany, a następnie wydany władzom pruskim. Dlatego nie można wykluczyć, że po przejęciu przez Prusaków został uśmiercony bez wyroku. Tak Prusy „absolutnie oświeconego” Fryca wprowadzały kulturę prawną i cywilizowane stosunki dla ludu śląskiego… „Ileż to dowodów bohaterstwa i poświęcenia dali ci chłopi [z Ołdrzy-

z Wodzisławia. Wkrótce „dołączył powiat pszczyński pod wodzą Pawła Gabaczka z Mokrej. U Gabaczka schodzili się na narady wszyscy przywódcy wsi powiatu pszczyńskiego”. W powiecie gliwickim głównym przywódcą i organizatorem chłopów okazał się Maksymilian Sznuter, czeladnik krawiecki z Knurowa, który głosił, że zna wszystkie edykty dotyczące chłopów i podawał się za powiernika króla. „Kto się nie chciał przyłączyć do powstania, był przez Schnutera karany grzywną od 5 do 20 talarów”. Landrat powiatu gliwicko-toszeckiego von Sack nazwał go w liście do Fryderyka II „panem i generałem powstańców” (O.S. Popiołek, jw., s. 60). Do szczególnie krwawych rozruchów doszło w Chudowie i w najbliższym rejonie tej wioski. Wydrwiona przez Niemców jako „naiwność”, podziwu godna była solidarność chłopów z Chudowa, którzy na uzasadnienie swego powstania stwierdzili: „już wiele wsi się zbuntowało, a więc idziemy za nimi i nie będziemy więcej pracować na pana”. W powiecie toszecko-gliwickim bunt ogarnął 40 gmin. W starostwie bytomskim powstanie wybuchło najwcześniej w Bielszowicach, gdzie agitację organizował miejscowy nauczyciel. Uzbrojeni w kosy, widły i cepy chłopi gromadzili się w pobliskich lasach, dokąd zaczęli się do nich przyłączać siodłacy/siedlocy z dalszych miejscowości. Wprawdzie landratowi bytomskiemu udało się namówić niektóre wsie do powrotu, jednak powstańcy gromadzili się ponownie w innych miejscach. Aresztowania pojedynczych przywódców powodowały jedynie wzrost napięcia („Slezský sborník” – Tom 91, 1993, s. 14). Pan na Makoszowej, Ziemiecki, pisał wówczas, że „z początkiem kwietnia powstanie ogarnęło już 8 wsi powiatu bytomskiego i cały powiat gliwicko-toszecki”. Interesujący jest opis powstania w sprawozdaniu z 1766 r. pruskiego już magistratu Gliwic do kamery królewskiej: „Wydaje się, że zanosi się na jakąś generalną wojnę z chłopami, nie tylko w naszym powiecie, ale i we wsiach najbliższej okolicy miasta zbuntowali się chłopi i drobiazg wiejski (kleine

Pierwotne, ludowe powstanie śląskie zakończyło się pacyfikacją i jedynie na Śląsku austriackim przyniosło w kolejnych latach ograniczone reformy, zmniejszające wyzysk chłopów. szowic – S.O.]! Za ich przykładem już następnej wiosny tysiące chłopów górnośląskich powstało w obronie praw do życia, walcząc w imię godności człowieka z traktowaniem ich jako bydło robocze” (O.S. Popiołek, jw.). Wieść o chłopskiej bitwie w Ołdrzyszowicach rozeszła się po wsiach. Na wiosnę 1766 r. powstanie ogarnęło cały Górny Śląsk: powiaty nyski, rybnicki, raciborski, pszczyński, gliwicko-toszecki i bytomski. Chłopi żądali zmniejszenia pańszczyzny i ukrócenia samowoli dziedziców. Później odmawiali zapłacenia panom wszelkich danin. Najpierw odmówili posłuszeństwa hrabiemu Emanuelowi Wengerskiemu, właścicielowi majątków w ziemi rybnickiej. Przywódcą tego zbrojnego antyfeudalnego ruchu w południowej części rybnickiego wolnego państwa stanowego był dworski urzędnik Lewiński

Leute). Ta partyzantka na wzór kozac­ki zwraca się z niezwykłą zaciętością przeciwko właścicielom ziemskim i w żaden sposób nie można zmusić chłopów do powrotu na wieś. Starają się oni wymusić wszystkie swe żądania. Uzbrojeni są w kosy i widły i kryją się na skraju lasu, gdzie nieustannie podsycają ogień. Nawet wymierzają karę tym, którzy nie chcą słuchać ich rozkazów. Tylko kilku chłopów mieszka w domu i wychodzi na pracę do dworu. Reszta w ogóle nie powraca na wieś. Nocują w lesie, a przed oddziałami wojskowymi, stacjonowanymi w różnych wioskach, mają tyle strachu, co jastrząb przed gołębiem. Odnośnie do poddanych tutejszej kamery z Sobieszowic, którzy obecnie muszą pracować tylko jeden do dwu dni w tygodniu, trzeba zauważyć, że nadszedł czas, aby im dać odpowiednią nauczkę. Zasłużyli oni na

znacznie wyższą karę niż buntownicy z dominium, którzy pracują cztery, pięć, a nawet sześć dni w tygodniu” („Przegląd Zachodni”, t. 8, 1952, s. 275). Na błagalne prośby dziedziców przystąpiły do krwawej pacyfikacji kraju pułki pruskie z Pszczyny, Raciborza, Bytomia i Toszka. Od kul karabinowych żołnierzy ginęli nie tylko chłopi, ale też kobiety i dzieci. Prusacy zaczęli po swojemu operować wojskiem. Oddziały wykonywały ekspedycje karne po wsiach, ale bez skutku. Dopiero w czerwcu nastał wszędzie jaki taki spokój. Powstanie na pruskim Śląsku zlikwidowano i nastąpił odwet panów. Jak wyglądał, ujawnia pismo poborcy podatkowego z Toszka do ministra Schlabrendorffa, z którego wynika, że „na własne oczy widział, jak pan przydeptał dwóm poddanym gardła, gdy wymierzał im 150 batów »na gołą koszulę«”. O rozmiarach powstania z lat 1765–1766 świadczy fakt, że aresztowanych przywódców chłopskich było tak wielu, iż minister Schlabrendorff „zabiegał u władz sądowych o ich zwolnienie, aby zbyt wielkiej ilości chłopów nie odciągać od ich gospodarstw, a tym samym nie odbierać feudałom potrzebnej siły roboczej”…

Powstanie na Śląsku austriackim Tymczasem rozruchy chłopskie z powiatu raciborskiego przeniosły się na Śląsk austriacki, do stanowego państwa frysztackiego, które od 1748 r. należało do milorda M. Taafe’ego. Na czele tego ruchu stanął gospodarz posiadający

Skoro lutunki/skargi nie przyniosły rezultatu, wybuchły pod jego wodzą w majątku frysztackim największe zaburzenia chłopskie w tej części Śląska. Wydarzenia zaczęły się toczyć szybko: Fołta założył w Olszynach „wolną osadę” dla frysztackich siedloków, a ze Śląska cieszyńskiego trafiły do Wiednia 73 skargi. Wywołało to rozruchy w sąsiednich państwach stanowych. Wprawdzie Fołta został aresztowany wraz z innymi przywódcami rebelii na pół roku, jednak żony aresztowanych dotarły do cesarzowej, dzięki czemu Fołta został uwolniony, co znacząco podniosło jego autorytet na Śląsku Cieszyńskim. Wkrótce stanął na czele nowej delegacji wysłanej przez chłopów do Wiednia. W listopadzie 1766 r. wraz z Maciejem Michalcem z Petrovic znów był we Wiedniu. Ożywiło to legalną aktywność chłopów ze Śląska Cieszyńskiego i Opawskiego: w latach 1767–1768 ze 137 gmin wysłano do cesarzowej Marii Teresy ponad 1600 skarg i próśb, zwanych na tym terenie lutunkami, od gwarowego określenia lutować, czyli skarżyć się. Chłopi przedstawiali w nich krzywdy, jakich doświadczali od panów, prosili cesarzową o pomoc i zwracali się o jej opiekę. W rezultacie tych wydarzeń w latach 1767 i 1771 w austriackiej części Śląska powołano specjalne komisje, tzw. urbarialne, które miały ustalić i spisać w urbarzach dokładne wysokości chłopskich świadczeń w stosunku do panów feudalnych, oraz wydano patent robotniczy (1771). Również właściciele państwa frysztackiego musieli pójść na ustępstwa i zrezygnowali z usług zarządy Schwartza. W następnych latach cesarzowa Maria Teresa i jej następca, cesarz Józef II, ogłosili kilka zarządzeń ograniczających wyzysk chłopów, a w 1781 r. – ograniczenie osobistego poddaństwa chłopów.

Ocena wielkiego powstania chłopów śląskich Powstanie lat 1765–1766 trwało ponad sześć miesięcy. Objęło obszar od starostwa bytomskiego przez powiat gliwicko-toszecki, stanowe państwo pszczyńskie, rybnickie, raciborskie, nyskie do – na Śląsku opawskim – frysztackiego. Terytorialnie i czasowo było zatem powstaniem większym, a prawdopodobnie – proporcjonalnie do sytuacji załamania demograficznego na Śląsku – porównywalnym liczebnie do II i III powstania śląskiego. Wybuchło, podobnie jak w przypadku trzech powstań śląskich XX w., w rezultacie nałożenia się na skutki wielkiej wojny europejskiej konfliktu społecznego. Na ów konflikt społeczny między szlachtą a chłopstwem nakładał się, jeszcze słabo uświadamiany, konflikt

W latach 1767–1768 ze 137 gmin wysłano do cesarzowej Marii Teresy ponad 1600 skarg i próśb, zwanych na tym terenie lutunkami, od gwarowego określenia lutować, czyli skarżyć się. konia pod wierzch, po śląsku siedlok/ siodłak, ze Starego Miasta pod Karwiną – Ondra Fołta (ok. 1725–1788), który wcześniej miał zatargi z zarządcą frysztackiego państwa stanowego, Schwartzem. O. Fołta trzykrotnie był wcześniej ze swoimi skargami w Wiedniu – bezskutecznie. W 1766 r. Chłopi z Darkowa, Kąkolnej, Piersnej, Piotrowic, Starego Miasta i Zawady odmówili odrabiania pańszczyzny. Spisanie wspólnych skarg do władz i wysłanie z nimi delegacji na dwór cesarski zaproponował Maciej Kolář z Dětmarowic. Na delegatów wybrano M. Kolářa i O. Fołtę. Jednak informacje o przygotowaniach delegacji szybko dotarły do burgrabiego Schwartza, który miał wśród chłopów swoich donosicieli. M. Kolář i sześciu innych przywódców chłopskich zostało zatrzymanych i uwięzionych w Cieszynie. O. Fołtę uratował huzar Széhenyego, który u niego mieszkał i udało mu się spiesznie wyruszyć w drogę. Dotarł do Wiednia 22 lutego i przekazał „memoriał” frysztackich chłopów do Johanna Karla, hrabiego Chotka von Chotkow und Wognin, cesarskiego kanclerza Czech. Ten jednak kazał O. Fołtę zatrzymać i pod eskortą odesłać do Cieszyna na przesłuchanie. Kiedy doprowadzono do jego konfrontacji z dwoma siedlokami ze Starego Miasta, wyszło na jaw, że w nocy z 2 na 3 kwietnia ma dojść do buntu całej wspólnoty wiejskiej.

narodowy, wynikający z narastającego kolonialnego wyzysku ludu śląskiego przez nową władzę i szlachtę pruską. Podobnie jak po I wojnie światowej, mobilizację powstańczą chłopów śląskich ułatwił ich wcześniejszy udział w wojnie jako żołnierzy piechoty w armiach Prus i Austrii i wyniesione stąd doświadczenie bojowe. Znaczącą różnicę w stosunku do trzech powstań śląskich XX w. stanowił wynik wojen śląskich: Prusy wyszły z nich zwycięsko i w sojuszu z Rosją, a Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi, targana konfliktami wewnętrznymi i presją mocarstw ościennych: Rosji (ochrona liberum veto i dysydentów) oraz Prus (sprzeciw wobec cła generalnego). Szlachta polska i polskojęzyczna na Śląsku nie wsparła powstania chłopskiego ze względów klasowych. Odgórna rewolucja Fryderyka II wzmacniała państwo pruskie, w odróżnieniu od rewolucji listopadowej 1918 r. w Niemczech. W rezultacie owo pierwotne, ludowe powstanie śląskie zakończyło się pacyfikacją i jedynie na Śląsku austriackim przyniosło w kolejnych latach ograniczone reformy, zmniejszające w ramach systemu feudalnego wyzysk chłopów. Mimo to jego siła i zasięg były tak znaczne, że ten pierwszy wielki zryw ludowy na Śląsku powinien znaleźć swoje miejsce w polskiej historiografii i świadomości historycznej. K


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI Sto lat temu starszy sierżant Emanuel Machinia otrzymał na małym kawałku papieru kartę zwolnienia poświadczającą, że od 2 maja do 5 lipca 1921 r. pełnił służbę wojskową w 4 kompanii II batalionu 10 pułku piechoty. Dokument podpisał dowódca ppor. Karol Gajdzik. W tym samym dniu otrzymał także odznaczenie Krzyż na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi nadawane „jako znak widomy dla tych, którzy dokonali wybitnych czynów i zasłużyli na uznanie i trwałą wdzięczność narodu w okresie walk wyzwoleńczych”.

Emanuel Machinia – „dobry Polak i prawy powstaniec” Renata Skoczek

T

rzeci i ostatni zryw Górnoślązaków, który miał na celu przyłączenie Górnego Śląska do Polski, definitywnie zakończył się 5 lipca 1921 r. O dalszych losach tego regionu miały zdecydować wielkie mocarstwa, a dwudziestoośmioletni Emanuel mógł wrócić do domu, gdzie czekała na niego żona Albina z dwuletnią córeczką Heleną. Stulecie III powstania śląskiego, które właśnie hucznie obchodzimy, jest dobrą okazją do przypomnienia zapomnianych bohaterów tamtych wydarzeń. Wielu z nich nadal nie doczekało się upamiętnienia. Jednym z nich jest Emanuel Machinia, urodzony 9 grudnia 1893 roku w Królewskiej Hucie (obecnie Chorzów), syn Józefa i Joanny z domu Neuschrank. Jak napisał we wspomnieniach, uczęszczając do szkoły powszechnej nie mógł zrozumieć, dlaczego w domu mówiono wyłącznie po polsku, w szkole po niemiecku, a za polską mowę karano uczniów uderzeniami kijem moczonym w nafcie. Postępowanie Niemców wobec Ślązaków, przede wszystkim wyśmiewanie i okazywanie pogardy, torowało mu drogę do Polski. Po ukończeniu w 1908 r. ośmioklasowej szkoły powszechnej podjął naukę zawodu jako ślusarz. Po jej ukończeniu w 1911 r. zatrudnił się w Wytwórni Wagonów (późniejszy „Konstal”), gdzie pracował do końca kwietnia 1913 r. Następnie

W

całym województwie organizowano koncerty, wystawy, spektakle, spotkania z pisarzami (w ramach Mysłowickich Dni Poezji). W 1994 roku festiwal przekształcono w instytucję o tej samej nazwie, a jej dyrektorem został Marek Zieliński. Może dziwić tak długa obecność Zielińskiego na tym stanowisku, bo to już jest 27 lat, tym bardziej że w „Biuletynie Informacji Publicznej” nie ma żadnych informacji o konkursach na dyrektorów, a umowy na czas nieokreślony zostały zlikwidowane ustawą z 2011 roku, z dniem 1 stycznia 2013 r. Wprowadzono wte-

Nie wiem, czy Marek Zieliński festiwal rozwinął, a na pewno go zwinął dla twórców ze Śląska i Zagłębia oraz innych regionów województwa. dy kadencje 3, 5 i 7 lat dla dyrektorów instytucji kultury. Powinien być ogłoszony konkurs, który wyłoniłby nowego dyrektora. Czas jednak dla Ars Cameralis i dyrektora Zielińskiego się zatrzymał, a prawo go nie obowiązuje, jakby go sam Kim-ir-Sen namaścił. Dożywotni sen Marka Zielińskiego trwa i trwa, i nie może się skończyć. Brak informacji o przeprowadzonych konkursach, a teraz powinien być ogłoszony trzeci konkurs, świadczyć może, że dyrektor Zieliński pełni funkcję bez umowy o pracę. Jeśli takie konkursy

rozpoczął pracę jako ślusarz w miejscowej kopalni. Po wybuchu I wojny światowej w sierpniu 1914 r. został powołany do wojska niemieckiego i trafił na front zachodni. Był trzykrotnie ranny, a z powodu dotkliwej rany lewej nogi w bitwie pod Verdun został uznany za niezdolnego do dalszej służby wojskowej i powrócił do pracy w kopalni.

wieczorem 2 maja. Po zafasowaniu karabinów i amunicji, odbyła się musztra i przemówienie dowódcy, a nad ranem około godziny 5 cały batalion już w szyku bojowym stanął na obecnej ul. Katowickiej w okolicach AKS, aby o godzinie 6 wkroczyć do miasta. Obsadzenie przez powstańców Królewskiej Huty,

ludność i demolowanie siedziby polskich organizacji, komendant francuski zawiadomił powstańców, którzy powtórnie wkroczyli do miasta. Emanuel Machinia dwukrotnie z bronią w ręku wkraczał do Królewskiej Huty jako zastępca dowódcy 4 kompanii II batalionu. Pod koniec maja 1921 r., kiedy oddziały niemieckie przeszły do kontrofensywy i rozpoczęły się walki pod Górą św. Anny, pułk piechoty pod dowództwem ppor. Gajdzika został skierowany na front. Machinia uczestniczył w ciężkich walkach z doborowymi oddziałami niemieckimi w rejonie Januszkowic, Łąk Kozielskich, Starego Koźla i dworca Kędzierzyn. Walki w tym rejonie były niezwykle gwałtowne; np. Łąki Kozielskie dwukrotnie przechodziły z rąk do rąk, ale udało się powstańcom powstrzymać niemieckie natarcie mające na celu przełamanie polskiej obrony i zajęcie okręgu przemysłowego. W połowie czerwca pułk został skierowany do obecnego Bojkowa, gdzie brał udział w cernowaniu Gliwic. Po zakończeniu powstania Machinia powrócił do pracy w kopalni, gdzie był zatrudniony do 1925 r. W następ­

K

iedy po zakończeniu I wojny światowej zaczęły się tworzyć zręby polskiej konspiracji i powstała Polska Organizacja Wojskowa Górnego Śląska, został jej aktywnym członkiem, zajmując się pracą wywiadowczą. Do maja 1921 r. poświęcił się intensywnej pracy „w kierunku gromadzenia, uzbrojenia, propagandy, prowadzania wywiadu i ochronie wieców polskich, jak i ludności polskiej”. Jak poświadczył 19 stycznia 1959 r. adwokat dr Władysław Borth: Emanuel Machinia w kampanii plebiscytowej był czynny jako prezes Towarzystwa Śpiewu „Moniuszko”, urządzał propagandowe występy w różnych miejscowościach, a w dniu głosowania plebiscytowego był przewodniczącym Biura Wyborczego obwodu 89 w Królewskiej Hucie, które mieściło się w budynku szkoły powszechnej przy obecnej ul. 11 listopada. W nocy z 2 na 3 maja 1921 r. wybuchło III powstanie śląskie. Miejscowy komendant POW zarządził zbiórkę

Emanuel Machinia w mundurze Policji Górnego Śląska i w mundurze Związku Byłych Powstańców FOT. Z ARCHIWUM LEONA MACHINI

gdzie stacjonowały oddziały francuskie, odbyło się sprawnie, ale na mocy porozumienia między dowództwem francuskim i władzami powstańczymi Polacy opuścili miasto. Kiedy 7 maja bojówki niemieckie rozpoczęły napady na polską

nych latach pełnił służbę, jak wielu byłych powstańców, w Policji Górnego Śląska. Działał aktywnie w Związku Byłych Powstańców, pełniąc funkcję skarbnika. 5 października 1933 r. prezes miejscowego koła Związku Byłych

Ars Cameralis dla pryszczatych Sławomir Matusz

T

rzon grupy stanowią: Maciej Melecki – dyrektor Instytutu im. Rafała Wojaczka, Bartłomiej Majzel – poeta, ale też syn członka i wysokiego funkcjonariusza KW PZPR w Katowicach, pracownik biura festiwalu, oraz Krzysztof Siwczyk, pracownik mikołowskiego instytutu i od niedawna dyrektor Festiwalu Cz. Miłosza w Krakowie. Wszyscy trzej poeci publikowali w tygodniku „Polityka”, „Tygodniku Powszechnym”, a Krzysztof

Powstańców w opinii wystawionej dla zainteresowanego napisał, że „Emanuel Machinia to zasłużony Polak na niwie narodowej i od tego obrońca Górnego Śląska”, polecając jego osobę do służby publicznej. Zaświadczenie okazało się przydatne, bo Machinia zatrudnił się jako starszy sekretarz w Magistracie w Chorzowie.

W

Festiwal Ars Cameralis Silesiae Superioris został powołany do życia w 1992 roku z inicjatywy Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego, a jej pierwszym dyrektorem była Łucja Ginko. Pierwotnie festiwal prezentował dorobek artystów ze Śląska i okolicy, konfrontował go z dorobkiem artystów z innych części Polski i z zagranicy.

były przeprowadzone, to informacje o nich powinny być ogłoszone w BiP Aars Cameralis. Brak tych informacji jest poważnym naruszeniem ustawy o dostępie do informacji publicznej, za co są przewidziane surowe kary. Dyrektor Zieliński po objęciu stanowiska szybko zmienił formułę festiwalu, stawiając na artystów zagranicznych. Śląski jest on teraz tylko z nazwy. Nie wiem, czy Marek Zieliński festiwal rozwinął, a na pewno go zwinął dla twórców ze Śląska i Zagłębia oraz innych regionów województwa. Trudno mi zajmować się wszystkimi dziedzinami sztuki prezentowanej w ramach festiwalu, więc podam przykład dziedziny mi najbliższej – literatury i poezji. Literaturą zawładnęła jedna grupa osób, Grupa Poetycka „Na dziko” z Mikołowa, którzy od 20 lat prezentują się na scenach Ars Cameralis pod szyldem „Zbiegu na dziko”. Jej członkowie występują co roku, w każdej edycji, zapraszając gości z Polski i z zagranicy, promując się za publiczne pieniądze i lekceważąc cały Śląsk.

Koło chorzowskiego ZBOWiD z prezesem Emanuelem Machinią w Zabrzu na uroczystościach dnia zwycięstwa 9 maja 1965 r. FOT. Z ARCHIWUM LEONA MACHINI

Siwczyk stał się publicystą „Gazety Wyborczej”. Siwczyk nieraz szydził z katastrofy smoleńskiej, braci Kaczyńskich, a jego cytat z „Polityki” to jedna z łagodniejszych wypowiedzi: „Prezes Jarosław Kaczyński – obecny naczelnik państwa – to nieodrodny uczeń starych marksistowskich metod opisu świata i człowieka, który przywiązuje wagę do słów. Nawet jeżeli wypowiada je w sposób godny analfabety, to jednak wie, co mówi. On wie, jak pobudzać emocje zbiorowe za pomocą bardzo prostych zdań. To są zdania niedopuszczalne”. Można się zgadzać lub nie, ale nie wolno obrażać, nazywając analfabetą. Tak oto poeta Siwczyk parafrazuje w jednym ze swoich wierszy Ewangelię: Słowo stało się ciałem i zamieszało między nami by kontynuować: wolę ugryźć się w język i / penetrować nim podniebienie Ten księżycowy krajobraz // mam jak na tacy a napycham sobie gębę słowami i / mówię z ustami pełnymi trocin którymi zasypuje się kał. Być może Siwczyk ma kał w ustach (i w wierszach), miele i pluje nim naokoło. Lepiej, żeby publicznie ust nie otwierał. Tak o wierszach Siwczyka pisze jeden z recenzentów (Marek Olszewski): „Ogłasza odwróconą aksjologię, w której intronizowane Nic opatrzone jest znaczkiem dodatnim. Słowo poszukuje tu idiomów naiwnych wierzeń, by odbić się od nich ku doskonałej próżni, w której jest już tylko miejsce dla »ja« bez rozcieńczaczy. Źródła ustanowionego w ten sposób języka są

nietzscheańskie – wyłonił się w efekcie zaszlachtowania i wypatroszenia metafizyki, która psuła krwiobieg”. Do tej grupy należy też poetka Marta Podgórnik, która tak pisze w jednym z wierszy, wielokrotnie wygłoszonych w czasie „Zbiegu na dziko” w czasie Ars Cameralis: Nie jestem poetką intelektu, ponieważ mam cipkę, a nie chuja; moje poglądy na sztukę nikogo nie interesują. Nie jestem feministką, ponieważ mam mózg oprócz cipki, i to on determinuje moje zachowania.

A

tak o niej piszą w jednym z przewodników poetyckich: „Często skarży się, że nikt jej nigdy nie pyta o zdanie, nikt jej nie wyczekuje, nikt nie rwie szat z powodu jej (nie)obecności. Z pisaniem idzie jej zatem identycznie jak z seksem: w obu sferach jest co najmniej nadwyrazista i w obu toczy ją niespełnienie. Owszem, pije dużo, lecz coraz częściej nikt nie towarzyszy jej ani w hotelowym barze, ani tym bardziej w pokoju. A jeśli już ktoś ją »dyma«, to robi to w pośpiechu, »w skarpetkach na hotelowym łóżku«”. W innym wierszu Marta Podgórnik (Mój wiersz) tak pisze o sobie i dokonanej aborcji: Na nazwisko mam Podgórnik, nazywają mnie Marteczką Rodzice, a koledzy mówią: Marti. Kochankowie czasem: Martuś, może dałabym im dziecko, gdyby nie to, że są Dla mnie dawno martwi. Gdy się czyn popełni wredny, żaden glejt już niepotrzebny

1938 r. otrzymał dyplom od wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego za długoletnią służbę. Tuż przed wybuchem II wojny światowej w sierpniu 1939 r. został powołany do czynnej służby wojskowej i walczył z Niemcami do ukończenia działań wojennych. Następnie powrócił do rodziny w Chorzowie, gdzie 23 października 1939 r. został aresztowany przez gestapo. Podzieli los wielu powstańców śląskich, których Niemcy aresztowali w pierwszej kolejności. Początkowo trafił do więzienia w Bytomiu, a następnie do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie spędził pięć lat. Doczekał wyzwolenia przez wojska amerykańskie w dniu 29 kwietnia 1945 r. Do końca lipca przebywał w szpitalu, bo z powodu słabości i ogólnego wyczerpania sił władze amerykańskie nie zezwoliły mu na natychmiastowy powrót do domu. Do Chorzowa powrócił latem 1945 r. i został mianowany na

Żaden ślubu akt Żaden zgonu akt Gdy się czyn popełni podły, pomagają tylko modły. Urodziłam się w Sosnowcu, ale z serca jestem śląska Rodzice w śląskiej chrzcili mnie katedrze. Szkół wysokich nie kończyłam, ale pilnie się uczyłam I na zabójstwach znam się całkiem biegle. Mówią mi, że się puszczałam, ale ja po prostu spałam W nie zawsze swoich hotelowych łóżkach. No rzucajcie kamieniami

Nazwę festiwalu trzeba zmienić na „Ars Cameralis Usque Bricked”, bo festiwal został zamurowany lub zabetonowany dla grupy „Na dziko” i zawłaszczony przez jedną opcję ideologiczną. w mój kurhanik z marzeniami Którego bez wezwania nie opuszczam. Prawdą jest, że raz zabiłam, we krwi dłonie umoczyłam Lecz tu na ziemi uszło mi to płazem. Do wszystkiego się przyznałam, przez sekundę żałowałam I będę czynić tak za każdym razem. Czy to jest serce Ślązaczki? Śmiem

stanowisko kierownika w miejscowym Urzędzie Stanu Cywilnego. Aktywnie włączył się w działalność społeczną. Był skarbnikiem Związku Weteranów Powstań Śląskich, a w latach 1948–1950 jego prezesem oraz zastępcą sekretarza Związku Byłych Więźniów Politycznych. Do końca życia angażował się w działalność chorzowskiego koła Związku Bojowników o Wolność i Demokrację oraz wygłaszał prelekcje na temat powstań śląskich. Zmarł w Chorzowie 25 stycznia 1966 r. i został pochowany na cmentarzu przy ul. Drzymały. Odznaczono go kolejno Śląskim Krzyżem Waleczności i Zasługi, Odznaką Plebiscytową, Gwiazdą Górnośląską, Krzyżem Walecznych, Brązowym Krzyżem Zasługi, Medalem Niepodległości, Śląskim Krzyżem Powstańczym i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Z żoną Albiną z domu Anioł doczekał się trójki dzieci: Heleny – urodzonej w 1919 r., Cecylii – urodzonej w 1923 r. oraz Leona – urodzonego w 1930 r. Najstarsza córka Helena w czasie II wojny światowej była więziona w kobiecym obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. Cecylia i Leon w 1951 r. zostali aresztowani przez Urząd Bezpieczeństwa i skazani na kilka lat więzienia za działalność w młodzieżowej organizacji antykomunistycznej „Contra”. Ich losy są również warte pamiętania. K

wątpić. Autorka ma przynajmniej świadomość, że aborcja jest zabójstwem, ale deklaruje, że ma osobowość seryjnej morderczyni i przed kolejną aborcją się nie cofnie. A fundacja imienia pewnej poetki z „pokolenia pryszczatych” daje jej za takie wiersze nagrodę (Mordercze ballady). Kolejny pisarz i poeta związany ze sceną „Na dziko”, to Wojciech Kuczok, który zasłynął nie tylko powieścią Gnój, ale tym, w jaki sposób szydził ze skoczka Dawida Kubackiego, parafrazując modlitwę na łamach „Gazety Wyborczej”: „Dalibóg, w żadną pracę z psychologiem nie uwierzę, dopóki to nerwowe »Wymię ojca…« będzie poprzedzało każdy dojazd do progu”. Inny członek grupy, regularny uczestnik tych zbiegów, Radosław Kobierski, ubolewał nad ubogim stanem polskiego kina, a chwalił teatr: „Jak to możliwe, że w Polsce, w której coraz pewniej czuje się gejowska literatura, najlepszy teatr robią geje, w modzie jest ujawnianie homoseksualnej orientacji przez osoby publiczne – kino gejowskie wcale nie istnieje, a wątek homoerotyczny bywa poruszany chyłkiem, cichaczem, średnio raz na dekadę? Ano tak właśnie, że każdy kiniarz i producent w tym kraju drży na brzmienie słowa »niszowość«, a w kraju srawa i prawiedliwości [pisownia oryginalna, sic] są tematy, które z mety na niszowość skazują”. Dla Kobierskiego Polska nie jest Polską, a „krajem srawa i prawiedliwości”. Idąc tropem myśli Kobierskiego, by pokazać film lub spektakl na Ars Cameralis, trzeba zostać gejem i przekonać widzów do tej ideologii. A w ogóle to trzeba szydzić z konserwatywnych wartości, Boga, katastrofy smoleńskiej i jej ofiar, chwalić Aborcję, posługiwać się i myśleć językiem kurnika i wabić kury (cip, cip!) – jak Marta Podgórnik – i najlepiej, żeby Marek Zieliński był dyrektorem Ars Cameralis aż do śmierci albo sto lat dłużej. A nazwę festiwalu trzeba zmienić na „Ars Cameralis Usque Bricked”, bo festiwal został zamurowany lub zabetonowany dla grupy „Na dziko” i zawłaszczony przez jedną opcję ideologiczną. Taką kulturę wpaja nam Ars Cameralis i Marek Zieliński, wykluczając wszystko, co nie pachnie odchodami z kurnika lub tęczową ideologią. Czy taki jest Śląsk? K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

12

KURIER·ŚL ĄSKI

B

ył on mieszkańcem Düsseldorfu i pracownikiem firmy Mannesman Export z tego miasta. Hartmann był zatrudniony w biurze wschodnim tej firmy, które odpowiadało za kontakty biznesowe z państwami kontrolowanymi przez Rosjan. Pojawienie się w Bułgarii obywatela państwa zachodniego natychmiast spowodowało jego inwigilację i szerokie działania kontrolne. Bułgarzy ustalili, że Hartmann przyjeżdżał służbowo do PRL, ale został z niej na przełomie roku 1959 i 1960 wydalony za niemoralne zachowanie i nielegalne transakcje walutowe. W związku z tym skierowano do polskiej bezpieki pismo z prośbą o nadesłanie materiałów zebranych w jego sprawie. Bułgarzy sądzili, że Hartmann jest zachodnioniemieckim szpiegiem, o czym informowali swoich polskich towarzyszy. Ich ustalenia rozmijały się jednak z rzeczywistością, także co do przyczyn i powodów wydalenia go z PRL. Czy uznanie go za szpiega było jednak przedwczesne? Wspomniany szyfrogram poruszył kostki domina MSW. Wpłynął do Wydziału VIII Departamentu II, którego naczelnikiem był oddany sprawie komunizmu ppłk. Kazimierz Pjanka. Aby odpowiedzieć Bułgarom, należało sięgnąć do materiałów resortu. Naczelnik Wydziału Ogólnego Departamentu II zwrócił się do archiwum bezpieki – Biura „C” – o informację o Manfredzie Hartmannie, urodzonym w roku 1932 w Gerze. Odpowiedź zawierała znane już dane osobowe oraz numer sprawy, w ramach której prowadzono tajne działania wobec cudzoziemca. Wydział III Biura „C” ustalił, że był on podejrzany o prowadzenie wrogiej działalności, a jego inwigilację prowadziła Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej w Katowicach.

