Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 76 | Październik 2020

Page 1

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

Koniec złudzeń i koniec spokoju społecznego na Śląsku

Odchodzą świadkowie historii

10 września maska opartej na węglu suwerenności energetycznej Polski opadła. Solidarność górnicza twierdzi, że rząd wydał wyrok śmierci nie tylko dla górnictwa, ale i dla całego regionu. Obszary górnicze mają dostać 60 mld zł, ale to nie są pieniądze na transformację, tylko na ich pogrzeb. Stanisław Florian

9 września 2020 r. zmarł ostatni uczestnik powstania poznańskiego 1956 roku, który walczył z bronią w ręku – Jerzy Grabus (na zdjęciu). Karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny, i był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale po donosie kolegi został aresztowany. Jan Martini

■ U ■ R ■ I ■ E ■ R K K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Nr 76 Październik · 2O2O

FOT. RADIO POZNAŃ / YOUTUBE

ŚLĄSKI KURIER WNET

9 zł

w tym 8% VAT

Następny numer „Kuriera WNET”

będzie w sprzedaży w kioskach sieci RUCH, Garmond Press, Kolporter oraz w Empikach

5 listopada

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

G G AA ZZ EE

TT AA

N N

II

EE

CC

O O

DD

ZZ

II

EE

NN NN AA

Po II wojnie światowej Polakami targają dwie sprzeczności związane z powstaniem warszawskim. Z jednej strony jest to podziw dla odwagi powstańców, a z drugiej – kwestionowanie jego sensu połączone z próbą potępienia przywódców i obwinianiem ich za zniszczenia i wielkie straty wśród ludności cywilnej, szacowane na 200 tys. osób. Zarzuca się im, że dla ambicji politycznych narazili stolicę i jej mieszkańców.

3

Hitler i Stalin zrobili swoje Od chwili odzyskania państwowości towarzyszył Polsce na wschodzie rak, który wyrósł na chorym już ciele carskiej Rosji. Chore tkanki wycina się z marginesem. My ten margines zostawiliśmy i zmagaliśmy się z odradzającym się komunizmem. Wojciech Pokora

W obronie przywódców powstania warszawskiego

4

Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd

Sławomir Matusz

P

odziw powstańcom się należy, ale nie doszukujmy się u nich szaleństwa czy straceńczej wręcz odwagi. Ta odwaga i poświęcenie miały sens, którym było właśnie ocalenie Warszawy i jej mieszkańców. Co nie jest sprzeczne z celami politycznymi, jakimi było wyzwolenie własnymi siłami i doprowadzenie do uznania naszej niezależności politycznej od ZSRR przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Powstanie miało jeszcze inny sens, praktyczny. Było próbą ocalenia miasta i ludności przed zniszczeniem i kompletną zagładą. W lipcu 1944 r. Niemcy zaczęli ewakuować z miasta fabryki i zakłady, wywozić co cenniejsze urządzenia. W połowie miesiąca stolicę zaczęła opuszczać cywilna administracja niemiecka. Około 20 lipca wyjechał z miasta niemiecki starosta warszawski Ludwig Leist, a kilka dni później gubernator Ludwig Fischer. 29 lipca Niemcy wezwali 100 tys. mieszkańców do budowy wałów i umocnień, gdyż chcieli ogłosić Warszawę w twierdzą. Oznaczało to „brankę”, długotrwałe walki, ciągnące się przez wiele tygodni lub nawet miesięcy. Być może nawet walkę z polską armią Zygmunta Berlinga i Armią Czerwoną.

Skutkiem tych walk o stolicę byłoby zniszczenie miasta i duże straty ludności cywilnej. Powstanie było koniecznością, by uniknąć bratobójczych walk Polaków z Polakami, z Armią Czerwoną, dla ratowania miasta, fabryk, ocalenia ludzi. Powstanie miało również duże militarne, taktyczne znaczenie dla armii Zygmunta Berlinga, gdyby tylko chciał z tego skorzystać. Cały obszar lewobrzeżnej Warszawy, objęty powstaniem, był jednym wielkim przyczółkiem. Powstańcy nie tylko byli realnym militarnym wsparciem dla 1. Armii WP, ale znali świetnie miasto: uliczki, zaułki, przejścia, kanały. Wiedzieli, gdzie są oddziały niemieckie i stanowiska ogniowe – co było dużym ułatwieniem dla regularnych wojsk, bo pozwalało uniknąć pułapek, dużych strat i ciężkich

walk w mieście. Nie trzeba było walczyć o przyczółki, wystarczyło tylko przeprawić polskie wojsko pod osłoną powstańców. Żołnierze chcieli iść na pomoc powstaniu. Było kilkaset przypadków dezercji z armii Berlinga – żołnierze na własną rękę przeprawiali się przez Wisłę i przyłączali się do powstania. Jednak Berling i Popławski – dowodzący 1. Armią WP – nie tylko nie skorzystali z okazji szybkiego zajęcia miasta, jaką stworzyło powstanie, lecz czekali, aż powstanie upadnie i przez prawie cztery miesiące przyglądali się zagładzie miasta, wyburzaniu i paleniu, egzekucjom na mieszkańcach. Dokończenie na str. 2

Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński. – pod jego dyktando, w tym znacze­ niu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierw­ szym miejscu, jak się łatwo domyślić były Laski.

moje kilkanaście lat w Warszawie, kie­ dy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Dlaczego Laski? Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wte­ dy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry francisz­ kanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chęt­ nie tam przyjeżdżał, wracał i przez te

Ksiądz kardynał Marian Jaworski urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem. Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko

Przed II wojną światową mówiono, że są dwa stany, kapłański i lekarski. Tu godność osobista jest na dalszym planie. Ważniejsza jest misja. Krzysztof Bielec­ki, Adam Gniewecki

8

Bejrut po wybuchu Bliski Wschód cały się gotuje. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeżeli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie. A odłamki tej tragedii dotrą do Europy. Maja Outayek, Adam Rosłoniec

10-11

Czy Węgrom grozi kolorowa rewolucja?

Odszedł dobry pasterz

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego? Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, ser­ decznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emery­ tury. Ksiądz Kardynał Marian Jawor­ ski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskie­ go jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamię­ ci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Ar­ cybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem

Premier Grecji powiedział, że grecki rząd szantażować się nie da. „Nie ma wątpliwości, że obóz w Morii podpalili pewni nadaktywni uchodźcy i migranci, którzy chcieli zaszantażować rząd z żądaniem natychmiastowego przesiedlenia z wyspy”. Jan Bogatko

wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie bę­ dzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część lu­ dzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastą­ piło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero co zdał maturę, zdążył zo­ stać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księ­ ży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swoje­ go protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała. Dokończenie na str. 5

Nie wiem, czy Soros finansuje mutanta RWE na Węgrzech, ale dziwiłbym się, gdyby sponsorzy tej inicjatywy, wiedząc o tym, że miał na pieńku z Viktorem Orbanem, nie zwrócili się do niego. Andrzej Świdlicki

14

NZS O ile wśród sygnatariuszy czterech historycznych porozumień jedynie Andrzej Rozpłochowski – podpisujący Porozumienie Katowickie – miał czystą kartę, o tyle wśród liderów NZS do dziś nie znaleziono żadnego tajnego współpracownika SB. Zbigniew Kopczyński

20

ind. 298050

K

s. Kardynał Marian Jaworski często zapraszał mnie na rozmowy do swojego mieszkania przy ulicy Kanoniczej w Krakowie. Przywoziłem „Kurier WNET”, który zawsze czytał i komentował. Rozmawialiśmy o różnych sprawach: o rodzinie, Polsce, świecie, Kościele czy wierze, ale nigdy o filozofii. Uświadomiłem to sobie 5 września tuż po godzinie 22.02, kiedy otrzymaliśmy z Krakowa wiadomość o śmierci ks. Kardynała. Do smutku, jaki towarzyszy odejściu z tego świata kogoś bliskiego, doszło głęboka zaduma i pytanie: „Dlaczego przez dwadzieścia sześć lat znajomości nie rozmawialiśmy o filozofii, która w życiu ks. Profesora była tak istotnym elementem? To przecież profesor Marian Jaworski twórczo rozwijał myśl niemieckiego filozofa włoskiego pochodzenia, Sługi Bożego Romana Guardiniego. To był ten klucz do rozmowy z ks. Kardynałem, z którego nie skorzystałem, a mogłem. Wtedy nasza rozmowa prowadziłaby może do innych mistrzów jego duchowości: św. Jana od Krzyża, św. Ludwika Marii Gringon de Montfort czy Tomasza a Kempis, a w końcu do filozoficznych rozmów, jakie przez lata toczyli ks. Kardynał ze swoim przyjacielem Karolem Wojtyłą. Nie zapytałem ks. Kardynała podczas naszych spotkań na ulicy Kanoniczej, ale mogę zapytać teraz, tylko teraz nie usłyszę prostych odpowiedzi. Tydzień po uroczystościach pogrzebowych byłem razem z żoną w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam, zgodnie ze swoją ostatnią wolą, w kaplicy cudownego obrazu Matki Bożej Kalwaryjskiej pochowany został ks. Kardynał. Tam też jest obraz, z którego on sam spogląda z uśmiechem na wszystkich pielgrzymów. W tej kaplicy kościoła bernardynów można dostać odpowiedzi na wszystkie pytania, tylko trzeba mieć odwagę je zadać i cierpliwość, aby usłyszeć odpowiedź. Tej cierpliwości na pewno nie zabrakło w życiu ks. Kardynała. Udowadniał to na wiele sposobów, czy podczas dyskusji z władzami komunistycznymi, na temat stopni naukowych na wydziałach teologicznych, a szczególnie wtedy, gdy św. Jan Paweł II powierzył mu misję odbudowy Kościoła na Ukrainie. Jeśli ktoś pragnie uzmysłowić sobie ogrom dzieła odbudowy, powinien sięgnąć po czterotomowe dzieło jej świadka, prof. Zenona Błądka. Wielkość dokonań ks. Kardynała została doceniona nie tylko przez Prezydenta Rzeczypospolitej Andrzeja Dudę, który osobiście w mieszkaniu ks. Kardynała przy ulicy Kanoniczej wręczył mu najwyższe polskie odznaczenie – Order Orła Białego, ale również przez władze Ukrainy, w imieniu której prezydent Wiktor Juszczenko wręczył Metropolicie Lwowskiemu Order Księcia Jarosława Mądrego. Ks. Kardynał Marian Jaworski był skromny, dyskretny i serdeczny. Otwarty na problemy innych aż do końca swojej ziemskiej drogi. W szpitalu na kilkanaście dni przed śmiercią dostrzegł, że pielęgniarka, która mu pomaga, ma jakiś bardzo poważny problem. Świadkowie mówią, że ks. Kardynał rozmawiał z nią w ostatnich dniach swojego życia przez wiele godzin. W czwartek 3 września, na dwa dni przed śmiercią, gdy przyszedł do ks. Kardynała zaprzyjaźniony franciszkanin, Kardynał powiedział: idziemy, idziemy! Na pytanie: dokąd? z uśmiechem odpowiedział: do domu Pana! Kiedy zmarł Jan Paweł II, natychmiast uniósł się nad placem św. Piotra okrzyk „Santo Subito!”. Ten sam okrzyk jest w sercach wszystkich, którzy znają ks. kardynała Mariana Jaworskiego. K

Ziemia Obiecana


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

2

PUNKT WIDZENIA

W

ymienienie Armii Podziemnej Warszawiacy mogli rozumieć jako obietnicę pomocy i współpracy z Armią Krajową. I o to komunistom chodziło – by mieszkańcy w to uwierzyli. Było to świadome oszustwo. Wcześniej jeszcze, bo 13 sierpnia, gen. Michał Rola-Żymierski wydał rozkaz nr 6, w którym obiecywał pomoc Wojska Polskiego i Armii Czerwonej dla powstania w Warszawie. Czym w takim razie było późniejsze czekanie gen. Berlinga na zagładę miasta, jak nie zdradą, za którą powinien stanąć po wojnie przed sądem i ponieść najsurowszą karę? Berling 17 stycznia 1944 roku nie wyzwolił Warszawy. Berling

Dokończenie ze str. 1

W obronie przywódców powstania warszawskiego Sławomir Matusz

T

o nie generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego i Leopolda Okulickiego należy obwiniać o tak duże ofiary wśród ludności cywilnej i zniszczenia w Warszawie, ale Zygmunta Berlinga i Popławskiego. Był to oczywisty, niebudzący wątpliwości akt ich zdrady. Obowiązek udzielenia pomocy miastu i mieszkańcom wynikał ze złożonej przysięgi i z wojskowego punktu widzenia, niezależnie od decyzji Stalina. Zobowiązywały ich do tego honor, racja stanu, ludzkie odruchy – których generałowie Berling i Popławski nie okazali. Nie ma potrzeby przerzucać odpowiedzialności na Stalina za to, że nie pomógł powstaniu. Jednoznacznie można stwierdzić, że w równym stopniu, co Niemcy, tragedii miasta winni są generałowie w polskich mundurach, dowódcy 1. Armii WP. Oni świadomie i cynicznie pozwolili na to Niemcom. 1. Armia WP zajęła prawobrzeżną część Warszawy już w połowie września 1944 roku. 18 września powołano na prezydenta gen. Mariana Spychalskiego. Berling i Popławski mieli pod bronią 91 tys. żołnierzy. W skład 1. Armii WP wchodziły: brygada pancerna i pułk czołgów ciężkich, 6 brygad artylerii i haubic, brygada pontonowo-mostowa. Żołnierze mieli sprzęt, jakiego powstańcy nie mogli mieć, a byli biernymi świadkami tragedii miasta. Dlatego wielu z nich samowolnie przechodziło Wisłę, by pomóc pows­ tańcom. Honor i patriotyzm zobowiązywały ich do udzielenia pomocy. To nie była kwestia politycznych decyzji

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

faktów, ale i logiki. Bo w oskarżaniu przywódców powstania nie ma żadnej logiki, są tylko sposoby opisane przez Schopenhauera w Erystyce – sposób 16: argumenta ad hominem; zmienić przedmiot dyskusji – sposób 18; bezczelnie powtarzać kłamstwo jako dowiedzione – sposób 14, fallacia non causae ut causasae. Te proste sposoby przez dziesięciolecia wystarczyły by oszukiwać intelektualistów, historyków, polityków – tak zwanych użytecznych idiotów – a dzięki nim Polaków. Niestety, te kłamstwa na temat powstania próbuje się powtarzać w mediach do dzisiaj. Jedni dlatego, że są użytecznymi idiotami, inni robią to celowo. K

Powstanie Warszawskie jak powstać kiedy nogi ugrzęzły w ciepłej bryi w ciemnej studzience uwięzione pod gorącym gruzem spalonej ściany domu we krwi zmieszanej z kałem z rozerwanego odłamkiem brzucha a zdrajcy czekają za Wisłą aż Niemce zrównają miasto z ziemią

W oskarżaniu przywódców powstania nie ma żadnej logiki, są tylko sposoby opisane przez Schopenhauera w Erystyce – sposób 16: argumenta ad hominem; zmienić przedmiot dyskusji – sposób 18; bezczelnie powtarzać kłamstwo jako dowiedzione – sposób 14, fallacia non causae ut causasae.

gęste dymy połykają światło dnia a płomienie nocą czynią dzień płonie teatr wielki jakby to był spektakl – za Wisłą błyskają soczewki lornetek przyjaciele poniosą nas do niewoli – nogi już niepotrzebne zostaną (na nich stanie miasto)

A

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET:

Dalsze trwanie obozu Zjednoczonej Prawicy nie ma sensu

1 egzemplarz za 55 zł 1 egzemplarz za 70 zł

+ dodatek: płyta „Ryszard Makowski w Radiu Wnet”

2 egzemplarze za 100 zł

Imię i Nazwisko

Jan A. Kowalski

T

Adres

ymi dwiema ustawami Pra­ wo i Sprawiedliwość prze­ konało nas skutecznie, że deklarowana prawicowość i konserwatyzm służy tej partii jedynie do pozyskiwania głosów mentalnego Podkarpacia. I w zasadzie nic nie róż­ ni jej od innych socjalistycznych czy socjaldemokratycznych formacji. Nic oprócz poparcia jednego katolickiego medium, czyli Radia Maryja i Telewizji Trwam ojca Rydzyka. To zdjęcie prawicowej maski i zwrot w kierunku socjaldemokra­ tów, zielonych i animalsów, miejmy nadzieję przyniesie poparcie wybor­ cze dla Prawa i Sprawiedliwości z tego kierunku. A odpadnięcie koalicjantów, czyli Porozumienia Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, nie obniży jego notowań za trzy lata. Trzy lata to zarazem niezbyt długi okres dla obu wymienionych formacji na oderwanie się od cycka PiS na rzecz budowy własnego stabilnego poparcia.

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach marketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00-108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgodny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych, a także, że posiada Pan/Pani prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żądaniem usunięcia podanych danych osobowych. Zbierane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.

A najpierw na stworzenie wyrazistego wizerunku w opozycji do socjalistycz­ nego starszego brata. „Przede wszystkim człowiek” albo „Człowiek nie zwierzę” mógłby napi­ sać na swoim sztandarze partyjnym Zbigniew Ziobro, gdyby miał pienią­ dze i poparcie swoich partyjnych ko­ legów. I wokół tego, po dodaniu pos­

W obecnym kształcie, poza ciągłymi walkami pod i nad stołem, obóz Zjednoczonej Prawicy niczego więcej dla dobra Polski nie osiągnie. tulatu ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, powinien budować swój elektorat. „Gospodarka to nie spółki skarbu państwa”, powinien napisać na swo­ im sztandarze Jarosław Gowin. A na­ stępnie zaprosić nie do końca zde­ moralizowane jednostki z Platformy

Redaktor naczelny

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński Sekretarz redakcji i korekta

Magdalena Słoniowska Redakcja G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Maciej Drzazga, Jan A. Kowalski

Obywatelskiej. Czyli takie, które nie klaszczą, ale brzydzą się obrazą uczuć religijnych Polaków. Gdyby każdej samodzielnej już formacji udało się zdobyć poparcie na poziomie 8–10%, to wreszcie można by pomyśleć o rzeczywistej reformie pań­ stwa. O zdobyciu 2/3 miejsc w Sejmie i zmianie Konstytucji. 10% poparcie

Libero i wydawca

Lech R. Rustecki

Stała współpraca

Paweł Bobołowicz, Piotr Bobołowicz, Jan Bogatko, Zbigniew Kopczyński, Wojciech Pokora, Stefan Truszczyński, Piotr Sutowicz, Piotr Witt V Rzeczpospolita Jan A. Kowalski

społeczne, które ma szansę zachować Konfederacja, zdecydowanie takiej re­ formie by się przysłużyło. Zatem nie płaczmy nad ewentual­ nym rozpadem koalicji i nie lamentuj­ my: co to będzie, co to będzie?! W obec­ nym kształcie, poza ciągłymi walkami pod i nad stołem, obóz Zjednoczonej

Prawicy niczego więcej dla dobra Polski nie osiągnie. Męska decyzja o rozejściu się może dotychczasowym koalicjantom i nam wszystkim tylko wyjść na dobre. Pod warunkiem jednak kulturalnego rozejścia się. Bez wyciągania brudów w TVN i biegania do Pudelka. No i oczywiście bez przyspieszo­ nych wyborów, co proces budowania swoich formacji mogłoby Jarosławowi Gowinowi i Zbigniewowi Ziobrze nie tyle utrudnić, co wręcz uniemożliwić. Aby tak się nie stało, powinna zostać zawarta nowa umowa koalicyjna po­ między wyżej wymienionymi i Jarosła­ wem Kaczyńskim. Umowa o poparciu dla jego mniejszościowego rządu na okres całej obecnej kadencji. W polityce, podobnie jak w bizne­ sie i życiu, w pewnym momencie trze­ ba zaryzykować. Według mnie to jest właśnie najlepszy czas. A jeżeli się nie uda? To trudno, kolejne trupy użyźnią naszą polityczną glebę, dla korzyści przyszłych pokoleń. K

Projekt i skład

Adres redakcji

Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

ul. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Dystrybucja własna – dołącz!

Wydawca

Warszawa 26.09.2020 r.

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o.

Nakład globalny 10 000 egz.

Wojciech Sobolewski

dystrybucja@mediawnet.pl

Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

Śp. Andrzej Górski 11 września 2020 roku zmarł Andrzej Górski, warszawski drukarz stanu wojennego, organizator produkcji Niezależnej Oficyny Wydawniczej i drukarni Solidarności przy ul. Szpitalnej. Podczas pobytu w więzieniu w latach 1985–1986 prowadził pięciomiesięczną głodówkę, podczas której był przymusowo dokarmiany, co zniszczyło mu zdrowie. Wspaniały człowiek kochający Polskę. ( J.Z.)

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Nr 76 · PAŹDZIERNIK 2O2O

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

A

polskiego państwa podziemnego, podstępnie zwabionych na rozmowy, porwanych i wywiezionych – jest swoistym dopełnieniem historii powstania warszawskiego. Zrobiono to „rękami” NKWD. Ale generał Okulicki był w Warszawie niewygodnym świadkiem hańby gen. Berlinga, żywą legendą – dlatego musiał zginąć. Generałowie Bór-Komorowski, Pełczyński i Chruściel przeżyli, bo trafili do niewoli, zostali wywiezieni w głąb Niemiec i wyzwolili ich Amerykanie. Te kłamstwa o powstaniu warszawskim i jego przywódcach pokazują, jak łatwo w fałszywym świetle przedstawić każdą prawdę lub wydarzenie, w oderwaniu nie tylko od

Dlaczego? Przede wszystkim okazało się, że główny uczestnik koalicji rządowej, Prawo i Sprawiedliwość, jest ugrupowaniem na wskroś lewicowym. Ustawa o ochronie zwierząt, nazywana piątką dla zwierząt, mogła się spodobać wszelkiej maści socjalistom i lewakom, a nie ludziom określającym się mianem konserwatystów i prawicowców. Pod drugą ustawą, tzw. covidową, zdejmującą odpowiedzialność z urzędników za działania sprzeczne z prawem, mogliby się podpisać zagorzali zwolennicy bolszewii.

PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA

G

Stalina, ale ich własnego wyboru i żołnierskiego honoru. Można się zastanawiać, jakie konsekwencje ponieśliby dowódcy 1. Armii WP, gdyby złamali rozkazy Stalina i pospieszyli na pomoc powstaniu, ratowali miasto i mieszkańców. Być może Stalin by ich odwołał ze stanowisk, być może zdegradował na niższe stopnie. Ale możliwe, że wcale tak by się nie stało, gdyż groziło to otwartą wojną z Polską i poważnym konfliktem z aliantami. Żołnierze nie pozwoliliby na aresztowanie bohaterów, jakimi niewątpliwie ich dowódcy by się stali. Sądzę, że Armia Czerwona nie odważyłaby się wejść do Warszawy zajętej przez Polaków. Jak by się dalej potoczyła wojna? Nie wiemy. Jednak Berling, Popławski i Spychalski tylko się przyglądali, czekając, aż tragedia Warszawy dobiegnie końca. Grali w polityczną grę kosztem własnego narodu. Trzeba jeszcze przypomnieć, że wszystkie polskie ośrodki związane z Moskwą wzywały do powstania, licząc, że powstańcy opowiedzą się po stronie komunistów. Radiostacja Kościuszko 29 lipca wzywała mieszkańców takimi słowami: „Ludu Warszawy! Do broni! Niech ludność cała stanie murem wokół Krajowej Rady Narodowej, wokół warszawskiej Armii Podziemnej. Uderzcie na Niemców, udaremnijcie ich plany zburzenia budowli publicznych. Pomóżcie Armii Czerwonej w przeprawie przez Wisłę. Milion mieszkańców Warszawy niechaj się stanie milionem żołnierzy, którzy wypędzą niemieckich najeźdźców i zdobędą wolność” (Andrzej Albert: Najnowsza historia Polski 1914– 1993. T. I. Londyn: Wydawnictwo Puls, 1994).

wszedł do ruin, których mieszkańców Niemcy wymordowali lub wzięli do niewoli. Zygmunt Berling zdradził Warszawę i powstanie! Berling, Popławski, Żymierski, Spychalski – są to nazwiska generałów na zawsze w oczach Polaków zhańbionych jako żołnierze i jako Polacy. Trzeba przywrócić dobre imię przywódcom powstania warszawskiego: gen. Tadeuszowi Borowi-Komorowskiemu, gen. Antoniemu Chruścielowi, gen. Tadeuszowi Pełczyńskiemu i gen. Leopoldowi Okulickiemu – prawdziwym obrońcom Warszawy. Los generała Okulickiego, który zmarł 24 grudnia w więzieniu w Moskwie, w trakcie słynnego Procesu Szesnastu – przywódców


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

3

WOLNA EUROPA

W

ruletce wysokość wygranej pociąga, lecz prawdopodobieństwo straty jest 36 razy większe. Od kasyna bardziej niebezpieczna jest tylko spekulacja giełdowa. Ale i tutaj istnieją recepty niezawodne. Rodzina Rotszyldów 200 lat temu odkryła, że pewność dają interesy ubezpieczane przez państwo. Państwu nie grozi bankructwo, w razie niepowodzenia operacji obciąża obywateli nowymi podatkami. Dla tych, co nie są Rotszyldami, pozostają inwestycje w akcje. Do niedawna istniały walory murowane. Dawały ogromny dochód i były całkowicie pewne, bo murowane. Coś się zmieniło podczas wakacji. W Paryżu można to dostrzec gołym okiem. Prawo nakazuje wywieszać zezwolenia budowlane na widocznym miejscu. W najgęściej zaludnionym mieście świata każdy taki nowy afisz przed placem budowy budzi przestrach. Gęstością zaludnienia (24,5 tys. osób/km2) przewyższyliśmy już Bombaj i Szanghaj (21 tys.), i Hongkong (19 tys.); możemy już bić tylko własne rekordy. Tymczasem dwa zezwolenia budowlane, które widziałem ostatnio, nie budzą lęku, lecz znaki zapytania. W obydwu podczas wakacji zmieniono przeznaczenie robót. Na tyłach naszego domu stanie obiekt sportowy – zjeżdżalnia wodna. Nie byłoby w tym nic dziwnego – teren należy do klubu sportowego – gdyby poprzedni afisz nie zapowiadał budowy bloku mieszkalnego. Z zezwolenia na murze obok byłego pałacyku aktora Gerarda Depardieu dowiedziałem się, że tam, zamiast burzenia i budowy bloku, przeprowadzi się drobne naprawy. Dlaczego zrezygnowano z projektu? Nie opłaciło się?! W tamtej okolicy cena 1 m2 nowo wybudowanych mieszkań przekroczyła niedawno 40 000 €. A może ktoś w merostwie ocknął się i zabronił? Od czasu generała de Gaulle’a o niczym takim nie słyszano. Mieszkania po 40 000 zostały zbudowane na terenie historycznego szpitala Laennec. Jeżeli pomimo deficytu łóżek udało się zamknąć szpital i tereny sprzedać inwestorom budowlanym,

P

o tym, jak cesarzowa Angela zniosła pięć lat temu granice (strzeże się ich jedynie przed ukraińskimi robotnikami sezonowymi, ograbianymi z nielegalnie zarobionego grosza na granicy niemiecko-polskiej przez federalne służby celne, co samo w sobie jest obrzydliwym procederem), Republika Federalna wita wszystkich chętnych z listy Sorosa. Dzień, w którym powstanie Prawdziwy Europejczyk (w znaczeniu unionista), zbliża się nieubłaganie, chyba że nadzieje okażą się jednak płonne. To już naprawdę desperacja, jeśli w Niemczech (nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu!) otwarcie i bez cienia strachu tysiące mieszkańców Republiki Federalnej podpisują petycję „Zatrzymać nową migrację!”, skierowaną do rąk ministra spraw wewnętrznych w Berlinie, Horsta Seehofera. To nieważne, czy odniesie ona pożądany przez sygnatariuszy skutek; już samo jej podpisanie jest sukcesem. Niemców oburzają państwowe premie dla bandytów z obozu „da uchodźców” w Morii na pięknej, do niedawna greckiej wyspie Lesbos, którzy na podpaleniu udostępnionych rzekomym „uchodźcom” prymitywnych wprawdzie, ale zawsze domostw, dających im dach nad głową, budują nadzieję na dotarciu do Ziemi Obiecanej, tak jak im to przyrzekła już pięć lat temu Angela Merkel. Pamiętam zdjęcia czy nawet filmy z Węgier, gdzie na dworcach kolejowych oburzeni „uchodźcy” kopali butelki z wodą, oddane do dyspozycji spragnionych i zmęczonych wędrowców. Podziwiałem wówczas ich krzepę i siłę; przywodzili oni na myśl rycerzy proroka, uczestniczących tym razem w operacji Ziemia Obiecana. Kobiety i dzieci jakoś nie rzucały się w oczy, w końcu nie pozowali oni do zdjęć niemieckiego czy francuskiego lewicowego magazynu ilustrowanego, lecz prowadzili twardą walkę o byt z węgierskim reżimem. Walkę zakończoną sukcesem, a jakże! Potem, w słynną noc sylwestrową w Kolonii nastąpił drobny zgrzyt: nadreńskie dziewczyny, ochoczo bawiące się na ulicy i nie tylko, śpiewające i śmiejące się po kilku perlistych „sektach”, lokalnej odmianie szampana, niechętnie jakoś przyjmowały wdzięki arabskich młodzianków, spragnionych seksu, który rządzi w Europie ulicami,

to któżby liczył się z pałacykiem i zrezygnował z parceli budowlanej trzech czwartych hektara w jednej z najdroższych dzielnic? A może trafiło na uczciwego? A może prostytutki są dziewicami? Któżby pozbywał się kury przynoszącej złote jaja! A jednak są tacy, i to pośród największych potentatów i najlepiej poinformowanych. Z wiadomości wstydliwie ukrytej, której nie znajdziecie na pierwszych stronach gazet ani w dziennikach telewizyjnych, można się dowiedzieć, że nie tylko drobni inwestorzy nabrali wstrętu do kupowania murów. Wielcy inwestorzy w szybkim tempie pozbywają się swojego stanu posiadania. Bank Nexity (przez mur z polską ambasadą) sprzedał swoich 7450 mieszkań po 175 000 € za sztukę. Na Paryż to półdarmo. Inny wielki, Cogedim, pozbył się swoich 8000 mieszkań również po cenie przyjacielskiej. Kim jest nabywca? Ten sam, co zwykle – podatnik francuski. Podatnik nie wiedział, że podczas kanikuły za jego plecami centralny bank państwowy Kasa Depozytów i Konsygnacji prowadzi w jego imieniu interesy z inwestorami budowlanymi. Burza nie oszczędziła nawet centrów handlowych, dotychczas złotego interesu. Ich notowania giełdowe od początku roku zjechały na zbitą buzię. Dworzec Saint-Lazare i Creteil Soleil straciły 60% wartości, Forum des Halles i Defense, własność ulubionego przez merostwo Paryża Unibaila – 70%. Prawdziwa masakra. (Unibail to także Westfield – właściciel centrum handlowego Arkadia w Warszawie). Ktoś podejrzliwy mógłby pomyśleć, że mury przestały być dobrym interesem albo nawet, że stały się (tfu!tfu!, na psa urok!) lokatą fatalną. Ile razy chcę coś zrozumieć z ekonomii, a nie jestem w Warszawie i nie ma obok pana Jerzego Bielewicza, któryby mi wytłumaczył, sięgam do pism profesora Maurice’a Allaisa. Jedyny Francuz – laureat Nobla w dziedzinie ekonomii za analizę wielkich kryzysów, wyraził swoją opinię na temat mondializacji w czasach, kiedy dopiero się zaczynała, w książce, której tytuł starcza za cały program: Mondializacja – zniszczenie zatrudnienia i wzrostu gospodarczego. Czytam go

czego dowiedzieli się w swym kraju z reklamy wycieczek w ( jedną stronę) do Europy. Nie są one wcale takie znowu tanie, ale też turyści z krajów arabskich do biednych nie należą. Biura podróży, wysyłające swych klientów za kilka tysięcy dolarów w rejs na przerdzewiałych łajbach lub pontonach, nie ryzykują w zasadzie ich życiem, bowiem zawsze, jakby na zamówienie, pojawia się na wodach Morza Śródziemnego jakiś niemiecki czy (rzadziej) francuski statek „ratowniczy” pewnej znanej organizacji międzynarodowej, podającej się za charytatywną (zbieżność w czasie i chęć niesienia bezinteresownej pomocy każe niekiedy wątpić w tę bezinteresowność). Nazajutrz wszystkie lewicowe gazety w Niemczech (innych tu w zasadzie nie ma) zamieszczają dramatyczne relacje o walce odważnych matrosów z żywiołem, walce o życie wyczerpanych uchodźców, podając numer konta dla wpłaty niezbędnych darowizn. Dziennikom wtórują miejscowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe. Ale ostatnio Niemcy (czy to wynik pandemii?) okazują się być jakoś mniej szczodrzy, jak do niedawna. Czyżby zaczynali wątpić w potrzebę niesienia pomocy potrzebującym? No jakże tu wierzyć w zaklęcia niemieckich polityków, jak na przykład wiceprezydent Bundestagu, Claudii Roth z Zielonych, kiedy ta występuje z Bundestagiem w tle z plakatem, jakby była demonstrantką, a nie gospodynią Reichstagu, z żądaniem „umożliwić przyjęcie!”. Nie musi przecież pisać, kogo chce przyjąć, to przecież jasne. Lewicowy rząd w Berlinie już w połowie września podjął decyzję o przyjęciu „w pierwszym etapie” ponad 1500 uchodźców z Grecji, w sumie ba być ich około 2750, z Afganistanu, Syrii i z Iraku (to znaczy nie Greków, lecz głównie Arabów, którzy tam zbiegli rzekomo z obawy o życie, ale widać uznali warunki tam panujące za niebyt odpowiadające ich estetyczno-finansowym zapatrywaniom). Poinformował o tym wicekanclerz Niemiec, zastępcy i koalicjant Angeli Merkel z CDU (ta partia coraz bardziej przypomina ideologicznie swój enerdowski odpowiednik – w państwie SED też była „chadecja”!), towarzysz Olaf Scholz z SPD. Określając

P

i

o

t

r

W

i

t

t

KRACH?! A chodzi o pu..., a chodzi o pu..., a chodzi o puder.

Konstanty Ildefons Gałczyński

O ruletce w Monte Carlo mówiono niegdyś: czasem wychodzi Noir, czasem wychodzi Rouge, ale wygrywa zawsze Blanc. Francois Blanc (Biały) był właścicielem kasyna. Opinia publiczna obciążała jego interes odpowiedzialnością za liczne samobójstwa nałogowych graczy. Królowa Wiktoria kazała zasłaniać okna w swojej salonce w drodze na wakacje zimowe do Mentony, kiedy pociąg mijał Monaco – jaskinię hazardu. uważnie, ponieważ mechanizm wielkich kryzysów studiował przez całe życie i wszystkie jego przewidywania sprawdzają się od 30 lat. W tym czasie obserwowaliśmy w Paryżu stały wzrost wartości mieszkań. Przed mondializacją średnia cena kształtowała się na poziomie 3,5–6 tys. (franków!) za metr. Wyniosłoby to dzisiaj 500–700 € za metr, a nie 17 500, jak wynosi obecna średnia cena. Wzrost 35-krotny. Dla tych, co kupili w porę, to prawie wygrana na ruletce. Mówimy o długim okresie czasu, co może wywołać mylne wrażenie, jakoby zwyżka dokonywała się stopniowo. Było inaczej. W latach

90. wyczytałem w gazecie o transakcji jednego dnia na 10 000 mieszkań. Nabywcą całego pakietu był amerykański fundusz powierniczy. A potem tajfun: z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień ceny rosły. I oto teraz, po powrocie z wakacji odkrywam informację, której nie znajdziecie na pierwszych stronach gazet. Ani nawet na drugich. Ani – zwłaszcza – w raporcie notariuszy i handlarzy nieruchomości, który wymownie zachęca do kupna. „Pożyczajcie na krechę! Nigdy kredyt nie był równie tani!” To również nie jest ścisłe, jak większość sloganów reklamowych. Sto lat temu, w przeddzień Wielkiego Kryzysu,

Scholza mianem „towarzysz” nie kieruję się wcale złośliwością, której mi nie brak, lecz regułami zwracania się w SPD do partyjnych kolegów.

I komu skorzy do niesienia pomocy Niemcy mają tu wierzyć: własnym politykom czy premierowi Grecji, Kyriakosowi Mitsotakisowi, który po wybuchu

J

a

n

B

o

g

a t k o

Ziemia Obiecana Europa to nie Australia czy Ameryka: nie chronią jej fale oceanów, a jedynie śródlądowa kałuża, którą można pokonać nawet na pontonie. Architekci Nowego Świata mają łatwe zadanie: w gazetach zamieszczają wzruszające zdjęcia kobiet i dzieci, którym zagrażają rekiny na Morzu Śródziemnym, i tylko my możemy im przyjść na ratunek!

kredyt był tani. „Przypisywać kryzys 1929 roku protekcjonizmowi stanowi nonsens historyczny – pisał profesor Allais. – Jego prawdziwe źródło znajdowało się w nieograniczonym rozwoju kredytu w latach, które go poprzedziły”. Obecna taniość kredytu wynika głównie z nadmiaru pieniędzy. Bankierzy mogą je wyprodukować w dowolnych ilościach, gdyż produkują z niczego. Profesor Allais nazwał ich fałszerzami pieniędzy. Dotąd napiętnowane przez uczonego fałszerstwo funkcjonowało doskonale. Młodzi oddawali się w niewolę bankom na 35– 45 lat. Małżeństwo, które cztery lata temu nabyło mieszkanie wartości miliona, dzisiaj miałoby z tego pewnie 20% zarobku. Tyle, że mieszkanie należy wciąż do banku, chyba że bank zdążył się go pozbyć. Marszand Leonce Rosenberg w latach 1920. sprzedawał malarstwo nowoczesne drogą ogłoszeń w prasie: „Obraz, który kupujesz dzisiaj, za tydzień będzie droższy o 25%”. Nie trzeba było oglądać dzieła ani uczyć się dobrego gustu. Anonse inwestorów mieszkaniowych późniejsze o sto lat dziwnie przypominają tamte sprzed Wielkiego Kryzysu. Nexity; Cogedim i Unibail sprzedały już swoje dobra. Najdroższą dzielnicę – otoczenie placu Etoile – podzielili między siebie miliarderzy rosyjscy z książętami arabskimi. W ciągu kilku lat połowa z ponad 100 000 domów stolicy została rozkupiona przez cudzoziemców. Inwestycje zagraniczne w Paryżu powiększyły się o ponad jedną trzecią. Ze swej strony rząd francuski stosuje poważne ulgi podatkowe dla nabywców. Ignorant w dziedzinie ekonomii, nie ośmielę się na żadne głębsze analizy ani komentarz. Ale Maurice Allais, którego Bank Szwecji uznał za najwybitniejszego znawcę kryzysów, uważał opodatkowanie pracy, podczas gdy zwalnia się od podatków kapitał, nie tylko za krzyczącą niesprawiedliwość, ale i za śmiertelne niebezpieczeństwo dla dobrobytu ludzkości. Bernard Arnault powiększył swoje imperium luksusu, zakupując amerykańską świątynię zbytku Tiffany za 15 mld €.

Dla damy LVMH – w sukience letniej od Diora-Dioraura (6500 €) albo w półkrótkiej (6900 €) i bieliźnie (biustonosz 980, majteczki 880), pachnącej legendarnym „Shalimar” Guerlaina, w sandałkach od Yvesa Saint-Laurenta 695 albo 995, skarpetki 350, body 1550, dodatki, akcesoria (torebka-kuferek 4050) – prawdziwym luksusem jest dopiero dyskretna bransoletka od Tiffany’ego – 53 000 €. Ale tu także wiele się zmieniło. Ofic­jalnie mówi się, że Minister SZ, Jean-Yves Le Drian, wymusił na panu Arnault odstąpienie od transakcji w imię wojny handlowej ze Stanami. Francja zamierza ściągnąć zaległe podatki od amerykańskich gigantów informatyki i dystrybucji, więc prezydent Trump zapowiedział w odwecie obłożenie dodatkowym wysokim cłem francuskich towarów luksusowych. To cios w tradycję. Już przecież damy lekkich obyczajów sprowadzały frou-frou z Paryża do westernowych salonów, na udrękę dzielnych żon kowbojów. Tiffany wykopał tomahawk i zaskarżył pana Arnault o złamanie umowy. Pan A. odpowiedział pozwem o oszustwo i odgraża się, ze wygra przed sądem w Delaware. Ale wiemy, komu zazwyczaj przyznaje rację sąd amerykański w sprawie przeciwko cudzoziemcowi. Za rozsypany puder zapłaci pewnie państwo francuskie, czyli podatnik. Wścibscy dziennikarze ujawnili, że obroty LVMH na świecie zmalały o 70% i końca tego krwotoku nie widać. Więc winne nie jest oszustwo, ale spadek popytu. Chodzi naprawdę o ciężką forsę. W gotówce transakcja na 15 mld € przedstawiałaby dwie i pół tony banknotów po 500 €. A może zaczęły się sprawdzać przewidywania profesora Allaisa, który za stan rzeczy winił „obrońców ideologii nadmiernie uproszczonej i destrukcyjnej, heroldów gigantycznej mistyfikacji”? PS Niezrażony brakiem bransoletek Tiffany’ego Louis Vuitton nie opuszcza gardy. Po luksusowym żelu hydroalkoholowym zapowiedział luksusowe maski chroniące przed koronawirusem. 800 €, ale przezroczyste, co umożliwia oglądanie na bieżąco notowań giełdowych. K

pożaru w obozie w Morii stwierdził publicznie: „Nie ma co do tego wątpliwości, że obóz w Morii podpalili pewni nadaktywni uchodźcy i migranci, którzy chcieli zaszantażować rząd, podpalając obóz z żądaniem natychmiastowego przesiedlenia z wyspy”. Premier Grecji powiedział wobec prasy, że grecki rząd szantażować się nie da. Dlatego na wyspie pozostaną wszyscy migranci, a jest ich 12 tysięcy, i zamieszkają oni w nowym, prowizorycznym obozie. Panią Roth z Zielonych musiały zaboleć słowa premiera Grecji, a jeszcze bardziej zapewne dotknęła ją wypowiedź ministra do spraw migracji w Atenach, Notisa Mitrakisa: „jeśli ci ludzie myślą, że mogą tutaj urządzać awantury i dostaną prawo azylu, i będą mogli wjechać do innego kraju w Europie, to mylą się. Jeśli pozwolilibyśmy na to, to zachęcilibyśmy tylko innych do naśladownictwa”. No i komu tu wierzyć, komu? W monolicie medialnym Niemiec pojawia się cieniutka rysa. Thomas Bormann, dziennikarz z uważanej za bardziej lewicową niż ZDF stacji telewizyjnej ARD, korespondent w Stambule, trafnie zauważa, że rząd Niemiec działa wbrew interesom rządu w Atenach, zapowiadając ponad głowami greckich ministrów ( jakie to demokratyczne!) przyjęcie migrantów z Morii. Borman musiał poirytować Claudię Roth, mówiąc w swej relacji, że „sen bezdomnych uchodźców z Morii o rychłym rozpoczęciu nowego życia w Niemczech okaże się płonny, bowiem rząd Grecji nie chce pozwolić na wyjazd ani jednego uchodźcy z Morii. Stwierdził to po raz kolejny premier Grecji, Mitsotakis”. Oczywiście springerowska „Bild-Zeitung” (gazeta o najwyższym nakładzie w Niemczech) prowadzi zmasowaną kampanię na rzecz Angeli Merkel (czy zostanie ona jednak kanclerzem na kolejną kadencję?). Pięć lat temu, w pamiętnym roku 2015, gazeta ta uruchomiła kampanię „Refugees Welcome”, która jest teraz nowym hasłem lewactwa w miejsce „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Teraz znowu „Bild-Zeitung” popiera nieodpowiedzialną politykę Merkel otwarcia granic. Prezydent Konferencji Miast Niemieckich (Deutscher Städtetag), Burkhard Jung (z SPD), wezwał rząd Niemiec do podjęcia „odważnej decyzji” i przekonuje: „wiele miast niemieckich wyraża

gotowość natychmiastowego przyjęcia ludzi z Morii”. Jednak kiedy rozmawia się z mieszkańcami na ulicach miast, są oni raczej innego zdania. Wśród polityków obozu rządzącego zdania są również podzielone. Friederich Merz, niezbyt szczęśliwy aspirant do partyjnej schedy po Angeli Merkel (chce być szefem CDU), przestrzega z kolei przed licytowaniem się, kto przyjmie najwięcej migrantów. Merz zauważa trzeźwo, mówiąc: „o ile dobrze to postrzegam, Grecja nie prosiła dotąd o przyjęcie w Unii Europejskiej uchodźców z Lesbos i skierowanie ich do innych państw unijnych”. Szef frakcji opozycyjnej, konserwatywnej partii AfD, Alexander Gauland, zwraca uwagę, że przyjęcie migrantów z Morii może wywołać powtórkę z wydarzeń z roku 2015. Jego zdaniem byłby to katastrofalny sygnał o niszczycielskiej sile działania, na co nie wolno pozwolić. Proponuje następujące europejskie (czyli unijne) rozwiązanie: UE powinna przeznaczyć środki na ochronę granic zewnętrznych i na wsparcie państw na tych granicach w misji zawracania nielegalnych migrantów. Zagadką pozostaje fakt, dlaczego lewicowy rząd w Berlinie chce ponad głowami wszystkich (nie tylko Greków!) narzucić Unii Europejskiej swą wizję polityki imigracyjnej. Jak dotąd polityka zmuszania innych państw unijnych, a zwłaszcza Polski i Węgier, do przyjmowania osadników z krajów islamskich, nie udaje się, co wyraźnie irytuje architektów nowego ładu. Nie dają oni jednak za wygraną i to nawet, mimo coraz bardziej wyraźnych głosów sprzeciwu (wspomnianą na początku petycję do ministra Horsta Seehofera, której sygnatariusze sprzeciwiają się przyjmowaniu migrantów z Morii, w przeciągu kilku dni podpisało ponad 20 tysięcy osób). Niemcy przestają powoli wierzyć własnym politykom, bowiem coraz częściej ich zawodzą. Przestają też brać za dobrą monetę wszystko, co przeczytają na łamach springerowskiej „Bild-Zeitung” czy usłyszą i obejrzą w telewizji. Coś się zmienia między Odrą a Renem. Czy wywołały to dłuższe wieczory spędzane w domu w czasach zarazy? Wprawdzie pierwsze jaskółki wiosny nie czynią, ale zwiastują odejście zimy. Tej politycznej także. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

4

S

łowa te, niestety niezwykle pro­ rocze, napisał w 1916 r. Józef Conrad Korzeniowski w Uwagach o sprawie polskiej. Korze­ niowski naturalnie pisał je w zupełnie innych warunkach, Rosja nie była jesz­ cze sowiecka, Niemcy były cesarstwem, a Polska dopiero miała się odrodzić. W poprzednich artykułach cyklu stara­ łem się szczegółowo opisać wydarzenia i koncepcje polityczne, które wdrażane były przez II Rzeczpospolitą w polityce wschodniej od momentu, gdy wywal­ czyła swoją niepodległość, do dnia jej ponownego upadku, czyli tytułowego Katynia, będącego symbolem końca pewnej epoki. To właśnie w cieniu Ka­ tynia snułem rozważania, mające po­ móc zrozumieć, dlaczego po 20 latach wolności Polska znów znalazła się pod rozbiorami sąsiadujących z nią krajów.

Kulisy zbrodni Polska odrodziła się w nowym ładzie europejskim. Po zakończeniu I woj­ ny światowej mapa polityczna Europy nie wyglądała tak samo, jak przed jej rozpoczęciem. Rozpadły się wielkie mocarstwa, kierujące dotychczas świa­ tową polityką, w ich miejsce pojawiły się nowe, z których część od początku aspirowała do roli nowych hegemo­ nów, a inne próbowały znaleźć swoje miejsce w odrodzonym świecie. Były także narody, które liczyły na swoją państwowość w wyniku tych zawiro­ wań, a które się jej nie doczekały. Pol­ ska, ze względu na swoje położenie, od początku swojej niepodległości musia­ ła mierzyć się z konsekwencjami tych wszystkich wydarzeń. Od chwili odzy­ skania państwowości towarzyszył jej na wschodzie rak, który wyrósł na chorym już ciele carskiej Rosji, a który, jak się szybko okazało, był nowotworem zło­ śliwym, chcącym atakować wszystkie przylegające do zakażenia tkanki. Dla­ tego w 1920 r. należało przeprowadzić operację, która by rozwój tej choroby powstrzymała. Każdy chirurg wie, że takie chore tkanki wycina się z mar­ ginesem. My ten margines zostawili­ śmy i przez kolejne lata zmagaliśmy się z odradzającą się chorobą. Tą chorobą jest komunizm. Równocześnie przyszło nam zmierzyć się z jeszcze innym wyzwa­ niem. W okresie budzenia się nowych narodów nie każdy miał to szczęś­ cie, żeby wywalczyć swoją niezależną państwowość. Jednym z nich, wspie­ ranym przez Józefa Piłsudskiego, był naród ukraiński. W poprzednich ar­ tykułach dosyć szeroko opisane były kulisy wspólnej walki o zachowanie dopiero co narodzonej państwowości polskiej i o powołanie do życia Ukra­ ińskiej Republiki Ludowej. Niestety zadanie wykonane zostało połowicz­ nie. Polska zwyciężyła prących na za­ chód bolszewików, jednak nie było międzynarodowej woli do tego, by wy­ gospodarować dla Ukrainy przestrzeń na własne, niepodległe państwo. Zado­ wolono się powołaniem parapaństwa w postaci Ukraińskiej Socjalistycz­ nej Republiki Radzieckiej, która także odegrała pewną rolę w krótkim okresie międzywojennej niezależności Polski. Rozważania zakończyliśmy w przededniu wybuchu II wojny światowej. Za naszą wschodnią gra­ nicą trwała kolektywizacja rolnictwa, Wielki Głód i Wielki Terror zdążyły już pochłonąć miliony ofiar, także na­ rodowości polskiej. Tymczasem w Pol­ sce zdaje się, że sytuacja ta była nie­ zauważona. Są tego różne przyczyny. Jedną z nich był sparaliżowany polski wywiad, który na kierunku wschod­ nim całkowicie nie spełniał już swojej roli. Drugą była agresywna sowiecka propaganda. Komunizujący chłopi na zachodzie Ukrainy i Białorusi nie wie­ dzieli w większości, co działo się tuż za granicą. Żyli mitami, które przy­ niosły plon obfity w pierwszych go­ dzinach wojny. Dla nich komunizm miał obliczę anarchii lat 1917–1921, co wyrażały hasła, by przeganiać pol­ skich panów i przejmować ich ziemię na własność. Komunizm wyobrażano sobie jako wyzwolenie. W takim prze­ konaniu utwierdzała ich wszechobecna bolszewicka propaganda. W chwili, gdy na sowieckiej Ukrainie trwała kolekty­ wizacja i odbierano chłopom ziemię, wprowadzając „nowoczesną” pańszczy­ znę, w Polsce komuniści agitowali za tym, by rozdawać chłopom ziemię bez odszkodowania dla właścicieli. Gdy mordowano komunistów za tzw. od­ chylenie nacjonalistyczne, na terenach II RP wmawiano członkom partii, że projekt zwany ZSRR jest projektem fe­ deracyjnym, w którym każdy zrzeszony naród ma równe prawa.

KO R Z E N I E K AT Y N I A Ocieplenie na linii Moskwa – Warszawa Do elementów wpływających na baga­ telizowanie sytuacji międzynarodowej należały zawierane przez Polskę sojusze i umowy międzynarodowe. Jednym z nich był pakt o nieagresji, podpisa­ ny w 1932 r. między Polską a ZSRR, potwierdzany następnie w roku 1938 i w czerwcu 1939 r. (przez nowo mia­ nowanego ambasadora ZSRR w Polsce Nikołaja Szaronowa). Ten pakt dawał Polsce pozory bezpieczeństwa, a o pod­ trzymywanie tych pozorów dbał do­ skonale Józef Stalin. Dochodziło do okresowych ociepleń wzajemnych rela­ cji, które przekładały się na konkretne

starają się bagatelizować odpowiedzial­ ność Stalina za II wojnę, eksponując w swojej polityce historycznej jedy­ nie moment tzw. wyzwolenia narodów z faszyzmu. Jednak przyglądając się wydarzeniom z miesięcy poprzedzają­ cych agresję Niemiec i ZSRR na Polskę, łatwo zauważyć, że w pojedynkę żaden z tych krajów nie odważyłby się roz­ pętać światowego konfliktu. Jaka była sekwencja zdarzeń?

Stalin zdecydował o wojnie Zanim doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, który przypie­ czętował los Polski, w marcu 1936 r.

zmuszone odstąpić od planów agresji i ustąpić wobec stanowiska Polski. Będą też szukać ułożenia stosunków z mocarstwami zachodnimi. W ten sposób będziemy mogli uniknąć wybuchu wojny, lecz dalszy rozwój wydarzeń poszedłby wówczas w niewygodnym dla nas kierunku. Natomiast jeśli przyjmiemy niemiecką propozycję zawarcia z nimi paktu o nieagresji, to umożliwi Niemcom atak na Polskę i tym samym interwencja Anglii i Francji stanie się faktem dokonanym. Gdy to nastąpi, będziemy mieli szansę pozostania na uboczu wojny. Będziemy mogli z pożytkiem dla nas czekać na odpowiedni dla nas moment dołączenia do konfliktu lub osiągnięcia celu w inny sposób. Wybór jest więc dla nas

dla usprawiedliwienia uczynienia z układów polsko-sowieckich świst­ ków papieru nie wytrzymuje krytyki: Według moich wiadomości głowa państwa i rząd przebywają na terytorium polskim (…). Suwerenność państwa istnieje, dopóki żołnierze armii regularnej biją się (…). To, co nota mówi o sytuacji mniejszości, jest nonsensem. Wszystkie mniejszości (…) dowodzą czynami swej całkowitej solidarności z Polską w walce z germanizmem. W czasie pierwszej wojny światowej terytoria Serbii i Belgii były okupowane, ale nikomu nie przyszło na myśl uważać z tego powodu zobowiązań wobec nich za nieważne. Napoleon wszedł do Moskwy, ale dopóki istniały armie Ku-

Niepodobna przypuścić, by państwo tej potęgi i o takich tradycjach jak Rosja zniosło w łonie własnego imperium uprzywilejowaną grupę narodową, niejednorodną z Rosją. Historia wykazuje, że tego rodzaju kombinacje, choćby chronione najbardziej uroczystymi umowami i oświadczeniami, nie mogą być trwałe. W tym szczególnym wypadku koniec musiałby być tragiczny. O wchłonięciu polskości przez Rosję niepodobna myśleć. Ostatnich sto lat historii europejskiej dowiodło tego niezbicie. Pozostaje wytracenie do szczętu, drogą krwi i żelaza; i oto ostatni akt polskiego dramatu rozegrałby się wówczas przed oczyma Europy, zbyt zmęczonej aby mu zapobiec – przy poklasku Niemiec. Niesłusznym byłoby również twierdzenie, że zniknięcie Polski przyda sił słowiańskiej ekspansji. Sił by to nie przydało, natomiast zniknęłaby w ten sposób skuteczna zapora przeciw niespodziankom, jakie przyszłość może nieść w swym zanadrzu dla mocarstw Zachodu.

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 7

Hitler i Stalin zrobili swoje Wojciech Pokora działania, takie jak np. poparcie pol­ skiego stanowiska w sprawie „Kory­ tarza Pomorskiego” czy wystąpienie Polski i Związku Sowieckiego prze­ ciwko tzw. paktowi czterech, który został potępiony jako próba powrotu do XIX-wiecznej koncepcji koncertu mocarstw. Dochodziło także do ochła­ dzania relacji, szczególnie w okresie, gdy Stalin miał pewność, że ze strony Polski nie grozi mu żadne niebezpie­ czeństwo. Dlatego dało się ten chłód odczuć w latach 1936–38, m.in. przy kryzysie polsko-litewskimi czy podczas zajęcia przez Polskę Zaolzia. Polityka Związku Sowieckiego była w latach 30. polityką aktywnego wyczekiwania. Stalin do końca ważył, który sojusz i kierunek działań będzie dla niego politycznie najwłaściwszy. Gdy dzisiaj rozważane są, szczegól­ nie w publicystyce, przyczyny upadku II RP, niektórzy wskazują na niewy­ wiązanie się naszych sojuszników ze zobowiązań. Zazwyczaj przy tej okazji wskazuje się na Francję i Wielką Bry­ tanię, które miały zareagować w chwi­ li napaści na Polskę. Bardzo rzadko wspomina się, że ZSRR tez był naszym

Niemcy zajęły Nadrenię. Był to mo­ ment, gdy Stalin zdecydował o kierun­ ku swojej polityki, dążąc do zacieśnie­ nia współpracy z Hitlerem. Jednak nic nie było jeszcze przesądzone. Stalin wyraźnie potępiał przecież politykę appeasementu wobec Hitlera, nie godząc się na ustępstwa wobec niego. Szybko jednak wyczuł słabość zachodnich mocarstw, w czym utwierdził go układ w Monachium, który naturalnie potępił. Jednak widział, że kraje Zachodu nigdy nie wystąpią w obronie interesów innych państw, a już na pewno w takim układzie sił w Europie nie będą się liczyć z opinią Związku Sowieckiego. A Stalin jednak przywykł, że z jego opinią liczyć się raczej należy. Wiedział też, co należy zrobić, by liczono się z nim w świecie, tak jak liczono się w ZSRR. Mechanizm terroru znał doskonale. I wdrożył go w plan w wymiarze międzynarodowym. Na początek zaczął sondować, na ile politykę appease­mentu da się rozciągnąć z Hitlera także na niego. W październiku 1938 r. zastępca I Komisarza ZSRR Wiaczesława Mołotowa, Władimir Potiomkin, w rozmowie z ambasadorem Fran­ cji, Robertem Coulondre’em stwierdził,

W marcu 1940 r. przedstawiono listy tych, których nie należy likwidować. W sumie ocalono w ten sposób 395 osób, z czego 47 ze wskazania NKWD, 47 ze wskazania ambasady niemieckiej, 19 ze wskazania ambasady litewskiej, 24 jako Niemców, 91 ze wskazania przez Mierkułowa oraz 167 pozostałych. sojusznikiem, który nie tylko nie wy­ wiązał się ze zobowiązań, ale z preme­ dytacją je złamał. A zrobił to w chwili, gdy podpisano tajny protokół do pak­ tu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego 23 sierpnia 1939 r. w Moskwie. W tym protokole zawarty został zapis o czwar­ tym rozbiorze Polski. I podpisał go nasz formalny sojusznik. Zanim jednak do tego doszło, Stalin obserwował dokładnie sytuację w Europie i to działania krajów Zacho­ du pchnęły go w objęcia Hitlera. Para­ doksalnie obaj byli sobie potrzebni do realizacji swoich zbrodniczych koncep­ cji i nie można dziś oddzielać jednego od drugiego, szukając powodów wy­ buchu II wojny światowej. Naturalnie takie stawianie sprawy nie podoba się współczesnym władzom Rosji, które

że nie widzi dla ZSRR innego wyjścia, aniżeli czwarty rozbiór Polski. Bez reak­ cji. Równocześnie potwierdzono pakt o nieagresji z Polską (listopad 1938 r.) i zaczęto rozszerzać kontakty gospodar­ cze. Jednak los Polski był przypieczę­ towany. Zachód nie kwapił się, by wy­ stąpić z inicjatywą zagospodarowania Stalina i odciągnięcia go od zbliżenia z Hitlerem. Stalin to widział i zadecydo­ wał: idziemy z Niemcami. W sierpniu 1939 r., podczas posiedzenia Politbiura KC WKP(b), wygłosił przemówienie, w którym przesądził o dalszym losie Europy. Mówił o wojnie, której wybuch zależał już tylko od niego: Sprawa wojny czy pokoju weszła w stadium krytyczne. Jej rozwiązanie zależy wyłącznie od nas. Jeśli zawrzemy traktat z Anglią i Francją, Niemcy będą

jasny: powinniśmy przyjąć propozycję niemiecką, a misję wojskową francuską i angielską odesłać grzecznie do domu. Czy w obliczu tej wypowiedzi można uznać, że Związek Sowiecki 17 września 1939 r. przekroczył gra­ nice II Rzeczypospolitej w celu ochrony ludności narodowości ukraińskiej i bia­ łoruskiej? Czy można wierzyć współ­ czesnej propagandzie Putina, że Zwią­ zek Radziecki nigdy nie był w sojuszu z Hitlerem, a naród radziecki zawsze walczył z faszyzmem? Można, ale jest się wówczas takim samym kłamcą, jak Władimir Putin. W nocy z 16 na 17 września plan Józefa Stalina wszedł w życie. Wspomi­ nany już Władimir Potiomkin o godz. 3.00 przekazał ambasadorowi Polski w Moskwie, Wacławowi Grzybowskie­ mu, notę dyplomatyczną o treści: Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje regiony przemysłowe i ośrodki kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd polski rozpadł się i nie przejawia żadnych oznak życia. Oznacza to, iż państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć. Wskutek tego traktaty zawarte między ZSRR a Polską utraciły swą moc. Pozostawiona sobie samej i pozbawiona kierownictwa, Polska stała się wygodnym polem działania dla wszelkich poczynań i prób zaskoczenia, mogących zagrozić ZSRR. Dlatego też rząd sowiecki, który zachowywał dotąd neutralność, nie może pozostać dłużej neutralnym w obliczu tych faktów. Rząd sowiecki nie może również pozostać obojętnym w chwili, gdy bracia tej samej krwi, Ukraińcy i Białorusini, zamieszkujący na terytorium Polski i pozostawieni swemu losowi, znajdują się bez żadnej obrony. Biorąc pod uwagę tę sytuację, rząd sowiecki wydał rozkazy naczelnemu dowództwu Armii Czerwonej, aby jej oddziały przekroczyły granicę i wzięły pod obronę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi. Rząd sowiecki zamierza jednocześnie podjąć wszelkie wysiłki, aby uwolnić lud polski od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy, i dać mu możliwość egzystencji w warunkach pokojowych. Podpisano: komisarz ludowy spraw zagranicznych WIACZESŁAW MOŁOTOW. Ambasador Grzybowski odpowie­ dział, że żaden z argumentów użytych

tuzowa, uważano, że Rosja również istnieje (…). Potiomkin szybko odegrał się na Grzybowskim. Rankiem 17 września oświadczył mu, że w związku z tym, że nie istnieje już rząd polski, nie ist­ nieją także polscy dyplomaci. I okradł go, i majątek skarbu państwa, uzasad­ niając to tym, że nie przysługuje mu już tytuł dyplomaty, a co za tym idzie, majątek ambasad i konsulatów staje się własnością ZSRR. Cudem udało się przy tym ocalić życie dyplomatów.

Stwierdzono także, że: Obie strony nie będą tolerować na swych terytoriach jakiejkolwiek polskiej propagandy, która dotyczy terytoriów drugiej strony. Będą one tłumić na swych terytoriach wszelkie zaczątki takiej propagandy i informować się wzajemnie w odniesieniu do odpowiednich środków w tym celu. Sporna jest do dzisiaj liczba jeń­ ców, którzy dostali się do sowieckiej niewoli. Przyjmuje się, że mogło to być ok 250 tys. żołnierzy, z czego dużą część zwolniono. Jednak do obozów kiero­ wanych przez NKWD trafiło ponad 100 tys. Jeńców podzielono na równe kategorie, w zależności od pochodze­ nia i miejsca zamieszkania. Oddzielono od nich także oficerów. Część żołnie­ rzy skierowano do budowy dróg, np. drogi Nowogród Wołyński-Lwów, czy umocnień Linii Mołotowa. Dużą część skierowano do prac przymusowych we wschodnich obwodach, np. w kopal­ niach żelaza i wapienia. Byłych miesz­ kańców Kresów Wschodnich zwolnio­ no (jeśli nie byli oficerami), uznając, że jako ludność miejscowa należą do mniejszości narodowych, które szybko zagospodaruje system sowiecki. Jeńców pochodzących z terenów zajętych przez III Rzeszę przekazano Niemcom. Oficerów rozmieszczono w obo­ zach: w Kozielsku – 4594 osoby, w tym czterej generałowie: Bronisław Bohaty­ rewicz, Henryk Minkiewicz, Mieczy­ sław Smorawiński oraz Jerzy Wołkowi­ cki; w Starobielsku – 3894 osoby, w tym ośmiu generałów: Leon Billewicz, Sta­ nisław Haller, Czesław Jarnuszkiewicz, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Leonard Skierski i Franciszek Sikorski; w Ostaszkowie – 6364 osoby. Jeńców traktowano poprawnie, zgodnie z kon­ wencją genewską. Nie musieli przymu­ sowo pracować, mogli korespondo­ wać z rodzinami, posiadali przedmioty osobiste, karmiono ich. Prowadzono przy tym działalność propagandowo­ -werbunkową, starając się oszacować ich przydatność do ewentualnej walki z Niemcami lub do pracy wywiadow­ czej. Przesłuchania odbywały się przy herbacie, w przyjaznej atmosferze. En­ kawudziści każdemu zakładali osobne teczki osobowe i szczegółowo określali ich profile. Po czym w marcu 1940 r. przedstawiono listy tych, których nie należy likwidować. W sumie ocalono w ten sposób 395 osób, z czego 47 ze wskazania NKWD, 47 ze wskazania ambasady niemieckiej, 19 ze wskazania ambasady litewskiej, 24 jako Niemców, 91 ze wskazania przez Mierkułowa oraz 167 pozostałych, w tym obozowych współpracowników. Reszta jeńców określona została jako element nie­ bezpieczny i nakazano ich zlikwidować.

Podczas formowania armii zwrócono natychmiast uwagę na jeden fakt. Wśród grupujących się żołnierzy brakowało jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów. Pomógł w tym, paradoksalnie, amba­ sador III Rzeszy– hrabia von der Schu­ lenburg, który był dziekanem korpusu dyplomatycznego i wystarał się o zgodę na wyjazd do Finlandii polskich dyplo­ matów. Udało się uciec wszystkim, poza polskim konsulem w Kijowie, Jerzym Matusińskim, którego tuż przed pla­ nowanym wyjazdem do Moskwy we­ zwano do placówki sowieckiego MSZ, skąd nigdy nie wrócił.

Nóż w plecy W związku z agresją Związku Sowie­ ckiego na Polskę, rząd podjął decyzję o opuszczeniu kraju. Dopiero wów­ czas. Do 17 września wojna z Niemca­ mi nie była jeszcze przegrana, stała się taka, gdy Polska otrzymała cios w plecy. Obrazem podniesionym już do rangi symbolu jest wspólne odebranie defi­ lady oddziałów niemieckich i sowie­ ckich w Brześciu nad Bugiem przez generała Heinza Guderiana i genera­ ła Siemiona Kriwoszeina. Sojusznicy spotkali się i podali sobie dłonie, po czym podzielili się łupem. A dla Sowie­ tów łupem stało się nie tylko mienie, ale i ludzie. 28 września w Moskwie podpisano II pakt Ribbentrop-Moło­ tow, który uregulował strefy podziału Polski. W wyniku podpisania trakta­ tu część województwa warszawskiego i województwo lubelskie przechodziły w ręce niemieckie, za co Związek Ra­ dziecki miał otrzymać Litwę, znajdu­ jącą się w strefie wpływów Niemiec.

5 marca 1940 r. Stalin podpisał dekret zlecający NKWD rozstrzelanie 26 tys. polskich obywateli zgromadzo­ nych w trzech obozach. Egzekucje ru­ szyły na przełomie marca i kwietnia. Wyroki wykonywano dwojako. W Ka­ tyniu odbywało się to po wywiezieniu więźniów z obozów pociągami, następ­ nie ciężarówkami do lasu. Więźniom krępowano ręce za plecami, zmusza­ no do klęknięcia i każdemu strzelono w potylicę z niemieckich waltherów PP kal. 7,65 mm. Rozstrzelanych zrzucano do dołów, twarzą do ziemi, układając ich warstwami. Tych, którzy dawali oznaki życia, przebijano bagnetami. W Kalininie i Charkowie mordowano w pomieszczeniach zamkniętych, także strzałem w potylicę. Następnie wywo­ żono zwłoki w inne miejsca i chowano w masowych grobach. Nie wszyscy oficerowie, którzy przeżyli obozy, byli zdrajcami, jak ppłk Berling. Jednak większość ty­ powanych do współpracy opuściła Sowiety z generałem Andersem, na mocy układu Sikorski-Majski i ogło­ szonej w sierpniu 1941 r. amnestii. Podczas formowania armii zwróco­ no natychmiast uwagę na jeden fakt. Wśród grupujących się żołnierzy bra­ kowało jeńców z Kozielska, Ostaszko­ wa i Starobielska. Tajemnica po części się wyjaśniła, gdy 13 kwietnia 1934 r. Niemcy ogłosili odkrycie masowych grobów polskich oficerów. Na pełną prawdę o Katyniu trzeba było jednak poczekać kilkadziesiąt lat. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

5

KOŚCIÓŁ Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni dusz­ pasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kie­ runku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowia­ ków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży. Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o któ­ rym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogrom­ ny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Woj­ tyłą, czy przy Wojtyle, jako młody pro­ fesor, młody filozof i teolog. Natomiast sprawa seminarium za­ wsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozma­ wialiśmy na ten temat, nawet mieli­ śmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uni­ wersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcy­ biskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakow­ skiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odręb­ ność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycz­ nych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszcze­

Uroczystość wręczenia Orderu Orła Białego 13.03.2107 r. w mieszkaniu ks. kard. Mariana Jaworskiego w Krakowie przy Kanoniczej Dokończenie ze str. 1

Odszedł dobry pasterz Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach. nie wzięło się stąd, że właściwie ostat­ nim krajem, który się wyrwał ze szpo­ nów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był Mur Berliński i wszystko inne. On w tym seminarium odbył całe 5 lat for­ macji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 ro­ ku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Po­ roninie. Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację. To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w paź­ dzierniku 1967 roku w seminarium w Krakowie. Był wykładowcą Księdza Kardynała? Tak, był wykładowcą dwóch przedmio­ tów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnasto­ latka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii to­ mistycznej i wierny tej filozofii. Nato­ miast na III roku miał z nami filozofię religii. Wówczas myśmy w tej dziedzi­ nie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach re­ ligii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie. Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego. Tak, on się do tego przyznawał, mó­ wił o tym na wykładach, zachęcał nas

FOT. A. SZEŁĘGA KPRP

do czytania Guardiniego, a trzeba pa­ miętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papie­ ża Franciszka – w znaczeniu zauro­ czenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On czę­ sto do tego filozofa nawiązywał i my­ ślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą roz­ mawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali.

które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zro­ bił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kie­ dy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej ha­ bilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Ka­ noniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaź­ nili z kardynałem Jaworskim. Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka? Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mia­ nownik poszukiwań naukowych. Jeśli

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie Wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, któ­ ry już w roku 1925 widział w tym spo­ sób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znako­ mite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Obja­ wienie, Ewangelię. Ten temat podej­ mował także jeden z najbliższych przy­ jaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej. Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą. Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojty­ ły w duszpasterstwie akademickim,

chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była nie­ zwykle ważna. Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku stu­ diów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzy­ mu myśmy bez jego wiedzy, na polece­ nie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych ple­ cach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przy­ jaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszka­ nia. Potem widzieliśmy, jak oni się na­ wzajem cenili, jak się szanowali, prze­ de wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj my­ śleli, co robić. Nie chcę tutaj przypo­ minać sporu o ATK, która miała być

pewną komunistyczną rekompensa­ tą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamię­ tam, jak dyskutowano, czy zaakcepto­ wać sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która po­ legała na afiliacji do wydziałów papie­ skich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jed­ nym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża. Ponoć nie przez przypadek, kiedy pa­ pież został wybrany, nastąpiło podnie­ sienie Wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski. A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle? Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć po­ rządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wy­ miar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru na­ leży jego kapłaństwo, szerokie – dopie­ ro z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowie­

Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Marian Rechowicz – profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był ad­ ministratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Ja­ worski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizo­ wał praktycznie od zera przedwojenną

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie? Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidie­ cezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostat­ nim byłoby, że będzie bardzo brako­ wało tego refleksyjnego, mądrego, zdy­ stansowanego człowieka, który nigdy

Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie. diecezję lwowską. Później część luba­ czowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim. Miałem szczęś­ cie dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby pood­ wiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp Jawor­ ski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie. Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztrop­ ność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, gre­ ckokatolickich i prawosławnych.

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym. dziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo bli­ sko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym. I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, mo­ im zdaniem – to jego zasługi dla diece­ zji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubo­ wego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administra­ tura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś

Polaków na tematy obecności tam Po­ laków i Kościoła łacińskiego. No i oczy­ wiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywi­ ście. Z drugiej strony strasznie ubole­ wali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokole­ nia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada pol­ skości. My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy stu­ dentów z dwóch rodzin, którzy studio­ wali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin po­ dróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie przy­ wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość. I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym au­ tokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajo­ mą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardyna­ ła. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej na­ szej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany. Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamięta­ my rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłasz­ cza już po roku 2000, chociażby wo­ kół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw miesza­ nych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pew­ ne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy go­ dziny wieczorem z grupą tamtejszych

nie wypowiadał nieprzemyślanych są­ dów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu. Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i po­ tem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu. Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Ja­ worski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie na­ bożeństwo do tego swojego poprzedni­ ka. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą pa­ rafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela – księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedale­ ko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają. Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontak­ cie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają za nie­ go msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał. Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego. Ja też bardzo dziękuję. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

6

P·O·L·S·K·A

R E K L A M A

Sprawdź, jak z PPK pomnażać prywatne oszczędności emerytalne.

W sumie się opłaca

+

+

Oszczędzaj na bezpieczną przyszłość ze swoim Pracodawcą i Państwem Proste i wygodne oszczędzanie na przyszłość Środki w pełni prywatne i dziedziczone Do każdej wpłaconej złotówki dokładają się Pracodawca i Państwo

www.mojePPK.pl infolinia: 800 775 775

PFR Polski Fundusz Rozwoju wspiera III edycję Solidarnościowej Akcji Radiowej szczegoły: www.wnet.fm/solidarni


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

7

GERMANIZACJA?

O

braz ten jest słuszny i war­ to go pokazywać zarówno w porę, jak i nie w porę. Tym razem jednak chciał­ bym na obszar narracji spojrzeć z in­ nego punktu widzenia. Chodzi mi o ekspansję kulturową o obliczu na­ rodowym, czyli wynaradawianie po­ przez historię i kulturę właśnie.

Gdzie? Na ogół wielkie miasta, w których po­ wstają i bywają transponowane rozma­ ite idee, stają się polem walki wszelkich nowych prądów i doktryn. Państwo, jeśli chce być suwerenem na jakimś ob­ szarze, to musi czuć się pewnie w wiel­ kich miastach właśnie. One dostarcza­ ją zarówno wiedzy, jak i inteligencji szeroko rozumianemu interiorowi. Oczywiście ich oddziaływanie może być mniejsze lub większe. To zależy od tego, jak bardzo jest wyludniony i wy­ ssany z ośrodków medialnych i oświa­ towych właśnie ów interior. Najogólniej rzecz biorąc, jeśli w mniejszych mia­ stach będą istniały dobre szkoły oraz lokalna wspólnototwórcza elita, poza tym na miejscu będzie praca i wszystko, czego potrzebuje do życia współczesny człowiek – oddziaływanie wielkiego miasta będzie nieco mniejsze, ale nie czarujmy się – na dłuższą metę ośro­ dek ten i tak będzie znacząco wpływał na peryferie, sam zaś będzie wciągany w światową wymianę dóbr i idei, którą określamy mianem globalizacji. W ta­ kim układzie państwa narodowe scho­ dzą niestety na plan dalszy. Duże miasto jako idea jest wyna­ lazkiem od początku kontrowersyjnym. Wielkie religie – zarówno mozaizm, jak i islam – odnosiły się do niego niechęt­ nie. Z nich pochodzić ma wszelkie zło. Można powiedzieć, że te obawy wiel­ kich systemów myślowych nie były po­ zbawione podstaw, lecz z drugiej stro­ ny miasto jest symbolem współczesnej cywilizacji i niewiele można na to po­ radzić. Suwerenne państwo musi nim władać nie tylko w sensie fizycznym, ale, że się tak wyrażę, również mentalnym. Wybory, które służą do wyłaniania wła­ dzy, obejmują wszystkich, także miesz­ kańców najmniejszych wiosek, jednak duże miasto ma tę cechę, że można tu najszybciej zebrać tłum niezadowolony z wyniku wyborów. Demokracja de­ mokracją, ale rewolucji nie dokonuje większość obywateli, lecz mieszkańcy miast, często poddani sprytnej, dobrze ukierunkowanej propagandzie. Miasta są rozpolitykowane i sil­ nie rozemocjonowane właśnie na tle ideowym. Najogólniej rzecz biorąc, wi­ dzimy to na linii tzw. prawica–lewica, ale to nie koniec. Przed minionymi wyborami prezydenckimi na jednej z grup facebookowych, sugerujących w nazwie, że zrzesza ona mieszkańców Wrocławia, do której to grupy także fizycznie należę, pojawił się wpis, iż miasto to zawsze poddaje się ostatnie. Oczywiście chodziło o ewentualne nie­ podporządkowanie się nowo wybrane­ mu prezydentowi w sytuacji, jeśli okaże się nim ktoś inny niż faworyt piszące­ go. Ta konstatacja mną wstrząsnęła, chociaż nie powinna. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że miałem czas się do tego typu narracji przyzwyczaić, lecz z jakiegoś powodu tak się nie stało.

W czym rzecz? Dla nieznających historii napiszę, in­ nym przypomnę: Wrocław, a właściwie Breslau, był ostatnim dużym miastem III Rzeszy, które poddało się aliantom, tu akurat Rosjanom. Było to 6 maja 1945 roku, kiedy już nie żył Hitler, fronty rosyjski, amerykański i brytyj­ ski właściwie połączyły się, a w różnych punktach walk wszędzie dochodziło do rozmów kapitulacyjnych. Miasto to miało takich epizodów nieco wię­ cej: odegrało ważną symboliczną rolę również w czasie oblężenia przez woj­ ska napoleońskie w roku 1806, choć tu palmę pierwszeństwa, przynajmniej je­ śli chodzi o propagandę również w III Rzeszy, dzierżył Kołobrzeg. Warto wie­ dzieć, że ostatni film fabularny, nakrę­ cony przez kinematografię nazistowską, poświęcony był właśnie heroicznej rze­ komo obronie miasta w trakcie zmagań na początku wieku XIX. To, że Koło­ brzegu Francuzi nie zdobyli, bo się do tego nie przyłożyli, zajęci w innych te­ atrach działań wojennych, było w tym wypadku sprawą drugorzędną. Wracając do Wrocławia. Pokusa poddania się w charakterze ostatniej twierdzy jest nawiązaniem nieodpowie­ dzialnym. Czytelnik oczywiście ma pra­ wo zarzucić mi, że czepiam się jednego wpisu, który dziś pewnie trudno od­ naleźć. Jednak nie o sam wpis chodzi.

W dzisiejszych czasach wszystko zdaje się być kwestią narracji. Nie ma już miejsca na coś takiego, jak prawda. Ta zdaje się niebezpieczna, bo jej orzeczenie może okazać się ostateczne. Z narracją jest inaczej – dziś jest taka, jutro może być inna, zależnie od potrzeb i wysiłku propagandy. Narracja pozostaje zawsze na usługach propagandy, zawsze czyjejś. W naszych realiach – niestety obcej. Najłatwiej skojarzyć ją z ekspansją ideologii. W całym świecie Zachodu przejawia się to w widocznym gołym okiem przemarszu skrajnej lewicy przez instytucje.

Kwestia narracji Piotr Sutowicz

Cały szereg innych zdarzeń i narracji właśnie świadczyć może o tym, że na­ stępuje utrata świadomości ciągłości historycznej całego narodu polskiego, a od dużych miast tzw. Ziem Zachod­ nich nadciąga stopniowo narracja nie­ miecka, będąca odmianą germanizacji właśnie.

Następuje utrata świadomości ciągłości historycznej całego narodu polskiego, a od dużych miast tzw. Ziem Zachodnich nadciąga stopniowo narracja niemiecka, będąca odmianą germanizacji. Po pierwsze, od zachodu jest naj­ łatwiej, wystarczy bowiem sięgnąć do historii tej jak najbardziej obiek­ tywnej. Wrocław był w swej historii ośrodkiem różnych kultur, w tym tak­ że niemieckiej. Jego przynależność do Prus, datująca się od lat 40. XVIII w., przypieczętowała pewien proces, któ­ ry zachodził już od dawna. Dominacja kultury polskiej w tym mieście nale­ żała wówczas już do przeszłości; jej trwanie stopniowo ograniczane było do uboższych warstw ludności tudzież dało się zaobserwować gdzieś na przed­ mieściach i w interiorze Dolnego Ślą­ ska, przy czym im dalej na wschód, ku Opolszczyźnie oraz ku granicy wielko­ polskiej, kultura ta była żywsza, a jej zasięg obejmował większe rzesze lud­ ności. Niemniej nie miały one swoje­ go ośrodka głównego. Wrocław stał się miejscem, w którym wykuwała się pruskość. To, że polskie ostatki przetrwały tu do końca wieku XIX, zakrawa na cud. Warto wiedzieć, że w podwrocław­ skich miejscowościach jeszcze w latach 30. wieku ubiegłego mówiono resztka­ mi gwary dolnośląskiej. W tej części

miasta, a właściwie na przedmieściu, w którym właśnie pisze się ten tekst, język polski rozbrzmiewał ponoć mniej więcej właśnie do czasów wojen napo­ leońskich. Chociaż warto też zaznaczyć, że nie wiązał się on już z polską świado­ mością narodową, a próby zwrócenia ku niej Dolnoślązaków, prowadzone niemal do końca XIX wieku np. przez pastora Jerzego Badurę, zakończyły się fiaskiem. Niemniej ziemia ta nie po­ winna być dla Polaków terra incognita, a jeśli taką się stała, to dlatego, że komuś tak pasowało. Do czego potrzebna jest ta dygre­ sja, a właściwie ich ciąg? Ano właśnie do uświadomienia, że mało kto wy­ dobywa takie fakty na światło dzienne i propaguje. Wygodniej jest pokazy­ wać to, co jest tu niemieckie. Histo­ ria niemieckiej twórczości kulturowej, historycznej i politycznej znajduje za­ służone i czcigodne miejsce w prze­ strzeni Wrocławia, w przewodnikach po nim oraz w książkach mówiących o jego historii. Mamy tu do czynienia z pewnym kładzeniem akcentu, któ­ ry na pozór zdaje się tchnąć obiekty­ wizmem mówiącym, że to jest nasza, wrocławian historia. Wydaje się, że w innych miastach Ziem Zachodnich rzecz przedstawia się podobnie. Drugim po Wrocławiu tego przykładem jest dla mnie Gdańsk, z drażniącym mnie publicystycznym odniesieniem do przeszłości miasta jako Wolnego, którego to osobowość polityczna skierowana była ostro prze­ ciwko Polsce. Być może Polska popeł­ niła wówczas wiele błędów, nie wyko­ rzystując wszystkich uprawnień, jakie dawał jej traktat wersalski względem tego tworu, lecz to jest inna historia, co do której powinniśmy może jedynie skonstatować, że na tamtych błędach powinniśmy się uczyć i dziś. Podobna rzeczywistość jest wszędzie indziej na tzw. zachodzie. Uniwersytety i placówki kultury pracują usilnie nad odtwarza­ niem niemieckiej przeszłości swoich regionów, elity zaś promują poczucie dumy z powodu bycia duchowymi po­ tomkami społeczności niemieckiej. Tak doszliśmy do pewnej aberracji, której ukoronowaniem jest przytoczony prze­ ze mnie wpis, będący bez wątpienia wynikiem pewnej emocji i frustracji, że nie wszyscy w Polsce w poczuciu takiego dziedzictwa chcą uczestniczyć.

Dezintegracja Owo zjawisko, początkowo jedynie hi­ storyczne, jest częścią szerszego proce­ su, który z mniejszymi czy większymi przerwami postępuje w naszym kraju już od jakiegoś czasu. Skłonny jestem wiązać jego początki z końcem lat 80.

XX w. i załamaniem się narracji hi­ storycznej stworzonej przez komuni­ stów po roku 1945, która poprzez swoją prostotę na dłuższą metę była nie do utrzymania. Złośliwi mówią, że w od­ niesieniu do Wrocławia brzmiała ona następująco: „Najpierw była to ziemia piastowska, potem przyszli Niemcy, a potem Związek Radziecki ją wyzwolił i oddał Polsce”. Dziś można się z tego śmiać, ale pokolenia wychowywane w duchu takiej sztuczności odrzuciły ją najszybciej, jak się dało, przy czym wylano dziecko z kąpielą. Wszystkie elementy wiążące Ziemie Zachodnie z polskimi dziejami i kulturą na prze­ strzeni lat kończących ubiegły wiek i już w obecnych dekadach zostały usu­ nięte lub przesunięte na plan dalszy. Jeśli ocalały jakieś ulice, którym pa­ tronują przedstawiciele opcji polskiej z tych ziem się wywodzący lub z nimi związani w czasach germanizacyjnych, to fakty te bywają ignorowane. Ich miej­ sce w nowej polityce historycznej jest znikome lub żadne, inicjatywy spo­ łeczne, które podkreślają zasługi ta­ kich osób i upamiętniają jakieś fakty, które wiążą Ziemie Zachodnie z Pol­ ską, zwykle są przez włodarzy miast w najlepszym razie nie zauważane. Za to oczywiście cały czas trwa praca idąca w drugą stronę. Proces ten jest częścią większej, smutnej całości. Ma zachęcić nas do ucieczki od polskości, która nie ma być formą uczestnictwa wspólnoty w kul­ turze, lecz przejawem siermięgi, powo­ dem do siedzenia w kącie, a najlepiej do wstydu. Polskość nie może być pozy­ tywna, chyba że jako przejaw ciążenia ku dziedzictwu niemieckiemu. Oczywiście nic na świecie nie dzie­ je się samo z siebie. Od końca lat 80. ub.w. obszar Ziem Zachodnich pod­ dany był szczególnej infiltracji niemie­ ckich kół naukowych i ekonomicznych. Pod szyldem współpracy w różnych dziedzinach, pod parasolem różnych forów wymiany doświadczeń, konfe­ rencji naukowych, dotacji wydawni­ czych i wreszcie ciężkich pieniędzy skierowanych w formie inwestycji gospodarczych, obszar ten poprzez swe ośrodki metropolitalne miał się przeorientować politycznie. Oczywi­ ście nie znaczy to, że ktoś gdzieś miał plan realnych zmian granic. No, mo­ że poza jakimiś skrajnymi rewizjoni­ stami. Niemiecki ośrodek władzy naj­ częściej jest praktyczny, czasami tylko, jak w wypadku dwóch wojen świato­ wych, puszczają mu nerwy i Niemcy chcą zmienić pewne rzeczy szybciej niż podpowiadałaby logika. W grze prowadzonej przez kapitał i elity poli­ tyczne Niemiec nie chodzi tylko o zie­ mie, które kiedyś w granicach Prus czy

Niemiec pozostawały. Chodzi o całą Polskę, więcej – o opanowanie Europy Środkowej tak, by pracowała na rzecz rzeczywistego kapitałowego i kultu­ rowego suwerena. Myśl ta w Berlinie jest obecna od dawna. Społeczeństwo polskie, według tej koncepcji, należy ukształtować w ten sposób, by wyła­

Niemiecki ośrodek władzy najczęściej jest praktyczny, czasami tylko, jak w wypadku dwóch wojen światowych, puszczają mu nerwy i Niemcy chcą zmienić pewne rzeczy szybciej niż podpowiadałaby logika. niało ono właściwe z punktu widzenia Berlina elity, które zarządzałyby swoi­ mi rodakami bez odwoływania się do idei narodu, najlepiej – jako składową procesu ekonomicznego, z minimalną dawką tożsamości kulturowej, tyle że lokalnej.

Co dla kogo Przed i po ostatnich wyborach prezy­ denckich społeczeństwo zostało skraj­ nie rozemocjonowane i różne były tego objawy. Radykalna lewica w imieniu „mniejszości seksualnych” dała upust swym frustracjom poprzez serię gor­ szących wybryków, w części noszących znamiona aktów chuligańskich, w czę­ ści zaś bluźnierstw. Pewnie w ten spo­ sób chciała skłonić po pierwsze wła­ dzę, a po drugie tę część społeczeństwa, która takich rzeczy nie akceptuje, do działania. Z władzą udało się częścio­ wo, ze społeczeństwem wcale. Organy bezpieczeństwa państwa zareagowały wobec ewidentnych prowokacji ospale i najwyraźniej nie wiedzą, co z takimi dziwactwami robić, a społeczeństwo pewnie patrzyło i oczom nie wierzyło,

ale poruszenia przeciwnego nie było, może dlatego, że większość wybra­ ła prezydenta, który teoretycznie ma poparcie rządu deklarującego wolę walki z ideologią LGBT (poszerzoną o „plu­ sy”). Wygląda na to, że mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że to, co dzieje się w wielkich miastach, wpływa znacząco zarówno na to,co się o nas pisze za gra­ nicą, jak i – na dłuższą metę – na naszą mentalność. Najpierw społeczeństwo na takie rzeczy, jak mogliśmy oglądać, obojętnieje, a potem, najprędzej w na­ stępnym pokoleniu, je akceptuje. Lewa strona poczuła się po wybo­ rach sfrustrowana, a do tego zdziwio­ na. Wielu komentatorów doszukiwało się fałszerstw wyborczych, nie bardzo jednak w nie wierząc, zastąpiono więc tę narrację inną. Oto społeczeństwo jest „ciemne”, a im dalej na wschód, tym „ciemniejsze”. Nic tu nie zmienia fakt, że jeśli się spojrzy na mapę, to można zobaczyć, że duże plamy z większością głosującą, określmy to, „prawicowo”, lo­ kują się również na Ziemiach Zachod­ nich, choć jest ich mniej niż na wscho­ dzie. Tak naprawdę Polska podzieliła się raczej według granic wielkich miast, a nie ziem, w każdym razie nie w sposób tak oczywisty, jak chcieliby aktywiści niezadowoleni z wyboru prezydenta. W czasie szału powyborczego w czyjejś głowie pojawił się, może dla niektórych śmieszny, pomysł, by te obszary, gdzie obecnie urzędujący prezydent zdobył najwięcej głosów, przyłączyć do Ukra­ iny. Dziś już emocje opadły, ale trudno zaprzeczyć temu, że ujawnili się ludzie, którzy raczej woleliby, żeby Polski nie było, niż ma istnieć niezgodnie z ich wizją. Na razie jest to koncepcja na po­ ziomie pewnego zacietrzewienia, ale od tego niedaleko do realnej dezintegracji, która nastąpić może według dwu linii uskokowych: światopoglądu i nacisku germanizacyjnego. Ten drugi wydaje się być o tyle niepokojący, że mniej się o nim głośno mówi.

I co z tego? Obie fale wspomnianych „narracji” trzeba zatrzymać: zarówno tę zmierza­ jącą do dezintegracji społecznej spod znaku ruchów lewackich, jak i tę chcą­ cą cofnąć nasz stan posiadania naro­ dowego do czasów sprzed powstania nowoczesnego narodu polskiego. Czyli pragnącą zrobić z nas grupę podatnych na czynniki zewnętrzne plemion, coś takiego, czym były plemiona słowiań­ skie nad Odrą i Łabą w wieku X i kilku następnych. Na pytanie, jak zatrzymać obie te tendencje, odpowiedź wydaje się prosta – poprzez odwojowanie wielkich miast, a przede wszystkim ich instytucji naukowych i kulturalnych. Proces ten będzie skomplikowany i bolesny prze­ de wszystkim dlatego, że najważniej­ sze placówki działające na tych polach zdążyły się wpisać w ponadnarodowy nurt powiązań, granty i inne zachęty ze strony grantodawcy. Literatura, która też bywa kreowana przez ośrodki mię­ dzynarodowe, robi swoje. Nie znam się wprawdzie na rzeczy, ale wydaje mi się, że na tym tle finan­ sowanie owych placówek z budżetu państwa bywa rzeczywiście siermiężne, do tego przebiega często bez wyraźnego wspólnototwórczego zamysłu. Widać tu zresztą rękę owej instytucjonalnej drogi lewicy, w naszym kraju wzmoc­ nionej rzeczywistym doświadczeniem systemu i ludźmi, którzy zdają się w je­ go orbicie pozostawać. Polskość – także, a może przede wszystkim na zachodzie kraju – na nowo musi stać się atrakcyjna, nasza historia musi tu ożyć. Trzeba pokazać, że Polacy nie żyją tu na obcej ziemi, lecz na obszarze, na którym wykuwała się nasza kultura. Możemy być dum­ ni z tego, że pierwsze zdanie zapisane w języku polskim pochodzi z Dolnego Śląska, że we Wrocławiu powstał pierw­ szy polskojęzyczny druk i że był to zapis Modlitwy Pańskiej; że w ciągu wieku XV istniało tu polskie życie naukowe, że jeszcze w wieku XVII w naszym ję­ zyku tworzone tu były dzieła z zakresu kultury wysokiej. Na Ziemiach Zachodnich nie tylko „kamienie mówiły po polsku”, jak to wi­ dział ks. prymas Wyszyński, choć może jedynie one powrotu Polski doczekały; tu była ziemia polska. Trzeba tę prawdę popularyzować i wszystko, co polskie, podnieść z ukrycia i światu pokazać. Nie możemy pozwolić, by ktoś – podpusz­ czony przez jakąś propagandę – odwo­ ływał się w naszym życiu społecznym do niepolskich haseł i dzielił w ten sposób nasze dzieje, a tym samym nas. Oby to przestało znajdować poklask społeczny. Czy tak będzie? To zależy od przyjęcia jakiejś strategii. Samo, jak wspomnia­ łem, nic się nie zrobi. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

8

Jak postrzega Pan korelację takich pojęć jak: powołanie, poczucie misji, empatia i zawód – w przypadku lekarza, a także innych, zajmujących się bezpośrednio chorymi? Czy wszystkie te elementy jednocześnie są konieczne do osiągania powodzenia i skuteczności w tej, już nawet z nazwy, służbie? Jestem przekonany, że lekarzem trzeba się urodzić, a wszystkie wymienione elementy mają znaczenie. My je nazy­ wamy tzw. miękkimi wartościami. Nie ma takiego uniwersytetu, który uczy uczciwości, prawości, empatii, powoła­ nia, poczucia misji. Są politechniki, są też szkoły medyczne. Dlaczego, szcze­ gólnie w zawodzie lekarza, te wartości są tak ważne? Ponieważ mamy do czy­ nienia z człowiekiem. Zacytuję piękne zdanie wybitnego chirurga amerykań­ skiego, który powiedział: „Włożyć nie­ wprawną rękę do cudu Boskiej maszy­ nerii, jaką jest ludzkie ciało, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością”. Autor tego zdania jako chirurg określił wa­ runki, jakie musi spełniać lekarz takiej specjalizacji. Moje ręce muszą robić to, za co jestem odpowiedzialny, to, co mam w głowie. To moja osobista odpo­ wiedzialność wobec pacjenta. Wciąż uczymy się dostępnej wie­ dzy medycznej, ale to nie wystarcza. Czasami zadajemy sobie pytanie, czy współczesny lekarz powinien być jak szaman, czy jak zimny, wyrachowany, otoczony nowoczesnymi aparatami, wyuczony, chłodny i pozbawiony ludz­ kich uczuć wykonawca. Ja wybieram rozwiązanie pośrednie, kompromiso­ we. Chcę być szamanem posługującym się współczesnymi przyrządami do roz­ poznawania i leczenia chorób. Stawiam sobie pytanie, czy są nieuleczalnie cho­ rzy? Czy to, że ktoś jest nieuleczalnie chory, jest skutkiem braku wiedzy na temat leczenia choroby albo zbyt póź­ nego rozpoznania? Czy to wtedy mówi się, że ta choroba jest nieuleczalna? Wracając do sprawy „miękkich wartości”. Nie przestawajmy być ludź­ mi, nie zamieniajmy się w zbiorowisko cyfr. Nie godzę się, by pacjent numer 7 wchodził do gabinetu numer 10 do doktora numer 15. Pacjent i lekarz to istoty ludzkie. Indywidualne, niepowta­ rzalne, noszące imiona i nazwiska, a nie odhumanizowane cyfry. Medycyna jest ludzka. Od człowieka dla człowieka. Mam już swoje lata, a pracuję i działam intensywnie. Zdarza się, że po dyżurze muszę wracać do szpitala do trudnego przypadku albo jechać do innego mia­ sta, gdzie pacjent w nadziei, że przeżyje,

powinien być twoim przyjacielem, a nie tym, dzięki któremu zarabiasz. Raz za­ robisz, innym razem nie, ale per saldo na pewno się wzbogacisz”. Ksiądz Twar­ dowski, który był moim nauczycielem religii i przez całe życie przyjaźniliśmy się, a byłem jego osobistym lekarzem, mówił: „Uczmy się dawać i przyjmo­ wać”. Lekarz powinien dawać z siebie maksimum, ale jeżeli pacjent przyjdzie z podziękowaniami, nie wstydźmy się tej wdzięczności przyjąć. Oczywiście nie mam na myśli wdzięczności w for­ mie materialnej.

Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd

PALEC W OKO

FOT. A. GNIEWECKI

Panie Profesorze, z dużym zainteresowaniem przeczytałem książkę pióra p. Anny Nozderki Medycyna? Nie jest na sprzedaż, dedykowaną „wszystkim potrzebującym wsparcia i pomocy” i opatrzoną mottem Pana Profesora: „Zamień ból i cierpienie na siłę, masz jeszcze tyle w życiu do zrobienia”. Stanowi ona relację z Pana rozmów z lekarzem med. p. Katarzyną Toruńską, o – mówiąc ogólnie – etyce lekarskiej, powołaniu i misji lekarza. Czy, sądząc po dorobku naukowym, zawodowym i społecznym oraz niezwykle urozmaiconym zaangażowaniu Pana Profesora, a także po imponującej ilości przyznanych Panu nagród, można sądzić, że wyznaje Pan i stosuje myśl niesioną przez wspomniane motto? Powyższe motto to słowa mojej mat­ ki. Jako pierwszy zostałem lekarzem w prawdziwie polskiej rodzinie ludzi mądrych, uczciwych i wyznających zasady. Ludzi ciężkiej, wytrwałej pra­ cy. Gdy wracaliśmy z rodzeństwem ze szkoły, mama na nas zawsze już czeka­ ła, ojca zaś, który był tokarzem, widy­ waliśmy jedynie w niedziele i święta. Wychodził i wracał z pracy, gdy jeszcze albo już spaliśmy. Podobnie było w ro­ dzinie, którą później sam założyłem. To, co osiągnąłem, zawdzięczam rodzicom. Ojciec nauczył mnie cięż­ kiej pracy, a matka wartości, które stale wiodą mnie w pracy lekarza. Odpowie­ dzialności za słowa i czyny oraz wy­ trwałości. Z domu wyniosłem niechęć do nepotyzmu i klanowości. Myśl „Za­ mień ból i cierpienie na siłę, masz jesz­ cze tyle w życiu do zrobienia” daje mi, niezależnie od wieku, siłę, by stale się uczyć i dawać z siebie tyle, ile mogę. Tak też wychowałem syna i sądzę, że dzięki temu odnosi sukcesy. Słysząc dyskusje o wieku emerytalnym, zastanawiam się, o co chodzi. Jeśli masz zdrowie i ochotę, znajdzie się dla ciebie praca. Wykonuj ją dobrze. Niech komuś lub czemuś słu­ ży. Zadając sobie pytanie o sens swojej pracy, dziękuję opatrzności, bo jestem człowiekiem wierzącym, dziękuję ro­ dzicom, że zostałem lekarzem.

LECZYĆ PO LUDZKU

Z prof. Krzysztofem Bieleckim – specjalistą chirurgii ogólnej i onkologicznej, członkiem wielu krajowych i zagranicznych organizacji medycznych i rad wydawniczych, powołanym do Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP w latach 2016–2020, laureatem licznych nagród i odznaczeń, w tym 5-krotnie odznaczonym Złotym Krzyżem Zasługi – rozmawia Adam Gniewecki. czeka na moją pomoc Pomaganie po­ trzebującym daje mi ogromną satys­ fakcję. A ludzi potrzebujących, mimo postępu medycyny, jest coraz więcej. Jestem w szpitalu zawsze od 7 rano. W porze budzenia się pacjentów robię swój nieformalny obchód. Podchodzę do każdego chorego i mówię „dzień dobry”. Szczęśliwy dzień człowieka za­ czyna się od poranka, gdy może usły­ szeć te słowa i jeszcze kilka innych, tak potrzebnej otuchy od kogoś, kto, jak ufa, może mu swoimi kompetencjami ulżyć w cierpieniu. A mam tych cho­ rych kilkudziesięciu. To też jest reali­ zacja „miękkich wartości”. Tego, czego nie nauczyliśmy się z książek i innych źródeł naukowych, musimy się nauczyć od drugiego czło­ wieka. Ja miałem mistrzów, i to wielu, począwszy od rodziców, a kończąc na znakomitych lekarzach. Julian Aleksan­ drowicz, wybitny internista i hemato­ log, pisze o sobie tak: „Wybrałem w ży­ ciu cel ważniejszy niż moja godność

osobista”. To trudne do zrozumienia, bo twierdzi się, że najważniejszą ce­ chą człowieka jest poczucie własnej godności. Ja uważam, że to nie dotyczy lekarza, który powinien kierowa się umiejętnościami praktycznymi oraz misją wewnętrzną. Przed II wojną światową mówiono, że są dwa stany, kapłański i lekarski. Tu godność osobista jest na dalszym planie. Ważniejsza jest misja. Zawód lekarza jest także wyborem postawy moralnej. Pieniądze powinny być na drugim planie. Czasami żartem sta­ wiamy pytanie: co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpięk­ niejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami. Przechodząc do przyziemnej rzeczywistości: ludzie, nie zawsze, ale w większości pracują dla pieniędzy. Znane są liczne, nie tylko ostatnio i nie tylko w naszym kraju, strajki

„ekonomiczne” pracowników służby zdrowia. Co, zdaniem Pana Profesora, powinno być wyznacznikiem wysokości pensji lekarzy i „białego” personelu medycznego? Czy tylko formalna ocena kwalifikacji? A może także, albo głównie, oparta na wielu złożonych przesłankach, ocena pacjentów? Tej oceny powinni dokonywać pacjen­ ci. Limity przyjęć do szpitali nie ma­ ją sensu, a jedynymi, którzy powinni móc szpital zamknąć, też są pacjenci. W reformie służby zdrowia słusznie zdecydowano, że „pieniądze idą za pa­ cjentem”. W publicznej służbie zdrowia jest określona tzw. stawka kapitacyjna na leczenie każdego z nas. Zasada do­ bra, ale źle zrealizowana. Jeżeli szpital ma dobrą opinię, to znaczy, że są w nim dobrzy lekarze, nie tylko merytorycz­ nie, ale mają też poczucie misji, empatii i dobroć. Kochają pacjentów. Profesor Kasprzak mówił: „Nauczcie się kochać pacjentów, nie wstydźcie się. Chory

Na jakich elementach można budować ocenę „jakości” lekarza? Istnieją różne mierniki wartości leka­ rza. Są takie rankingi, jak „Znany Le­ karz”, gdzie pacjenci mogą anonimo­ wo wyrażać swoje oceny i opinie. Ale czy na tym można polegać? Na temat jednego lekarza czyta się dwadzieścia kilka ocen pozytywnych i pięć bardzo negatywnych. Anonimowość umoż­ liwia także zawodową walkę konku­ rencyjną. Co do kryteriów skutecz­ ności lekarza, zacznę od powiedzenia rektora Kasprzaka: „Lekarz czasami wyleczy, często może pomóc, ale za­ wsze powinien pocieszyć”. Obiektywne wskaźniki oczywiście istnieją. Jeżeli chodzi o chirurgię, to np. śmiertelność okołooperacyjna, ilość powikłań po­ operacyjnych, zakażenia, czas pobytu w szpitalu itd. Ale powtarzam: najważ­ niejszym kryterium wartości lekarza jest ocena chorych. Istnieje szeptana giełda, a i ja mam telefony z pytania­ mi: „Do kogo pójść, kogo pan uważa za najlepszego, komu zaufać?”. Co do rozwiązania systemowego: jeżeli za pa­ cjentem rzeczywiście szłyby pieniądze, to szpitale, gdzie lekarze są dobrzy pod względem merytorycznym oraz tzw. miękkich wartości, powinny opływać w dostatki, a te marne trzeba by było zamknąć. Dyrektor zamykanego szpi­ tala mógłby mieć żal, ale usłyszałby: „panie, zrób pan coś, żeby do pana ludzie przyszli”. Wyobraźmy sobie, że w przychodni na pacjenta czeka prze­ myślana ankieta. Ten wymienia walo­ ry, czy też strony negatywne lekarza, podpisuje się i podaje swoje dane. To może wzburzać lekarzy. „Przecież pa­ cjent się na tym nie zna” Może się nie zna, ale wie, jak się czuje, czy leczenie mu pomaga, jak jest traktowany itd., a poza tym rozumu odmówić mu nie można. Jak już powiedziałem – praca lekarza to praca z człowiekiem. Próby anonimowego ankietowania pacjen­ tów już podejmowano. Nie były one zadowalające. Takie imienne ankiety powinny trafiać do gremium zobo­ wiązanego do absolutnej dyskrecji. Powtarzam, po pierwsze ocena pa­ cjentów, potem analizy merytoryczne. Na tej podstawie można by prowadzić indeksację pensji. Jestem rzecznikiem praw pacjenta w moim szpitalu. Wpły­ wają skargi, ale pochwały nie. Apeluję: proszę pisać, ale nie tylko skargi. Także opinie pozytywne! Mówi się, że każdy lekarz jeździ super samochodem, Może tak, ale kosztem swojego zdrowia. Najwyższa śmiertelność jest wśród chirurgów do 50 roku życia. Ale jeżeli pozwolono na zatrudnienie w nielimitowanej liczbie miejsc pracy… Co wart jest pracownik, który 72 albo 96 godzin tygodniowo pracuje w szpitalu jako lekarz, pielęg­ niarka czy ratownik? Ja widzę, jak ci ludzie są przemęczeni. Ale jeżeli jeden z ministrów zdrowia mówi, że lepszy zmęczony lekarz niż żaden…. Podstawą służby zdrowia jest le­ karz POZ – podstawowej opieki zdro­ wotnej. To są prywatne instytucje. Prywatne gabinety lekarzy POZ są fi­ nansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia niezależnie od tego, czy jest to lekarz bardzo dobry – ze wszyst­ kimi walorami, przeciętny, czy nawet zły. Może zacytuję: „Społeczeństwo nie powinno powierzać swego zdrowia lu­ dziom zachłannym na pieniądze, lu­ dziom tchórzliwym i nadmiernie am­ bitnym, widzącym jako cel działania jedynie własną karierę i własny prestiż, a nie dostrzegającym potrzeb innych”. Czy wzrost nakładów finansowych, choć niezbędny, jest warunkiem koniecznym i dostatecznym, automatycznie podnoszącym jakość służby zdrowia? Jakie widziałby Pan inne ważne elementy? Wybitny wiedeński chirurg, mój przy­ jaciel, powiedział kiedyś: „Nie ma pie­ niędzy, nie ma muzyki”. Utrzymanie medycyny na przyzwoitym, współ­ czesnym poziomie kosztuje. To nic od­ krywczego. Pieniądze na pewno są waż­ ne, ale nie tyko. Jest jeszcze szkolenie i kształcenie lekarzy i pielęgniarek, ale do pielęgnacji chorych potrzebujemy

pielęgniarek niekoniecznie z magiste­ rium. Wracając do pytania, wzrost na­ kładów finansowych jest warunkiem koniecznym, ale nie dostatecznym. Mamy najniższy w UE wskaźnik leka­ rzy i pielęgniarek w stosunku do liczby mieszkańców. Jeżeli te kadry nie zosta­ ną uzupełnione, jeśli nie zostaną od zaraz zwiększone nakłady z uwzględ­ nieniem dewaluacji – nie będzie po­ prawy. Musi się skończyć praca lekarza i pielęgniarki w stylu Supermana. My mamy pracować dobrze, ale w akcep­ towalnych warunkach i wtedy można stawiać wymagania. Chcę dodać, że nie byłem na żadnym proteście Służby Zdrowia – zarówno pielęgniarek, jak i lekarzy – w którym na ulicy domagano się poprawy zarobków. Schopenhauer powiedział: „Co prawda zdrowie to nie wszystko, ale wszystko bez zdro­ wia jest niczym”. Nie tylko minister zdrowia powinien odpowiadać za służ­ bę zdrowia. Raczej np. premier, czyli ktoś, kto jest w stanie zmusić szereg resortów do współdziałania na rzecz zdrowia. Najwyższą formą leczenia jest dbanie o środowisko. O dobrą wodę do picia, dobrą żywność, czyste po­ wietrze. Badania poziomu herbicydów u dorosłych i dzieci w województwie Zachodniopomorskim wykazały, że mają oni znacznie podwyższony po­ ziom glikofosatu. Stosuje się szkodliwe herbicydy, by uzyskać większe plony, wyższe zarobki. Mimo postępu me­ dycyny, liczba nowotworów co roku wzrasta. W Polsce już dochodzi do 200 tys. zachorowań rocznie. Czy nawet to nie skłania do refleksji? Władza, która obiecuje w okresie przedwyborczym poprawę ochrony zdrowia, powinna ją uznać za priorytet. A kończy się to bezskutecznym wiszeniem u klamek w ministerstwie zdrowia i strajkami personelu medycznego. Jak ocenia Pan, także w porównaniu z innymi krajami, obecny poziom organizacji i jakości służby zdrowia w Polsce? Czy w kresie ostatnich 5 lat nastąpiły istotne zmiany? Staramy się, a rządzący pomagają wyjść naprzeciw osiągnięciom me­ dycyny światowej. Na przykład w za­ kresie refundacji bardzo drogich te­ rapii albo chemioterapii. Rozwija się

Co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpiękniejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami. chirurgia małoinwazyjna. Poziom medycyny polskiej dorównuje pew­ nemu standardowi tej europejskiej i światowej. Jednak i u nas zaczyna się dehumanizacja i uprzedmiotowie­ nie pacjenta, który staje się określoną ilością punktów. Poza tym przytłacza nas straszliwa biurokracja. Historia choroby zawiera nieprawdopodobną ilość dokumentów. Czemu to służy? A NFZ – płatnik – obwarowuje się wprowadzaniem kolejnych. Jeśli choć jeden nie jest wypełniony, jest pretekst do wstrzymania wypłaty. Jeżeli, zgod­ nie z koniecznością i wiedzą medycz­ ną, muszę zrobić dwie operacje na tym samym chorym w czasie jednego jego pobytu w szpitalu, zapłacą za jedną. Przepisy formalne przeszkadzają w le­ czeniu chorego i w efekcie mu szko­ dzą. Tak jest. Powstaje pytanie, kto ustala te przepisy. Byłem na spotkaniu ponad 20 ekspertów, którego celem była po­ prawa stanu służby zdrowia. Pytam, który z panów leczy ludzi? Żaden! Mi­ nister Zdrowia powinien mieć prakty­ ków jako doradców. Ja jestem za publiczną służbą zdrowia finansowaną ze środków Dokończenie na sąsiedniej stronie


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

9

MYŚL JP II

N

ajbardziej współcześnie roz­ powszechnionym w świecie euroatlantyckim rozumie­ niem użyteczności czynu jest to, które pochodzi z trzechsetlet­ niej tradycji rozwijania filozofii utyli­ tarnej – na początku także we Francji, ale równolegle i konsekwentnie po dziś dzień – w kręgu brytyjskim. Na temat zalet i wad utylitaryzmu teoretycznego i praktycznego napisano setki, a pewnie i tysiące tomów. Ten esej nawiązuje do jednego zagadnienia, już podejmowa­ nego w lipcowym „Kurierze WNET”, tj. do spełniania (realizowania) się czło­ wieka w czynie, osiągania szczęścia. Jeśli zacząć od spełniania się czło­ wieka w życiu doczesnym, to wypada przywołać różne koncepcje po grecku rozumianego szczęścia. Ten starożytny spór po mistrzowsku odsłonił Włady­ sław Tatarkiewicz w traktacie O szczęściu. Przeważyło w Grecji i potem było szeroko rozpowszechnione Arystote­ lesowskie pojmowanie szczęścia, które współcześnie zdaje się być zapominane. Arystoteles utożsamił szczęście z eudajmonią, czyli z posiadaniem najcenniejszych dóbr i odróżnił ją od błogości. Uważał bowiem – jak podsumował Tatarkiewicz – „że gdy na człowieka sprzysięgną się złe losy i odbiorą mu dobra zewnętrzne, jeśli np. będzie cho­ ry i samotny, to choć będzie mieć do­ bra najwyższe, nie będzie doznawał błogości, będzie (…) ‘eudaimon’, ale nie ‘makarios’”. W tym rozróżnieniu eudajmonii i błogości można dostrzec dwa mo­ menty. Po pierwsze – tzw. pełnia szczęś­ cia wymaga przeżywania obu stanów, wszak Arystotelesowski człowiek jest jednią psychofizyczną. Po drugie – najwyższe dobra mają charakter obiek­ tywny, a ich osiąganie jest procesem i wynikiem doskonalenia w dzielnoś­ ciach (sprawnościach) etycznych; stan błogości jest zaś przeżyciem subiek­ tywnym i zależnym (nie dla każdego w jednakowy sposób) od zewnętrz­ nych warunków życia i kondycji włas­ nej cielesności. Np. męstwo, jak było to przybliżane we wrześniowym „Kurierze WNET”, jest koniecznym warunkiem w osiąganiu eudajmonii, nie zaś bło­ gości; w czynach mężnych odsuwa się przeżywanie stanów błogości. Arystotelesowską koncepcję szczęścia przejęło w części chrześci­ jaństwo, ale różnie w kolejnych wiekach i z odmiennie rozłożonym akcentem na eudajmonię i błogość. Oto prawdziwe szczęście człowiek ma posiąść w życiu wiecznym – w królestwie niebieskim. I było ono w piśmiennictwie chrześci­ jańskim po grecku określane mianem makarios, a potem w łacinie felicitas – czyli błogość, teraz już jednak bez­ warunkowa, bo nieodnoszona do sta­ nu otoczenia i kondycji cielesności. Ta bezwarunkowość niebiańskiej błogości rzutowała na średniowieczne rozumie­ nie ziemskiego szczęścia, gdyż celem ludzkiego doczesnego życia miało być krzewienie królestwa Bożego na Zie­ mi przez ludzi przestrzegających zasad wiary chrześcijańskiej. A więc gwaran­ tem szczęścia ziemskiego (bliskiego eudajmonii – łacińskie beatitudo) sta­ ło się doskonalenie duchowe, moralne i intelektualne, a nie zbytnia dbałość o stan dóbr doczesnych i cielesność

Nikt nie zaprzeczy, że czyn ludzki powinien być pożyteczny, albo inaczej – użyteczny (łac. utilitis). Rzecz jednak w tym, co owa użyteczność oznacza: użyteczny ze względu na co, dla kogo? Skoro użyteczny, to urzeczywistniający jakieś dobro. A skoro idzie o dobro, to ostatecznie problem znajduje rozwiązanie w teorii bytu (w tym – człowieczego) i w pochodnej jej etyce (gdy ma się na uwadze system filozofii).