Szpieg w RAFAKO? Zwrócono się więc do towarzyszy z Katowic o przesłanie szczegółów, które pozwoliłyby przekazać informacje stronie bułgarskiej. Okazało się, że Hartmann był częstym gościem w PRL, przyjeżdżał m. in. do RAFAKO (Raciborska

S

tanowi materialny dowód związków Piastów Śląskich z władcami Królestwa Polskiego. Warto podkreślić, że rezydencja Piastów brzeskich budziła duże zainteresowanie na ziemiach polskich. Polacy podróżujący po Śląsku dostrzegali szczególną wartość tego zabytku. O zamku brzeskim pisali m.in.: w 1821 r. Julian Ursyn Niemcewicz w Podróżach historycznych, Bogusz Zygmunt Stęczyński w rymowanym opisie Śląsk. Podróż malownicza w 21 pieśniach (1844 r.). O zabytkach Brzegu wielokrotnie pisał „Tygodnik Ilustrowany”, najpopularniejsze polskie czasopismo XIX wieku. Co ciekawe, zamek w Brzegu przez samych fundatorów traktowany był jako pomnik dynastii. Nawet w czasach przynależności do państwa pruskiego w niemieckim piśmiennictwie powtarzany był przymiotnik „piastowski”. Zamek z reprezentacyjnym budynkiem bramnym jest dziełem unikalnym. Poza Brzegiem nie ma budowli rezydencyjnej, w której posągi fundatorów umieszczono nad belkowaniem bramy o cechach rzymskiego łuku triumfalnego. Wysunięcie autogloryfkacji 30-letniego władcy było wówczas nietypowe, podobnie jak umieszczenie na równi z nim jego małżonki. Ten zabieg był wyjątkowy i świadczył o wielkiej świadomości księcia brzeskiego w gloryfikowaniu własnej dynastii. Najcenniejszym elementem bryły zamku jest artystyczny wystrój kamiennej elewacji frontowej budynku bramnego, który – obok Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu – zalicza się do najważniejszych pomników renesansowej rzeźby w Polsce. Zamek piastowski w Brzegu jest również niezwykle wartościowym materialnym źródłem wiedzy o historii regionu. Kaplica pw. św. Jadwigi nie tylko jest miejscem kultu śląskiej patronki, ale także nekropolią piastowską, w której pogrzebano co najmniej 43 przedstawicieli brzesko-legnickiej linii Piastów, która panowała w regionie do 1675 roku. Zachowane sarkofagi piastowskie z XVI i XVII w. stanowią wyjątkowy zbiór sztuki sepulkralnej. Informacje na temat Brzegu wraz z zamkiem pojawiają się po raz pierwszy w dokumentach w 1235 roku. Ówczesny dwór księcia wrocławskiego Henryka I Brodatego położony był w obrębie

W tajnym szyfrogramie wysłanym w czerwcu 1969 roku towarzysz Wyłkow z bułgarskiej bezpieki informował tow. ppłk. Stanisława Kończewicza z MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych) o regularnych przyjazdach do Bułgarskiej Republiki Ludowej Niemca Manfreda Maxa Hartmanna.

Bułgarski szyfrogram Beno Benczew

Fabryka Kotłów) w ramach uwzględnionej przez niemiecką firmę reklamacji. Agentura uplasowana w fabryce doniosła o podejrzanych zainteresowaniach Niemca. Podczas pobytu w Raciborzu wypytywał pracowników o produkcję zakładu, kooperantów, liczbę zatrudnionych oraz skład społeczny i narodowościowy załogi. Interesowali go również odbiorcy fabryki kotłów oraz jej odległość do granicy z NRD (sic!). Doniósł o tym TW SB działający pod pseudonimem „Rena”. Po tych rewelacjach natychmiast wszczęto przeciwko Hartmannowi tajne działania, które potwierdziły informacje z donosu. Pracownicy RAFAKO zauważyli

także i poinformowali SB, że Manfred Hartmann posiadał odbiornik radiowy z bardzo szerokim pasmem fal krótkich; można było za jego pomocą odbierać radiostacje lotnicze i morskie. Wdrożono procedurę eliminującą zagrożenie, dokonano w 1961 roku zastrzeżenia przyjazdów obcokrajowca na teren PRL. Mimo to stała się rzecz dziwna: Niemiec dwukrotnie odwiedził PRL (w sierpniu i wrześniu 1962 roku), a wpisanie go na „czarną listę”, które miało doprowadzić do niewpuszczenia go jako osoby niepożądanej na teren PRL, nie zadziałało. Był ponownie w RAFAKO i nawiązał w rozmowach do tematów, które już wcześniej

go interesowały, oraz pytał o stan zabezpieczeń na granicy między Czechosłowacją a NRD – informował TW „Rena”. Tym razem interwencje funkcjonariuszy Wydziału II z Katowic musiały odnieść skutek, bo Hartmann nie został już w listopadzie wpuszczony do Polski.

o wcześniejsze kontakty z wywiadem RFN, czy też stało się tak za sprawą Hartmanna. Ponadto tajna obserwacja odnotowała jego częste kontakty z osobami pochodzenia niemieckiego z Zabrza.

Kolejne poszlaki

Po zablokowaniu rynku PRL-owskiego firma skierowała Hartmanna do Bułgarii i Rumunii. Jego atutem była dobra znajomość języka rosyjskiego. A język ten funkcjonował nie tylko w kontaktach pomiędzy państwami bloku sowieckiego, w odróżnieniu od państw demokratycznych Europy Zachodniej, w których posługiwano się angielskim, ale i często w tych właśnie krajach. Przypomnijmy, że rosyjski był językiem obowiązkowym, wpajanym na wszystkich poziomach nauczania. Oczywiście przy okazji nauki próbowano za jego pomocą odpowiednio kształtować ideologicznie, nie tylko dzięki odpowiednio dobranemu programowi. Nauczyciele języka rosyjskiego pełnili w tym systemie ważną rolę, przy tej okazji np. wciągali dzieci i młodzież do kół i związków tzw. przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Jak pamięta autor, w I LO w Raciborzu w latach 80. było to Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i wstąpienia do niego w 1984 roku odmówili tylko nieliczni uczniowie z klasy. Korespondencja wewnątrz bloku państw socjalistycznych prowadzona była oczywiście także w tym języku, i tak też było w obiegu pomiędzy bezpiekami Układu Warszawskiego.

Taki obrót sprawy wzbudził sensację w firmie Hartmanna, gdzie niemal wszyscy komentowali jego zakaz wjazdu do PRL. W roku 1963 odwiedził Mannesman Export w Düsseldorfie przedstawiciel PRL-owskiego Biura Handlowego we Frankfurcie. Spotkał się on z przełożonym Hartmanna, dyrektorem biura wschodniego Diterem Mayerem, który miał pretensje o zablokowanie swemu podwładnemu możliwości przyjazdów do PRL. Zwierzył się też niefrasobliwie Polakowi, że przeprowadził wraz z funkcjonariuszem zachodnioniemieckiej policji rozmowę, w której Manfred Hartmann przypuszczał, że powody niewpuszczenia go do PRL mogły być dwa: przewiózł z RFN list, który następnie wrzucił do skrzynki pocztowej w Katowicach. Drugim powodem mógł być jego wyjazd z dwoma dziennikarzami amerykańskimi w okolice Brzegu, gdzie znajdowało się sowieckie lotnisko wojskowe, co miało miejsce w trakcie drogi powrotnej z Międzynarodowych Targów Poznańskich w 1962 roku. To były cenne, dodatkowe informacje. Innych dostarczyła wcześniej grupa SB, która podjęła śledzenie Niemca.

Hartmann przypuszczał, że powody niewpuszczenia go do PRL mogły być dwa: przewiózł z RFN list, który następnie wrzucił do skrzynki pocztowej w Katowicach. Drugim powodem mógł być jego wyjazd z dwoma dziennikarzami amerykańskimi w okolice Brzegu, gdzie znajdowało się sowieckie lotnisko wojskowe. Ustalono, że w trakcie pobytu kontaktuje się on z osobami podejrzanymi o prowadzenie działalności szpiegowskiej. Były to dwie osoby z Bielska-Białej: Ludwik Affa z Olesna i Anastazja Holm, której córka pracowała w firmie Mannesman. Nie wiemy, czy osoby te były podejrzane

Dawna siedziba Piastów Śląskich w Brzegu jest jednym z ważniejszych zamków renesansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Kompleks ten jest cennym i wyjątkowym świadectwem piastowskich fundacji książęcych na Śląsku. Od dawna jest on zaliczany do najcenniejszych zabytków architektury Śląska.

Zamek Piastów Śląskich w Brzegu Fundacja „Dla Dziedzictwa” murów obronnych, pomiędzy Bramą Wrocławską a obecną bramą zamkową. W wyniku podziału księstwa wrocławskiego, od 1311 r. zamek stał się stołeczną rezydencją księstwa brzeskiego, w którym dynastia Piastów Śląskich z linii legnicko-brzeskiej rządziła niemalże cztery wieki (do 1675 r., śmierci ostatniego Piasta, Jerzego Wilhelma). Zamek od początku tworzył rozległy, wieloczłonowy kompleks zabudowy i do dziś pozostał dominującym zespołem urbanistycznym Brzegu. Na planie zauważalne jest to w rozmieszczeniu ulic: wszystkie biegną wzdłuż osi, w kierunku wschód–zachód.

W

okresie średniowiecza zamek był pięciokrotnie przebudowywany. Około 1300 r. powstała obok niego na rzucie czworoboku wolno stojąca wieża ostatecznej obrony, w późniejszym okresie nazwana Wieżą Lwów. Za czasów księcia Ludwika I (2 poł. XIV w.) rozbudowa zamku nabrała rozmachu; w tym czasie powstała druga ważna budowla – kościół kolegiacki pw. św. Jadwigi, patronki Piastów Śląskich, z której do dzisiaj zachowała się wschodnia, prezbiterialna część. Statut kolegiaty został zatwierdzony w 1371 roku. Około 1530 r. zamek przebudowano, a następnie w latach 1544– 1547 wzniesiono skrzydło wschodnie, od strony Odry. Przebudowę rezydencji rozszerzył i dokończył syn i następca Fryderyka II, książę Jerzy II (1547–1586). Powstał wówczas zwarty kompleks czteroskrzydłowy, otaczający wewnętrzny dziedziniec krużgankowy typu włoskiego. Kierownikiem przebudowy zamku był senior rodziny, architekt Jakub Parr. Pomagał mu brat Franciszek, najwybitniejszy artysta w rodzinie, twórca dziedzińca zamkowego i projektów dekoracji

rzeźbiarskiej. Następcą Jakuba Parra był jego szwagier Bernard Niuron. W latach 1548–1550 dokończono przebudowy skrzydła południowego i wzniesiono skrzydło zachodnie. Rzut zamku uzyskał kształt litery U, domkniętej w latach 1556–1558 skrzydłem północnym. Od 1550 do 1554 r. wznoszono kolumnowe krużganki przy trzech skrzydłach oraz wykonano dekorację rzeźbiarską fasady budynku bramy, łącznie z wieżowym belwederem nad nią. Dzięki tej śmiałej realizacji zamek piastowski w Brzegu stał się wzorem rezydencji o rozległym zasięgu oddziaływania. Zamek tętnił życiem do XVII wieku. Po śmierci ostatniego Piasta brzeskiego w 1675 r. obiekt był doraźnie użytkowany, a jego wnętrza zostały opróżnione z ruchomego wystroju i wyposażenia. Poważne zniszczenia przyniosło bombardowanie miasta i zamku w 1741 r. przez wojska pruskie Fryderyka II – zniszczeniu uległy dachy z poddaszami, wieże oraz kościół, w efekcie rozebrane zostały wyższe piętra zamku oraz krużganki, z których zachowały się fragmenty w narożnikach skrzydła południowego. Od tego czasu prowadzone były tylko niezbędne remonty, a elementy podlegające naturalnemu zużyciu usuwano. Taki los spotkał niszczejącą balustradę przy tarasie belwederskim nad bramą (rozbiórka w 1828 r.).

W

XVIII i XIX w. prowadzono prace remontowe, które miały na celu jedynie utrzymanie obiektu w celu bieżącego użytkowania w celach odbiegających od jego pierwotnej roli i rangi (magazyny, karczma, z czasem w skrzydle północnym ulokowano szkołę). W XIX w. dwukrotnie podjęto próby odbudowy zamku. W 1817 r. na zlecenie króla

Po rosyjsku

Fryderyka Wilhelma II znany architekt, Karol Fryderyk Langhans, przygotował projekt odbudowy zamku i jego adaptacji na cele administracyjne, jednakże prac tych nie zrealizowano. Ponownie – trzydzieści lat później – problematyką stanu zamku zajął się główny konserwator Prus, Aleksander F. von Quast, dzięki któremu przeprowadzono prace przy dekoracji fasady budynku bramnego. Wykonano wówczas m.in. gipsowe odlewy niektórych rzeźb, a kamieniarz Ludwik Rosenthal

Widok zamku z drona

odtworzył dwa zniszczone popiersia Piastów (Henryka II Pobożnego i Bolesława II Rogatki) oraz obramienia okienne drugiego piętra. Budynki zamkowe pełniły funkcje magazynów i szpitala, w skrzydle północnym ulokowano szkołę, która mieściła się tam do 1945 roku. W latach 1958–1959 prowadzono doraźne prace konserwatorskie przy budynku bramy i we wnętrzach skrzydła zachodniego. W 1966 r. przystąpiono do projektu odbudowy zamku. Autorami projektu byli Tomasz Kornacki

Współpraca Wydziału VIII MSW z bułgarską SB ogniskowała się wokół wymiany informacji o ludziach i firmach z Zachodu, które prowadziły swoje interesy w tych krajach. Ciekawym przykładem były wspólne działania służb podczas Międzynarodowych i Wacław Podlewski, prace nadzorował Jerzy Rozpędowski. Roboty budowlane zakończono w 1978 r. Przez następne lata przystosowywano wnętrza obiektu na cele muzealne.

S

zczególnie zachowany budynek bramny ma wyjątkową wartość artystyczną i historyczną, o uniwersalnej wartości w historii sztuki, jaką jest upamiętnienie fundatora i jego rodu. Wielokrotnie powtarzane przez malarzy obrazowe rodowody brzeskich książąt, świetna galeria rzeźbionych postaci nad bramą, własny posągowy pomnik fundatora i liczne herby oraz napisy upamiętniające księcia i jego rodzinę – wszystko to składa się na niezwykły panegiryk fundatora i rodu, tym bardziej wyrazisty, że poparty okazałością całego założenia. Zamek brzeski był słynny już wśród współczesnych. Jego główni architekci Jakub i Franciszek Parrowie oraz pozostali wykonawcy (m.in. Niuron z miasta Lugano) otrzymywali intratne propozycje pracy dla dworów

FOT. SŁAWOMIR MIELNIK

królewskich i książęcych w Europie – pomagali m.in. przy budowie Zamku Królewskiego w Warszawie, pracowali w Brandenburgii (przy zamkach Schwerin, Güstrow, Rostock), w Czechach (Prościejów, Litomyśl), następnie wznosili dla króla Szwecji zamek w Uppsali oraz zamek Kalmar, a w Finlandii zamek Kexholm nad jeziorem Ładoga. Zamek Piastów Śląskich jest znakiem rozpoznawczym Brzegu – jego wizerunek widnieje w logotypach wielu kampanii promujących miasto i region. Ważnym uzupełnieniem dziedzictwa

Targów w Poznaniu i w Plovdiv, podczas których wymieniano się na bieżąco informacjami. Jednak codzienna współpraca ograniczała się zaledwie do sprawdzania i inwigilacji pojedynczych wskazanych osób i firm. W latach 1969–1971 bułgarska bezpieka przekazała 14 informacji o sprawdzanych osobach, a otrzymała ich 16. Bułgarom zlecono kontrolę pięciu osób podejrzanych o szpiegostwo, zrewanżowano się sześcioma odpowiedziami w takich samych sprawach. Bułgarski KDS (Komitet Bezpieczeństwa Państwowego) przekazał też dwukrotnie dane o zainteresowaniu Szwajcarii sprawami RWPG. Jak widzimy, na tym poziomie była to raczej współpraca incydentalna i prawdopodobnie cechowała się większym ożywieniem na innych szczeblach struktur ministerstwa bezpieczeństwa. Równocześnie jednak bułgarscy towarzysze traktowali z rezerwą polskich komunistów, uważając ich za nie dość czerwonych, czyli prosowieckich.

Szyfrogram z Warszawy Nadesłany stronie bułgarskiej meldunek streszczał poczynione ustalenia w sprawie Hartmanna. Pomimo obserwacji i tajnych działań, nie udało się SB potwierdzić aktywności wywiadowczych Niemca, który przyjeżdżał do PRL od połowy lat 50. W każdym razie dopiero donosy z RAFAKO i szczegółowa inwigilacja SB, która trwała co najmniej do 1962 r., doprowadziła do zablokowania mu wjazdu do PRL. Pomimo to Wydział II SB w Katowicach zakończył sprawę dopiero w 1967 r. Manfred Hartmann próbował jeszcze odwiedzić swoją rodzinę zamieszkałą w Krynicy w roku 1968, ale, jak się wydaje, i tę próbę zablokowano. Nie wiemy, jak poszło Bułgarom z Hartmannem; SB, wobec niewpuszczania go do PRL, także straciła go z oczu. W sprawie Niemca nadal pozostaje więcej pytań niż odpowiedzi. Tak więc epilog tej historii znajduje się zapewne nadal w archiwach bułgarskiej SB, a może także niemieckiego BND? K architektonicznego jest spuścizna historyczna związana z archiwaliami i muzealiami dotyczącymi sprawowania władzy książęcej (dokumenty, pieczęcie, monety itp.), a także drzewa genealogiczne rodu Piastów i portrety (graficzne lub malowane) poszczególnych władców. Jest to jedyna placówka, która w takim zakresie gromadzi zbiory związane z historią Piastów. Zamek Piastowski w Brzegu odznacza się również wybitnymi wartościami naukowymi związanymi z rolą Piastów jako śląskiej elity intelektualnej. Tu powstała ok. 1385 r. Kronika książąt polskich, świadectwo historycznej świadomości tego środowiska. Dzieło to zostało napisane na zlecenie Ludwika I przez kanonika Piotra z Byczyny. Zapisał on m.in., że książę „ufundował i uposażył piękny kościół, kolegiatę kanoników świeckich”. Ludwik I przyczynił się do rozwoju kultu św. Jadwigi. Z jego inicjatywy dokonano także pierwszych znanych nam wykopalisk na Śląsku (poszukiwanie doczesnych szczątków biskupów wrocławskich w grodzie Ryczyn). Książę Ludwik I ofiarował kolegiacie w zapisie testamentowym swój księgozbiór, który stał się zaczątkiem słynnej Biblioteki Piastowskiej; wśród darowizn znalazły sie takie pozycje jak odpis starej Kroniki Polaków czy najwybitniejsze dzieło śląskiego malarstwa miniaturowego – Legenda o św. Jadwidze zwana Kodeksem lubińskim – jedno z najcenniejszych źródeł dla historii kultury średniowiecznego Śląska. Na mocy rozporządzenia Prezydenta RP Andrzeja Dudy z dnia 10 XII 2018 r. Zamek Piastów Śląskich w Brzegu wraz z kaplicą pw. św. Jadwigi został wpisany na prestiżową listę Pomników Historii. Dawna rezydencja Piastów jest siedzibą Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu. Do 2017 r. był jedyną placówką muzealną w województwie opolskim współprowadzoną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Oprócz MKiDN, obiekt współfinansuje także Urząd Marszałkowski Województwa Opolskiego i Starostwo Powiatowe w Brzegu. Obecnie, dzięki zaangażowaniu powiatowego konserwatora zabytków pana Radosława Preisa, trwają prace nad rozszerzeniem wpisu o kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Brzegu. K




Nr 85

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Lipiec · 2O21 O autostopie, geografii i historii

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet W połowie czerwca w Domu Dziennikarza w Warszawie, czyli w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, odbyła się pierwsza konferencja prasowa przedstawicieli władz nowo zarejestrowanego Polskiego Stowarzyszenia Niezależnych Lekarzy i Naukowców. Jego członkowie przedstawili swoje opinie dotyczące pandemii, szczepień i różnych medycznych aspektów radzenia sobie z koronawirusem, które są inne niż te oficjalnie obowiązujące i przedstawiane przez Ministerstwo Zdrowia. Wśród osób przysłuchujących się konferencji był red. Jan Pospieszalski, którego programu „Warto rozmawiać” nadal nie znajdziemy na antenach Telewizji Polskiej. Program – przypomnę – zawieszono w kwietniu po tym, gdy Komisja Etyki w TVP oceniła odcinek „Warto rozmawiać” o walce rządu z pandemią jako naruszający zasady etyki dziennikarskiej. Dziennikarz nadal nie wie, kiedy i czy w ogóle jego program wróci na antenę, ale swoją obecnością z kamerą chciał podkreślić wagę poruszanych podczas konferencji problemów. O tych sprawach z pewnością warto rozmawiać, a na pewno przynajmniej wysłuchać tych opinii, dlatego pozwolę je sobie przytoczyć. Generalnie wszyscy wypowiadający się na konferencji lekarze zarzucili rządzącym obranie niewłaściwej strategii medycznego działania w czasie pandemii, bo zamiast leczyć chorobę we wczesnym stadium powszechnie dostępnymi lekami, zamykano przychodnie zdrowia i szpitale, a chorych przetrzymywano w domach tak długo, aż jedynym wyjściem było wywiezienie pacjenta na sygnale do szpitala i podpięcie pod respirator. W efekcie dla wielu osób kończyło się to cięższym przebiegiem choroby, a nawet śmiercią. Lekarze na swojej konferencji przestrzegali także przed próbą przeprowadzenia masowego szczepienia dzieci, bo to nie ma żadnych medycznych podstaw, a ze względu na nieznane długoterminowe skutki działania preparatów, które służą do szczepień, jest to bardzo ryzykowne. Powtórzę: zdaniem niezależnych lekarzy nie powinno się szczepić dzieci preparatami przeciwko koronawirusowi. Brzmi to jak głos rozsądku w covidowym świecie, w którym coraz częściej coraz większe grupy osób akceptują kontrowersyjne rozwiązania, byle tylko udało się wrócić do tzw. normalnego życia, czyli zwyczajów i zachowań, do których przywykliśmy przed pandemią. Bez względu na naszą osobistą ocenę proponowanych i pojawiających się w przestrzeni publicznej rozwiązań powinniśmy być wobec przynajmniej niektórych z nich bardziej ostrożni i wstrzemięźliwi, niż jesteśmy. Jednym z takich kontrowersyjnych pomysłów jest np. tzw. paszport covidowy, który będzie obowiązywał w Unii Europejskiej już od 1 lipca. To jest ograniczenie naszej wolności i prawa do prywatności oraz prosty sposób na trwały podział społeczeństwa na lepszych, czyli zaszczepionych, i tych gorszych, którzy nie mogli lub nie chcieli poddać się szczepieniom. Zgoda na ten podział może prowadzić do jeszcze głębszych i naprawdę trwałych podziałów między tylko teoretycznie równymi obywatelami naszego kraju. Bo np. pojawił się pomysł pani profesor z Rady Medycznej, która chciałaby wprowadzić odpłatność za leczenie Covid-19 dla osób, które się nie zaszczepiły, co jest ideą nie do zaakceptowania. Na dyskusję na ten temat nigdy nie jest za późno, bo raz rozpędzoną machinę propagandową bardzo trudno będzie zatrzymać, a więc warto zauważać i wskazywać wszystkie pomysły, które mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. O nich nie tylko warto, ale i trzeba rozmawiać. K

G

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

We wtorek 8 czerwca 2021 r. w historycznej Sali Czerwonej Pałacu Działyńskich w Poznaniu odbyło uroczyste wręczenie nagród w tegorocznym Konkursie Dziennikarskim Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego laureatami są w tym roku red. Jan Martini z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, Łukasz Kaźmierczak z Radia Poznań, Marcin Wróblewski i Krystian Kaliszak z TVP3 Poznań oraz Wojciech Czeski z „Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej”. Po raz pierwszy w tym roku przyznano także nagrody honorowe za wybitne osiągnięcia w pracy dziennikarskiej – Laur Wielkopolskiego Oddziału SDP. Otrzymała go red. Barbara Miczko-Malcher z Radia Poznań, która obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia pracy zawodowej, oraz red. Sławomir Kmiecik, były dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, autor książek Przemysł pogardy t. 1 i t.2.

Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!

Z

a wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych, każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania” – w ten sposób Zarząd Wielkopolskiego Oddziału SDP uzasadnił przyznanie Nagrody Laur WO SDP 2021 red. Barbarze Miczko Malcher, reportażystce Radia Poznań, która w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy zawodowej w Polskim Radiu i która do dziś prowadzi własną audycję poświęconą kulturze i historii. Drugi Laur WO SDP przypadł byłemu dziennikarzowi „Głosu Wielkopolskiego”, red. Sławomirowi Kmiecikowi: „Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II, bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP »przemysłu pogardy« wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej” – czytamy w uzasadnieniu nagrody, która od tego roku ma być przyznawana corocznie. W sumie przyznano 5 nagród w 4 głównych kategoriach (Nagroda Gówna, Nagroda Virtuti Civili, Nagroda im. Wojciecha Dolaty i Nagroda dla Młodych Dziennikarzy) oraz 6 wyróżnień. Jury obradowało w składzie: dr Jolanta Hajdasz, przewodnicząca Jury, prezes Zarządu WO SDP, prof. dr hab. Wiesław Ratajczak, dr Wiesław Kot, red. Roman Wawrzyniak i red. Aleksandra Tabaczyńska. Sekretarzem Jury był red. Tadeusz Owczarzak-Gran. Nagrodę Główną w tym roku odebrał red. Jan Martini. „Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również o tych którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił

rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również tych, którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca ’56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku. Podkreślić trzeba, że Jan Martini jest nie tylko wnikliwym komentatorem polskiej historii, ale także jej ważnym i odważnym aktorem. Od początku związał swą publiczną aktywność z Solidarnością. 1 maja 1982 r. został aresztowany, a w czerwcu skazany na trzy lata więzienia jako redaktor i kolporter podziemnych pism. Urodzony we Lwowie, niesie – by użyć słów poety stamtąd – „miasto w sobie”, wyprostowany i wierny, kochający kulturę i Polskę, w pisaniu swoim tą miłością się dzielący.

Jan Martini

„Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym”. Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca 56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku” – w ten sposób prof. dr hab. Wiesław Ratajczak w imieniu Jury uzasadnił przyznanie Nagrody Głównej WO SDP red. Janowi Martiniemu, publicyście „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Z kolei red. Wiesław Kot uzasadnił przyznanie Nagrody Virtuti Civili red. Marcinowi Wróblewskiemu z TVP3 Poznań za m.in. reportaż 300 zł na głos, w którym Autor ujawnił, iż w jednej z wielkopolskich firm właściciel płacił za oddanie głosu na Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich: „Byliśmy pod wrażeniem dociekliwości autora, który dotarł do firmy, gdzie odnotowano przykład politycznej korupcji. W zamian za głosowanie na polityka, któremu hołdował szef firmy, ten obiecywał pracownikom gratyfikację pieniężną. Autor reportażu powściągał głos oburzenia i całkiem słusznie, bowiem same fakty wydawały się dostatecznie krzyczące”. Nagrodę im. Wojciecha Dolaty odebrał red. Łukasz Kaźmierczak, a Nagrodę dla Młodych Dziennikarzy – red. Krystian Kaliszak i red. Wojciech Czeski. Wyróżnienia otrzymali Małgorzata Szewczyk, Elżbieta Rzepczyk, Barbara Kęcińska-Lempka, Bartłomiej Grysa i Henryk Krzyżanowski. Wyróżnienie honorowe otrzymał red. Arkadiusz Małyszka, red. nacz.

„Zeszytów Historycznych Wielkopolskiej Solidarności”. Laureaci konkursu odebrali dyplomy pamiątkowe, nagrody książkowe oraz pieniężne w wysokości 500 zł każda ufundowane przez WO SDOP. Wyróżnieni odebrali dyplomy i nagrody książkowe. W części artystycznej zebrani wysłuchali kompozycji Claude’a Debussy’ego Petite suite w wykonaniu Jakuba Czerskiego (fortepian), Karoliny Karczewskiej (flet) i Anny Marii Tabaczyńskiej (flet). Wydarzenie było objęte patronatem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP z okazji jubileuszu 25-lecia jego istnienia. NAGRODA GŁÓWNA WIELKOPOLSKIEGO ODDZIAŁU SDP 2021 Dla Jana Martiniego Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną

LAUR DZIENNIKARSKI Dla redaktor Barbary Miczko-Malcher w 50. roku pracy dziennikarza-radiowca ••Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych. Każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania. LAUR DZIENNIKARSKI Dla redaktora Sławomira Kmiecika ••Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II – bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP „przemysłu pogardy” wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej. Jego określenie ‘przemysł pogardy’ weszło na trwałe do polskiej polityki; ••za konsekwencję w dążeniu do ujawniania mechanizmu zorganizowanego niszczenia wizerunku polityka przez media poprzez książki Lech Kaczyński: bitwa o pamięć oraz Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany; ••za unikatowe zbiory satyry politycznej publikowane w antologiach: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym; Chichot (z) polityka oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999–2009. Dokończenie na str. 3

2 Piłka w grze

A może się uda, może nastąpi przełom i stanie się cud i jak kiedyś, blisko pół wieku temu, choć nie było to Euro, osiągniemy w końcu sukces, pokonamy najlepszych… Takie marzenia towarzyszą nam na każdym ważnym turnieju piłkarskim. Małgorzata Szewczyk

2

Czy zdołamy się wyplątać z kolonialnych zależności? W Polsce demokracja była 10 lat temu, a obecnie stanowimy zagrożenie dla stabilności Unii Europejskiej, faszyzujący reżim niszczy praworządność, niezależne sądownictwo i media, prześladuje mniejszości seksualne i etniczne, emituje gazy cieplarniane i niszczy środowisko naturalne, a w dodatku Polacy wywołali II wojnę światową i wymordowali Żydów przy pomocy nazistów... Jan Martini

2

Polska Press w Wielkopolsce Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. to modelowy przykład rozłożonej w czasie likwidacji mediów opiniotwórczych, pełniących w swoim regionie przede wszystkim funkcję informacyjną oraz kontrolną w stosunku do władz samorządowych. Jolanta Hajdasz

4–5

30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu Monopol niemiecki w mediach regionalnych trwał do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce. Maria Giedz

6–7

Zeznania dziennikarzy „Uważam za ogromne osiągnięcie działalność grupy, która była pracą śledczą młodych dziennikarzy stąpających po omacku, bez żadnego wsparcia ze strony organów państwa. (…) Prawda o Jarku nigdy nie ujrzy światła dziennego, bowiem jest sprzeczna z interesem państwa”. Aleksandra Tabaczyńska

8

ind. 298050

Jolanta Hajdasz

Moim pierwszym domowym podręcznikiem były przechowane sprzed wojny „Dzieje Polski” Konecznego. Tam nie było lakiernictwa, złe rzeczy były piętnowane, ale też czytelnik wiedział, że to są NASZE dzieje. Czyli, że wspólnie stanowimy jakieś MY. Henryk Krzyżanowski


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

O autostopie, Piłka w grze geografii i historii Henryk Krzyżanowski

Małgorzata Szewczyk

W głębokim PRL-u początek lata oznaczał początek autostopu. Jego ogromną Trwają Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej Euro 2020, przeniesione z powodu zaletą było to, że uczył praktycznie geografii kraju ojczystego. A samouctwo to pandemii na 2021 rok. Jak zawsze, jest wiele niespodzianek i nieoczekiwanych wszak najwyższa forma edukacji. zwrotów akcji. Kiedy piszę te słowa, polska reprezentacja rozegrała już dwa mecze i wciąż ma szansę, choć – bądźmy szczerzy – nikłą, na wyjście z grupy. Warty łącznie z Żegliną, w której kąpałem się jako dziecko, mielibyśmy karykaturę edukacji. A co z historią? Jej kluczowe znaczenie jest poza sporem. Najpierw mały człowieczek musi się poczuć częścią czegoś większego, by potem tę swoją już historię poznawać stulecie po stuleciu. W dobrej wierze, co nie znaczy bezkrytycznie. Moim pierwszym domowym podręcznikiem były przechowane sprzed wojny Dzieje Polski Konecznego. Tam nie było lakiernictwa, złe rzeczy były piętnowane, ale też czytelnik wiedział, że to są NASZE dzieje. Czyli, że wspólnie stanowimy jakieś MY. Dziś przy niektórych inteligentach, zwłaszcza z wykształceniem

humanistycznym, mam wrażenie, że oni cierpią wewnętrznie, że owszem, są częścią owego MY, ale najchętniej wymieniliby je sobie z, powiedzmy, Czechami. Czy szkoła nie jest po to, by takim postawom zapobiegać? W wychowaniu obywatelskim geografię i historię najlepiej traktować łącznie. Wyjazd do Warszawy i wizyta na obu powązkowskich cmentarzach to historia i geografia zarazem. Na koniec jeszcze taki pomysł dla nauczycieli: we wrześniu, zamiast kisić się w klasie, zabierzcie uczniów na pieszy czy rowerowy rajd od źródeł Warty, do źródeł Pilicy. Oddziela je od siebie niecałe 20 km, a łączą dzieje miejscowości nad ich brzegami. Ileż tematów na lekcje historii! K

Po 2015 r. uzyskaliśmy spory zakres wolności – z pewnością większy, niż przewidywali dla nas organizatorzy wielkich przemian końca XX w. w Europie.