Norma personalistyczna Karola Wojtyły

Szczęście a użyteczność Teresa Grabińska (w pewnym stopniu przeciwieństwo Arystotelesowskiej błogości – w for­ mach ascetyzmu). Ale to nie koniec chrześcijańskiej wykładni szczęścia, choć ignoranci i nierzetelni krytycy w tym miejscu zwykli się zatrzymywać. W polskim wydaniu londyńskim Sumy teologicznej św. Tomasza z Akwi­ nu cały tom 9. nieprzypadkowo poświę­ cony jest łącznie Szczęściu i Uczynkom. Oto cel ludzkiego życia, czyli szczęście, człowiek może osiągać w kształtowaniu siebie i otoczenia przez swoje czyny. Popularnie wyraża się to frazą: „przez dobre uczynki do zbawienia”. To bardzo wiele i bardzo obiecujące w dwojakim sensie. Po pierwsze, człowiek sam swo­ im postępowaniem, kierowanym wolą i rozumem, jest zdolny w naturalny sposób dążyć do ziemskiego szczęścia (beatitudo, ale też wywołującego felicitas) i zasłużyć sobie na zbawienie, a po drugie, jest w stanie, kierując się rozu­ mem i wiarą, rozpoznać dobro, którego urzeczywistnienie czynem przybliża pierwszy i drugi cel.

chrześcijaństwa + scholastyka Arysto­ telesowsko-Tomaszowa. A co w doktrynie luteranizmu – oprócz niewybrednych inwektyw sa­ mego Lutra w stosunku do Arystotelesa i Tomasza – przeczy Arystotelesow­ sko-Tomaszowej koncepcji ludzkiego szczęścia? To sygnalizowany w czerw­ cowym numerze „Kuriera WNET” pesymizm moralny. Przytoczone tam 2 artkuły Wyznania Augsburskiego (2. i 18.) trzeba teraz uzupełnić o ko­ lejny, 20. artykuł: „Na wiarę usprawied­ liwiającą składają się poznanie historii i ufność w łaskę Bożą. Pociecha płynie tylko ze świadomości usprawiedliwie­

omaszowe (scholastyczne) przesłanie jest tak bardzo op­ tymistyczne poznawczo i mo­ ralnie, że wydaje się niezwykle ważne dla współczesnego człowieka – zagu­ bionego w świecie wartości. Jest ważne nie ze względów prozelitycznych, bo katolicyzm nie jest ani fundamenta­ lizmem, ani prozelityzmem, co pod­ kreślał w personalizmie Karol Wojtyła, a w nauczaniu skierowanym do świata – św. Jan Paweł II. Ten optymizm jest zaczynem szczęścia nie tylko poszcze­ gólnego człowieka, ale także ukierun­ kowania całej ludzkości w jej doczes­ nym bytowaniu. Tomasz pisał o tym tak: „Działanie człowieka jest potrzeb­ ne do szczęśliwości nie z powodu rze­ komo niewystarczającej uszczęśliwia­ jącej mocy Bożej, ale dla zachowania porządku w świecie”. Do sprawczości ludzkiego czynu, podnoszonej w lipcowym „Kurierze WNET”, przyjdzie jeszcze w niniej­ szym eseju wrócić, ale wcześniej trzeba wspomnieć wydarzenie historyczne, które zmieniło oblicze chrześcijań­ skiej Europy aż po proces zeświec­ czenia jej współczesnego oblicza. Niedawno obchodzone pięćsetlecie wystąpienia Marcina Lutra przeciw­ ko Papiestwu, mimo niektórych po­ zytywnych poreformacyjnych zmian w kulturze europejskiej i w samym Kościele Rzymskim, nadwyrężyło cią­ głość tradycji: antyk europejski (inspi­ rowany także z zewnątrz) + przesłanie

nia z wiary, a tej konsekwencją są do­ bre uczynki. Nie wiedza o obrzędach powinna być wpajana, lecz o uczyn­ kach, które są zgodne z powołaniem”. Niełatwo na pierwszy rzut oka rozebrać to wskazanie, a tym bardziej je zakwe­ stionować. Jednak wyraźnie z niego wynika, że sprawca czynu nie ma jas­ nego (rozumowego) osądu wartości moralnej czynu – oceny tego, czy jest zły, czy dobry. Dlatego człowiek wierzą­ cy ten osąd poleca Bogu i prosi o łaskę usprawiedliwienia ewentualnego zła wywołanego swoim czynem, i o łaskę czynienia dobra. Gdy czyn jest zły, z ra­ cji zasadniczej niedoskonałości ludz­ kich wyborów, to tylko Boża łaska może go usprawiedliwić i niejako wymazać w ostatecznym Boskim osądzie. I choć nie sposób chrześcijaninowi nie uznawać instancji wiary w kwalifika­ cji moralnej ludzkiego czynu i znacze­ niu Bożej łaski, to nie wolno – zgodnie z myślą Tomaszową – aż tak radykalnie pozbawić rozumu oceny moralnej czy­ nu, zaniedbać odpowiedzialność moral­ ną człowieka i lekceważyć moc zbawczą uczynków. Wspomniana w art. 20. wiedza o uczynkach sugeruje bowiem ze­ wnętrzną (np. prawną, ale niekoniecznie wynikającą z tzw. prawa naturalnego) regulację ludzkiego działania, zwłaszcza w skali społecznej. W znacznym skrócie, ale oddają­ cym sedno sprawy, antyracjonalizm nurtów protestantyzmu i jego subiekty­ wizm oceny moralnej indywidualnego

cjonalizm oświeceniowy, afirmujący rozumność człowieka, naznaczył po­ znanie pozaracjonalne – przez wiarę – odium zabobonu i stał się punktem wyjścia do agnostycyzmu. Ale i, choć bez zerwania z chrześcijaństwem – do utylitaryzmu. Jak bowiem pogodzić potęgę rozumu – już przed Oświece­ niem sprawdzającą się w rozwijaniu wiedzy przyrodniczej – z jego ułomnoś­ cią w sprawach moralnych? Wyjściem okazało się zrezygnowanie z dochodze­ nia do dobra transcendentnego drogą ludzkiego działania i z gwarantowania tym szczęścia – na rzecz dobra użytecz­ nego (utylitarnego). Utylitaryzm dał odpowiedź na pytanie: jak zaadaptować rozum do oceny czynu, aby sprawca był przekonany o słuszności własnego działania, aby postępował w tym sensie moralnie, aby był szczęśliwy? Skoro człowiek w kulturze pro­ testanckiej nie był w stanie rozumem przybliżyć się do istoty dobra transcen­ dentnego, to w jego codziennych wybo­ rach czynu miało mu odtąd przyświe­ cać innego rodzaju dobro. Po pierwsze, po dwóch tysiącach lat obiektywizowa­ nia szczęścia, zostało ono sprowadzo­ ne do indywidualnie przeżywanych stanów zadowolenia i przyjemności, które są wynikiem osiągnięcia pożą­ danych dóbr. Po drugie, indywidualny wybór czynu miał uwzględniać troskę o dobro (szczęście) społeczne. Nie odnosząc się tu do długiej hi­ storii znaczenia pojęcia ‘przyjemność’

boją się przychodzić. Skumulowane efekty, w postaci zgonów, których moż­ na było uniknąć, już mamy.

operator przychodzi następnego dnia do chorego i pyta, jak się czuje. Tu jesz­ cze wiadomo, kto danego pacjenta le­ czy, nie doszło do zupełnej dehuma­ nizacji, tak jak w świecie. Tak zwany postęp, rozbicie człowieka na poszcze­ gólne wąskie specjalności, także do te­ go prowadzi. Uważam, że pięknie jest służyć człowiekowi i to nie wstyd. Wiel­ kość człowieka poznaje się w służbie. Kształcenie lekarza to nauka, ale tak­ że, a może po pierwsze, wychowanie.

do mnie sprzeczne informacje, zada­ łem pytania Głównemu Inspektorowi Sanitarnemu i byłemu wiceministrowi zdrowia, który także zajmował się epi­ demiologią. Czy szczepić się, czy nie? Odpisali: „skończyłeś medycynę, nie zadawaj niemądrych pytań!”. Medycynę ukończyłem i zdecydowanie uważam, że pomimo spodziewanej szczepionki na covid-19, powinniśmy się wszyscy zaszczepić na grypę. Słyszałem, że ma­ my sprowadzić 2 mln dawek szczepion­ ki przeciw grypie. To wystarczy dla ok. 5% populacji, czyli dla tej grupy, która się dotychczas szczepiła. „Wyszczepial­ ność” najniższa w Europie. Powinno się sprowadzić ponad 20 mln dawek. Już! Natychmiast! Słyszę, że będzie duży na­ pór na szczepienie, bo ludzie są przeko­ nani, że trzeba się szczepić. Ze szpitali dochodzą sygnały, że według zapisów na szczepienia, liczba sprowadzonych dawek wystarczy tylko dla połowy, któ­ re chcą się zaszczepić. Jeśli szczepionek nie wystarczy, ci, którzy przekonywa­ li do szczepień na grypę, mogą wpaść w pułapkę niekonsekwencji. Ja też się zaszczepię. Z prostego powodu. Każda szczepionka, nawet niespecyficzna, uru­ chamia układ odpornościowy. Przecież najlepsza profilaktyka to odporność. Wirusolodzy mówią, że wi­ rus covid-19 od stycznia tego roku

T

działania, a więc i oceny moralnej czło­ wieka – sprawcy czynu – w kolei dzie­ jów przyczynił się szybko do powstania myśli oświeceniowej w Europie, gdzie w kręgu brytyjskiej filozofii nadzwy­ czaj płodnie rozwinął się wspomniany na początku niniejszego eseju – wręcz kult (bo tak to trzeba nazwać) doktryny utylitaryzmu.

R

acjonalizm oświeceniowy skupił się przede wszystkim na pozna­ niu rozumowym świata przyro­ dzonego, czego w gruncie rzeczy nurty reformacyjne nie negowały, gdyż nie­ jako zdesakralizowały ten świat. Ra­

Oto cel ludzkiego życia, czyli szczęście, człowiek może osiągać w kształtowaniu siebie i otoczenia przez swoje czyny. Popularnie wyraża się to frazą: „przez dobre uczynki do zbawienia”.

i jego relacji do ‘szczęścia’, trzeba prze­ de wszystkim przypomnieć osiemna­ stowiecznego angielskiego filozofa Jeremy’ego Benthama, który we Wprowadzeniu do zasad moralności i prawodawstwa nadał szczęściu jako przy­ jemności bardziej zobiektywizowaną i ocenianą rozumem postać. Zgodnie z nowym zwyczajem XVII/XVIII w. matematyzowania wiedzy, wprowadził tzw. rachunek przyjemności (szczęścia) – calculus of pleasure (felicific calculus). Wartość przyjemności (subiektywnie odczuwanego szczęścia) mierzy się – według Benthama – siedmioma iloś­ ciowymi i jakościowymi wskaźnikami charakteryzującymi stan odczuwania przyjemności: intensywnością jej prze­ żywania, czasem trwania, pewnością jej osiągnięcia, bliskością (dostępnoś­ cią), płodnością w generowaniu dal­ szych przyjemności, czystością (bra­ kiem współwystępowania cierpienia), zasięgiem. Zasięg jako kryterium w rachunku szczęścia oznacza odczuwanie przyjem­ ności równocześnie przez inne osoby. Im większa jest ich liczba, tym wyższa jest wartość przyjemności i powszech­ niejszy stan szczęśliwości. To głównie ten czynnik jest punktem wyjścia do sformułowania tzw. zasady użyteczności (łac. principium utilitatis) działania w skali społecznej. Jest ona równocześ­ nie kryterium moralnej kwalifikacji czynu. Tym większym dobrem czyn skutkuje, im „jego tendencja do po­ mnożenia szczęścia społeczeństwa jest większa od ewentualnej tendencji do zmniejszenia go”. Przy czym dobro (przekładające się na szczęście) jest tu rozumiane jak użyteczność wszelkiego ludzkiego wytworu (materialnego lub niematerialnego), czyli „właściwość ja­ kiegoś przedmiotu, dzięki której sprzyja on wytwarzaniu korzyści, zysku, przy­ jemności, dobra lub szczęścia (wszystko to w obecnym przypadku sprowadza się do tego samego) lub (co znowu sprowa­ dza się do tego samego) zapobiega po­ wstawaniu szkody, przykrości, zła lub nieszczęścia zainteresowanej strony”. Wąsko rozumiana praktyczność zasady użyteczności nie budzi zastrze­ żeń, ale już nieco głębszy wgląd w real­ ne ludzkie czyny i ocena ich użyteczno­ ści, zwłaszcza w skali społecznej, stały się – jak zostało wspomniane – przed­ miotem systematycznej polemiki (m.in. Immanuela Kanta w Uzasadnieniu metafizyki moralności). Karol Wojtyła, jeszcze przed opra­ cowaniem swojej teorii sprawczości ludzkiego czynu w dziele Osoba i czyn,

podjął w studium etycznym Miłość i odpowiedzialność krytykę teorii i praktyki utylitaryzmu z pozycji analizowania miłości oblubieńczej. Wynikiem tej krytycznej analizy było sformułowa­ nie normy personalistycznej, która ma zasięg uniwersalny. K. Wojtyła pisał: „Dla utylitarysty człowiek jest podmiotem obdarzonym zdolnością myślenia oraz wrażliwością. Wrażliwość czyni go żądnym przyjem­ ności, a każe mu odsuwać przykrość. Zdolność myślenia zaś, czyli rozum, jest człowiekowi dany po to, ażeby kiero­ wał swym działaniem w sposób, który zapewni mu maximum przyjemności przy minimum przykrości”. Podstawo­ wym błędem etyki utylitarnej jest – według Karola Wojtyły i jak to zostało też przedstawione powyżej – uznanie przyjemności za podstawowe dobro, podczas gdy „[p]rzyjemność z istoty swojej jest czymś ubocznym, przypad­ łościowym, co może pojawić się przy sposobności działania”. Przede wszyst­ kim jednak K. Wojtyła wskazywał na podstawową sprzeczność między spe­ cyficznie chrześcijańskim (choć zapo­ wiadanym już w Starym Testamencie) przykazaniem miłości a zasadą uży­ teczności.

W

utylitaryzmie, aby połą­ czyć dobro indywidualne ze społecznym, zgodnie z zasadą użyteczności trzeba wprowa­ dzić „harmonizację egoizmów”, co jest w praktyce możliwe tylko za pomocą miękkiego lub twardego przymusu. Nie jest to tylko dowolna interpretacja, gdyż jasną tego deklarację dał uczeń Bentha­ ma John Stuart Mill w Utylitaryzmie: „Wszyscy są uprawnieni do jednako­ wego traktowania, z wyjątkiem wy­ padków, gdy uznany pożytek ogólny każe nam działać wbrew tym upraw­ nieniom”. I nie chodzi w tym zalece­ niu wyłącznie o przestępców. Zasada użyteczności zasadniczo jest zatem zniekształceniem rozumienia miłości, będącym – jak pisał Karol Wojtyła – „z samej istoty takiego ujęcia (…) po­ zorem, który należy pieczołowicie pie­ lęgnować, ażeby się nie odsłoniło to, co się pod nim naprawdę kryje: egoizm”. I nie należy tego odnosić wyłącznie do miłości oblubieńczej. Wojtyłowa kon­ statacja mogłaby bowiem być jednym z punktów wyjścia dyskusji o tym, jak to się stało, że europejscy chrześcijanie (mocno związani zasadą użyteczności) w XX w. zgotowali milionom współ­ wyznawców i Żydów tak okrutny los. Zasada użyteczności nie może stać się podstawową normą moralną, może natomiast w uszczegółowionej posta­ ci służyć jako dyrektywa skutecznego działania. Szeroką moralną perspekty­ wę otwiera zaś, wcale w istocie nieno­ wa, Wojtyłowa norma personalistyczna – w jej przesłaniu negatywnym (przy­ pominającym imperatyw praktyczny Kanta) i pozytywnym (artykułującym przykazanie miłości bliźniego). W ory­ ginale ma ona postać: „osoba jest takim dobrem, z którym nie godzi się używa­ nie – które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowar­ tościowe odniesienie do niej stanowi tylko miłość”. K

Dokończenie z poprzedniej strony

publicznych. Wyrasta ogromny rynek prywatnej służby zdrowia dla wysoko sytuowanych. Proponowałem system szpitali dla płacących składkę ubezpie­ czeniową oraz publiczne szpitale dla płacących dodatkowe ubezpieczenie, tzw. vipowskie. W Polsce jest około 4,5 mln osób, które nie płacą składki ubezpieczeniowej, np. wojsko i policja. Pozostaje stale nierozwiązania sprawa KRUS. A ile budujemy domów opieki i hospicjów? Moim zdaniem, mówie­ nie o ekonomii w służbie zdrowia jest nietyczne. Ja nie mogę powiedzieć pa­ cjentowi, że muszę na nim oszczędzać. Prawa ekonomiczne nie preferują opła­ calności troski o człowieka. Społeczeń­ stwo cywilizowane musi dbać o ludzi nieuleczalnie chorych, upośledzonych umysłowo i zniedołężniałych. Przed wielkimi inwestycjami go­ spodarczymi pierwszeństwo ma czło­ wiek. Pacjenta należy upodmiotowić. Pokazać mu, że jest ważny. Te wszyst­ kie „e”, czyli e-pacjent, e-zwolnienie, e-recepta nie sprzyjają uczłowieczeniu leczenia. To tylko może poprawić wy­ godę stron – leczącej i leczonej. W cza­ sie pandemii mamy teleporady. Nie rozumiem, jak można leczyć człowieka przez telefon. Zmniejszyła się o 30– 40% liczba pacjentów na SOR-ach, bo z powodu pandemicznej paniki ludzie

Jak Pan Profesor ocenia sposób i poziom kształcenia przyszłych lekarzy i pielęgniarek w Polsce? Co ewentualnie należałoby w nim zmienić? W sprawie poziomu merytorycznego nauczania nie widzę problemów. Nie bez powodzenia staramy się równać do poziomu światowego. Ale jak wycho­ wywać młode pokolenie lekarzy? Ich trzeba uczyć chorego. Proponowałem ponowne wprowadzenie na pierwszym roku studiów propedeutyki medycz­ nej. Żeby studenci od pierwszego roku, ucząc się biochemii, fizjologii i anato­ mii, byli już szpitalach. Żeby oni się chorego nauczyli. Na przykład, gdy chory przychodzi do mnie, mówię: ja się znam na medycynie, a pan na sobie. Pan jest ekspertem od siebie. Zróbmy dyskusję dwóch ekspertów. Pan mi opowie o sobie, a ja powiem, co o tym myślę. To pacjenta podnosi na duchu, prostuje. Z wielu krajów, gdzie medycyna jest wyżej postawiona, coraz więcej ludzi przyjeżdża się leczyć do Polski. Mówią, że tu jeszcze w medycynie jest serce, tu jeszcze się widzi człowieka, tu

Od pojawienia się w Polsce epidemii koranawirusa włączył się Pan aktywnie w propagowanie profilaktyki i ochrony przed zakażeniami. Obecnie mówi się, że szczepionka i lekarstwo są już „za progiem”. Co sądzi Pan o celowości, skuteczności i ewentualnych skutkach negatywnych stosowania szczepionki? Także w odniesieniu do jej rodzaju. Czy któreś z istniejących dzisiaj lekarstw może dać pewność skutecznego wyleczenia oraz gwarancję niepojawienia się groźnych następstw choroby? Jestem lekarzem i chirurgiem, ale mam także wykształcenie epidemiologiczne. W okresie pandemii koronawirusa po­ winniśmy szczepić się przeciwko gry­ pie. Ponieważ w tej sprawie docierały

sześciokrotnie się już zmutował. Jak w takiej sytuacji można zrobić sku­ teczną szczepionkę? Ponadto okazuje się, że przechorowanie covid-19 nie da­ je odporności. Ucichła akcja podawa­ nia chorym surowicy ozdrowieńców. O zgrozo, wygląda na to, że wszyscy się na tym znają. Nie powinno się publiko­ wać różnych opinii pochodzących od wielu tzw. specjalistów. Mamy urzędy, takie jak Główny Inspektor Sanitarny i Ministerstwo Zdrowia, i niech one bę­ dą jedynymi informatorami na temat przebiegu pandemii i sposobu postę­ powania. Bo co naród ma myśleć po nasłuchaniu się różnorakich poglądów, porad i teorii? W tak poważnej sprawie obowiązujący powinien być jeden głos, wypracowany przez kompetentne gre­ mium. Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo zdrowia i życia, jestem zwolennikiem ograniczenia wolności słowa. Kończąc rozmowę tematem obecnej pandemii, chciałbym poznać zdanie Pana Profesora o jej źródle. O tym, na ile ważne jest znalezienie odpowiedzi na pytanie, kto tego „demona” wyhodował, bo po co, jest chyba jasne. Czy ten „wynalazca” nie powinien być przez wspólnotę międzynarodową przykładnie ukarany?

Od początku pandemii zastanawiałem się nad tym, co się stało. Zgodnie z sze­ roko znanymi informacjami, uważam, że to nie powstało w sposób naturalny ani przypadkowy. Musiało wyjść z la­ boratoriów. Z udziałem ludzkiej ręki, która jeśli nie została powstrzymana, powinna być ukarana, tak by odstraszyć ewentualnych naśladowców. Od dawna obserwuję osiągnięcia medycyny i genetyki. Nie wszystko, co ma znamiona postępu, służy dobru człowieka. Szukamy leku na chorobę Alzheimera i wiem, że na ten lek szy­ kuje się rzesza ludzi, która chce prze­ dłużyć sobie sprawność umysłu. Do­ konuje się klonowania zwierząt i już się myśli o klonowaniu ludzi. Jeżeli, poza zastosowaniami typowo medyczny­ mi komórek macierzystych, myśli się nawet o ożywianiu, przy ich pomocy, zmarłych, to zaczynam być bardzo za­ niepokojony. W związku z tym, czego się na­ uczyłem i dowiedziałem, starając się od 60 lat służyć ludziom jako le­ karz, uważam, że najwyższy czas zacząć powstrzymywać i kontrolować świa­ tową naukę, aby służyła dobru, a nie działała na szkodę ludzkości. Nauka ma służyć dobru człowieka, a nie uni­ cestwiać nasze życie. Stop szkodliwej biotechnologii! K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

10

TRAGEDIA LIBANU

Z Mają Outayek, rodowitą Libanką z maronicko-katolickiej rodziny od pokoleń zamieszkującej w Byblos – mieście z historią pięciu tysięcy lat – menedżerką zarządzania oraz urzędniczką instytucji międzynarodowych, rozmawia Adam Rosłoniec. Zdjęcia Witold Dobrowolski Dlaczego tak wiele krajów na świecie interesuje się Libanem? Według mnie nigdy żaden kraj nie intere­ sował się Libanem, aby mu pomóc. Zawsze obce rządy korzystają z Libanu, aby osiąg­ nąć własne cele; czasem są to cele polityczne, czasem ekonomiczne. Albo wręcz chcą bez reszty zachłannie wykorzystać nasz kraj i za­ brać wszystko. Aktualnie wyraźnie widać, że istnieje kilka grup państw ze sobą skonflik­ towanych. Na arenie międzynarodowej po jednej stronie znajdują się Stany Zjednoczone ze swoimi sojusznikami, na czele z Izraelem, po przeciwnej stronie stoi Rosja z Turcją, a do gry ostro chcą włączyć się Chiny, szukając swojego interesu w Libanie. Według zasady, gdzie dwóch się bije… A tak ściślej, dla przykładu. Czego szuka w Libanie Francja, w kontekście podwójnej wizyty prezydenta Macrona tuż po wybuchu i miesiąc później? Francja po prostu szuka w Libanie gazu od­ krytego pod dnem Morza Śródziemnego na wodach terytorialnych Libanu. Gazu jeszcze nie wydobywanego, choć gra potężnych firm wydobywczych o koncesję właśnie jest w stanie kulminacji. Francja za pośrednictwem firmy Total chce urwać spory kawałek tego tortu. Wiele krajów jest zainteresowanych tym bo­ gactwem, ale szczególnie Francja uważa się za pretendenta do niego. Korzysta z historycz­ nych relacji, jakie miała z Libanem. Jednak ostatnio dowiedzieliśmy się o po­ wstaniu Forum Gazowego, które za pleca­ mi Francji chce całkowicie pozbawić Liban możliwości korzystania z tych bogatych złóż „błękitnego złota”. Rychła eksploatacja mo­ głaby rozwiązać w krótkim czasie większość problemów ekonomicznych kraju cedrów, ratując go przed upadkiem. Tymczasem mi­ nistrowie energii i rozwoju gospodarczego 7 krajów wschodniego basenu Morza Śród­ ziemnego – Egiptu, Włoch, Cypru, Grecji, Izraela i Jordanii oraz Autonomii Palestyńskiej – podpisali umowę o utworzeniu Wschodnio­ -Śródziemnomorskiego Forum Gazowego, z siedzibą w stolicy Egiptu, Kairze. Według oświadczenia egipskiego ministerstwa ropy naftowej, „Wschodnio-Śródziemnomorskie Forum Gazowe ma stać się istotną platformą zrzeszającą producentów, konsumentów i kraje tranzytu gazu, w celu stymulowania trwałego

Doświadczenie zdobyte przez wspólne życie Libańczyków dało pozytywne rezultaty. Gdybyśmy ośmielili się stwierdzić, że w każdym chrześcijańskim Libańczyku jest coś z muzułmanina, a w każdym muzułmańskim Libańczyku coś z chrześcijanina, oznaczałoby to, że dialog poprzez sukcesję pokoleń nie był zmarnowany. regionalnego rynku surowców”. Pytam się: a co z Libanem, któremu niby wszyscy chcą pomóc, a tu wyraźnie widać, że się go pomi­ ja i utrudnia korzystanie z jego naturalnych bogactw? Wykluczenie Libanu dziwi tym bar­ dziej w kontekście włączenia do tego Forum Jordanii, która przecież nie ma dostępu do Morza Śródziemnego. Czyżby miał również wchodzić w grę transfer głębiej do Azji?

spod panowania haszymidzkiego króla Fajsa­ la. Tenże generał uzyskał całkowitą swobodę działania, oddzielając Syrię od Libanu i pro­ klamując stworzenie Państwa Libańskiego, którego granice miały całkowicie zaspokajać pragnienia zwolenników „wielkiego Libanu”. Ta idea pojawiła się, gdy na prośbę delegacji maronickiej do Mandatowego Libanu doda­ no Dolinę Bekaa, Tripolis, Sydon i Tyr. Do­ danie tych obszarów zniweczyło szansę na powstanie ścisłego państwa maronickiego, na rzecz konfesyjnej demokracji 18 wyznań i grup etnicznych. Wydzielenie Libanu z Syrii pociągnęło za sobą niezadowolenie zarówno w Damaszku, jak i w Trypolisie czy w Baalbek. Część śro­ dowisk muzułmańskich kontestowała sens istnienia Libanu. Spis powszechny z roku 1932 (jedyny taki do tej pory) wykazał, że na obszarze Libanu dominują chrześcijanie (51%), a najliczniejszą chrześcijańską grupą są maronici (30%). Według tego właśnie spisu ukształtowany został porządek organizacyjny państwa libańskiego. Wyniki spisu z 1932 roku do dzisiaj bu­ dzą kontrowersje. Dla chrześcijan marzenie posiadania własnego państwa, przynajmniej częściowo, stawało się rzeczywistością. Na­ cjonalistom arabskim zostało jednak narzu­ cone przez armię francuską. Syria na krótki czas została podzielona na cztery wyznaniowe minipaństwa, między innymi na Państwo Ala­ witów i Druzów. Libanowi już od 1920 roku udało się poczynić pozytywne kroki i dosto­ sować się do nowej rzeczywistości, stąd jego niepowtarzalność i specyfika. To prawda, że działo się to na drodze konfliktów i napięć, ale Liban wciąż chce przypominać światu, że w najlepszych latach swojej historii był i nadal ma nadzieję być krajem-symbolem lub nawet tym, czym określił go papież Jan Paweł II pod­ czas wizyty w Harrisie w Sanktuarium Matki Bożej Libanu, w 1997 roku, gdy powiedział znamienne słowa, święte dla Libańczyków – „Liban to więcej niż kraj, to przesłanie”. Trzeba zaznaczyć, że pomimo konfliktów i kryzysów gospodarczo-finansowych, jest nadal atrakcyjny dla wszystkich mieszkańców arabskiego Bliskiego Wschodu, a w szczegól­ ności dla chrześcijan. Ta „mozaikowa” kom­ pozycja społeczeństwa i pluralizm libański nie datują się od początków istnienia man­ datu francuskiego, ale istniały już w czasach imperium otomańskiego. Obecny charakter pluralizmu libańskiego wywodzi się właśnie z tamtego okresu. Jest on obecny nie tylko w systemie sądowniczym, ale również w or­ ganizmach politycznych i administracyjnych, gdzie wyznaniowość jest regułą. Jednak system mandatowy sprawił, że muzułmanie poczuli się oszukani na polu po­ litycznym i ekonomicznym. Źle znosili pano­ wanie chrześcijan. Przewidujący chrześcijanie dostrzegli ten problem i zaczęli stopniowo zdawać sobie sprawę, że emancypacja i prze­ trwanie Libanu będą możliwe tylko dzięki porozumieniu z muzułmańską burżuazją. Dą­ żyli do przekonania elity sunnitów do idei niezależnego Libanu. Zaproponowali sun­ nitom porzucenie myśli o „wielkiej Syrii”. Zaszczepienie takiej idei stworzyło spójność interesów (niektórzy mówili o akcie wiary), a w konsekwencji przyczyniło się do powstania w 1943 roku „paktu narodowego” – nigdzie nie zapisanego, lecz trwałego porozumienia między maronitami a sunnitami. Miało ono na celu zbudowanie wspólnej wizji politycznej i podzielenie odpowiedzialności, za cenę wza­ jemnych ustępstw. Tak oto zarysował się kom­ promis w stylu libańskim. Prawdą jest, że nie zawsze udawało się go utrzymać w sferze po­ lityki, ale długie doświadczenie, zdobyte przez wspólne życie Libańczyków, dało pozytywne rezultaty. Gdybyśmy ośmielili się stwierdzić, że w każdym chrześcijańskim Libańczyku jest coś z muzułmanina, a w każdym muzułmańskim

Libańczyku coś z chrześcijanina, oznaczałoby to, że dialog poprzez sukcesję pokoleń, mimo pewnych trudności, nie był zmarnowany. Nie chodzi tylko o jakiś fakt narzucony przez hi­ storię, razem z jego blaskami i cieniami, ale również o wolny i odpowiedzialny wybór, którego konsekwencje są widoczne dla jed­ nostki i wspólnoty. Jak w tę historię nowożytnego Libanu wpisuje się jego stolica Bejrut? Czas mandatu francuskiego, który przypada na okres międzywojenny, to czas, kiedy Bej­ rut przygotowywał się, aby stać się stolicą no­ wo tworzącego się państwa. Powstały okazałe bulwary i ulice. Z tego okresu pochodzi plac Gwiaździsty i większość do dzisiaj stojących budynków w stylu neokolonialnym. Niestety niemal wszystko zostało zniszczone podczas 15-letniej wojny, którą trudno nazwać domo­ wą, jeżeli weźmiemy pod uwagę, chociażby bombardowania izraelskie z 1982 roku. Cen­ trum Bejrutu w 90% zostało odbudowane. To, czego najbardziej brakowało, to przedwojenny duch, który jeszcze się nie odrodził. Stan na

Szyici od wieków śnią sen o potężnym państwie w kształcie półksiężyca zaczynającego się w szyickim Iranie, poprzez Irak, Syrię aż po Liban, gdzie szefem tego superpaństwa byłby ajatollah. Sunnici natomiast od wieków mają swój projekt wielkiego państwa muzułmańskiego na czele z kalifem. dzień dzisiejszy można by określić jako zada­ walający, gdyby nie ten nieszczęsny wybuch z 4 sierpnia tego roku. Zanim zajmiemy się tym zagadnieniem, powróćmy na chwilę do problemów dzisiejszego Libanu, a zarazem problemu dzisiejszej Europy. Chodzi mi o uchodźców, których przecież nie brakuje. To ważne zagadnienie dla Libanu, ale jeszcze ważniejsze dla całej Europy. Bo jeżeli rządy europejskie boją się upadku Libanu, to tylko z tego powodu, że spadnie na nich dramat uchodźców. 1,5 mln zdesperowanych ludzi stąd mogłoby raptem zapukać do domów Eu­ ropejczyków, zakłócając im wygodny, kon­ sumpcyjny styl życia. Co więcej, nie tylko uchodźcy ekonomiczni, ale również rodowici Libańczycy, spoglądając na upadające państwo, decydowaliby się na emigrację do Europy. Pró­ by już mieliśmy w ostatnich dniach. Z okolic Trypolisu wypłynął statek pełny Libańczyków próbujących nielegalnie dopłynąć do Cypru. Niestety, o zgrozo, zatonął. Czy można powiedzieć, że komuś zależy na tym, aby zniszczyć Liban – ten, który znamy – i na jego zgliszczach powołać nowy byt państwowy? Może jakieś rządy chciałyby, aby uchodźcom palestyńskim, zamieszkujących okolice Saidy i Tyru, przyznać obywatelstwo nowego Libanu? Jest ich około pół miliona,

To zastanawiające. Francja miałaby przegrać ten wyścig. To dobry moment, aby choć trochę naszkicować czytelnikom historyczne związki między Libanem a Francją. Pytasz, gdzie szukać korzeni nowożytnego Libanu? Tak, wiemy przecież, że tak jak Polska, Liban nowożytny obchodzi, można powiedzieć, swoje 100-lecie istnienia – choć jeszcze nieutrwalonego deklaracją niepodległości, to jednak już kształtującego się spójnego bytu państwowego. Historię Libanu, jaki znamy współcześnie, można rozpocząć już w 1920 roku. Bezpośred­ nio po zakończeniu pierwszej wojny świato­ wej, francuski generał Henri Gouraud, dzięki swojemu zwycięstwu w bitwie pod Maysaloun, zniweczył marzenia o wyswobodzeniu się Syrii

Bejr

Ludzie szukają pomocy (na zdjęciu punkt libańskiego „Caritasu”)

po wybu

Dlaczego w

tak jak uchodźców syryjskich, którzy nie chcą wrócić do Syrii. Zmuszenie Libanu do przyznania im wszystkim obywatelstwa libańskiego rozwiązałoby problemy pewnych państw, ale co to znaczyłoby dla Libanu? Czy Twoim zdaniem taki scenariusz jest możliwy? Taki plan istnieje od czasów Sekretarza Stanu USA Henry’ego Kissingera i plan ten powró­ cił w 2006 roku z nową, autorytarną wizją dla Bliskiego Wschodu Condoleezzy Rise. Od wojny między Hezbollahem a Izraelem w 2006 roku ten plan wszyscy mieli i mają w głowie. Czy aby tylko dlatego, żeby pomóc Izraelowi

Islam rządzi i nigdy nie może być rządzony, żadne laickie prawa nie mogą rządzić islamem. Europa Zachodnia tego nie rozumie. Prawdziwy muzułmanin nie może podlegać żadnemu innemu prawu poza szariatem. Gdyby powstał ten tzw. nowy Liban, mamy 80 % władzy w rękach islamistów.

rozwiązać jego problem, Liban ma cierpieć? Czy do tego dojdzie? Nie jestem w stanie od­ powiedzieć na takie pytanie. Sama zadaję sobie retoryczne pytanie, czemu trzeba zniszczyć Liban. Czemu trzeba zniszczyć wcześniej, niż go się zdobędzie. Dlaczego nie przejąć go ta­ kim, jaki jest obecnie?

Naturalnie, aby go przejąć, trzeba go maksymalnie osłabić. Liban taki, jaki jest obecnie, nie może masowo dać obywatelstwa uchodźcom. To zachwiałoby fundamentami państwa. Przecież jest ono zbudowane na równowadze pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami. Oczywiście! Zdajemy sobie sprawę, że przy­ znanie obywatelstwa takiej liczbie muzułma­ nów sprawiłoby, że chrześcijanie staliby się ni­ czym, mniejszością bez znaczenia. A jak uczy doświadczenie, taka mniejszość spychana jest do nicości. Właśnie dlatego według koncepcji nie-Libańczyków trzeba stworzyć nowe pań­ stwo. Taki „nowy” Liban, „zaprogramowany” przez wielkich tego świata, nigdy by nie pro­ testował. De facto Izrael miałby rozwiązany problem palestyński u siebie. Gdyby doszło do sytuacji, że muzułmanie stanowiliby 80 pro­ cent Libańczyków, zostałoby mniej miejsca dla chrześcijan w życiu politycznym. Chrześcijanie doświadczą wówczas tego samego, co w Syrii i Iraku – po prostu zostaną zmuszeniu do emi­ gracji. Szyici od wieków śnią sen o potężnym państwie w kształcie półksiężyca zaczynające­ go się w szyickim Iranie, poprzez Irak, Syrię aż po Liban, gdzie szefem tego superpaństwa byłby ajatollah. Sunnici natomiast od wieków mają swój projekt wielkiego państwa muzuł­ mańskiego na czele z kalifem. W tym wypad­ ku chrześcijanie mogą zostać jako poddani


rut

PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

Bliski Wschód cały się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeżeli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący. A rezultaty tych zniszczeń i odłamki tej tragedii dotrą do Europy. – zimmi – i jak nakazuje Koran, płacić poda­ tek religijny – dżizję, dzięki czemu mogliby pozostać w kraju i praktykować swoją wiarę. Czyli wszyscy, którzy niby chcą pomóc Libanowi pod pozorem tworzenia państwa laickiego, demokratycznego – tak naprawdę kłamią. Dla islamu państwo i religia to jedno: „DIN ŁA DAULE”. Islam rządzi i nigdy nie może być rządzony, żadne laickie prawa nie mogą rządzić isla­ mem. Europa Zachodnia tego nie rozumie. Prawdziwy muzułmanin nie może podlegać żadnemu innemu prawu poza szariatem. Gdy­ by powstał ten tzw. nowy Liban, mamy 80 % władzy w rękach islamistów. Ale przecież można pozytywnie założyć, że 80 proc. parlamentarzystów będzie politykami świeckimi, areligijnymi. Dokonać zmiany na papierze i nazwać repre­ zentantów narodu świeckimi, to tylko pozór. Należałoby zmienić ich przekonania, myślenie i serca, a to w przypadku religii muzułmań­ skiej sprawa niewykonalna.

uchu

warto ratować to miasto?

Znasz wiele muzułmanek i muzułmanów w Libanie – w pracy i w życiu codziennym – z którymi się przyjaźnisz. Czy Twoje koleżanki i koledzy śnią o Libanie muzułmańskim? Nie, w żadnym wypadku. Pragną Libanu, na­ szego Libanu, który zbudowaliśmy razem. Nie chcemy mieć Libanu instruowanego przez inne państwa. Co trzeba zrobić, aby właśnie, tak jak mówiłaś, ten zbudowany przez muzułmanów i chrześcijan Liban uratować? Przede wszystkim wszystkich polityków rzą­ dzących Libanem od początku lat 90., a wcześ­ niej będących „panami wojny”, należy postawić przed trybunałem. Każdy, kto zawinił, musi ponieść karę; ten, który ukradł państwowe pieniądze, musi je oddać. A w konsekwencji oddać władzę, którą uzurpuje od ponad 30 lat. Czy wobec tego Liban potrzebuje nowego porozumienia narodowego, nowej konstytucji? Przecież obecna jest dość stara, z 1943 roku? Moim zdaniem obecna konstytucja jest jed­ ną z najlepszych na świecie. Świat powoli się do niej przekona i ją odkryje. Mówi się teraz o stworzeniu państwa laickiego, demokratycz­ nego – ale my, według konstytucji, już tym jesteśmy właśnie takim państwem. Religie nie mają żadnej roli bezpośredniej w systemie politycznym Libanu, pozostają jednak w życiu społeczeństwa, są swego rodzaju sumieniem dla poszczególnych ich wyznawców i kiedy zabraknie tego sumienia, zabraknie również i ducha wartości. Czy w waszej konstytucji są nawiązania do religii chrześcijańskiej czy muzuł­ mańskiej? Nie ma żadnych. Mamy konstytucję świecką, ale zbudowaną na wartościach pochodzących z wiary i na poszanowaniu życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Jedyne wspomnienie o religii w konstytucji dotyczy zapisu o wol­ ności wyznania. Jakiekolwiek utrudnienia w wyznawaniu wiary podlegają karze.

Do odbudowy czy do wyburzenia...?

11

TRAGEDIA LIBANU

No tak, ale przecież zdarza się, że wychodzący na mównicę parlamentarzysta muzułmanin zaczyna swoje przemówienie od słów zapisanych w pierwszych wersetach Koranu: Bi Smi Lahi rahmani Rahim…, tzn. „W imię Boga miłosiernego, przebaczającego”… Dlaczego tak się dzieje? Konstytucja mu tego nie zabrania i nie naka­ zuje, tu jest pełna wolność. Choć w nawiązaniu do takich sytuacji parlamentarzysta chrześ­ cijanin występujący po nim rozpoczyna wy­ stąpienie od znaku Krzyża Świętego: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, dodając jesz­ cze – dla naszego regionu – „W Boga Jedyne­ go”, żeby muzułmanie nie myśleli, że mamy trzech bogów. I istotną sprawą jest to, że choć wezwa­ nie muzułmanina jest dla nas, chrześcijan,

Stara chrześcijańska dzielnica

do zrozumienia, choć nie zaakceptowania, to już nasze wyznanie wiary, mówiące „W Imię Syna-Jezusa”, jest dla muzułmanina bluźnier­ stwem. Tym samym chcę jeszcze raz podkre­ ślić i udowodnić, że wizja państwa Libanu jako państwa świeckiego w znaczeniu zachodnio­ europejskim jest utopią. Mając doświadczenie pracy dla wielu instytucji międzynarodowych, masz ogląd sytuacji w różnych zakątkach globu. Czy uważasz, że jest sens ratowania tego Libanu, który znamy obecnie? Jeżeli tak, to dlaczego? Mój Liban jako naród i kraina istnieje od kilku tysięcy lat. Jego historię znamy chociażby ze Starego i Nowego Testamentu. Jest tam wspo­ minany ponad 100 razy. Najpiękniejsze znane nam epizody, historie miały miejsce właśnie tutaj. Niszczyć go teraz byłoby czymś nielo­ gicznym i zbrodniczym. To byłaby katastrofa nie tylko dla Libanu, ale także dla całego swia­ ta. Liban, zwłaszcza dla Bliskiego Wschodu, jest swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa. Bliski Wschód cały się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Izrael, Palestyna Syria, Irak – wszędzie jest stan napięcia. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeżeli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący. A rezultaty tych zniszczeń i odłamki tej tra­ gedii dotrą do Europy. A może nawet odbiją się również na całym świecie. Bejrut przeszedł wiele: długie lata wojny domowej, bombardowania, ranni i zabici. Jednak dzisiaj stolica Libanu wydaje się przerażona, niedowierzająca, poruszona do samego fundamentu gwałtowną eksplozją, która 4 sierpnia tego roku wstrząsnęła portem i zniszczyła prawie połowę miasta. Hipotezy na temat tego, co się stało, są liczne. Detonacja, która uderzyła w Bejrut, była tak potężna, że spowodowała trzęsienie ziemi o sile 3,5 w skali Richtera, które było odczuwalne na Cyprze, oddalonym o około 200 kilometrów. Eksplozja w porcie w Bejrucie zdruzgotała kraj borykający się już z bezprecedensowym kryzysem gospodarczym, który jest przyczyną i zarazem skutkiem równie głębokiego kryzysu politycznego. Jak mogłabyś opisać ranę zadaną Bejrutowi 4 sierpnia tego roku? Ta rana została zadana na dwóch poziomach o różnym natężeniu. Na poziomie fizycznym jest to zburzenie portu i prawie połowy mia­ sta. Żadne z działań podczas piętnastoletniej wojny nie doprowadziło do tak kolosalnych zniszczeń, jak ten jeden moment. Drugi po­ ziom zniszczeń, może jeszcze gorszy, dotyczy ducha. Podczas żadnej wojny, nawet tej naj­ bardziej okrutnej, krwawej, Libańczycy nie bali się tak, jak podczas tego wybuchu. Lęk pozostał do dziś. Zwłaszcza dotknęło to dzie­ ci, ponieważ zostały niespodziewanie zranio­ ne w ich własnych domach, tam, gdzie czuły się najbezpieczniej. Wiele z nich widziało na własne oczy śmierć swoich rodziców. W jed­ nej sekundzie dzieci straciły wszystko: dom, rodziców, przyjaciół, szkołę i swoją przyszłość. Teraz, gdy słyszą jakiś nieznany, głośniejszy dźwięk w pobliżu, wzbudza to u nich strach. Czego teraz najbardziej potrzebują ci, którzy mieli szanse przeżyć, aby pozostać w Bejrucie? Przede wszystkim powrotu do własnego do­ mu, mieszkania, przed rozpoczęciem pory deszczowej i nadchodzącego chłodu. Ludzie zostali złamani. Wcześniej włączali się w próbę reform swego kraju – jak słynna saura, czyli rewolucja uczniowska jesienią ubiegłego ro­ ku. Teraz, gdy nie mają gdzie mieszkać, nie mają co jeść, nie będą się zajmować rewo­ lucją. Nie wyjdą na ulice, aby protestować. Może właśnie o to chodziło. Po pierwsze chcę mieć chleb, mieszkanie, później mogę myśleć, jak wpłynąć na rząd mego kraju, aby zmie­ niał go na lepsze. Po drugie, żeby kontynuo­ wać moje życie, muszę mieć gdzie pracować, utrzymać rodzinę. Dewaluacja naszej walu­ ty z jednej strony spowodowała zubożenie

znacznej części naszego społeczeństwa i tym bardziej pomoc zagraniczna, która napływa w walucie dolarowej, sprawia, że nawet małe sumy pozwalają na powrót do normalności. W chwili obecnej najbardziej efektywna jest pomoc w żywej gotówce, ponieważ pomoc żywnościowa w postaci ryżu czy cukru mo­ że być nietrafiona – może rodzina potrzebuje zupełnie czegoś innego. Jak wiesz, polska Fundacja Fenicja im. świętego Charbela od lat pomaga na różnych płaszczyznach zarówno uchodźcom syryjskim, jak i ubogim rodzinom libańskim. Od pierwszego dnia po wybuchu 4 sierpnia całą naszą energię skierowaliśmy na pomoc Bejrutowi. Dzięki naszym ofiarodawcom doprowadziliśmy do stanu użytkowania kilkanaście mieszkań. Oprócz tego pomogliśmy w odbudowaniu piekarni i restauracji. Jak oceniasz wkład fundacji? Mówiłam już wcześniej, jak ważna jest sprawa odbudowy mieszkań przed porą deszczową. Waszą działalnością zatrzymaliście choć tro­ chę tendencję wyjazdu chrześcijan z miasta. Moim zdaniem jeszcze większe znaczenie ma pomoc w odbudowie małych, rodzinnych bi­ znesów, takich jak piekarnia czy wspomniana restauracja. Odbudowana restauracja nie tylko utrzyma właściciela firmy, ale przede wszyst­ kim uratuje miejsca pracy dla Libańczyków i ich rodzin.

Podczas żadnej wojny, nawet tej najbardziej okrutnej, krwawej, Libańczycy nie bali się tak, jak podczas tego wybuchu. Lęk pozostał do dziś. Zwłaszcza dotknęło to dzieci, ponieważ zostały niespodziewanie zranione w ich własnych domach, tam, gdzie czuły się najbezpieczniej. A Ty – czy masz zamiar zostać w Libanie? Tak, pozostaję tu. Jeżeli ktoś planuje zmusić nas, chrześcijan, do opuszczenia Libanu, to my mu w tym nie pomożemy. Co nie znaczy, że nie ma lęku w moim sercu. Ale dzięki mojej wierze i wsparciu libańskich świętych, nicze­ go nie powinnam się bać. W takich trudnych chwilach zwątpienia przychodzi mi na myśl modlitwa z Psalmu 23: „Chociażbym cho­ dził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza...”. Liban jest miejscem, gdzie mitologiczny Feniks odrodził się z popiołu. Tak i my od­ rodzimy się jeszcze raz. Dziękuję za rozmowę.

K

Więcej o Libanie przeczytają Państwo w książce Kazimierza Gajowego pt. Liban, więcej niż przewodnik, polecanej na stronie makazi.eu. Maja Outayek posiada tytuł licencjata w dziedzinie komunikacji i informatyki oraz tytuł magistra zarządzania biznesem. Przez ostatnie 15 lat pracowała w zakresie pomocy humanitarnej w Libanie w różnych organizacjach lokalnych i międzynarodowych.

Adam Rosłoniec, wiceprezes Fundacja FENICJA im. św. Charbela fenicja.org NIP 5252620561 KRS 000561105 kazimierzgajowy@libanprzewodnik.pl, rosloniec@post.pl, tel.+48 602 449 777 Numer konta dla darowizn: 62 1020 1156 0000 7402 0134 0702 BIC/SWIFT: BPKOPLPW


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

12

P

odobnie formułowane tezy podzielamy powszechnie. Niestety Polacy nie dyspo­ nują prywatnym kapitałem, pozwalającym budować duże fabryki, zakładać banki i wielkoskalowe media. Nasz kapitał jest rozproszony i często trwoniony nieefektywnie na zakupy o charakterze konsumpcyjnym lub te­ zauryzacyjnym (nieruchomości, obli­ gacje, złoto), a nie rozwojowym. Warunek jednoczesnego spełnie­ nia obydwu tez przepisałem (w sierp­ niowym „Kurierze WNET”) wprost z książki Jak wyjść z kryzysu, wydanej w roku 1981. Znalazł się tam mój ar­ tykuł pt. Spółki akcyjne prywatno-państwowe, a w nim wniosek następujący: „Uczestniczenie w przedsięwzięciach na rzecz dobra wspólnego musi się lu­ dziom po prostu opłacać”. To był mój główny argument na rzecz zakładania spółek akcyjnych w głębokim PRL-u. Teza przeciwna, że powinniśmy robić to, co się nam nie opłaca, jest słuszna tylko w cza­ sach wojny lub terroru. Gdy terror słab­ nie, ludzie dowodzą, że nie wszyscy są durniami i tyrania pada pod ciosami własnych funkcjonariuszy. Wkrótce dowiemy się, jak to zadziała w Korei Północnej, a może nawet i na Białorusi.

Obronić giełdę przed Karoniem! Tytuł tego rozdziału może śmieszyć. Jakże to, tak potężna instytucja jak Giełda Papierów Wartościowych wy­ maga obrony przed wędrownym ka­ znodzieją, występującym w niszowych telewizjach internetowych? Ano: tak! – odpowiem. Krzysztof Karoń może w niedługim czasie stać się najbardziej wpływowym filozofem europejskim i popularyzatorem zupełnie nowych, atrakcyjnych i słusznych idei. Nieste­ ty – również kilku błędnych. I tylko takimi się teraz zajmę. Karoń patrzy na rynek kapitało­ wy – jak Adam Smith – z moralnego punktu widzenia. Nie odróżnia Foreksu od zwykłej giełdy, na której obraca się akcjami. Zarabianie na różnicy kursów nazywa spekulacją, a spekulację – kra­ dzieżą. Efektem takiego rozumowania jest potępienie giełdy. Nie podejmo­ wałbym w tej sprawie dyskusji, gdyby nie to, że podobne podejście charakte­ ryzuje wielu Polaków, zwłaszcza tych, których młodość upłynęła w PRL-u. Moi 70-letni rówieśnicy, trochę młodsi i trochę starsi, albo dorobek całego ży­

Ktoś może wymyślić taką „moralność”, że bokserzy, by nie prać się po pysku, powinni walczyć z rękami związanymi z tyłu. Łatwo przewidzieć, że walka ortodoksy z bokserem, który wyznaje inną moralność, będzie trwała dziesięć sekund. cia przepili, albo jakoś przekuli na mały majątek, chowany na „czarną godzinę” lub przeznaczony dla dzieci. I to oni – emeryci – są teraz posiadaczami spo­ rej części rozproszonego, ale w sumie ogromnego kapitału, z którym sami nie wiedzą, co zrobić. Karoń swoją mo­ ralizatorską narracją im nie pomaga. Pragnę wykazać, że kategorie mo­ ralne są w tym wypadku nierelewantne. To samo dotyczy np. inflacji, zadłużenia gospodarki, a nawet hodowli zwierząt i wielu innych dziedzin życia człowieka. Bo nie ma prostego przejścia między moralnością jednostkową a społecz­ nościową. Jeżeli Karoń namawia całą ludzkość, by wybrała drogę trudniejszą i mniej efektywną – bardzo dobrze. Je­ żeli jednak mniej efektywni mają być tylko Polacy – to jest to jak najbardziej niemoralne, bo prędzej czy później zo­ staniemy zdominowani lub wręcz za­ stąpieni przez bardziej efektywnych. W tych sprawach rola ideologii jest ogromna. Zwłaszcza w warunkach konkurencji. Ktoś może wymyślić taką „moralność”, że bokserzy, by nie prać się po pysku, powinni walczyć z ręka­ mi związanymi z tyłu. Łatwo przewi­ dzieć, że walka ortodoksy z bokserem, który wyznaje inną moralność, będzie trwała dziesięć sekund. W XVIII wieku

R E G U ŁY G RY ideologia sarmacka zakazywała polskiej szlachcie handlu cudzym towarem. Za­ chód Europy bogacił się wtedy właś­ nie na handlu, a chwilę później już na produkcji przemysłowej. Polska z tego trendu nie skorzystała ze względów moralnych, wplecionych w ideologię.

Istota (giełdowej) rzeczy Nie wiem, jaki będzie kurs akcji w czar­ nej dla mnie godzinie. To ode mnie nie zależy w żadnym stopniu. Wzbogacę się lub moim kosztem wzbogaci się ktoś

W powszechnym przekonaniu utrzymanie siły nabywczej oszczęd­ ności umożliwiają nieruchomości, ob­ ligacje, listy zastawne, dzieła sztuki itd. Z tym nie dyskutuję, bo nie szukam dla gotówki lepszych miejsc niż skarpeta, ale próbuję odpowiedzieć na zupełnie

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zarządzi prohibicji na gry losowe. W przeciwnym razie osiągnie takie sukcesy jak ci, co wprowadzali prohi­ bicję na alkohol w USA czy w ZSRR. Człowiek jest istotą moralną, ale w gra­ nicach rozsądku. Pije i gra. Możemy

odróżniam giełdę, gdzie nadużycia są zaprzeczeniem istoty rzeczy, od Foreksu, który jest nadużyciem ze swojej istoty. Podobnie: pobieranie odsetek od długu można – w zależności od sytuacji – na­ zwać lichwą lub uzasadnionym kosztem usługi finansowej. Natomiast każda pi­ ramida finansowa jest oszustwem ze swej matematycznej istoty, bez wzglę­ du na intencje jej założycieli i koncepty głupków, którzy „w to wdepli”.

Czasowniki i sawonarolka

Jak sprawić, by własność w Polsce była jednocześnie i prywatna, i polska? Na takie pytanie zacząłem odpowiadać w sierpniowym „Kurierze WNET” ze świadomością, że pieniędzy nawet za bardzo nie brakuje, ale są one ulokowane źle z punktu widzenia rozpatrywanego problemu. A problem ma charakter bardziej ideologiczny niż ekonomiczny. Tezy o własności w Polsce: 1. Produkcja, handel i usługi powinny być – co do zasady – prywatne i zdekoncentrowane. 2. Ziemia, infrastruktura krytyczna i media w Polsce powinny być własnością Polaków.

Kapitały Polaków

(II)

Andrzej Jarczewski I padła (więcej [w:] Ideologie Polaków, „Kurier WNET” 2/2019).

Dlaczego giełda? Pomijam teraz historię rynku kapi­ tałowego, bo polska giełda powsta­ ła w roku 1991 jako gotowa, choć początkowo bardzo skromna kopia giełd zachodnich. Spójrzmy na to nie z punktu widzenia moralnego, ale arytmetycznego. Oto zgromadziłem trochę pieniędzy, jako zapłatę za pew­ ne – wytworzone przez siebie – dobra, sprzedane na rynku. Produkuję w ga­ rażu drony. Dobrze mi idzie, dziedzina jest rozwojowa, zapowiadają się duże zamówienia, więc chcę zbudować po­ rządną fabrykę. Niestety moje „trochę pieniędzy” nie wystarczy nawet na projekt, nie mówiąc już o budowie hal produkcyj­ nych i ich wyposażeniu. Żaden bank nie udzieli mi kredytu, bo nie mam zabezpieczenia. Ale znam kilku po­ siadaczy podobnego mikrokapitału. Zakładamy spółkę akcyjną, spełniamy pewne warunki i wchodzimy na giełdę, żeby zgromadzić środki pozwalające rozbudować naszą chałupniczą produk­ cję do skali przemysłowej. Uzyskujemy w ten sposób kapitał podstawowy, na koszty dalszych inwestycji zaciągamy kredyt i budujemy fabrykę. O biznesie bez kredytu (czyli zadłużenia fabryki) nawet nie myślę; tego nikt rozsądny na świecie nie robi. Każdy drobny ciułacz, który kupił akcje na giełdzie, jest z punktu widze­ nia przedsiębiorstwa – inwestorem, ale z własnego punktu widzenia jest za­ wsze graczem. Patrzę teraz na ten za­ kup jego (gracza) oczyma i myślę tak: mam oto dziesięć tysięcy złotych, które mogę zaryzykować na zakup akcji. Jest to gra, czyli poniekąd rozrywka, więc akceptuję pewne koszty, choćby takie, jak „bilet wstępu”. Ale – jak w każdej grze – chciałbym jednak wygrać. Je­ żeli kupię akcje fabryki dronów, moje dziesięć tysięcy za jakiś czas może być warte dwadzieścia tysięcy lub więcej, lub mniej. Tymczasem trzymanie tej kwoty w banku gwarantuje tylko mniej (realnie), bo bank daje obecnie opro­ centowanie subinflacyjne. Jeżeli będzie mi sprzyjać szczęście (nadal występuję tu w roli dostarczy­ ciela kapitału), pomnożę swój wkład nawet i kilkakrotnie. Ale biorę też pod uwagę możliwość nagłego pogorszenia mojej sytuacji osobistej lub rodzinnej. Będę wtedy musiał natychmiast uru­ chomić większą gotówkę na leczenie lub na jakiś inny nieznany mi dziś cel. Mogę więc włożyć pieniądze tylko w ta­ kie miejsce, z którego da się je szybko wyjąć. Giełda taką możliwość zapew­ nia, choć niestety nie gwarantuje, że wtedy, kiedy będę potrzebował pienię­ dzy, kurs moich akcji będzie wyższy niż w dniu zakupu. Mogę sporo stracić.

inny. Na tym polega gra, zwana przez drugą stronę rynku „inwestowaniem”. Gdyby giełda nie pozwalała wycofać pie­ niędzy w dowolnej chwili (z oczywistym dwudniowym opóźnieniem), nigdy bym żadnej akcji nie kupił. Pomijam na razie „bańki giełdowe”, czyli wyceny oderwa­ ne od wyników. Pomijam też oszustwa giełdowe, które powinny być (a nie są) bezwzględnie zwalczane. To są przykre zakłócenia, które jednak nie niweczą idei głównej. Podobnie: kiedyś złoczyńcy na­ padali na gościńcach, teraz przenieśli się do internetu, co nie znaczy, że gościniec był zły kiedyś, a internet teraz. Moralność w zgodnej z regula­ minem grze giełdowej, podobnie jak w szachach i futbolu, nie ma nic do rzeczy. Ludzkość wymyśliła pewien mechanizm, który działa w celu za­ pewnienia płynności na rynku wtór­ nym, wymiany ryzyka (ryzyko jest tu „produktem”, czyli „dobrem” w sen­ sie Karonia), optymalizacji nakładów, obiektywizacji bardziej skompliko­ wanych parametrów rynku itd. Jest to trudna do zrozumienia usługa, którą uczestnicy rynku akceptują, bo nie zna­ ją tańszego mechanizmu realizującego potrzebne im funkcje. Fakt, że jedni na tym zarabiają, a inni tracą, jest oczy­ wistym, naturalnym i akceptowanym skutkiem ubocznym funkcjonowania giełdy. Podobnie w futbolu. Wygrana daje niekiedy wielkie pieniądze, więc nie dziwota, że zdarzają się tam prze­ stępstwa, np. kupowanie meczów. Nie zmienia to faktu, że zgodna z przepi­ sami gra w piłkę jest czymś pięknym, akceptowanym i powszechnie podzi­ wianym (przez mężczyzn). Można też sobie wyobrazić giełdo­ we ekwilibrium: wszystkie akcje utrzy­ mują stałą wartość, a akcjonariusze za­ rabiają (lub nie) na dywidendach. Takiej giełdy Karoń by nie mógł potępić. Kło­ pot w tym, że trwałe ekwilibria nie ist­ nieją w naturze. Zawsze coś rośnie lub marnieje szybciej niż coś innego. O nie­ których dzisiejszych liderach światowe­ go biznesu nikt nie słyszał 20 lat temu. O niektórych wkrótce zapomnimy. Nie można zadekretować i zbywal­ ności akcji, i stałości ich kursu jedno­ cześnie. Może wtedy byłoby „moralnie”, ale nie byłoby normalnie ani naturalnie. Dodajmy, że giełda nie jest (jak Forex) grą o sumie zerowej, gdzie zyskowi jed­ nych towarzyszy strata drugich. W okre­ sie prosperity na giełdzie zyskują wszy­ scy, a w czasie kryzysu wszyscy tracą, co sprawia, że na każdym kroku staramy się o wspólny sukces, choć znów ze sta­ tystycznymi wyjątkami, bo niektórzy na kryzysie zarabiają, a inni na ogól­ nym powodzeniu tracą. Podatków ani prowizji nie traktuje się tu jako straty, ale jako koszt udziału w grze. W końcu państwa za te podatki zapewniają moż­ liwość bezpiecznego obrotu i pilnują (niestety słabo), by rekiny nie zagryzały małych rybek.

inne pytanie: jak sprawić, by w Polsce właśnie Polacy byli właścicielami środ­ ków produkcji, mediów itd.

Giełda, Lotto, złotto Zbadajmy, czym – pod rozpatrywanym względem – różni się giełda od gier losowych. Tu i tam każdy uczestnik wpłaca jakieś pieniądze. Nie robi tego po to, żeby te pieniądze stracić, ale po to, żeby je pomnożyć. W eurojackpot obstawia się jakieś numerki w zesta­ wie, którego wartość w chwili zakupu wynosi 12,50 zł. Po losowaniu może się jednak okazać, że ten zestaw liczb jest wart 97 milionów. Gość zarobił na zmianie kursu, nie wykonując żadnej absolutnie pracy. Ot, przechodząc obok kiosku, kupił przypadkowy kupon. Czy wobec tego gry losowe też uznamy za niemoralne? A zakup złotej monety, która w pół roku zdrożała o 50%? Rozpatrzmy kolejny przykład. Kupiłem mieszkanie i użytkowałem je przez kilka lat. Remont odkładałem na później, ale tymczasem dostałem pracę w odległym mieście i muszę się przeprowadzić. Stare mieszkanie stra­ ciło na wartości użytkowej wskutek normalnego zużycia, ale akurat w tej lokalizacji zyskało znacznie na wartości rynkowej. Mogę je teraz sprzedać dwa razy drożej. Sprzedaję i osiągam spo­ ry zysk. Nie wykonałem żadnej pracy, usprawiedliwiającej ten zysk. Co więcej – wykonałem „pracę” pomniejszającą wartość lokalu. I co mam w takiej sy­ tuacji zrobić, by Krzysztof Karoń nie oskarżył mnie o wyimaginowaną prze­ zeń „kradzież”? Przecież na wycenę mieszkań miałem taki wpływ, jak na liczbę plam na Słońcu. Podstawowa różnica między lo­ teriami a giełdami polega na tym, że – uczestnicząc w loterii – nie staję się współwłaścicielem żadnego przedsię­ biorstwa. Kupuję los, wygrywam lub przegrywam i nic mnie z niczym nie wiąże. Natomiast kupując mieszkanie, złoto lub akcje, uczestniczę w rynku! Wypadam dopiero wtedy, gdy tej włas­ ności się pozbywam.

„Bułeczkarz” Gdzieś istnieje granica absurdu. W PRL-u penalizowano każdy prze­ jaw działalności zarobkowej, która po­ zwalałaby kumulować kapitał. Wart przypomnienia jest przypadek niepeł­ nosprawnego rymarza ze Stubna, który (rok 1985) przewoził niewielką ilość bułek z punktu A do punktu B i zarabiał na różnicy cen między tymi punktami. On oczywiście wykonywał pracę god­ ną zarobku z obydwu (A i B) punktów widzenia, ale moralność socjalistyczna nawet tego zakazywała. Dziś śmiejemy się z takich absurdów. W komunie szło się za to do więzienia, a przynajmniej groziły srogie kary pieniężne.

stawiać sensowne granice naszym chu­ ciom (Dekalog), możemy też każdy zakaz doprowadzić do absurdu i zin­ terpretować totolotka lub giełdę, lub handel nieruchomościami, lub prze­ wóz chleba jako kradzież. Podciągamy wtedy pod moralny zakaz czynność najzupełniej normalną, co jest o tyle groźne, że osłabia powagę mądrych zakazów i całej moralności.

Giełda w ideologii Zakup jednej akcji nic nie znaczy, ale ideologia potępiająca lub gloryfikująca giełdę może mieć znaczenie decydują­ ce dla rozwoju danego kraju w danej epoce. Karoń głosi, że giełda jest zła, choć wyraża to nieco inaczej, nazywa­ jąc spekulację „kradzieżą”. Ja: że giełda jest – w gospodarce kapitalistycznej – konieczna. To jest oś sporu. Patrzę na to z matematycznego punktu widzenia, Karoń – z moralnego, o którym twier­ dzę, że nie ma w tej sprawie sensu (po­ dobnie w kwestii umiarkowanej inflacji czy uzasadnionego zadłużenia). Ow­ szem, jeżeli ktoś oszukuje, np. wykorzy­ stuje zatajone przed innymi informacje do manipulowania kursem – wtedy kategorie moralne mają zastosowanie.

Jeżeli kupię akcje, moje dziesięć tysięcy za jakiś czas może być warte dwadzieścia tysięcy lub więcej, lub mniej. Trzymanie tej kwoty w banku gwarantuje tylko mniej (realnie), bo bank daje obecnie oprocentowanie subinflacyjne. W uczciwej grze giełdowej – podobnie jak w uczciwym futbolu – nie mają. A jeśli karoniczna moralność zwycięży i przepędzi z giełdy Polaków – gospo­ darkę, banki i resztkę mediów wykupią nie-Polacy. Giełda nie znosi próżni. Nie twierdzę, że giełda i szerzej – gospodarka ma być lub może być niemoralna. Piszę tylko, że moralność jest kategorią nierelewantną w ocenie prawidłowych zjawisk ekonomicznych, zgodnych z powszechnie znanymi i ak­ ceptowanymi regułami. Tabliczka mno­ żenia nie jest ani moralna ani niemo­ ralna. Ona jest! Istnieje niezależnie od naszych ideologii. Rzecz jasna wszelkie nadużycia po­ tępiam tak jak Karoń, choć wyraźnie

Zajmuję się teraz wyłącznie problemem ideologicznym: czy giełda jest dobra, czy zła. Czy istnienie giełdy zasługuje na miejsce w programach politycznych, czy nie. Czy należy ludzi zachęcać do (ostrożnego) lokowania oszczędności na giełdzie, czy też należy ich od tego od­ wodzić. Moja odpowiedź ideologiczna brzmi jednoznacznie: giełda jest dobra! Nie oznacza to, że zachęcam Polaków do ryzykownej gry. Gdy to piszę (wrze­ sień 2020), trudno o dobrą radę. Mo­ im zdaniem – niektóre indeksy polskiej giełdy stoją teraz tak absurdalnie nisko, że moment na wejście jest odpowiedni. Ale i ryzyko potężne. Jeżeli ludzkość przegra z koronawirusem, przegra cała gospodarka i wskaźniki polecą jeszcze głęboko w dół. Jeżeli jednak opanuje­ my zarazę, korzyści gospodarcze i zyski akcjonariuszy będą ogromne. Poprzedni akapit proszę traktować z przymrużeniem oka. Dotychczas nikt nie opracował metody przewidywania kursów akcji, a ci, którzy dużo na gieł­ dzie zarobili, po prostu mieli szczęście i na tyle rozsądku, by nie ryzykować nadmiernie. Albo też korzystają z owo­ ców przestępstwa. Tak więc nie „robię tu za proroka”. Podjąłem tylko polemi­ kę z błędnym zastosowaniem kategorii moralnych do tabliczki mnożenia (czy­ taj: do gospodarki, futbolu, boksu czy hodowli). Takie błędy często pojawiają się wtedy, gdy kategorie czasownikowe próbujemy wyrazić rzeczownikami. Dekalog mówi jednoznacznie cza­ sownikiem zaprzeczonym: „nie krad­ nij!”. Karoń operuje rzeczownikiem „kradzież” i to, co nazywa kradzieżą, w tym spekulację, uważa za niemoral­ ne, posiłkując się w argumentacji rze­ czownikiem „wolność”, co prowadzi do groteskowych sporów z Berlinem w tle. A to już jest „o jeden most za daleko”. Nie wszystko, co nazwiemy rzeczow­ nikiem, jest czasownikowo zakazane! Jeżeli z giełdy wyjąłem więcej niż włożyłem, a za różnicę kupiłem jakiekolwiek dobro (ekonomiczne), to – wbrew Karoniowi – nikogo nie okradłem. Pieniądze na zakup akcji zarobiłem uczciwie, a później uczciwie od kogoś odkupiłem ryzyko posiadania akcji przez pewien czas. Sprzedałem je z zyskiem, a producent tego, co za te pieniądze kupiłem, otrzymał należytą zapłatę. W okresie prosperity, gdy cała giełda idzie do góry, po prostu nie da się sprzedać akcji ze stratą lub choćby bez zysku. Ten, kto kupi akurat te akcje, które ja sprzedałem, też będzie zyski­ wał, jeżeli akcje nadal będą drożeć. To samo, gdy cena akcji spada: ja zrealizo­ wałem część straty, a dalszą część straci ten, kto moje akcje odkupił. Podobnie, gdy się zmienia trend itd. Błąd Krzysztofa Karonia odnotowa­ łem już w książce Czasownikowa teoria dobra (2018). Obecnie trwa dyskusja o polonizacji mediów. Karoń z pewnoś­ cią popiera tę ideę, ale głosi poglądy, utrudniające zmiany. I – niestety – błą­ dzi. Powtarzam z naciskiem: zgodna z regułami gra na giełdzie nie jest kra­ dzieżą! Radziłbym Panu Krzysztofowi wyeliminowanie tego błędu z głoszonej przezeń filozofii. W przeciwnym razie całość zostanie zakwestionowana jako sawonarolka, jako zachęcanie tylko pol­ skich zawodników, by wchodzili na ring z zawiązanymi rękami i z kulą u nogi. Taka ideologia zostanie odrzucona. Bez wprowadzenia terroru ludzie nie będą działać na swoją szkodę tylko dlatego, by zadowolić rzeczownikowe defini­ cje Krzysztofa Karonia. Uczestniczenie w przedsięwzięciach na rzecz dobra wspólnego musi się ludziom po prostu opłacać. Aniołom... nie musi. O potędze wpływu ideologii na życie ludzi i całych państw świadczy nie tyl­ ko dobrze zapomniany sarmatyzm czy źle pamiętany sowietyzm, ale i nowinki ostatnich dekad, np. ideologia LGBT. Je­ stem ciekaw, jak za sto lat ludzkość pod­ sumuje korzyści i straty, spowodowane hipertrofią i terrorem zwycięskich ideo­ logii, które operują kategoriami moral­ nymi w celu dezoptymalizacji kultury i ekonomii. Wkrótce porównamy osiąg­ nięcia krajów, które uległy i które nie ule­ gły destrukcyjnym ideologiom w swoich gospodarkach, kinematografiach itd. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

13

O N A P R AW I E RP

genealodzy, krajoznawcy, nauczyciele z misją, poeci, artyści, czasem nawet… kibice. Nie wszyscy, ale ci, którzy czują głębiej i szerzej. To oni w Stańczykowy sposób kłują w oczy spostrzeżeniami trochę śmiesznymi, trochę żartobliwy­ mi, trochę dziwnymi, a jednak nasuwa­ jącymi ważkie myśli. Spotkać ich można w mediach społecznościowych jako sa­ motne wilki, twórców memów i postów; w galeriach, gdzie organizują spotkania autorskie poezji czy fotografii dla grupki 10 osób. Często trudno odróżnić ich od tych, których celem jest tylko rozśmie­ szać czy zwracać uwagę. Niepoważna forma działania dzisiejszych prawdzi­ wych „Stańczyków” nie jest jednak ich celem, lecz jedynie narzędziem. Po tym można ich rozpoznać.

Był czas gdy Stańczyk, pozornie komiczny, wpływał na losy królestwa. Dziś nie ma trefnisiów, nie ma też królów realnie rządzących państwami, ale pozostała jednak rola społeczna, po kryjomu zapewniająca sukces narodom. Ludzie trochę niepoważni i trochę lekceważeni, a jednak niezwykle głęboko myślący, są potrzebni, aby uchronić świat i nasz kraj przed zagładą. Jeśli ich nie docenimy czeka nas… deszcz siarki.

Od trefnisia do freelancera czyli: gdzie się podziali prorocy? Marcin Niewalda

A

jednak i rybałci przestali sta­ nowić nieodzowny element dworskiego życia. Stali się zwykłymi, zatrudnianymi wedle po­ trzeby grajkami, od których nie ocze­ kiwano niczego poza wykonaniem muzyki w tle uczty czy uroczystości. W ich zastępstwie pojawili się jednak… dworacy. Rozsypani gęsto po kraju, ży­ li w niejednym szlacheckim majątku i stali się częścią obrazu dawnych oby­ czajów. Dzielili się, stosownie do swego powołania i talentów, na myśliwych, rybaków, masztalerzy (zajmujących się końmi), ogrodników, lekarzy od bólu

Każdy błazen doskonale wiedział, że jego inteligencja potrzebna jest władcy, ale nie przyjmie on pouczeń, natomiast z powiedzianych żartem słów być może wyciągnie wartościowe wnioski i uzna za własne. zębów, domowych dyrektorów, a nawet poetów. Niemal wszyscy potrafili grać na instrumentach, co zwiększało zaletę i atrakcyjność dworaka. Wyznawali re­ guły i zasady jakby dawnych błędnych rycerzy, całej „kongregacji” wspólne – mieli ochotę do nieustannej włóczęgi, póki zdrowie własne i darowanego ko­ nika służyło; nienawiść do stałej pra­ cy i większy lub mniejszy pociąg do „aquavity”, czyli alkoholu. Wdowcy bezdzietni lub starzy ka­ walerowie nie mieli żadnych obowiąz­ ków. Każdy dom szlachecki był dla nich familijnym, bo wszędzie znajdowali chleb powszedni i kąt. Gdy zaś gospo­ darz, własnej grzędy pilnując, niewiele miał obowiązków zewnętrznych, zbie­ racz taki i rozwoźca nowin, wiadomo­ stek i anegdot, przybywający z życzli­ wym sercem i wesołym humorem, był pożądanym gościem. Niewiele żądali, bo wszystkie ich potrzeby staroświecka życzliwość dawnych domów zaspoka­ jała. Wszakże dozwalali sobie zbaczać ze ścieżki sumienności, dopuszczając

W

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

K

toś na dworze Zygmunta Starego uważający błazna królewskiego jedynie za… błazna, popełniłby kary­ godny błąd. Naraziłby się nie tylko na gniew władcy. Człowieka, którego było stać na bycie śmiesznym, na dworze wawelskim doceniano. U Jagiełły było takowych kilku, choć Stanisław Ciołek przekroczył swój immunitet błazeński i za napisanie satyry na królową Elż­ bietę został wydalony ze dworu. Ru­ sin Holeszko posłował do Świdrygiełły podczas wojny łuckiej. Słynny był bła­ zen nadworny mistrza pruskiego Pawła Rusdorffa – Henne; przekazywał swo­ jemu panu informacje o darach skła­ danych wielkiemu księciu Witoldowi. Krzysztof Szydłowiecki w XV wieku zatrudniał błazna Bieńka, a u Piotra Kmity działał błazen Jaśko. Najsłyn­ niejszym w historii polskiej błaznem został jednak – wspominany przez Jana Kochanowskiego, Łukasza Górnickiego czy Marcina Kromera – Stasiu Gąska, słynny trefniś królów polskich, zwany Stańczykiem – uwieczniony na obra­ zie Matejki. Lekceważenie bystrości dziwnego królewskiego doradcy było nieroztrop­ ne. Stanowisko błazna, bardzo charak­ terystyczne, istniało na wielu dworach – lecz nie wszędzie byli oni szanowani tak, jak w Rzeczypospolitej. Zostawa­ li nimi ludzie zazwyczaj nieprzecięt­ nej inteligencji i wiedzy, nierzadko posyłani z tajnymi misjami wielkiej wagi. Odziewali się w pocieszne stro­ je, często składające się z różnokolo­ rowych kawałków materiału. Czasem nosili pas okowany, uszy jak u sarny, cep zakończony lisimi ogonkami. Taki strój zakładany „do pracy” powodował praktyczną bezkarność, pozwalał na wygłaszanie osądów, które wielu ba­ łoby się upublicznić. Trzeba tu zrobić krótką, bardzo ważną uwagę. Błazen całkowicie róż­ nił się od kuglarza czy niedźwiednika, których rola sprowadzała się wyłącznie do rozśmieszania i zaciekawiania. Na wielu dworach europejskich i azjatyc­ kich jedynie dla śmiechu trzymano karłów lub osoby niepełnosprawne. W tym artykule nie mówimy o nich, lecz o ludziach, którzy oprócz żartów, albo nawet dzięki nim, wnosili do roz­ woju społecznego niezwykle istotny element. Taką postać, choć o wysokim statusie, wykreował w Quo vadis Hen­ ryk Sienkiewicz, stwarzając Petroniusza – niezwykle inteligentnego człowieka, traktowanego przez Nerona pobłażli­ wie, ale jednak wzorującego się na jego sposobie bycia. Zwykliśmy myśleć o błaźnie ja­ ko kimś… błaznującym, uszczypli­ wym. Jednak działalność trefnisiów była w istotny sposób szersza. Ludzie o niezwykle lotnym umyśle, niezależnie od czasów, rzadko kiedy są traktowani poważnie przez tych, którzy skrupulat­ nie wypełniają swoje codzienne zada­ nia. Drwi się z ich teorii, a jednak ich słowa stają się inspiracją, żartuje z ich przepowiedni, choć często są prorocze. Każdy błazen, będąc bystrym, dosko­ nale znał ten mechanizm. Wiedział, że jego inteligencja potrzebna jest władcy, ale nie przyjmie on pouczeń, natomiast z powiedzianych żartem słów być może wyciągnie wartościowe wnioski i uzna za własne. Zwyczaj utrzymywania mądrych trefnisiów w Polsce jednak zanikł. Sta­ ło się to w tym samym czasie, co po­ wołanie... szkoły rybałtów. Miejsce to, zlokalizowane jako pierwsze przy kra­ kowskim Rynku, a potem i w innych miastach, szkoliło przyszłych wędrow­ nych muzyków, bardów i poetów. Pełno było rybałtów w Polsce w XV i XVI wie­ ku. Wędrowali oni swobodnie, wszę­ dzie znajdowali dobre przyjęcie i choć wielu nie stroniło od kieliszka (a raczej kufla), byli i tacy, którzy swoją mądroś­ cią inspirowali magnatów do ważnych decyzji. W Krakowie słynna była go­ spoda o nazwie „U szewca Nogi piwo Częstochowskie”, gdzie spotykali się ry­ bałci ze wszystkich stron kraju i stam­ tąd się rozchodzili na dwory. „Celował między wszystkimi od roku 1619 do roku 1640, sławny rybałt Marcin Zięba. Nie tylko, że umiał grać doskonale na wielu instrumentach, ale przyjemnym i mocnym głosem, był obdarzony. Rano śpiewał msze w kościele, następnie słu­ żył u dworu. Człowiek wielkiej pamięci i bystrości. Wiadomo, że wykonywał dzieła o świętym Stanisławie z Pietro­ winą, o królowej Barbarze Radziwił­ łównie, małżonce Zygmunta Augusta, o bitwie pod Grunwaldem i o wzięciu Gdańska” (K.W. Wójcicki, Warszawa 1840, t. III, s. 289–290). Nieraz nara­ ził się na gniew czy zdumienie, pro­ wokował przemyślenia czy rozmowy, nakłaniał do uczciwości czy wysiłku.

się figli, a nawet pociesznych oszustw – bez których żadne polowanie, łowy czy wizyty nie mogły się odbyć. Ich wesołość ożywiała każde towarzystwo, a przy tym byli bodźcem do twórczego spojrzenia z boku na wiele spraw. Wraz z początkiem zaborów skoń­ czyła się i epoka dworaków-rezydentów. Sumienna nowa administracja, rzetelna przede wszystkim w ściąganiu podat­ ków i nakładaniu kolejnych obciążeń, wymusiła odejście od owej staropolskiej gościnności. Stało się to jednak nie tyle przez utrudnienia, co przez wzbudzaną podejrzliwość stanów wobec siebie na­ wzajem. W interesie zaborcy było kon­ fliktowanie społeczeństwa w myśl idei „dziel i rządź”. Jednak na dworach po­ jawiła się nowa grupa ludzi, weteranów, kalek, starych wiarusów, którzy często utraciwszy zabrany dom, nie posiadając rodziny, szukali ciepłego kąta. Całym ich zatrudnieniem było panią domu do stołu prowadzić i opowiadać zdarzenia, których byli świadkami. Jeżeli rezydent nosił familijne jegomości lub jejmości imię, a przy tym pieczętował się tym sa­ mym herbem, uważany był za członka rodziny i zawsze nadawano mu tytuł wujaszka lub stryjaszka. Przyczynia­ li się oni niezmiernie do wychowania patriotycznego młodzieży, a na spotka­ niach opowiadali historie swoich prze­ żyć wojennych. Traktowano ich z miłoś­ cią, czcią, niemal jak talizman, który nie może się ukruszyć, choć czasem uwiera lub zwyczajnie przeszkadza. Opowiadali nie tylko historie z wojen, ale też liczne bajki fantastyczne, rozbudzające wyob­ raźnię dzieci, a dla starszych stanowiące rozrywkę. Mając ukryte źródło prawdy i zabawną fabułę, zapadały w pamięć, inspirując do przemyśleń, a często do zmiany zachowania – w myśl niepisanej wówczas zasady „bawiąc, uczyć”. Grupę starych wiarusów – mą­ drych, z szacunkiem lekceważonych – uzupełniali następnie ludzie, bez któ­ rych nie mógł obejść się żaden dwór – tzw. oficjaliści (czyli, jak się dawniej mówiło, urzędnicy), a dokładnie ci z nich, którzy z biegiem lat i sumien­ nej, mądrej służby zaskarbili sobie tak wielką wdzięczność, że zostawali na tzw. gracji, czyli łaskawym chlebie do końca swoich dni. Nie mieli już pracy, ale wciąż starali się wspierać gospo­ darzy. Z pobłażliwością i znudzeniem traktowani przez młokosów i niedo­ świadczonych ludzi, wnosili jednak nie­ bagatelny wkład w proces kształcenia

świadomości właśnie szczególnie tych młodych. Starzy klucznicy, ekono­ mowie z zawadiacką, nienapuszoną śmiesznością opowiadali historie, le­ gendy; oni to objaśniali stare zwyczaje, przekazywali mądrość ludową zawar­ tą w powiedzonkach i przysłowiach. Przygarbione z wiekiem bony, po wy­ chowaniu dzieci hrabiostwa, zajmując niewielkie mieszkanko w przypałaco­ wej oficynie, z zaangażowaniem pie­ lęgnowały stare obyczaje. Panny apteczkowe, jako opiekun­ ki chorych we dworze wiejskim, naj­ wierniejsze przyjaciółki domu i rodziny swoich państwa, niestrudzone, skrzętne i umiejętne pracownice, były w dawnym społeczeństwie polskim, nie znającym dzisiejszej popędliwości, bardzo pospo­ litym a sympatycznym typem. Leczyły chorych, uczyły religii po wsiach – każ­ dego według jego własnej, przygoto­ wywały do chrztu czy bierzmowania zamiast księży, dbały o obyczaje, nakła­ niały starych, samotnych zbereźników do nawrócenia czy spowiedzi. Specyficznymi jednostkami tam­ tych czasów byli też makinioni. Rewe­ lacyjni znawcy koni, znający nie tyl­ ko w sposób mistrzowski ujeżdżanie, ale często i woltyżerkę, zachwycający niezwykłymi popisami skoków z ko­ niem przez obręcze, przejazdów przez płonące żagwie, cechujący się wszyst­ kimi możliwymi wadami i zaletami. Byli duszą każdego towarzystwa. Sza­ nowani ze względu na umiejętności, słuchani jednym uchem w sprawach wagi światowej – a jednak zasiewający myśli i oceny, które miały niebagatelny wpływ na losy świata. Zawieruchy dziejowe XX wieku zmiotły świat dworów, dworków, pała­ ców. Już nie tylko z powodu przeżytku, ale w wyniku postępu nauki, akademi­ ckiego zajmowania się „na poważnie” każdym przedmiotem. Rozwinęły się nie tylko technika czy astronomia, ale psychologia, socjologia, pedagogika. Zdawać by się mogło, że trefnisie, ry­ bałci, dworacy, panny apteczkowe nie mają do spełnienia żadnej roli. A jed­ nak powstawały liczne organizacje, towarzystwa, gdzie zastępy wolonta­ riuszy liczyły na wsparcie, rzucane od niechcenia przez tych poważnych, bo­ gatych i majętnych. Jak bardzo nie do przecenienia była to działalność, widać po tym, co wniosły do społeczeństwa grupy sokolskie, harcerskie, towarzy­ stwa pomocy, ile powstało w tym czasie

solidnie działających domów opieki, a nawet zakonów opartych na idei bł. Honorata Koźmińskiego. Warto wspomnieć także o ludziach, którzy w czasach terroru komunistycz­ nego potrafili służyć swoją inteligencją, tak jak Wojciech Młynarski czy Bułat Okudżawa – lekceważeni przez system, przemycający ważkie prawdy o życiu w sposób trafiający w pamięć. Kabaret, zbyt niedoceniany, aby go spacyfikować, w czasach komuny – szczególnie w la­ tach odwilży – spełniał wybitnie trudne społeczne zadanie dostarczenia prawdy w zabawowej formie.

D

zisiaj dawne sposoby „błazno­ wania” są przez świat odrzucane lub zmuszane do zbytniego for­ malizowania. Włączają się w tzw. NGO – organizacje pozarządowe – lub działają jako małe firmy i indywidualni społecz­ nicy. Raczej niedoceniani, z łaski żyjący na 1% i darach przekazywanych ze znie­ cierpliwieniem na zbiórkach kościel­ nych. Organizacje, które – jak dawniej trefnisie – zwracają na siebie uwagę, zgadzając się na drwiny i lekceważenie, prowadząc dziwaczne akcje foundrisin­ gowe sprzedaży kwiatków, rozsyłania pocztówek i inne nietypowe formy walki o uwagę. Żaden biznesmen, inżynier, profesor czy choćby uznany dziennikarz ani większość polityków nie potraktuje tej formy pracy jako poważnej. A jed­ nak… to właśnie w tych organizacjach, tych drobnych, czasem jednoosobowych firmach czy fundacjach – pracują lu­ dzie, którzy swoją bystrością przenikają świat, wyczuwają jakimś szóstym zmy­ słem kierunki rozwoju i zagrożenia. To także samotni społecznicy, historycy,

Starzy klucznicy, ekonomowie z zawadiacką, nienapuszoną śmiesznością opowiadali historie, legendy; oni to objaśniali stare zwyczaje, przekazywali mądrość ludową zawartą w powiedzonkach i przysłowiach.

spółcześni prorocy już nie tłumaczą pojawiających się na murach napisów „mane, tekel, fares” (Dn 5,25), ale tak samo ostrzegają przed potopem czy zagładą. W atmosferze drwin budu­ ją arki, uchodzą spod deszczu ognia i siarki, zabierając ze sobą każdego sprawiedliwego. Tłumaczą, jak wal­ czyć z genderyzmem, neomarksizmem, antycywilizacją, światem śmierci i zgor­ szenia. Patrząc wstecz, widzimy tych proroków w każdym niemal państwie i ze zdziwieniem zauważamy, że prze­ trwały tylko te cywilizacje, które ja­ kimś cudem szanowały owych niepo­ ważnych, dziwnie mądrych doradców. W polskiej tradycji stało się to dzięki gościnności oraz unikalnej zasadzie rycerskiej realnego szacunku dla słab­ szych, a także dzięki altruizmowi i wro­ dzonemu poczuciu wspólnoty. Ileż to legend i podań (choćby o Piaście Koło­ dzieju) mówiło o gościnnym przyjęciu obcych przybyszów i wędrowców; ileż to wątków kultury powtarzało historię bogobojnego Abrahama, który ugościł anielskich posłańców (Rdz 18,1–16). Niestety były narody, i to liczne, które traktowały takich „prostaczków” (Mt 11,12) jak karły – które trzymane były na dworach jedynie dla zdeprawo­ wanej wesołkowatości. Były też narody, które poprzez perfekcyjną doskonałość i wysoką kulturę naukowo-techniczną odrzucały wszystko, co nieuporządko­ wane i zaskakująco twórcze. Francuski Wersal pławiący się w nieprzyzwoito­ ści, Anglia lekceważąca 99% swoje­ go społeczeństwa jako niewolników, Moskwa, dla której życie kogokolwiek spoza carskiej rodziny było nic nie­ warte, Niemcy, gdzie wysoka kultura nie uznawała żadnej bylejakości – nie wyciągały żadnych wniosków ze słów swoich „śmiesznych proroków”. Efek­ ty znamy wszyscy: zwyrodnienia na skalę ogólnoświatowego ludobójstwa i skrajnie niehumanitarnego podejścia do innych. W zasadzie tylko Rzecz­ pospolita traktowała inaczej owe jed­ nostki – i w tych okresach dziejowych, w których potrafiła szanować ich słowa, dochodziła do niepospolitej wielkości. Dzisiaj stoimy przed wyborem. Jed­ na opcja to zachłyśnięcie się postprote­ stancką kulturą Anglii i USA, azjatycką religijnością samotnych „atomów” dążą­ cych do „nicości”, rosyjskim ateizmem, niemieckim racjonalizmem, pogonią za sukcesem lub imperializmem. Dru­ ga – to powrót w pewnym zakresie do czasów, gdy tworzyliśmy najwspanial­ szy organizm w dziejach świata – gdy traktowaliśmy innych ludzi jak… ludzi, gdy docenialiśmy spostrzeżenia i po­ mysły płynące nawet od osób niepo­ ważnych. Do czasów, gdy nieświadomie trzymaliśmy w dłoniach klucz do czło­ wieczeństwa, gdy „kamień odrzucany przez budujących stawał się kamieniem węgielnym” (por. Ps 118,22–23) i choć schowany w ziemi, utrzymywał stabil­ ność całego gmachu. Mamy wybór – czy będziemy mądrzy? A raczej – czy będziemy po prostu ludzcy? Czy sami sobie pomożemy uratować nasz świat i kraj przed antycywilizacją sukcesu i obojętności? Potrzebujemy nie jednego Stańczy­ ka, lecz całego zastępu freelancerów, osób o wolnych umysłach, mądrych za bardzo, aby się przejmować wyśmia­ niem. Potrzebujemy strategii, która po­ zwoli takim jednostkom, organizacjom i firmom działać lepiej i wydajniej. Po­ trzebujemy wrócić na przerwane zabo­ rami tory szacunku dla ludzi dziwnie niezwykłych. Nie profesorów, dyrekto­ rów, herosów z medalami, medialnych VIP-ów – lecz wyszukiwania diamen­ tów tam, gdzie inni widzą tylko popiół; „kamieni węgielnych” w stercie żwiru. Potrzebujemy Strategii tożsamości, która wesprze organizacje działające według zasady „bawiąc, uczyć” lub „śmiesząc, inspirować”. Potrzebujemy przestać być tak cholernie nudni i poważni, i zacząć traktować innych po ludzku. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

14

W

programie ma m.in. codzienny, trzyminutowy newsletter, cotygodniowa audycja o Unii Europejskiej, podcasty, materiały z archiwum dźwiękowego węgierskiej rozgłośni RWE. Szabad Európa ma działać w publicznym interesie, być obiektywne, faktograficzne. Dlaczego Amerykanie tak troszczą się o publiczny interes na Węgrzech (także w Bułgarii i w Rumunii, gdzie mutacje Radia Wolna Europa działają od 2019 r.) i jak go pojmują? Komunikat prasowy obwieszczający uruchomienie nowej internetowej platformy ubolewa nad upadkiem „pluralizmu węgierskich mediów i degradacji informacyjnego krajobrazu”. Powołuje się przy tym na rankingi pozarządowych organizacji Reporterzy bez Granic i Freedom House. Żadna z tych organizacji nie dała się poznać z odważnych wystąpień w obronie Juliana Assange’a, krytyki cenzury online ani z napiętnowania medialnego mainstreamu za szerzenie propagandy covidowego strachu. Reporterzy bez Granic i Freedom House nie widzą lub nie chcą widzieć, że „upadek pluralizmu” i „degradacja informacyjnego krajobrazu” bierze się z centralizacji mediów i że to zjawisko globalne. Jak wytłumaczyć, że różne publikatory myślą tak samo, niezależnie od szerokości geograficznej? Co spowodowało, że nawiedzona, pozbawiona odrobiny uroku Greta Thunberg objawiła się jako sumienie świata, choć nie miała niczego do powiedzenia poza banałami? Amerykański bloger Paul Craig Roberts, urawniłowkę medialnego przekazu tłumaczy „kazirodczymi stosunkami między dziennikarzami, agencjami wywiadu, biznesem, politykami i celami amerykańskiej polityki zagranicznej”. Według niego ten gatunek kazirodztwa jest tak rozgałęziony, że przestał kogokolwiek poruszać i tylko nieliczni dziennikarze mają trudności z podporządkowaniem się mu (Paul Craig Roberts, 13 XI 2019). Redaktorka „New York Timesa” Barri Weiss w liście do wydawcy gazety, w którym wymówiła pracę, napisała: „W prasie wyłonił się nowy konsensus, szczególnie widoczny w tej gazecie [NYT]: prawda przestała być procesem zbiorowego odkrywania, ale [stała się] ortodoksją z góry znaną nielicznym oświeconym, których

O

d kilku lat coś się zmieni­ ło, coś się zmienia. Wy­ starczy przejechać się po kraju i widać na każdym kroku, że ludzie zaczęli żyć. Wszędzie szyldy oferujące takie czy inne usługi. Wieś staje się powoli obszarem drobnej wytwórczości. Coraz mniej gastarbei­ terów szuka chleba u obcych. Bronimy się też przed rozkładem moralnym, choć wciska się on wszędzie, propago­ wany nachalnie w ulicznych burdach, gdzie symbolem nowej religii bez Boga są obnoszone genitalia, rozwydrzenie przyjmujące postać groteski, ale za­ razem rażące wulgarnością i cham­ stwem, oraz sprofanowane świętości ogromnej większości Polaków. Broni­ my dzieci przed wdzierającym się do szkół i przedszkoli nierządem. Słowem, gdzie można, odgradzamy naród polski od trądu, który toczy już wiele społe­ czeństw, a coraz bardziej widomym celem szatańskiej zmowy dążącej do powszechnej degeneracji człowieka, bo tylko tak można szatańskim ładem zastąpić ład Boży, są hasła postulujące powszechne rozpasanie. Odpowiednio manipulowane prawodawstwo umoż­ liwia swoisty terror, mający zmusić do uległości tych, którzy odważają się jesz­ cze używać niezmanipulowanego ro­ zumu i nie wyrzekli się niezbywalnych norm moralnych. Parlament Europejski, opanowa­ ny w większości przez dziś coraz bar­ dziej nihilistyczną lewicę, uznaje za niepraworządne wszystko, co opiera się tej nowej przebudowie świata, która w społeczeństwach zachodnich charak­ teryzuje się odrzuceniem korzeni, co zawsze skutkuje uwiądem, rezygnacją z własnej tożsamości i oddawaniem w tempie szybszym lub wolniejszym pałeczki nowym właścicielom świa­ ta postchrześcijańskiego. Ten świat z odziedziczonej kultury zachował jeszcze tylko wyrafinowany konsump­ cjonizm. Wielowiekowe parcie islamu na Europę Zachodnią kończy się jej kapitulacją, wymuszoną bynajmniej nie orężem półksiężyca, ale uwiądem

SÓL W OKU EUROPY 8 września na Węgrzech rozpoczął działalność finansowany przez Amerykanów nowy nadawca – Szabad Európa Rádió. Nazwa kojarzyły się z Radiem Wolna Europa, nadającym z Monachium w latach 1950–1995 w pięciu językach Europy Środkowo-Wschodniej, w tym po węgiersku do 1993 r. W odróżnieniu od pierwowzoru, mutant Szabad Európa nie korzysta z częstotliwości radiowej, lecz platformy cyfrowej, a jego publiką są użytkownicy Facebooka i Instagramu.

Czy Węgrom grozi kolorowa rewolucja? Andrzej Świdlicki

zadaniem jest informowanie ogółu”. W świetle tego stwierdzenia może wydać się dziwne, że Radio Wolna Europa w 1950 r. powołane do walki z cenzurą, nie zajmuje się przeciwdziałaniem „degradacji informacyjnego krajobrazu” na własnym, amerykańskim podwórku. Oczywiście dziwne to nie jest, bo na promowanie pluralizmu mediów na Węgrzech są pieniądze, a na realizowanie pokrewnego celu w USA nikt by ich nie wyłożył, a jeśli nawet, to nie Radiu Wolna Europa. A zatem jest zupełnie bez znaczenia, że mediów opozycyjnych jest na Węgrzech więcej niż rządowych i mają się dobrze, a każdy Węgier może powiedzieć, co chce, bez żadnych konsekwencji. Rzeczywistym powodem zainstalowania Węgrom mutanta Radia Wolna Europa jest to, że lewicowi liberałowie o orientacji globalistycznej są w wojnie z tradycyjnie pojmowanym konserwatyzmem osadzonym na idei suwerennego, narodowego państwa, wyznającego wartości chrześcijańskie. W przemówieniu na spotkaniu z młodzieżą w Baile Tusnad (Tusnádfürdő) w lipcu 2014 r. premier Viktor Orbán uznał, że kryzys finansowy z 2008 r. był punktem zwrotnym, który dowiódł, że „era liberalnej demokracji dobiegła końca”. Według niego zachodni model państwa z rozbudowanym systemem świadczeń socjalnych wyczerpał się, jest niewypłacalny i nie do utrzymania. Jego dalsze naśladownictwo nie przyniesie Węgrom niczego dobrego. „Będziemy

dążyć do organizacji społeczeństwa nieosadzonej w dogmatycznych ideologiach przyjętych w świecie zachodnim” – zapowiedział. Spór Orbana z lewicowymi liberałami nie ogranicza się do ideologii. Premier Węgier skrytykował organizacje pozarządowe, których pracownicy to opłacani przez zagranicę polityczni aktywiści, promujący obce interesy. Organizacje te (NGOs) często działają pod szyldem filantropii, oferują granty i stypendia, programy edukacyjne itp., ale potrafią też zmontować polityczną opozycję i przygotować jej program. Rząd Orbana jest solą w oku nie tylko międzynarodówki liberałów, ale także eurokratów: chce handlować z Rosją, by zmniejszyć zależność od europejskiego rynku, powierzył Rosji zmodernizowanie elektrowni atomowej w Pacs, sprzeciwił się nałożeniu na Rosję sankcji po zajęciu Krymu, zamknął granice dla imigrantów z Bliskiego Wschodu, usunął z Węgier „Uniwersytet Sorosa”, wstrzymał finansowanie studiów nad gender, rozumie, że za finansowym kredytem idzie polityczna zależność. Europejscy postępowcy nie pozostali mu dłużni. Węgry Orbana są rekordzistą w liczbie potępieńczych rezolucji Parlamentu Europejskiego. Oksfordzki profesor Timothy Garton Ash oskarżył premiera Węgier o „rozmontowywanie demokracji” i oburzał się na to, że otrzymuje unijne pieniądze. To ostatnie oburzać go nie powinno, bo po brexicie nie są to już pieniądze brytyjskie. Ale jak widać,

trudno mu oprzeć się pokusie rozdysponowywania pieniędzy cudzych: „Na europejskim kontynencie jest miejsce dla różnych reżimów, ale Unia Europejska musi być społecznością demokracji” – napisał, sugerując, że w UE dla Węgier miejsca być nie powinno („The Guardian”, 20 VI 2019). Tak jak Edek w Tangu Mrożka, Ash poucza, że każdy może mieć zdanie, jakie chce, byle zgodne z jego. Jeszcze dalej posunął się publicysta centrolewicowego, progresywnego „The Atlantic”, Franklin Foer, porównując Victora Orbana do Pol Pota i Stalina, „marzących o zlikwidowaniu inteligencji [ jako klasy społecznej], ograniczeniu publicznej oświaty i urobieniu posłusznych ludzi”. „To autokrata, który nie musi polegać na pałce ani na pukaniu do drzwi w środku nocy, bo jego atak na społeczeństwo obywatelskie dokonuje się pod szyldem legalizmu podkopującego instytucje zdolne rzucić wyzwanie jego władzy” (czerwiec 2019). Foer trafił w sedno: mutant Szabad Európa powstał dlatego, że wpisuje się w cel wygenerowania na Węgrzech tzw. społeczeństwa obywatelskiego, mającego podkopać nielubiane przez lewicowych liberałów konserwatywne rządy, by utorować drogę do wprowadzenia kulturowych i obyczajowych wzorów zachodnich. Idea społeczeństwa obywatelskiego, cokolwiek ma znaczyć, aprobowana jest przez duże korporacje i finansjerę, bo też wyznają różnorodność. Lewica od dawna niedowidzi na jedno oko. Ash i Foer, ochoczo

piętnujący domniemany autorytaryzm Victora Orbana, nie sprzeciwili się autorytaryzmowi rządu Borysa Johnsona czy gubernatorów stanowych USA, wprowadzających antywirusowe obostrzenia łamiące prawo do prywatności i sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Nie dali się poznać jako obrońcy pluralizmu opinii w środowisku lekarskim, gdzie głosy pandemicznych sceptyków, krytyczne wobec przyjętych przez rządy rozporządzeń rujnujących dla gospodarki, szkodliwych społecznie i nieskutecznych w zwalczaniu wirusa, są filtrowane przez prorządowe media, jak BBC. Szabad Európa wpisuje się w myślenie i polityczne oczekiwania multimilionera George’a Sorosa, sprowadzające się do kulturowego, obyczajowego, faktycznie cywilizacyjnego unicestwienia tego, co przywykliśmy uważać za europejskie dziedzictwo. Dokonuje się to pod szyldem obywatelskiego społeczeństwa, pluralizmu, otwartych granic, upodmiotowienia obyczajowego marginesu, różnorodności, a faktycznie – odrzucenia norm i nietolerancji dla tego, co jest uznane za politycznie niepoprawne. Czy Soros – finansujący Fundację Otwartego Społeczeństwa, anty-brexitowe inicjatywy w Wlk. Brytanii, Helsińską Fundację Praw Człowieka, organizacje społecznego nacisku na rządy, jak np. Human Rights Watch, przybudówki partii demokratów w USA i rozmaitych progresistów w Europejskim Parlamencie, by nie wspomnieć o wkładzie w tzw. plan

Dziwna rzecz, ale stojąc na stabilnym gruncie, czujemy nieustanne kołysanie. Coś w tym jest, bo nasze życie, zwłaszcza gdy chodzi o politykę, jest jak okręt na wzburzonym morzu. Wczoraj awantura o wybory, dziś o zwierzęta futerkowe. Obie sprawy ważne, ale o ile ważniejsza jest Polska?

Do Moskwy czy do Brukseli, byle przeciw Polsce Ks. Zygmunt Zieliński i degeneracją ongiś potężnego prze­ ciwnika. Pokonać go do reszty można tylko asystując, nawet nie pomagając, w niszczeniu rodziny, dostarczając jak najwięcej środków zachwalających he­ donizm, narkomanię, propagujących permisywizm, a przede wszystkim sta­ wiając pod pręgierzem głupoty tożsa­ mość. Bo człowiek nie do końca wie­ dzący, kim jest, musi dać posłuch tym, którzy mu jego nową tożsamość wbiją do głowy. U nas, w Polsce, tego wszystkie­ go może jeszcze nie ma, ale to nad­ chodzi i tym nasiąka młode pokole­ nie. Jeśli uda się pokonać rodzinę, do czego dąży cała lewacka i libertyńska zmowa, jeżeli zanurzy się człowieka w rozpuście, pójdziemy za prorokami nihilizmu. To nie jest ani teoria spisko­ wa, ani kasandryczne czarnowidztwo. Wystarczy tylko śledzić poziom tego, co jeszcze niektórzy nazywają kulturą. To jest forpoczta dekadencji. Zawsze zapowiada to, co niechybnie nastąpi.