Czy zdołamy się wyplątać z kolonialnych zależności? Jan Martini

O

prócz wielu innych korzystnych zmian (o których niestety mało kto już pamięta), zdołaliśmy znacznie ograniczyć ubóstwo i to jest najlepszy dowód na zależność między zamożnością a suwerennością. Skąd się wzięła tak wielka różnica zamożności między Polską a krajami zachodu Europy? Ludzie elit powstałych w wyniku ustaleń okrągłego stołu sugerują, że wynika to z naszych wad narodowych, a mówiąc wprost – że jesteśmy po prostu głupsi („polskość to nienormalność”). Jednak niezależnie od wyniszczających wojen, dewastujących szczególnie terytoria polskie, i regularnych, cyklicznych pogromów naszych elit – ich mordowania, rozproszenia i marginalizacji, różnice w poziomie życia są po prostu konsekwencją kolonialnej eksploatacji naszego kraju. Ten fakt jakoś nie zaistniał w świadomości społecznej i umyka uwadze historyków. Tylko Sławomir Mrożek pisał we właściwy sobie, żartobliwy sposób, że „Polacy też są Murzynami, tylko białymi”. Kolonializm ma obecnie słusznie złą prasę, ale bogactwo krajów zachodniej Europy wynika w znacznym stopniu ze skumulowanych przez wieki dochodów z eksploatacji kolonii czy z przedsięwzięć moralnie nieakceptowalnych, w rodzaju handlu niewolnikami. My nie tylko nie mieliśmy takich dochodów, ale sami podlegaliśmy eksploatacji. Czym innym, jak nie kolonialnym rabunkiem był podbój Śląska przez Prusy w roku 1740? Śląsk był najbogatszą i najludniejszą dzielnicą średniowiecznej Polski. Przejęty po rozbiciu dzielnicowym przez Czechy, a następnie Austrię, miał cały czas silne związki z Polską. Ponieważ język czeski był w tym czasie praktycznie tożsamy z polskim, ludność nie uległa germanizacji. Pruskie panowanie po przegranej przez Austrię wojnie było katastrofą dla Śląska. Pruski król Fryderyk, w oparciu o bogactwa Śląska i wykorzystując miejscowego polskiego rekruta, prowadził wyniszczające dzielnicę wojny o zjednoczenie Niemiec. Pruska kolonialna rabunkowa gospodarka skończyła się na Śląsku katastrofą demograficzną – ludność zmniejszyła się o 20 procent. Równocześnie

Prusacy starali się ograniczyć wszelkie związki Śląska z Polską – zabroniono nawet tradycyjnych pielgrzymek na Jasną Górę. Wprowadzono zaporowe cła na handel z Polską, co spowodowało upadek śląskich miast, a bite na Śląsku fałszywe polskie monety godziły w polską gospodarkę. Ponieważ Prusy i Rosja wkroczyły na arenę dziejów stosunkowo późno, świat był już właściwie podzielony przez „stare” mocarstwa kolonialne. Tym dwóm agresywnym państwom pozostała do „kolonizacji” już tylko Europa, a zwłaszcza leżąca pomiędzy nimi wielka Rzeczpospolita. Próbę oszacowania polskich strat w wyniku rosyjskiego kolonializmu podjął poznański historyk Dariusz Kucharski. Skala rabunku ziem polskich przez kolonizatorów rosyjskich i niemieckich była ogromna i z pewnością przyczyniła się do naszego obecnego względnego ubóstwa. Niezależnie od strat materialnych zaistniały straty kulturowe i wizerunkowe; nasi najwybitniejsi naukowcy, odkrywcy i wynalazcy przez cały wiek dziewiętnasty pracowali na konto innych nacji. Stopniowo wśród społeczeństw Europy zanikała świadomość istnienia takiego kraju jak Polska i takiego narodu jak Polacy. A przecież jeszcze nie tak dawno taniec stanowiący kwintesencję polskości – polonez – był tak popularny w Europie, że komponowali go liczni kompozytorzy, łącznie z Janem Sebastianem Bachem. Kto z nas wie, że znany ludowy taniec fiński nazywa się „polska”?

M

ożna się było spodziewać, że nasi niegdysiejsi kolonizatorzy nie będą obojętni wobec obecnych prób polskiej emancypacji, bo proces naszego wyzwalania się z zależności kolonialnej jeszcze się nie zakończył. Wiele niepokojących sygnałów wskazuje na to, że „okienko możliwości” właśnie się zamyka. Czy uda nam się zachować obecny kurs na niezależność, czy znowu będziemy zmuszeni płacić „kryszę” naszym „patronom” – choćby w postaci rezygnacji z suwerenności energetycznej? Czy nie powinniśmy pomyśleć w obecnej sytuacji o poważnym zwiększeniu naszego potencjału obronnego? .

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

.

.

. .

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

W czasach „powszechnej szczęśliwości” rząd Donalda Tuska zlikwidował obowiązkową służbę wojskową, by „młodzi ludzie nie musieli spędzać najlepszych lat w koszarach”. Mimo obowiązującej „doktryny Komorowskiego” („nikt na nas nie czyha”) ówcześni mężowie stanu niezupełnie wierzyli w mityczny „koniec historii”, bo zlikwidowali jednostki wojskowe stacjonujące na wschód od linii Wisły, by nie narazić ich na zniszczenie... Jednostronne rozbrojenie zawsze jest zaproszeniem dla potencjalnego agresora, a doświadczenie historyczne uczy nas, że sojusze bywają zawod-

W Polsce demokracja była 10 lat temu, a obecnie stanowimy zagrożenie dla stabilności Unii Europejskiej, faszyzujący reżim niszczy praworządność, niezależne sądownictwo i media, prześladuje mniejszości seksualne i etniczne, emituje gazy cieplarniane i niszczy środowisko naturalne, a w dodatku Polacy wywołali II wojnę światową i wymordowali Żydów przy pomocy nazistów... ne. Przykład Ukrainy z kolei pokazuje, że zmotywowani ochotnicy są w stanie powstrzymać agresora – Rosjanie ugrzęźli we wschodniej Ukrainie i nawet nie zdołali zdobyć Mariupola, by połączyć obie zbuntowane „republiki”. Ale ukraińscy ochotnicy byli przeszkoleni wojskowo, a wśród nich znalazło się wielu doświadczonych frontowców – „afgańców”. Rosyjscy analitycy są z pewnością dobrze zorientowani w naszych możliwościach i wiedzą, że sami nie jesteśmy w stanie się obronić. Dlatego musimy starać się, by potencjalnego agresora raczej zniechęcać niż zachęcać do działania. Mimo iż agresja militarna wydaje się bardzo mało prawdopodobna, powinniśmy

D

o tego, że polscy piłkarze podczas mistrzostw piłkarskich przyprawiają niejednego kibica bądź po prostu widza mającego poczucie patriotyzmu, o ból głowy, zdołaliśmy się już chyba przyzwyczaić. Do schematu na Euro i niestety nie tylko: mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor – także. Dlatego, gdy czerwcowe poniedziałkowe popołudnie zaburzyło nieco tę triadę, w serca kibiców została wlana nadzieja. A może się uda, może nastąpi przełom i stanie się cud, i jak kiedyś, blisko pół wieku temu, choć nie było to Euro, osiągniemy w końcu sukces, pokonamy najlepszych… Takie marzenia towarzyszą nam na każdym ważnym turnieju piłkarskim. Orły Górskiego nie grały na orlikach, nie miały „oddychających” i wchłaniających pot koszulek, butów z dodatkiem syntetycznych materiałów wodoodpornych, odżywek i płynów energetyzujących, i lakierów na włosach. Murawa nie była specjalistycznie przygotowywana, sędzia nie miał słuchawek i mikrofonu, nie wspominając już o systemie wideoweryfikacji VAR, nie było kamer na wysięgnikach, a i przekaz telewizyjny był jakby mniej kolorowy, choć nie mniej emocjonujący. Oczywiście obecnie są inne warunki techniczne i możliwości, o jakich pewnie Orłom Górskiego się nie śniło, tyle tylko, że „nasi” to już niestety nie drużyna legendarnego selekcjonera. Horror, dno, porażka, wstyd, katastrofa – to tylko niektóre z łagodniejszych określeń na grę piłkarzy kadry narodowej po pierwszym, przegranym meczu z nie najsilniejszą drużyną Euro

– Słowacją. Doprawdy spektakl nieporadności, braku kondycji, szybkości, zgrania i dogadywania się na murawie, nie wspominając o jakiejkolwiek piłkarskiej finezji, był trudny do oglądania

Obecnie są inne warunki techniczne i możliwości, o jakich pewnie Orłom Górskiego się nie śniło, tyle tylko, że „nasi” to już niestety nie drużyna legendarnego selekcjonera. nawet dla niezbyt wytrawnego kibica, którym jestem. Nieumiejętność rozgrywania w środku pola, brak tzw. długich podań, niedokładność, gubienie piłki, brak reakcji obrony i „szkolne” błędy Wojciecha Szczęsnego było niestety widać jak na dłoni. Czerwona kartka dla Grzegorza Krychowiaka, który szczególnie nie błyszczał w tym meczu, i nieeleganckie zachowanie naszej gwiazdy eksportowej Roberta Lewandowskiego przelały czarę goryczy. Chciałoby się napisać, że nasi zaprezentowali się fantastycznie, że są silną, zgraną drużyną, grającą, jak wiele europejskich zespołów, „na pamięć”, bez płonnych nadziei, że jak piłka zostanie kopnięta, to może ktoś dobiegnie,

chyba wprowadzić przysposobienie obronne w szkołach średnich. Przywrócenie powszechnej służby wojskowej (może nawet wzorem Izraela także dla kobiet) byłoby bardzo trudną politycznie decyzją, ale w pewnych okolicznościach takie decyzje mogą być optymalne. Miejmy nadzieję, że nie zaistnieje konieczność odwrócenia proporcji i przeznaczania 7 procent budżetu na zbrojenia, a 2 procent na służbę zdrowia... Wydaje się jednak, że znacznie bardziej prawdopodobny niż agresja militarna może być inny scenariusz, w którym destabilizacja sytuacji politycznej może być uzyskana przez wywoływanie podziałów, sianie zamętu, dezinformację, ataki hakerskie, sabotaż czy dywersje, w połączeniu z szeroką akcją propagandową zniesławiającą nasz kraj. Ten scenariusz zresztą jest realizowany od lat i co gorsza, przynosi rezultaty, bo do opinii publicznej dociera jednakowy przekaz z wielu źródeł, a w dodatku mówią tak samo nawet polscy (?) politycy, więc nie ma powodu, by im nie wierzyć. Sporo ludzi jest przekonanych, że w Polsce demokracja była 10 lat temu, a obecnie stanowimy zagrożenie dla stabilności Unii Europejskiej, faszyzujący reżim niszczy praworządność, niezależne sądownictwo i media, prześladuje mniejszości seksualne i etniczne, emituje gazy cieplarniane i niszczy środowisko naturalne, a w dodatku Polacy wywołali II wojnę światową i wymordowali Żydów przy pomocy nazistów... Obrona przed tego typu wrogimi działaniami jest nie mniej trudna niż przed militarną agresją. Jednak, jeśli celem naszym jest utrzymanie, czy nawet poszerzenie tego, co udało nam się uzyskać w ostatnich latach, musimy znaleźć odpowiedź na każdy rodzaj agresji. Działalność zaś osobników konsekwentnie szkodzących interesom polskim nie może być tolerowana. K

poprowadzi grę dalej, a przede wszystkim, że podania nie przejmie stojący tam, zupełnie „przez przypadek”, rywal. Twitter, i nie tylko, po meczu ze Słowacją został rozgrzany do czerwoności i nie ma się co dziwić, że komentatorzy nie przebierali w słowach… Nadeszła sobota i… mogliśmy oglądać drużynę zmotywowaną, oddającą serce i zdrowie na boisku, drużynę rozgrywającą kilka dobrych akcji – i nie tylko przy pomocy Lewego – której zabrakło nieco szczęścia, choć w końcu to on został zdobywcą gola dającego nam upragniony remis w meczu, z bądź co bądź faworytami – Hiszpanami. Bądźmy szczerzy, na więcej nie było nas stać, przynajmniej nie z takim przeciwnikiem. Oprócz kapitana polskiego zespołu było widać zaangażowanie „młodych gniewnych”: Kamila Jóźwiaka, Tymoteusza Puchacza, Mateusza Klicha, Jakuba Modera, Piotra Zielińskiego i najmłodszego, Kacpra Kozłowskiego, który został wpuszczony na boisko pod koniec drugiej połowy i starał się wykorzystać swoją szansę, prowadząc atak, przerwany niestety przez Hiszpana. Trzeba przyznać, że ten skład – oczywiście z Lewandowskim, Glikiem, który według mnie nie jest w najwyższej formie, oraz Bereszyńskim i Szczęsnym – okazał się niemal objawieniem na murawie. Oczywiście szwankowały technika i dokładność podań, ale nie można tym zawodnikom odmówić hartu ducha. Wiele się zmieniło, i to na lepsze. Tylko kibice pozostali z tymi samymi marzeniami i nadziejami. Czy naszym uda się zwyciężyć w meczu z prowadzącą w tabeli Szwecją? K

BLOG KULINARNY MOHERA

Jabłka w cieście Henryk Krzyżanowski Szybki obiad na słodko. Babcię obierającą jabłka scyzorykiem z szylkretu mam w oczach do dziś. A zmywanie to wcale nie udręka. Gdy masz dość już obiadów na mieście, a jest piątek. Bingo! Jabłka w cieście! Danie smaczne i proste szalenie... Tu dziecinne się zjawia wspomnienie: obieranie, domena konkretu. Babcia miała scyzoryk z szylkretu. Wprawną dłonią, nie zbaczając wcale, obierzynę kroiła w spiralę nieprzerwaną – dla brzdąca theatrum; tym wspanialsze, że teatr to faktu. Dewiacyjne nie groziły harce i wnet jabłka kończyły na tarce. No, dość wspomnień – bo zrobi się smutniej. Chcesz mieć obiad? Kurs trzymaj na kuchnię. W tarce oka są drobne i grube. Jeśli grubych użyjesz na próbę, zamiast musu, jabłeczne masz wiórki. No i dobrze – z obiadem już z górki. Teraz ciasto: jajko, mąkę, mleko pilnie zmieszaj, cel twój niedaleko. Chlup do ciasta wiórki i oddzielnie małe placki kładziesz na patelnię. Sok lub cukier – twórz smaków symfonię. Ale chrzanu nie radziłbym, o nie! Po obiedzie w zmywania udrękę. Lecz nie zaraz – czas najpierw na drzemkę.

Nr 85 · LIPIEC 2O21 · Wielkopolski Kurier Wnet nr 77  .  Data i miejsce wydania Warszawa 26.06.2021 r.  Wydawca Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Redaktor naczelny Kuriera Wnet Krzysztof Skowroński

.

Adres redakcji ul. Krakowskie Przedmieście 79 · 00-079 Warszawa · redakcja@kurierwnet.pl

Redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet Jolanta Hajdasz · tel. 607 270 507 · mail: j.hajdasz@post.pl . Prenumerata j.hajdasz@post.pl Zespół WKW Małgorzata Szewczyk, ks. Paweł Bortkiewicz, Aleksandra Tabaczyńska, Michał Bąkowski, Henryk Krzyżanowski, Jan Martini, Danuta Namysłowska

.

Korekta Magdalena Słoniowska

.

Reklama reklama@radiownet.pl

. .

Projekt i skład Wojciech Sobolewski Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

.

Nakład globalny 10 000 egz.

.

Druk ZPR MEDIA SA

.

ISSN 2300-6641

ind. 298050

O

becna władza chciałaby uczynić z systemu oświaty narzędzie budowania patriotyzmu, czyli podstawę wychowania obywatelskiego. Trudno nie przyklasnąć, ale pojawia się pytanie, czy jest to realne i czy szkoła może dziś w ogóle wychowywać. To nie jest wcale oczywiste. W II RP mogła, bo była dla uczniów absolutnie najważniejszym źródłem informacji, a środowisko szkolne było, oprócz domu, głównym dostarczycielem wzorów zachowania. Ale dziś? Wracając do geografii – idea, „przez geografię do patriotyzmu” jest przednia. Pod warunkiem, że będzie to nauczanie praktyczne. Gdyby, na przykład, na szóstkę delikwent miał się wyuczyć wszystkich dopływów


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Konkurs Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2021 rozstrzygnięty! niespowszedniałego bólu, ale też o odwadze pozwalającej w lokalnym świecie wskazać te instytucje i osoby, których zaniedbania doprowadziły być może do tego, że Joanny nie udało się uratować, a tajemnica jej zniknięcia pozostaje nierozwikłana. Czyż przypominanie o tym, o czym niektórzy woleli zapomnieć, i oddanie głosu tym, których niewielu chce słuchać, nie jest prawem i obowiązkiem dziennikarza? NAGRODA IM. WOJCIECHA DOLATY

Barbara Miczko-Malcher

Za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski. NAGRODA VIRTUTI CIVILI Dla Marcina Wróblewskiego Jury przyznało nagrodę Virtuti Civili, czyli za odwagę w czasie pokoju, Redaktorowi Marcinowi Wróblewskiemu, po obejrzeniu zgłoszonych przez niego reportaży filmowych „Trzysta złotych za głos”, „Ośrodek”, „Świąteczna misja”. Byliśmy pod wrażeniem dociekliwości Autora, który dotarł do firmy, gdzie odnotowano przykład politycznej korupcji. W zamian za głosowanie na polityka, któremu hołdował szef firmy, ten obiecywał pracownikom gratyfikację pieniężną. Autor reportażu powściągał głos oburzenia, i całkiem słusznie, bowiem same fakty wydawały się dostatecznie krzyczące. Poszedł za to krok w krok, całkiem dosłownie, za robotnikami na placu manewrowym, którym to robotnikom ową propozycję złożono, odsłuchał ich cierpliwie i taktownie, pikselując im twarze, żeby nie dać pretekstu do zemsty ze strony szefa. Nie naciskał, nie wymuszał deklaracji, raczej słuchał tego, co pracownicy mają do powiedzenia. Oni też z pewną ulgą przyjęli zaproponowaną im konwencję. Nie czują się indagowani i mówią pewnie, spokojnie, przekonani co do swych racji. Tyle że te racje okazały się też z gatunku miałkich i pospolitych, bowiem mniej w tych głosach oburzenia na, delikatnie mówiąc, pozaprawne praktyki, a więcej nietajonej satysfakcji, że oto można będzie przy okazji wyborów zgarnąć jeszcze jakieś dodatkowe pieniądze, które wpadają dosłownie za nic. Najwyżej za niewielkie ustępstwo na rzecz prawa i dobrych obyczajów. I to jest ten najbardziej zasmucający punkt dojścia reportażu Redaktora Marcina Wróblewskiego, co znaczy, że przed Autorem otwierają się kolejne niełatwe tematy, wymagające jego cierpliwego, wnikliwego podejścia i jego na sposób cywilny odważnej kamery. WYRÓŻNIENIA W KATEGORII VIRTUTI CIVILI Dla Małgorzaty Szewczyk Jury podsumowało wyróżnieniem prace przedstawione przez Panią Redaktor Małgorzatę Szewczyk: artykuły Cudowne miejsce na Ziemi, Śmieciowa historia i Aqua Poznań.

Pani Redaktor w serii tekstów interwencyjnych wykazała aż nadto dowodnie, iż jest po kobiecemu uodporniona na wielkie słowa i slogany władz miasta Poznania, które kryją często koncepcyjną pustkę i serię zupełnie podstawowych zaniechań. Ale też po kobiecemu wchodzi w szczegóły, zwraca uwagę na drobiazgi. Tak dzieje się w wypadku, kiedy pyta o stan po burzy na poznańskich Ratajach, których mieszkańcy po każdej kolejnej ulewie brodzą po kostki albo i po kolana w wodzie, ponieważ to miasto w mieście ciągle nie doczekało się arterii odpływowych, a same deklaracje terenu nie osuszą. Autorka sprowadza też do detalu (ściśle finansowego) politykę komunikacyjną władz miasta, skutkiem której za miejsca w strefie płatnego parkowania kierowcy płacą horrendalne pieniądze, a jednocześnie transport publiczny jest tu najdroższy w Polsce. (…) No i biegną te nie najweselsze sumy, wydatki, kosztorysy i domowe budżety. Okiem gospodyni patrzy również autorka na ustawę śmieciową z 2019 roku i jej kolejne nowelizacje, powodujące punktowe napady chaosu w śmietnikach miejskich i kolejne uszczuplenie budżetów domowych. Autorka układa swoje teksty w rodzaj książki skarg i wniosków, a czytającemu nieodparcie narzuca się wrażenie, że wraz z nią wpisy do takiej książki złożyłyby dziesiątki tysięcy zwykłych poznańskich gospodyń domowych. Dla Elżbiety Rzepczyk Każdy nowy dzień dostarcza dziesiątków tysięcy opowieści. Ludzkie dramaty i emocje poruszają czytelników, słuchaczy, widzów przez dzień, dwa, tydzień, a potem pokornie ustępują miejsca kolejnym historiom. Taka jest nieubłagana ekonomia współczesnych mediów. Lecz co w takim razie począć z dramatami trwającymi wiele lat, co z bólem, oczekiwaniem, niepewnością, tęsknotą, które stały się ściegiem tkaniny codzienności na bardzo długo? Goniąc za nowinami, łatwo pominąć to, co trwa i boli. „Codziennie, jak kładę się spać, widzę córkę, jak wychodzi z domu”. To proste zdanie z początku reportażu Elżbiety Rzepczyk wypowiada matka Joanny – dziewczyny, która zaginęła w 2000 r. Reportaż z „Gazety Jarocińskiej” – wyróżniony w kategorii Virtuti Civili – świadczy o umiejętności dostrzeżenie trwałego,

Dla Łukasza Kaźmierczaka „Kluczowy temat”. Do powtarzanego często tytułu audycji w Radiu Poznań słuchacze zdążyli się przyzwyczaić. Warto więc przypomnieć, że „kluczowy” to podstawowy, najważniejszy. Ci, którzy mają wpływ na sprawy publiczne, dysponują władzą lub chcą ją sprawować, często zapominają o tym, że „kluczowe” nie są ich narcystyczne skłonności czy ambicja pokonania przeciwnika. Łukasz Kaźmierczak (laureat Nagrody im. Wojciecha Dolaty, przyznawanej za rzetelność i fachowość) bez przybierania mentorskiej pozy przypomina swym rozmówcom, że „kluczowe” są prawy ojczyzny, dążenia, aspiracje i potrzeby jej mieszkańców. W jego programie dzieją się często rzeczy nadzwyczajne: spór przestaje być popisem pogardy i agresji, interlokutorzy nagle okrywają w sobie wzajem ciekawych ludzi, zaczynają z rozmowy czerpać przyjemność i pożytek. Znika chęć eliminacji, a różnice stanowisk prowadzą do pełniejszego zrozumienia „kluczowych” spraw i pozwalają zbliżyć do rozwiązań. Merytoryczny i kulturalny dziennikarz znaczy dla Rzeczypospolitej wiele.

oderwać od tych tekstów, ponieważ tworzą one niezwykle szczęśliwy mariaż monografii historycznej z reportażem i kontynuują najlepsze tradycje takich mistrzów w dziedzinie tego piśmiennictwa jak Marian Brandys, a później Cezary Nazarewicz, a w Poznaniu Piotr Bojarski. Te prace to połączenie wizyty w muzeum czy w skansenie z pokazem grupy rekonstrukcyjnej, ale i z traktacikiem kulturowym. Na przykład po tekście o poznańskich Bambrach zadajemy sobie pytanie, dlaczego określenie „bamber poznański” w powszechnym użyciu oznaczało prostaka ze wsi. Może kryła się za nim obawa, że ci przybysze z zachodu okazali się bardziej pracowici i praktyczni niż miejscowi, więc należało ich choćby w warstwie językowej zdegradować? A takie Naramowice, które Autorka wzięła pod lupę historyka, rzeczywiście, jak w tytule jej tekstu, pachną: zarówno włoszczyzną, jak i ajerkoniakiem. Ileż tu zarejestrowano ludzkiej krzątaniny, ileż spraw ważnych i dawno minionych, jak choćby powstały swego czasu PGR Naramowice. Jak dobrze, że to wszystko nie przepadło w niepamięci. Jak to miło się przekonać, że te wszystkie, jak powiada klasyk, „szczeliny istnienia” zapełniają się równym, spokojnym, starannym damskim charakterem pisma. Dla Henryka Krzyżanowskiego Pan Redaktor Henryk Krzyżanowski otrzymał wyróżnienie za publicystykę udokumentowaną tekstami Euforia i nieufność, O separacji plemion i Pogrzeb tabliczki. Autor ma długą met­ rykę dziennikarską, jest więc w prawie rysować przed bieżącymi tematami publicystycznymi poszerzoną perspektywę, więc – przykładowo – kie-

Henryk Krzyżanowski

Henryk Krzyżanowski stawia pytanie, czy nie lepiej – zamiast kultywować walkę plemion w życiu politycznym, plemion coraz mniej siebie nawzajem rozumiejących i wrogich, z których każde apeluje o jedność narodu, choć za tymi apelami niewiele stoi – czy więc nie lepiej w tej sytuacji nauczyć się pięknie różnić, stawiać granice, obstawać przy swoim, cierpliwie tłumacząc własne racje bez wdeptywania przeciwnika w asfalt? WYRÓŻNIENIA IM. WOJCIECHA DOLATY Dla Barbary Kęcińskiej-Lempki Jury uhonorowało wyróżnieniem Panią Redaktor Barbarę Kęcińską-Lempkę za obszerne, monograficzne prace poświęcone „domowej historii Poznaniaków”. Powiedzieć, że czyta się te wnikliwe narracje z przyjemnością, to tyle co nic nie powiedzieć. Wprost trudno się

dy rozpatruje współczesne wybory polityczne Polaków, pyta, czy i czego nauczyli się z materii politycznej od roku 1989. Spod tej daty napływają wspomnienia, ale też ważna lekcja, że mianowicie kolejne wybory polityczne nie są aktem jednorazowym, w którym jedni z nieprzytomną euforią fetują zwycięstwo, a inni usuwają się na bok, by lizać rany. Nie, to jest znacznie więcej: długodystansowa i pokorna nauka mechanizmów demokracji, nauka wagi słowa w dyspucie publicznej,

Sławomir Kmiecik

Za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II – bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP „przemysłu pogardy” wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media. nauka cierpliwego oliwienia trybów w tej wielkiej demokratycznej machinie, jaka zacina się nam raz po raz. No i stawia Autor pytanie, czy nie lepiej – zamiast kultywować walkę plemion w życiu politycznym, plemion coraz mniej siebie nawzajem rozumiejących i wrogich, z których każde apeluje o jedność narodu, choć za tymi apelami niewiele stoi – czy więc nie lepiej w tej sytuacji nauczyć się pięknie różnić, stawiać granice, obstawać przy swoim, cierpliwie tłumacząc własne racje bez wdeptywania przeciwnika w asfalt? (…) Tak więc ta cała maszyneria życia społecznego jest o wiele bardziej skomplikowana niż się wydaje i należy się wdzięczność Autorowi, który te komplikacje ogarnia od lat, a właściwie od dekad. Dla Bartłomieja Grysy Wygodniej jest „mieć zdanie” niż „wiedzieć”, zwłaszcza gdy w grę wchodzą sprawy angażujące emocje i będące miarą postępowości. Wygodniej, ale nie lepiej, bo niewiedza prowadzi do uprzedzeń albo do bezbronności. Bartłomiej Grysa, biegle posługujący się językami hebrajskim i arabskim, a także rozumiejący skomplikowane realia Bliskiego Wschodu i północnej Afryki, zna zjawiska i fakty bezpośrednio niedostępne opinii publicznej. Ze swej roli kompetentnego pośrednika stara się wywiązać jak najrzetelniej. Charakteryzując świat islamu, nie unika tematów trudnych, nie podziela naiwnej wiary, że relacje między cywilizacjami jakoś się ułożą. To sprawa zbyt poważna, by publiczną o niej dyskusję krępowały polityczna poprawność i myślenie życzeniowe. Fakty można intepretować, ale najpierw trzeba je poznać, zwłaszcza jeśli uwierają i niepokoją – przekonuje Bartłomiej Grysa swych czytelników. Jest analitykiem islamu, ale także apologetą chrześcijańskim, skoncentrowanym na zagadnieniu świętości. W ostatecznym rachunku świętość znaczy więcej od politycznych rachub. NAGRODY DLA MŁODYCH DZIENNIKARZY Dla Krystiana Kaliszaka „Czyściciele kamienic”, „dzika prywatyzacja”, „eksmisje na bruk”. Do tych pojęć, używanych często, zdążyliśmy się przyzwyczaić; kojarzą się raczej ze statystykami, tomami akt, komisją

parlamentarną niż z dramatami konkretnych osób. Tymczasem Krystian Kaliszak zauważył i oddał w swym reportażu głos ludziom, mieszkańcom tytułowej kamienicy przy ul. Długiej, stojącej w mieście dumnym ze społecznej wrażliwości i działań antydyskryminacyjnych. Jak ludzie starsi, niepełnosprawni, niezamożni mogą sprostać skutecznej, nierzadko wypróbowanej w innych miastach machinie prawno-finansowej? „Wyczyszczenie” (by użyć tego okrutnego eufemizmu) nieruchomości z nieodpowiednich lokatorów to przecież często jedynie kwestia pomniejszej pozycji w budżecie inwestora. Dziennikarska interwencja może być w takich momentach bezcenna i ratująca, oby więc Krystianowi Kaliszakowi i innym młodym adeptom zawodu nie zabrakło nigdy uwagi, wrażliwości i wytrwałości. Dla Wojciecha Czeskiego Pan Redaktor Wojciech Czeski został uhonorowany nagrodą dla młodych dziennikarzy za prace historyczne: „Węzeł gordyjski »Rzeczypospolitej Mosińskiej«”, „Pożoga 1848” i „Krauthoferowe wieści”. Jury było pod wrażeniem wnikliwości historycznej tych prac, a niekiedy wręcz oczarowane regionalistyką historyczną tak wysokiej próby, zwłaszcza że wszyscy wydeptaliśmy już własne ścieżki na groby kosynierów, ku wyspie na Jeziorze Góreckim w Wielkopolskim Parku Narodowym i po uliczkach Puszczykowa i Mosiny. Autor na swój własny sposób przedstawia wydarzenia historyczne, które w podręcznikach widnieją pod uogólniająca winietą „powstanie, zryw wolnościowy, bitwa, potyczka”. Jednak one wszystkie w zetknięciu z materią, do której Autor dotarł, penetrując cierpliwie archiwa i odczytując głosy świadków, pokazują, że to, co naprawdę się wydarzyło, tylko z najwyższym trudem daje się wcisnąć pod tak uogólniający tytuł. Gdy wejrzeć głębiej, okaże się, że te wydarzenia są, żeby odwołać się do tytułu jednej z prac, węzłem gordyjskim, splatającym najrozmaitsze ludzkie losy, interesy, ambicje, dążenia, przywary czy żądze. Zazwyczaj mamy do czynienia właśnie z gwałtownym zwęźleniem ludzkich losów, z czynami, których efekty zupełnie nie przystają do motywacji, z okolicznościami, których sami bohaterowie nie ogarniają. I to jest owa gorzka mądrość historii. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. to modelowy wręcz przykład rozłożonej w czasie likwidacji mediów opiniotwórczych, pełniących w swoim regionie funkcje inne niż komercyjna, tzn. przede wszystkim funkcję informacyjną oraz kontrolną w stosunku do władz samorządowych. Do 1990 r. w Poznaniu ukazywały się 3 dzienniki: „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Poznańska” i popołudniówka „Express Poznański”. Były one własnością Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. 22 marca 1990 r. w stan likwidacji postawiono RSW „Prasa-Książka-Ruch”, a więc także należące do niego Wielkopolskie Wydawnictwo Prasowe. Trzy tygodnie później, 11 kwietnia 1990 r., został rozwiązany Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk wraz z jego terenowymi przedstawicielstwami. W tym czasie Poznań należał do kilku miast w Polsce z najsilniej rozwiniętą prasą drukowaną oraz dobrze działającymi ośrodkami państwowego radia i telewizji, biorąc pod uwagę realia ukształtowane w czasach PRL-u. W poznańskich mediach zatrudnionych było około 300 dziennikarzy, dalszych 100 pracowało w ościennych województwach Wielkopolski.

Polska Press w Wielkopolsce Jolanta Hajdasz

Z

namienne są dzieje zmian własnościowych zachodzących w wielkopolskiej prasie; tzw. rys historyczny jest w tym wypadku wyjątkowo wymowny. Szczegółowo opisywał to na bieżąco m.in. były sekretarz redakcji „Expressu Poznańskiego”, dr Jan Załubski, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, z którego opracowań pochodzą m.in. dane liczbowe cytowane w niniejszym opracowaniu. Po burzliwym okresie zmian własnościowych w latach 90., w Poznaniu, w roku 2000, rynek codziennej prasy drukowanej zdominowany był już przez 2 podmioty: Oficynę Wydawniczą „Głos Wielkopolski” oraz spółkę Polskapresse, będącą własnością niemieckiego wydawnictwa Passauer Neue Presse, którego oddział regionalny w Wielkopolsce nosił nazwę „Prasa Poznańska”. Oficyna Wydawnicza „Głos Wielkopolski” była wówczas spółką następujących podmiotów: Centrax Press Holandia (46%), Piotr Voelkel (30%), Marian Marek Przybylski (16%) i Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy, której Prezesem był też M.M. Przybylski (8%). Spółkę utworzono w marcu 1991 r. Wówczas jej największym współwłaścicielem była firma zagraniczna, szwajcarska Lako Industrie Consulting (30%), ale tylko nieco mniej posiadali: spółka Kora, reprezentująca Zarząd Regionu NSZZ „Solidarność” (25%), i Czytelnik, który odzyskał cześć utraconego majątku w postaci 22% udziałów w Oficynie. Pozostali członkowie ówczesnej spółki to Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy (18%) i Piotr Voelkel (5%). Koral i Czytelnik sprzedali później wszystkie swoje udziały, podobnie postąpiła spółdzielnia dziennikarska. Jeszcze wrócimy do tego, w jaki sposób odbywało się przejmowanie tych udziałów w wydawnictwie. Tak więc 10 lat po utworzeniu Oficyny Wydawniczej „Głos Wielkopolski” większość udziałów w spółce mieli jeszcze polscy udziałowcy, ale ich stan posiadania zmniejszył się z 70% do 54%. Marian Marek Przybylski, pytany w 1998 r. o to, jak długo będzie opierał się m.in. zakusom Passauer Neue Presse na zakup wielkopolskich gazet, jednoznacznie określił swoją strategię słowami: „długo, a może nawet zawsze”. To samo powtarzał na zebraniach redakcyjnych dziennikarzom, co potwierdzili rozmówcy wypełniający ankiety na potrzeby niniejszego opracowania. Nie dotrzymał słowa, późniejsze fakty to potwierdziły. Passauer Neue Presse działający wówczas w Polsce jako spółka Polskapresse, wykupił w lipcu 1996 r. swoją pierwszą gazetę w regionie – „Gazetę Poznańską”. Niemieckie wydawnictwo nabyło ją od jej pierwszego prywatnego właściciela, Wojciecha Fibaka. Początkowo miał 95%, a wkrótce 100% udziałów. W późniejszym czasie stał się właścicielem popularnej wówczas w Poznaniu popołudniówki „Express Poznański”, ale szybko z popołudniówki zamienił ją w dziennik

poranny, po to, by w grudniu 1999 r. zlikwidować ten tytuł jako samodzielny dziennik. „Express Poznański” stał się wtedy wkładką „Gazety Poznańskiej”. W 2000 r. „Gazeta Poznańska” była jedną z niewielu gazet, której sprzedaż w ostatnich dwóch latach nie zmniejszyła się. Ówczesny prezes Polskapresse Oddział Poznański, Yann Gontard, deklarował, iż Wielkopolska jest dla wydawnictwa trzecim rynkiem prasowym po Warszawie i Śląsku; niemiecki wydawca zainwestował na nim w samym tylko 1999 r. roku 80 mln zł. Kwota jest imponująca nawet na dzisiejsze warunki finansowe. Tak więc na początku roku 2000, dziesięć lat po rozpoczęciu prywatyzacji prasy, w Poznaniu, czyli stolicy regionu liczącego około trzy i pół miliona mieszkańców, wychodziły tylko dwa dzienniki prasowe. Ich łączna sprzedaż wynosiła wówczas około 100–120 tysięcy egzemplarzy. Ciekawe są prawne kulisy transakcji, których skutkiem stała się koncentracja rynku prasy regionalnej w Wielkopolsce już w roku 2003, bo wtedy realnie dokonało się scalenie obu gazet – „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego”. Wyglądało to tak, jakby obie gazety połączyły się bezkonfliktowo i jakby to „Głos Wielkopolski” przejął będącą w rękach niemieckiego Verlagsgruppe Passau „Gazetę Poznańską”, a generalnie było na odwrót, co boleśnie odczuli dziennikarze „Głosu”. Ale sprawa prosta nie była, co widać po postępowaniu sądowym, jakie toczyło się w tej sprawie przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć ostatecznie Sąd Apelacyjny orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych. Ale po kolei. Oficyna Wydawnicza Wielkopolski, ówczesny wydawca „Głosu Wielkopolskiego” – dziennika powiązanego kapitałowo z grupą wydawniczą Polskapresse – nie musiała zgłosić do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) zamiaru przejęcia tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak zdecydował właśnie Sąd Apelacyjny w Warszawie. Utrzymał on w mocy wyrok Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (SOKiK). Przypomnijmy, że w lutym 2004 r. prezes UOKiK wydał decyzję, która nakazywała Oficynie Wydawniczej Wielkopolski m.in. zbycie majątku nabytego w 2003 r. od Prasy Poznańskiej Sp. z o.o., w tym prawa do wydawania tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak również zobowiązała oficynę do zapłaty kary pieniężnej w wysokości 235 850 zł z tytułu niezgłoszenia zamiaru koncentracji. Oficyna odwołała się od tej decyzji do SOKiK, który w marcu 2005 r. zdecydował o umorzeniu postępowania w całości. Sąd uznał, że nie było podstaw do zgłoszenia koncentracji, bo przedmiotem sprzedaży nie było całe przedsiębiorstwo, lecz jego część, oraz że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie przejęła kontroli nad Prasą Poznańską. W kwietniu 2005 r. prezes UOKiK zaskarżył wyrok SOKiK, wnosząc o jego uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Apelacyjny w Warszawie, oddalając apelację

prezesa UOKiK, uprawomocnił wyrok SOKiK i orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych. „Głos Wielkopolski” jest pierwszym tytułem polskiej gazety, który ukazał się pod koniec II wojny światowej w Poznaniu, jeszcze w czasie trwania bitwy o miasto (nr 1 ma datę 1 lutego 1945 r.) W 1947 r. postanowiono odbudować kamienicę przy ul. Grunwaldzkiej róg Marcelińskiej, wykupioną za 8,5 miliona zł. Powstał tu dom prasowy, otwarty 1 maja 1950 r., również dla „Gazety Poznańskiej”. Od 2003 r. tytuł należał do Oficyny Wydawniczej Wielkopolski. Średnia sprzedaż w tygodniu (ponad 200 tys. egzemplarzy w samym tylko Poznaniu) postawiła

Przybylski, Helena Czechowska, Jarosław Piotrowski, Adam Pawłowski. „Gazeta Poznańska” to wielkopolski dziennik ukazujący się od 16 grudnia 1948 do 4 grudnia 2006 r. Przez ponad 40 lat była organem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Poznaniu. Tytuł został sprywatyzowany na początku lat 90. XX wieku i przejęty przez Fibak Press – wydawnictwo Wojciecha Fibaka. Ostatnim właścicielem była Oficyna Wydawnicza Wielkopolski. Średnia wysokość sprzedaży tytułu wynosiła w 2006 r. ponad 178 tysięcy egzemplarzy. 4 grudnia 2006 r. „Gazeta Poznańska” została wchłonięta przez „Głos Wielkopolski”. Ostatnim redaktorem naczelnym gazety był Adam Pawłowski.

w redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” po ich przejęciu przez podmioty związane z niemieckim wydawcą, są rozmowy i wywiady przeprowadzane z aktualnymi i byłymi pracownikami gazet, które ostatecznie stały się własnością Polska Press, a wcześniej były własnością związanych z tym wydawcą firm. Dziennikarze, z którymi na potrzeby tego opracowania rozmawiano, pracowali w redakcji w Poznaniu. Wszyscy (8 osób) jednoznacznie potwierdzili, że po przejęciu ich gazet przez „Niemców” ich sytuacja w redakcji pogorszyła się. W jaki sposób? Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.: Przydzielano nowe obowiązki, które miały wykazać niekompetencję mimo wieloletniego doświadczenia. Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Przestałem mieć poczucie, że pracuję w samodzielnym, niezależnym, autonomicznym dzienniku regionalnym. Z upływem czasu postępowała centralizacja działań i funkcjonowanie gazety sprowadzało się coraz bardziej do pozycji jedynie oddziału regionalnego „centrali”. Gazeta zatracała swój indywidualny charakter, przestawała być z czasem cenionym, samoistnym, odrębnym ośrodkiem regionalnej refleksji intelektualnej, społecznej, kulturalnej. Traciła opiniotwórczy charakter, a przez to prestiż i w konsekwencji także uznanie czytelników. To już nie „ta” gazeta – takie panowały opinie. Gorsze stały się również, i to zdecydowanie, relacje na linii przełożony–podwładny. Szeregowy dziennikarz stał się „maszynką” do wykonywania norm pracy, postępował centralizm w wydawaniu decyzji i poczucie, że wszystko zależy od „centrali”, a redaktor naczelny jest głównie wykonawcą woli właścicieli. Dziennikarka, ponad 30 lat w zawodzie dziennikarza prasowego, w tym ponad 10 lat pracy dla Polska Press i prawie 20 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Pracę przypłaciłam zdrowiem. Choć nie pracuję już tam od 15 lat, to

W zdecydowanej większości dziennikarze podkreślają komercjalizację gazet, zarówno „Gazety Poznańskiej”, jak i „Głosu Wielkopolskiego”, po tym, jak zostały przejęte przez wydawnictwo Polskapresse. W gazecie liczyły się wyłącznie pieniądze dla właściciela. „Głos” w czołówce polskich dzienników regionalnych. 4 grudnia 2006 r. „Głos Wielkopolski” połączył się ostatecznie z „Gazetą Poznańską”. Redaktorzy naczelni „Głosu Wielkopolskiego” to: Józef Pawłowski, Mieczysław Halski, Jan Brzeski, Eugeniusz Żytomirski, Jan Zgierski, Józef Kołodziejczyk, Wincenty Kraśko, Wojciech Knittel, Eugeniusz Kitzmann (p.o.), Józef Konecki, Leonard Wąchalski, Lesław Tokarski, Wiesław Porzycki, Marek Marian

To są dane, do których można dotrzeć, analizując powszechnie dostępne materiały piśmiennicze. Ale obraz uzyskany na ich podstawie będzie niepełny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z pracą redakcyjną, ma świadomość tego, że często to, co w niej najistotniejsze i najprawdziwsze, nie ma swojego odzwierciedlenia w dokumentach ani oficjalnych materiałach publicystycznych. Dlatego równie istotnym źródłem wiedzy o tym, jakie relacje panowały

nadal zmagam się z traumą. Nie wchodzę do tego budynku i nie jeżdżę w okolicy Grunwaldzkiej 19. Nie utrzymuję z nikim z tamtego okresu żadnych kontaktów. Kolega z redakcji przypłacił pracę w tym miejscu załamaniem psychicznym. Po wielu latach leczenia depresji, zmarł w minionym roku. Mój zarobek w tamtym czasie wynosił 1600 złotych – praca po 12–16 godzin na dobę. Zabrano nam tak zwane kilometrówki, gazety, artykuły biurowe, bilety tramwajowe,

autobusowe. Na rozmowy telefoniczne dostawaliśmy 50 złotych miesięcznie. Do artykułów, bardzo nisko wycenianych, trzeba było dokładać. Szalał lobbing. Dziennikarze pod koniec każdego miesiąca brali zwolnienia lekarskie w obawie przed zwolnieniem. Na stanowiska prezesów przychodzili psychopaci, bez pojęcia o pracy w mediach. Dochodziło do nękania i znęcania się nad pracownikami redakcji. Dziennikarze dostawali niewykonalne zadania. Dziennikarze, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swoich doświadczeniach z pracy dla Polska Press, powszechnie zwracają uwagę na komercjalizację swojej pracy, pogorszenie standardów dziennikarskich, jeśli chodzi o poszanowanie zasady pluralizmu i dziennikarskiej niezależności. Dziennikarz, 13 lat pracy: Publicyści byli zmuszani do opuszczenia redakcji, nie mogli pisać krytycznie o władzy różnych szczebli zarządzania. Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.: Dziennikarzy zmuszano do sprzedaży reklam wójtom i burmistrzom w regionie. Dziennikarka, ponad 30 lat w zawodzie dziennikarza prasowego, w tym ponad 10 lat pracy dla Polska Press i prawie 20 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: To był narastający proces zmian na gorsze w tej kwestii. Decydująca okazywała się nieformalna presja kierownictwa redakcji, uwagi rzucane podczas kolegium redakcyjnego, rutynowo formułowane oceny poszczególnych wydań i tekstów, głośno wyrażane opinie i sympatie ideowo-personalne szefów, promowanie określonych postaw i poglądów poprzez ich uznawanie, pochwalanie. I odwrotnie – wyrażanie w podobny sposób dezaprobaty dla opinii i poglądów przeciwstawnych. Nikt nie mówił oficjalnie, co jest wskazane, a co nieakceptowane, ale wynikało to wprost z atmosfery w redakcji. Mechanizmem presji, czy raczej „dawania przykładu”, był także system przyznawania nagród, premii, wyróżnień. Dziennikarz, 13 lat pracy w „Głosie Wielkopolskim”: Niektóre publikacje były blokowane ze względu na reklamodawców. Pismo zaczęło tracić swój konserwatywny charakter. Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”: Sytuacja pod tym względem zmieniała się na przestrzeni lat. Przez wiele lat raczej podejście było neutralne. W ostatnim okresie, od 2015, w dzienniku, w którym pracowałem, doszło do zachwiania równowagi w kwestiach politycznych, wyraźnie nadreprezentację miały treści o charakterze antyrządowym, proopozycyjnym. Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Gazeta było dość jednoznacznie usytuowana politycznie i światopoglądowo, głównie poprzez bezpośrednie i osobiste relacje kierownictwa redakcji oraz podejmowane akcje i inicjatywy – z lokalnym układem władzy samorządowej (powiat i województwo) oraz państwowej (parlamentarzyści, ministrowie itp.). To budowało sieć wzajemnych powiązań i zależności. Tworzyło to pewien jednoznaczny klimat polityczno-ideowy i budowało poczucie tkwienia w określonym, zdefiniowanym układzie. W zdecydowanej większości dziennikarze podkreślają komercjalizację gazet, zarówno „Gazety Poznańskiej”, jak i „Głosu Wielkopolskiego”, po tym, jak zostały przejęte przez wydawnictwo Polskapresse. W gazecie liczyły się wyłącznie pieniądze dla właściciela – to najpowszechniejsza opinia. Wyraźnej linii politycznej nie było – mówią niektórzy, inni z kolei widzą to inaczej. Niezależność mediów rozumiana jako zdolność do funkcjonowania na rynku mediów niezależnie od władzy politycznej, rządowej, gospodarczej i religijnej stawała się pozorna, co oznaczało jej stopniowo coraz niższy poziom. Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”: Niezależność była ograniczana na poziomie wydawcy/kierownictwa gazety. Głównie wiązało się to z wpływami władzy samorządowej na szczeblu miejskim, a jeszcze bardziej wojewódzkim (w obu przypadkach przekładało się to też na kwestie polityczne, bo władze samorządowe reprezentowały opcję antyrządową). Korzystanie z różnego rodzaju


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A finansowania (sponsoringu, dotacji na przedsięwzięcia i reklam) wpływało na brak dociekliwości w stosunku do lokalnych władz samorządowych – brak kontroli i krytyki jej działań, ujawniania nieprawidłowości. Równie problematyczna była pozycja dziennikarza w redakcji, jeśli chodzi o warunki wykonywania pracy dziennikarskiej, takie jak niezależność działania, swoboda wypowiedzi, swoboda doboru rozmówców i wyboru tematów. W tych sprawach z roku na rok następował negatywny proces – od niemal całkowitej swobody na początku funkcjonowania redakcji – zarówno „Gazety Poznańskiej”, jak i „Głosu Wielkopolskiego” po zmianach lat 1989 –1990 – po niemal całkowitą kontrolę doboru tematów i rozmówców po przejęciu przez Polska Presse. Niezależność ograniczana była poprzez np. postępujący proces ścisłego planowania zagadnień podejmowanych na łamach i drobiazgowego ustalania, kto będzie wypowiadał się na łamach, czyje opinie będą uwzględniane, promowane. Działo się tak również poprzez głośne wyrażanie opinii przez kierownictwo w rodzaju: „to bez sensu, nie bierzemy tego, przecież tego nikt nie akceptuje, to oszołomy, trzeba znaleźć kogoś innego itp.” (cyt. z wypowiedzi dziennikarza „Głosu Wielkopolskiego”, który przepracował ponad 10 lat dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP). Co charakterystyczne i wyjątkowo wymowne – gwałtowne pogorszenie niezależności dziennikarskiej odnotowano w Poznaniu po roku 2015. Poniżej charakterystyczne wypowiedzi. Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”: Do 2015 roku raczej nie było problemów. Później zaczęto wpływać na treści mające związek z polityką. Przy realizacji tematów były one często profilowane, realizowano je nierzadko z ustaloną tezą, ustalano na planowaniach dziennych i tygodniowych zasadniczą treść i pod kątem nierzadko wskazywano/ sugerowano dziennikarzom rozmówców. Zetknąłem się osobiście z sytuacją, że dziennikarz odmawiający napisania tekstu zgodnie z narzuconymi dyrektywami politycznym i powołujący się na wolność słowa i zasady etyczne był karany naganą pisemną. Znam też przypadki niepublikowania tekstów, które nie spełniały narzuconych założeń w kwestiach politycznych. Generalnie powszechna w redakcji wiedza o możliwości restrykcji, ukarania za niepodprządkowanie się nieformalnej linii politycznej powodowała, że dziennikarze sami rezygnowali ze swobody wypowiedzi, sami cenzurowali się. Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Ograniczanie tej swobody odbywało się dość nieformalnie, ale skutecznie. Głównie poprzez wytwarzanie wyraźnie odczuwalnej presji – w postaci opinii formułowanych podczas kolegiów

Następował negatywny proces – od niemal całkowitej swobody na początku funkcjonowania redakcji – zarówno „Gazety Poznańskiej”, jak i „Głosu Wielkopolskiego” po zmianach lat 1989 –1990 – po niemal całkowitą kontrolę doboru tematów i rozmówców po przejęciu przez Polska Presse. redakcyjnych, uwag rzucanych nawet niby mimochodem, głośne wyrażanie ocen, formułowanie pochwał i przygan czy nawet dowcipów lub ironii lub szyderstw pod adresem określonych osób, grup, formacji, środowisk. Podczas dyskusji dochodziło da „zakrzykiwania” niektórych opinii, wykazywania, że to postawy i poglądy mniejszościowe, nieuznawane przez większość, dziwne, śmieszne, głupie, skrajne itp. Panował pewien niepisany wzorzec postaw, poglądów, wartości. Tak jak w przypadku oceny dotyczącej dziennikarskiej niezależności i swobody działania, przy których pojawiały się odmienne odpowiedzi, tak praktycznie ich nie ma, gdy padały pytania dotyczące spraw socjalnych. Zdecydowana większość respondentów odpowiedziała na nie, jednoznacznie

„Na pierwszym zebraniu w nowym roku przedstawił nowego członka Zarządu, którym była p. Tochowicz, reprezentująca Passauera. Rozjechała nas wszystkich jak ruski czołg. Klęła jak szewc. To był język, którym przełożeni się do nas nie zwracali”.

podkreślając złą sytuację finansową, niewielkie zarobki przy pracy przekraczającej znacznie 8 godzin dziennie oraz absolutne pogorszenie relacji z przełożonymi. Zdaniem naszych rozmówców, dziennikarze byli bardzo źle traktowani, wręcz poniżani i ośmieszani, w ankietach pojawiły się także oskarżenia o mobbing. W „Głosie Wielkopolskim”, co charakterystyczne, stało się to gwałtownie, dosłownie z dnia na dzień po przejęciu gazety „przez Niemców” (najpowszechniej stosowane określenie dotyczące wydawnictw związanych z Verlagsgruppe Passau) od Oficyny Wydawniczej Wielkopolski, gdy już na pierwszym zebraniu odsunięto od pisania doświadczonych dziennikarzy, którzy wcześniej byli autorami np. głównych tekstów i komentarzy politycznych. Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Warunki płacowe i socjalne systematycznie się pogarszały. Pensje nie były podwyższane ani waloryzowane, czyli realnie spadały. Malały kwoty honorariów oraz premii, nagród i wyróżnień. Były nawet systemowe obniżki płac poprzez zmiany umów o pracę. Po upływie dekady zorientowałem się, że zarabiam mniej niż przed 10 laty. Odpadały także systematycznie rozmaite bonusy i udogodnienia socjalne potrzebne w pracy dziennikarza, jak codzienne pakiety gazet, bilety komunikacji publicznej, karty parkingowe, bilet PKP na okaziciela itp. Dziennikarka, ponad 30 lat w zawodzie dziennikarza prasowego, w tym ponad 10 lat pracy dla Polska Press i prawie 20 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Dla mnie to był trudny czas. Musiałam pracować w kilku miejscach, by się utrzymać. Nie było premii, nagród. A fundusz wierszowy systematycznie obcinany. Dziennikarze zaczęli masowo odchodzić. Polityka Polska Presse polegała na tym, by zabrać dziennikarzom etaty, były nawet próby zmuszania ich do zakładania własnych firm. Chodziło o maksymalne ograniczenia kosztów i wypracowania jak największego zysku dla Polska Presse. Był to klasyczny wyzysk. Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.:

Dziennikarz stał się wyrobnikiem, był skutecznie degradowany w procesie wydawniczym. Stał się usługodawcą. Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”: Sytuacja różniła się w zależności od charakteru zatrudnienia. Osoby na etatach miały przewidziane prawem uprawnienia, ale ich dużym problemem były niskie płace, obniżane na przestrzeni lat. Dziennikarzy na etatach sukcesywnie zwalniano. Dziennikarze na umowach „śmieciowych”, o dzieło i zlecenie, byli pozbawieni jakichkolwiek uprawnień socjalnych, byli eksploatowani ponad wszelkie normy bez dodatkowego wynagrodzenia. Dziennikarze raczej nie mieli problemów, by rozpoznać, że gazety, w których pracują, mają własne strategie i prowadzą własną politykę redakcyjną, choć nie była ona formułowana w formalny, np. pisemny sposób. To odbywało się poprzez wskazywanie konkretnych potrzeb, realizację tych, a nie innych pomysłów czy wizji redakcji, promowanie określonych akcji, idei, inicjatyw, plebiscytów itp. Również poprzez personalne kontakty kierownictwa i redaktorów z określonymi osobami, środowiskami, instytucjami, urzędami itp. To były czytelne wskazówki dla zespołu, co powinno być opisane, a czego lepiej nie poruszać, bo będzie to źle odebrane. Nasilenie tego typu działań miało miejsce po centralizacji, gdy ograniczano „regionalność”, a coraz większą część gazety zajmowały teksty przychodzące z centrali w Warszawie, gdy odchodzono od tematyki regionalnej i lokalnej. Bolesne dla dziennikarzy „Głosu”, przyzwyczajonych do pracy dla „Poznania i Wielkopolski”, była rezygnacja z ambitnych i nietypowych akcji promocyjnych, z których słynął „Głos Wielkopolski”, jak np. „Obiady w Głosie”, czyli wywiady ze znanymi osobami, różne plebiscyty i konkursy oraz kolorowe dodatki tematyczne, np. „Głos na Zdrowie”, Głos Komputerowy”, „Świat Rodzinny”, „Głos Turystyczny”, „Głos Domowy”, „Rynek Nieruchomości” itd. Np. od razu skasowano dodatek „Głos na Lednicę”, który był wydawany we współpracy z o. Janem Górą. W ocenie moich rozmówców nie miało to uzasadnienia finansowego, bo te wszystkie dodatki były świetną promocją gazety.

Zwróciła na to uwagę w czasie wywiadu z nią dziennikarka z działu promocji i marketingu, odpowiedzialna m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy; odeszła w 2003 r. Poza likwidacją – jak się wyraziła – wartościowych

5

Passauera. Rozjechała nas wszystkich jak ruski czołg. Klęła jak szewc. To był język, którym przełożeni się do nas nie zwracali. Teoretycznie była podwładną Przybylskiego, ale od razu jakby rządziła całą redakcją. Przybylski wkrótce się dowiedział, że ma nawet nie przychodzić do pracy, będą mu płacić, ale nie musi się nawet pojawiać w redakcji, był bardzo rozżalony, że go wysłali „na zieloną trawkę”. Niemcy dziennikarzy sprowadzili do pozycji gońców, np. znany komentator z dnia na dzień miał zakaz pisania komentarzy i dostał propozycję „sztyfta”, takie, jakie mają praktykanci. Ludzie popadali w depresje, nie mogli się w tym wszystkim odnaleźć. Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Szczególnie frustrująca była rezygnacja z wydawania wielu dawniej „sztandarowych” dodatków i suplementów będących znakiem firmowym gazety oraz zaprzestanie organizacji dużych i prestiżowych redakcyjnych akcji, plebiscytów, rankingów czy konkursów o podobnym, indywidualnym i oryginalnym charakterze. Dziennikarz, 13 lat pracy w „Głosie Wielkopolskim”: Powód irytacji, który pamiętam: usłyszałem od nowej naczelnej redaktor, po zmianie właścicielskiej: „Nie mam do ciebie zaufania”. Po tym, gdy wcześniej przez 4 lata byłem sekretarzem redakcji tego pisma i wydawcą dwa razy w tygodniu, a owa Pani autorką tekstów na wydania – jak to się dziś mówi – „lajf­ stajlowe”. Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”: Całkowite wręcz unicestwienie indywidualnego, odrębnego charakteru gazety poprzez włączenie jej do ujednoliconego (także pod względem makiety) systemu prasy regionalnej. Dziennik z samodzielnego bytu (także w sensie intelektualno-opiniotwórczym) przeistoczył się w część dużej, ujednoliconej organizacji. Stracił przez to swój bardzo regionalny charakter, który wcześniej był wręcz wyróżnikiem, a nawet elementem strategii promocyjnej. Dziennikarka, ponad 30 lat w zawodzie dziennikarza prasowego, w tym ponad 10 lat pracy dla Polska Press i prawie 20 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP: Ta ukochana praca w czasie, gdy gazeta została sprzedana, była dla największym koszmarem w moim życiu.

„Dziennik z samodzielnego bytu (także w sensie intelektualno-opiniotwórczym) przeistoczył się w część dużej, ujednoliconej organizacji. Stracił przez to swój bardzo regionalny charakter, który wcześniej był wręcz wyróżnikiem, a nawet elementem strategii promocyjnej”. akcji czytelniczych, uderzający był dla wszystkich także (cyt.) arcywulgarny język dyrektor zarządzającej. Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.: Dla mnie i chyba dla wszystkich moment sprzedaży nas Niemcom był szokujący. Było to w roku 2003. W grudniu 2002 roku na przedświątecznym spotkaniu red. nacz. Marian Marek Przybylski zapewniał nas jeszcze, że nie będzie sprzedaży, a na pierwszym zebraniu w nowym roku już przedstawił nowego członka Zarządu, którym była p. Tochowicz, reprezentująca

Miałam myśli samobójcze, rozpoczęłam leczenie u psychiatry i psychologa, które trwa do tej pory. Straciłam zdrowie i radość życia. Byłam szykanowana, poniżana. mobbingowana przez Jarosława Piotrowskiego, najemnika Polska Presse, który bez powodu chciał mnie zwolnić z pracy. Odeszłam sama. Praca była bardzo nerwowa, skłócano dziennikarzy, doprowadzano do otwartych konfrontacji, panował alkoholizm. Nie obowiązywały zasady bhp, nie działało prawo pracy. Była kompletna samowolka. Ludzie pracowali bez wymaganych przerw dobowych. Zrobiły się kliki oddane Polska Presse, pozostali byli traktowani jak bydło. K


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

6

R

ównież w kwietniu (6 kwietnia) 1990 r. powstała Komisja Likwidacyjna ds. RSW „Prasa-Książka-Ruch”. To przyczyniło się do budowy nowego systemu medialnego, a w dalszej perspektywie niestety kolejnego monopolu, ale już nie polskiego, lecz dla prasy regionalnej w ostatecznym kształcie – niemieckiego. Taki stan rzeczy trwał do grudnia 2020 r., a właściwie do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce. Do 1989 r. większość gazet w Polsce znajdowała się pod polityczną kontrolą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a ich wydawcą był monopolista RSW „P-K-R”. W Gdańsku wychodziły wówczas trzy gazety: „Dziennik Bałtycki” (ukazujący się od maja 1945 r.), „Głos Wybrzeża” (ukazujący się od czerwca 1947 r.) i „Wieczór Wybrzeża” (popołudniówka ukazująca się od lutego 1957 r.). Od końca lutego 1990 r. ponownie zaczęła się ukazywać „Gazeta Gdańska”, która nie miała nic wspólnego z RSW. „Głos Wybrzeża” był oficjalnym organem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pod tytułem gazety znajdował się zapis: „Pismo Polskiej Partii Robotniczej”, a od grudnia 1948 r. „Organ Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. W każdym województwie ukazywała się przynajmniej jedna taka gazeta.