W

europarlamencie, jaki dzisiaj mamy, wszystko, co sprzeciwia się nihili­ stycznej wizji świata i człowieka, nosi cechy niepraworządności. Tak samo niepraworządni, choć inaczej nazy­ wani, byli przeciwnicy Hitlera, ko­ munizmu i w ogóle wszyscy mający

odwagę posługiwać się własnym rozu­ mem, a nie narzucanymi schematami. Jeśli mniejszość homoseksualna obra­ ża większość o orientacji normalnej i wprost terroryzuje swą obecnością szeroki ogół, to wszystko w porząd­ ku. Jeśli policja stara się nie dopuścić do ekscesów wzniecanych przez lobby LGBT, jest to uznawane za nieprawo­ rządność. Podobnie kiedy policjanci

naruszeniem prawa. I policja weimarska w tym duchu postępowała. Dziś to są kal­ ki tamtych wydarzeń, bo propagatorzy takich „wartości”, tak tamte w Niemczech i te dzisiaj u nas, nie potrafią działać ina­ czej. Nie mają za sobą żadnej prawdy, a swoją ofertę mogą tylko narzucić takim czy innym terrorem. Dzisiaj normalny człowiek w Pol­ sce czuje się sterroryzowany. Jeśli nie

W europarlamencie wszystko, co sprzeciwia się nihilistycznej wizji świata i człowieka, nosi cechy niepraworządności. Tak samo niepraworządni, choć inaczej nazywani, byli przeciwnicy Hitlera, komunizmu i w ogóle wszyscy mający odwagę posługiwać się własnym rozumem. bronią swej nietykalności, do czego są zobowiązani. Przynamniej lewica – niech się ona nazywa jak chce, ale przecież jest w isto­ cie komunistyczna – powinna tu zdobyć się na odrobinę rozsądku, jeśli komukol­ wiek w pamięci pozostały manifestacje hitlerowskie. Bojówki hitlerowskie mo­ gły rozbijać manifestacje SPD i KPD, ale jeśli tamci się bronili, to już nazywało się

uzna panowania nowego porządku tzw. równości, przegrywa w pracy, w sądzie, wszędzie, a w Parlamencie Europejskim uznany jest za niepraworządnego. To są praktyki, jakimi nie posługiwał się na­ wet bolszewizm w Rosji, gdyż wpraw­ dzie tępił on przeciwników, ale przynaj­ mniej w teorii nazywało się, że każdy obywatel cieszy się pełną wolnością, choć pojmowaną na sposób sowiecki.

P

olska jest nieszczęsnym kra­ jem, bo zawsze, kiedy mogło ją spotkać coś dobrego, znaleźli się tacy, którzy gdzieś się odwołali, by to zniszczyć. W XVIII wieku grupa warchołów do Katarzyny, w 1944 r. „Związek Patriotów Polskich” do Sta­ lina, w PRL do bratniego narodu ra­ dzieckiego; w sumie przez cały czas do Moskwy. Teraz zaś do Brukseli. Dlatego warto zapamiętać tych, którzy tak jak tamci wtedy, dziś także skar­ żą Polskę – tyle że nie w Moskwie, a w Strasburgu – z powodu rzekomej niepraworządności. Czy popierający ich tam europosłowie wiedzą, o jaką niepraworządność chodzi? Przecież nie o co innego, jak tylko o zmianę rządów w Polsce, by było tak jak było, by miast dla dzieci i rodzin, nadwyżki wpadały do kieszeni także rodzin, ale ich własnych. O to chodzi, by nie ści­ gać gangsterów i mafiosów, bo przecież są takie czy inne powiązania, a ludzie interesu też żyć muszą. Bo to jest właś­ nie praworządność według receptury unijnej: kruk krukowi oka nie wykole. Zatem należy zapamiętać, kto za czym głosował, kto za Polską, a kto przeciw niej. O podobnych rzeczach nie pamiętano w 1989 roku i dlatego mamy chore sądownictwo, dlatego mamy dobrze ustawionych i bliskich władzy dawnych luminarzy MSW. Bo

Balcerowicza – nie mógłby dorzucić się do finansowania mutanta Wolnej Europy na Węgrzech? Mógłby. I to nie tylko dlatego, że odpowiada mu ideowo, ale dlatego, że dokładał się wcześniej. W końcówce działalności Radia Wolna Europa w Monachium, będący jego wyodrębnioną częścią dział badań i analiz (od 1990 r. jako Research Institute) porozumiał się z Sorosową Fundacją Open Society w sprawie przenosin do Pragi pod nową nazwą Open Media Reserach Institute. Do końca 1996 r. OMRI miał finansować Kongres USA, a przez następne cztery – fundacja Sorosa. Wraz ze zmianą chlebodawcy poszła zmiana profilu Instytutu. Miał się zajmować szkoleniem dziennikarzy, analityków i młodych naukowców w idei „open society”, czyli przygotowaniem kadr pod przyszłe kolorowe rewolucje, a więc takie, w których uzasadnione poczucie krzywdy części społeczeństwa lub inna ważna kwestia polityczna lub społeczna przechwytywana jest w aranżowanej przez Stany Zjednoczone bądź ich konfratrów operacji wymiany ekipy rządzącej, zwykle z nacjonalistycznej na proamerykańską i proglobalistyczną. Okazją ku temu są wybory przegrane przez opozycję, która nie akceptuje przegranej, mobilizuje młodzież w mediach społecznościowych pod hasłami walki z korupcją, upodmiotowienia itp. Nie wiem, czy Soros finansuje mutanta RWE na Węgrzech, ale dziwiłbym się, gdyby sponsorzy tej inicjatywy, wiedząc o tym, że miał na pieńku z Viktorem Orbanem, nie zwrócili się do niego. W przeszłości Węgrzy byli w awangardzie rozmaitych zmian politycznych i społecznych, nieraz płacąc za to – jak np. w 1956 r. – wysoką cenę. Z początkiem lat 60., za rządów Jánosa Kádára, eksperymentowali z tzw. mechanizmem rynkowym, osiągając wyższy poziom życia niż inne ludowe demokracje. W latach 80. uchodziły za prymusa pierestrojki, a w 90. pierwsze spośród państw dawnego obozu moskiewskiego sprywatyzowały majątek państwowy. Ostatnio jako pierwsze publicznie dały wyraz rozczarowaniu zachodnioeuropejskim modelem liberalnej demokracji i zatrąbiły do odwrotu. Pokarano ich zainstalowaniem Szabad Európy na Facebooku i Instagramie. Czy to forpoczta kolorowej rewolucji? K

Mazowiecki zrobił grubą kreskę. Pod nią znalazła się Polska i dlatego jest taka chwiejna, że przeciętny obywatel o nią zatroskany czuje się jak na statku pośród nawałnicy na morzu. Dlatego pamiętajmy chociaż dziś, kto nas chce uczęstować swoją praworządnością od­ wołującą się do najlepszych wzorców z czasów PRL i III RP – obie staruszki stale jeszcze u nas żywotne. A w UE hołubione. Jak głosowali polscy deputowani w Parlamencie Europejskim w sprawie rezolucji przeciwko Polsce, dotyczącej „praworządności”? Parlament Europejski przyjął rezo­ lucję, zgodnie z którą w Polsce docho­ dzi do ciągłego pogarszania się stanu praworządności. Poparło ją 513 euro­ posłów, przeciw było 148, a wstrzymało się od głosu 33. Rezolucję poparli europosłowie PO: Magdalena Adamowicz, Bartosz Arłukowicz, Jerzy Buzek, Jarosław Duda, Tomasz Frankowski, Andrzej Halicki, Danuta Hübner, Ewa Kopacz, Janusz Lewandowski, Elżbieta Łukaci­ jewska, Janina Ochojska, Jan Olbrycht i Radosław Sikorski. Poparli ją również europosłowie Lewicy: Marek Belka, Marek Balt, Ro­ bert Biedroń, Włodzimierz Cimosze­ wicz, Łukasz Kohut, Bogusław Libe­ radzki, Leszek Miller. Przeciwko rezolucji zagłosowali europosłowie PiS: Adam Bielan, Joa­ chim Brudziński, Ryszard Czarnecki, Anna Fotyga, Patryk Jaki, Krzysztof Jurgiel, Karol Karski, Beata Kempa, Iza­ bela Kloc, Joanna Kopcińska, Zdzisław Krasnodębski, Elżbieta Kruk, Zbigniew Kuźmiuk, Ryszard Legutko, Beata Ma­ zurek, Andżelika Możdżanowska, To­ masz Poręba, Elżbieta Rafalska, Bogdan Rzońca, Jacek Saryusz-Wolski, Beata Szydło, Dominik Tarczyński, Grzegorz Tobiszowski, Witold Waszczykowski, Jadwiga Wiśniewska, Anna Zalewska i Kosma Złotowski. Europosłowie PSL Krzysztof Het­ man, Adam Jarubas, Jarosław Kalinow­ ski – wstrzymali się od głosu. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

15

PRAKTYKA I POLITYKA

C

ofnięcie edyktu z Nantes w 1685 r. zmusiło francu­ skie Kościoły reformowa­ ne do zejścia do podziemia lub szukania schronienia na wygna­ niu. Wielu ich członków znalazło się w Szwajcarii, ożywiając życie gospo­ darcze przez wprowadzenie, dzięki swojej wiedzy, sztuki produkcji ze­ garków osobistych, złotnictwa oraz drukarstwa, zdobnictwa, produk­ cji pończoch, kapeluszy i peruk, co wzbogaciło Genewę. Nowo przybyli do miast protestanckich, jak: Genewa, Zurych i Bazylea hugenoci (francuscy ewangelicy reformowani, nazywani też kalwinistami – przyp. tłumacza) byli bankierami, finansistami i han­ dlarzami. Początkowo ich integracja, z powodu hermetyczności miejsco­ wych środowisk burżuazyjnych i lę­ ku przed konkurencją, wydawała się niemożliwa, ale powiodła się dzięki wprowadzeniu przez uchodźców no­ wych specjalności i technologii. Tak stało się z Włochami, którzy w XVI wieku zaoferowali Szwajcarom tech­ nikę produkcji bawełny i jedwabiu. Wiek XVIII upłynął także pod znakiem agronomii i promocji racjo­ nalnego rolnictwa. Ważną rolę gospo­ darczą odgrywała sól, której import można było ograniczyć dzięki odkry­ ciu jej złóż w 1554 r w Alpach Vaud. Dużo później, bo w 1837 r., złoża soli odkryto także w dolinie Renu. W XVIII w. Szwajcaria była sła­ ba i tylko rywalizacja między Francją i Austrią uratowała kraj przed inwazją. W 1756 r. obawiano się, że Szwajcarię może spotkać los rozebranej Polski. Przed takim obrotem spraw uratowa­ ła kraj neutralność i zainteresowanie Europy naborem najemników, którzy przysięgali wierność przede wszyst­ kim Konfederacji i władzom kantonal­ nym, a te, w razie potrzeby, mogły ich wezwać do powrotu. Dlatego sąsied­ nie mocarstwa wolały nie wszczynać konfliktów ze Szwajcarią. Wysyłanie ludzi do najemnej służby wojskowej było dla kantonów świetnym intere­ sem. Pobierając opłaty z zagranicy, bogaciły się na krwi swych obywateli, którzy najczęściej wcale z obcych wo­ jen nie wracali, a jeśli już, to zwykle jako inwalidzi, chorzy i bez bogatych

Po wojnie trzydziestoletniej (1618–1648) Szwajcaria nadal cieszyła się pewną swobodą, korzystając z błogosławionego dobra pokoju.

Neutralnie i z dystansu Szwajcaria. Neutralność, pokój i jedność cz. II Bernard Mégeais

wiedeńskim mocarstwa-sygnatariusze Paktu Związkowego uznały, że neu­ tralność i nienaruszalność granic Szwajcarii oraz jej niezależność od jakichkolwiek wpływów zagranicz­ nych leżą w interesie politycznym całej Europy. Następnie, chroniąc się przed zakusami Austriaków, 20 listopada 1815 r. Rosja i Francja uchwaliły akt o uznaniu „wieczystej neutralności Szwajcarii”. W ten sposób, siłami ob­ cych mocarstw, ustanowiono trwającą do dzisiaj jej neutralność. Szwajca­ rzy, nie wykorzystując nadarzającej się okazji, pod presją połączonych mocarstw: Austrii, Rosji, Prus i An­ glii, ostatecznie musieli zaakceptować nowe granice swego kraju. Opuści­ li Wiedeń z terytorium nieznacznie powiększonym – o Neuchâtel, Valais i Genewę – złożonym z 22 kantonów połączonych dokumentem zwanym Paktem z 1815 r., który był formą umowy regulującej kwestie bezpie­ czeństwa wewnętrznego. Podczas kongresu wiedeńskiego między Szwajcarami powstał rozłam. Pakt Szwajcarski z 1815 r., o charak­ terze traktatu międzynarodowego, wiążąc przyłączone kantony z inny­ mi państwami, nie zapobiegał rywa­ lizacji i licznym konfliktom między kantonami liberalnymi, zwolennikami państwa centralnego i konserwatyw­ nymi, które na podstawie gwarancji zawartych w tym dokumencie chciały zachować suwerenność. Punktem kul­ minacyjnym kryzysu stała się wojna w Sonderbund w sierpniu 1847 roku. Była ona krótka i nie pochłonęła wie­ lu ofiar, dzięki mądrości i zdrowemu rozsądkowi dowódców protestantów,

Chroniąc się przed zakusami Austriaków, 20 listopada 1815 r. Rosja i Francja uchwaliły akt o uznaniu „wieczystej neutralności Szwajcarii”. W ten sposób, siłami obcych mocarstw, ustanowiono trwającą do dzisiaj jej neutralność. łupów, stanowiąc ciężar dla rodzin i współobywateli. Jednak gdy Szwaj­ car stawał przed wyborem czy być najemnikiem, sługą, portierem, albo kościelnym, emigracja okazywała się najlepszym wyjściem. Po upadku Bonapartego car Alek­ sander I chciał dużej i silnej Szwajca­ rii, którą nie mogłaby posługiwać się Austria. 20 marca 1815 r. na kongresie

którzy w przewidywaniu przegranej nie stawiali zbytniego oporu. Ponad­ to wódz armii federalnej i wyznawca poglądów konserwatywnych, generał Dufour, zdawał sobie sprawę, że siłami armii szwajcarskiej walczy z rodaka­ mi. Po trzech tygodniach wojna się skończyła, armia generała Dufoura zaś stała się później partią polityczną. Warunki naturalne Szwajcarii są

dalekie od sprzyjających rozwojowi gospodarczemu. Poza drewnem, solą i energią wodną kraj nie ma surow­ ców ani dostępu do morza, a rynek krajowy jest mały. Kraj jest górzysty, więc transport kosztowny. Duży, ze­ brany dzięki działalności bankowej kapitał niewiele inwestuje w branże przemysłowe, które rozwijają się dzię­ ki samofinansowaniu. Gospodarka opiera się wyłącznie na ciężkiej pracy ludzi, korzystając z faktu graniczenia z państwami o dużej ilości ludności. W związku z tym przemysł wyspe­ cjalizował się w produkcji wysokiej jakości lekkich wyrobów o znacznej wartości dodanej, przeznaczonych głównie na eksport. Po zakończeniu okresu wojskowej służby najemnej nastąpiła faza emi­ gracji, często popieranej przez rzą­ dy kantonalne, pragnące pozbyć się swoich biednych, do Brazylii, Stanów Zjednoczonych i Australii. Bilans mi­ gracyjny uległ odwróceniu dopiero w roku 1910. Miasta rozwijały się powoli, choć konsekwentnie. Berno w 1833 r. i Ge­ newa w 1846 r. zburzyły mury miej­ skie, otwierając się na przedmieścia i wsie. Berno i Lozanna zbudowały mosty nad górskimi wąwozami. Fry­ burg wzniósł most o największym po­ jedynczym przęśle w Europie. Jura wyspecjalizowała się w zegar­ mistrzostwie, prowadząc produkcję w warunkach domowych lub w małych warsztatach, które następnie, w obliczu konkurencji amerykańskiej, zostały zastąpione fabrykami. Wraz z budową kolei ruszył przemysł metalurgiczny, który rozwinął się dzięki importowi taniej rudy o wysokiej jakości. Rozwój przemysłu maszynowego rozpoczął się w 1806 r., gdy przędzal­ nia Escher i Wyss w Zurychu sama zaczęła konstruować własne maszy­ ny. Potem zaczęto budować turbiny, urządzenia kolejowe, silniki wysoko­ prężne, urządzenia elektryczne oraz aparaturę precyzyjną Wyróżniające się jakością, szwajcarskie produkty, mimo wysokich cen, były oraz stale są chętnie kupowane na całym świecie.

Ustrój polityczny Szwajcarii W latach francuskiej okupacji kilka­ krotnie przedstawiano kolejne pro­ jekty konstytucji, w tym ogłoszoną 30 kwietnia 1802 roku, która we­ szła w życie 2 lipca. Nowa konsty­ tucja nie uspokoiła jednak sytuacji

wewnętrznej kraju. Doszło do inter­ wencji Napoleona, który 19 lutego 1803 roku wydał akt mediacyjny lik­ widujący republikę i powołujący na jej miejsce luźną konfederację kanto­ nów. Pełnił on rolę konstytucji aż do upadku cesarza Francji w 1815 roku. Zastąpiła go Umowa Federalna, powo­ łująca Związek Federalny zrzeszający 24 kantony. Jeszcze przed wojną sierpniową 1847 r. zaistniała ponownie potrzeba reorganizacji państwa, a sejm powołał komisję w celu opracowania nowo­ czesnej konstytucji federalnej, któ­ ra po poddaniu pod głosowanie we wszystkich kantonach, weszła w ży­ cie we wrześniu 1848 r. Utworzono Konfederację Szwajcarską istniejącą do dziś (Po zmianach, ale utrzymując jej zasady, obecna konstytucja została uchwalona 18 grudnia 1998 r. Po pod­ daniu pod referendum, weszła w życie 1 stycznia 2000 roku). Przyjęto amerykański system dwuizbowy, gdzie Rada Narodu (izba niższa, składająca się z 200 członków – przyp. tłumacza), reprezentując naród, posiada jednego deputowanego na 20 000 mieszkańców, zaś Rada Stanu (izba wyższa, składająca się z 46 kan­ clerzy – przyp. tłumacza), z dwoma reprezentantami na kanton i jednym na „pół-kanton” (sześć z dwudziestu sześciu szwajcarskich kantonów by­ ło nazywanych pół-kantonami, po­ nieważ w Radzie Stanu mają tylko jedno miejsce zamiast dwóch i „wa­ żą” tylko połowę podczas głosowa­ nia federalnego. Termin ten nie jest oficjalnie używany od 1999 r. Przyp. tłumacza). Odpowiadają tylko przed wyborcami, a razem stanowią Zgro­ madzenie Federalne. Izby obradują osobno. Aby nowa ustawa mogła zo­ stać przyjęta, konieczna jest zgoda obu rad, a w przypadku rozbieżności negocjacje trwają aż do osiągnięcia kompromisu albo dopóki jedna ze stron nie ustąpi. Konstytucja ustala wyłącznie ka­ dencję Rady Narodu (4 lata), która nie może być rozwiązana przedtermino­ wo. Nie precyzuje ona czasu trwa­ nia kadencji Rady Kantonów, ponie­ waż zasady wyborów do niej regulują konstytucje poszczególnych kanto­ nów. Pojęcie kadencji nie odnosi się do całej rady, tylko do jej członków (trwa – w zależności od wewnętrznych przepisów kantonalnych – od 1 roku do 4 lat). Najważniejsze kompetencje Rady Federalnej to: uchwalanie ustaw, dokonywanie zmian konstytucyjnych,

AKADEMIA WNET

Profesor Korab czerpie ze swego doświadczenia akademickiego, pedagogicznego i administracyjnego. Wśród licznych zatrudnień był m.in. wykładowcą socjologii polityki na SGGW, dyrektorem departamentu programowego w Ministerstwie Edukacji (1998–2001), rektorem uczelni, a obecnie prowadzi w Warszawie na Targówku niepubliczne liceum „Klasyk” dla polskiej młodzieży z zagranicy.

Polityka sponiewierana przez ideologię Wykład prof. Kazimierza Koraba pt. „ Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki”

J

est autorem książek z zakresu socjologii i polityki. Ostatnia, wydana dwa lata temu, to Polityka. Zmierzch czy odrodzenie?, a obecnie czeka na wydanie książka o współczesnej wojnie ideologicznej. Wykład wygłoszony w Akademii Wnet 19 września br. to owoc przemyśleń zawartych w tych dwóch ostatnich publikacjach. Bez precyzyjnego zdefiniowa­ nia pewnych powszechnie przyję­ tych fałszywych pojęć trudno dobrze zrozumieć współczesne zniewolenie myślowe. Mamy do czynienia z wojną ideo­ logiczną prowadzoną przez lewicę, która pod hasłami wolności i neutral­ ności w istocie neguje wszelką aksjolo­ gię, porządek (ordo), chce pozostawić ludzi bez oparcia w prawie natural­ nym i doprowadzić do zaniku natural­ nych zasad i więzi społecznych. W tym celu tworzy liczne, coraz to nowsze

ideologie, chętnie prezentowane i pro­ mowane przez współczesne uniwersy­ tety w imię postępu i nowoczesności. Stawianie oporu przez środowi­ ska konserwatywne, zwane też pra­ wicowymi, nie jest łatwe – przede wszystkim dlatego, że posługują się one wykształconym na uniwersyte­ tach językiem lewicy i wytworzonymi przez nią fałszującymi pojęciami (np. wolność to nie „wolna wola wyboru między dobrem a złem”, ale „pełna swoboda odrzucenia wszelkich zasad, łącznie z obrazem rzeczywistości”). Profesor Korab podkreśla jedno­ cześnie, że konserwatyzm nie oznacza wstecznictwa i oglądania się w prze­ szłość, lecz kontynuację tego, co do­ bre z przeszłości, wytworzonego przez poprzednie pokolenia. To znaczy: za­ chowujemy to, co dobrze się spraw­ dziło, naprawiając i porzucając błędy. Stąd – ponieważ prawica nie tworzy nowych ideologii – może jedynie

odrzucać fałszywe ideologie lewicy. Osiemnastowieczny filozof i polityk Edmund Burke, analizując rewolucję francuską, mógł jedynie powiedzieć ‚nie’, zaprzeczając jej ideom. Politykę tworzą w istocie trzy za­ sadnicze elementy: porządek i ład (ordo), władza, społeczność. Lewica w istocie odrzuca ordo w imię neutralności i tolerancji (Kościół to właśnie ordo, a więc jest nieodłącznym elementem polityki i stawia Boga ponad władzą) oraz pomija społeczność, a więc w jej za­ interesowaniu de facto pozostaje je­ dynie władza, która bez ordo w rze­ czywistości przed nikim i niczym nie odpowiada. W takiej sytuacji trójpo­ dział władzy w istocie jest narzędziem despotyzmu, ewentualnie państwa totalitarnego. Warto też precyzyjnie zdefiniować pojęcia republiki i demokracji oraz ustroju i systemu.

Republika, jak wskazuje nazwa, to rzecz wspólna, a więc władza w imię wspólnego interesu, podczas gdy de­ mokracja wychodzi od interesu po­ szczególnego człowieka, więc w istocie

uchwalanie budżetu państwa, ratyfika­ cja umów międzynarodowych, wybór Rady Związkowej będącej rządem fe­ deracji, wybór Prezydenta i jego za­ stępcy spośród członków rządu, wy­ bór sędziów Trybunału Federalnego; w razie kryzysu lub wybuchu wojny – mianowanie generałów, udzielanie łaski osobom skazanym i rozstrzyga­ nie sporów kompetencyjnych między poszczególnymi organami. Z wyjąt­ kiem Rady Federalnej i jej sekretarza, kanclerza i Sądu Federalnego, człon­ kowie sądów federalnych są wybierani na okres 6 lub 4 lat. Urzędujący tylko w czasie wojny generałowie wybierani są przez obie izby razem, a nie przez głowę państwa. Jest to system wybit­ nie republikański. Wobec szwajcarskiej niechęci do władzy jednoosobowej, władzę wyko­ nawczą, w przeciwieństwie do modelu amerykańskiego, sprawuje siedmio­ osobowe kolegium – Rada Federal­ na. Każdy z członków Rady kolejno przewodniczy jej przez rok, nosząc tytuł Prezydenta Konfederacji, jednak nie ciesząc się większymi uprawnie­ niami niż pozostali. Członków Rady Federalnej wystawiają kantony, ale nie więcej niż jednego na jeden kan­ ton oraz z zachowaniem równowagi w odniesieniu do wielkości populacji regionów językowych. Jest to system polityczny oparty na poszukiwaniu konsensusu. W pełni autonomiczny kolegialny organ wy­ konawczy, który nie może rozwiązać parlamentu, nie musi stosować się do propozycji rządu i nie może zostać przez żaden z powyższych obalony. Stabilność jest regułą, a rezygnacje z powodów politycznych w trakcie kadencji są rzadkie. Kantony, zgodnie z zasadami re­ publikanizmu i demokracji, pozostają suwerenne w dziedzinie prawa, edu­ kacji, kultu religijnego, robót pub­ licznych, handlu, przemysłu i poboru podatków. Prawo federalne obejmu­ je stosunki z zagranicą, sprawy woj­ skowe, organizację poczty, cła oraz walutę. Konstytucja chroni wolność obywateli, a jej misją jest powiększa­ nie dobrobytu ogółu. Ta konstytucja z upływem czasu stworzyła cenną stabilność polityczną i stała się jednym z głównych źródeł bogactwa Szwajcarii. Ukształtowała ducha i sposób myślenia narodu tak, by przy rozwiązywaniu problemów kierował się pragmatyzmem i konsen­ susem. To podstawa trwałego pokoju wewnętrznego, wzajemnej tolerancji, akceptacji i szacunku dla politycznych wyborów większości oraz stosowania zasady bezstronności tak przez oby­ wateli, jak i przez rząd. Umożliwiło to Szwajcarom utworzenie państwa niezależnego i odpornego na naciski zewnętrzne. Trybunał Federalny jest najwyż­ szym organem sądowniczym Konfe­ deracji Szwajcarskiej. Odpowiada za zapewnienie jednolitego stosowania prawa federalnego oraz zgodności pra­ wa kantonalnego z prawem wyższym, które decyduje ostatecznie. W odróż­ nieniu od innych krajów, Trybunał

zarządzania (tu jako przykład posłu­ żył PRL – gdzie w ustroju występował sejm, Rada Państwa, a nie istniał taki organ jak Pierwszy Sekretarz PZPR, który jednak sprawował rzeczywistą władzę i był za granicą przyjmowany jako głowa państwa). Dla zobrazowania antynomii le­ wica – prawica w polityce wykładowca przywołał Księcia autorstwa Machia­ vellego przeciw Erazma z Rotterdamu De institutione principis christiani. Aby bronić się w wojnie ideolo­ gicznej, warto zauważyć jej trzy reguły: 1. neutralność – zabrania się oceniać, bo ocena to dyskryminacja (tym samym zastępuje się chrześcijaństwo ideologią, co prowadzi do utraty tożsamości),

Lewica odrzuca ordo w imię neutralności i tolerancji oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez ordo przed nikim i niczym nie odpowiada. promuje egoizm i konflikt sprzecznych interesów. Warto też odróżniać ustrój od systemu. W pewnym uproszczeniu ustrój to porządek prawnie zapisany, a system to realna władza, sieć po­ wiązań ludzi w różnych miejscach

2. prymat walki z wrogami – pry­ mat idei nad człowiekiem (dlatego można wykorzystać wszelkie narzę­ dzia nawet przeciw człowiekowi, byle zapewnić panowanie ideologii), 3. rewolucja aksjologiczna – wprowadza się ideologiczne zasady

Federalny nie jest trybunałem konsty­ tucyjnym i nie ma uprawnień do orze­ kania w sprawach zgodności ustaw federalnych z Konstytucją. Każdy obywatel Szwajcarii, który ukończył 18 rok życia, korzysta w peł­ ni z praw publicznych w zakresie fe­ deralnym, nie jest trwale uznany za niepoczytalnego lub niezdolnego do pracy i nie jest objęty kuratelą, może zostać wybrany na stanowisko sędzie­ go federalnego. W praktyce sędziowie federal­

Kantony pozostają suwerenne w dziedzinie prawa, edukacji, kultu religijnego, robót publicznych, handlu, przemysłu i poboru podatków. Prawo federalne obejmuje stosunki z zagranicą, sprawy wojskowe, organizację poczty, cła oraz walutę. ni są wybierani przez połączone izby parlamentu (zatem przez polityków), czyli Zgromadzenie Federalne, przy uwzględnieniu nie tylko kwalifikacji prawniczych kandydata, ale również jego języka ojczystego – w celu za­ pewnienia wyważonej reprezentacji wszystkich języków federacji, przy­ należności politycznej i regionu po­ chodzenia. Koncepcja tego typu instytucji wy­ wodzi się z ducha XIX wieku, podob­ nie jak w wielu krajach Europy: Niem­ czech, Włoszech, Grecji czy Polsce. Konfederację tworzono jako naród. Od 1848 r. każda zmiana Konsty­ tucji musi zostać zatwierdzona przez naród i kantony, do czego konieczna jest podwójna większość (co sprowa­ dza się do tego, że dany projekt może być przyjęty tylko wówczas, gdy uzy­ skał większość głosów oddanych w ca­ łym państwie i większość kantonów go przyjęła. Przyp. tłumacza). Opcjo­ nalne prawo do referendum wymaga wniosków 30 000 obywateli, złożo­ nych w ciągu trzech miesięcy. Usta­ wa uchwalona przez izby musi zostać poddana pod głosowanie narodowe, a w tym przypadku wymagana jest tyl­ ko narodowa większość głosów. Prawo to zostało uzupełnione w 1891 r. o ini­ cjatywę w sprawach konstytucyjnych, kiedy to 50 000 obywateli może zapro­ ponować włączenie nowego artykułu do Konstytucji lub zmianę artykułu istniejącego, co wymaga wspomnianej wcześniej podwójnej większości. K CDN. Autor jest rdzennym Szwajcarem, z uwagą obserwującym Polskę. Tłumaczenie z francuskiego – Adam Gniewecki.

normatywne (np. głosi się wolność, ale wprowadza się przymus akcepto­ wania wolności zdefiniowanej przez ideologów). Te ideologiczne zasady są wprowadzane do prawa – a potem następuje obrona „państwa prawa”. W myśli konserwatywnej, chrześ­ cijańskiej człowiek rodzi się wolny, ma zdolność oceniania, rozróżniania dobra i zła oraz możliwość wolnego wyboru drogi postępowania. Tymczasem re­ wolucja głosi wolność i równość przy rzeczywistym zniewoleniu jednostki: wolność oznacza odrzucanie zasad; uniemożliwia się ocenę jako wartoś­ ciującą, a to powoduje mnożenie prawa i urzędników je wdrażających. Oczywiście jest to bardzo skróto­ wy konspekt w wykładu. Warto zaj­ rzeć do książki profesora Kazimierza Koraba, o której prof. Andrzej Nowak napisał: „To wyjątkowo oryginalna, oddalona od politologicznej sztampy analiza świata polityki w ujęciu syste­ mowym, ustrojowym i filozoficznym zarazem. Ważne dzieło!”. Natomiast sam autor mówi o swo­ jej książce: „Po największym w dzie­ jach sponiewieraniu polityki przez dwudziestowieczne systemy totalitar­ ne pragnę bronić jej wielkości, god­ ności i czystości”. K Opracowała Joanna Pyryt Kontakt w sprawie zapisów na spotkania Akademii Wnet: akademia@radiownet.pl.


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

16

R E K L A M A

NIECH ŻYJE BA(A)L


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

17

PIES WOJNY

J

uż na szkoleniu szybko zauważyli, że mam „dobre oko”, kiedy z ka­ łacha ze zwykłym celownikiem dosyć regularnie na 300–400 me­ trach wsadzałem sporo kul w to, co da­ wali nam jako cele. Z reguły były to ja­ kieś worki napchane sianem lub trawą. Zatem po dwóch miesiącach służby do­ stałem na snajperkę SVD i postawili mi kilka butelek po rakii gdzieś na 500–600 metrach. Dragunow był cięższy, mniej poręczny, ale o dziwo trochę mniej „ko­ pał”. A przede wszystkim miał tę cu­ downą lunetę optyczną z 4-krotnym powiększeniem. Przyłożyłem do niej prawe oko i „zdmuchnąłem” wszystkie butelki oprócz jednej. Potem postawili mi arbuz chyba prawie na kilometrze. Nawet w lunecie był bardzo mały, ale przymierzyłem, wstrzymałem oddech i… Pach! Rozbryznął się na kawałki. Igor, nasz dowódca, podszedł do mnie, klepnął mnie w plecy i powiedział: – Będziesz chodził ze snajperką, Poljak. Masz dobre oko. Tak to się zaczęło. Dali mi siatkę na oczy pod czapkę. Hełmu nigdy nie lubiłem i też nigdy go nie nosiłem. Wy­ dawało mi się, że gorzej w nim słyszę, a widziałem parę razy, że jak dosta­ niesz kulą w głowę, to hełm i tak nic nie pomaga. Był dobry tylko na odłam­ ki. Teraz miałem serbską zastavę, była cięższa, trochę bardziej narowista, ale zdecydowanie stabilniejsza od ruskiej snajperki, a przede wszystkim, jak się wkrótce przekonałem, miała większy zasięg strzału. Kupiłem ją w Pale za część żołdu, podczas którejś z wypraw po żarcie i amunicję. Miałem też dosyć zabawne kamuflujące wdzianko, takie jak serbscy snajperzy. Kupiłem je tro­ chę później od jednego Serba z roty obok nas. I od razu moi przezwali mnie żartobliwie wołosatyj miedwied’, czyli włochaty miś, bo cała kurtka i spodnie były pokryte poprzyszywanymi cien­ kimi paskami materiału w kolorach maskujących. Kirył, nasz drugi snajper, stwierdził, że to była jedna z najlep­ szych moich inwestycji, bo zauważyć mnie w lesie było naprawdę wyjątko­ wo trudno. A teraz, w ledwo widocznym brza­ sku świtu, czekałem spokojnie za ple­ cami naszych. Miałem ze sobą swoją snajperkę, kilka magazynków i trochę żarcia (głównie owczego sera), tak na wszelki wypadek. Przyznaję, nie byłem spokojny. Wcześniej prawie nic nie pi­ łem, żebym w razie czego się nie zlał. Tak to jest. Nad emocjami i strachem na wojnie jest ciężko zapanować. Zaczęło się. Najpierw waliły serb­ skie haubice 122-ki, potem chwila prze­ rwy i poleciały rakiety z też serbskich plamenji. Na koniec postrzelały trochę nasze moździerze. Kiedy skończyła ar­ tyleria, ruszył nasz otriad. Szybko prze­ biegli ziemię niczyją, ja za nimi. Potem nastąpiła chaotyczna strzelanina, ale Muslimani dostali nieźle w kość i dosyć szybko zaczęli odstępować. Jak opuścili swoje okopy – właściwie tylko płytkie doły – zacząłem się rozglądać. Szuka­ łem dobrego miejsca. Grzbiet z prawej strony wyglądał dobrze, był porządnie zarośnięty, a poza tym Muslimani wiali ukosem w dół. Szybko pobiegłem pod górę w jego kierunku, mijając ostatnich naszych po lewej ręce. Najwyższy czas, tamci już zaczęli walić z moździerzy. Za chwilę pozbierają się, podciągną rezerwy i ruszy kontrnatarcie. Nasi też już zalegli, nie posuwali się dalej, tylko leżeli i ostrzeliwali. Odbiłem jeszcze w prawo. Biegłem, zgięty wpół. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do grzbietu, mniej więcej pod szczytem wzgórza. Wreszcie dobie­ głem do gęstej kępy krzaków, którą sobie upatrzyłem. Szybko znalazłem w miarę dogodne miejsce, wpełzłem pod spory krzak, odwróciłem się i za­ cząłem patrzeć w dół zbocza przez lu­ netę. Nasi już powoli się wycofywali. Za nimi szybko pojawili się dość liczni Muslimani. Podbiegali przygarbieni, luźną tyralierą. Czasem któryś padał na ziemię. Nieraz już się nie podnosił. Strzelali krótkimi seriami. Poleciały ze dwa, trzy granaty. Ja nie strzelałem. Ca­ ły czas nerwowo szukałem przez lunetę ich dowódcy. Tu jesteś! Właśnie jego mieliśmy zwabić w pułapkę, a ja mia­ łem go odstrzelić. Ależ miałem ochotę od razu go zdjąć! Mieliśmy z nim osobiste pora­ chunki. Serbowie stacjonujący obok nas też. Nawet nie wiem, jak się na­ zywał ani kim był. Wiem tylko, że jak jego ludzie złapali któregoś z naszych, to z reguły zabijał go osobiście. Czasem rozwalał mu głowę siekierą i zostawiał, żeby się wykrwawił. Tak zginął Kostas z naszego otriadu. Najemnik z Gre­ cji, turysta taki jak ja. Czasem kazał przywiązać jeńca do drzewa i wsadzał mu granat w spodnie albo za bluzę na

To była moja pierwsza samotna akcja jako snajpera. Chociaż na „snajperce” strzelałem przecież już nie pierwszy raz. Jednak ta była zupełnie inna. Zupełnie też o co innego w niej chodziło.

Polowanie Johny B.

brzuch. Tak znaleźliśmy któregoś dnia na patrolu Branka, jednego z Serbów z sąsiedniej roty. Jeszcze oddychał, ale wyglądał paskudnie. Męczył się strasz­ nie. Nie miał żadnych szans. Zoran, nasz Serb, pogadał z nim chwilę, ale chłopak chyba nie bardzo już kojarzył. I strzelił mu w głowę, żeby skrócić jego cierpienie. Tego dnia nikt się nie od­ zywał. Dopiero wieczorem przy rakii ktoś, nie pamiętam kto, powiedział: – Trzeba ubić swołocz. Nikt nic nie musiał mówić więcej. Ułożyłem się wygodnie na zie­ mi. Trzymałem go na celowniku, ale był dosyć daleko. Czekałem, zgodnie z umową, aż znowu zacznie walić na­ sza artyleria. Szli skokami coraz dalej ode mnie. Cholera, jeszcze trochę i go nie trafię! Będę musiał odpuścić albo wyjść z kryjówki, a wtedy… może być różnie. Nie miałem ze sobą żadnej innej broni, a z zastavą nie zwojuję wiele, jak mnie zobaczą. Zacząłem się jednocześ­ nie coraz bardziej bać i coraz bardziej złościć. Stuknę go i już…

N

areszcie. Usłyszałem ponownie charakterystyczne wycie pla­ menji. Wstrzymałem oddech. Tym razem na dłużej. Wiedziałem, że z tej odległości muszę strzelić ze dwa­ -trzy razy, dosyć szybko po kolei, żeby któryś strzał go trafił, a jednocześnie, żeby go nie zgubić w lunecie. Zawsze celowałem w głowę. Dużo trudniej tra­

Mieliśmy z nim osobiste porachunki. Serbowie stacjonujący obok nas też. Nawet nie wiem, jak się nazywał ani kim był. Wiem tylko, że jak jego ludzie złapali któregoś z naszych, to z reguły zabijał go osobiście. fić, ale jak się już uda, to tamten z pew­ nością będzie „pozamiatany”. Pach! Pach! Pach! Padł! Ścięło go jak drzewo. Chyba dopiero trzecia kula… Zostawię na chwilę padającego muslimańskiego rzeźnika i przeniosę się w czasie w przyszłość. Kiedyś, wiele lat później, byłem z uroczą, młodziutką Białorusinką o kasztanowych, wpadających w rudy odcień włosach w Brześciu, w celach towarzysko-krajoznawczych oczywi­ ście. Miała wówczas miejsce – myślę, że dosyć znamienna – sytuacja, która

zresztą często się powtarzała. I nieraz nadal mi się to przytrafia. Budzę się w środku nocy, widzę jej szaroniebieskie oczy wpatrzone we mnie oraz mocno zdziwioną i chyba zaniepokojoną minę. – Skąd znasz ro­ syjski? – Jaki rosyjski? – Katja uśmiech­ nęła się: – No, gadałeś po rosyjsku. Przez sen gadałeś. – Ach tak? – Stro­ piłem się, bo doskonale zdawałem so­ bie sprawę, że to nie był pierwszy taki przypadek. Wiedziałem dobrze, o co jej chodzi. Uśmiechnąłem się niepew­ nie: – O czym mówiłem? – O wojnie. O strzelaniu do kogoś. W jakimś le­ sie. Na jakimś wzgórzu. – Nie chcia­ łem z niej robić idiotki, wmawiać, że to pewnie wspomnienia z ostatniej wyprawy na paintball, więc opowie­ działem, co i jak, oszczędzając wielu co bardziej drastycznych szczegółów. Nic nie mówiła. Patrzyła na mnie zamyślo­ na, trochę zasmucona. I zapytała: – Co czułeś, kiedy go ubiłeś? Odpowiedź na to trudne pyta­ nie jest banalnie prosta, przynajmniej u mnie tak było: nic nie czułem… Zu­ pełnie nic. Wtedy, w Brześciu, już rozu­ miałem, na czym to polega; wcześniej, w Bośni, nie. Po pierwsze powód był bardzo prosty, zupełnie jak u zwierząt. Nie zabijesz go ty, to on zabije ciebie. A po drugie byłem najemnikiem, no może bardziej najemnikiem-turystą, niemniej brałem pieniądze za zabijanie, więc zabijałem, to prawie tak jak pra­ ca. Płaci się później, czasem znacznie później. W najróżniejszy sposób. Przy­ kładowo właśnie śniąc o tym w nie­ skończoność… Podobno to jeden z ob­ jawów zespołu pourazowego. Określa się go skrótem PTSD. Ktoś mi o tym opowiedział dużo później. Niewiele da się z tym zrobić, albo samo minie, albo nie. Wówczas nie miałem nawet pojęcia, że coś takiego istnieje. Kiedy tamten przewrócił się na ziemię, najpierw nikt z jego vojników nie zauważył tego. Dopiero któryś z ra­ diem odwrócił głowę i zaczął wypatry­ wać nie wiadomo czego. Radia mieli ładne, zachodnie, na pewno nie takie rzęchy jak my. Widziałem go dokład­ nie w lunecie, bo był znacznie bliżej. Pewnie zorientował się, że coś jest nie tak, skoro nikt mu nie odpowiada, więc wstał, idiota. Momentalnie złapałem jego głowę w krzyżyk lunety celowni­ ka, wstrzymałem oddech, delikatnie ścisnąłem spust. Pach. Ten strzał był tak gładki, czysty, że aż prawie przy­ jemny. Widziałem, jak na ułamek se­ kundy z tyłu głowy wykwitła krwawa mgiełka. Zwalił się na ziemię jak kłoda. To już widziało sporo z nich. Niektórzy zaczęli biec do tyłu, potem coraz więcej i tak dalej. Było w tym sporo paniki. No, mówię sobie. Zaraz będą tu moi i Igor pogratuluje mi dwóch pięk­ nych strzałów, a wieczorem będzie za co pić. Wczołgałem się trochę wyżej w gęstsze krzaki, żeby przypadkiem któryś z nich na mnie nie wpadł, cho­ ciaż byłem na wzgórzu. Stąd był znacz­ nie gorszy widok, ale doskonale słysza­ łem, że strzelanina przesuwała się po mojej prawej stronie wyraźnie w prawo i w tył. Wycofywali się. I nagle… Bach! Bach! Bach! Zie­ mia się zatrzęsła. Niewiele widziałem,

więc ostrożnie podczołgałem się w dół zbocza. Zobaczyłem, jak z podłoża wy­ strzeliwują gejzery ziemi, gałęzi i og­ nia. O cholera, to tamci dawali ognia chyba ze swoich 122-ek, i to porząd­ nie. Niedobrze. Będą zaraz kontrata­ kować. Odruchowo spojrzałem w pra­ wo… Zrobiło mi się zimno. Trawersem przemykało mnóstwo postaci w ma­ skujących mundurach. Było ich na­ prawdę dużo, kompania albo lepiej. Jasna cholera, chyba moi nie dadzą rady tutaj dojść. Wybraliśmy się na tę „za­ bawę” w dwa plutony. Zanim ściągną resztę naszego otriadu i jakieś rozsąd­ ne posiłki, będzie po mnie. Zimny pot wystąpił mi na czoło. Odetną mnie, jak nic. A potem, jeśli mają psy, to już tylko kwestia czasu, kiedy mnie złapią. Wiedziałem, że za plecami jest strome zbocze, dalej wąwóz ze strumieniem i droga donikąd, bo przeciwległy stok sami zaminowaliśmy swego czasu, żeby ich patrole nie wchodziły między nas a sąsiednią rotę Serbów. Kilka dni temu jeden z nich właśnie na tych minach wyleciał w powietrze. Mam przy sobie manierkę wody, dwa owcze sery, „snaj­ perkę” i pięć magazynków, w tym jeden w połowie opróżniony. Lipa. Przycisną­ łem się do ziemi. Strach mnie ścisnął, zamarłem i patrzyłem, co się działo. Teraz moja „snajperka” była warta ty­ le, co kij do szczotki. W walce wręcz… Szlag by to trafił! Dlaczego nie wziąłem ze sobą kałacha? Jasne, za ciężko. To choćby klamki. Ale się wówczas czu­ łem debilem…

M

uslimańska hałastra przewali­ ła się w poprzek zbocza pode mną, przemykając od drzewa do drzewa i strzelając co chwila. Hałas był niemiłosierny, ale przynajmniej ich artyleria zaczęła okładać teren dalej w lewo. Jak zaczarowany obserwowa­ łem walkę poniżej. W końcu coś mnie tknęło; aż mnie zmroziło. Przecież sie­ działem w krzakach pod szczytem tego przeklętego wzgórza, a podczas natar­ cia to idealna pozycja dla ich snajpera. Pewnie już tam był. Ja bym tak właśnie zrobił. Psia mać! Wyczołgałem się ty­ łem. Ostrożnie odwróciłem się w dru­ gą stronę i znów zacząłem się czołgać, ciągle zerkając w lewo i szukając ja­ kiegoś prześwitu w krzakach. Za mną słyszałem kakofonię wystrzałów. Jest! Jest spory prześwit w kierunku szczy­ tu. Ostrożnie wysunąłem przed siebie snajperkę i spojrzałem przez lunetę. Przeglądałem powoli teren, raz za ra­ zem. Nikogo. Niemożliwe, czyżby byli tak pewni siebie, że się nie ubezpieczali? Dobra, jeżeli nie mogę zauważyć snajpera, to go nie zauważę! Trudno, raz kozie śmierć. Wyczołgałem się z krza­ ków, ostrożnie podniosłem się i zgięty wpół zacząłem przemykać w kierunku grzbietu. Pociłem się z nerwów jak świ­ nia. Czekałem na suchy trzask i moc­ ne kopnięcie, jakie się czuje, kiedy się oberwie. Wtedy jeszcze nie znałem tego odczucia. Poznałem je nieco później. I… nic. Nic się nie stało. Przetruchta­ łem przez grzbiet i ostrożnie zacząłem zbiegać w dół coraz bardziej stromego zbocza. Dotarłem nad brzeg strumie­ nia, przemykając między krzakami od drzewa do drzewa, położyłem się na

ziemi za sporej wielkości pniakiem, wy­ ciągnąłem przed siebie karabin i jesz­ cze raz zacząłem przeczesywać przez lunetę okolice szczytu. Jest! Siedział między dwoma drzewami, praktycznie na samym szczycie i patrzył przez lune­ tę, jak przebiega walka. Jakim cudem mnie nie zauważył? Nie wiem tego do dzisiaj; musiał być rzeczywiście zajęty obserwacją pola walki, pewnie strze­ lał do naszych. Zdaje się, że miałem niesłychane szczęście. Poczułem ulgę pomieszaną ze strachem. Byłem tak blisko śmierci! Przeszedł mnie mroźny dreszcz, wzdrygnąłem się. Ktoś kiedyś określił to uczucie, że „obwąchała mnie śmierć”. Tak właśnie było. Patrząc na niego przez lunetę, za­

Byłem najemnikiem, brałem pieniądze za zabijanie, więc zabijałem, to prawie tak jak praca. Płaci się później, czasem znacznie później. W najróżniejszy sposób. Przykładowo właśnie śniąc o tym w nieskończoność… stanawiałem się, czy go nie sprzątnąć. Wiedziałem jednak, że to mógł być również wyrok śmierci na mnie. Jeśli go zdejmę i zorientują się, to już po mnie. Za plecami strumień, za strumie­ niem pole minowe, uciekając w dół pod ogniem będę bez szans, jak na patelni. Rozejrzałem się po wąwozie. Postano­ wiłem przemknąć jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół wąwozu, przeskoczyć na drugą stronę strumienia i poszukać jakiegoś miejsca do przeczekania, tak blisko brzegu, jak tylko się da, żeby nie wleźć na minę. Tak też zrobiłem. Przebiegłem, częściowo przeszedłem przygięty do ziemi jakieś 200, może 300 metrów. Po drugiej stronie zoba­ czyłem prawie nad samym brzegiem dość gęste krzaki. Musiałem zaryzy­ kować. Ostrożnie podszedłem do nich, wczołgałem się pod nie i… tutaj moje pomysły skończyły się. Omiotłem jesz­ cze przez lunetę przeciwległy grzbiet wzgórza, na którym jeszcze niedawno byłem. Pojawiło się na nim kilku Musli­ manów, ale wydawali się niezaintere­ sowani terenem w dół zbocza. Założyli pewnie, że tutaj nikt rozsądny się nie

zadekuje. No tak, ja rozsądny z pew­ nością nie byłem, no bo co ja właści­ wie tu robiłem? Szli grzbietem w dół wzgórza, aż zniknęli z pola widzenia. Strzelanina za wzgórzem wyraźnie oddalała się w kierunku naszych pozy­ cji, na które wycofały się obydwa nasze plutony. Stopniowo słabła, aż wreszcie ucichła. Cisza mogła oznaczać, że Musli­ mani zdobyli nasze pozycje, a nasi cof­ nęli się na kolejne wzgórze, ostatnie mię­ dzy okopami, z których rozpoczęliśmy akcję, a wioską, w której stacjonowali­ śmy. Wówczas sprawa przedostania się do mojej roty będzie niezwykle trud­ na. Strumień niedaleko skręcał w le­ wo, nasze pozycje dochodziły na jakieś 40–50 metrów od niego, potem była ziemia niczyja i dopiero dalej dwa nasze ziemne schrony na grzbiecie następne­ go wzgórza. Jeżeli Muslimani siedzą już w naszych okopach, to przemknięcie się między nimi a strumieniem będzie graniczyć z cudem.

B

yłem w miarę bezpieczny, przy­ najmniej na pewien czas. Emo­ cje opadły, poczułem się senny. Starałem się nie zasypiać, ale schodzi­ ła ze mnie adrenalina, głowa sama mi opadała. Na szczęście poczułem głód. Zjadłem jeden z owczych serów, po­ tem drugi. Walka już dawno się skoń­ czyła i od strony wzgórza, z którego przybiegłem, nie było słychać żadnych dźwięków. Nawet pojedyncze strzały już ucichły. Wypiłem wodę z manierki, to mnie otrzeźwiło. Potem ostrożnie podczołgałem się do strumienia i na­ pełniłem naczynie. Cały czas zerkałem niespokojnie w kierunku szczytu wzgó­ rza, z którego tutaj dotarłem. Zacząłem myśleć, co dalej. Na kontratak moje­ go otriadu nie ma na razie co liczyć. Muslimanów było sporo, nasi będą mu­ sieli ściągnąć posiłki. Sam się raczej nie przebiję, druga strona strumienia jest cała zaminowana, a strumień za­ raz w dole skręca i przepływa między pozycjami muslimańskimi a naszymi. Iść tam to samobójstwo, można obe­ rwać od wroga i od swoich. Mógłbym przeskoczyć grzbiet wzgórza, z któ­ rego strzelałem, i próbować przejść drogą, którą atakowaliśmy, ale szansa na przeniknięcie wrogich pozycji jest nikła. Mogłem też czekać, wodę mia­ łem w strumieniu, ale byłem prawie bez jedzenia, nie licząc dwóch niewiel­ kich owczych serów. Nie wiedziałem, co robić. I tak źle, i tak niedobrze. Po­ dejrzewałem, że nasi wycofali się aż do drogi, z której rozpoczęliśmy atak, albo jeszcze głębiej. Stąd zapewne ten pozor­ ny spokój na niedawnym polu bitwy. Leżałem na ziemi i zastanawiałem się, co dalej. Chyba jednak przeczekam tu­ taj noc. Miałem niezłą miejscówkę, ale wiedziałem, że od wody będzie w nocy zimno. Jednak biorąc pod uwagę, że na wzgórzu nadal mógł siedzieć musli­ mański snajper, to była najlepsza miej­ scówka w mojej sytuacji. Nawet jeśli zo­ stał na noc, zapewne nie podejrzewał, że ktoś może siedzieć na granicy pola minowego albo już na nim. Większej części nocy praktycznie nie przespałem. Było dosyć ciepło, jed­ nak od strumienia rzeczywiście nieźle ciągnęła wilgoć. Siedziałem, a właś­ ciwie półleżałem za przewróconym pniem drzewa i od czasu do czasu drze­ małem, zaraz się budząc. Przykryłem się kilku gałęziami jakiegoś iglastego drzewa, ale niewiele to dawało. Było na­ prawdę chłodno. Później, już w Polsce, też tak często miałem w nocy. Zamyka­ łem oczy, odpoczywałem, czasem uda­ wało mi się zdrzemnąć, ale nie spałem. W głowie kłębiły mi się różne myśli. Tamtej nocy układałem kolejne scena­ riusze, jak się przemknąć do naszych. Żaden nie był dobry. Pojawiały się ja­ kieś wspomnienia z przeszłości. Byłem zmęczony, ale nie mogłem usnąć. Przed oczami przesuwały mi się jakieś obrazy. To stres, strach, zmęczenie – najgorsza możliwa mieszanka. Przychodziła mi też wciąż do głowy natrętna myśl, że mogę tutaj skończyć… Tak, tu i teraz. Byłem młody, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, nigdy nie myślałem do tej pory, że to może być koniec. Wtedy pomyślałem o tym po raz pierwszy. To był pierwszy mo­ ment w moim życiu, kiedy pomyśla­ łem o śmierci. Nie będę ukrywał, nie była to przyjemna myśl. Z jednej stro­ ny wzbudziła we mnie niepokój; nie strach, ale taki tępy niepokój, który nie pozwala się skoncentrować. Z drugiej strony zacząłem jakoś automatycznie się zbierać w sobie, żeby nie dopuścić do paniki. Myśl, myśl, myśl logicznie! I gdzieś w głowie tkwiło to przekona­ nie, nie wiadomo z czego wynikające, że pewnie wszystko jednak będzie do­ brze… W końcu byłem tak zmęczony, że już dobrze po północy zasnąłem. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

18

MUZYKA WNET

P500 to warszawski boysband rapowy potrafiący odnaleźć się w brzmieniach zarówno nowej, jak i starej szkoły hip-hopu. Wyjaśnijcie na początek, czym te dwie szkoły różnią się od siebie i jakie elementy obu tych odmian rapu można odnaleźć w Waszej muzyce? Karol: Stara szkoła to mocny komen­ tarz rzeczywistości, dużo rapowanego tekstu i rytmiczny bit, natomiast nowa szkoła to totalna wolność artystycz­

którą wydaje i którą będzie można kupić w sklepach muzycznych. Dla nas to było wtedy coś. Miałem 14 lat i pierwszą w życiu umowę fonogra­ ficzną w ręku. Jak wyglądało życie koncertowe formacji Bloków Blues i z jakimi znanymi raperami udało Wam się spotkać na jednej scenie? Jako Bloków Blues to chyba za bar­ dzo nic nie zagraliśmy. Graliśmy du­

z nią pianino i perkusja. Czy można powiedzieć, że jesteś multiinstrumentalistą? Chyba tak, chociaż nie czuję się zbyt dobrym instrumentalistą. Chyba najbliżej mi do pozycji producenta. Dzięki znajomości różnych instrumen­ tów łatwiej mi się odnaleźć i dopaso­ wać instrumenty do siebie.