Rozbić komunistyczny monopol Komisja Likwidacyjna w swoim założeniu miała rozbić monopol peerelowskiej prasy, rozpoczęła więc proces uwłaszczania. W projekcie przekształceń RSW znalazło się podstawowe założenie – „likwidacja Spółdzielni RSW oraz budowanie nowoczesnego, pluralistycznego rynku prasowego”. Założono, że mają powstać silne kapitałowo wydawnictwa. Miały one nie tylko utrzymać się na rynku, ale i inwestować, prowadzić działalność marketingową. Miały też konkurować ze sobą oraz z wydawcami zachodnimi. Uznano, że „gminy, komitety obywatelskie, Solidarność, partie polityczne mogłyby stać się udziałowcami lub akcjonariuszami w spółkach wydawniczych”. Natomiast „rozproszenie udziałów kapitałowych poszczególnych partnerów mogłoby zapewnić niezbędny stopień autonomii redakcjom i w konsekwencji niezbędny stopień niezależności prasie”. Aby zrealizować te założenia, konieczne było sprywatyzowanie majątku RSW. Mówiło się wówczas o preferencyjnej sprzedaży, a nawet o nieodpłatnym przekazaniu akcji lub udziałów m.in. pracownikom. Kilka podmiotów RSW zaczęło więc zakładać spółdzielnie. Część z nich tworzyły zespoły dziennikarzy, którzy wcześniej pracowali na usługach rządu, również stanu wojennego. Wywoływało to wiele kontrowersji i protestów ze strony środowiska dziennikarskiego, które po 13 grudnia 1981 r. zostało negatywnie zweryfikowane i zerwało współpracę z władzą. Protestowały też nowe ugrupowania polityczne, powstające po 1989 r., a także Solidarność. Taką spółdzielnię – dla wykupienia „Dziennika Bałtyckiego” – stworzono m.in. w Gdańsku. Nazywała się Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego”. Reżimowi dziennikarze z Wybrzeża znaleźli nawet partnera w postaci inwestora z dalekiego Zamościa (Krzysztofa Dudę, wówczas właściciela dużej firmy transportowej „Kadex”, który oferował, jak podaje prof. Wiktor Pepliński, 16 mld zł i 53 mld na poligrafię. [Kapitał zagraniczny w prasie Wybrzeża po 1989 roku. – Zeszyty Prasoznawcze – 1998, nr 1/2, s. 57–69.]). Kiedy na przełomie roku 1990 i 1991 Komisja Likwidacyjna RSW „Książka-Prasa-Ruch” ogłaszała przetargi na poszczególne tytuły, przystąpił do nich także „Przekaz” Sp. z o.o. – spółka utworzona przez grupę dziennikarzy byłego „Tygodnika Gdańskiego” (pisma członków i sympatyków Solidarności) oraz Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność. Przetarg na „Dziennik Bałtycki” odbył się w lutym 1991 r. „Prasa Gdańska” (podmiot utworzony przez „Przekaz” dla kupna „Dziennika”) nabyła pismo za 12 mld ówczesnych zł, poligrafię zaś za 43 mld zł, wygrywając ze Spółdzielnią Dziennikarską. Tak samo stało się w przetargu na „Wieczór Wybrzeża” (tu podmiotem była „Prasa Wybrzeża” – w której skład wchodziło, oprócz „Przekazu”, także

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie – która wygrała przetarg i zapłaciła za tytuł 5 mld zł). Do obu tych transakcji strona polska zaprosiła, nawiązując wcześniej współpracę, znanego francuskiego magnata prasowego, Roberta Hersanta. (Ciekawostką jest fakt, że interesy Roberta Hersanta pojawiły się na polskim rynku za namową jego doradcy i przyjaciela, Michaela d’Ornano – francuskiego arystokraty i polityka o polskich korzeniach, potomka słynnej pani Marii Walewskiej. Jego sentyment do drugiej ojczyzny i zafascynowanie rewolucją Solidarności miały tu swoje znaczenie). Walka o tytuł oparła się nawet o sąd, bowiem Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego” skierowała sprawę do sądu. – Stawiliśmy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, gdzie rozstrzygała się sprawa, komu przyznać „Dziennik Bałtycki” – mówi Jan Jakubowski, były redaktor naczelny DB. – Sąd przyznał go nam, czyli spółce niezależnych dziennikarzy i Zarządu Regionu NSZZ S – z jednej strony, a Hersantowi z drugiej. Te spółki zostały założone z grupą prasową Hersanta, która nazywała się Socpresse. Komisja Likwidacyjna oraz Wysoki Sąd mieli „nosa”, ponieważ rychło potem okazało się, że właściciel „Kadexu” jest przekręciarzem, poszukiwanym listem gończym. Ostatecznie przywieziony został w kajdankach do Polski z zagranicy, dokąd wcześniej uciekł. Przypadek ten raz jeszcze potwierdzał, na jakie zasoby polskiego kapitału można było wtedy liczyć – albo

czego po latach przyznał się właściciel Polska Press. W Gdańsku na początku odbyło się wszystko zgodnie z przyjętymi założeniami: dwie gazety przejęło środowisko Solidarności (grupa dziennikarzy skupionych wokół „Tygodnika Gdańskiego” – ukazywał się od 20 sierpnia 1989 do 1 grudnia 1991 – którzy w 1989 r. wydawali „Tygodnik Wyborczy”, oraz zalegalizowana ponownie NSZZ Solidarność). Natomiast kapitał zagraniczny pochodził z Francji, a nie Niemiec. – Nie byliśmy też zainteresowani „Głosem Wybrzeża” – mówi jeden z ówczesnych redakcyjnych szefów. – Nie można było żądać wszystkiego. „Dziennik” był najmocniejszą gazetą pod względem reklamy i nie miał odium organu PZPR. Natomiast „Wieczór Wybrzeża” był popołudniówką. Łącznie dawało to odpowiednią siłę na rynku. – W ofercie przetargowej trzeba było zaproponować konkretne pieniądze za tytuł prasowy. Ale nie tylko pieniądze grały rolę – mówi Tomasz Hołdys, pierwszy prezes spółek, w skład których wchodziły obie gazety. – Były też określone, dodatkowe warunki, dotyczące możliwości rozwoju gazety. Hersant wchodził wówczas do Polski, kupując i inne tytuły, i oferował, bo to też było w ofercie, różne techniczne nowinki, a także własne drukarnie, które zresztą postawił.

Umowa z Francuzami Kiedy w 1991 r. zawierano umowę między głównym udziałowcem – koncer-

Kilka podmiotów RSW zaczęło zakładać spółdzielnie. Część z nich tworzyły zespoły dziennikarzy, którzy wcześniej pracowali na usługach rządu, również stanu wojennego. Wywoływało to wiele kontrowersji i protestów ze strony środowiska dziennikarskiego. na „lewe”, albo z szybkich postkomunistycznych uwłaszczeń, które zaczęły się właśnie w Polsce panoszyć. Mimo wszystko Spółdzielnia nie dała za wygraną i dzięki kolejnym procesom sąd wydał postanowienie o wstrzymaniu sprzedaży tytułu. „Przekaz” stał się na jakiś czas dzierżawcą gazety. Proces ciągnął się przez kolejny rok, nie przynosząc żadnego rozwiązania. Hersant złożył Spółdzielni ofertę zawiązania spółki „Baltic-press” i wydawania innego pisma – „Tygodnika Bałtyckiego” (wychodził bardzo krótko), na co Spółdzielnia się zdecydowała. Owo porozumienie z Hersantem doprowadziło do wycofania pozwu sądowego i sfinalizowania werdyktu Komisji Likwidacyjnej o sprzedaży „Dziennika Bałtyckiego” spółce „Prasa Gdańska” w czerwcu 1992 r. Wówczas „Przekaz” posiadał 49% udziałów, a francuski Socpresse 51%.

Nie dla lewicy i nie dla Niemców W założeniach Komisji Likwidacyjnej znalazł się zapis o dopuszczeniu na polski rynek zagranicznych wydawców. Jednym z powodów było ewidentne zacofanie polskich mediów. Redakcjom czy drukarniom wyraźnie brakowało nowych technologii i metod pracy. Zecerzy w polskich drukarniach wciąż składali czcionkę ręcznie. Poza tym w kraju, znajdującym się w „popeerelowskiej” zapaści gospodarczej i rosnącym katastrofalnie bezrobociu, chodziło o ratowanie firm i miejsc pracy. Poza oficjalnymi założeniami Komisja Likwidacyjna miała swoje preferencje – nie popierała aspiracji środowisk postkomunistycznych. Była też cicha umowa, że na Śląsk i na Pomorze, czyli m.in. do Gdańska, nie wprowadza się koncernów niemieckich. Niemcy początkowo dostosowywali się do takich ograniczeń – interesowała ich głównie prasa kobieca i rodzinna, a także magazyny dla młodzieży. Chociaż doszło do pewnego podstępu, ale to dopiero w 1993 r. i nie na Pomorzu, tylko na Dolnym Śląsku, kiedy to nieznana firma ze Szwajcarii o nazwie Interpublication kupiła połowę udziałów w spółce wydającej regionalny dziennik z Wrocławia. Okazało się, że za Szwajcarami stał niemiecki koncern prasowy Neue Passauer Presse. Kilka miesięcy później Passauer wykorzystał Interpublikacion w Krakowie, kupując 25% udziałów w „Dzienniku Polskim”. W obu przypadkach chodziło o świadome zmylenie opinii publicznej, do

nem Socpresse – a mniejszościowym – spółką „Przekaz”, znalazł się w niej zapis, że: „sprawy kierowania redakcjami (…), w tym w szczególności dotyczące mianowania redaktorów naczelnych i obsadzanie stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez Przekaz”. Tym wiceprezesem został Maciej Łopiński, ale i prezesem (na początku) został Polak, Tomasz Hołdys. – Przed wpływem zagranicznego kapitału na redakcję zabezpieczaliśmy się – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – Takim zabezpieczeniem było to, że kompetencję do mianowania redaktora naczelnego miał polski członek zarządu. Z technicznego punktu widzenia to był majstersztyk prawnika, który nas wspierał. Paragraf 14 umowy określał, że „Każdy członek zarządu ma prawo i obowiązek prowadzenia spraw spółki, z tym zastrzeżeniem, że sprawy dotyczące kierowania redakcjami tytułów prasowych wydawanych przez spółkę, w tym w szczególności dotyczących mianowania redaktorów naczelnych i obsadzania stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez „Przekaz”, spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”. Inaczej mówiąc, umowa ta gwarantowała autonomiczność profilu gazet i obsady kierownictwa redakcji. Wygasła dopiero na początku 1996 r., kiedy już nie francuski, a jego następca, czyli niemiecki wydawca wykupił wszystkie udziały spółki „Przekaz”. Dzięki temu Niemiec stał się jedynym właścicielem obu gazet. Z „Wieczorem” było nieco inaczej. Niemiecki wydawca czekał aż do odejścia z „Wieczoru Wybrzeża” redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, czyli do końca 1999 r. Nie ingerował też w sprawy redakcji. Niestety tego nie można powiedzieć o „Dzienniku Bałtyckim”. Z wejściem kapitału zagranicznego na rynek trójmiejski wiązały się też inwestycje zapisane w umowie. Obie redakcje zostały wyposażone w najnowszej generacji komputery Macintosha. Zbudowano również nowoczesną drukarnię dla „Prasy Bałtyckiej” w Pruszczu Gdańskim, co umożliwiło druk techniką offsetową. „Dziennik Bałtycki” zmienił się nie do poznania. – Na tamte czasy był to ewenement – stwierdza Hołdys. – My w Gdańsku znaleźliśmy się wśród kilkudziesięciu (dwudziestu, trzydziestu) redakcji na świecie, które posiadały taki system. Komputeryzacja redakcji – to był wkład sfinansowany wyłącznie przez

Okrągły stół, czyli rozmowy toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. pomiędzy stroną rządową a demokratyczną opozycją oraz przedstawicielami Kościołów, a następnie pierwsze częściowo wolne wybory w czerwcu 1989 r. rozpoczęły w Polsce transformację na wszystkich płaszczyznach. Nie obyło się również bez zmian w mass mediach. Pod koniec marca 1990 r. sejm uchwalił ustawę lik­widującą Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”, a 11 kwietnia tegoż roku ustawę znoszącą cenzurę.

30 lat, i starczy Polska Press na Pomorzu Maria Giedz Francuzów. To był ten jeden z punktów, który Francuzi wpisali do oferty przetargowej. Obiecali tę komputeryzację i się z tego wywiązali.

Od Socpresse do Polska Press W roku 1993 ponownie do władzy w Polsce doszły partie będące kontynuacją ugrupowań z PRL-u. Osłabła siła i autorytet Solidarności oraz postsolidarnościowych ugrupowań politycznych jako pewnych partnerów do prowadzenia interesów w mediach. Tym samym zmieniła się pozycja strony polskiej w układzie z Hersantem. Dodatkowo rynek prasowy stawał się coraz trudniejszy. Socpress domagał się pokrycia strat przez obie strony. „Przekaz”, nie mając środków, sprzedał Francuzom 15% udziałów. Również Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie odsprzedało swoje 22% w „Wieczorze Wybrzeża”. W wyniku tych transakcji udziały Hersanta znacznie się powiększyły. – Wszystkie gazety, które były w ręku Hersanta, Francuzi przekazali bezpośrednio z Socpresse’u do powołanej spółki, która się nazywała Polska Press – tłumaczy Tomasz Hołdys. – To była spółka powołana jeszcze przez Francuzów. Oni wnieśli tam wszystkie swoje udziały w polskich gazetach. Tę operację przeprowadzili dość szybko. To dość sensownie wyglądało. Stworzyli takie połączone centrum właścicielskie dla Polski. Czyli stworzyli Polska Press. Nie pamiętam, w którym to było roku. To miało sens, bo mogło choćby pomóc we wspólnym nabywaniu dużych pakietów reklam. Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym okresie Hersant popadł w długi na skutek bankructwa jednego z banków we Francji i zaczął wysprzedawać wszystko, co się da, z wyjątkiem swojego sztandarowego „Le Figaro”. – Sprzedał niektóre francuskie dzienniki, telewizję Tele-5 i zaczął się rozglądać za kimś, komu mógłby sprzedać swoje udziały w Polsce – mówi Jan Jakubowski. Hersant, mając kłopoty we Francji, musiał się pozbyć tego majątku, żeby

spółek, które były z kolei właścicielami tytułów, m.in. w Gdańsku. Miało to miejsce we wrześniu 1994 r. Zapłacili Francuzowi 80 mln marek zachodnich, ale musieli kolejnych 20 mln marek zainwestować. Na przełomie 1994 r. i 1995 r. „Przekaz” odsprzedał resztę swoich udziałów. W ten sposób Passauer stał się pełnym właścicielem obu gazet w Gdańsku. Następnie w styczniu 1996 r. doprowadził do fuzji wszystkich spółek, powołując Polskapresse. W 2007 roku Polskapresse zmieniła nazwę w 6 regionalnych dziennikach, w tym w „Dzienniku Bałtyckim”, na: „Polska The Times Dziennik Bałtycki”. 27 lutego 2015 r., po połączeniu Polskapresse z Mediami Regionalnymi, powstała Grupa Polska Press. Zrezygnowano z niemieckiej nazwy Polskapresse, która źle kojarzyła się polskiemu społeczeństwu.

Potęga reklamowa – „Dziennik Bałtycki” był przede wszystkim gazetą ogłoszeniową – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – To była potęga ogłoszeniowa. Dla mediów i dzisiaj jest ważne, skąd wziąć pieniądze na utrzymanie. Otóż „Dziennik” był drugą bodajże w Polsce, po którejś katowickiej, chyba „Dzienniku Zachodnim”, gazetą ogłoszeniową w Polsce. Miał największą ilość przychodów z reklam, głównie z ogłoszeń drobnych. Dziennikarze trochę na to narzekali – że zbyt duża powierzchnia idzie na komercję – tym niemniej ogłoszenia pozwalały „Dziennikowi” się rozwijać, również redakcyjnie. – „Dziennik”, będąc gazetą z tradycją, miał niepisany monopol na ogłoszenia drobne. To wieloletnia tradycja skłaniała ludzi, żeby dawać ogłoszenia do naszej gazety – mówi Jan Jakubowski. – Najwięcej mieliśmy ogłoszeń o pracy, o zatrudnieniu, o chęci sprzedaży czy kupna… Wtedy nie było dużych reklam, rynek reklamowy był słaby. Poza tym „Dziennik” jako jedyna gazeta publikowała nekrologi ze znaczkiem „śp.” „Głos Wybrzeża” tego nigdy nie uwzględniał, a ludzie wierzący chcieli zaznaczyć, że ich bliski jest już „świętej pamię-

Okazało się, że właściciel „Kadexu” jest przekręciarzem, poszukiwanym listem gończym. Ostatecznie przywieziony został w kajdankach do Polski z zagranicy. Przypadek ten potwierdzał, na jakie zasoby polskiego kapitału można było wtedy liczyć spłacić długi. Postanowił więc sprzedać „całą Polskę”. Michael d’Ornano, przyjaciel i doradca Hersanta, już nie żył, zginął, potrącony przez samochód. Wtedy zgłosił się Franz Hirtreiter, prezes zarządu mniej znanej niemieckiej grupy wydawniczej Verlagsgruppe Passau. Komisja Likwidacyjna już nie istniała, w mediach działał właściwie niczym nieograniczony wolny rynek, więc Niemcom – wbrew poprzednim cichym ograniczeniom – wolno było już wszystko. Hersant chyba po raz pierwszy, a zarazem ostatni, nie poinformował polskich partnerów o ważnej sprawie dotyczącej ich wspólnego przedsięwzięcia. Sprzedał wszystko przez zaskoczenie. To dla strony polskiej był szok. Tym bardziej, że – jak się szybko okazało – Niemcy mieli zupełnie inne podejście do dalszej współpracy. Kupili całość Polska Press i w ten sposób stali się właścicielem wszystkich

ci”. Dzięki tym drobnym ogłoszeniom rosła objętość „Dziennika”. Niestety nakład powoli malał. – Udało się nam, może w nieco sztuczny sposób, podnosić poziom nakładu – dodaje Hołdys. – Zaczęliśmy akcjami zdrapek. Publikowało się kupony zdrapkowe i kolportowało je razem z gazetą. Ten pomysł został przywieziony z Zachodu przez Francuzów. Do podniesienia nakładu przyczynił się kolejny manewr Francuzów, którzy od 1994 r. zaczęli wydawać wydania mutacyjne dla Gdańska, Gdyni, Sopotu, Kociewia, Kaszub, Pruszcza Gdańskiego, a także Elbląga.

Nowe porządki Nowy właściciel, dr Axel Diekmann, dentysta z Pasawy, a zwłaszcza jego przedstawiciel Franz Xaver Hirtreiter, który od 1988 r. był szefem Passauer Neue Presse, nie byli zainteresowani

wydawaniem w Polsce ambitnych, opiniotwórczych gazet. – Niemcy klepali nas po plecach, zapewniając o poparciu w staraniach o członkostwo w UE, a zarazem, gdzie mogli, ograniczali nam pole manewru w redakcjach i wydawnictwach – wspomina jeden z byłych redaktorów gazety. – Nie dbali o niezależność redakcji wobec polityków, łasząc się do nich. Przeprowadzali np. badania dotyczące ilości tekstów poświęconych partii rządzącej, w tym przypadku SLD. Coraz częściej dyktowali, co mamy robić, jaką tematykę w gazecie poruszać, wtrącali się także do polityki kadrowej w redakcjach, co w umowie spółki było akurat zastrzeżone dla strony polskiej. Liczyła się tylko kasa i dobre stosunki z władzą, czyli – w sumie – nie misja, lecz święty spokój. Wiktor Pepliński w swoim opracowaniu (Kapitał…) pisze: „W sierpniu 1996 r. Mathieu Cosson, prezes Polskapresse, przekazał gdańskiemu wydawnictwu kilkustronicową, kuriozalną analizę treści »Dziennika Bałtyckiego«, zawierającą wybór publikacji przedstawiających krytyczne oceny dotyczące polityki rządu, a kończącą się stwierdzeniem: »Niechęć do rządzącej koalicji przejawia się najczęściej w złośliwych tytułach, ironicznych komentarzach i drwiących wtrętach do informacji o aktualnych wydarzeniach«”. Kiedy na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, w okresie kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego, pojawiły się teksty ukazujące m.in. brak wyższego wykształcenia u przyszłego prezydenta, w listopadzie 1996 r. z pracy musiał odejść redaktor naczelny Jan Jakubowski. – Prezentowaliśmy kandydatów, a zwłaszcza dwóch najważniejszych: Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego – mówi Jan Jakubowski. – Wysłałem reporterów do matecznika Kwaśniewskiego na Pomorzu (chodzi o Białogard), którzy przywieźli mi reportaż o nie najchlubniejszej roli jego ojca – ginekologa. Opublikowałem go, a jednocześnie opublikowałem wywiad z prorektorem Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Brunonem Synakiem, który stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie jest magistrem, nie posiada dyplomu ukończenia Uniwersytetu Gdańskiego. A tym tytułem sztab Kwaśniewskiego podkreślał jego przewagę nad „elektrykiem” Lechem Wałęsą, ustępującym prezydentem. Zaczęła się potworna zadyma. O ważności wyborów debatował Sąd Najwyższy, który jednak, co prawda niejednogłośnie, uznał wygraną Kwaśniewskiego. – Po tej publikacji ze strony SLD nastąpiła taka ofensywa na wydawcę, że Niemcy się poddali, bo chcieli zbudować drukarnię w Gdańsku, a tamci nie pozwalali – kontynuuje Jakubowski. –Dla przedstawicieli Kwaśniewskiego (lokalnych struktur SDRP) był to sygnał, by przypuścić na nas atak. Poseł Longin Pastusiak wprost interweniował, by nie przyznawać pozwolenia na jej budowę. Jak tylko mnie zwolnili z funkcji redaktora naczelnego w lis­topadzie 1996 r., od razu dostali to pozwolenie. Kolejny naczelny, Andrzej Liberadzki, podzielił ten sam los rok później, po ukazaniu się również słynnego materiału, czyli Wakacji z agentem. Został on przygotowany we współpracy z „Życiem”, a dotyczył dziwnych kontaktów w Cetniewie Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Ałganowem. Przy tej historii z Niemcami nie dało się już współpracować. Zaczęli się zachowywać brutalnie wobec dziennikarzy i stanęli po stronie przeciwnej niż autorzy publikacji. Ten wątek zostanie rozwinięty dalej.


LIPIEC 2O21 · KURIER WNET

7

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Po odejściu wtedy (rok 1997) z „Dziennika Bałtyckiego” jej naczelnego oraz polskiego wiceprezesa wydawnictwa, skończyła się polsko-niemiecka współpraca, a zaczął się „ordnung”. Niemiecki właściciel postanowił zreformować gazety, co początkowo przynosiło pewne sukcesy. Zaczęło się od wykorzystania francuskiego pomysłu wychodzenia w teren, czyli tworzenie oddziałów gazety w różnych rejonach Pomorza. Wiązało się to z przejmowaniem istniejących już tam lokalnych gazet, a więc w Kartuzach, Wejherowie, Lęborku, Pruszczu Gdańskim, Pucku. Przejęte gazety lokalne wydawano pod starymi tytułami. Zaczęto też tworzyć nowe oddziały, jak „Dziennik Kociewski”, „Dziennik Tczewski”. Powstała także sieć dwunastu tygodniowych dodatków do „Dziennika Bałtyckiego”, jak: „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Puckiej”, „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Lęborskiej”, „Nasz Tygodnik Gryf Kociewski”, „Nasz Tygodnik Gryf Wejherowski”. Dodatki te ukazywały się w weekendowej edycji „Dziennika Bałtyckiego”. Wiktor Pepliński twierdzi, że „doprowadziło to niekiedy do kilkakrotnego wzrostu nakładów tygodników (np. puckiego z 2 do 6,3 tys.) oraz do 50% wzrostu sprzedaży piątkowego wydania »Dziennika Bałtyckiego« w miejscowościach objętych siecią tygodników”. Na przykład w listopadzie 1997 r. piątkowe wydanie „Dziennika” osiągnęło nakład 186 390 egzemplarzy. Przejęto też kaszubskie pismo „Norda”, wydawane częściowo w języku kaszubskim. Stało się ono dodatkiem dla tygodników „Dziennika” ukazujących się w 6 miastach na Kaszubach. W październiku 1997 r. nakład tygodników z „Nordą” wynosił

dochodzenia w części dotyczącej bezpośredniego, w cztery oczy kontaktu Kwaśniewskiego z Ałganowem. Następnie, jak pisze Pepliński: „rzecznik prezydenta Antoni Styrczula rozdał tekst listu Franza Hirtreitera skierowanego do Aleksandra Kwaśniewskiego, w którym niemiecki wydawca stwierdził m.in.: »Jestem zaszokowany pozbawionym skrupułów sposobem, w jaki atakowany jest Prezydent RP, bez podania przekonywających dowodów. [..] Za to chciałbym przeprosić Pana we wszelki możliwy sposób«”. Wtedy redaktor naczelny „Dziennika” zabrał ponownie głos, stwierdzając m.in.: „List szefa grupy prasowej z Passau budzi smutek, a zawarta w nim kategorycznie negatywna ocena znanej publikacji o Aleksandrze Kwaśniewskim w Cetniewie – sprzeciw. (…) Ze strony reprezentanta naszego właściciela usłyszeliśmy wczoraj ton ostry w stosunku do mediów, a uległy w stosunku do polityków. W ramach zastosowanej frazeologii o wolności i odpowiedzialności, pan Hirtreiter wydaje się być wyraźnie po stronie odpowiedzialności. Historia prasy pokazuje jednak, że często kończyło się to ograniczeniem jej wolności”. Po tym oświadczeniu, jak się później okazało – proroczym, Andrzej Liberadzki złożył rezygnację ze swojej funkcji. Odszedł także solidarnie polski wiceprezes zarządu gdańskiego wydawnictwa, Maciej Łopiński. Zrezygnowało również z pracy 12 dziennikarzy z Działu Informacji. W ramach reakcji na list Franza Hirtreitera gdański oddział SDP wydał oświadczenie, w którym czytamy: „Zgodnie z naszymi przekonaniami i statutem naszej organizacji oświadczamy, że przedstawiona

Poza oficjalnymi założeniami Komisja Likwidacyjna miała swoje preferencje – nie popierała aspiracji środowisk postkomunistycznych. Była też cicha umowa, że na Śląsk i na Pomorze, czyli m.in. do Gdańska, nie wprowadza się koncernów niemieckich.

37 tys. egzemplarzy. Podobnie rzecz miała się z piątkowym wydaniem „Wieczoru Wybrzeża”, dzięki czemu w listopadzie 1997 r. nakład popołudniówki wynosił 132 256 egzemplarzy. Kolejnym działaniem Polskapresse było przeniesienie w 1998 r. obu redakcji z Domu Prasy do przyległego budynku po dawnej drukarni prasowej przy Targu Drzewnym 9/11 – narożnej kamienicy przy ul. Garncarskiej, która została kupiona przez Niemców na potrzeby redakcji. Stała się własnością Polskapresse. Obecnie jest to własność rodziny Diekmannów.

Koniec parasola Ostateczna rozgrywka zaczęła się od wspomnianych wyżej, słynnych tekstów wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, których zakończeniem było odejście z kierownictwa znakomitych trójmiejskich dziennikarzy. Prof. Pep­liński uważa, że miało to związek z wszczęciem 28 sierpnia 1997 r. przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwa przeciwko „Dziennikowi Bałtyckiemu”. A także wniesieniem 1 września tegoż roku cywilnego pozwu przeciwko gazecie i żądania przeprosin oraz zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Sprawa ta dotyczyła również redakcji „Życia” z Warszawy. Kilka dni później ukazało się, wymuszone przez niemieckiego wydawcę na redaktorze naczelnym „Dziennika”, oświadczenie osłabiające wymowę reporterskiego

w liście wizja stosunków między wydawcą a dziennikarzami nie odpowiada zasadom funkcjonowania wolnych mediów w demokratycznym społeczeństwie i grozi wprowadzeniem nowych form cenzury prasowej”. Oświadczenie to na niemieckim wydawcy nie zrobiło żadnego wrażenia. Sprawa „Dziennika Bałtyckiego”, a przede wszystkim treść listu Hirt­ reitera do prezydenta RP była na tyle głośna, że omawiano ją na konferencji Rady Europy. Po tych wydarzeniach podobno doszło do rozłamu pomiędzy właścicielem gazety – rodziną Diekmannów a prezesem Franzem Hirtreiterem, w wyniku czego Hirt­ reiter przejął w 1998 r. „Gazetę Olsztyńską” i przeniósł się na Warmię. Wśród dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego” mówiło się jednak, że chodziło raczej o fikcyjne podzielenie niemieckiego monopolu prasowego. Po odejściu Andrzeja Liberadzkiego ze stanowiska redaktora naczelnego jego miejsce zajął Krzysztof Krupa, dotychczasowy szef działu sprzedaży reklam, o którym było wiadomo, że pod rządami gen. Jaruzelskiego, w latach 80. pisywał w prasowym organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sam zresztą się tym chwalił. Od tego czasu w redakcji zmieniło się wiele. Gazeta przeobraziła się z opiniotwórczej w stricte informacyjną, i to wybiórczo informacyjną. Dziennikarze zaczęli tracić pracę, stosowano mobbing, zarobki też poszły w dół… Nie

było już parasola – w postaci polskiego wspólnika czy szanowanych doświadczonych szefów redakcji, z opozycyjną kartą z okresu komuny oraz znajomościami wśród polityków z dawnej Solidarności. Teraz więc, z punktu widzenia zagranicznego kapitalisty na „dzikim” wschodnim rynku, można było już robić wszystko.