Największą satysfakcję daje mi tworze­ nie muzyki. Raczej nie mam od począt­ ku całego konceptu na utwór. Bardziej jest to coś w stylu zabawy i łączenia różnych elementów, a najlepszy jest moment, w którym to wszystko zaczy­ na się łączyć w spójną całość. W P500 odpowiadasz za oprawę muzyczną, tekstową oraz wokalno-rapową, natomiast Real Kid, poza warstwą tekstowo-rapową, czuwa nad techniczną stroną produkcji. Czy możecie to przełożyć na język bardziej zrozumiały dla hip-hopowych laików? Karol: Warstwa tekstowa to po pro­ stu pisanie tekstu. Każdy sobie. War­ stwa rapowa to rapowanie, a wokalna to śpiewanie. Warstwa muzyczna to produkcja muzyki, do której piszemy i nagrywamy. Czuwanie nad technicz­ ną stroną produkcji w naszym przy­ padku to zwykła realizacja dźwięku, odpowiednie wysterowanie poziomów, przygotowanie projektów do później­ szych prac i inne dziwne słowa, któ­ rymi nie warto zapychać głowy prze­ ciętnemu słuchaczowi… Adam: Zazwyczaj ja robię bity, po­ tem jak już coś „siądzie” to spotykamy się i wspólnie piszemy teksty. Jak ma­ my teksty, to razem tworzymy aranż i nagrywamy.

Masz udział w kilku formacjach muzycznych, począwszy od popowe-

Jaki jest przekaz waszego pierwszego singla zatytułowanego Nowe terapie jak i kolejnego, którego premiera przewidziana jest na dniach? Karol: W przypadku takich utworów ciężko mówić o przekazie. Dla mnie oso­ biście są to opowieści o moich wewnętrz­ nych przeżyciach, które trwają w mo­ mencie pisania i ciężko wtedy wysnuć jakąś puentę czy przekaz. To nie oznacza, że nie mamy kawałków z przekazem. Adam: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Pierwsze nasze produkcje są bardzo dla mnie intymne. Mówię tam o moich rozterkach życiowych, myślach, o tym, że często czuję się nieprzystoso­ wany i przytłoczony rzeczywistością. Mam wrażenie, że wiele osób odczuwa podobne emocje, ale wstydzą się o tym mówić, bo to by pokazywało, że są słabi. Chciałbym, żeby wiedzieli, że nie tylko oni tak czują i tak przeżywają.

na. Możesz rapować, śpiewać, łączyć gatunki muzyczne i wszystko, co ci przyjdzie do głowy. Musi po prostu dobrze brzmieć. Z muzyką związany jesteś od najmłodszych lat. Czy był to efekt rodzinnych tradycji? Niestety nie rodzinnych tradycji, a czy­ stej „zajawki”. Taka miłość od pierw­ szego usłyszenia. O czym traktowały Twoje pierwsze teksty pisane podczas lekcji w szkole podstawowej i skąd brała się potrzeba zapisywania myśli w tak młodym wieku? Pierwszy tekst, napisany z ziomalem ze szkolnej ławy, Japkiem, zaczynał się słowami: „Siema, Siema, my nie udajemy Lema, my piszemy rymy bez cytryny” – i o co nam wtedy chodziło, kompletnie nie pamiętam. Pamiętam natomiast widok z okna, pogodę i to, że była w nas potrzeba stworzenia czegoś swojego, bo bardzo nam się podobało cudze. Nie mieliśmy wtedy specjalnie nic do powiedzenia. Pod koniec roku 2006 połączyłeś siły z przyjacielem z osiedla, co zaowocowało projektem Wd-oS, z czasem przemianowanym na Bloków Blues. Dlaczego właśnie rap i czym Wasza ówczesna muzyka wyróżniała się w powodzi innych przedstawicieli tego gatunku? Wtedy rap był dosyć prosty. Niewielu było zawodników, którzy by bardziej kombinowali, np. z układaniem rymów w inny sposób niż klasyczne aabb czy stosowaniem rymów wielokrotnych, ze stylem rapowania, przełamywaniem tempa nawijki itd. Oczywiście mam na myśli polską scenę. My to zaczę­ liśmy robić. Ile pod tamtym szyldem nagraliście płyt i na jakich składankach można odnaleźć Waszą muzykę? Jeżeliby policzyć wszystkie płyty, łącz­ nie z tymi, których nawet my sami już nie mamy, to będzie ich sześć. Skła­ danek nie jestem w stanie policzyć, a jedyna, która teraz mi przychodzi do głowy – bo w sumie była najważniejsza, ale tylko dlatego, że pierwsza – to Rap-In underground. Nagrywaliśmy wtedy w rap-in studio i właściciel tego studia zaproponował nam, że weźmie jeden kawałek z naszej płyty na składankę,

żo jako Wd-oS. Od undergroundo­ wych imprez przez różne przeglądy, aż po supporty, między innymi przed O.S.T.R.-em w Gdańsku czy Molestą w Piszu. Trochę wtedy miast zwiedzi­ liśmy z muzyką. Jakimi ludźmi prywatnie są O.S.T.R. i Molesta? Przy koncertach nie bardzo jest okazja się bliżej poznać. Artysta przed koncer­ tem jest skupiony na swoim show, poza tym jeżdżąc w trasy koncertowe, poznaje wielu nowych ludzi i nie zawsze ma czas i ochotę pogadać z kolejnymi nowo po­ znanymi osobami. Chłopaki z Molesty zaraz po koncercie zniknęli, zdążyliśmy tylko zbić piątki. Ostry poświęcił nam chwilę po koncercie, ale nasze drogi prze­ cięły się jeszcze później w zupełnie innych okolicznościach. Okazał się świetnym facetem, który bardzo chętnie pomaga, dzieląc się swoim doświadczeniem.

Adam: Najbardziej sobą czuję się w komponowaniu. A czas jest zawsze, wystarczy odłożyć telefon, nie oglądać telewizji, znaleźć trochę czasu na nudę. Adamie, przygodę z muzyką zacząłeś od gry na basie w wieku 17 lat. Dlaczego właśnie ten instrument i co to była za muzyka? Wybór został mi trochę narzucony. Kiedy byłem w liceum, zacząłem na poważnie interesować się muzyką dzięki moim przyjaciołom. Wiktor – przyjaciel z liceum – grał już dobrze na gitarze, został więc bas i perkusja. Ale mieszkałem w bloku, tak że ćwi­ czenie na perkusji nie wchodziło w grę. No i drogą eliminacji doszedłem bo basu. Jeżeli chodzi o gatunki muzycz­ ne, to na początku był klasyczny rock. Pierwszą piosenką, jakiej nauczyłem się grać, był Paranoid Black Sabbath, potem był Lenny Kravitz, The Police i tak dalej, i tak dalej. A potem pojawiła się gitara, następnie szkoła muzyczna, a wraz

go Mint poprzez kilka projektów rockowych, a skończywszy na soulowym Marukyan. Jak silną osobowością jest Real Kid, czyli obecny tu Karol, skoro postanowiłeś wejść w obcą dotychczas Ci muzykę i w ciągu jednego roku osiągnąć tak szybki progres? Z tego, co wiem, znacie się jeszcze z czasów gimnazjalnych i współpracowaliście przez lata przy przeróżnych projektach. Zawsze lubiłem wspólnie z nim dzia­ łać nad produkcjami. Był dla mnie dobrym duchem, który pchał mnie do przodu i od którego dużo się uczy­ łem. Wcześniej odczuwałem, że chyba nie jestem wystarczająco dobry, że­ by razem z nim poważnie pracować. Ale w momencie, kiedy spotkaliśmy się ponownie przy okazji miksowania EP-ki Marukyan, tak dobrze bawiłem się podczas wspólnej pracy, że par­ łem do tego, aby razem coś rozkręcić. Real Kid też w tamtym okresie miał potrzebę tworzenia czegoś nowego i nasze ambicje się zgrały. A jeśli cho­ dzi o szybkość rozwoju, to udało nam się to osiągnąć dzięki wzajemnemu wspieraniu się. W naszym zespole nie ma pozycji lidera, ale obu nam zale­ ży tak samo bardzo i jak jeden czuje się słabiej w danym okresie, to drugi ciągnie go za uszy do góry i to jest najlepsze w naszej relacji. Czy czujesz się już pełnoprawnym raperem i czy hip-hop będzie już z Tobą zawsze, czy też od czasu do czasu budzi się w Tobie tęsknota za innym graniem? Nie ukrywasz wszak swojej fascynacji twórczością Creatora i Mac Millera oraz całą gamą dźwięków, począwszy od Debussy’ego, a skończywszy na Pink Floyd. Raczej nie czuję się raperem, bardziej po prostu muzykiem. Tworzenie hip­ -hopu od strony produkcji pozwala na mieszanie wszelkich stylów. Moją ambicją jest po prostu tworzenie mu­ zyki, nie patrząc na style. Jakiś czas temu zająłeś się niełatwą i wymagającą dużej precyzji i wrażliwości muzycznej dziedziną produkcji dźwięku. Z czego odczuwasz większą satysfakcję – z wykonywania poszczególnych utworów, czy z samej ich obróbki i całej tej zabawy programami i suwakami?

FOT. Z ARCHIWUM P500

P500: Siema,

FOT. Z ARCHIWUM P500

Karol Smyk i Adam Mańkowski

mnie siedziało, zaczyna rozlewać się po kartce. Magiczna i mocno uzależ­ niająca chwila. Adam: Inspiracje głównie czerpię z mojego życia i otaczającej mnie rze­ czywistości. To, co widzę, co mnie po­ rusza, co mnie irytuje. Nie powiedział­ bym, że mamy jakąś szczególną łatwość tworzenia. Wynika to raczej z konse­ kwencji i wspomnianego wcześniej „ciągnięcia się nawzajem za uszy”. Muszę przyznać, że nie przesadzacie z wulgaryzmami w waszych tekstach, ale do niektórych utworów trzeba jednak będzie przygotować wersje ocenzurowane. Są dwie szkoły powstawania takich wersji. Jedna to równoległe nagrywanie zastępczych słów na etapie realizacji, a druga polega na tzw. wypikaniu gotowego produktu. Którą z nich preferujecie? Karol: Nie zastanawiałem się nad tym.

Karol: Najbardziej czuję się sobą, kiedy czuję wolność, a niestety często stawiam sobie bariery w głowie, które mi to poczucie zabierają. Chyba nie spodziewałem się, że tak szybko będzie okazja zaprezentować naszą twórczość w środkach masowego przekazu, gdzie czystość słowa ma ta­ kie znaczenie, ale wolałbym wypikać, bo jeżeli użyłem jakiegoś mocniejszego słowa, to dlatego, że chciałem i chcę, żeby słuchacz o tym wiedział. Adam: Chyba wolę „wypikiwanie” albo np. puszczanie niecenzuralnych słów na rewersie. Lada dzień ukaże się także Wasz pierwszy teledysk. Do jakiego utworu i jak go oceniacie? Adam: Praca nad teledyskiem była do­ brą zabawą. Wyszło zdecydowanie lepiej, niż się spodziewałem. Teledysk jest do

szalonego i wymyśliliśmy „globalnego berka”. Po tym już poszło jak z płatka. Karolu, na początku pisałeś teksty i zajmowałeś się produkcją muzyki. Z czasem Twoje zainteresowania skierowały się także w stronę realizacji dźwięku i postprodukcji. Obecnie zajmujesz się już na dobre produkcją radiową, prowadzeniem studia nagraniowego oraz robieniem muzyki w zespołach Bloków Bluesa i P500. Adam natomiast to – oprócz produkcji muzycznej – konsekwentna praca nad wokalem, gra na basie, gitarze i pianinie oraz rap. Jak znajdujecie czas na wszystkie te dziedziny życia i w czym czujecie się najbardziej sobą? Karol: Najbardziej czuję się sobą, kiedy czuję wolność, a niestety często sta­ wiam sobie bariery w głowie, które mi to poczucie zabierają. Zabiera mi też to poczucie codzienność, dlatego praca nad sobą w moim przypadku jest bar­ dzo istotnym elementem, który zmusza mnie do znalezienia czasu na czucie się wolnym. Może to lekko skomplikowa­ ne, ale tak to czuję. Robię, co muszę, żeby robić to, co chcę. Może kiedyś uda się wyeliminować „robię, co muszę”, a zostanie tylko „robię, co chcę”. Z taką świadomością i poczuciem znajdziesz czas na wszystko. Adam: Najbardziej sobą czuję się w komponowaniu. A czas jest zawsze, wystarczy odłożyć telefon, nie oglądać telewizji, znaleźć trochę czasu na nudę. Mam przekonanie, że wszyscy mamy czas, jednak często wykorzystujemy go do robienia rzeczy, z których nie jesteśmy zadowoleni. Jest coraz więcej sposobów na marnowanie czasu i jest to coraz wygodniejsze. No i oczywi­ ście jest też kwestia priorytetów. Obaj postawiliśmy muzykę na pierwszym miejscu, dlatego tak łatwo nam przy­ chodzi zajmowanie się nią. Pasja, chęć działania, doświadczenie i miłość do muzyki. Który z tych czterech filarów twórcy każdej z dziedzin sztuki jest Waszą mocną, a który słabszą stroną? Karol: Chęć działania i miłość do mu­ zyki postawiłbym na równi jako naj­ mocniejsze, ale żadnej z wymienionych

my nie udajemy! Rozmawia Sławek Orwat

Wielkimi krokami zbliża się także wasza pierwsza EP-ka, a na dysku w studio są już zarejestrowane utwory na kolejne wydawnictwa. Skąd macie tę łatwość tworzenia i skąd czerpiecie inspiracje do Waszych opowieści? Karol: W naszym przypadku to re­ gularność spotkań i konsekwencja pracy, a przede wszystkim wspiera­ nie się. Inspiracją dla mnie często są moje przeżycia i przemyślenia. Lubię ten moment, kiedy zaczynam pisać i czuję, że to, co od jakiegoś czasu we

utworu Zatrzymać się. Chyba najwięcej czasu zajęło nam tworzenie konceptu, bo długo myśleliśmy, co by z jednej strony łączyło się z tekstem, a z drugiej wyglą­ dało fajnie, ale wszystkie pomysły były zbyt patetyczne. Przełom nastąpił, kie­ dy postanowiliśmy zrobić coś bardziej

nie wymieniłbym jako słabej. Adam: Mocną chyba chęć działa­ nia, a słabą ciężko mi wybrać. Największe marzenie P500? Karol: Żeby zamiast do pracy rano, je­ chać do studia, robić muzykę i z tego żyć. Adam: Koncert na 100 000 osób. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

19

MUZYKA WNET Piszesz w swojej biografii, że muzyka i śpiew towarzyszą Ci od najmłodszych lat i są Twoją największą pasją. Kto zaraził Cię muzyką i od kiedy wiedziałaś, że scena jest Twoim przeznaczeniem? Odkąd pamiętam, chciałam śpiewać. Nie było ze mną tak jak z innymi dzieć­ mi, że zmieniały mi się zainteresowania i raz chciałam być piosenkarką, a za chwilę marzyłam o tym, by zostać ste­ wardesą, kucharką czy pielęgniarką. W moim rodzinnym domu od zawsze było dużo dobrej muzyki, bo mój tata jest jej wielkim pasjonatem. Słuchało się Franka Sinatry, Czesława Niemena, The Rolling Stones, The Beatles czy Queen. To były moje pierwsze muzycz­ ne inspiracje. Pamiętam, że próbowa­ łam śpiewać razem z tymi zespołami i wokalistami jako mała dziewczynka do dezodorantu, a później otrzymałam w prezencie mój wymarzony mikrofon.

piękne wokalizy, które chodzą za mną jeszcze przez wiele dni, czego nie mogę powiedzieć o piosenkach z tak zwanego popowego mainstreamu, na siłę wtłaczanych nam do uszu przez największe stacje komercyjne, w których dominują teksty o niczym, melodyjna tandeta i cekiny na kreacjach sztucznie wykreowanych gwiazdek sezonu. Zgodzisz się z moją opinią? Ja też bardzo lubię cekiny i nie mam nic przeciwko nim. A tak całkiem se­ rio, trudno się nie zgodzić z tym, co mówisz. Do mnie też nie trafia wiele z tych piosenek, które są dziś na tzw. fali. Może dlatego, że moje wzorce mu­ zyczne są zupełnie inne. Niestety czę­ sto mam wrażenie, że przeciętnemu słuchaczowi coraz mniej potrzeba do szczęścia. Ale nie można uogólniać – są artyści, którzy bardzo dbają o warstwę muzyczną i tekstową swoich produk­ cji, podobnie jak są słuchacze, którzy nie gustują w tandetnej muzyce. Ale to chyba dobrze, że jest tak duża róż­ norodność w świecie muzyki – dzięki niej każdy na pewno odnajdzie to, co mu się podoba.

Kasia Marona

Jest tyle historii muzycznych do opowiedzenia… Rozmawia Sławek Orwat

Jakie wokalistki były lub są Twoimi największymi inspiracjami? Z czasem rozszerzałam swoje muzycz­ ne horyzonty, słuchałam bardzo zróżni­ cowanej muzyki, z każdej czerpiąc coś dla siebie. Mój przyjaciel i wspaniały muzyk, z którym współpracowałam – Henryk Pella – zaszczepił we mnie też wielką miłość do muzyki jazzowej, blu­ esowej, funkowej i rhytm&bluesa. To dzięki niemu odkryłam takich artystów jak Shemekia Copeland, Al Jarreau, Quincy Jones, Eva Cassidy czy Vivian Buczek. Bardzo lubię słuchać też Bey­ once, którą podziwiam za perfekcję wo­ kalną. Inspirują mnie również Jessie J czy Ariana Grande. Jeśli chodzi o pol­ skich artystów, bardzo cenię Grażynę Łobaszewską oraz Krystynę Prońko.

FOT. JOANNA CZARNOTA

W ubiegłym roku pojawił się Twój debiutancki singiel zatytułowany Zimno. Piosenka jest niezwykle osobista i ekspresyjnie wykonana, a opowiada o stopniowym oddalaniu się od siebie dwojga ludzi oraz o rozpaczliwym szukaniu rozwiązania tej sytuacji, a prawdziwa przez to, że w ostatnim czasie uczuciowa niestabilność i nietrwałość związków międzyludzkich już dawno przekroczyła stan krytyczny. Jak sądzisz, gdzie jest przyczyna tego stanu rzeczy i co było inspiracją do właśnie takiego debiutu?

dostawałam wiele pochlebnych opinii na ich temat i to dodawało mi skrzy­ deł i było spełnieniem moich marzeń.

śpiewać w różnych miejscach w całej Polsce, a także za granicą. To były wspa­ niałe doświadczenia. Dla mnie – mło­ dej wokalistki z pierwszymi sukcesami na koncie – było to bardzo miłe, że co­ raz więcej osób zaczęło kojarzyć moje nazwisko, rozpoznawało moje piosenki i pozytywnie wypowiadało się o moim głosie i występach.

Sporo tych konkursów i festiwali zakończyłaś na podium, a niektóre nawet zdobyciem Grand Prix. Jak te sukcesy przełożyły się na Twoją popularność i propozycje koncertowe? Nie ukrywam, że zwycięstwa w festiwa­ lach otworzyły mi wiele muzycznych furtek. Byłam zapraszana na różne wy­ stępy, koncerty, supportowałam wiele gwiazd polskiej sceny muzycznej i to było niesamowite. Miałam możliwość

Brałaś także udział w warsztatach muzycznych prowadzonych przez takie znakomitości sceny, jak Grażyna Łobaszewska, Agnieszka Hekiert, Mieczysław Szcześniak, Ewa Uryga czy Anna Serafińska. Czy kształtowanie głosu pod okiem takich gwiazd dodaje młodej adeptce wokalistyki pewności siebie i świadomości własnej wartości, czy może coś więcej? Podczas warsztatów z tak wspaniałymi wokalistami i osobowościami sceny muzycznej zdecydowanie zyskuje się pewność siebie. Tym bardziej, jeśli te osoby widzą w tobie potencjał i chwalą twoje umiejętności wokalne. To daje niesamowitego kopa. Sama możliwość uczenia się sztuki wokalnej od osób z tak bogatym doświadczeniem jest naprawdę inspirująca, dlatego zawsze z zaciekawieniem słuchałam wszelkich porad. Trzeba pamiętać, że warsztaty to nie tylko ćwiczenia i wprawki wo­ kalne, ale zazwyczaj takie warsztaty zwieńczone są wspólnym koncertem, a to daje kolejną możliwość zaprezen­ towania się publiczności.

FOT. BEATA CZERNIAKOWSKA

Piszę swoje piosenki sama, bo nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję, jakie emocje mi towarzyszą, a chciałabym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy.

Twój charakterystyczny, mocny głos został zauważony i zapamiętany także przez widzów popularnego programu „Mam talent”, gdzie szturmem zdobyłaś ćwierćfinał brawurową interpretacją piosenki Chain of fools z repertuaru Arethy Franklin, oczarowując zarówno jurorów, jak i publiczność. Wzięłaś także udział w programie „Śpiewajmy razem”. Czy pokazanie się w przeróżnych TV-talent shows to dziś faktycznie jedynie słuszna droga do zdobycia popularności, a właściwie rozpoznawalności na ogromną skalę? Nie uważam, żeby start w programach typu talent show był jedyną słuszną drogą. Jest przecież wielu wokalistów, którzy nie uczestniczyli w takich pro­ gramach, a są znani i odnoszą sukcesy.

Jest to więc tylko jedna z opcji. Po wielu świetnych wokalistach nagle słuch ginie po zakończeniu programu, więc sam udział w tego typu formatach nie jest gwarantem sukcesu. Historia pokazuje jednak, że można zostać zauważonym, zaprezentować swoje umiejętności i do­ trzeć do szerszego grona odbiorców. Sama komponujesz i piszesz teksty swoich piosenek, co w muzyce pop, którą reprezentujesz, nie jest częstym zjawiskiem. Jaka jest u Ciebie kolejność zdarzeń w powstawaniu piosenki i czy zawsze już będziesz artystką samowystarczalną? Nie mam jednego wzorca, na którym się opieram przy pisaniu piosenek. Czasem pierwsza jest melodia, cza­ sem tekst. Melodie często nagrywam na telefon, bo przychodzą mi do gło­ wy zazwyczaj w najmniej spodziewa­ nym momencie, natomiast fragmenty tekstów zapisuję na biletach, kartkach, w kalendarzu, w telefonie – gdzie po­ padnie – byleby nie uciekły. Piszę swoje piosenki sama, bo nikt tak jak ja nie od­ da tego, co w danym momencie czuję, jakie emocje mi towarzyszą, a chciała­ bym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy. Nie mogę jednak po­ wiedzieć o sobie, że jestem samowystar­ czalna, bo wraz ze mną nad piosenka­ mi pracują producenci, którzy są dla mnie dużym wsparciem – oni zajmu­ ją się aranżowaniem moich utworów. Chętnie słucham ich porad i uwag, ale jestem też dość bezpośrednią osobą i jeśli jakieś pomysły nie podobają mi się, otwarcie to mówię. Tekstowe inspiracje czerpiesz z obserwacji innych ludzi czy z własnych doświadczeń? Moje piosenki powstają najczęściej na bazie moich prywatnych doświadczeń – ot, taki ekshibicjonizm, z którym naj­ pierw sama musiałam się pogodzić, zanim pokazałam moje utwory świa­ tu. Czerpię też pomysły z historii zna­ jomych, przyjaciół. Czasem z pozoru nieistotne zdanie czy słowo wypowie­ dziane przez kogoś potrafi mnie zain­ spirować i na tej bazie buduję potem całą muzyczną historię. Największą siłą Twoich piosenek jest to, że oprócz nietuzinkowych tekstów w pamięć zapadają też melodyjne i nastrojowe refreny oraz

FOT. BEATA CZERNIAKOWSKA

Do wspomnianego przez Ciebie znakomitego pianisty i basisty Henryka Pelli trafiłaś w wieku 13 lat. Czy był to ten przełomowy etap, który dał Ci poczucie pełnej gotowości, aby zawalczyć o swoje miejsce w wyścigu do sławy i spełnić swoje dziewczęce marzenia? Kiedy rozpoczynałam pracę nad gło­ sem, nie zdawałam sobie sprawy, ile pracy, serca i czasu trzeba włożyć w piosenkę, aby zabrzmiała napraw­ dę dobrze. Z Heniem trenowałam głos w lokalnym Centrum Kultury przez wiele godzin, kilka razy w tygodniu. Praca z tym człowiekiem była niezwy­ kle inspirująca, ponieważ rady, które mi dawał, i ćwiczenia, które mi apli­ kował, okazywały się niezwykle sku­ teczne. Z niecierpliwością czekałam na każde zajęcia z nim i byłam zawiedzio­ na, jeśli zajęcia z jakichś powodów się nie odbyły. Ten etap, kiedy ćwiczyliśmy i jeździliśmy na różne festiwale pio­ senki, był pewnym przełomem w mo­ im życiu, ponieważ jako osoba z małej miejscowości miałam możliwość stanąć na wielkich scenach, często przed kil­ kutysięczną publicznością, poznać wie­ lu wspaniałych muzyków i wokalistów. Moje występy podobały się ludziom,

Jak udaje Ci się bronić przed zrobieniem z siebie „malowanej lali”, jak stało się z wieloma utalentowanymi wokalistkami popowego topu, biorąc pod uwagę, że oprócz talentu artystycznego, masz także wyjątkową urodę? Dziękuję za miłe słowa. Na pewno nie chciałabym opierać moich muzycznych dokonań na stroju czy urodzie. Uwa­ żam, że to sprawy drugorzędne. Bardzo chciałabym, żeby ludzie, słuchając mo­ ich piosenek, dostrzegali w nich wartość muzyczną, a nie spoglądali na mnie wy­ łącznie przez pryzmat umalowanej, faj­ nie ubranej dziewczyny. Mocno wierzę w to, że dobra muzyka obroni się sama, nie potrzebuje blichtru i golizny.

Myślę, że z tekstem do piosenki Zimno może się utożsamić wiele osób, par, któ­ re przeżywają kryzys i nie dostrzegają już światełka w tunelu, nie mają siły walczyć, ratować strzępków związku. Być może spotykamy na swojej dro­ dze niewłaściwe osoby, mamy inne cele i priorytety w życiu, i to nas poróżnia. Być może ilość przykrości, złych słów i negatywnych emocji przelewa czarę goryczy. Niekiedy poświęcamy drugiej osobie za mało czasu, nie znajdujemy wspólnego języka, nie potrafimy ze so­ bą rozmawiać. Wiele osób doświadcza kryzysów. Mnie udało się kilka zażeg­ nać, stąd postawiłam na tak osobisty numer przy moim debiucie. 3 maja tego roku premierę miał Twój najnowszy singiel Dobrze wiem, który w warstwie tekstowej stoi w opozycji do wspomnianego przed chwilą debiutu. Nowa piosenka nastraja pozytywnie i daje nadzieję. Śpiewasz w niej: „Może ty i ja odnajdziemy kiedyś się”. Utwór jest opowieścią o nadziei i o nieustannym czekaniu na miłość. Czy tekst tego utworu to w pełni zaplanowany zamysł ucieczki od przygnębiającego pesymizmu, o którym rozmawialiśmy w kontekście piosenki Zimno, czy też świat staje się lepszy? Po każdej burzy wychodzi słońce. I ja to słońce chciałam pokazać słuchaczom w piosence Dobrze wiem – taki był mój zamysł, aby utwór nastrajał pozytyw­ nie. Chciałam przekazać ludziom, że pomimo kryzysów, rozstań, zawodów miłosnych, wciąż szukamy tego, co naj­ ważniejsze i chyba najbardziej potrzebne człowiekowi – miłości. Każdy chce spot­ kać taką prawdziwą, wymarzoną. Mam nadzieję, że moi fani poczuli się pozy­ tywnie nastrojeni dzięki tej piosence. Jaka będzie Twoja pierwsza płyta długogrająca, kiedy się ukaże i jakie są Twoje marzenia i oczekiwania związane z tym wydawnictwem? Moja płyta będzie utrzymana w popo­ wych klimatach. Oprócz Kasi znanej z romantycznych ballad, w kolejnych piosenkach będzie można posłuchać mojej bardziej zadziornej wersji. Na płycie znajdą się też kawałki elektro­ niczne i nowocześniej brzmiące. Bar­ dzo chciałabym, aby ta płyta trafiła do jak najszerszego grona odbiorców, żeby zapadła ludziom w pamięć i w serca. Mam nadzieję, że ukaże się jak najszyb­ ciej, bo jest tyle historii muzycznych do opowiedzenia… K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

20

Historia jednego zdjęcia...

O S TAT N I A S T R O N A

Warszawa, demonstracja Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W samym środku trzyma transparent Mariusz Kamiński (obecnie szef CBA), obok siedzi Piotr Skwieciński (publicysta „WSieci”), tuż za nim Anna Smółka (b. doradca prezesa IPN). Zdjęcie ze zbiorów prywatnych. Autor nieznany

Obecna sytuacja w nauce polskiej to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie miałoby się udać naszym następcom?

Niezależne Zrzeszenie Studentów Zbigniew Kopczyński

N

ieco w cieniu 40 rocznicy sierpniowych strajków i po­ wstania Solidarności obcho­ dzona jest również 40 rocz­ nica powstania NZS, czyli Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Obchody, zaplanowane na cały rok, rozpoczęły się w lutym Balem Alumnów w podcieniach Zamku Królewskiego w Warszawie. Impreza, która miała być ogólnopolską inauguracją obchodów, stała się ich punktem kulminacyjnym, jako że wybuch pandemii spowodował odwołanie pozostałych lub przeprowa­ dzenie ich w sposób kameralny, z ogra­ niczoną liczbą uczestników. Kameralnie również mówi się i pi­ sze o czterdziestoleciu NZS. Czterdzie­ stolecie, bo NZS istnieje i działa nadal, choć nie jest już organizacją masową. Jest też inny niż pierwotny NZS, tak jak inni są ludzie, czasy i wyzwania. Nie­ mniej cenne jest, że są młodzi ludzie wyznający te same wartości i konty­ nuujący w zmienionej rzeczywistości organizacyjne istnienie i działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zresztą NZS jest jedyną chyba organi­ zacją studencką utrzymującą autentycz­ ną więź z poprzedzającymi ich pokole­ niami członków, w tym z założycielami Zrzeszenia. Umowy, podpisane przez repre­ zentantów strajkujących robotników z przedstawicielami komunistycznych władz, umożliwiły powstanie nieza­ leżnych od komunistów związków za­ wodowych, początkowo na Wybrze­ żu, a po podpisaniu Porozumienia Katowickiego – w całym kraju. Jasne było, że studenci dołączą do nich. Te­ mu jednak zdecydowanie sprzeciwili się komuniści, argumentując, skąd­ inąd słusznie, że studenci, nie będąc

pracownikami, nie mogą należeć do związku zawodowego. Choć trwały wakacje – rok akade­ micki rozpocząć się miał, jak zawsze, 1 października – już we wrześniu na wielu uczelniach powstały komitety założycielskie niezależnych organiza­ cji studenckich. Przyjmowano różne nazwy i tworzono różne statuty, jak to bywa z ruchem powstającym oddolnie. Szybko jednak, choć po kilku burzli­ wych konferencjach, udało się ustalić nazwę i powołać Ogólnopolski Komitet Założycielski. Szybko też, wręcz lawi­

studenckiego. Oddziaływał też skutecz­ nie na młodzież szkół średnich, co dało efekt w późniejszych latach w formie zdecydowanego oporu młodzieży wo­ bec komunistycznej władzy.

T

o wolnościowe oddziaływanie na przyszłe elity zostało do­ strzeżone przez komunistów i na ich sposób docenione w formie utrudniania formalnej rejestracji Zrze­ szenia. Trzeba było strajku łódzkie­ go, najdłuższego studenckiego strajku okupacyjnego w Europie, i solidarnoś­

Wśród liderów NZS do dziś nie znaleziono żadnego tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, o funkcjonariuszach nie mówiąc. nowo, rosła ilość członków. W skali kraju było to ok. 10% studentów, ale NZS cieszył się poparciem wielu nie­ zrzeszonych, o czym świadczy wybie­ ranie do samorządów studenckich tych, których popierał lub wysuwał NZS. Podobnie było z wyborami rektorów. Sformułowano też postulaty, czyli cele, do realizacji jakich dążyć ma or­ ganizacja. Było ich sporo. Dotyczyły zarówno spraw studenckich, jak au­ tonomii uczelni, programu i formy studiów, a także i ogólnospołecznych, m.in. zniesienia cenzury i demokra­ tyzacji kraju. NZS, jak na organizację młodych ludzi przystało, prezentował radykalną postawę. Twardo i skutecznie nie zgo­ dził się na wpisanie do statutu uzna­ nia kierowniczej roli partii komuni­ stycznej, na co pozwoliła Solidarność. Nie ograniczał się tylko do środowiska

ciowych strajków w całym kraju, by 18 lutego 1981 r. Zrzeszenie zostało zarejestrowane, a władze zobowiązały się do spełnienia szeregu postulatów. Z tym ostatnim było różnie. O ile sprawnie przeprowadzono demo­ kratyczne wybory rektorów i innych organów uczelni, o tyle na przykład z odejściem od obowiązkowej nauki języka rosyjskiego był pewien prob­ lem. Wprowadzono wprawdzie wolny wybór języków, jednak w ramach ogra­ niczonej ilości miejsc na poszczegól­ nych lektoratach. Trudno było zastąpić rzeszę rusycystów przez anglistów czy germanistów, bo te języki wybierano najczęściej. Niemniej życie uczelni na­ prawdę bardzo się zmieniło. Oczywi­ ście do czasu. Wprowadzenie stanu wojennego i późniejsze regulacje cofnęły reformy. A NZS otrzymał kolejny dowód uznania

ze strony czerwonej junty: jako pierw­ sza organizacja został zdelegalizowa­ ny. Komuniści nawet nie planowali, jak w przypadku Solidarności, stworzenia jakiegoś neo-NZS, kierowanego przez ludzi im uległych. O ile wśród sygnata­ riuszy czterech historycznych porozu­ mień jedynie Andrzej Rozpłochowski – podpisujący Porozumienie Katowickie – miał czystą kartę, o tyle wśród liderów NZS do dziś nie znaleziono żadnego tajnego współpracownika Służby Bez­ pieczeństwa, o funkcjonariuszach nie mówiąc. Byli w Zrzeszeniu donosicie­ le, ale znaczyli tak mało, że nie można było na nich budować niczego o choćby pozorach wiarygodności.

N

ZS zdelegalizowano, lecz jego działacze w swej większości nie zaprzestali walki o wolną Pol­ skę, kontynuując ją w podziemiu. Wielu przypłaciło to represjami. Wydawać by się mogło, że to koniec NZS-u. Studia trwają średnio pięć lat, po czym absol­ wenci odchodzą z uczelni. Działacze i członkowie NZS, jeśli kontynuowali

Zrzeszenie do roku 1988, gdy mogli się już ujawnić. A wtedy powtórka z historii. Znów blokowanie formalnej rejestracji. Znów trzeba było strajków i protestów ulicz­ nych, by do niej doprowadzić. Nastą­ piła ona dopiero 22 września 1989 r. NZS został zarejestrowany jako ostatnia z organizacji zdelegalizowanych w cza­ sie stanu wojennego. Kolejny dowód uznania za etyczny radykalizm. Ani komunistom, ani ich okrągłostołowym partnerom nie była na rękę legalizacja organizacji konsekwentnie nazywającej białe białym, a czerwone czerwonym. Jaki jest zatem bilans NZS-u, jakie są efekty jego działalności? Wygłaszają­ cy na rocznicowych obchodach w Kra­ kowie okolicznościowy wykład prof. Henryk Głębocki określił go jako jed­ noznacznie dodatni. Choć większość członków NZS-u wybrała w wolnej Pol­ sce życie poza polityką, to jednak wielu z nich odegrało i odgrywa znaczącą rolę w III Rzeczypospolitej, nie tylko w polityce. Dziś reprezentują oni róż­ ne opcje polityczne (oprócz komunis­

NZS został zarejestrowany jako ostatnia z organizacji zdelegalizowanych w czasie stanu wojennego. Kolejny dowód uznania za etyczny radykalizm. działalność opozycyjną, robili to już pod innym szyldem. Znaleźli się jednak wśród studen­ tów tacy, którzy kontynuowali działal­ ność NZS, oczywiście w konspiracji. Wymagało to dużej odwagi i determi­ nacji. Mimo to dali radę i doprowadzili

tycznej) i znajdują się po obu stronach dzisiejszej barykady. Wspomnę tylko Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę z jednej strony, a Jacka Czaputowicza i Marka Jurka z drugiej. Oprócz tego wielu młodszych polityków, choć nie byli członkami NZS-u, wychowało się

na jego legendzie i kieruje się w swej działalności ideami NZS. Jednak jako były działacz pierw­ szego NZS-u zmącę ten optymistyczny obraz. Już kilkanaście lat temu w gro­ nie byłych NZS-owców doszliśmy do smutnej konstatacji: W zasadzie uczel­ nie mają to, o co wtedy walczyliśmy. Mają autonomię i spore fundusze na działalność i badania. Ale to wszyst­ ko jest w rękach starych komuchów i ich wychowanków. Kiszą się oni we własnym sosie, produkując publikacje uzasadniające ich etaty i wydane fundu­ sze, a nie wnoszące niczego do nauki. Nieprzypadkowo nie używa się dziś określenia „uczony”, lecz „naukowiec”. Uczony to ktoś, kto posiadł dogłębną wiedzę i pracuje nad jej poszerzeniem, podczas gdy naukowiec to ktoś, kto żyje z zajmowania się nauką, i tyle. Cenzury państwowej już nie ma, za to uczelnie spętały się ustanowioną przez siebie cenzurą politycznej popraw­ ności, niszcząc tym samym to, co było istotą istnienia uniwersytetów – nie­ skrępowaną wymianę myśli. A o uni­ wersytecie jako wspólnocie profesorów i studentów dążących wspólnie do po­ znania prawdy możemy poczytać jedy­ nie w podręcznikach historii. W efek­ cie, gdy spojrzymy na miejsca polskich uczelni w światowych rankingach, nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać. Wygląda to fatalnie. Jednak jako były działacz NZS-u dostrzegam w tym promień optymizmu. Nie tylko dlatego, że gorzej być mnie może, bo może. Ta­ ka sytuacja to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Nieza­ leżnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie mia­ łoby się udać naszym następcom? K




Nr 76

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Październik · 2O2O 15 sierpnia – święto śląskiego ludu Zieliny zbiyrało sie na łonce i ukłodało w piykny, nie za wieli, puket i na nastympny dziyń zanosiło do kościoła, coby farorz poświyncił. Ludzie godali, że ściynci zielin łoznaczo koniec lata. Stanisław Florian

Jadwiga Chmielowska

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A 2

Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat?

10 września maska opartej na węglu suwerenności energetycznej Polski opadła

Koniec złudzeń i koniec spokoju społecznego na Śląsku?

W

ybory prezydenckie odbyły się 12 lipca br. 10 lipca, podczas ostatniego wiecu poparcia dla kandydatury Andrzeja Dudy, premier Mateusz Morawiecki oświadczył: „Transformacja gospodarki Śląska będzie polegać na inwestycjach w przemysł. (…) Inwestycje w nowe gałęzie przemysłu nie wykluczają rozwoju nowoczesnych technologii węglowych. (…) Warunkiem jakiejkolwiek transformacji gospodarczej regionu będzie dialog i rozmowa. – Będę walczył o Ziemię Śląską, dlatego tutaj też obiecuję, że podczas transformacji każde znikające miejsce pracy w przemyśle, takim czy innym, będzie zastąpione innym miejscem w przemyśle. Jeden do jednego, tak, żeby bezrobocie nie wróciło tu, na te ziemie. Ta zmora III Rzeczypospolitej” (cytaty za: Mateusz Morawiecki w Katowicach: Śląsk nie zostanie sam, na stronie NSZZ Solidarność Region Śląsko-Dąbrowski). Jeszcze 21 lipca br. na oficjalnej stronie internetowej premier.gov.pl każdy mógł przeczytać: „Sukces na szczycie Rady Europejskiej – wynegocjowaliśmy ponad 750 mld zł z budżetu unijnego i Europejskiego Instrumentu na rzecz Odbudowy”. Akapit dalej: „Polska wywalczyła znaczące środki z polityki spójności, wspólnej polityki rolnej i zapewniła sobie dostęp do środków na sprawiedliwą transformację klimatyczną”. Wśród kluczowych, zrealizowanych w negocjacjach postulatów Polski wymieniono m.in.: „Skorygowaliśmy zapisy dot. zobowiązania do dążenia do neutralności klimatycznej,

Stanisław Florian aby były zgodne z konkluzjami Rady Europejskiej z grudnia 2019 r., tj. bez nakładania zobowiązań na poszczególne państwa członkowskie”. Tydzień później, 28 lipca, minister aktywów państwowych Jacek Sasin

zrejterował przed górniczymi związkowcami i nie przedstawił „planu naprawczego dla Polskiej Grupy Górniczej”, który zakładał – jak ujawniła na łamach Biznes Alert już 26 lipca Karolina Baca-Pogorzelska – „zamknięcie

trzech ruchów Kopalni Ruda (Bielszowice, Halemba, Pokój) oraz Kopalni Wujek”, obniżkę wynagrodzeń w PGG o 30%, a także zawieszenie na trzy lata „czternastki”, czyli górniczej pensji dodatkowej. Plan ministra miał też zakładać, że „ostatnia kopalnia węgla energetycznego miałaby działać maksymalnie do 2036 roku”. W tym kontekście francuski dziennik „Le Figaro” przypomniał, jak Prawo i Sprawiedliwość jeszcze niedawno obiecywało, że węgiel będzie głównym źródłem energii dla Polski do 2060 roku… Gwałtowne reakcje wszystkich związków zawodowych działających w górnictwie na ten plan likwidacji polskiego górnictwa wymusiły na stronie rządowej powołanie zespołu, który miał w drodze dialogu doprowadzić do kompromisowych propozycji. Proces dochodzenia do uzgodnionej ze stroną społeczną transformacji gospodarczej Górnego Śląską miał przebiegać „w duchu dialogu z partnerami społecznymi”. Jednak przebieg tych rozmów z pełnomocnikiem rządu ds. transformacji energetycznej i górnictwa, wiceministrem w MAP Arturem Soboniem i ministrem klimatu, Michałem Kurtyką, w ramach tzw. Zespołu do spraw transformacji górnictwa i energetyki, okazał się zaprzeczeniem deklarowanego dialogu. W ocenie strony społecznej przedstawiciele wspomnianych ministerstw, przedstawiając związkom zawodowym już podjęte decyzje, prowadzili wobec nich politykę faktów dokonanych. Równocześnie nie wyrażali woli jakichkolwiek konsultacji z przedstawicielami

A co będzie, gdy zamkną Twój zakład i stracisz pracę? Pójdziesz gdzie indziej, ale gdzie? Uległość rządu wobec polityki klimatycznej UE oznacza zgodę na likwidację większości przemysłu na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim. Chodzi nie tylko o górnictwo i elektrownie, ale także hutnictwo, stalownie czy przemysł motoryzacyjny. Razem to kilkaset tysięcy miejsc pracy. Myślisz, że Ciebie to nie dotyczy? Mylisz się! Gdy w twoim mieście zlikwidowane zostaną wielkie zakłady pracy, upadną też mniejsze firmy. Młodzi ludzie znów będą masowo wyjeżdżać za granicę za chlebem. Przerabialiśmy to już 20 lat temu. W każdym mieście na Śląsku i w Zagłębiu są całe dzielnice, w których zlikwidowano duże zakłady przemysłowe. Do dzisiaj nie ma tam nic oprócz biedy, zrujnowanych domów i beznadziei. Rząd mówi, że w zamian za likwidację przemysłu ciężkiego da naszemu regionowi 60 mld zł na transformację. To dużo? Dla przeciętnego człowieka to niewyobrażalna suma pieniędzy. Ale z punktu widzenia województwa, w którym mieszka 4,5 mln ludzi, to bardzo niewiele. Eksperci z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach wyliczyli, że zastąpienie miejsc pracy w Polskiej Grupie Górniczej i jej otoczeniu to koszt od 190 do 240 mld zł. A to tylko jedna spółka górnicza. Jedna z wielu firm, które stają przed widmem likwidacji. Myślisz, że w polityce klimatycznej chodzi o czyste powietrze? Nie! Chodzi o wielki biznes i wielkie pieniądze. Myślisz, że prąd z wiatraków jest tani? Nic bardziej mylnego. Niemcy, gdzie tych wiatraków jest najwięcej, płacą dzisiaj 3 razy wyższe rachunki za prąd niż polskie rodziny. Myślisz, że elektrownie węglowe powodują smog? Nowoczesna energetyka węglowa nie zanieczyszcza powietrza. Na świecie są rozwijane czyste, ekologiczne technologie węglowe. Można by je wprowadzić w Polsce, ale rząd się na to nie zgadza. Wybiera rosyjski gaz i energię importowaną z Niemiec. Rozumiemy, że nasz region czeka transformacja. Jednak musi ona polegać na tym, że każde miejsce pracy likwidowane w przemyśle ciężkim jest zastępowane nowym w innych branżach. Rząd chce to zrobić inaczej – zlikwidować przemysł, w zamian dając niewiele! Na miejscu zaoranych zakładów za pieniądze z Unii powstaną aquaparki i ścieżki rowerowe. Już to przerabialiśmy. 14 września związki zawodowe działające na Śląsku i w Zagłębiu reaktywowały Międzyzwiązkowy Komitet Protestacyjno-Strajkowy i ogłosiły pogotowie strajkowe w całym regionie. Pięć lat temu współdziałanie w ramach MKPS przyniosło dobre owoce. Dzięki naszej walce i determinacji uratowano tysiące miejsc w przemyśle w naszym regionie. Dziś znów musimy tych miejsc pracy zaciekle bronić.

Jeśli będziemy działać wspólnie i nie damy się podzielić, zwyciężymy!

Dokończenie na str. 2

Jeszcze kilkanaście tygodni temu do mnie dzwonił, rozmawialiśmy o sprawach bieżących, wspominaliśmy stare czasy. Pytał, kiedy do niego zaglądnę. Ostatni raz odwiedziłem Stefana w zeszłym roku, słabo już chodził, przemieszczał się po mieszkaniu z pomocą „balkonika”. Umówiliśmy się, że przyjadę znów do Wrocławia w 2020 roku, najpewniej wiosną. Plany te zrujnował wirus – a wczoraj dowiedziałem się, że Stefan nie żyje. Razem z Władzią stanowili wspaniałą parę, tryskającą wielkim patriotyzmem i gotowością służenia Polsce.

Pamięci Stefana Morawieckiego ps. „Bohun” (1929–2020)

P

amiętam swój pierwszy wyjazd do Wrocławia z początkiem 1983 roku na kontakt z Solidarnością Walczącą. Wysiadłem z pociągu i udałem się tramwajem na umówione miejsce spotkania w centrum miasta. Stałem z gazetą w ręku (znak rozpoznawczy) i czekałem. Podszedł szczupły, starszy mężczyzna i rzucił ustalone hasło. Odpowiedziałem prawidłowym odzewem. Spytał, czy nie miałem „ogona” w drodze z dworca kolejowego. Na wszelki wypadek zadecydował, że mam iść ulicą, potem gdzieś skręcić – a on pójdzie w pewnej odległości za mną i będzie obserwował, czy nikt mnie nie śledzi. Potem zaprowadził mnie do mieszkania kontaktowego, gdzie oczekiwałem na spotkanie z przedstawicielem Solidarności Walczącej. Tak po raz pierwszy spotkałem Stefana Morawieckiego – po 1945 roku członka WiN, za co przypłacił paroma latami w ubeckim więzieniu. Był człowiekiem bardzo bezpośrednim, od razu zaproponował, by zwracać się do siebie po imieniu, co mnie z początku nieco onieśmieliło, gdyż byłem wtedy dwudziestoletnim smarkaczem, a Stefan był już po pięćdziesiątce. Bardzo mi tym zaimponował. Miał specyficzne poczucie humoru, lubił cięte żarty. Nie wszyscy je rozumieli, czasami nawet się… obrażali. Do Wrocławia jeździłem zazwyczaj

Piotr Hlebowicz raz w miesiącu. Przyjaznymi przystaniami, gdzie zazwyczaj się zatrzymywałem, były mieszkania Władzi i Stefana Morawieckich oraz Gosi (Aurelii) i Jurka Lemańskich. Gosia jest córką Stefana. Nasze relacje były przyjazne, niemalże rodzinne, czułem się u jednych i drugich jak u siebie w domu. Pomagali mi

w sprawie wymiany prasy podziemnej oraz w kontaktach personalnych (w tym okresie miałem trzy spotkania z ukrywającym się Kornelem Morawieckim oraz wiele spotkań z Wojtkiem Myśleckim, Piotrkiem Medoniem i innymi działaczami). Czekając na kontakty i załatwienie wszystkich spraw, byłem zmuszony spędzić we Wrocławiu nieraz 2–3 dni.

Z

Krakowa przywoziłem prasę podziemną wydawaną w całej Małopolsce, wracałem z prasą dolnośląską. Jako Porozumienie Prasowe „Solidarność Zwycięży” (założone we wrześniu 1982 przez Mariana Stachniuka i Jerzego Karpińczyka) mieliśmy ścisłe kontakty z Solidarnością Walczącą niemalże od początku jej powstania. Gdy na początku 1985 r. założyliśmy w Krakowie i Nowej Hucie swój Oddział Krakowski Solidarności Walczącej, ranga kontaktów z centralą SW we Wrocławiu automatycznie wzrosła. I relacje były już innego formatu. W międzyczasie poznałem Janka Morawieckiego, syna Stefana, który wraz z Romkiem Lazarowiczem i Piotrem Bielawskim współtworzyli Agencję Informacyjną SW oraz Serwis Informacyjny SW. Wydrukowany na drukarce igłowej i papierze komputerowym Serwis (opasłe tomisko) rozsyłano do wszystkich oddziałów Solidarności Walczącej w Polsce, do przedstawicieli zagranicznych SW na Zachodzie, oraz do ambasad państw nam przyjaznych. Jeśli dobrze pamiętam, Serwis SW pojawiał się raz w miesiącu. Redakcje pism SW chętnie z niego korzystały, same zaś pocztą zwrotną nadsyłały informacje i teksty ze swego terenu do twórców Serwisu. I tak się to kręciło. Warto, by jakiś historyk zainteresował się tymi sprawami i zrobił profesjonalne opracowanie historyczne...