Sam na sam z obcym kapitałem – Podczas mojej pracy jako wydawcy gazety dochodziło wielokrotnie do merytorycznych sporów, dotyczących wizji gazety na dzień następny (sposobu doboru i prezentacji materiałów) – podaje anonimowy respondent w jednej z ankiet sporządzonych na użytek niniejszego opracowania. – Moim zdaniem wynikało to niestety li tylko z powodu niekompetencji redaktora naczelnego (był nim wówczas Krzysztof Krupa), który awansował z działu reklam na szefa gazety. Nie znał się na dziennikarstwie i nie rozumiał mediów. Konflikt z redaktorem naczelnym, który – o zgrozo – został potem mianowany prezesem Polskapresse w Gdańsku, spowodował moje odejście z firmy w 2002 roku, po 11 latach pracy. – Nic ci nie opowiem, nie chcę wracać do tamtych czasów, a poza tym zakazano mi na ten temat cokolwiek mówić pod groźbą skrzywdzenia mojej rodziny – twierdzi jeden z dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, pracujący przez lata na kierowniczym stanowisku. To on był poniżany przez Krzysztofa Krupę. Godzinami, przez kilkanaście dni wystawał przed jego gabinetem, aby spróbować rozwiązać konfliktową sytuację. My, starzy dziennikarze, przyglądaliśmy się temu z przerażeniem. Jedna z koleżanek stwierdziła, że w redakcji zapanowały iście faszystowskie układy i rzuciła tę „szacowną” pracę. – Za Hersanta atmosfera w gazecie była dobra – mówi kolejna osoba. – Pracowałam na pełnym etacie. Za właściciela niemieckiego zaczął się mobbing. Powoli obniżano zarobki. Potem zmniejszono zatrudnienie do pół etatu, wreszcie, za „słynnego” Macieja Siembiedy, przywiezionego w teczce ze Śląska, zaproponowano mi przejście na działalność gospodarczą, a następnie na zasiłek przedemerytalny (wystarczyło mieć ukończone 50 lat życia) i kontynuowanie pracy na czarno, na nazwisko pracowników administracyjnych z wyższej półki, mimo że „pachniało” to prokuraturą. Jeśli ktoś nie przyjął proponowanych warunków, był wyrzucany z pracy, a na rynku trójmiejskim nie miał szans na zatrudnienie w dziennikarstwie. Wiele osób godziło się więc na poniżenie. Czasem chodzono do prezesa czy naczelnego i skamlano, błagając o pozostawienie ich w zespole w zamian za całkowite posłuszeństwo. Redaktor naczelny konkurencyjnego z „Dziennikiem” pisma dodał: – Kiedyś powiedziałem w oczy Krzysztofowi Krupie, który był w Polska Press wiodącą figurą przez lata – opowiadał mi wówczas, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” jesteśmy spóźnieni: – Teraz to już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. Dlatego tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. Nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego. Od Krupy poprzez Siembiedę, aż do czasów obecnych w „Dzienniku” panuje bida z nędzą, śmieciówki, wyzysk, mobbing, cały katalog negatywnych zjawisk współczesnego rynku pracy w Polsce – mówi kolejny dziennikarz. Zlikwidowanie popołudniówki, czyli „Wieczoru Wybrzeża”, wiązało się ze zwolnieniem z pracy co najmniej kilkunastu dziennikarzy, a dotyczyło to również dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, gdyż dokonywano wówczas najróżniejszych roszad. Niektórzy tego nie wytrzymywali, załamywali się, popadali w alkoholizm, dostawali zawałów (dwie osoby miały problemy z sercem, po jedną nawet przyjechała do redakcji karetka), kolega dostał dziwnego napadu, chyba udaru – niedługo potem zmarł. U koleżanki uaktywniła się epilepsja. Jeden z kolegów pił alkohol, aby o wszystkim zapomnieć, a przy okazji palił papierosy. Spalił się żywcem. Inny kolega, ponoć powodem był zawód miłosny, ale miał też problemy w pracy, popełnił samobójstwo. Jeden z kolegów zarabiał tak mało, że nie miał czym zapłacić za mieszkanie, często więc nocował w redakcji, a kiedy

brakowało mu na jedzenie, próbował żebrać na ulicy. Nie chciał jednak zrezygnować z bycia dziennikarzem. Nagminne stało się odbieranie dziennikarzom etatów i zmuszanie ich do samozatrudnienia. Około 20% dziennikarzy było zatrudnionych nie na umowach o pracę, ale jako jednoosobowe firmy prowadzące własną działalność gospodarczą. Na początku byli traktowani podobnie jak ci na umowach o pracę, udzielano im płatnych urlopów, rekompensowano składkę ubezpieczeniową, ale ponieważ odprowadzali najniższą z możliwych, wpłynęło to – po latach – na wysokość ich emerytur. Etaty były reglamentowane. Wielu dziennikarzy pracowało przez lata bez etatu, bez ubezpieczenia zdrowotnego, bez prawa do płatnego urlopu, wynagrodzenia były bardzo niskie, wyceny za materiały zmniejszane regularnie. Jeśli chodzi o kryteria dotyczące wykształcenia, to nie było żadnych. Zatrudniano osoby nie tylko bez wykształcenia dziennikarskiego, ale niemal prosto „z ulicy”. Np. na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego pracował człowiek bez wyższego wykształcenia, sekretarzem jednej z terenowych redakcji była osoba bez matury. Dziennikarzami byli ludzie po zawodówkach… – Od początku XXI wieku widoczna była tendencja ograniczania zatrudnienia, podszyta przekonaniem ścisłego kierownictwa, że na każde miejsce pracy i współpracy czeka dziesięciu chętnych, co wprost mówiono – stwierdza jeden z dziennikarzy DB. Fikcyjne wręczanie wymówienia i znajdowanie na to świadków, którym następnie odwdzięczano się intratnym stanowiskiem, traktowano jako normalność. Człowiek wylatywał z pracy, bo nie pasował do wyobraźni kolejnego naczelnego.

Pisanie pod dyktando Jakieś dwa – trzy lata po sprzedaży „Dziennika” przez Francuzów Niemcom okazywało się, że nie o wszystkim można pisać. Odczuwalne były naciski na kierownictwo redakcji przez lokalnych włodarzy i polityków. Szantażowano rezygnacją z reklam, np. o przetargach przez lokalne magistraty. Wiele tekstów, po odejściu, a raczej wyrzuceniu dziennikarzy z dawnego zespołu „Tygodnika Gdańskiego”, łącznie z prezesami i redaktorami kierującymi gazetą, było ustawianych pod określone z góry tezy. – Liczył się tylko pieniądz i aby przypadkiem nie zaszkodzić wyżej postawionym. To samo było z miejscowymi biznesmenami. Nie można

ogłoszeń z urzędu miasta/gminy niż kontrola władz lokalnych – czytamy w kolejnym komentarzu do ankiety. W „Dzienniku Bałtyckim” stworzono system oceny szefów oddziałów oparty na wyniku finansowym, a nie tylko np. atrakcyjności oferty i sprzedaży gazet. W oddziałach – otrzymanie sprostowania traktowano jako błąd gazety bez względu na treść. W centrali redakcji DB nie było przyzwolenia na krytykę lubianych polityków albo dużych firm, które mogły być partnerami handlowymi. Efektem była papka informacyjna; zapowiedzi imprez i koncertów – tak, kontrola władzy – nie. Podsumowując można stwierdzić, że dziennikarze nie byli w pełni samodzielni. Często dochodziło do ingerencji przełożonych w sprawie doboru tematów. Ci bystrzejsi, a raczej cwańsi, sami narzucali sobie autocenzurę. W gazecie nie mogło się ukazać nic, co było niewygodne dla władzy. Przedstawiciele PO byli nadreprezentowani, a o tych związanych z prawicą gazeta milczała. Zniknęły z gazety ważne teksty publicystyczne, reportaże, dziennikarstwo dochodzeniowe. Natomiast coraz częściej odbywały się wśród „zaufanych” narady, analizy treści. Dodatkowym elementem był monitoring treści artykułów zamieszczanych w „Dzienniku” przez niektóre partie polityczne (SLD, PO), w celu wskazania niepożądanych przez te ugrupowania tematów. Kuriozalne było powołanie nieformalnej rady programowej przy redakcji „Dziennika”, składającej się z wyselekcjonowanych lokalnych „vipów” według klucza lojalności i zbieżności z interesami biznesowymi oraz opcją polityczną kierownictwa wydawnictwa i jego właścicieli. Jak pisze jeden z respondentów: „Ta nieformalna rada spotykała się na organizowanych i finansowanych przez wydawnictwo »zakrapianych« obiadach. Pretekstem spotkań był wybór reklamy miesiąca, roku. Osoby z tej rady wchodziły w skład jury wybierającego »Człowieka Roku DB«”. Kilka razy owe rady odbywały się na ostatnim piętrze budynku redakcji, ale odkryli to dziennikarze, więc przeniesiono je do jednego z trójmiejskich lokali.

Wieczór poranny Podobne przeobrażenia przechodziła popularna popołudniówka wydawana w Gdańsku przez spółkę „Prasa Wybrzeża”. Na redaktora naczelnego powołano wówczas Edmunda Szczesiaka, a jego zastępcą został Tadeusz Woźniak. Teoretycznie w „Wieczo-

To była spółka powołana jeszcze przez Francuzów. Oni wnieśli tam wszystkie swoje udziały w polskich gazetach. Tę operację przeprowadzili dość szybko. To dość sensownie wyglądało. Stworzyli takie połączone centrum właścicielskie dla Polski. Czyli stworzyli Polska Press. było pisać o przekrętach, o układach mafijnych, bo narażało się na zniszczenie układu, który przynosił wymierne korzyści owym biznesmenom, ale i gazecie. Spore z tego profity (wyjazdy zagraniczne, specjalne szkolenia w luksusowych ośrodkach, wyjazdy z politykami po świecie) mieli ci dziennikarze, którzy pisali zgodnie z wolą ówcześnie panujących – czytamy w komentarzu do jednej z anonimowych ankiet wypełnionej na potrzeby tej publikacji. – Trzeba było pisać tak, jak chciało kierownictwo, nawet o sprawach kultury – dodaje inny dziennikarz. – Teksty o niszowych, ale wartościowych wydarzeniach nie ukazywały się, natomiast promowane były imprezy masowe. Ktoś inny napisał: – Zbyt wyraźne eksponowanie polskości czy tożsamości regionalnej było wyśmiewane, krytykowane. Wyjaśniano takiemu „naiwniakowi”, że w dobie globalizacji trudno jest skupiać się na własnym podwórku, że to zbyt zaściankowe, nienowoczesne, że jesteśmy Europejczykami, więc skupianie się na regionalności jest przestarzałe. Dotyczyło to również kuchni, uprawy kwiatków…. Przy tematach dotyczących II wojny światowej poprawnie było nie eksponować okrucieństw dokonywanych przez Niemców. Podobnie było z tematyką solidarnościową. – Kierownictwo mojej gazety, a potem kierownictwo internetu nastawiały się na współpracę komercyjną, co powodowało np. w małych miejscowościach, że ważniejsze było pozyskanie

rze” obowiązywały te same zasady, co w „Dzienniku Bałtyckim”. Chociaż to „Wieczór” był pierwszą skomputeryzowaną gazetą w Trójmieście, jeszcze za czasów francuskich. Również to ta gazeta jako pierwsza przeszła na druk techniką offsetową. – „Wieczór” był gazetą, która szła w stronę tzw. przeciętnego Kowalskiego – mówi Tomasz Hołdys. – Był gazetą z różnymi akcjami, całkiem fajnymi. Przypomnę wielką akcję „Wieczoru Wybrzeża” pt. „Wieczorynka”. To były konkursy miss piękności, które angażowały całe Pomorze. To było i atrakcyjne w sensie nagród, ale przede wszystkim ważne w sensie społecznym. Było

eksploatowane przez gazetę codziennie. Codziennie były jakieś rozmowy z kandydatkami, wszystko się działo gdzieś lokalnie w miasteczkach, na wsiach. Był to wieloetapowy konkurs piękności, który społecznie miał spore znaczenie. Podobnych akcji było więcej. Za francuskiego właściciela powstały interesujące działy, jak „Wieczór Seniora”, magazyn dla kobiet „Lustro”, magazyn kaszubski „Burczybas”, „Wieczór Intymny”, „Pif-paf ”, „Wieczór z Rozrywką”. W 1991 r. nakład pisma zwiększył się z 45 tys. do 60 tys. egzemplarzy, a wydanie magazynowe ze 105 tys. do 140 tys. egzemplarzy. Od stycznia 1994 r. było ono rozprowadzane nie tylko w województwie gdańskim, ale i elbląskim oraz słupskim. Zasadnicza zmiana nastąpiła od września 1994 r., kiedy to „Wieczór Wybrzeża”, podobnie jak „Dziennik Bałtycki”, został przejęty przez niemieckiego właściciela. – Wcześniej atmosfera w zespole „Wieczoru Wybrzeża” była bardzo dobra, relacje też były kapitalne – twierdzi Tadeusz Woźniak. – Niestety, nowy wydawca zrobił z nas tanią popołudniówkę, a my mieliśmy ambitne plany. Niemcy o rolę społeczną prasy dbali u siebie, a u nas zarabiali. Wszystko tak było ustawione. Choćby to wspólne biuro ogłoszeń, te wspólne reklamy… To najpierw było na zasadzie, że my mieliśmy jakichś reklamodawców i „Dziennik Bałtycki” też miał. Potem zrodziła się inicjatywa, że będą wspólne reklamy – lansowano tę formułę, stosując promocyjne ceny. Nowemu wydawcy chodziło o to, żeby przejąć rynek reklam „Wieczoru”.

A potem? A potem może te gazetę zamkniemy… Mimo, że „Wieczór” miał charakter popołudniowy, po kilku latach zaczął ukazywać się… rano. Od początku 2000 r. znanego i szanowanego redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, zastąpił Jarosław Gojtowski. Rok później pałeczkę przejął Romuald Orzeł. W końcu, w grudniu 2001 połączono obie redakcje – „Dziennika Bałtyckiego” i „Wieczoru Wybrzeża”. Do końca 2002 r. „Wieczór” ukazywał się łącznie z „Dziennikiem Bałtyckim” jako swego rodzaju suplement; następnie został zlikwidowany.

Szokująca transakcja Niespodziewana informacja z początku 2021 r. o sprzedaży PKN Orlen gazet i portali przez Polska Press była dla niektórych szokiem. Przecież nie sprzedaje się kury znoszącej złote jaja… Przecież oddanie aktywów medialnych we władanie prawicy to monopolizacja rynku medialnego… Przecież straci na tym środowisko dziennikarskie… Te histerie wspomagali politycy opozycji (raportując sprawę nawet do europarlamentu). Wspierały ich konkurencyjne i wypasione na braku realnego pluralizmu media mainstreamu. Głos zabrały też niezmiennie „życzliwe” dla obecnej Polski publikatory niemieckie, przeprowadzając atak na Orlen, że ośmielił się skorzystać z proponowanej oferty… Z akcją blokującą skuteczność transakcji wystartował, jak zwykle niezawodnie obiektywny, Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar. Ale po pierwsze, kura była coraz mniej warta – skoro przez cztery lata sprzedający nie mogli znaleźć kupca. Po drugie, ten zakup jednym ruchem rozbija właśnie aż dwa monopole – obcego kapitału oraz środowisk lewicowo-liberalnych, które nadal zdecydowanie przeważają w mediach. Po trzecie wreszcie, sytuacja dziennikarzy, w tym swoboda wykonywania tego zawodu (to prawda, wszędzie coraz mniejsza), w świetle danych przedstawionych w powyższym opracowaniu, może być już tylko lepsza. K

Redaktorzy naczelni „Dziennika Bałtyckiego” w latach 1991–2021 • Tadeusz Bolduan (1990–1991) – w ramach Spółdzielni Dziennikarskiej „Dziennika Bałtyckiego”, • Jan Jakubowski (1991–1996) – pierwszy redaktor naczelny po przejęciu „DB” przez spółkę „Przekaz” i francuskiego partnera, • Andrzej Liberadzki (1996–1997), • Krzysztof Krupa (1997–2000), • Janusz Wikowski (2000–2002), • Maciej Siembieda (2002–2005), • Tomasz Arabski (2005–2006), • Maciej Wośko (2006–2010), • Grzegorz Popławski (2010–2012), • Mariusz Szmidka (od 2012 r.). Redaktorzy naczelni „Wieczoru Wybrzeża” w latach 1991–2002 • Edmund Szczesiak (1991–1999), • Jarosław Gojtowski (2000–2001), • Romuald Orzeł (2001).


KURIER WNET · LIPIEC 2O21

8

T

o fragmenty wypowiedzi red. Stanisława Ruska, którego zeznań Sąd Okręgowy w Poz­naniu wysłuchał w czwartek, 17 czerwca br., podczas rozprawy w tzw. procesie ochroniarzy. Proces od początku jest objęty obserwacją Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, które na sali sądowej reprezentuję. Tego dnia miało zeznawać czterech świadków, jednak w sądzie stawiło się jedynie dwoje: Stanisław Rusek oraz Agnieszka Dokowicz.

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A „Sprawa dotyczy struktur aparatu państwowego i dlatego nigdy nie może być ujawniona. Teraz uważam, że Prokuratura zacierała ślady, a nie dążyła do wyjaśnienia. (…) Nie powiedziałem o tym przez 20 lat. Agencja detektywistyczna oczekiwała od dziennikarzy współpracy, która miała polegać na pozyskiwaniu informacji o Jarku i przekazywaniu ich M.K. [właścicielowi agencji]”.

Zeznania dziennikarzy

Kolejna rozprawa sądowa ws. zabójstwa Jarosława Ziętary

Stanisław Rusek

Tekst i zdjęcia Aleksandra Tabaczyńska

Były dziennikarz i redaktor naczelny „Tygodnika Ilustrowanego Poznaniak”, a obecnie rzecznik prasowy jednego z poznańskich szpitali, złożył bardzo obszerne zeznania. Zapytany przez sędziego o wiedzę na temat sprawy, oświadczył, że był współinicjatorem i współorganizatorem dziennikarskiej grupy poszukiwawczej. Jarosława Ziętary nie znał osobiście, a potrzeba czynnego włączenia się w wyjaśnienie losu poznańskiego dziennikarza nie wypływała z pobudek osobistych, ale z solidarności koleżeńskiej. „Jeżeli dzisiaj zginąłby jakiś dziennikarz, w niewyjaśnionych okolicznościach, to w sposób naturalny jedną

mediów. W skład tej grupy początkowo wchodziło ok. 20 dziennikarzy. Grupa spotykała się w UCR Radio Winogrady, w którym Jarek był wcześniej redaktorem naczelnym. Uznaliśmy to miejsce za neutralne. Gospodarzami tych spotkań były trzy osoby koordynujące prace całego zespołu: Krzysztof Kaźmierczak z »Gazety Poznańskiej«, Piotr Talaga z »Ekspressu Poznańskiego« i ja. Grupa z biegiem czasu topniała i zmalała do 10 osób. Z perspektywy czasu uważam za ogromne osiągnięcie działalność grupy, która właściwie była

przynajmniej z hipotez badawczych byłoby powiązanie jego losów z kwestiami zawodowymi. Analizowanie, czym się zajmował i jakie były jego ostatnie dni i ostatnie kontakty” (…) Uznaliśmy za mało prawdopodobne – część kolegów znała Jarka osobiście – że mógł się kierować jakimiś przesłankami irracjonalnymi, na przykład zniknąć, bo miał taką zachciankę. Wręcz przeciwnie (…) był to młody człowiek operujący kategoriami racjonalnymi, twardo stąpający po ziemi. (…) Założenia, że urwał się i poszedł w Polskę, i zakpił sobie z rodziców, uznaliśmy za absolutnie, absolutnie bezpodstawne” – dobitnie stwierdził Rusek. W dalszym ciągu rozprawy adwokat oskarżonych dopytywał o okoliczności powstania i skład dziennikarskiej grupy śledczej oraz komu przekazywano ewentualne ustalenia. „Idea utworzenia tej grupy narodziła się w »Tygodniku Ilustrowanym Poznaniak«. Wypływała z solidarności zawodowej, ale także część osób z »Tygodnika« była Jarka przyjaciółmi. Ta idea znalazła oddźwięk w innych mediach, do których zwróciliśmy się z prośbą o pomoc. Były to: »Gazeta Poznańska«, »Głos Wielkopolski«, »Ekspress Poznański«, Radio Merkury, Telewizja Poznań, Uczelniane Centrum Radiowe i jeszcze ok. 10 innych

pracą śledczą młodych dziennikarzy stąpających po omacku, nie uzyskujących żadnego wsparcia ze strony innych organów państwa, głównie Prokuratury i Policji. Do wszystkiego trzeba było dochodzić samodzielnie, co wymagało nakładu środków, energii i własnego czasu. Jestem pełen podziwu dla dziennikarzy, którzy zaangażowali się w pracę nad losem Jarka. (…) Publikacje dziennikarskie dotyczące ustaleń, co stało się z Jarkiem, nie były głównym motywem grupy dziennikarzy. Naszymi wiadomościami dzieliliśmy się z Policją i Prokuraturą, niestety bez wzajemności”. Mecenas Wiesław Michalski dopytywał również o „nieformalne stowarzyszenie, którego przywódcą był Krzysztof Kaźmierczak” – czy świadek działał w nim i czy było ono konkurencyjne wobec dziennikarskiej grupy śledczej. Stanisław Rusek odpowiedział: „O żadnej konkurencji w sprawie zamordowania dziennikarza nie ma mowy. Uważałbym to w najwyższym stopniu za nieetyczne. Nie zapisałem się, ale w najwyższym stopniu podziwiam to ich działanie [Krzysztofa Kaźmierczaka i Piotra Talagi] i całkowicie się z nim identyfikuję. Nie zapisałem się, bo uznałem, że będę mógł więcej pomóc stowarzyszeniu z zewnątrz”.

Następnie sędzia odczytał protokoły z wcześniejszych zeznań złożonych przez świadka od roku 1994, a które zostały w całości przez niego potwierdzone. Stanisław Rusek przypomniał historię działalności dziennikarskiej grupy poszukiwawczej, czyli jej ustalenia, konferencje prasowe itp. Pierwsze ślady to opisywane przez Ziętarę przekształcenia własnościowe bazy PKS w Śremie, tzw. wątek śremski. Świadek oświadczył również, że fakt zabrania z biurka Jarosława Ziętary dokumentów: teczek, kaset magnetofonowych, dyskietek w pierwszych dniach września 1992 r. jest rzeczą bezsporną. Na oczach kilku osób policjanci zabrali te materiały z boksu w redakcji „Gazety Poznańskiej”, który oddzielony był od innych przezroczystą szybą. Policjantom z kolei towarzyszył Jerzy N., ówczesny zastępca redaktora naczelnego „Gazety Poznańskiej”. Wśród osób, które widziały to zdarzenie, świadek wymienił imiennie Krzysztofa Kaźmierczaka. W dalszej części zeznań świadek wymienił też tropy, które uznano za fałszywe, a które miały zmylić, spowolnić oraz zatuszować ustalenia dziennikarzy. Do takich należą: plotki o organizacji Opus Dei, o satanistycznej sekcie, a także o wyjeździe Jarosława Ziętary do Londynu z powodu m.in. podżyrowania pożyczki. Świadek wypowiedział się też obszernie na temat Urzędu Ochrony Państwa w kontekście działalności dziennikarskiej Jarosława Ziętary. W marcu

z usług profesjonalnego detektywa. „Zwróciliśmy się [redaktorzy: Kaźmierczak, Smura, Talaga, Rusek] do biura detektywistycznego Mieczysława K. z prośbą o pomoc, w imieniu środowiska dziennikarskiego. K. dał nam do zrozumienia, że to nie biuro charytatywne i oczekiwał od nas stosownej opłaty. Zamierzaliśmy zebrać 20 000. Zanim to uczyniliśmy, K. zmienił zdanie i zapowiedział, że jego biuro zajmie się sprawą. Zażądał od nas podpisania specjalnego oświadczenia in blanco. Miało ono trafić do

Agnieszka Dokowicz

ty. O wątku Elektromisu w sprawie dowiedziała się w ostatnich pięciu latach. Odczytano cztery protokoły z poprzednich zeznań, które świadek potwierdziła. Działając w dziennikarskiej grupie poszukiwawczej, uczestniczyła m.in. w wyjeździe do jasnowidza. Nie słyszała, by Jarek został kiedyś pobity lub utracił swój aparat fotograficzny. Jednak określiła swojego kolegę jako osobę skrytą.

państwa. „Sprawa [Jarosława Ziętary] dotyczy struktur aparatu państwowego i dlatego nigdy nie może być ujawniona. Teraz, po latach, uważam, że Prokuratura zacierała ślady, a nie dążyła do wyjaśnienia”. W kolejnym protokole świadek ponownie stwierdził, że „prawda o Jarku nigdy nie ujrzy światła dziennego, bowiem jest ona sprzeczna z interesem państwa. W moim najgłębszym przekonaniu na ławie oskarżonych poza Aleksandrem Gawronikiem powinni siedzieć jeszcze inni”. Stanisław Rusek opowiedział też, jak grupa dziennikarzy korzystała

sejfu agencji. Stanowiło to zabezpieczenie przed niepożądanymi działaniami dziennikarzy. Te oświadczenia odebrali już moi koledzy, oprócz mnie. Detektyw zobowiązał się do rzetelnych poszukiwań Jarosława Ziętary. Nie powiedziałem o tym przez 20 lat. Agencja detektywistyczna oczekiwała od dziennikarzy współpracy, która miała polegać na pozyskiwaniu informacji o Jarku i przekazywaniu ich właścicielowi agencji. Spotkania dziennikarzy z biurem odbywały się kilkakrotnie. Jednak działania te nie przyniosły żadnych korzyści. Sprowadzały się do podrzucania dziennikarzom martwych tropów: Opus Dei, rzekome kontakty Jarka ze środowiskiem satanistycznym. Dziś oceniam to jako świadome działanie K., mające na celu dezinformację dziennikarzy i przejęcie pełnej kontroli na działaniami grupy. Współpraca rozmyła się w sposób naturalny, czuliśmy się manipulowani”. Pod koniec zeznań Stanisława Ruska sędzia Sławomir Szymański zapytał, czy podczas pracy grupy pojawił się wątek Elektromisu i w jakim kontekście. Świadek potwierdził wątek, nie pamiętał jednak kontekstu i dodał: „Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, iż niezależnie od tego, że Mariusz Ś. był właścicielem »Tygodnika Ilustrowanego

biskup Grzegorz Balcerek przypomniał, że w tym miejscu stał Pomnik poświęcony Sercu Jezusowemu, zwany także Pomnikiem Wdzięczności lub Pomnikiem Chrystusa Króla, wybudowany z ofiar społecznych. Biskup przypomniał, że są pamiątkowe fotografie, które dokumentują ten pomnik i odbywające się przy nim w wolnej przedwojennej Polsce

uroczystości, istnieje także dokumentacja niszczenia tego pomnika przez okupanta niemieckiego. „I jest ciągle niezałatwiona sprawa odbudowy. Będziemy jednak wołali, domagali się i cierpliwie zabiegali, by krzywda i profanacja uczynione przez Niemców w końcu zostały naprawione, by to miasto, w którym wytrysnęły przed przeszło 1050 laty źródła chrzcielne,

mogło publicznie oddawać cześć Sercu Bożemu”. Na zakończenie podziękował i życzył wytrwałości członkom Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności w ich staraniach, by zaistniała w poznańskiej przestrzeni wizualna forma wdzięczności poległym Powstańcom Wielkopolskim, którzy poświęcili się za nas. K

Na zlecenia Jerzego N. zamówiono też analizę u poznańskich radiestetów. Jeden z jej punktów mówił, że Jarek został uprowadzony po wejściu do radiowozu. Świadek dowiedział się o opinii radiestetów kilka lat później, a red. N. miał nie ujawnić jej ani Policji, ani Prokuraturze. Świadek wielokrotnie bardzo krytycznie wypowiadał się o Jerzym N., zarzucając mu tuszowanie prawdy i zacieranie śladów. „Jarek, mimo młodego wieku, dysponował materiałami dotyczącymi tzw. grubych afer, które potem bardzo często nie miały odzwierciedlenia w jego pracy dziennikarskiej. Wiem o tym z jego notatek, kalendarzy, a także od Krzysztofa Kaźmierczaka i Piotra Talagi”. Stanisław Rusek podczas swoich zeznań wrócił też do audycji telewizyjnej, emitowanej rok po zniknięciu Ziętary, w dniu 25 urodzin dziennikarza. Jak powiedział, audycja ta stanowiła obelgę dla rodziców Jarka i nie zaproszono do niej poznańskich dziennikarzy. W programie Apelowano do Jarosława Ziętary, by wrócił do domu, a widzom pokazano tort z 25 świeczkami. Według świadka audycja była przejawem skrajnej nierzetelności dziennikarskiej. Rusek zwrócił też uwagę na zbieżność faktów, że gen Dukaczewski, były szef WSI, i autorka audycji noszą to samo nazwisko. Świadek stwierdził, że Jarek mógł dotknąć nie tylko spraw przestępczości zorganizowanej, ale także spraw związanych ze strukturami

„Prawda o Jarku nigdy nie ujrzy światła dziennego, bowiem jest ona sprzeczna z interesem państwa. W moim najgłębszym przekonaniu na ławie oskarżonych poza Aleksandrem Gawronikiem powinni siedzieć jeszcze inni”. 1992 roku w Bydgoszczy do Jarka miał zwrócić się z propozycją współpracy oficer UOP. Po zniknięciu Ziętary miało miejsce spotkanie Edmunda Ziętary, ojca Jarka, z Maciejem U., szefem poznańskiego UOP. Według świadka, spotkanie to było zainicjowane przez szefa UOP. Pierwsze pytanie, jakie U. zadał ojcu Jarka, brzmiało: „Co pan wie na temat kontaktów syna z UOP? Gdy ojciec przyznał, że niewiele, jego rozmówca zaczął tracić zainteresowanie rozmową i okazywać znużenie”. Dwa lata później U. stwierdził w rozmowie ze świadkiem, że bydgoski oficer mógł być podstawiony.

Poznaniak«, to gdyby okazało się, że dysponujemy jakimiś przesłankami, iż mógłby mieć związek lub być bezpośrednio odpowiedzialnym za zamordowanie Jarosława Ziętary, to zarówno ja, Piotr Grochmalski i grupa młodych dziennikarzy z całą pewnością zrobilibyśmy to, co należy do dziennikarzy. Czyli ujawnilibyśmy prawdę. Wątek [Elektromisu] pojawił się podobnie jak wątki Art-B, nazwisko Gawronika i inne. Nie były to ślady czy hipotezy wówczas o takiej sile, która by w ogóle skłaniała do pójścia tym śladem. Gdyby suponować tutaj jakiś związek cenzury w »Tygodniku«, to na pewno nie dotyczyłaby ona innych członków grupy dziennikarskiej, a w szczególności Krzysztofa Kaźmierczaka i Piotra Talagi”.

Dziennikarka, koleżanka Jarosława Ziętary, z którym razem pracowali w radiu studenckim, była drugim świadkiem, który zeznawał tego dnia przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. O zniknięciu Jarka dowiedziała się od dziewczyny dziennikarza, Beaty S., która przyszła go szukać do akademika. Agnieszka Dokowicz nigdy nie rozmawiała z Ziętarą o sprawach, nad którymi pracował zawodowo, gdyż, jak stwierdziła, mieli fajniejsze tema-

Poznański dziennikarz Jarosław Ziętara ostatni raz był widziany 1 września 1992 r. Wyszedł rano do pracy i nigdy nie dotarł do redakcji „Gazety Poznańskiej”. W 1999 r. Ziętara został uznany za zmarłego. Ciała dziennikarza do dziś nie odnaleziono. W 2014 roku zatrzymano: Aleksandra Gawronika oraz, kilka tygodni później, dwóch żyjących ochroniarzy dawnej firmy Elektromis: Mirosława R. pseudonim Ryba i Dariusza L. pseudonim Lala. Aleksandrowi Gawronikowi zarzucono podżeganie do zamordowania Jarosława Ziętary podczas narady latem 1992 roku na terenie holdingu. A ochroniarzom zarzuca się porwanie dziennikarza i przekazanie go zabójcom. Wszyscy oskarżeni nie przyznają się do winy. Proces ochroniarzy trwa od 2019 roku. K

„Chwała niech będzie Najświętszemu Sercu Twemu, którym tak bardzo nas umiłowałeś i przez które prowadzi droga do naszego zbawienia” Tekst i zdjęcia Andrzej Karczmarczyk

K

ulminacją uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa 11 czerwca 2021 r. w Poznaniu była już tradycyjnie procesja poprzedzona Mszą św. która odbyła się

w kościele pw. Najświętszego Serca Jezusa i św. Floriana na Jeżycach. Przewodniczył jej Biskup Grzegorz Balcerek. Podczas tej mszy homilię wygłosił o. Grzegorz Dobroczyński SJ. Wskazał

w niej drogę szukania odpowiedzi na bolączki współczesnego świata poprzez nabożeństwo do Serca Jezusowego. „Wszelkie kryzysy rozchwiania mają przyczynę w tym, że ludzkość poddaje się skrajnościom, atrofii serca albo nadmiernej emocjonalności, która zaczyna dominować. Drogę środkową wskazuje duchowość Serca Bożego. Ono, przepełnione miłością, jest centrum życia, które stanowi o człowieczeństwie”. Po mszy ruszyła procesja eucharystyczna. Ulicami: Dąbrowskiego, Mostem Teatralnym i aleją Niepodległości podążyła na plac Mickiewicza, gdzie odbyło się nabożeństwo wynagradzające Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i został odnowiony akt poświęcenia Narodu polskiego Najświętszemu Sercu Pana Jezusa w 100 rocznicę tego wydarzenia. W słowie do zebranych




K ■‒ U ■‒ R ■‒ I ■‒ E ‒■ R R

23-24 lipca 2O21

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

wydanie specjalne

I

E

N

N

A

Szanowni Państwo!

Rok 2021 jest rokiem, w którym będziemy obchodzić już 40. rocznicę Pikniku Country. Przez te wszystkie lata mrągowski festiwal stał się legendą, imprezą-symbolem miasta. Od tego czasu zdążyliśmy wypromować wiele innych festiwali, które mieszkańcy i turyści pokochali, ale to właśnie Piknik gości w naszych wspomnieniach najczęściej. Serce większości mrągowian i odwiedzających nas turystów bije chyba szybciej na dźwięk country… Ta muzyka ma w sobie wolność i bunt, i dzikość… Coś, czego na co dzień nieraz nam brakuje, a odnajdziemy to w Mrągowie, na Festiwalu Piknik Country. Trzy festiwalowe dni to czas nie tylko dla fanów muzyki country, ale też dla miłośników znakomitej zabawy i karnawałowego rozmachu, jaki towarzyszy imprezie, zamieniając Mrągowo w polskie Nashville, zapełniając je muzyką, kowbojami i motocyklami.