Stefan – oprócz działalności w Solidarności Walczącej (której był zaprzysiężonym członkiem – zresztą jego żona Władzia również) – udzielał się także w środowisku kombatanckim żołnierzy AK, WiN i NSZ. Był włączony w prace redakcyjne konspiracyjnego pisma „Pobudka”, które od niego otrzymywałem. W tym celu jeździł do Gdańska i innych miast, gdzie spotykał się ze swoimi akowcami. Efektem tych spotkań było utworzenie organizacji pod nazwą Solidarność Polskich Kombatantów. Bodajże już po 1989 organizacja ustanowiła Krzyż Semper Fidelis Solidarności Polskich Kombatantów – miałem zaszczyt otrzymać to honorowe odznaczenie z rąk Stefana, członka (a później, jeśli mnie pamięć nie myli – przewodniczącego) kapituły Krzyża Semper Fidelis. Odznaczenie otrzymali m.in. Jadzia Chmielowska i ks. Kazimierz Puchała. Stefan związany był również ze środowiskiem rolniczym, zwłaszcza z Ogólnopolskim Komitetem Oporu Rolników (byłem zaprzysiężonym członkiem tej organizacji), kilkakrotnie spotkał się z liderem OKOR, ppłk. Józefem Teligą, w czasie wojny – kapitanem AK, szefem wywiadu AK w okręgu radomsko-kieleckim. W tym miejscu należy podkreślić, że żołnierze AK w konspiracji lat 80. brali aktywny udział. Stanowili dla nas swego rodzaju Dokończenie na str. 2

Sztuczne zbiorniki powiększyły obszar śródlądowych zbiorników wód stojących o ok. 10%. Czy sztuczne zbiorniki wodne mogły mieć wpływ na zaobserwowane zmiany klimatu? Jacek, Karol i Michał Musiałowie

3

4 serca w 10 dni. Chiński bank organów „na żądanie” Lekarz wojskowy przyznał, że pozyskiwał „wysokiej jakości” narządy od młodych żyjących osób i nawet zaoferował śledczym możliwość obejrzenia źródła organów, jeśli by chcieli i mają odwagę. Eva Fu

4

Zdegenerowana wolność i tolerancja Rozum podpowiada, że toleruje się tylko to, co jest złe. Nikt przecież nie toleruje tego, co dobre, bo dobro jest akceptowalne i samo się broni. Zło zaś tolerujemy, bo nie potrafimy się go pozbyć. Herbert Kopiec

5

Rozważania o etosie pracy i nie tylko… Obecnie zagrożona jest nie tylko oparta na naturalnym związku mężczyzny i kobiety rodzina i patriotyzm, ale także tradycyjny etos pracy, podczas gdy naturalnym odruchem jest poszukiwanie czegoś stałego. Zdzisław Janeczek

6-7

Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku Niemiecki historyk: Polacy walczyli tylko dla siebie. Rozkaz Tuchaczewskiego »po trupie białej Polski prowadzi droga do światowego pożaru« były to mrzonki Moskwy. Wydarzenia z lat 1919–1921 są w Europie nieznane. Stanisław Florian

9

O praktycznych konsekwencjach ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce Radykalny zwrot ku swoistej pajdokracji na uczelni wywoła przewidywalny efekt, opisany w starej opowieści Janusza Korczaka Król Maciuś Pierwszy – katastrofę. Teresa Grabińska

10-11

ind. 298050

P

aździernik to miesiąc młócki zboża. Z lnu i konopi powstają paździerze. Studenci rozpoczynają naukę. Czy zawsze uczelnia jest miejscem zdobywania wiedzy, wielkich dysput i dążenia do prawdy? Niestety od lat w całym świecie obserwujemy straszną zapaść intelektualną. Głupota i nieuctwo stały się „trendy”. Większość ludzi niczego nie sprawdza. Rozum zastąpiły emocje, a informacje – fake newsy. Ulegają temu nawet przywódcy polityczni. Ostatnio skompromitowała się nie tylko Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, ale i kandydat Demokratów na Prezydenta USA Joe Biden. Uwierzyli chyba w kłamstwa niektórych europosłów z Polski, którzy dla pieniędzy zgodzą się popełnić dowolną niegodziwość wobec własnego narodu. Mam nadzieję, że polskie służby dyplomatyczne zmuszą ich do przeprosin. Do tego czasu stracili jakąkolwiek wiarygodność u ludzi rozumnych. Nikt w Polsce przy wjeździe do miejscowości czy wejściu do restauracji, hotelu czy do jakiejkolwiek instytucji nie pyta o orientację seksualną. Kiedyś plotki rozpowszechniały się w maglach. Teraz na politycznych salonach. Niestety decyzje podejmowane przez polityków na fałszywych przesłankach mają wpływ na całe narody. Kandydaci na stanowiska retuszują swoje wizerunki i życiorysy. Najtragiczniejsze jest to, że wybieramy najczęściej produkt marketingowy, a nie realnego człowieka, którego byśmy chcieli, aby w naszym imieniu podejmował decyzje. Tak ładnie wyglądał na zdjęciu, a jego działalność to pasmo katastrof. Nagminne są próby pisania historii na nowo. Marsz ideologii kłamstwa ruszył w świat. W USA zindoktrynowany, rozhisteryzowany motłoch demoluje kolejne miasta. Dostało się nawet pomnikowi Kościuszki, który w spadku zapisał cały swój majątek na wykup niewolników. „Stworzony przez Nikole Hannah-Jones Projekt 1619 jest bacznie obserwowany przez historyków i politologów. Autorka próbuje narzucić pogląd, że handel niewolnikami był dominującym czynnikiem w tworzeniu Ameryki. Pomija ideały takie jak wolność jednostki i prawa naturalne. Niektórzy krytycy stwierdzili, że jest to próba przepisania historii Stanów Zjednoczonych przez lewicową narrację. Niektórzy historycy krytykowali ten projekt z powodu nieścisłości. Przedstawiano w nim rewolucję amerykańską jako bunt w celu zachowania instytucji niewolnictwa, a nie jako dążenie do niezależności od Wielkiej Brytanii” – czytamy na portalu The Epoch Times. Departament Edukacji Kalifornii przedstawił w zeszłym miesiącu propozycje włączenia niektórych projektów do zajęć z historii. Na informację, że w Kalifornii wdrożono w szkołach publicznych Projekt 1619, szybko zareagował Prezydent USA. „Zajmuje się tym Departament Edukacji. Jeśli tak, nie otrzymają dofinansowania!”– napisał Trump na Twitterze. W tym kontekście powinniśmy patrzeć na próby zakłamywania historii Polski i uprawianie przez lewicowe środowiska propagandy wstydu! Niepokojący jest kryzys w obozie rządowym. Niestety emocje sprawiły, że w trybie pilnym uchwalono ustawę uderzającą w produkcję zwierzęcą. Do ustawy wpisano wiele zapisów niszczących dla rolnictwa, a także kwestionujących zdrowy rozsądek posiadaczy zwierząt domowych. Żaden normalny hodowca nie może pozwolić sobie na to, by zwierzęta futerkowe gryzły się nawzajem. A żeby miały lśniące, wysokiej jakości futra, muszą być dobrze odżywione i mieć opiekę weterynaryjną. W wielu europejskich krajach, które chcą zrezygnować z hodowli zwierząt futerkowych, zapowiedziano te regulacje za 10 lat. PiS, który zwyciężył głównie głosami wsi, nie może popełniać tego typu błędów. Zdjęcia cierpiących zwierząt miały wywołać emocje. Ustawę należy przeredagować po konsultacjach ze specjalistami. Tarcia wewnątrz koalicji nie prowadzą do niczego dobrego. Jest nadzieja, że Prezydent zażegna kryzys. K

G

FOT. TADEUSZ DESZKIEWICZ

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

2

KURIER·ŚL ĄSKI

15 sierpnia – święto śląskiego ludu

Dokończenie ze str. 1

Koniec złudzeń i koniec spokoju społecznego na Śląsku?

Niedowno starszemu kuzynowi, kery już kupa lot nazot wykludzioł sie do Rajchu, zebroło się na wspominki. I napisoł mi tak:

A

pamiyntosz, jak piytnostego siyrpnia boł w Hajdukach łodpust, ale taki pieronowy! Szło sie do Omy, dziołchy robioły z bele czego szałot. Oma do krepli czasym 2 złote wkłodała, wiync obżyrali my się nimi, z nadziejom, że to właśnie „jo” te dwa złotki znojda. Bo za to boł dwa razy karesol, znaczy – karuzela. A nie zapomnij o zdjyńciach ze kucykym i... ogorkach małosolnych z beczki po1 złotek: „ooogoooryyy dooo gooorrryyyy”!… – Pamiyntom tyż, że na jednym odpućcie boł mały keciok na „napynd ludzki”, że tak powiym. Mog żech za darmo jeździć, kiedy moj kuzyn Karol z Dzierżna na wiyrchu karesola pchoł, jak w kieracie, ze innymi karlusami – znaczy młodziyńcami – te karuzele w koło Macieju… Mie wysyłali (w przerwie miyndzy keciokym a huśtowkami) ze dzbonkym po piwo do „mordowni” na rogu. Chopy skłodali sie na kworytka i przi tych napitkach sie ło Ruchu (Cieślik, Suszczyk, Alszer itd) łosprowiali. Kurde bele, jak to godoł nasz ujek Edek, to byli czasy, chopie, godom ci… Jak za starygo piyrwy. – Moja sie w Lipinach urodzioła i jeji rodzina godała, co w Lipinach nojwiynkszy łodpust boł, ale jo godom, co we Hajdukach: na takim placu, jak sie do ciotki Wiki szło, a łona miyszkała naprzeciwko fojerwery, nojprzodzi ze Omamom Myśliwiec, a potym już sama… Ciekow, eźli to prowda z tymi Lipinami, zaglondom do zbiorku Bożeny Roter i Doroty Wichura Świętochłowice we wspomnieniach mieszkańców. „Nojbardziej pamiętom lipińskie odpusty” – wspomina tam pani Teresa Podsiadły. Jej opowieść brzmi tak: „Lipiński odpust był największą frajdą dla dzieci (…). Każdy mógł przejechać się na karuzeli, ale trzeba było sobie na to zapracować. Dzieci musiały dwa razy pchać karuzelę, aby potem raz przejechać się

darmowo. Wystawały również przy strzelnicach, bo zdarzało się, że ktoś ustrzelił kwiatek i darował go któremuś dziecku. To dopiero była radość. Na odpuście można było zrobić sobie zdjęcie. – Na placu wszystkie dzieci się zgodziły. Nie mieli my drogich ubrań jak teroz majom, ani zabawek, ale zawsze było wesoło – wspomina pani Teresa” (B. Roter, D. Wichura, Świętochłowice we wspomnieniach mieszkańców, Świętochłowice 2004, s. 17). Widać, że te wspomnienia niewiele się różnią od tego, co napisał mi kuzyn. Wychszł na to, że miyndzy Hajdukami a Lipinami we łodpustach jest rymis…

Podug wierzyń śląskigo ludu tego dnia Matka Bosko z Dzieciontkym chodzioła po polach, coby świyńcić zioła i kwiotki, jako patronka ziymi. Bestuż ludzie zanosiyli do kościoła ku Jej czci bukety polne, jako dziynkczyniynie za plony. Bo downij na Zielno, jak na Śląsku nazywo się świynto Matki Boskiej Zielnej, chopiony, znaczy się gospodynie abo ich cery/córki, zanosioły obowiązkowo do kościoła bukety lub wionzanki zioł i polnych kwiotkow, kere zebrały dziyń nojprzod z pól, łąk i ogrodów. Między tymi zielinami (ziołami) byli chabry, dziewanna, dziurawiec, len, macierzanka, makówki, melisa, mięta, nagietek, nawłoć, rozmaryn, rumianek, wrotycz i inksze zioła, kere akurat kwitły. Czasym do tych buketów, kere mieli kole 30 cm wysokości i musieli być fest rozłożyste, dodawali tyż zboża i owoce. Jak godali za starygo piyrwy „zieliny zbiyrało sie na łonce i ukłodało w piykny, nie za wieli, puket i na nastympny dziyń zanosiło do kościoła, coby farorz poświyncił. Pukety świyncili na Zielno piyrwej, ale i terozki. Ludzie godali, że ściynci zielin łoznaczo koniec lata”. Stąd sie wziynło gospodarskie porzekadło „na Wniebowziyncie pokończone żyncie”. Poświęcenie bukietu przez kapłana miało, według wierzeń ludowych, powiększać uzdrawiającą moc zawartych w nim ziół. Dzięki pokropieniu wodą święconą zyskiwały one wręcz cudowne, magiczne moce – nie tylko uzdrawiające, ale ochronne, zapewniające powodzenie i pomyślność… Podobnie wierzono w wielu miejscach różnych dzielnic Polski, spajanych krwawym trudem po latach rozbiorów. Nic więc dziwnego, że tamto zwycięstwo 15 sierpnia lud polski w swych wierzeniach uznał za cud i dowód, że to Matka Boska stanęła w jego obronie i ocaliła przed kolejną niewolą… K

Zieliny zbiyrało sie na łonce i ukłodało w piykny, nie za wieli, puket i na nastympny dziyń zanosiło do kościoła, coby farorz poświyncił. Pukety świyncili na Zielno piyrwej, ale i terozki. Ludzie godali, że ściynci zielin łoznaczo koniec lata I tak sobie pomyślałem, że 15 sierpnia 1920 r. też musiał być w Hajdukach radosny, odpustowy, chociaż jeszcze nie wiedziano, że wydarzył się „cud nad Wisłą”. Była to i jest dla śląskich katolików uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, najstarsze święto maryjne w kalendarzu liturgicznym. Od zawsze bardzo uroczyste i radosne.

Dokończenie ze str. 1

kadrę przygotowującą do fachowej pracy w warunkach konspiracyjnych, co przynosiło wymierne efekty. Dla mnie osobiście takimi nauczycielami byli Stefan Morawiecki i Józef Teliga. Był okres, chyba w połowie lat osiemdziesiątych, gdy Stefuś, przeczuwając nieprzyjemności ze strony SB, „urwał się” z domu na jakiś czas. Przyjechał do naszego domu w Zagórzanach (dziś powiat wielicki), by zatrzeć po sobie ślady. Dom w Zagórzanach był miejscem nieco newralgicznym ze względu na lokalizację w nim podziemnej drukarni, w której odbywał się druk wielu gazet i ulotek. Drukarnię (bunkier pod wolno stojącą pracownią mojej mamy, Anny Hlebowicz) zbudowaliśmy w latach 1983–1984 i nadaliśmy jej nazwę Drukarnia Wilno im. gen. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. Działała bez wpadki do roku 1990. Dlatego też postanowiliśmy po parunastu dniach przerzucić Stefana do zaprzyjaźnionego księdza proboszcza Kazimierza Puchały w nieodległym Gruszowie. Ksiądz Kazimierz kierował parafialną cegielnią, więc Stefan został zaszeregowany, jako... pomocnik palacza i otrzymał do swej dyspozycji nieduży pokoik na plebanii. Jako że bezczynności nie lubił, malowanym palaczem nie był – faktycznie pomagał utrzymywać ogień w piecu cegielni. Miał nawet nocne dyżury. Po paru tygodniach był już specjalistą w tej dziedzinie! Nikt Stefanem się nie interesował i nie pytał, kto zacz. Czuł się pod kuratelą księdza Puchały bardzo bezpiecznie. Ksiądz Kazimierz opiekował się całym naszym środowiskiem konspiracyjnym: oprócz Stefana, ukrywał przez czas jakiś poszukiwanego listem gończym Józka Mroczka (działacza bocheńskiej Solidarności, który ukrywał

się i u nas, w Zagórzanach, oraz brał udział w budowie bunkra-drukarni.

R

azem z Józkiem rozpoczęliśmy wydawanie pisma podziemnego „Kurierek B”). Ksiądz obdzielał nas produktami i lekarstwami przywiezionymi z Kurii Krakowskiej (dary z zagranicy). Masło solone, żółty ser amerykański, olej sojowy w galonowych srebrnych puszkach rozdzielaliśmy pomiędzy drukarzy, kolporterów, właścicieli mieszkań kontaktowych i rodziny represjonowanych działaczy. Stefan w wolnych chwilach odwiedzał w Gruszowie działaczy Krakowskiego Oddziału SW – Ewę i Stasia Piet­ ruszków. W razie zagrożenia miał tam alternatywne schronienie. Dom Piet­ ruszków – z patriotycznymi tradycjami, zawsze gościnny i otwarty dla przyjaciół, był miejscem, gdzie można było otwarcie i przyjemnie porozmawiać, posilić się i przenocować. W Krakowie Stefan odwiedzał nasze skrzynki kontaktowe na Grodzkiej u Małgosi (Łabaj) Paluch, u rodziny Fryderyki i Maćka Łazarowów oraz w domach Ewy Tarnawskiej-Wiejachy i jej brata Andrzeja Tarnawskiego, znanego w Krakowie adwokata. Miał również kontakt z księdzem Maciejem Moskwą ( już śp.) u zaprzyjaźnionych księży Sercanów w Krakowie i z naszą kurierką Mariolą Ostrowską-Zakrzewską. Bardzo dużo palił. Dymił jak komin cegielni w Gruszowie. I to mocne papierosy. Zawsze z przekąsem powtarzał – „przecież na coś człowiek umrzeć musi”. Po siedemdziesiątce Stefan palenie rzucił i już do śmierci papierosów nie brał do ust. Podziwiałem Go za determinację i siłę woli. 11 grudnia 2010 roku we Wrocławiu Kornel odznaczył wielu zasłużonych działaczy Solidarności Walczącej. W ich gronie znalazł się także

Stefan Morawiecki. Data została wybrana nieprzypadkowo – przygotowywano się do uczczenia smutnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego w dniu 13 grudnia 1981 r. 7 września 2020 najbliższa rodzina, spora grupa przyjaciół, znajomych i kolegów Stefana spotkała się w kościele przy ul. Bujwida we Wrocławiu, by odprowadzić Go w ostatnią drogę – na cmentarz. Jego prochy spoczęły obok żony, Władzi Morawieckiej. Mimo pandemii przybyli m.in. Helenka Lazarowicz, Edward Wóltański, Wojtek Myślecki, Hania Łukowska-Karniej, Mirka i Iwona Kondratowicz, Czesław Jezierski, Henryk Nosowski i wielu innych. Wspaniała msza żałobna, odprawiona przez ks. Krzysztofa Jakubiaka z parafii Chrystusa Króla, miała charakter bardzo osobisty – ksiądz Krzysztof był bowiem wieloletnim spowiednikiem Stefusia. Padły piękne, głębokie słowa przetkane nutą wspomnień o Zmarłym. Całej ceremonii pożegnania towarzyszyły dwa poczty sztandarowe – Solidarności Walczącej i Stowarzyszenia Działaczy Opozycji Antykomunistycznej oraz Osób Represjonowanych. Wojtek Myślecki przy grobie zmarłego w imieniu nas wszystkich wygłosił piękne przemówienie. Ciężko jest żegnać przyjaciół, zwłaszcza tych, z którymi los związał nas pracą w konspiracji, misją walki o niepodległość. Przyjaciół, na których można było polegać w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Minie czas jakiś – i sami dołączymy do tej wiecznej warty w niebieskich przestrzeniach. Żegnaj, Stefanie! A raczej – do zobaczenia. K Piotr Hlebowicz, SW Kraków, Autonomiczny Wydział Wschodni Solidarności Walczącej Barwałd Górny, 2 września 2020

Wspomnienie zostało opublikowane w „Gazecie Obywatelskiej” nr 227 i na portalu wnet.fm. 3.09.2020 r. Tekst niniejszy jest wersją rozszerzoną, specjalnie dla „Kuriera WNET”.

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

ŚLĄSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

Stanisław Florian związków, nie podejmując merytorycznej dyskusji nad propozycjami zgłaszanymi przez związki zawodowe. M.in. 28 sierpnia w Katowicach, podczas rundy rozmów związkowo-rządowego Zespołu ds. transformacji, związkowcy kolejny raz od wielu miesięcy wskazali, że koncerny energetyczne nie wypełniają kontraktów zawartych ze spółkami górniczymi, sprowadzając jednocześnie cały czas węgiel z zagranicy. Wiceminister Soboń zobowiązał się, że 10 września przedstawi stronie społecznej umowy techniczne dotyczące współpracy kontraktowej między energetyką i górnictwem. Czara goryczy przelała się, gdy 10 września strona rządowa nie przedstawiła wspomnianych umów, wyjaśniając tylko, że spółki energetyczne nie porozumiały się w kwestii wolumenu produkcyjnego i sprzedażowego ze spółkami węglowymi. W zamian za to zaprezentowała stronie społecznej „Plan na rzecz energii i klimatu na lata 2021–2030” oraz „projekt Polityki Energetycznej Polski do 2040 r.”, który zakłada, że odchodzenie od węgla będzie uzależnione od dynamiki wzrostu cen uprawnień emisji CO2. Przy umiarkowanym tempie wzrostu udział węgla w polskim miksie energetycznym ma spaść w 2030 r. z obecnych ok. 77% do ok. 56%. W 2040 r. ma to być już

we własnym tempie i z zastosowaniem środków dostosowanych do polskiego profilu gospodarczego. Sprowokowane takim niedialogowym stylem działania strony rządowej centrale związkowe działające na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim uznały, że dotychczasowa formuła rozmów z rządem się wyczerpała, a ich kontynuowanie pod przewodnictwem wiceministra Sobonia i ministra Kurtyki jest bezcelowe. Na wezwanie przewodniczącego Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ „Solidarność”, 14 września związki zawodowe działające w górnictwie podjęły decyzję o wznowieniu działalności Międzyzwiązkowego Komitetu Protestacyjno-Strajkowego Regionu Śląsko-Dąbrowskiego oraz o ogłoszeniu pogotowia strajkowego w całym regionie. MKP-S wezwał rząd polski do realizacji następujących postulatów, jako warunków brzegowych dla dalszych rozmów ze stroną rządową w atmosferze spokoju społecznego: 1. Podjęcia natychmiastowych i zdecydowanych działań na rzecz zablokowania kolejnego zaostrzenia polityki klimatycznej UE, zgodnie z ustaleniami szczytu Rady Europejskiej z grudnia 2019 r., wedle których Polska jest wyłączona z obowiązku tzw. neutralności klimatycznej do 2050 ro-

Niemiecka elektroenergetyka zużywa rocznie ponad 30 mln ton węgla kamiennego i ponad 160 mln ton węgla brunatnego, których spalanie – zgodnie z różą wiatrów – przenosi na teren Polski masy dwutlenku węgla i smogu, za który polskie firmy mają płacić podwyższone stawki emisji CO2. tylko 28%. Chyba, że w europejskim systemie handlu emisjami wzrost cen będzie gwałtowniejszy. Wtedy udział węgla ma spaść do 37% już za 10 lat, a w 2040 r. – do 11%! Na zaopiniowanie tak istotnego dokumentu górnicze związki zawodowe dostały od strony rządowej… 24 godziny! Czyste ultimatum. Jak to ocenił przewodniczący OPZZ na Śląsku, Wacław Czerkawski: – Rząd dolał oliwy do ognia. To się na pewno źle skończy. Po zakończeniu rozmów w Centrum Partnerstwa Społecznego „Dialog” w Warszawie Dominik Kolorz powiedział: – Nie uzyskaliśmy ze strony rządu żadnych deklaracji dotyczących uwzględnienia naszych propozycji dotyczących korekty tego dokumentu. W obecnym kształcie jest on nie do zaakceptowania, bo jest to nic innego jak wyrok śmierci nie tylko dla górnictwa, ale i dla całego naszego regionu. Jeśli rząd mówi, że w zamian regiony górnicze dostaną 60 mld zł, to powtórzę, że to nie są pieniądze na transformację, ale na własny pogrzeb. Nie posunęliśmy się ani o krok do przodu, w żadnej z najważniejszych kwestii. Negocjacje nie mogą wyglądać tak, że rząd deklaruje wolę dialogu i konsultacji, a potem zaskakuje nas kolejnymi, już podjętymi decyzjami.

ku. Brak działań rządu w tym zakresie oznaczać będzie konieczność szybkiej likwidacji górnictwa, wielu elektrowni działających w naszym regionie, przemysłu hutniczego, stalowego, cementowego oraz znacznej części sektora motoryzacyjnego, a także innych branż energochłonnych. 2. Radykalnej przebudowy Polityki Energetycznej Polski do 2040 r., ze szczególnym uwzględnieniem inwestycji w niskoemisyjną energetykę węg­lową. Pierwszymi decyzjami w tym zakresie powinien być powrót do budowy bloków węglowych w elektrowni Ostrołęka z wykorzystaniem technologii CCS oraz stosowanej w Japonii technologii IGCC (Integrated Gasification Combined Cycle), a także rewitalizacja działających w naszym regionie bloków węglowych o mocy 200 MW z wykorzystaniem wskazanych wyżej technologii.

M

ożna powiedzieć, że 10 września maska opartej na węglu suwerenności energetycznej Polski opadła. Zwłaszcza, że tego samego dnia Komisja Środowiska Parlamentu Europejskiego opowiedziała się za zaostrzeniem celu redukcji emisji CO2 do 2040 r. z 40 do 60%, a 11 września przyjęła postulat wprowadzenia neutralności klimatycznej w poszczególnych państwach członkowskich UE do 2050 r. Na te decyzje unijnej komisji w żaden sposób nie zareagował rząd RP, mimo że zgodnie z ustaleniami szczytu Rady Europejskiej w 2019 r. – osiągnięcie neutralności klimatycznej nie miało dotyczyć Polski, a nasz kraj miał mieć możliwość przeprowadzenia bezemisyjnej transformacji gospodarczej

Stali współpracownicy

Dariusz Brożyniak, dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, Piotr Hle­bowicz, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Zbigiew Kopczyński, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Jacek Musiał, Stanisław Orzeł, Mariusz Patey, Renata Skoczek, Józef Wieczorek, Peter Zhang

W

rozmowie z piszącym te słowa przewodniczący Zarządu Regionu Śląskiego NSZZ Solidarność 80 zwrócił uwagę, że suwerenność energetyczna Polski jest równie ważna, jak inwestowanie w obronność. – A jaka jest różnica w skali inwestycji tam i u nas? – pytał. Wyraził też zaniepokojenie tym, że wycofywanie kapitałów ze Śląska zapowiadają kolejne firmy z krajów „starej Unii”: kontrolowany przez kapitał francuski (Peugeot Société Anonyme) Opel zapowiada likwidację fabryki w Gliwicach, a współkontrolowany przez PSA Fiat Chrysler Automobiles zapowiada w ciągu dwóch lat przeniesienie fabryki do Argentyny… Jeśli powiązać to z informacjami, że holendersko-hinduski ArcelorMittal wygasił już wielki piec w Nowej Hucie, oddał do remontu takiż piec w Dąbrowie Górniczej i planuje to zrobić z ostatnim działającym jeszcze piecem w Dąbrowie, a równocześnie poprzeszkalał w polskich hutach pracowników z Indii, gdzie kończy budować wielki kombinat metalurgiczny – można odnieść dziwne wrażenie, że mające narodowość kapitały z Francji, Niemiec, Włoch czy Holandii dołączyły do antypolskiej krucjaty swoich mediów, europarlamentarzystów, rządów i wprowadzają w czyn niewypowiedziane sankcje gospodarcze w stosunku do społeczeństwa polskiego. Karząc je za to, że w kolejnych wyborach odrzuca miłe euroliberałom partie typu PO czy Nowoczesna, a wybiera konserwatywno-chrześcijańską koalicję patriotycznych partii zgrupowanych w Zjednoczonej Prawicy. Gdy się wie, że dla własnej energetyki opartej na węglu brunatnym Niemcy właśnie – wbrew pakietom klimatycznym Unii – otwierają kolejną, nową kopalnię odkrywkową, że elektrownie węglowe w Republice Federalnej Niemiec nadal dostarczają około 50% produkcji energii elektrycznej, a niemiecka elektroenergetyka zużywa rocznie ponad 30 mln ton węgla kamiennego i ponad 160 mln ton węgla brunatnego, których spalanie – zgodnie z różą wiatrów – przenosi na teren Polski masy dwutlenku węgla i smogu, za który polskie firmy mają płacić podwyższone stawki emisji CO2 – trzeba zadawać pytanie o uczciwość intencji państw „starej Unii” w walce konkurencyjnej z rosnącą gospodarką polską. I zastanowić się, czy to jeszcze walka konkurencyjna, czy – w sojuszu z Rosją przez rury Nordstreamu – wojna gospodarcza z Polską… I to ma być etyka i solidarność unijna, na którą się powołują różne europarlamentarzystki szkalujące Polskę w interesie lobby LGBT?! K

Siła postępu Małgorzata Todd

J

oe Biden, kandydat na prezydenta USA z ramienia Demokratów, odkrył właśnie, że wynalazcą żarówki nie był żaden biały Edison, a czarnoskóry Afroamerykanin. My też nie możemy być gorsi. Ogłośmy, że Kopernik nie tylko był kobietą, ale jeszcze czarnoskórą lesbijką. W tym celu trzeba powołać odpowiednią komisję, w skład której wejdą „najwybitniejsi naukowcy i autorytety moralne”. Można też powołać oddolny, spontaniczny ruch o wdzięcznym skrócie RZDDzDM, który nie będzie oczywiście żadną konkurencją dla LGBT, przeciwnie – oba ruchy będą ściśle współpracowały, pod warunkiem, ma się rozumieć, że nowa inicjatywa otrzyma od władz Warszawy nie mniejsze dotacje na działalność. Temu oddolnemu, spontanicznemu ruchowi będą przewodzili włodarze dużych miast, posiadający wystarczające zaplecze i poparcie Koalicji Obywatelskiej. W ten sposób knowania wrogów postępu nie powiodą się. Na nic zda się cała akcja pt. „Szambo 2” wymierzona w znakomitego twórcę „Nowej Solidarności”, ostatnio nazywanego przez złośliwych, nie wiadomo dlaczego, „Szambelanem”. Stanie on teraz na czele super nowej, oddolnej, spontanicznej akcji pod auspicjami RZDDzDM. Przypomnijmy pełną nazwę: Ruch Zawiedzionych Dyplomowanych Dostojników z Dużych Miast. Przy okazji należy zdementować fałszywą pogłoskę jakoby „Dyplomowanych Dostojników” należało zastępować słowem „Dupki”, dzięki czemu zbyt długa nazwa uległaby pożądanemu skrótowi. K

Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama reklama@radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet

Sp. z o.o. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

Małgorzata Todd jest autorką Internetowego Kabaretu

Nr 76 · PAŹDZIERNIK 2O2O

(Śląski Kurier Wnet nr 71) Adres redakcji

ul. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa Data i miejsce wydania

Warszawa 26.09.2020 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Stanisław Florian


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

D

waj istotni, dotychczas uzasadnieni, bardziej prawdopodobni sprawcy globalnego ocieplenia niż dwutlenek węgla, to gaz ziemny (przede wszystkim jego spalanie) oraz zmiana albedo powierzchni lądów przez drogi, dachy i użytkowanie ziem uprawnych. W tym artykule zastanowimy się, czy sztuczne zbiorniki wodne – zbudowane przez człowieka – mogły mieć wpływ na zaobserwowane zmiany klimatu. Uwaga: Zrozumienie treści tego artykułu może (choć nie musi) wymagać zaznajomienia się z wcześniejszymi, opublikowanymi w „Kurierze WNET” od stycznia 2019 roku.

Obrona niewinnie oskarżonego dwutlenku węgla może biec różnymi torami, w tym przez wskazanie innych, bardziej prawdopodobnych sprawców lub wykazanie kłamstw świadków. W ponad dwudziestu poprzednich artykułach wymieniliśmy część i jednych i drugich. Jeszcze nie wszystkich.

Zbiorniki wodne antropogeniczne To zbiorniki powstałe w wyniku działalności ludzkiej. Nazewnictwo polskie nie jest jednoznaczne. Klasycznie, naturalne zbiorniki wodne nazywane są jeziorami, sztuczne – stawami. W Polsce jednak liczne sztuczne zbiorniki wodne zwane są jeziorami, zaś naturalne – stawami, szczególnie te w Tatrach czy Karkonoszach. Zaliczane są do wód stojących. Czasem sztuczne zbiorniki tworzą tzw. wody stagnujące. Powstają wskutek spiętrzenia cieków zaporami, groblami, przez wypełnienie wyrobisk kopalnianych lub zapadlisk, przez przekierowanie części strumienia wód płynących. Największe zbiorniki wodne budowane są dla celów energetycznych lub spełniają

Hipoteza Harsprånget

Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat? Jacek Musiał · Karol Musiał · Michał Musiał · wybór ilustracji Jacek Musiał jr Młyn wodny Chodorów

dostarczała 40% żelaza ze Śląska Austriackiego. Obecność zbiorników wodnych, których część wciąż istnieje, prawdopodobnie złagodziła tamtejszy klimat, tworząc swoisty mikroklimat, doceniany

przepływającego przez turbinę w m3/s. Elektrykowi od razu skojarzy się to z mocą prądu elektrycznego proporcjonalną do napięcia i natężenia. Elektrownie wodne można uszeregować

Zniszczony młyn wodny na Kresach Wschodnich

Stary młyn, Jaremcze

kilka funkcji jednocześnie. Mają na celu zapewnienie wody dla rolnictwa (irygacje), zaopatrzenie społeczeństwa w wodę pitną i gospodarczą, a także przemysłu. Mogą służyć jako zabezpieczenie przeciwpowodziowe, szczególnie na terenach górskich. Mogą pełnić funkcje stawów hodowlanych. Sztuczne akweny wykorzystywane są często do celów transportowych, turystyczno-rekreacyjnych. Dawniej fosy pełniły rolę militarną – obronną. Zbiorniki przeciwpożarowe są mniejsze. Czasami niewielkie zbiorniki mają zadanie wyłącznie ozdobne. Inne antropogeniczne zbiorniki przeznaczone są do gromadzenia odpadów – ścieków.

według zainstalowanej mocy w kilo-, mega- lub gigawatach lub według średniej rocznie wyprodukowanej energii elektrycznej w mega-, giga- lub terawatogodzinach. Według mocy hydroelektrownie dzieli się na duże – powyżej 10 MW, małe – do 10 MW, mikro – do 100 kW i piko – do 5kW (w różnych krajach granice mogą być nieco inne).

Historia sztucznych zbiorników wodnych Istnieją dowody na sztuczne nawadnianie pól w Egipcie i na Bliskim Wschodzie, sięgające 6000 lat p.n.e. (Gibling M.R., River Systems and the Anthropocene, Dept. of Earth Sciences, Dalhousie Univ., Halifax, 2018). Pojedyncze źródło sugeruje, że w Dolinie Nilu zbudowano mniej więcej wtedy zbiornik o pow. 2000 km2 i pojemności 12 km3 (Hjorth P., Bentsson L., Large Dams, Statistics and Critical Review, Encyclopedia of Lakes and Reservoirs, Springer, 2012). Z uwagi na klimat woda z tak nawadnianych pól parowała, powodując w konsekwencji wytrącanie się soli w nawadnianych glebach, czym tłumaczy się przejście z upraw pszenicy na odporniejszy na sól jęczmień ok. 2000 p.n.e. W Polsce jednym z najstarszych udokumentowanych sztucznych zbiorników wodnych jest Jezioro Zygmunta Augusta, pochodzące sprzed 1559 roku, wykorzystywane do hodowli ryb. Dzięki uprzejmości i na podstawie informacji uzyskanych od p. Alicji Michałek z Muzeum Ustrońskiego przytoczymy ciekawostkę hydrotechniczną. Około 1772 roku wybudowano sztuczny kanał, zwany Młynówką, prowadzący wodę pochodzącą z Wisły, zaczynający się w miejscowości Wisła-Obłaziec, ciągnący się prawie równolegle do rzeki Wisły przez 16 kilometrów aż do Skoczowa. Woda ta była potrzebna do napędzania maszyn w powstałej w 1772 roku hucie żelaza, 5 innych zakładach przemysłu metalowego oraz przynajmniej jednego młyna. Przy każdym z zakładów powstał własny rezerwuar wody – staw. W 1872 roku Huta w Ustroniu

(I)

współcześnie przez turystów, wczasowiczów i kuracjuszy.

Młyny wodne Niewielkie zapory wodne, służące do przekierowania wody, budowane były w Polsce w celu napędzania młynów wodnych. Młyny wodne to prawdopodobnie najstarsze, znane od wieków maszyny energetyczne – maszyny napędowe – silniki. Z punktu widzenia inżynierii środowiska – to instalacje, czyli urządzenia mające wpływ na środowisko. Najstarszy młyn, o jakim wspominają polskie zapiski, zlokalizowany był w Łęczycy w roku 1145. Niewiele późniejsze źródła wymieniają kolejno wiele młynów na ziemiach polskich (Młyn wodny, Wikipedia 2020). Do polskich zasług w rozwoju kultury technicznej młynów wodnych należy praca Stanisława Solskiego z 1690 r. Architekt polski to jest nauka ulżenia wszelkich ciężarów. W XIII wieku na ziemiach polskich miało funkcjonować (prof. Bohdan Baranowski, za tym samym źródłem) 485 młynów wodnych. Szczególny rozkwit młynarstwa wodnego w Polsce nastąpił w XVI wieku. Po II wojnie światowej w latach 50. działały jeszcze w Polsce młyny wodne. Około 40 cieków na terenie Polski nosi nazwę Młynówka. Zbiorników wodnych o pojemności powyżej 1 mln m3 na terenie naszego kraju w 1994 roku było 140 (Sztuczne zbiorniki wodne w Polsce, Wikipedia). Młyny wodne w kulturze mają znaczenie szczęścia, bogactwa, miłości, znalazły też swoje miejsce w heraldyce, np. miejscowości Straszyce, gdzie oprócz młyna powstały na rzece Radunia elektrownie wodne – najstarsza z 1910 roku, zasilająca w przeszłości tramwaje gdańskie. W Szwecji udokumentowane jest stawianie zapór dopiero ok. 1400 roku, choć nie można wykluczyć, że rozwijało się nawet równolegle, jak w Polsce i innych częściach Europy.

Hydroelektrownie Energię wodną do napędzania generatorów elektrycznych zaczęto stosować od II poł. XIX w. w Stanach Zjednoczonych. Tzw. dostępna moc hydroelektrowni jest wprost proporcjonalna do wysokości spiętrzenia wody nad turbiną i wielkości strumienia wody

10 do 15 m, jeśli długość korony zapory przekracza 500 m lub potencjał zrzutu przekracza 2000 m3/s, lub objętość zbiornika przekracza 15 mln m3 (za Encyclopedia of Lakes and Reservoirs).

Szwedzki Instytut Meteorologiczno-Hydrologiczny (SMHI), wymienia 11 tysięcy zapór wodnych. Wśród nich jest prawie 200 dużych zapór, a 3 powyżej 100 m wysokości korony. Szwedzi

Młyn obok wodospadu

Spośród 50 tys. dużych zapór 17% zbudowano dla celów energetycznych. Największym pod względem obszaru (powierzchnia to jeden z najważniejszych czynników mających wpływ na parowanie, o czym w dalszej części) sztucznym akwenem jest Volta (Akosombo) w Ghanie o powierzchni 8500 km2, służący hydroelektrowni o zain-

nie mają świadomości, że aż 43% swojej energii czerpią kosztem zniszczenia ekosystemu wodnego i klimatu europejskiego. Top secret? Czynione przez koncerny energetyczne zarybiania lub budowa infrastruktury rekreacyjnej to tylko fałszywe uspokajanie własnego sumienia.

Sztuczne zbiorniki wodne i zmiany klimatu Krzywa obrazująca wzrost pojemności zbiorników wodnych na świecie (Development of Worldwide reservoir storage since 1900, [w:] World Water: Resources, Usage and the Role of Man-Made Reservoirs, A Review of Current Knowledge, revised 2010, U.K.) doskonale koreluje z obserwowanym w minionym stuleciu wzrostem średniej temperatury przy powierzchni ziemi, tzw. krzywej kija hokejowego. Związek przyczynowo-skutkowy wydaje się o wiele mocniejszy niż w przypadku dwutlenku węgla, choć bardziej złożony – niebezpośredni i może być trudny do zrozumienia przez mniej lotnych ekologów-amatorów.

Kanał Młynówka w Opolu

Zmiana albedo powierzchni lądów spowodowana sztucznymi zbiornikami

Nieistniejący już młyn wodny nad Młynówką w Ustroniu

FOT. LIDIA SZKARADNIK, ZBIORY

MUZEUM USTROŃSKIEGO

Zapory wodne i te służące energetyce lub innym celom można klasyfikować według pojemności, powierzchni lub spiętrzenia. Według ICOLD (International Commision on Large Dams), zapory tzw. wielkie są związane z dużym ryzykiem. Zalicza się do nich wszystkie zapory o wysokości spiętrzenia ponad 15 m i niektóre od

zostały wzięte pod uwagę (czy kryterium była pojemność powyżej 1 hm3 lub powierzchnia powyżej 1 ha, czy większe?). Wspomniane 400 000 km2 stanowi blisko 0,3% powierzchni lądów. Dla porównania dane satelitarne (Borre L., 117 Million Lakes Found in Latest World Count, „National Geographic”, 2014, Sept. 15), które uwzględniają powierzchnię od 0,2 ha, podają, że zbiorników wodnych na Ziemi jest ponad 100 milionów, a zajmowany przez nie obszar szacuje się na 3,7% powierzchni lądów, lecz z tego 90% jest w zakresie wielkości od 0,2 do 1 ha (czyli rozmiaru niewielkich stawów rybnych, basenów kąpielowych, zbiorników przeciwpożarowych). Tego nie uwzględniły statys­ tyki dla sztucznych zbiorników wodnych, zatem rzeczywista powierzchnia sztucznych zbiorników wodnych może być nawet dwukrotnie większa. Sztuczne zbiorniki powiększyły zatem obszar śródlądowych zbiorników naturalnych (wód stojących) o około 10%. Przyjmując ostrożnie, że sztuczne zbiorniki zajmują tylko wymienione powyżej 0,3% powierzchni lądów, przy zmianie albedo ze średniego 30% na 4%, w odniesieniu do całkowitego albedo powierzchniowego lądów zmieniły je o ok. 0,3%. Ponieważ albedo powierzchniowe ma udział w albedo planetarnym ok. 7%, antropogeniczne akweny zmieniły albedo planetarne o ok. 0,02%. Z powodu ostrożnego przyjęcia powierzchni sztucznych zbiorników wodnych powyżej bliżej nieokreślonej wielkości, wzrost albedo może być

stalowanej mocy mocy 1,38 GW; w Unii Europejskiej – zespół zbiorników Suorva w Szwecji, o powierzchni do 266 km2 i objętości 5900 mln m³ (ICOLD 1984/1988, za Leonard J., Lakes and Reservoirs in the EEA area), z hydroelektrownią Harsprånget o zainstalowanej mocy 977 MW. Szwedzkie Archiwum Wodne SVAR, administrowane przez

Grunt pochłania energię promieniowania elektromagnetycznego do kilku centymetrów w głąb, woda – kilka metrów. Pofalowanie wody mórz i oceanów w rejonach poniżej koła polarnego zwiększa albedo wody, czyli stopień odbijania wody (vide dwa poprzednie artykuły w „Kurierze WNET”), za kołem podbiegunowym zaś (gdzie jednak praktycznie nie ma istotnych sztucznych zbiorników wody) – zmniejsza albedo. Sztuczne zbiorniki wodne zalicza się do wód stojących, spokojnych. Występujące na nich fale są małe. Można założyć, że dla większości sztucznych zbiorników wodnych albedo wynosi około 4% (czyli 96% promieniowania jest pochłaniane). Według danych International Rivers. People-Water-Life, 2007, USA, powierzchnia sztucznych zbiorników wodnych przekraczała 400 000 km2 , a ich liczba – 800 000. W 2003 r. szacowano, że większe zapory mieszczą 6700 km3 wody (Development of worldwide…). Jedne i drugie statystyki nie podają, od jakiej wielkości zbiorniki

dwukrotnie większy. Jeśli uwzględnimy, że prawie wszystkie sztuczne zbiorniki wodne mieszczą się pomiędzy szerokościami geograficznymi 25°S i 55°N, ich nasłonecznienie jest większe, aniżeli przyjmowane statystycznie dla całej kuli ziemskiej, co jeszcze raz mogłoby podwoić energię pochłanianą przez wodę (nie dotyczy Zapory Trzech Przełomów, która pomimo położenia w szerokości geograficznej 31°N, leży w obszarze znacznie niższego nasłonecznienia niż przynależne tej szerokości geograficznej). Gdyby zmiana albedo planetarnego, spowodowana konstrukcją sztucznych zbiorników, wyniosła nawet 0,08%, jest to wielkość wyraźnie niższa od zmiany, jaką spowodowały budowa dróg, urbanizacja i uprawa roli razem wzięte (patrz „Kurier WNET” z sierpnia i września 2020). Jaką cegiełkę w globalnym ociepleniu dokłada zmiana albedo od sztucznych akwenów – przedstawimy w przyszłości. Za to są inne, poważniejsze oddziaływania sztucznych zbiorników wodnych na klimat.

Zbiorniki wodne a nawadnianie pól 1/3 światowej produkcji żywności pochodzi z upraw nawadnianych. Stanowią one ok. 20% upraw, czyli 300 mln ha, i pochłaniają ¾ używanej przez ludzi wody (dane nieco różniące się od podanych w poprzednich artykułach, rząd wielkości jednak podobny, za: Development of worldwide…). 300 mln ha to 3 mln km2, co stanowi ok. 2% powierzchni lądów, której albedo zostało zmienione wskutek nawadniania. Wilgotna gleba może mieć albedo nawet kilkakrotnie zmniejszone w stosunku do suchej (Białousz S., Girard M.C., Współczynniki odbicia spektralnego gleb w pasmach pracy satelity Landsat, Politechnika Warszawska 1978). Nawet gdyby sztuczne nawadnianie pól tylko w połowie pochodziło z antropogenicznych zbiorników, to bez tych zbiorników zmiana albedo, wynikająca ze zmiany użytkowania gleby, nie byłaby tak spektakularna, jak oszacowaliśmy w poprzednich artykułach. Swoją drogą – bez zbiorników irygacyjnych zmiana użytkowania tych gleb w celu upraw najpewniej nie byłaby nawet możliwa. K Ciąg dalszy o oddziaływaniu sztucznych zbiornikow na klimat i środowiskow kolejnym „Kurierze WNET”. Zdjęcia bez podanych źródeł są w domenie publicznej


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

4

Kapitol Stanów Zjednoczonych, Waszyngton FOT. FRANCINE SRECA / PIXABAY

KURIER·ŚL ĄSKI Laozi, założyciel taoizmu, napominał w VI wieku p.n.e.: „Niech rzeczywistość stanie się rzeczywistością”.

USA przyjmują wobec Chin strategię opartą na realizmie Peter Zhang

w Pekinie, na bankiecie z liderem KPCh Xi Jinpingiem Trump wzniósł toast za „przyjaźń, która będzie się tylko umacniać w nadchodzących latach”. 26 sierpnia 2018 r., nawiązując do wtrącania się Pekinu w krajowe wybory (wybory do Kongresu USA przypadające w połowie kadencji prezydenckiej – przyp. redakcji), Trump powiedział prasie na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ: „Będę z wami szczery: możliwe, że on już nie jest [moim przyjacielem]”. Jak zauważył Pence: „Chiny chcą innego amerykańskiego prezydenta”. Najwyraźniej lodowate stosunki z Pekinem wykraczają teraz poza zwykły spór dotyczący samego handlu.

Nagana

W

ydaje się, że właśnie w takim duchu wiceprezydent USA Mike Pence 4 października 2018 r. wygłosił obszerne przemówienie programowe na temat Chin w Hudson Institute. Ta mowa miała historyczne znaczenie, ponieważ od czasu normalizacji stosunków dyplomatycznych w 1979 r. żaden z czołowych urzędników z poprzednich administracji USA nie przedstawił tak jasnej analizy stosunków między USA a Chinami ani narracji na ten temat. Historyczne było również nadanie strategii USA wobec Chin nowego kierunku.

Powrót do realizmu We Wszystko dobre, co się dobrze kończy Szekspir napisał: „Żadne dziedzictwo nie jest tak bogate jak uczciwość”. Pomimo szczegółowych opisów operacji Pekinu mających na celu wpływanie na USA i inne części świata, niektórzy uważają, że przemówienie Pence’a było „agresywne” lub zmierzało do nowej zimnej wojny. Na skutek utrzymującego się zbyt długo stanu rzeczy świat niemal utracił nadzieję, iż Waszyngton stawi czoło ofensywie pekińskiego reżimu po ogólnoświatową hegemonię. Jednak administracja Trumpa zabrała głos w obronie interesów Ameryki i reszty świata. Od ponad dwóch dziesięcioleci wielu obserwatorów Chin na Zachodzie, w szczególności decydentów politycznych, wydawało się głęboko

zahipnotyzowanych iluzją tzw. „zasady konstruktywnej współpracy” z Chinami, mając nadzieję, że poprzez integrację komunistycznych Chin z globalną gospodarką demokracja i otwarte społeczeństwo automatycznie dotrą do Państwa Środka. Dobre intencje Stanów Zjednoczonych pomogły Chinom szybko stać się światową potęgą. W czerwcu 2018 r. w swoim przemówieniu do Krajowej Federacji Niezależnej Przedsiębiorczości prezydent Donald Trump powiedział: „Chiny zabierają z naszego kraju 500 mld dolarów rocznie i odbudowują Chiny”. To sprawa, na którą prezydent zwracał uwagę wielokrotnie. Strategia konstruktywnego zaangażowania opierała się na mrzonce, która w większości przypadków przyniosła odwrotne, a co najwyżej niewielkie rezultaty; Pekin obecnie gwałtownie stara się ustanowić reguły biznesu i geopolityki na całym świecie. W swojej książce The Great Delusion: Liberal Dreams and International Realities (pol. „Wielka iluzja: Liberalne sny i międzynarodowe realia”) profesor John Mearsheimer, badacz neorealizmu, wini tzw. liberalną hegemonię za niepowodzenie amerykańskiej polityki zagranicznej od czasu upadku byłego Związku Radzieckiego. Zdaniem Mearsheimera liberalne podejście do zmiany świata na wzór Ameryki poprzez opowiadanie się za otwartą gospodarką międzynarodową i budowanie instytucji demokratycznych na całym świecie nie dały pożądanego rezultatu, ponieważ nie uwzględniono dwóch większych sił – nacjonalizmu i realizmu.

24

-latka zachorowała w Japonii na rzadką chorobę autoimmunologiczną, która doprowadziła do nieodwracalnego uszkodzenia serca. W połowie czerwca opiekujący się nią zespół medyczny przewiózł ją lotem czarterowym do chińskiego szpitala Wuhan Union. W ciągu 10 dni znaleziono dla niej cztery pasujące serca. Po wyczerpującej siedmiogodzinnej operacji jej stan poprawił się do tego stopnia, że mogła samodzielnie jeść. Relacje z przeżycia Sun oraz jej zdjęcie, gdy siedzi na łóżku szpitalnym, uśmiecha się i pokazuje znak zwycięstwa, pojawiły się na pierwszych stronach głównych chińskich gazet z dramatycznymi nagłówkami, np. Wyścig ze śmiercią. Chińska ambasada w Japonii nazwała operację „legendarną” i wychwalała ją jako pokaz przyjaźni i współpracy między Chinami a Japonią. Jednak chiński system dobrowolnego dawstwa narządów wciąż jest w powijakach, dlatego eksperci mieli wątpliwości odnośnie do sposobu, w jaki szpital był w stanie tak szybko pozyskać zgodne organy dla Sun. Niepokój wzbudziła istota tych zarzutów, że reżim jest zaangażowany w makabryczną praktykę grabieży organów: zabijania więźniów sumienia w celu sprzedaży ich organów dla zysku.

Organy „na żądanie”? Pierwsze pasujące serce dla Sun przybyło 16 czerwca z Wuhan, ale lekarze, oceniając tętnicę wieńcową, stwierdzili, że stan tego serca nie jest odpowiedni i zrezygnowali z niego. Trzy dni później, gdy znaleziono drugie serce w pobliskiej prowincji Hunan, Sun dostała wysokiej gorączki, która ponownie

Jak stwierdził Mearsheimer, „Trump nie będzie miał innego wyboru, jak przejść do wielkiej strategii opartej na realizmie, nawet jeśli w kraju napotka to na znaczny opór”.

Niezrozumienie Chin Najbardziej rozpowszechnionym, jeśli nie najbardziej szkodliwym, błędnym sposobem postrzegania Chin przez decydentów politycznych jest pomysł, że Komunistyczna Partia Chin działa zgodnie z tzw. azjatyckimi wartościami lub normami zakorzenionymi w chińskiej cywilizacji liczącej 5000 lat, skutkiem czego osobliwe działania partii być może zasługiwałyby na wybaczenie. Taki pogląd pojawił się w kilku odpowiedziach na przełomowe przemówienie Pence’a; nie mogło to bardziej rozmijać się z prawdą. W rzeczywistości od 1949 r. KPCh bezlitośnie usuwała to, co najlepsze w chińskim dziedzictwie kulturowym, odcinając przeszłość od teraźniejszości. Nic dziwnego, że wiele osób z Chin kontynentalnych, które po raz pierwszy odwiedzają Republikę Chińską (powszechnie znaną jako Tajwan), jest zaskoczonych, gdy dowiadują się, że znaczna część chińskiej kultury i tradycji jest lepiej zachowana na wyspie niż w ich ojczyźnie. Tradycyjna kultura konfucjańska, jak zademonstrowano na Tajwanie, harmonijnie synchronizuje się z zachodnim systemem demokratycznym. Będąc towarem importowanym z Rosji, KPCh w żadnym wypadku nie jest częścią chińskiej spuścizny. Gdyby doszło do

„zderzenia cywilizacji” między USA a Chinami, sprowadziłoby się to do starcia między ideologią KPCh a normami zachodniej demokracji.

Nowa administracja – nowa strategia wobec Chin 2 grudnia 2016 r. rozmowa telefoniczna prezydenta elekta Donalda Trumpa z prezydent Republiki Chińskiej Caj Ing-wen została odebrana przez wielu obserwatorów Chin jako pierwsza oznaka odejścia od stosowanego od dziesięcioleci protokołu dyplomatycznego Waszyngtonu. Później nastąpiły wizyty wysokich rangą urzędników USA w Tajpej, a także jednogłośne poparcie Kongresu dla włączenia pewnych klauzul do Ustawy o autoryzacji wydatków na obronę narodową na 2019 rok, w celu wzmocnienia zdolności obronnych Tajwanu. Poparcie dla Tajwanu świadczy o tym, jak powiedział Pence w swoim przemówieniu, iż „Ameryka zawsze będzie wierzyła, że obranie przez Tajwan ustroju demokratycznego ukazuje wszystkim Chińczykom lepszą drogę”. Zarówno Strategia Bezpieczeństwa Narodowego z grudnia 2017 r., jak i Strategia Obrony Narodowej (ze stycznia 2018 r.) wyraźnie wskazują komunistyczne Chiny (i w mniejszym stopniu Rosję) jako główne zagrożenie dla interesów Ameryki w Azji i poza tym kontynentem. Te strategiczne dokumenty osłabiają to, co było przynajmniej nadzieją, że Chiny nie będą przeciwnikiem. W listopadzie 2017 r.

Chińscy lekarze mieli do dyspozycji cztery serca dla Sun Lingling, 24-letniej Chinki, która przez dziewięć miesięcy była sztucznie utrzymywana przy życiu.

4 serca w 10 dni Chiński bank organów „na żądanie” Eva Fu opóźniła operację. 25 czerwca otrzymała kolejne dwie oferty: jedną od kobiety z Wuhan, a drugą od mężczyzny z południa, z miasta Guangzhou (Kantonu – przyp. redakcji). Wybrano to drugie, ponieważ miało „lepsze funkcje” – podały chińskie media. „Pytanie brzmi: jakie jest źródło tych czterech serc?” – powiedział dr

Torsten Trey, dyrektor wykonawczy grupy Lekarze przeciwko Grabieży Organów, zajmującej się etyką medyczną. W Stanach Zjednoczonych pacjenci na ogół czekają ok. 6,9 miesiąca na otrzymanie serca, zgodnie z najnowszymi danymi rządowymi z 2018 roku. Trey zauważył, że przy tym tempie znalezienie czterech pasujących serc dla tej

samej osoby – czyli że cztery osoby miałyby oddać swoje organy po śmierci na OIOM-ie lub na skutek śmiertelnego wypadku – mogłoby zająć około dwóch lat. W 2020 roku ponad 156 mln dorosłych Amerykanów – czyli mniej więcej połowa populacji Stanów Zjednoczonych – wyraziło zgodę na dawstwo

W lipcu 2018 r. na Forum Bezpieczeństwa w Aspen dyrektor FBI Christopher Wray nazwał Chiny „największym, najtrudniejszym i najbardziej znaczącym zagrożeniem, przed którym stoimy jako kraj”. „The Telegraph” podał 9 października tegoż roku, że „Chiny jako państwo stały się największym sponsorem cyber­ ataków na Zachodzie”. Według „The Telegraph”: „CrowdStrike, który ujawnił rosyjskie włamanie do Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej w 2016 r., powiedział, że Chiny wyprzedziły Rosję w najliczniejszych, narastających atakach państwa narodowego na firmy, uniwersytety, departamenty rządowe, think tanki i organizacje pozarządowe”. Bez względu na to, kto wróży z chińskich fusów, nie sposób nie zauważyć oczywistej mapy drogowej komunistycznego ekspansjonizmu, dokonywanego za pośrednictwem tak zwanej inicjatywy jednego pasa, jednej drogi. „Jeden pas, jedna droga” wykorzystuje pułapkę kredytową, by uzyskać wpływ na inne kraje. W instalacjach wojskowych na Morzu Południowochińskim widzimy, jak zuchwała siła militarna trzyma w morderczym uścisku kanały, przez które przepływa znaczna część światowego handlu. Wewnątrz Chin wielki skandal odnośnie do praw człowieka dotyczył wywiezienia setek tysięcy muzułmańskich Ujgurów do obozów koncentracyjnych. Obserwatorzy trwającego od 18 lat (dziś już 20 – przyp. redakcji) procederu grabieży organów od praktykujących Falun Gong uważają, że techniki doskonalone w działaniu przeciwko Falun Gong są rozszerzane na ogromną populację zatrzymanych Ujgurów. Jednak to, co robiła KPCh czy to poprzez brutalny ucisk w kraju, czy wojowniczą agresję za granicą, nie spotkało się z żadnym poważnym międzynarodowym sprzeciwem i napomnieniem, dopóki Trump nie wprowadził się do Białego Domu. Przemówienie Pence’a zwróciło uwagę Chin i świata na to, że Stany Zjednoczone zaczęły reagować.

organów. Chiny, choć są najbardziej ludnym krajem na świecie, mają tylko ułamek populacji, która to zrobiła, ponieważ panują tam głęboko zakorzenione przekonania kulturowe o zachowaniu ciała po śmierci w stanie nienaruszonym. To, co stało się z Sun, „jest możliwe, choć dość niezwykłe, w ramach każdego dobrze funkcjonującego systemu dobrowolnego dawstwa narządów” – powiedział Jacob Lavee, profesor chirurgii i dyrektor wydziału transplantologii serca uniwersytetu w Tel Awiwie. Niemniej uważa, że w kontekście Chin [pojawie-

Podczas śledztwa niedawno przeprowadzonego pod przykrywką przez WOIPFG, lekarz wojskowy przyznał, że pozyskiwał „wysokiej jakości” narządy od młodych żyjących osób i nawet zaoferował śledczym możliwość obejrzenia źródła organów, jeśli tylko by chcieli. nie się] „takiej grupy dawców narządów w ciągu zaledwie kilku dni budzi duże podejrzenia co do rodzaju tych dawców”.