Cieszę się bardzo, że już po raz 40. do Mrągowa przyjadą fani tego muzycznego gatunku, ale również ci, którzy szukają imprezowych wrażeń i są po prostu ciekawi, jak wygląda nasze Miasto podczas tej wspaniałej imprezy. Festiwal od lat należy do ścisłej czołówki najważniejszych imprez artystycznych o tematyce country w Europie, a rozgłos, jaki towarzyszy tej imprezie oraz jej renoma, wzmacniają pozycję Mrągowa na mapie kulturalnej kraju i Europy. Piknik to ogromna promocja miasta i regionu, dzięki czemu możemy pokazać nasze walory na zewnątrz. Szacujemy, że w trakcie Pikniku nasze miasto odwiedza ponad 150 tysięcy turystów. Życzę Państwu dobrej zabawy i zachęcam do korzystania z wielu wydarzeń w ramach naszego Festiwalu! dr hab. Stanisław Bułajewski, burmistrz Mrągowa

Niezmiernie miło mi powitać wszystkich gości festiwalowych!

Dojechaliśmy z sukcesem do jubileuszu czterdziestolecia muzyki country w Polsce i 40. Festiwalu Piknik Country i Folk. Ten jubileusz nazywa się rubinowym. Jesteśmy jednym z najstarszych festiwali muzycznych w Polsce, o najdłuższej historii, nieprzerwanie odbywającym się od 1982 roku. To stało się możliwe dzięki Wam, szanowni Artyści i Fani tej muzyki. Ten sukces jest oczywiście zasługą wszystkich: inicjatorów powstania tego wydarzenia, czyli Stowarzyszenia Muzyki Ludowej Country z Korneliuszem Pacudą na czele, a także kontynuatora działalności Stowarzyszenia, czyli Fundacji Country i Folk. Bez gospodarzy, czyli władz miasta Mrągowa i ich życzliwego wsparcia, festiwal zapewne by nie przetrwał. Podziękować trzeba dotychczasowym producentom i organizatorom, profesjonalnym ekipom realizatorów, a także obecnym tu od początku mediom

O R G A N I Z A T O R Z Y

z Polskim Radiem na czele, dzięki którym rozszerzała się popularność Pikników mrągowskich. Jednak największy udział w tworzeniu legendy tego miejsca, goszczącego jeden z największych festiwali muzyki country w Europie, mają występujący tu artyści i najwspanialsi fani muzyki w Polsce, którzy tak licznie co roku w nim uczestniczą. Ta wartość jest niezwykła – jesteśmy wszyscy jedną rodziną, przyjaciółmi, dobrymi znajomymi. Niech tak będzie i przez kolejne lata. Życzę Wam najwspanialszej zabawy! I trwajmy nadal razem – najpierw do złotego jubileuszu, a potem dłużej i dłużej! Krzysztof Majkowski – dyrektor festiwalu Agencja Ameno-Event, sp. z o.o.

PAT RO N AT

M E D I A L N Y

BI LET Y D O N A BYCI A


C

zterdzieści lat to wiek niewątpliwie dojrzały, czas, w którym podsumowuje się dokonania, ale i patrzy w przyszłość. Jak pisał około czterdziestoletni Dante: „Z prostego toru w naszych dni połowie / Wszedłem w las ciemny…”. Może przed country w Polsce nie tyle las ciemny, co nieznany, może nawet nie las? Chodzi o to, że czterdziestka to też pora na zmiany, czasami radykalne, prowadzące do nowych rozwiązań. Bez takich zmian grozi rutyna i kapcie przed telewizorem. Właściwie nie ma nic dziwnego w fakcie, że muzyka country zaistniała na polskim gruncie. Z Ameryki dotarły do nas jazz, blues i wiele innych gatunków muzyki rozrywkowej. Może raczej dziwne jest to, że popularność country ograniczyła się u nas do wąskiego kręgu odbiorców i nigdy nie zdobyła szerokiej publiczności. Jazz był w pewnym czasie muzyką elit, zaistniał i na bazie opozycji wobec socjalistycznej siermiężności, ale i pożytecznego w tym przypadku snobizmu. Blues cieszył się nawet poparciem władz minionej epoki jako muzyka dyskryminowanej czarnej mniejszości w kapitalistycznych Stanach Zjednoczonych. Jak się okazuje, polityka w muzyce odgrywała istotną rolę, bo dawała lub odbierała dostęp do mediów, a tym samym do ogólnokrajowej rzeszy słuchaczy. Nie bez powodu przecież stowarzyszenie muzyki country powstało jako Stowarzyszenie Muzyki Ludowej Country, bo przymiotnik „ludowa” otwierał drzwi do rejestracji. Paradoksalnie jednak miał i swoją negatywną stronę, sprowadzając country do muzyki określanej u nas jako wiejska i z tego powodu gorsza. Podobnie zresztą było w countrowej ojczyźnie, w której country też długo uznawano za muzykę wiejskich głupków, odmawiając jej szlachetności. Naturalnymi powiązaniami country z polskimi korzeniami powinien się stać jakiś mariaż z folkiem, ale w czasach PRL-u folk to była cepelia, a nie ktoś w rodzaju Woody’ego Guthrie, Boba Dylana czy Joan Baez. Coś zaiskrzyło jednak pod koniec lat 70., kiedy pojawiła się moda na zespoły folkowe, z których do country najbardziej zbliżył się Babsztyl, a i pojawił się na countrowej scenie Tomek Szwed. Do jakiegoś znaczącego zbratania jednak nie doszło, a country też nie stało się inspiracją dla bardów lat osiemdziesiątych. To o tyle zastanawiające, że to, co amerykańskie, uważane było wtedy za bardzo pociągające. Oryginalna muzyka country nie produkowała jednak wówczas protest songów, zachowując również w Ameryce daleko posuniętą poprawność polityczną i obyczajową. Manifestacją amerykańskości na polskim gruncie stała się więc nie tyle muzyka i odważne teksty, co demonstracja polskiego widzenia Ameryki, które jak w soczewce skupiło się w mrągowskich Piknikach. Tu pojawiło się szerokie pole do popisu dla socjologii, ale nigdy dogłębnie zjawiska spolszczonego amerykańskiego mitu nie zbadano. Piknikowe początki były skromne. Tworzyła je grupka pasjonatów z Korneliuszem Pacudą jako organizatorem i Lonstarem jako artystą. Pacuda miał dostęp do mediów i dzięki jego audycjom muzyka country docierała pod polskie strzechy, Lonstar poza pasją i talentem

2

Czterdzieści lat formalnej obecności muzyki country w Polsce i czterdziesty mrągowski Piknik skłaniają do refleksji. Temat powoli dojrzewa do większego opracowania i może za kolejne dziesięć lat, czyli na półwiecze, wreszcie dojrzeje. Zasługuje na to, ponieważ country w Polsce jest zjawiskiem i socjologicznym, i kulturowym, a bywa i artystycznym.

Czterdzieści lat minęło Maciek Świątek miał także dogłębną znajomość amerykańskich wzorów. Niejednokrotnie pisałem o dwóch artystycznych filarach muzyki country w Polsce, czyli tym opartym na skojarzeniu z folkiem, patrz Szwed czy Babsztyl, oraz tym przenoszącym amerykańskie wzory, czyli Lonstarem. O ile jednak te bieguny miały swoje osadzenie w źródłach gatunkowych i kulturowych, o tyle między nimi zaczęło powstawać coś, co i dziś jest trudno definiowalne, określane jednak jako „polskie country”.

O

wo „polskie country” rodziło się głównie na mrągowskim Pikniku. Muzycznie niespecjalnie przypominało amerykańskie oryginały, bo o te oryginały wcale nie było tak łatwo. Poza godziną czy dwiema tygodniowo Pacudy w radiu nikt country u nas nie nadawał. Dopiero w latach 90. pojawiło się kilka regionalnych radiostacji, ale i to nie dawało pełnego obrazu tego gatunku od pionierskich czasów Jimmiego Rodgersa i Hanka Williamsa poprzez Lorettę Lynn, Tammy Wynette do późniejszych gigantów Krisa Kristoffersona, Merle’a Haggarda, Waylona Jenningsa czy nawet Williego Nelsona. Kristofferson czy Nelson znani byli w naszym kraju głównie z filmów, niezbyt kojarzono głównego bohatera ówczesnej wersji Narodzin gwiazdy czy Konwoju z muzyką country. Rozpoznawalna była może Dolly Parton, dla niektórych i dziś jedyna znana countrowa osobowość. Polskie country rodziło się więc z tego, co było dostępne, a dostępny był Piknik Country w Mrągowie. Tę dostępność Piknik zawdzięczał głownie telewizji. TVP2 towarzyszyła Piknikowi od zarania i z tego źródła czerpano informację, że taka impreza się odbywa. Oglądalność transmisji

z piknikowych koncertów porównywalna była z tymi z Opola, Sopotu czy Kołobrzegu. Jak telewizja coś pokazywała, to znaczyło, że to coś jest ważne, a jak jest ważne, to może warto to też zobaczyć na własne oczy? Potem już działała reguła, wyśpiewana przez Czarka Makiewicza – kto tu raz przyjechał, nigdy nie żałował. Piknik zaczął tworzyć swoją własną publiczność. Ci, którzy przyjechali raz, przyjeżdżali ponownie, przy okazji ściągając

Kto tu raz przyjechał, nigdy nie żałował. Piknik zaczął tworzyć swoją własną publiczność. Ci, którzy przyjechali raz, przyjeżdżali ponownie, ściągając swoich znajomych, ci kolejnych itd. swoich znajomych, ci kolejnych itd. Piknikowa atmosfera była rzeczywiście jedyna w swoim rodzaju. To był nie tylko amfiteatr z głównymi koncertami, ale i pole namiotowe, koncerty w mieście, promenada prowadząca na Jaszczurczą Górę. Obliczano, że przez trzy piknikowe dni przewijało się przez bardzo skromne wówczas miasteczko nawet do stu tysięcy ludzi. Tworzyli oni niepowtarzalny koloryt z tworzonych domowym sposobem strojów kowbojskich, tandetnych kapeluszy kupowanych na straganach, amerykańskich i rebelianckich flag. Do tego dołączali motocykliści i uczestnicy

tradycyjnej parady samochodowej, złożonej z kilkuset najróżniejszych, często nawet dziwacznych pojazdów. Piknik tworzył swoją subkulturę, która jednak istniała głównie w czasie jego trwania. Jadąc kiedyś do Mrągowa, wdałem się w rozmowę z autokarowym sąsiadem. Wie pan – mówił – ja już na dwa tygodnie przed Piknikiem zaczynam słuchać country. Przyjąłem to za dobrą monetę, nie informując rozmówcy, że słuchanie country to moja codzienność. Wynika jednak z tego, że hasła country i Piknik w Mrągowie były dla wielu piknikowych bywalców tożsame.

M

rągowska Ameryka stworzona została z naszych wyobrażeń, filmów, zwłaszcza westernów, marzeń o takim lepszym, wolnym świecie, mitów i opowieści, polskiej pomysłowości itp. To z kulturą i muzyką country miało właściwie niewiele wspólnego. Przede wszystkim to prawdziwe zaoceaniczne country ma niewiele wspólnego z muzyką kowbojską, uważaną z podgatunek folku. To raczej muzyka stanów farmerskich, w ostatnich dziesięcioleciach także podmiejskich i miejskich. Zabawne, że największa słuchalność country notowana jest w okolicach Nowego Jorku, czyli w miejscach nie mających nic wspólnego ani z Południem USA, ani z kowbojami. W stereotypie jednak dla nas każdy Amerykanin powinien chodzić w kapeluszu; tak jakby każdy Polak obowiązkowo musiał nosić krakowską rogatywkę. Mimo wszystko jednak są i podobieństwa. Legendarne dziś koncerty amerykańskich gwiazd nie tylko w amfiteatrze, ale i na kempingu, to coś, co zdarza się również w Ameryce, choć w obecnych czasach, niestety, nie jest już tak, jak pisano o atmosferze kultowej sceny country w Stanach, Grand Ole Opry, gdzie


w budynku Ryman Auditorium można było skorzystać z tej samej toalety, co Loretta Lynn czy inna wielka gwiazda. Ten kontakt z artystami występującymi na mrągowskiej scenie to był też jednym z ważnych czynników przyciągających publiczność. Lonstara czy Alę Boncol można było spotkać w alejce prowadzącej do amfiteatru, porozmawiać z nimi jak człowiek z człowiekiem, nawet zaprzyjaźnić się. Do dziś tradycyjne już stoisko Czarka Makiewicza jest oblężone przez fanów, których cieszy możliwość bliskiego kontaktu z autorem Wszystkich dróg prowadzących do Mrągowa. Nasi countrowi artyści może nie pojawiali się zbyt często w ogólnopolskich mediach i nie bywali bohaterami najróżniejszych skandali, ale dla przeciętnego zjadacza chleba byli możliwością otarcia się o ten mityczny artystyczny świat. Taka interaktywna bezpośredniość to jedna z cech całości countrowej kultury, z zasady pozbawionej gwiazdorzenia nawet u artystów sprzedających miliony płyt.

M

rągowski Piknik stał się w pewnym momencie także możliwością kontaktu z amerykańskimi gwiazdami. Nie sposób nawet wszystkie je tu wymienić. Występowali jednak na Pikniku laureaci nagród Grammy: Steve Wariner, Victoria Shaw, Kathy Mattea, Billy Joe Shaver, Rosanne Cash czy tak popularni artyści, jak: Danni Leigh, BR49, Dale Watson, Jack Ingram, Gail Davies, Elizabeth Cook i wielu innych. Wypadałoby wspomnieć też Georga Hamiltona IV, Rattlesanke Anie, Mike’a Newbury’ego czy Bobby Bare’a, którzy przecierali ten szlak z Nashville nad Czos. Z westchnieniem jednak trzeba powiedzieć, że żadna z tych wielkich gwiazd muzyki country nie uzyskała u nas popularności. Dziwnie nie byli interesujący dla mediów, nie było popytu na ich płyty, nie próbowano też zapraszać ich na inne koncerty w Polsce. Sporadycznie zaprzyjaźniano się z niektórymi artystami, ale raczej nie na mrągowskim gruncie. Tak było z Georgem Hamiltonem V czy Rayem Scottem. Nieobecność muzyki country w polskich mediach to temat na osobną analizę. Najważniejsze wydają się tu być względy marketingowe, bo popularyzacja nowych wykonawców kosztuje, więc znacznie prościej jest reklamować Justina Biebera niż powadzić od podstaw promocję np. Chrisa Stapletona. Takie countrowe gwiazdy o ogólnoświatowej popularności, jak Shania Twain czy Taylor Swift w momencie uzyskania statusu światowej gwiazdy już znacznie przekraczają możliwości finansowe organizatorów Pikniku. Ogólnie Amerykanie są drodzy nie tylko ze względu na swoje gaże, ale i prozaiczne koszty podróży ze Stanów do Europy. Piknik korzystał więc głównie z amerykańskich gwiazd, które przyjeżdżały do Craponne-Sur-Arzone we Francji i do Mrągowa niejako wpadały. Europa nigdy jednak na muzykę country specjalnie otwarta nie była, o czym świadczy choćby bankructwo europejskiego kanału Country Music Television. Jednak w dużej mierze dzięki kilku latom nadawania CMT Europe wielu countrowych wykonawców stało się fanom muzyki country znanych. Takie postacie jak Alan Jackson, George Strait, Vince Gill coś tam naszym countrowcom mówią, a ich piosenki trafiały do repertuarów naszych wykonawców.

Z punktu widzenia jednego z pierwszych producentów festiwalu Krzysztof Stachowski

P

oprosił mnie Jerzy Głuszyk, abym skreślił kilka słów o początkach Pikniku Country. Na pierwszym byłem jako widz, a produkcją zająłem się po dwóch latach, czyli od trzeciego Pikniku byłem kierownikiem produkcji przez kolejne dwadzieścia trzy lata. Amfiteatr, a właściwie miejsce, w którym się znajduje, wypatrzyli: Korneliusz Pacuda, Adam Halber i Zbigniew Proszowski – reżyser TVP2. Wybudowała go jednostka wojskowa z Mrągowa przy współpracy z Antonim Chudym – Naczelnikiem Miasta. Atmosfera na koncertach była wyjątkowa, przede wszystkim było kolorowo, a teren amfiteatru był enklawą i świętem muzyki wśród otaczającej szarości poprzedniego systemu. Za wizualizację reklamową odpowiadali Monika Stefaniak i Wojciech Wiedeński – autorzy plakatów, tzw. dolarówek, biletów, liternictwa i identyfikatorów. Obsługa hotelu Mrongovia w wiklinowych koszach roznosiła i sprzedawała coca-colę, co było na owe czasy nowością i szokiem. Za identyfikator wejścia do amfiteatru niektórzy goście hotelowi oferowali wykupione jazdy konne… Ale nikt znaczków nie przekazywał osobom postronnym, tylko zachowywał je jako relikwie. Atrakcją dla tych, którzy nie dostali biletów, było oglądanie koncertów z wody, gdzie przez pierwsze lata był montowany pomost na pływakach, ale

Niestety, aktualnie polski fan tkwi najczęściej w brzmieniach sprzed dwudziestu lat i dość słabo reaguje na nowości, które od dwudziestu lat niezmiennie nadajemy z Jerzym Głuszykiem w Country Clubie Radia Warszawa i o których pisałem przez dwadzieścia lat ukazywania się countrowego periodyku „Dyliżans”.

O

ile Piknik Country w Mrągowie przebił się do ogólnopolskiej świadomości, o tyle z samą muzyką country było znacznie gorzej. Z obecnością w mediach problemy mieli nawet Szwed czy Lonstar, Colorado czy Grupa Furmana; czasami gdzieś tam bywali słyszalni. Reszta jest na ogół medialnym milczeniem. Jedna z popularnych prezenterek telewizyjnych powiedziała kiedyś, że miejsce muzyki country jest w Mrągowie właśnie w te trzy piknikowe dni. Może dobre i to, chociaż od czasu, kiedy to na Pikniku zabrakło telewizji, także i popularność tej imprezy się zmniejsza. Ta niewielka popularność znacząco hamuje napływ do country nowych, młodych wykonawców. Muzyka country nie daje im wielkiej szansy na rozwój kariery, stąd z jednej strony małe zainteresowanie, a z drugiej – szybki odpływ tych, którzy nie chcą się zamykać w countrowej niszy. Choćby mający silne związki z countrowym środowiskiem Kwiat Jabłoni wypłynął z countrowej zatoczki na szerokie wody. Nasz aktualny countrowy fenomen, Agata

z pomostu trzeba było zrezygnować, bo „publiczność z wody” robiła sobie swoiste zawody, którego dnia festiwalowego uda im się ten pomost zatopić. Wiele nieprzemyślanych decyzji utrudniało nam pracę. Wymyślono sobie, że jedna osoba zajmująca miejsce na ławce w amfiteatrze potrzebuje do siedzenia 50 cm, a przecież nie wszyscy spełniali te gabaryty. Najgorzej mieli ci

Karczewska, prędzej zrobi karierę w Niemczech czy Szwecji niż u nas. Nie bardzo jest czym tę countrową młodzież przyciągać. To nawet trochę smutne, że jubileuszowy czterdziesty Piknik nie wygląda tak, że tłum młodych, popularnych wykonawców honoruje nestorów, a raczej to nestorzy nadal stanowią jego wykonawczy trzon. Agata Karczewska czy Karolina Jastrzębska to tylko rodzynki. Chyba rzeczywiście najwyższy już czas na tę poczterdziestkową zmianę. Pomysłu jednak na to, jak taka zmiana miałaby wyglądać, nie ma. Szkoda, bo muzyka country w Ameryce to nadal potężny nurt mający swoje miejsce i w mainstreamie, i na pograniczach z folkiem, bluesem czy rockiem. Korzenny nurt americany, łączący w sobie wiele źródłowych gatunków muzycznych, też ma się dobrze. Jest czego słuchać, czerpać inspiracje, jest nawet kogo zapraszać na koncerty, często może za nie takie wielkie pieniądze. Muzyka country to u nas nadal kulturowa i muzyczna luka. Pilnie jednak poszukiwany jest pomysł na country także na Pikniku. Te czterdzieści lat trzeba dopisać też wielu naszym wykonawcom. Czas płynie nieubłaganie. Zatem who’s gonna fill their shoes (kto pójdzie w ich ślady), jak śpiewał George Jones? Najbardziej przy czterdziestym Pikniku nastraja mnie widok miasta Mrągowa. Kiedy przypomnę sobie czasy, w których nie można było znaleźć w miasteczku

posiadający miejsca skrajne, czyli numery początkowe i ostatnie, bo siedzący w środku, o nieco obszernej tuszy, wypychali ich z miejsc. Przy brzegu Jeziora Czos był niewielki domek kempingowy, w którym mieściła się garderoba niespełniająca współczesnych standardów. Nie było telefonów komórkowych, tak że wszystkie informacje do biura festiwalu i na odwrót trzeba było przekazywać, idąc pieszo na górę i z góry. Czasami takich spacerów musiałem wykonać kilkadziesiąt dziennie. Rewolucją techniczną było napowietrzne pociągnięcie wewnętrznej hotelowej linii telefonicznej z centrali do garderoby, co zmniejszyło znacznie ilość spacerów góra-dół. Obecnie amfiteatr to obiekt piękny i spełniający wszystkie warunki dużych imprez z pełną infrastrukturą. Odbywa się tu wiele imprez cyklicznych: kabaretowych, estradowych, ale pierwszy był Piknik Country, który jako impreza rejestrowana przez TVP2 rozsławił Mrągowo i przyciągnął organizatorów i widzów. Walor tego miejsca i jego ważkość doceniali wszyscy włodarze miasta, z którymi współpracowałem – od Antoniego Chudego, Karola Nowaka, Otolii Siemieniec. Cieszę się, że przez 23 lata współpracowałem z wieloma wspaniałymi ludźmi i gdyby nie Piknik, pewnie nigdy bym ich nie poznał. K

miejsca, gdzie można by było zjeść obiad, i spojrzę na aktualną rzeczywistość miasta przypominającego kurort, zmiana jest ogromna. A początki to dawny hotel Mrongovia, amfiteatr nad Czosem i Piknik Country. Dziś z dawnego, skromnego amfiteatru z drewnianymi ławami i bardzo skromnym zapleczem sceny powstała nowoczesna, wielka scena z wielką widownią. Na tej scenie i w samym mieście coś się dzieje w każdy letni weekend. Kiedyś w popiknikowy poniedziałek Mrągowo pustoszało, gdzieś tam snuł się pies z kulawą nogą. Dziś miasto nadal i w dni powszednie tętni życiem, a ruch samochodowy jest niemal taki jak w centrum Warszawy. Gdzieś tam jest country, ale to samo miasto stało się atrakcją. Zapewne będzie się rozwijało nadal. Czy muzyka country będzie w stanie wypełniać je w większym stopniu niż dziś? Countrowa legenda Mrągowa rozpływa się we współczesności. Czy stanie się tylko muzealnym wspomnieniem na jakichś wystawach w miejscowym Centrum Kultury? Możliwości teraźniejszości są znacznie większe niż czterdzieści lat temu. Muzyka country dostępna jest w internecie na zawołanie, znajomość języka angielskiego potrzebna do zrozumienia niebanalnych countrowych tekstów staje się coraz powszechniejsza, nie ma cenzury, można śpiewać, co się chce. Możliwości są, jak je wykorzystać? Czterdzieści lat minęło, ale czas płynie dalej. K

3


P R O G R A M A M F I T E A T R

M R Ą G O W O

PIĄTEK 23 LIPCA · 19:30

Koncert specjalny „40 lat muzyki country w Polsce” Udział wezmą: •  Zespół „Zayazd” Lecha i Bożeny Makowieckich, •  Zespół „Grupa Furmana”, •  Alabama Band z gościnnym udziałem Roberta Anthony’ego (USA)

oraz w programie pt. „7 wspaniałych” z polskimi przebojami 40-lecia wystąpią: Alicja Boncol, Karolina Jastrzębska, Lonstar, Tomasz Szwed, Mariusz Kalaga, Gang Marcela, Cezary Makiewicz, Wojciech Dudkowski, Michał Milowicz, Zbigniew Hofman, Klaudia Majkowska, Miro Kalisiewicz, Colorado Band – z towarzyszeniem zespołu festiwalowego pod kier. Janusza Nastarowicza i grupy tanecznej Caramelka (Czechy).

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury w ramach programu „Muzyka”, realizowanego przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca

SOBOTA 24 LIPCA · 19:30

Piknik Country i Folk – 40 edycja Festiwalu Udział wezmą: •  Zespół „Babsztyl” Zbigniewa Hofmana, •  Lonstar Band, •  Zespół Tomasza Szweda

oraz w koncercie pt. „Światowe przeboje” wystąpią: Alicja Boncol, Karolina Jastrzębska, Agata Karczewska, Klaudia Majkowska, Joanna Dove, „Trio”, Lonstar, Mariusz Kalaga, Gang Marcela, Cezary Makiewicz, Wojciech Dudkowski, Michał Milowicz – z towarzyszeniem zespołu festiwalowego Country Dudes pod kierunkiem Jacka Wąsowskiego i grupy tanecznej Caramelka (Czechy). Koncerty, które prowadzą Korneliusz Pacuda, Marcin Kusy i Paweł Sztompke odbywają się w Amfiteatrze w Mrągowie przy ul. Jaszczurczej Góry. Bilety do nabycia w e-Bilet.pl oraz w kasach Centrum Kultury w Mrągowie. Producent koncertów: Ameno Event Sp. z o.o., ul. Twarda 18, 00-105 Warszawa Biuro organizacyjne i prasowe: Festival Cafe, Amfiteatr przy ul. Jaszczurcza Góra w Mrągowie Dźwięk, światło, multimedia: Modzelewski Sound

Fundacja Country&Folk jest największą w Polsce organizacją promującą muzykę country i kontynuuje działalność Stowarzyszenia Muzyki Country, powołanego na początku lat 80. XX wieku. W Radzie

Fundacji zasiadają założyciele Stowarzyszenia i twórcy najważniejszej imprezy muzyki country w Polsce – Festiwalu Piknik Country&Folk w Mrągowie. Naszym celem jest promowanie muzyki count­ ry i folk we wszystkich możliwych formułach, uhonorowanie zasłużonych artystów oraz promocja muzyki country w kręgach młodych artystów i publiczności. Obok kontynuacji tradycyjnych projektów, takich jak coroczne galowe koncerty Plebiscytu Dyliżanse czy organizowane od lat ogólnopolskie konkursy na piosenkę country, fundacja w ostatnich

latach realizuje szereg nowych projektów. Są wśród nich promocyjna Mała Scena na Jaszczurczej Górze (2018 r. – nominacja do nagrody Dyliżansu w kategorii Wydarzenie Roku), koncerty jubileuszowe artystów (Tomasz Szwed, Michał Lonstar, Zbigniew Hofman), organizacja programu artystycznego w Mrongoville (2019 r.), Dzień Muzyki Country w Kadynach (2019, 2020 r.). Fundacja nawiązała i prowadzi współpracę z organizatorami największych imprez w stylu country i folk w Polsce, a także z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Ambasadą

USA w Polsce, Urzędem Miasta Mrągowa, Polskim Radiem S.A., Stowarzyszeniem Autorów ZAiKS, Wydawnictwem Polski Traker, Forum Muzyki Country, dzięki czemu jesteśmy w stanie skuteczniej realizować statutowe cele organizacji. Tradycyjnie podczas tegorocznego XL Festiwalu Piknik Country prowadzone będzie w alei handlowej, w pobliżu wejścia do Amfiteatru stoisko Fundacji Country&Folk. Można będzie kupić tam płyty i gadżety reklamowe, spotkać się z artystami, zdobyć ich dedykacje i autografy, zrobić wspólne, pamiątkowe zdjęcia. Serdecznie zapraszamy!

Redakcja Country Expressu: Anita Sadowska, Ewa Głuszyk, Jerzy Głuszyk – red. odpowiedzialny. Redakcja dziękuje wszystkim autorom artykułów, wypowiedzi tu zamieszczonych, a także autorom zdjęć za udostępnienie swoich prac. Dzięki Wam i życzliwemu wsparciu kierownictwa redakcji Kuriera Wnet Country Express mógł się w bieżącym roku ukazać, przez co nawiązaliśmy do tradycji dotychczasowych festiwali.


Dlaczego country, dlaczego piknik, dlaczego Mrągowo? Wypowiedzi artystów

Cezary Makiewicz

Dlaczego Country? To najtrudniejsze z pytań, które często zadają mi nie tylko dziennikarze. Może dlatego, że jako dziecko lubiłem oglądać westerny? Ale kto nie oglądał Rio Bravo? Może dlatego, że są o czymś… opowiadają proste historie… o miłości, przyjaźni, pracy. Kojarzą się z powiewem wolności? Są kolorowe i mają ładne melodie? Zawsze zgrabne w formie, często proste, ale nie prostackie. Zagrane i zaśpiewane na najwyższym poziomie. Może to ta irlandzka nuta, która pobrzmiewa w tych piosenkach, a która mnie zawsze porusza? Tych pytań do samego siebie jest więcej, ale miało być krótko.

wolny świat, ożywczy powiew swobody w naszym zwasalizowanym kraju. To festiwal wyjątkowy: familijny, z tradycyjnymi wartościami w przesłaniu, z odnośnikami do Boga i Ojczyzny w tle. Co roku pod koniec lipca zjeżdżały się licznie do Mrągowa całe rodziny, by w amfiteatrze, za płotem lub na wodzie dopingować swoich ulubionych wykonawców. Festiwal cały czas ewoluował, miewał swe wzloty i upadki. Mam nadzieję, że na czterdziestolecie Pikniku – mimo pandemicznych ograniczeń – uda się nam przywrócić tamten niepowtarzalny klimat autentycznej zabawy artystów z publicznością. Obiecujemy to w imieniu całego zespołu „ZAYAZD”.

Alabama Band

Mariusz Kalaga

Andrzej Trojak

Wojciech Dudkowski

Kiedy zadebiutowałem 1 sierpnia 1993 roku na Międzynarodowym Pikniku Country w Mrągowie, jeszcze wtedy nie przypuszczałem, choć miałem wielką nadzieję, że to miejsce stanie się dla mnie tak ważne w mojej karierze artystycznej. I tak się stało. Od tamtego czasu, a mija już w tym roku 28 lat, moja kariera nabrała dużego rozpędu i sprawiła, że jestem bardzo związany emocjonalnie z muzyką country. Scena mrągowska dla mnie była i jest magicznym miejscem, dzięki któremu muzyka country gra mi w duszy bezustannie. I choć były lata, kiedy poszukiwałem miejsca na innych niż country scenach, zawsze byłem wierny tym dźwiękom. Bo dla mnie muzyka country wyraża same pozytywne emocje i łączy ludzi.

ZAYAZD

Byliśmy z Piknikiem Country od pierwszego Festiwalu ( jeszcze w Jeleniej Górze/ Karpaczu w 1982 roku; kolejne odbywały się już Mrągowie). W tamtych czasach postrzegaliśmy go jako okno na prawdziwie

Wszystko zaczęło się od filmów. Paradoksalnie nie westernów, lecz filmów drogi. Tak samo chciałem siedzieć na dachu wagonu Grać na harmonijce i być opalonym wagabundą. Znikać na horyzoncie niczym Kovalsky Challengerem 70 A ja… w komunie na motorynce po drogach Beskidu Śląskiego Wreszcie gramy na rynku w Krakowie „All Along The Watchtower” A jesteśmy sercem na granicy Kambodży i Wietnamu w drodze do „ Jądra ciemności”. Bułgarska „Dwunastka” i tnący paluchy „DEFIL” Potem Czesi i ich miłość do Grateful Dead, trzeba pisać Scheda po Babci to poezja Zacząłem pisać… tylko o tym, co widziałem A moje serce mieszało tlen z Transcendencją A to też COUNTRY

Muzyka country gra nam w duszach od wielu lat. Chociaż nasze muzyczne drogi wiodły w różnych kierunkach, w muzyce country znaleźliśmy to, co dla nas najważniejsze – piękno, prawdę, nowe wyzwania i co najważniejsze, wspaniałą i wierną publiczność, bez której to wszystko nie miałoby sensu. Piknik Country w Mrągowie to wydarzenie szczególne dla każdego miłośnika amerykańskiej muzyki, miejsce spotkań artystów i publiczności, coś, na co czeka się cały rok. Dla muzyków to ukoronowanie całorocznej pracy, scena, która gościła wielkie gwiazdy zza oceanu. To ogromna satysfakcja, że możemy być częścią tego wydarzenia.

Piknik Country zmienił moje życie. Kiedy rodził się Piknik, ja miałem 7 lat! Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tędy prowadzić będzie moja droga. Potem wystarczyła tylko jedna wizyta na festiwalu, w 1993 roku, i przepadłem! Jak się okazało kilkanaście lat później – miłość ta była odwzajemniona, choć dla mnie dość niespodziewana! I tak trwa nasz związek od kilkunastu lat. A czymże byłaby miłość i związek bez potomstwa?… Tak narodziła się Droga na Ostrołękę.

Janusz Nastarowicz

Muzykę, którą pokochałem, a w następstwie zacząłem grać, poznałem, gdy dostałem w prezencie dwie płyty, które stały się kamieniem milowym moich późniejszych dokonań muzycznych. Tymi płytami były: Johny Cash at San Quentin oraz ścieżka dźwiękowa autorstwa Boba Dylana z filmu pt. Pat Garrett and Billy the Kid. Do dziś ci artyści i ich kompozycje mają wpływ na moją twórczość.

Ślad

Muzyka country to piękne dźwięki, wspaniałe teksty opowiadające o życiu codziennym, ale także o poważnych ludzkich histo-

riach. Jesteśmy fanami tej muzyki od wielu, wielu już lat. A jeśli country, to oczywiście Piknik Country na scenie amfiteatru, ale i w całym Mrągowie, na wielu scenach w mieście. Mamy honor zagrać w tym roku i mamy nadzieję, że dostarczymy Wam wiele artystycznych wrażeń. Zapraszamy – zespół „Ślad”.

Alicja Boncol

Mrągowo to dla mnie początek pięknej przygody z muzyką country, której nie sposób nie lubić. To mnóstwo pięknych dźwięków, grających w duszy na idealnych częstotliwościach, to też i szkwały i – o dziwo – brak komarów. Ale to przede wszystkim grono fajnych ludzi, wiele wzruszeń, poruszeń i hymn Czarka Makiewicza, bo wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa. Już od czterdziestu lat… Kocham to miejsce.

5


Agata Karczewska

Country to dla mnie dużo więcej niż tylko gatunek muzyczny. Za tym słowem kryje się sposób bycia i pewnego rodzaju wrażliwość. Dzięki swojej prostocie i uniwersalizmowi z założenia jest dla wszystkich i nikogo nie wyklucza. Mnie w tej muzyce absolutnie urzeka umiłowanie do opowiadania historii i szczerość do bólu. Nie ma w niej żadnych niepotrzebnych elementów. Magia country opiera się na gigantycznych emocjach zawartych w prostej formie. Bo przecież nikt nie śpiewa piękniej o złamanym sercu niż Patsy Cline i wszyscy przeżyliśmy podobną dramatyczną sytuację miłosną, jak ta opisana w Jolene.

Klaudia Majkowska

Jak byłam mała i tata puszczał country, biegłam do swojego pokoju i puszczałam sobie na cały regulator Britney Spears. Tak to było dorastać w latach 90. Fascynacja Ameryką była dla mnie wtedy uwarunkowana popkulturą i marzeniem o tym, co widziałam

w teledyskach na MTV. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że prawdziwy duch Ameryki i muzyka z niego płynąca to właśnie country. Około 15 lat temu polecieliśmy z tatą po raz pierwszy do Nashville. I to tam tak naprawdę pierwszy raz poczułam piękno tego niedocenianego nadal u nas gatunku. Muzyka country towarzyszyła mi w najważniejszych momentach mojego życia, a historie opowiadane w tych utworach to historie każdego z nas. To zaszczyt występować na scenie w Mrągowie wśród prawdziwych znawców i miłośników country.

Michał Milowicz

Piknik Country towarzyszy mi od drugiej połowy lat 90., czyli już praktycznie 25 lat. W tym wyjątkowym wydarzeniu zawsze starałem się uczestniczyć aktywnie, jako wokalista, czasem prowadzący, a również i wierny widz. Muzyka country pojawiła się w moim życiu już w dzieciństwie, kiedy to słuchałem piosenek Elvisa Presleya, w którego repertuarze można dostrzec jej wiele. Później oczywiście był Johny Cash i inni. Koniec lipca to wyjątkowy

6

czas, kiedy od lat spotykamy się Mrągowie na Pikniku Country w licznym przyjacielskim gronie fanów country, mogąc razem przeżywać te wspaniale koncertowe chwile. W tym roku zaśpiewam zarówno w piątkowym, jak i sobotnim koncercie i postaram się tym samym godnie reprezentować 40-lecie Mrągowskiego Pikniku Country. Pozdrawiam wszystkich countrowców i ich przyjaciół!

ja występuję z moim zespołem lub solo, w towarzystwie gitary akustycznej lub mandoliny. Muzyka country zawsze kojarzyła mi się ze szczęśliwym dzieciństwem i cieszę się, że mogę ją wykonywać i kontynuować rodzinną tradycję. Bardzo lubię atmosferę towarzyszącą temu miejscu i co roku rezerwuję sobie czas, żeby pod koniec lipca móc uczestniczyć w tym wydarzeniu!

Jan Manson

Trio

country jest moim drogowskazem. My, Polacy, też mamy swoją odmianę słowiańskiej muzyki inspirowanej amerykańskim country, dlatego co roku prawie wszyscy muzycy i fani tego gatunku spotykają się na największym Festiwalu Country w Europie w Mrągowie… w tym roku jest 40-lecie, więc jubileusz (chciałoby się zaśpiewać „czterdzieści lat minęło jak jeden dzień”)… Choć muzyka diametralnie się zmienia, to Festiwal Country and Folk w przepięknym Mrągowie jest ciągle jedynym miejscem, gdzie wszyscy możemy się spotkać i świętować, śpiewać o tym, co nam w duszy gra… Na koniec powiem tak: „to jest jak sen, który trwa wiecznie… ekspress, do którego jak raz wsiądziesz, to już nigdy nie wysiądziesz” – takie właśnie jest country dla dobrych, wrażliwych ludzi.

Sexify, Karolinę Gwóźdź usłyszymy m. in. w musicalu Next to Normal w Teatrze Syrena, a Paulinę m. in. w Queen Symfonicznie, Sienna Gospel Choir oraz w Teatrze Bemowo. A w mrągowskim amfiteatrze dziewczyny zaśpiewają razem!

Kiedyś padło takie pytanie: Jasiu, dlaczego muzyka country, przecież nie wyglądasz jak muzyk country, raczej jak rockman?… Odpowiedź jest prosta: ponieważ zawsze inspirowała mnie „muzyka amerykańskiego południa”… country, blues, southern-rock i jazz tradycyjny… to korzenie tej kultury i tradycji. Muzyka country to przede wszystkim genialna melodia, wirtuozeria instrumentalna i harmonia wokalna, w tekstach jest przekaz obrazujący prawdziwe życie… i zawsze czuć w niej powiew wolności, a ja jestem wolnym, niezależnym człowiekiem… dlatego muzyka

Karolina Jastrzębska

Z Piknikiem w Mrągowie jestem związana już od dawna! A to za sprawą mojego taty, przez lata występującego tutaj ze swoją grupą T.Band (country/cajun/irish music), której był skrzypkiem oraz liderem. Dzisiaj

Julia Szewczyk, Karolina Gwóźdź i Paulina Wróblewska poznały się w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, studiując na wydziale aktorskim kierunek aktorstwo teatru muzycznego. Wszystkie z muzyką związane są od dziecka – są laureatkami konkursów wokalnych, absolwentkami szkół muzycznych i uczestniczkami programów telewizyjnych. Żyją pomiędzy spektaklami, koncertami, pracą medialną, nauczaniem. Każda z nich komponuje własne utwory. Julię Szewczyk można obejrzeć w netflixowej produkcji

Gang Marcela

Dlaczego country, czyli o zmianie gangsterskich getrów na kowbojki. Po ukończeniu Akademii Muzycznej w Katowicach w końcu lat 70., napompowani ambitnymi planami stworzyliśmy trio muzyczne o nazwie GANG (później – GANG MARCELA), które w pierwotnym zamyśle miało być polską wersją amerykańskiej grupy wokalnej Manhattan Transfer, a więc ujazzowiona muzyka lat 30., prohibicja, czasy gangów i gangsterów (stąd też nasza nazwa)… Lecz rychło przekonaliśmy się, że ówczesna polska rzeczywistość wymaga czegoś innego, czegoś, co dobrze nastraja, budzi nadzieję i koi złamane serca. PS A tak poważnie, to na pytanie „Dlaczego country?” odpowiem krótko: bo moja mama lubiła country! Dzięki temu od najmłodszych lat wpadały mi do uszu

nutki, które z czasem stały się tymi najbardziej ulubionymi. Oczywiście staramy się nie zaniedbywać także tych innych, spod znaku popu, folku, ballady i ducha. Pozdrawiamy!

Joanna Dove

Muzyka to moja dusza… jest w sercu już od urodzenia. Głos jest jej zwierciadłem i ma poruszyć ludzkie serca i emocje, te najgłębiej skrywane. Gdy śpiewam, czuję, że dzielę się z ludźmi najczystszym dobrem i otrzymuję to samo od nich. Dzięki muzyce widzę i słyszę świat lepszym, pomaga mi to przeżyć gorsze chwile bardziej świadomie i znajduję sens w cierpieniu. Na swojej artystycznej drodze spotkałam między innymi muzyków country i to oni byli pomostem między mną i tym gatunkiem muzycznym oraz wspaniałą, wyjątkową mrągowską publicznością. W otoczeniu mazurskich jezior i lasów, w magicznym, niezapomnianym klimacie można o wszystkim zapomnieć. Ten, kto przyjechał tu choć raz, wie, że zawsze będzie tu wracał. Ja kocham to miejsce.

Miro Kalisiewicz

Piknik, muzyka country? Cały rok czekam na spotkanie z takimi „wariatami”, fanami muzyki jak ja. A robię to już od bardzo dawna. Spotkania w ostatni weekend w Mrągowie są dla mnie od zawsze wspaniałą okazją do relaksu, do leczenia duszy w otoczeniu pozytywnie zakręconych ludzi i ładowania akumulatora życia na cały kolejny rok. A jak jeszcze pozwolą mi coś zagrać i zaśpiewać na scenie, to jest już pełnia szczęścia!


40 lat w życiu człowieka to prawie 3/4, a w sprzyjających okolicznościach może 1/2 życia (u muzyków i innych artystów raczej przypadek rzadki).

Piknikowa Czterdziecha

40

M

zakochaliśmy się w tej muzyce. Wcześniej namawiał nas do tego Kornel Pacuda, kiedy spotkaliśmy się na festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Nigdy nie próbowaliśmy naśladować Amerykanów, ale wydaje mi się, że wykorzystywaliśmy w naszym śpiewaniu i muzy-

rągowski festiwal w tamtych czasach, to powiew wolności – bez ograniczeń i cenzury. Olbrzymie wrażenie robiła kolorowa publiczność, kapelusze, powiewające flagi amerykańskie i te tłumy wypełniające cały amfiteatr! Zresztą nie tylko, bo za płotem i na wodzie, na wszystkim, co utrzymywało się na powierzchni, gromadziło się drugie tyle publiczności. Wszystkie dni piknikowe były transmitowane przez TVP, potem Polsat i Program I Polskiego Radia.

ce wiele elementów charakterystycznych dla country. Grałem na gitarze akustycznej, banjo i na harmonijce ustnej. To były trudne czasy dla muzyków; nasze honorarium za koncert starczało jedynie na zakup kompletu dobrych strun albo harmonijki (takie były walutowe przeliczniki). Radziliśmy sobie zatem w inny sposób; struny do gitary gotowaliśmy, by przedłużyć ich żywot i brzmienie, a harmonijki, które przestawały stroić, rozkręcałem i stroiłem, używając delikatnych pilników.

Pełno akredytowanych dziennikarzy z całej Polski. To nakręcało klimat. Już po kilku latach festiwal mrągowski stał się legendą. Za sceną na jeziorze był duży pomost (w starym amfiteatrze widoczny z widowni), na którym zawsze tańczyła spora grupa widzów. W pewnym momencie pod naporem tłumu pomost się zatopił, co wcale nie przeszkadzało tańczącym już po pas w wodzie. Takie to były czasy. Wystąpić na głównej scenie – to była nobilitacja. Wielokrotnie dostąpiliśmy

Zbyszek Hofman (Babsztyl) lat życia imprezy muzycznej – to naprawdę sporo. Zmieniają się mody, trendy muzyczne, zmieniają się władze (czasami nieprzychylne koncepcji, bo niepoprawne politycznie), jednak Piknik Country w Mrągowie trwa. Na czym polega Piknikowy fenomen? Na pewno to są ludzie tworzący tę imprezę. Pasja i wspólnie wymyślona idea, konsekwentnie realizowana od początku aż do dziś. Na pewno publiczność: znakomita i wierna; „kto tu raz przyjechał, wróci tu za rok”, jak w piosence Czarka Makiewicza. Jednak przede wszystkim to muzyka wszechobecna w tym czasie w Mrągowie, muzyka country we wszystkich jej odmianach. Miałem to szczęście towarzyszyć imprezie od pierwszych dni (niewiele osób jeszcze pamięta, że pierwszy piknik odbył się w Jeleniej Górze). I jeśli się nie mylę, jesteśmy jednym z trzech wykonawców, którzy mieli okazję być od pierwszej imprezy, a którzy są aktywni muzycznie do dzisiaj: Tomek Szwed, Michał Lonstar i Babsztyl. Droga muzyczna zespołu Babsztyl i moja wiodła od poezji śpiewanej (tzw. piosenki studenckiej) i folku miejskiego. Przypadek zrządził, że z Ryśkiem Wolbachem usłyszeliśmy piosenkę Boba Dylana Knockin On Heavens Door w filmie Pat Garrett & Billy Kid, w którym śpiewał sam Bob. Nostalgiczna, przejmująca ballada i klimat filmu spowodował, że

Babsztyl wyróżniał się pozytywnie na tle polskich wykonawców; mieliśmy swoje rozpoznawalne brzmienie – choć nie ukrywam, że słyszeliśmy wiele krytyki.

…i odwrotnie, chciałoby się dodać. Tezę postaram się jakoś uzasadnić, pochylając się nad ewenementem Pikniku Country w Mrągowie.

Dwa lata temu miałem swoje 40-lecie pracy artystycznej. Uznałem, że wszystko, co miałem napisać i zaśpiewać, już zrobiłem. Teraz czas na odpoczynek i życzliwe przyglądanie się zmianom, jakie niesie czas.

Człowiek jest jak piosenka Tomasz Szwed

T

o chyba jedyny w Polsce festiwal trwający nieprzerwanie od 40 lat, pomimo zmieniającego się rynku muzycznego i muzycznych upodobań. Tu wyrazy szacunku i podziwu dla Organizatorów, którzy w skrajnie już chyba niesprzyjających warunkach kontynuują dzieło sprzed lat. A po co to, za co i po co tak gna, dla kogo, dlaczego to country wciąż gra? Socjologicznie ujmując muzyczne zjawisko nad jeziorem Czos, należy stwierdzić, że okres wyjątkowości i wspólnoty mamy już za sobą. Przez wiele lat w amfiteatrze pojawiały się całe rodziny, czyli tysiące widzów/słuchaczy, czekających na muzykę country. Ta muzyka, utożsamiana wtedy z amerykańską demokracją, wolnością i romantyzmem westernu, łączyła w emocjonalny sposób widzów i wykonawców. Pod powiewającymi na widowni sztandarami stars and stripes wszyscy czuliśmy się trochę jak ambasadorowie USA albo mieszkańcy małej amerykańskiej enklawy na

mazurskiej ziemi. Z estrady płynęła muzyczna bryza swobody dla ludzi stłamszonych partyjnym socjalizmem. Trzydniowe święto jedności i wspólnoty. Wspominam ten czas z rozrzewnieniem, bo byłem wtedy prawdziwą Gwiazdą. Kwiaty, wywiady w gazetach, programy telewizyjne – wygrywałem wszystkie możliwe konkursy i plebiscyty. Jak się nie wzruszać, przecież któregoś roku kilka tysięcy widzów śpiewało dla mnie słynny przebój Sto lat! A pani Janeczka wręczała mi na scenie porcje sielawy ze swojego mrągowskiego sklepu rybnego, czym zapoczątkowała zwyczaj obdarowywania mnie przez publiczność owocami i jarzynami. Nic dziwnego, że przez ponad trzy dekady byłem na każdym (z jedynym wyjątkiem) Festiwalu. Choćby na jeden dzień, gdy jechałem z zespołem Poker z muzycznego kontraktu pod Monachium, z parku rozrywki, gdzie graliśmy w Western Stadt. Pod koniec trasy, już w okolicach

z grupą Babsztyl tego zaszczytu. Nie ukrywam, że pozamuzycznym marzeniem było dostać zakwaterowanie w hotelu Mrongovia, kierowanym przez Dyrektora Kazimierza Grynisa–- w tamtych czasach full wypas. Niestety długo na to czekaliśmy. Ale za to mieszkanie na kempingu to jedna wielka impreza do samego świtu; tam toczyło się życie piknikowe (tradycja podtrzymywana do dzisiaj.) Przez mrągowską scenę przewinęła się ogromna ilość wykonawców. Kapele z całej Europy i USA. Mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć na żywo, jak można grać muzykę country. To była świetna szkoła. Tu usłyszeliśmy pierwszy raz piosenki amerykańskiej grupy Alabama. Już następnego roku graliśmy ich covery. Nie ukrywam, że dzięki tej imprezie zostaliśmy zauważeni i prosto z Mrągowa ruszyliśmy „zdobywać Europę”. Trasa po Szwecji, ówczesnym RFN i wszystkich „demoludach”; ba! – nawet daleka Syberia… Piknik zmieniał się z wiekiem; powstał nowoczesny amfiteatr. Muszę przyznać, że z nostalgią wspominam ten stary, jednak technicznie nie spełniający już potrzeb czasu. Teraz mamy jeden z najnowocześniejszych w Polsce, na swój sposób piękny i wpisujący się w stary krajobraz. Zmienił się też charakter samej imprezy. Piknik skomercjalizował się; mimo to nadal jest jakaś magia, która przyciąga tu nowych widzów. Z perspektywy czasu ubolewam nad tym, że muzyka country w Polsce nie znalazła miejsca w szerokich mediach. Stała się niszowym gatunkiem, jednak ma swoją bardzo wierną publiczność. Przez dziennikarzy muzycznych traktowana jest z przymrużeniem oka. Mam nadzieję, że doczekam następnych jubileuszy (pewnie już jako widz – niech młodzi przejmują pałeczkę), czego z całego serca życzę publiczności i organizatorom. K

Spychowa, zostałem zatrzymany przez patrol milicji za przekroczenie szybkości. Padło sakramentalne: „gdzie się pan tak śpieszy, panie kierowco?”. Z radością i dumą oznajmiłem, dyskretnie przygotowując płytę autorską: „Do Mrągowa na Festiwal, gdzie gram!”. Milicjant prawie splunął, mówiąc: „Panie, jak ja tego, k****, nie lubię! Ile my roboty mamy przez nich!”. Od tamtej chwili wiem, że zarówno milicjanci, jak i policjanci są obojętnie nastawieni do idei i ideologii, dopóki nie

zmusza ich ona do podjęcia frustrujących działań zawodowych. Jak nie być oddanym temu miejscu, kiedy jest się sławnym i rozpoznawalnym? Na ogólnopolskiej muzycznej scenie byłem równoprawnym partnerem, bo nie znaliśmy podziałów na mainstream i muzykę gatunkową. Moimi koleżankami były Kasia Sobczyk, Irena Jarocka, Maryla Rodowicz, a kolegami Jerzy Połomski, Bogusław Mec, Andrzej Zaucha, Andrzej Rybiński. Dokończenie na str. 8

7


Dokończenie z poprzedniej strony

Kiedy wspomniana bryza swobody zmieniła się w tajfun wolności, który przywiał do nas amerykańskich producentów i wydawców, wszystko zaczęło się zmieniać. Powstał główny nurt estradowy i zepchnięte na boki nisze muzyczne. Rozszalała się konsumpcja i zaspokajanie stłumionych potrzeb. Już każdy mógł sobie kupić gumę do żucia, dżinsy, a nawet gitarę Fender Stratocaster, jeśli go było stać. Zaczęły się też zmieniać oczekiwania publiczności. Pierwszy niepokojący znak otrzymałem siedząc na widowni, bo akurat był koncert muzyki irlandzkiej w ramach fes­ tiwalowej edukacji dotyczącej korzeni country. Rozbawione towarzystwo przede mną w trakcie rzewnego i kojącego air ryczało i szalało, nie wiedzieć z jakiego powodu. Na kulturalnie zwróconą uwagę popatrzyły na mnie krwawe oczy Jakuba Szeli wraz z pouczeniem: „Ty nie słuchaj, ty się baw!”. No i poszło. Piosenki, które do tej pory były słuchane z uwagi na treść, stały się tylko przyśpiewkami do transowego tańca w rytmie

S

wym głosem i brzmieniem swojej 12-strunowej gitary zainaugurował pierwszy koncert pierwszego festiwalu country w Polsce. Od tamtego wykonania rozpoczęła się barwna, czterdziestoletnia muzyczna historia znana jako Piknik Country. Jej kolejne epizody i rozdziały pisali, piszą i – wierzę, że będą pisać – Artyści z całego świata. Dziś tamten cowboy – teraz długowłosy, z posiwiałą brodą i z wielkim bagażem doświadczeń, nadal ma zaszczyt być aktywnym członkiem tej międzynarodowej muzycznej rodziny i raz jeszcze ze wzruszeniem staje przed Wami na tej samej scenie, z ta samą gitarą i z tą muzyką, do której miłość nas wszystkich tu gromadzi i łączy. Żeby opowiedzieć chociaż część wrażeń, przeżyć, zdobytych doświadczeń i inspiracji z tych czterdziestu Pikników (no… prawie czterdziestu, bo moje muzyczne szlaki wiodły mnie nieraz daleko od Mrągowa), musiałbym napisać POWIEŚĆ – nostalgiczną, zabawną, dramatyczną, groteskową, a przede wszystkim rzetelnie realistyczną. Ale… nie pora i nie miejsce na to. Więc wybieram wariant „ekonomiczny” czyli zwięzły, wyrywkowy i… nostalgiczno-komiczny… Dla mnie Piknik Country to przede wszystkim okazja (wiele okazji) do spotkania i usłyszenia Artystów z USA, czyli z mojej duchowo-artystycznej alternatywnej ojczyzny. Do ROZMÓW z nimi „up close and personal”. BILLY JOE SHAVER. Jeden z moich idoli songwriterskich, który „żył treścią swoich piosenek”, a może… to te piosenki żywiły się jego prawdziwym życiem? Na konferencji prasowej, którą miałem wielką przyjemność tłumaczyć, uczestnicy zauważyli brak czubków trzech palców prawej ręki Billy’ego Joe. Dziennikarz pyta, jak do tego ubytku doszło? Billy Joe z tym swoim zawadiackim uśmiechem odpowiada: „Brałem udział w konkursie łapania w locie tasaka. Pierwszą rundę przegrałem”. I tu demonstruje rozczapierzone palce z uciętymi czubkami. A potem dodaje z dumą: „Ale drugą rundę wygrałem!”. W tym momencie rozpina jeansową koszulę i demonstruje

8

sekwencerów. Piosenki, które były jak opowiadający człowiek, stały się produkcjami na potrzeby „wszystkie rączki w górę!”. Odkąd wycięto drzewo wrosłe w scenę amfiteatru, duch tego miejsca przeminął. Mówię to bez żalu, bo the times they are a-changin’. Amfiteatr jest taki sam jak pod Lozanną czy Londynem, a publiczność po zmianach pokoleniowych skora do zabawy. Którzy to miłośnicy muzyki country, a którym jest wszystko jedno, kto gra, byle było wesoło i pod nóżkę? Dla jasności, nie mam nic przeciwko temu. Sam kiedyś napisałem dla rewolucjonistów… „lud wyzwolony niech tańczy/i cieszcie się z nimi pospołu/radością z waszego mozołu”. Dwa lata temu miałem swoje 40-lecie pracy artystycznej. Uznałem, że wszystko, co miałem napisać i zaśpiewać, już zrobiłem. Teraz czas na odpoczynek i życzliwe przyglądanie się zmianom, jakie niesie czas. Słucham muzyki. Tej starej i nowej – mam około dwóch tysięcy płyt. Widzę jedną prawidłowość: piosenki opowiadające, gdzie treść ma swą dramaturgię, jest pointa i gdzie jest czas na refleksję, to już pooperacyjną bliznę w kształcie wielkiej litery „Y”. Ot, teksaskie poczucie humoru. Poza tym Billy Joe przyznaje się do dwukrotnego rozwodu i trzykrotnego ślubu z… jedną i tą samą kobietą! STEVE WARINER. Jeden z najlepszych wokalistów i gitarzystów. Rozmowa w nieunikniony sposób schodzi na gitary. Pytam: „Steve, ile masz gitar?”. Steve robi zrezygnowany ruch ręką i odpowiada: „Nie chcesz tego wiedzieć. Moja żona też nie chce, ha, ha!”. Parę lat później spotykamy się w Nashville. Przypominam mu tę mrągowską

margines. Przeważają opisy własnego stanu emocjonalnego w rodzaju „zostawiła mnie dziewczyna, jest mi niedobrze” jak w filmie Rejs, instrukcje obsługi człowieka „wstań i idź, nie przejmuj się” lub afirmujące życie „niech żyje wolność i zabawa”.

K

tóregoś roku zastanawiałem się nad swoją twórczością. Zorientowałem się, że umieszczam w piosenkach swoje wspomnienia, i to jest oczywiste, ale bywa i tak, że czasem dzieje się w mojej codzienności coś, o czym właśnie niedawno napisałem. Dlatego refren jednej z nich brzmiał tak: „Moje życie się z muzyką wymieszało/ czasem nie wiem, czy prawdziwe jest, czy nie/ czy to życie pisze dla mnie te historie/ czy piosenki raczej piszą życie me”. Jestem teraz jak dziadek siedzący na ławce przed chałupą, który żywi się miłymi wspomnieniami. Czasem mi się wydaje, że łączę pokolenia, kiedy słyszę od młodej dziewczyny „podobają mi się pana piosenki, a moja babcia też pana bardzo lubi”. Innym razem młody mężczyzna z małym też warsztaty gitarowe, w trakcie których dzielił się swoją techniczną wiedzą z naszymi gitarzystami. FLYNNVILLE TRAIN. Poznałem ich w Nashville, kiedy grali w parku przy Walk of Fame. Kiedy przyjechali do Mrągowa, zaprosili mnie do wspólnego wykonania finałowego huraganowego utworu Last Good Time, który poziomem decybeli przebija start jumbo jeta. Na próbie dźwięku wpinam moją gitarę do baterii wzmacniaczy. Uderzam jeden akord i… fala akustyczna omal nie zmiata mnie ze sceny. Podcho-

40 lat temu młody, wtedy jeszcze krótkowłosy cowboy stanął na scenie amfiteatru nad jeziorem Czos i wykonał utwór Krisa Kristoffersona If You Don’t Like Hank Williams.

„40” Michał Lonstar

rozmowę i ponawiam pytanie: „A ile gitar masz TERAZ?” Steve robi ten sam ruch ręką i mówi: „Teraz to JA SAM nie chcę wiedzieć!”. Ale przyznaje się do „około” stu. W Mrągowie zagrał „tylko” na dwóch: na jednej akustycznej i jednej elektrycznej. Ale JAK zagrał! I to z tym jego miłym uśmiechem, jakby te wszystkie „chicken-pickingi” i „string-bendingi” wychodziły mu spod palców przypadkiem i bez wysiłku. W trakcie pobytu w Mrągowie Steve poprowadził

dzę do gitarzysty Brenta Flynna i mówię: „Brent, chyba się przyciszę, bo nie chcę być głośniejszy od ciebie”. A Brent na to z szelmowskim uśmiechem: „Nie będziesz!” No i faktycznie – nie byłem. Ale ich inżynier dźwięku tak selektywnie ustawił proporcje, że śpiewając z wokalistą Brianem na przemian partie solowe i harmoniczne, nie musieliśmy się przekrzykiwać. GEORGE HAMILTON IV. To „mój nash­ villski Anioł Stróż” – przyjaciel,

chłopcem podaje mi fotografię, na której jestem ja z długimi włosami, trzymam na rękach dziecko. Poznaje pan? No siebie tak, a dziecko? To ja, on na to. Jednak najmocniejsze emocjonalnie wydarzenie to spotkanie z fanem, który po moim koncercie podszedł wyrazić swoją opinię i szacunek: „Bo wiesz, ja w zasadzie jestem fanem Beatlesów, ale po dzisiejszym koncercie, kantry, k****, lubię, nie ma ch***!”. Myślę sobie teraz – warto było! Zagram jeszcze raz na Pikniku, bo Jubileuszowy. Nie wiem, dla kogo? Kim są ci ludzie na plastikowych (nie drewnianych!) siedziskach, czy jeszcze potrafią i czy zechcą słuchać moich starych i nowych piosenek? Z mojej ławki patrzę na drogę, którą jadą coraz to nowocześniejsze samochody. Czasem przemknie kolumna rządowa, czasem opozycja w nie mniej bogatych pojazdach, czasem przejdą narodowcy albo genderowcy. I chociaż szosa jedna, to oni w różnych kierunkach wędrują, przekonani o swojej słuszności. Bo po prawdzie, z każdej strony jest jakiś świetlany horyzont. K mentor, wzór południowego gentlemana i prawego człowieka. O Nim mógłbym (może powinienem?) napisać osobny esej – o tym, jak to właśnie On wprowadził mnie do Nashville „frontowymi drzwiami”. Ale chcę powiedzieć tylko o jednym epizodzie z Mrągowa. Jest „Msza countrowa” w mrągowskim kościele Świętego Wojciecha. George ma zaśpiewać najpiękniejszy gospel – Amazing Grace. Poprzedza go wprowadzeniem na temat jego autora – Johna Newtona, który wskutek dramatycznych przeżyć z handlarza niewolnikami stał się głęboko wierzącym chrześcijaninem. Kiedy George mówił, na twarzach ludzi pojawiły się łzy. A ja – tłumacz – miałem wielki problem, jak pohamować drżenie głosu… MICHAEL LONSTAR, czyli niżej podpisany. Pozwolę sobie na zacytowanie opinii/epitetów na mój temat zasłyszanych przez te 40 lat podczas Pikników. Dla niektórych Lonstar to „Król Country” i „Żywa Legenda”. Dla innych – niewygodny buntownik i dyktator pouczający – co jest country, a co nie jest. Dla jeszcze innych – polski Amerykanin albo amerykański Polak. Nie wyczuwam, czy to dobrze, czy źle. Sam o sobie mówię z uśmiechem, że jestem „królem na wygnaniu” i „ledwie żywą legendą”. To oczywiście kokieteria. Ale nie do końca. Miałem kiedyś „fankę” (dziś jest na to określenie „stalker”), która regularnie przez 13 lat z siłą tsunami wlewała się bezceremonialnie na mrągowską scenę i wręczała mi haniebne plastikowe torby usmarowane tłuszczem wędzonej sielawy. Dla gitarzysty oznacza to zlepione palce i utratę brzmienia strun, nie mówiąc o rozbitej dramaturgii koncertu. Uciekałem przed nią po całej scenie, ale moje ucieczki były daremne, bo ona była szybsza, a ja byłem uwiązany kablem łączącym gitarę ze wzmacniaczem. Dla widzów musiało TO być bardzo zabawne, bo pani Tsunami za swe sceniczne inwazje niezmiennie dostawała brawa o sile tsunami. Jeden Artysta napisał i zaśpiewał na ten temat piosenkę – o cynicznym artyście, który bezdusznie odtrąca wierną fankę. Chyba powinienem być dumny, że nie tylko „ten stary Willie śpiewa właśnie o mnie”… K


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.