Pokój dzięki sile Przez lata wrogość i opór KPCh wobec zachodnich demokracji nie zostały w pełni dostrzeżone przez zachodnich przywódców ze względu na pielęgnowanie przez wiele lat bliskich więzi z niektórymi wpływowymi akademickimi, biznesowymi i politycznymi grupami interesów z Zachodu. Jednak administracja „America First” poszukuje teraz jednakowych warunków konkurencji z KPCh nie tylko w zakresie handlu i biznesu, lecz także w sprawach geopolitycznych na całym świecie. Jeśli trwa jakakolwiek zimna wojna, to Pekin rozpoczął ją na długo przed tym, zanim wielu decydentów w Waszyngtonie było skłonnych otwarcie przyznać, że ma ona miejsce. Czy to zimna wojna, czy nie, Waszyngton w końcu wkracza na ścieżkę realistycznego radzenia sobie z państwem-partią. Zdrowy rozsądek podpowiada, iż liczenie na to, że wilk przemieni się w wegetarianina, jest myśleniem życzeniowym. Historia pokazuje, że drapieżny charakter reżimu komunistycznego nigdy nie został oswojony przez politykę ustępstw ani przez naiwny liberalizm; został natomiast poskromiony dzięki realistycznemu podejściu do pokoju poprzez siłę, a także dzięki moralnej odwadze do obrony ludzkości. 8 października 1951 r., podczas swojej kampanii o miejsce w parlamencie, przyszła brytyjska premier Margaret Thatcher wyraziła pewne fundamentalne spostrzeżenie: „Zagrożeniem dla pokoju jest komunizm, który ma potężne siły gotowe do ataku w dowolnym miejscu. Komunizm czeka na słabość, siłę zostawia w spokoju”. W październiku 1964 r. Ronald Reagan powiedział: „Wolność nigdy nie dzieli więcej niż jedno pokolenie od wyginięcia. Nie przekazaliśmy jej naszym dzieciom we krwi. Trzeba o nią walczyć, chronić i przekazywać im, aby robiły to samo”. Pomimo kolejnych międzynarodowych i krajowych wyzwań Ameryka, która stara się chronić swoje podstawowe wartości, będzie nadal światłem nadziei na wolność, demokrację i człowieczeństwo dla całego świata. Być może najlepsza rada strategiczna w kwestii radzenia sobie z KPCh pochodzi od chińskiego filozofa Konfucjusza: „Odpłacajcie za dobroć dobrocią, a za zło odpłacajcie sprawiedliwością”. K Peter Zhang zajmuje się ekonomią polityczną Chin i Azji Wschodniej. Jest absolwentem Pekińskiego Uniwersytetu Studiów Międzynarodowych, Fletcher School of Law and Diplomacy, ukończył także Harvard Kennedy School. Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 11.10. 2018 r. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.

To „raczej wynik działania »systemu na żądanie«” – powiedział Trey, nazywając przypadek Sun „poza wszelkim wytłumaczeniem”.

Przeszczepy płuc Chiński system przeszczepiania narządów był przedmiotem analizy w ostatnich latach, a niezależny trybunał społeczny z siedzibą w Londynie stwierdził w czerwcu 2019 roku, że „ponad wszelką wątpliwość” chiński reżim obierał więźniów sumienia za cel grabieży organów. Głównym źródłem narządów były osoby praktykujące Falun Gong, dyscyplinę medytacyjną mającą na celu doskonalenie umysłu i ciała, która jest ciężko prześladowana przez chiński reżim już od dwóch dziesięcioleci. W 160-stronicowym raporcie opublikowanym w marcu br. trybunał orzekł, iż nie znalazł „żadnych dowodów na to, że ta praktyka została zatrzymana” i stwierdził, że brak międzynarodowego nadzoru pozwala, by „wielu ludzi umarło straszną i niepotrzebną śmiercią”. Gdy wirus pustoszył Chiny w pierwszej połowie tego roku, chiński przemysł przeszczepiania narządów działał normalnie, bez „wyraźnych opóźnień w oczekiwaniu na narządy”, jak wynika ze śledztwa przeprowadzonego przez amerykańską organizację non profit WOIPFG – Światową Organizację ds. Badania Prześladowań Falun Gong. Jedna z pielęgniarek w regionie Guangxi powiedziała śledczym, że pomimo obaw przed infekcją „wykonają operację, gdy tylko nadarzy się okazja”, tylko tyle, że „nie będą szaleć, jak w czasach przedpandemicznych”. Od końca lutego Chiny wykonały co Dokończenie na sąsiedniej stronie


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

O

dsłonięcie monumentu odbyło się z dużą pompą. Powiewały czerwone flagi, grupka lewaków odśpiewała pieśni rewolucyjne. Wszak „Lenin był myślicielem, który wyprzedził swoje czasy. Był ważny dla historii całego świata. Był jednym z pierwszych bojowników o wolność i demokrację” – powiedziała przewodnicząca MLPD, Gaby Fechtner. Według niej pomnik dobrze oddaje robotnicze tradycje Gelsenkirchen. Władze lokalne, na czele których stoi burmistrz Baranowski, bezskutecznie próbowały zablokować postawienie pomnika. Niestety po stronie lewaków z MLPD opowiedział się sąd. Chciałoby się powiedzieć: skąd my to znamy? Tak oto na byłym terytorium Niemiec Zachodnich po raz pierwszy w historii stanął pomnik bolszewickiego dyktatora. Jest to bez wątpienia ponury dzień dla każdego wrażliwego, przyzwoitego człowieka („Do Rzeczy”, lipiec 2020). To skandaliczne wydarzenie przesądziło o tematyce dzisiejszego felietonu. Nie da się utrzymać twierdzenia, iż wielkie totalitaryzmy odeszły do lamusa historii wraz z końcem XX wieku. Jest poza dyskusją, że cywilizacja zachodnia przełomu tysiącleci przeżywa głęboki kryzys. Obraz rzeczywistości ukazuje nieustanną walkę dobra ze złem, kultury łacińskiej (zachodniej), opartej na Ewangelii, ukształtowanej w starożytności i średniowieczu na bazie chrześcijaństwa i filozofii greckiej, z kulturą liberalną, mającą swoje korzenie w oświeceniowym racjonalizmie. Głosiciele „wolności i tolerancji” jako wartości najwyższych coś ważnego przeoczyli. Natarczywie mówią o absolutnej wolności jako jądrze i podwalinach demokracji, ale nie zauważają, że demokracja chwieje się z braku zasad.

Frazesy o wolności i tolerancji Wielu Polaków bez pomocy nie jest w stanie dostrzec, że za frazesami o wolności, tolerancji i demokracji skrywa się inna rzeczywistość. Aby to sobie uświadomić, trzeba nieco oderwać się od stereotypowego przekonania, że totalitaryzm zawsze musi przychodzić w mundurze gestapowca i ubowca. Tak bardzo uwierzyliśmy w to, że źli mogą być jedynie faszyści i komuniści, że nie jesteśmy w stanie dostrzec zła przychodzącego pod postacią walki z nietolerancją, ksenofobią i fanatyzmem religijnym. Jesteśmy do tego stopnia przytłoczeni wypowiedziami o wydumanej dyskryminacji rozmaitych egzotycznych grup w rodzaju gejów, że przestaliśmy zwracać uwagę na faktyczną dyskryminację ludzi myślących inaczej, choćby w kwestii gejowskiej. Antykatolickie środowiska to usprawiedliwiają i hodują groźny dla Europy kryzys kultury, od dawna widoczny gołym okiem. Póki co indyferentyzm moralny, zalecany przez skrajny liberalizm, nieuchronnie spycha jego wyznawców do rynsztoka wulgarności i prostactwa. Pozostając tam, prościej jest trwać w zepsuciu, niż czynić wysiłki ku nawróceniu. Innymi słowy: łatwiej jest być ideologicznie leniwym, niż walczyć. Podkreśla się sprzężenie zwrotne tej destrukcyjnej ideologii ze zrodzonym przez nią bezwładem moralnym: „Liberalizm w płaszczyźnie intelektualnej to rozwiązłość w płaszczyźnie moralnej. Z nieporządku w umyśle rodzi się nieporządek w sercu i odwrotnie. Tak to liberalizm krzewi niemoralność, a niemoralność – liberalizm” („Nasz Dziennik”, 13.10. 2005). Życie w świecie relatywizmu, niejasnych reguł, jest następstwem pomieszania pojęć. Narzuca się dziś ludziom

nieprawdę poprzez zakłamane słownictwo dotyczące małżeństwa i rodziny, wychowania, kultury i Kościoła. Narzędziem siania takiego zakłamania, mętu i zamętu są usłużne media, które w Polsce zostały sprzedane obcemu kapitałowi. Absolutyzując wolność, zajmują się „uwalnianiem” człowieka zarówno od Boga, jak i od obowiązku czynienia dobra. Wszak w postmodernistycznym świecie nie sposób wymagać od kogokolwiek, by swoje poglądy traktował ze śmiertelną powagą. Dość przypomnieć słowa Sartre’a, że „wobec absurdu nie można zachować powagi”. Przecież wszystko jest konwencją, grą i nie można od nikogo wymagać odpowiedzialności za swoje przekonania. Szare jest piękne! Nic nikogo nie obowiązuje w życiu publicznym, nawet za to, co powie czy zrobi. Wszystko stało się możliwe i względne zarazem. W natłoku frazesów o wolności

celów politycznych, niepomni nawet własnych słów, wycofywali się z dawnych ocen, rezygnowali nie tylko z rzetelnego przemyślenia dziedzictwa komunizmu, ale również z jego rozliczenia. Znana ze swojej wielkiej tolerancji lewoskrętna noblistka O. Tokarczuk, szkicując plan tego, co na-

partyjną i wokół niej zbudowano kadry władzy politycznej, gospodarczej, ośrodków propagandy i indoktrynacji. Większość Polaków udało się nabrać na brak dekomunizacji. Część bezbronnej polskiej młodzieży, wyrastająca w rzeczywistości nieokreślonej, nieukształtowanej ostatecznie, gdzie widma PRL

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

więc zagrożone dobro, serca i umysły ofiar tej indoktrynacji. A jeszcze stosunkowo niedawno, w klimacie kulturowym lat 90. ubiegłego stulecia (kiedy to w III RP dopiero instalowali się architekci nowego wspaniałego świata), homoseksualiści cenili sobie prywatność, a feminizm raczkował. Jeszcze niedawno, gdy telerozrywka nie zastępowała myślenia, Polacy nie prowadzili wojny z Kościołem. Na dochodzące wieści o zmianie płci i eutanazji zazwyczaj stukali się w czoło. Kto był katolikiem, uznawał nierozerwalność sakramentu małżeństwa i nie próbował przekonać Pana Boga, że Jego poglądy na świat uległy przedawnieniu. Dziś już tak nie jest. Co robić? Stanowczo uwyraźniać, że poczucie odpowiedzialności, fundament cywilizacji Zachodniej, jest w zaniku. To z tego powodu po 1989 r. nie tylko nie wygraliśmy wolności, ale

W Niemczech odsłonięto pomnik Lenina. To nie jest informacja z czasów NRD. Do wydarzenia doszło w czerwcu tego roku. Ultralewacka Marksistowsko-Leninowska Partia Niemiec (MLPD) kupiła pomnik na aukcji w Czechach, przywlokła go do Gelsenkirchen i postawiła przed swoją siedzibą.

Zdegenerowana wolność i tolerancja

i tolerancji w Polsce wciąż mała jest świadomość, że istota komunizmu i skrajnego liberalizmu jest jedna i ta sama – polega na wszechstronnej i bezwzględnej walce z Kościołem rzymskokatolickim. W tę walkę przy pomocy podstępnych mediów wprzęgnięci zostali także sami katolicy, owładnięci coraz powszechniejszą bezrozumnością, prowadzącą do cywilizacyjnego kryzysu sensu. Mamy dziś do czynienia z nadużyciem wolności i pomyleniem tolerancji z aprobatą. W efekcie tej pomyłki wielu zwątpiło w możliwość poznania prawdy. Trudno się temu dziwić, skoro nawet współcześni filozofowie

leżałoby zrobić, aby świat był lepszy, stwierdziła: „Może religię trzeba by było WYWALIĆ albo pomyśleć o takim społeczeństwie, w którym istnieje mnogość różnych religii, które tolerują się wzajemnie”. Z punktu widzenia konserwatywnego, tradycyjnego Polaka trudno o bardziej destrukcyjny dla ładu społecznego pomysł. Zwracam uwagę na pomieszanie pojęć; wszak tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, czego nie aprobujemy. O tolerancji Polaków, a raczej o jej braku, plotą dziś na wyścigi wszyscy, nie wyłączając profesorów filozofii, historii i w ogóle nauk humanistycznych,

Za frazesami o wolności, tolerancji i demokracji skrywa się inna rzeczywistość. Aby to sobie uświadomić, trzeba nieco oderwać się od stereotypowego przekonania, że totalitaryzm zawsze musi przychodzić w mundurze gestapowca i ubowca. stracili ufność w godność ludzkiego rozumu. A szanse na to, aby filozofia odzyskała swój wymiar mądrościowy, nie są zbyt duże. Trzeba, aby ogół Polaków miał większą świadomość, że ludzka wolność jest uwarunkowana także przez możność wybrania zła. I to się w Polsce stało. Brak dekomunizacji był wyborem zła. Wyjątkowo zasmucające jest to, że Polska wychodziła z komunizmu bogata w wiedzę i przemyślenia, czym jest stalinizm, terror, kłamstwo ideologicznej indoktrynacji. A mimo to po 1989 roku całe to doświadczenie uległo stopniowej banalizacji i stępieniu. Udało się zaatakować podstawy patriotyzmu polskiego, zakwestionować i zbagatelizować męczeństwo Polaków w XX wieku oraz zohydzić rolę katolicyzmu w polskiej historii. Najwybitniejsi politycy i publicyści, a nawet nasi nobliści, dla doraźnych

którzy akurat powinni mieć szacunek do języka i precyzji wyrażania myśli, gdyby jakieś posiadali. Za sprawą nowomowy mamy już do czynienia z całkowitym pomieszaniem pojęć – i to do tego stopnia, że wzajemne porozumienie staje się niemożliwe. Podobnie zachowywali się komuniści, kradnąc inne piękne słowa (tak było z demokracją, z człowiekiem pracy, z postępem) dla nazwania swoich narzędzi przemocy. Pojęcia ‘wolność’ i ‘tolerancja’ wykorzystuje się więc w koncepcji realizacji radykalnej transformacji zachodniej cywilizacji, zniszczenia jej korzeni, z których wyrosła i przez wieki była budowana. Służy temu poprawnie polityczna teza, iż nie ma żadnego starcia cywilizacji. Tymczasem widać, że jest. W Polsce, w toku transformacji po 1989 r., dokonano sprytnej manipulacji i ośmieszono ugrupowania wolnościowe, uwłaszczono nomenklaturę

było oczywiste: mamy narządy. Jest bezpiecznie. Przybywajcie. Chiny są otwarte na biznes” – napisał w mailu do The Epoch Times. W książce Bloody Harvest (Krwawe żniwo; autorami są David Matas, prawnik, obrońca praw człowieka, autor licznych publikacji, od lat zaangażowany w pomoc ofiarom przemocy i prześladowań, w 2010 r. nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla, i David Kilgour, prawnik, sekretarz stanu w rządzie Kanady, członek kanadyjskiego Parlamentu przez prawie 27 lat, nominowany w 2010 r. do Pokojowej Nagrody Nobla – przyp. redakcji), kolejnej publikacji dotyczącej śledztwa w sprawie podejrzeń grabieży organów w Chinach, opisano przypadek tajwańskiego turysty transplantacyjnego, któremu zapewniono osiem nerek podczas dwóch oddzielnych podróży do Szanghaju w ciągu

ośmiu miesięcy – do czasu, aż ostatnia została przyjęta przez jego organizm. Takie praktyki wskazują na przemysł transplantacyjny, który „dysponuje dużą pulą dawców lub ma stabilną grupę więźniów politycznych i religijnych, którym już przebadano tkanki pod kątem przeszczepów” – powiedział Gutmann. W lipcu japoński nadawca Fuji Television Network ściągnął na siebie krytykę ze strony obrońców praw człowieka za wyemitowanie wiadomości o operacji Sun. SMG Network, występująca przeciw turystyce transplantacyjnej japońska grupa prowadząca działania rzecznicze, zwróciła się do nadawcy, pisząc, że promowanie chińskiego przemysłu transplantacyjnego, z jego udokumentowaną historią łamania praw człowieka, oznacza „narażanie widza na krzywdę”.

i mentalność postkomunistyczna ciągle są żywe, chętnie sięga do efektownych wzorców światłej Europy. Bawi się w parady feministyczne czy gejowskie, jak kulę u nogi traktując historię, tradycję, moralne rozterki. A gdzie sprawdzone wzorce? Czego się trzymać? Gdzie dobro, a gdzie zło? Wszystko staje się splątane, płynne, brakuje oparcia. Nieprzypadkowo więc tym oparciem uczyniono… wolność i tolerancję! Mało. Wprowadzono terror, dyktaturę wolności i tolerancji. Dzisiaj bycie nietolerancyjnym oznacza bycie NIEBEZPIECZNYM. Mocno propagowane w walce z prawdą hasło tolerancji (fascynacja tolerancją!) ma przecież w rzeczywistości oznaczać oswajanie się z brakiem sprzeciwu wobec zła.

Co robić? Potrzebna jest mobilizacja i zrozumienie, że nie można zrywać z fundamentem, którym jest wierność prawdzie, dobru i pięknu, bo wówczas klęskę poniosą wszyscy. Także ci, którzy są na szczycie i którym się wydaje, że się uratują, bo mają zapewnioną wysoką pozycję lub możnych protektorów. Trzeba strzec norm postępowania w sferze obyczajowości, pamiętając słowa św. Pawła: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść” (1Kor 6,12). Jeśli Europa chce przeżyć – stwierdził ks. kard. J. Ratzinger w książce Wartości w czasach przełomu – musi „bardzo świadomie poszukać swojej duszy”. Bardzo potrzeba do tego mądrości zawartej w przestrodze A. de Saint-Exupery’ego, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Wciąż za mało ludzi zauważa, że hasłowo ujęty rewolucyjny nihilizm apeluje do człowieka: zamień szkołę w miejsce porad seksualnych, walcz z religią, siej zamęt, zmęcz większość, która nic nie rozumie, a pragnie spokoju. Ofiarą lewicowych pedagogów, przykładowo, padają na co dzień studenci, asystenci, jest

utraciliśmy także świadomość własnego zniewolenia. Bardziej szczegółowo można ową przyczynę destabilizacji tradycyjnego świata zobaczyć, rozbijając ją na trzy konsekwencje: propagandową dominację negatywnej, liberalistycznej koncepcji wolności („jestem wolny, bo mogę odrzucić jakąkolwiek wartość”), na porzucenie pojęcia i wartości natury ludzkiej („nie ma we mnie nic stałego i zdeterminowanego moralnie”). Trzecia konsekwencja jest wynikiem poprzedniej. Propagandowemu upowszechnieniu ulega postawa autokreatora: „sam stwarzam siebie i swoje normy postępowania („Forum Akademickie” nr 1/1999). Łatwo zauważyć, że w zarysowanej perspektywie postrzegania człowieka nie ma miejsca dla Boga. Jego miejsce zajmuje człowiek.

Urok bolszewickiego patrona Póki co, w Polsce na odsłonięcie pomnika Lenina się nie zanosi. Nie oznacza to wszelako, że nie ma już u nas środowisk sympatyzujących z lewacką formacją ideologiczną. Od daw-

pedagogice. Oto z blogu prof. Śliwerskiego (12 V 2015) ambitny pedagog dowie się, że czeka na niego nagroda naukowa, jeśli tylko jego wysiłki uznane zostaną za wybitne. PAN wyróżni go wówczas nagrodą imienia Władysława Spasowskiego – czołowego polskiego filozofa mark­sistowskiego z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Ten komunistyczny pedagog i działacz oświatowy po wybuchu II wojny światowej starał się wraz z synem bezskutecznie o wyjazd do ZSRR. Zagrożony aresztowaniem przez gestapo, popełnił samobójstwo. Imię W. Spasowskiego nosiło parę szkół w Polsce. Przemianowano je w różnych latach. W 2006 r. nawet w „czerwonym Zagłębiu”/Sosnowcu szkoła podstawowa zmieniła go na innego patrona. Natomiast w lewoskrętnym kręgu polskiego salonu pedagogicznego przedwojenny komunista ma wciąż swoich wielbicieli. W skład Komisji nagrody im. W. Spasowskiego wchodzą liderzy akademickiej pedagogiki: prof. Z. Kwieciński – przewodniczący i prof. B. Śliwerski. W miejsce komentarza do tej mało znanej informacji przypomnijmy, że katolik nie może stawać jednocześnie po stronie prawdy i kłamstwa, dla własnej wygody stawiać między nimi znaku równania. Nie może TOLEROWAĆ milczenia, kiedy trzeba głośno mówić. Mamy niewątpliwie do czynienia z lewacką (póki co bezkrwawą/aksamitną) rewolucją, dążącą do przebudowania społeczeństwa według barbarzyńskiego wzoru. W tej przebudowie poczesne miejsce zajmuje promowanie zdegenerowanej wolności i tolerancji. Notabene warto może odnotować, że to już było. Dość powiedzieć, że do naszych czasów doskonale odnosi się charakterystyka społeczeństwa angielskiego i indyjskiego z czasów Gandhiego, słynnego hinduskiego moralisty, który wymienił siedem grzechów głównych owych społeczeństw. Są to: bogactwo bez pracy, przyjemność bez sumienia, wiedza bez charakteru, biznes bez moralności, nauka bez człowieczeństwa, religia bez gotowości do ofiary, polityka bez zasad. Zmierzam do konkluzji: tolerancja ma sens, jest potrzebna, stanowi wartość, lecz tylko wtedy, kiedy o tym, co prawdziwe, nie mamy pewnej wiedzy bądź przedmiot sporu wyklucza dojście do pozytywnych uzgodnień. Tolerancja nie może znaczyć uznania poglądów i zachowań innych za słuszne tylko dlatego, że one istnieją. Jest więc granica tolerancji – kategoria prawdy, w tym prawdy o człowieku i jego godności. Opacznie pojęta tolerancja jest zaprzeczeniem samej siebie. Rozum podpowiada, że toleruje się tylko to, co jest złe. Nikt przecież nie toleruje tego, co dobre, bo dobro jest akceptowalne

Wciąż za mało ludzi zauważa, że hasłowo ujęty rewolucyjny nihilizm apeluje do człowieka: zamień szkołę w miejsce porad seksualnych, walcz z religią, siej zamęt, zmęcz większość, która nic nie rozumie, a pragnie spokoju. na narasta we mnie niepokojące przeświadczenie, że nasi liderzy salonowej pedagogiki działają na akademicką społeczność jak współczesne korporacje. Bywa, że przyciągają prestiżem. Nic to, że pijarowo, ale by odebrać to, co najważniejsze – niezależność w myśleniu. Lewackie standardy intelektualne wciąż trzymają się mocno. Są trwale obecne w polskiej lewoskrętnej akademickiej

i samo się broni. Zło zaś tolerujemy, bo nie potrafimy się go pozbyć. Tak oto przykładowo pijaków tolerujemy nie dlatego, że się zgadzamy na ich pijaństwo, ale dlatego, że nie umiemy sprawić, żeby nie pili. Doświadczenia ludzkości wskazują, że wszystko, co uwłacza rozumowi i elementarnej intuicji, czyli godzi w godność osoby ludzkiej, jest zalążkiem zła. K

czy ludzie wyrazili zgodę na oddanie swoich części ciała. Podczas śledztwa niedawno przeprowadzonego pod przykrywką przez WOIPFG, lekarz wojskowy przyznał, że pozyskiwał „wysokiej jakości” narządy od młodych żyjących osób i nawet zaoferował śledczym możliwość obejrzenia źródła organów, jeśli tylko by chcieli. „O ile tylko masz odwagę” – powiedział Li Guowei, chirurg transplantacyjny z IV Wojskowego Uniwersytetu Medycznego w prowincji Shaanxi, podczas rozmowy telefonicznej prowadzonej [przez śledczych] pod przykrywką w styczniu. „Mogę cię tam zaprowadzić, abyś mógł rzucić okiem [...] zobaczysz, że ta osoba ma dwadzieścia kilka lat”. Następnie śledczy z WOIPFG zapytał w oddzielnym wywiadzie: „Wykorzystujesz organy od [praktykujących] Falun Gong, ale nie możesz tego otwarcie

powiedzieć, a czy możesz tylko powiedzieć, czy są one dobrej jakości i wolne od chorób?”. „Tak, tak należy to ująć” – odpowiedział Li. „Bezprecedensowo krótki czas oczekiwania” w przypadku przeprowadzanych ostatnio chińskich operacji przeszczepu organów, jak przeszczepy obu płuc i u pacjentki z Japonii, powinien wzbudzić zainteresowanie społeczności międzynarodowej, która „ma obowiązek odrzucać nieetyczne praktyki medyczne” – powiedział Trey i dodał: „Jeśli Chiny nie pozwolą na niezależne, niezapowiedziane inspekcje, międzynarodowa społeczność transplantologów powinna odłączyć się od chińskiego systemu przeszczepów”. K

Dokończenie z poprzedniej strony

najmniej sześć przeszczepów obu płuc u pacjentów z COVID-19, z których co najmniej dwa miały miejsce w Wuhan, gdzie po raz pierwszy pojawiła się trwająca pandemia wirusa i które jest istotnym miejscem dla chińskiego przemysłu transplantacyjnego. Chińskie szpitale podały niewiele informacji na temat pozyskiwania narządów. Ethan Gutmann, analityk ds. Chin (w 2017 r. nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla – przyp. redakcji), autor książki The Slaughter (Rzeź) o nielegalnym handlu organami w Chinach, powiedział, że przypadek Sun jest przykładem problemów z branżą transplantacyjną w tym kraju. Zauważył, że podobnie jak w przypadku Sun, sukces przeszczepów obu płuc był szeroko opisywany w chińskich mediach, zarówno w języku chińskim, jak i angielskim. „Przesłanie

Niespójność danych Chiny utworzyły swój system dobrowolnych dawców dopiero w 2015 roku, obiecując, że narządy będą pozyskiwać wyłącznie z niego. Ale badacze zakwestionowali takie twierdzenia, wskazując na niespójność chińskich zapisów. Opracowanie opublikowane w listopadzie 2019 roku w „BMC Medical Ethics” wykazało, że chińskie dane dotyczące dawstwa narządów były „niemal dokładnie zgodne z wzorem matematycznym” – stwierdzono, że władze prawdopodobnie sfałszowały te dane. W innym opracowaniu, opublikowanym w czasopiśmie medycznym „BMJ Open” w lutym 2019 roku, zidentyfikowano 440 z 445 chińskich publikacji medycznych, w których brakowało wyjaśnienia,

Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 11.08 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

6

B

ezkarna swawola zyskała tytuł wolności. Francuski intelektualista Paul Michel Foucault, znany z sympatii do marksizmu-leninizmu, „dyskursywizuje” seks, publikuje tomy pt. Użytek z przyjemności i Troska o siebie. W swojej Historii seksualności obnaża „zło” wskazując na jego źródła: wiarę, rodzinę, tradycję, patriotyzm, własność prywatną. Jawi się jako Prometeusz wyzwalający spod dominacji chrześcijańskiej hydry, pokazując uciśnionym „gdzie wschodzą i kędy zachodzą gwiazdy”.

KURIER·ŚL ĄSKI

Rozważania o etosie pracy i nie tylko… (I)

Zdzisław Janeczek

Źródła etosu pracy

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

‘Etos’ (z gr. zwyczaj lub usposobienie) to zbiór jasno określonych, idealnych wzorów kulturowych, realizowany i obowiązujący w grupie społecznej, społeczności czy kategorii społecznej. Dzięki zaangażowaniu w realizację tych wzorów zachowań uwidaczniają się wartości danej grupy oraz kształtuje się oraz odtwarza styl życia. W starożytnej Grecji Platona i Arystotelesa pojęcie to odnosiło się bardziej do zwyczaju przyjętego w polis, wzmocnionego poprzez codzienną praktykę, lecz także wiązało się z kwestiami normatywnymi, z pozytywnie ocenianymi wartościami. Tak też etos widział poeta Hezjod, autor Prac i dni, w których udzielał rad w formie zwięzłych sentencji dotyczących stylu życia i uprawiania zawodu. Miały one także na celu formowanie człowieka na podstawie dawnej tradycji i wiedzy. Równocześnie od czasów biblijnych po epokę nowożytną pojawiały się fantazje na temat „nicnierobienia” i totalnego próżniactwa. Źródeł takich zachowań można się dopatrywać w uwarunkowaFragment obrazu P. Breugla: Kukania. Kraina pieczonych gołąbków

Jacques Le Goff (1924-2014), francuski historyk mediewista

niach związanych z rodzajem wykonywanej pracy. „Ludzie, którzy, by wyżyć, musieli się imać ciężkiego trudu fizycznego, tragarze, kamieniarze, wieśniacy mający tylko ręczne narzędzia do roboty, mogli być na pewno ludźmi szlachetnymi, wątpliwe jednak, czy błogosławili swój trud jako źródło duchowej nobilitacji”. W wielu europejskich krajach, takich jak Anglia, Francja, Hiszpania, Włochy i Niemcy istniała tradycja mówiąca o krainie dobrobytu i bogactwa, gdzie jedzenie można było otrzymać bez pracy i trosk. Według spadkobiercy historycznej szkoły „Annales”, mediewisty zainteresowanego życiem codziennym ludzi, Jacquesa Le Goffa, to mit będący ludowym odpowiednikiem obfitości na feudalnych zam­kach, gdzie podczas uczt weselnych lub chrzcin można było za darmo, na koszt pana, najeść się do syta. Kraina ta jest znana jako Kukania czy Schlaraffenland w Niemczech, Szlarafia, Krzczelów, Kraj Jęczmienny w Polsce, Isla de Jauja w Hiszpanii lub Bengodi we Włoszech. Pochodzenie nazwy nie jest znane, chociaż przypisywano jej rodowód prowansalski lub łaciński. Uważano ją też za pochodną słowa cuisine, czyli kuchnia. Kukanię zrodziło średniowiecze, inspirowane biblijną krainą mlekiem i miodem płynącą (Księga Wyjścia 5,8) i historią rzymskiego retoryka i satyryka piszącego po grecku sofisty Lukiana z Samosaty (ok. 120–190), zawierającą opis Wysp Szczęśliwych, gdzie można było pić wino z bohaterami na Polach Elizejskich.

W czasach niepewności, gdy skandale w wielkich korporacjach i małych firmach, kryzysy natury gospodarczej czy politycznej, zagrożenie terroryzmem czy katastrofą ekologiczną, intrygi i brak czytelnych relacji obniżyły poziom zaufania we wszystkich dziedzinach życia, naturalnym odruchem jest poszukiwanie czegoś stałego, pewnego, nie tylko dla indywidualnego komfortu, ale przede wszystkim dla pożytku społecznego. W czasach nam współczesnych zagrożona jest nie tylko oparta na naturalnym związku mężczyzny i kobiety rodzina oraz patriotyzm wyrażony w łacińskiej maksymie Patria mihi vita med multo est carior (Ojczyzna jest mi o wiele droższa niż życie), ale także tradycyjny etos pracy. Staropolskie wartości W 1567 roku artysta niderlandzki Peter Breugel Starszy, zwany też chłopskim, namalował obraz pt. Kukania, kraina szczęśliwości. Jednak wiarygodność istnienia krainy pozbawionej gospodarki monetarnej, w której nie pracowano (nie obowiązywał etos pracy), tylko zażywano różnych przyjemności, podważało staropolskie porzekadło: „Życie to nie Szlarafia i pieczone gołąbki nie przyjdą same do gąbki”. Zgodny z taką opinią jest przekaz nawiązujący do etosu pracy na roli: „Ziemia dla moich dziadków była świętością, praca na niej modlitwą, im gorliwszą, tym dającą lepszy plon. Z dużym szacunkiem używane były przedmioty własnoręcznie wykonane: tkane do późnych godzin nocnych prześcieradła, ręczniki, dywany. Niedziela poświęcona była Bogu, co było czuć już od rana: kuchnia kaflowa zasłonięta wykrochmaloną tkaniną, odświętne ubrania, pospieszne przygotowania przed wyjazdem do kościoła. Potem leniwe popołudnie i odwiedziny sąsiadów, rodziny”. Odzwierciedleniem staropolskiego etosu pracy był także zapis Samuela Bogumiła Lindego (1771–1847), który w Słowniku języka polskiego (T. IV, Warszawa 1995, s. 432) odnotował: „Bez prace nie będą kołacze”; „Komu płaca słodka, praca też bez piołunu”; „Wspaniałym duszom praca jest zasileniem”, „Kto robi, ten się dorobi”, „Praca każda ma zapłatę, rozkosz sromotę, utratę”, „Praca, chleb najpewniejszy, kto się spuści na nię, i za żywota ma chleb, i po nim zostanie”, „Za pracą idzie sława”, „Im z większą co pracą przychodzi, tym też większe pociechy rodzi”.

krajów o rozwiniętej cywilizacji kapitalistycznej. To szaleństwo – ubolewał Lafarge – pociąga za sobą osobiste i społeczne niedole, torturujące od dwóch wieków zmęczoną ludzkość. Tym szaleństwem jest miłość do pracy, wściekła namiętność pracy aż do wyczerpania sił witalnych osobnika i jego potomstwa”. Do klęski marksizmu w XIX w. przyczyniły się zmiany, jakie niósł fordyzm, paternalizm oraz wychowanie i nauka społeczna Kościoła katolickiego, której podwaliny stworzył biskup Wilhelm Emanuel von Ketteler (1811– 1877). Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est wymienia biskupa Kettelera jako pioniera w nowatorskim pojmowaniu sprawiedliwości społecznej, w czasie zmian w strukturze społecznej w XIX w., będących wynikiem rozwoju przemysłowego i ekspansji marksizmu. Biskup moguncki domagał się określenia czasu pracy i płacy minimalnej, popierał tworzenie chrześcijańskich związków zawodowych. Swoje poglądy zawarł w pracy pt. Kwestia pracy

Bp Wilhelm Emmanuel Ketteler

Medal z podobizną papieża Leona XIII

Karol Marks

i chrześcijaństwo (1863 r.). W opinii społecznika Kettelera, „ludzie oddaleni od Boga postrzegają siebie jako wyłącznych panów własności i traktują ją wyłącznie jako środek zaspokajania swojej stale rosnącej żądzy rozkoszy. Odłączeni od Boga, uczynili celem swojego istnienia używanie życia i zmysłowe radości, a dobra środkiem, aby ten cel osiągnąć. W ten sposób wytworzyła się przepaść między bogatymi i biednymi”. Tymczasem według von Kettelera Bóg jako stwórca jest prawdziwym właścicielem wszystkiego, człowiek nie jest właścicielem czegokolwiek. Papież Leon XIII na bazie jego dokonań intelektualnych napisał encyklikę Rerum novarum (1891 r.), potępiającą socjalizm i nieograniczony liberalizm jako naruszające godność człowieka, i zyskał przydomek „papieża robotników”. Obaj hierarchowie kościelni wyznawali cnotę ubóstwa i propagowali etos pracy, która zapewniała

robotnikom godziwe życie. Naprzeciw ich oczekiwaniom wyszli pracodawcy. Ruch socjalistyczny pogrążył się w kryzysie, a w przemysłowych Niemczech najpotężniejszą siłą polityczną stała się partia katolicka Centrum, do której masowo wstępowali także protestanci. W tej sytuacji autor Le Droit à la paress, jako rewolucjonista, upowszechnił myśl, „że aby proletariat zdał sobie sprawę ze swojej siły, musi wyzbyć się przesądów chrześcijańskiej, ekonomicznej i wolnomyślnej moralności. Musi odzyskać swe naturalne instynkty, musi ogłosić, że Prawo do lenistwa jest tysiąckroć bardziej szlachetne i bardziej święte niż dotychczasowe Prawa człowieka, wymyślone przez metafizycznych adwokatów burżuazyjnej rewolucji. Musi uprzeć się i nie pracować dłużej niż trzy godziny dziennie, a resztę dnia i nocy próżnować i hulać”. Znalazł on aż do dnia dzisiejszego wielu kontynuatorów.

Paul Lafargue, filozof marksistowski i teoretyk francuskiego oraz międzynarodowego ruchu robotniczego, mąż Laury Marks. W 1911 r. wraz z żoną popełnił samobójstwo, by uniknąć starości

Okładka książki Prawo do lenistwa

Współczesne edycje Prawa do lenistwa, pióra Lafargue

Okładka wydania polskiego Encykliki Rerum novarum

Etosowi pracy przeciwstawiono filozofię „nicnierobienia” i wolną miłość.

O godność sztuki próżnowania Współczesnym apologetą „nicnierobienia” jest brytyjski pisarz Tom Hodgkinson, od 1993 roku wydawca czasopisma: „The Idler”, czyli „Próżniak”, redagowanego wspólnie z Gavinem Pretorem-Pinneyem, na wzór periodyku o takim samym tytule, do którego artykuły pisał w XVIII wieku Samuel Johnson (1709–1784). Pisarz ten dla Hodginsona był wzorem, który imponował i prowokował w dobie

Ojciec „nicnierobienia”

Lucianus (Lukian) z Samosat (ok. 120190), rzymski retor i satyryk

Propagatorem „nicnierobienia” w XIX w. był zięć Karola Marksa, filozof mark­sistowski Paul Lafarge (1842– 1911), autor dzieła pt. Le Droit à la paresse (Prawo do lenistwa). Było ono odpowiedzią na spadek zainteresowania proletariatu zniesieniem własności prywatnej (przyczyny społecznego zła) i krwawą rewolucją w ujęciu marksowskim, której idee opisane w Manifeście komunistycznym (1848 r.) zdetronizowała rewolucja przemysłowa, dając dobrze płatne miejsca pracy wykwalifikowanym robotnikom. „Dziwaczne szaleństwo ogarnęło klasę robotniczą


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI

Henry Ford (1863-1947), twórca motoryzacji, w 1907 r. wprowadził na rynek Forda T, auto dostępne dla amerykańskich robotników. W jego zakładach obowiązywała nowa doktryna organizacji pracy, tzw. fordyzm – wieloseryjna produkcja masowa nastawiona na masowego odbiorcę i dystrybucję standardowych produktów. Zastosował chronometraż i system taśmowy

dominacji etosu pracy. Na pytanie, dlaczego znaczącą część dochodów rozdaje żebrakom, autor A Dictionary of the English Language (1755) miał dać gorszącą pracowitych purytanów odpowiedź: „aby mogli żebrać dalej”. Tom Hodgkinson założył „The Idler”, biorąc nazwę z eseju Johnsona z 1758 r. i odwołując się do jego myśli: „Każdy człowiek jest próżniakiem lub ma nadzieję, że nim będzie”. T. Hodgkinson, podobnie jak opisywani przez niego wybitni ludzie (Oscar Wilde, Mark Twain, Samuel Johnson, Robert Louis Stevenson, Albert Einstein), jest zwolennikiem powolnego i próżniaczego trybu życia. Pokazuje, że nie tak łatwo być leniwym i nie dać się wzrastającemu zabójczemu tempu życia. Głosił więc apoteozę etosu „pracy na jałowym biegu” i chciał „przywrócić godność sztuce próżnowania”. T. Hodgkinson pisał także o licznych biblijnych potępieniach lenistwa (jednego z siedmiu grzechów głównych) jako o źródle naszego poczucia winy, kiedy przez chwilę nic nie robimy i mamy tzw. chwilę dla siebie.

Etos pracy w świecie purytanów i protestantów Do socjologii pojęcie etosu pracy wprowadził Max Weber, który opisywał dzięki niemu określony sposób życia konkretnych grup społecznych w swojej pracy Etyka protestancka a duch kapitalizmu. Od lat 70. XX wieku problem etosu bada się z jednej strony jako kwestię adaptacji dawnych stylów życia do nowych czasów, z drugiej – kwestię nowych form w stylach życia i ich wpływu na zmiany społeczne. Etos jest nośnikiem wartości, idei, które wpływają na procesy społeczne. Robert K. Merton zauważał, opierając się na analizach Maxa Webera, że etos ascetycznego wyznawcy protestantyzmu przenikał do środowisk naukowych w siedemnastowiecznej Anglii, ponieważ podobnie jak praca, badanie natury miało

Max Weber (1864-1920), niemiecki socjolog, filozof, prawnik i ekonomista

służyć chwale Bożej. R.K. Merton podkreśla tutaj, że zwroty do Boga nie są tylko konwencją językową, lecz były to przekonania motywujące do działania. Drugą kwestią było w tym przypadku okiełznanie natury, co także było istotne wśród purytanów. Etos w tym przypadku był nośnikiem wartości, jaką jest ascetyczny sposób działania. Poprzez pojęcie etosu opisuje się wynikające z norm reguły działania charakterystyczne dla danych kultur czy kategorii zawodowych, które to normy nie są skodyfikowane. Nowe ruchy społeczne powstające w wielokulturowych społeczeństwach poprzemysłowych generują nowe style życia i nowe tożsamości współczesnych im obywateli dalekie od tego, co głosiła między innymi Księga godziwych rozrywek (ang. Book of Sports), będąca deklaracją króla Jakuba I z 1617 roku, mającą w zamierzeniu rozwiązać spory dotyczące form rekreacji i rozrywki w niedziele. Odrzucono także trzy cnoty nadprzyrodzone (teologalne): Wiarę, Nadzieję i Miłość, nazywane po łacinie Fides, Spes, Caritas, związane z nadprzyrodzoną łaską Bożą i kształtujące moralną postawę człowieka prowadzącą go ku Bogu. W niełaskę popadły

Linia produkcyjna Forda w 1913 r. Fordlandia – osada przemysłowa w brazylijskim stanie Para, założona przez H. Forda dla 8 tys. robotników. Miała stanowić centrum plantacji drzew kauczukowych uprawianych w celu otrzymywania kauczuku na potrzeby zakładów w Detroit, do produkcji opon

również cnoty kardynalne, nazywane moralnymi, do których zaliczano: Sprawiedliwość, czyli Iustitia, Roztropność – Prudentia, Męstwo – Fortitudo oraz Umiarkowanie – Temperantia. Etos to „statystycznie dominujący w danej grupie społecznej sposób odczuwania i postępowania. Zawiera elementy natury moralnej, jak i pozamoralnej. Często utożsamiany jest ze stylem życia. Etos jest wyznaczany przez przyjętą w grupie hierarchię wartości”. Wśród zasadniczych składników etosu życia znajdują się takie wartości, których treścią jest praca. W odróżnieniu od innych bytów, tylko natura człowieka skłania go do podjęcia pracy. „Etos pracy to charakterystyczny dla danej grupy społecznej lub całego społeczeństwa zespół wartości i norm odnoszących się do wartości fundamentalnej, jaką jest praca. Wartość ta jest uzupełniona wartościami takimi jak: solidność, sumienność, uczciwość, szacunek do pracy, które są jej atrybutami. Wartość i normy te przejawiają się w praktyce w konkretnych zachowaniach”. Pięknym świadectwem uznania wartości pracy są, wypowiedziane z wielką pokorą, słowa Alberta Einsteina: „Codziennie myślę o tym, jak bardzo moje wewnętrzne i zewnętrzne życie uzależnione jest od pracy innych ludzi, tych żyjących i tych już zmarłych, oraz o tym, jak bardzo powinienem się starać, aby odpłacić tą samą miarą za wszystko, co otrzymałem i wciąż otrzymuję”.

pańszczyznę (...) kij nikogo do pracy umysłowej ani do pracy nadzorującego nie przymusi”. Opinię taką podzielał także Leszek Kołakowski, czemu dał wyraz w Miniwykładzie o maxi sprawach, tj. O nicnierobieniu. Pisał on: „praca traktowana jako coś, do czego bicz nadzorcy nas przymusza, nie może być twórcza”. Równocześnie skłaniał się ku konkluzji, iż „Bóg chce nas zaprawiać do wysiłku, do wynalazczości, do rozwijania umysłowych naszych uzdolnień, do pracy zatem pojętej nie jako kara przykra, ale jako sposób samoulepszenia, samonaprawienia, postępu”. L. Kołakowski odróżnia „zamiłowanie do próżniactwa totalnego” od „pomysłowego oszczędzania sobie wysiłku”. I w tym sensie uważa całą naszą cywilizację za „dzieło lenistwa”. Według L.

Etos pracy po polsku

Kardynał August Hlond

O pracy minionych pokoleń snuł rozważania uznany na europejskich uniwersytetach badacz dialogów Platona, wykładający w Lozannie i Genewie, Wincenty Lutosławski, dla którego naród to substancjonalna wspólnota ducha. Wierzył on, iż „Skupienie pracy w ogniskach określonej wytwórczości w ostatecznym swym wyniku da nam wielki zysk nie tylko duchowy, ale i materialny”. Zakładał, że „Życie przemysłowe doskonali się, gdy jedno pokolenie po drugim dziedziczy zawodową umiejętność, jak to miało miejsce na przykład w fabryce żyrardowskiej lub w przemyśle zegarmistrzowskim w ogromnej wsi La Chaux de Fonds. Ale ta specjalizacja nigdy nie powinna prowadzić do bezduszności lub do bezmyślnej obojętności na sprawy ogółu”. Z kolei wykładający filozofię i estetykę na lwowskim Uniwersytecie im. Jana Kazimierza, ceniony za książki wszechstronne pod względem treści Wojciech Dzieduszycki, zasiadający w wiedeńskiej Radzie Państwa (1879– 1885, 1895–1909), piastujący stanowisko ministra do spraw Galicji, rozważając kwestię etosu pracy, zauważał, iż „Ludzie nie są aniołami i ludzie normalni będą chyba przeciętnymi ludź-

Kołakowskiego „nie jesteśmy stworzeni do próżniactwa absolutnego, to znaczy do śmierci”. Filozof jednak zauważa, iż nie lubimy „dyscypliny pracy” i „pracy, która polega na monotonnym powtarzaniu tej samej prostej czynności”. Nie można w rozważaniach o pracy pominąć Tadeusza Kotarbińskiego, twórcy reizmu oraz spolegliwego opiekuna i dobrej roboty – kluczowego pojęcia w ogólnej teorii sprawnego działania, czyli prakseologii. Dla T. Kotarbińskiego najważniejszym celowym działaniem człowieka zawsze była praca. Proponowana przez niego prakseologia jawi nam się w świetle rozważań L. Kołakowskiego O nicnierobieniu jako potomstwo „lenistwa” (pomysłowego oszczędzania wysiłku) i „chciwości”, gdyż służy osiągnięciu mistrzostwa i zmniejszeniu trudu człowieka w trakcie wykonywania pracy w celu pomnożenia zysku. Mistrzem dobrej roboty jest przede wszystkim ten, kto działa sprawnie jak automat. Zdaniem T. Kotarbińskiego każdy powinien czynić zabiegi, by zbliżyć się do ideału mistrza, choć dla większości ideał jest nieosiągalny. W ten sposób uzasadniał on podział społeczeństwa na elity zarządzające, myślące i twórcze (ludzi twórców) oraz całą resztę wykonawców poleceń. Leonardo da Vinci uważał tę grupę stanowiącą większość społeczeństwa za chodzące przewody pokarmowe. Ponadto należy zaznaczyć, iż T. Kotarbiński uzależniał dobrą robotę głównie od czynników subiektywnych, tj. od predyspozycji i chęci ludzi, chociaż dobra robota zależy także w dużym stopniu od czynników zewnętrznych, środowiskowych. Skuteczna, korzystna, dokładna robota odnosi się przede wszystkim do działalności produkcyjnej i usługowej, do pracy w znaczeniu ekonomicznym, a nie do działalności intelektualnej, artystycznej i edukacyjnej. W polskiej myśli etycznej etos pracy zajmował szczególne miejsce w piśmiennictwie i nauczaniu społecznym prymasa Augusta Hlonda. Uważał on, iż konsekwencją złego wykorzystania kapitału były narodziny sfery ubóstwa oraz kryzysy ekonomiczne. Zdaniem Augusta Hlonda „proletariat jest wynikiem zastosowania doktryn kapitalizmu liberalnego, który za jedyny cel uważał zysk, nie człowieka. Ten system, wzmocniony trustami, opanował prasę, opinię, nawet wpływy decydujące na

Samuel Johnson (1709-1784), brytyjski pisarz i leksykograf

mi, aniołami wcale nie będą. Jeśli ktoś pragnie, aby ludzkie, a nie anielskie społeczeństwo nie zmarniało wśród próżniactwa i nieuctwa, musi zachęcać do pracy nagrodą, karą od próżniactwa odstręczać”. Równocześnie jednak przestrzegał, iż kijem można „w kolektywistycznym społeczeństwie napędzać do pracy prostej, do roboty grubej, wykonywanej źle, jak za

politykę i tak przypieczętował los robotników jako niewolników zdanych na łaskę pieniądza. W tym samym duchu użyto i nadużyto maszyny, która ułatwia człowiekowi różne zadania i która mogła i powinna być czynnikiem do podniesienia standardu życiowego. Użyto maszyny przeciw człowiekowi, skazując go na bezrobocie i głód. Technika, bez sprawiedliwości, bez miłości i poczucia braterstwa ludzkiego, zamiast uwolnić człowieka od biedy, pogrążyła dalej robotnika i zmaterializowała do reszty ustrój niespołeczny. Świat ma bogactw więcej niż ludziom potrzeba. Jest to jedna z największych zbrodni, że właśnie bogactwa poprzez technikę ujarzmiły robotnika. Trzeba poddać gruntownej rewizji podział bogactw”. A. Hlond propagował w życiu społeczno-państwowym zasady etyki chrześcijańskiej. Według niej każdy człowiek ma przyrodzone prawa, których nikomu, nawet państwu, nie wolno naruszać. Do kanonu tych niezbywalnych praw ludzkich zaliczał prawo do życia, prawo do pracy, wolność sumienia, poszanowanie osobowości i godności ludzkiej oraz prawo do pomocy w potrzebach materialnych i kulturalnych. Korzystanie z tych praw było uwarunkowane obowiązkiem pracy. Pisał: „Nie ma porządku społecznego bez pracy, jako obowiązku; ale pracy traktowanej jako funkcji ludzkiej, a nie jako towar giełdowy, nie jako martwy płatny środek produkcji i bogacenia się. Pracowników trzeba organizować w cechy o charakterze zawodowym i społecznym, a nie w polityczne syndykaty. Uspołecznienie narodu znaczy zaktywizowanie jego sił na normach praw i godności, przy uwzględnieniu dobra wspólnego i potrzeb państwa”. Przed kapitałem stawiał człowieka i pracę, która powinna wynikać z powołania i nieść radość. Wierzył, że bogactwo i dobrobyt może się rodzić z pracy i oszczędności. Nauczał, iż nie ściągają na siebie Bożej klątwy te dobra, które uczciwie nabyto, a które „po zaspokojeniu potrzeb właścicieli, dają słuszny zarobek pracownikowi w przemyśle i służą ludzkości, świadcząc dobrodziejstwa, stwarzając dzieła dobroczynne, szpitale, zakłady naukowe”. Marzył o wspólnocie państw nowoczesnych, „związanych tradycjami

Osiedle robotnicze. Właściciele firm w zarządzaniu przedsiębiorstwami kierowali się tzw. paternalizmem – pracowników traktowali jak swoją rodzinę, m.in. dbali o ich warunki mieszkaniowe, higienę i zdrowie

miłosierdziu i idei poświęcenia. Głosił także konieczność „podniesienia do pełnego życia obywatelskiego i zbiorowego tych warstw, które jeszcze tam nie dotarły”. Jednocześnie był świadom tego, iż „od bólu i niedostatku wszystkich nie wybawi”, ale domagał się takiego prawa, które by gwarantowało społeczny awans przez produktywną pracę, a nie przez jałmużnę. Odrzucał ideał lewicy o komfortowym życiu dla wszystkich, a także negował planowanie i własność kolektywną, które wprawdzie minimalizowały pewne formy wyzysku, ale nie rugowały chciwości dóbr ziemskich, których wyrazem były pieniądze. Bogactwo nie było dla A. Hlonda posiadaniem. Od młodości był krytykiem cywilizacji, którą nazywał „mieszczańską” i uważał ją za zagrożenie dla człowieka jako osoby. Obawiał się „tyranii pieniądza”, której poddana była ludzkość. Katolikom starał się uświadomić, iż „można być niewolnikiem pieniądza, dostatku, majątku, w takim samym stopniu moralnie gorszym, niż proletariat jest niewolnikiem niedostatku i biedy”. Wyrażał tęsknotę za ustrojem, w którym ludzie daliby z siebie wszystko to, co w nich najlepsze, w służbie ideałów ewangelicznych. W chrześcijaństwie bowiem „nie ma miejsca dla różnic klasowych i kastowych. Wspólna wiara, wspólne sakramenty, wspólna Msza święta, wspólne duchowieństwo”. W takim społeczeństwie uznaniem mogła się cieszyć obojętność wobec pieniądza i skłonność do poświęceń dla innych. Hlond budował wspólnotę poprzez głoszenie etosu pracy i poprzez zmaganie się człowieka jako osoby z przeciwnościami. W miejsce mieszczańskiego formalizmu rytualnego proponował życie w twórczej wolności. „Szczęście nie leży w burżuazyjnym zaściankowym dobrobycie – pisał Hlond – leży w twórczości, w pracy, w odważnym łamaniu się z materią i przeciwnymi siłami, z wiarą w zwycięstwo dobra”. Aby zrealizować wieczną misję, pragnął nie dopuścić, „by wielkie miasta i zagłębia przemysłowe rozbijały rodziny. Musi tam być miejsce na dzieci i dla starców. Musi być ciepło rodzinne i rodzinna radość”. Urodzony na obszarze przemysłowego Śląska, wiedział, iż „szeregi domów i ulic, bezduszne maszyny, cement i beton, kamień i asfalt –

przebaczenia zapowiadający szczęście i postęp ludzkości. Wielki kryzys jawił się jako droga odkupienia, jako sąd Boży nad bałwochwalczym kultem złotego cielca. Nie wyrażał aprobaty dla liberalizmu z czasem wyradzającego w libertarianizm, doktryny niszczącej zdolność dostrzegania wewnętrznego związku pomiędzy wolnością a kontrolą, prowadzącej do zatracenia świadomości ograniczeń wolności indywidualnej i poczucia odpowiedzialności jednostki wobec społeczeństwa. „Ekonomia nie może być zupełnie niezawisła wedle kanonów liberalizmu klasycznego; to by doprowadziło do nieporządków i katastrofy: – musi być kontrolowana, w pewnych wypadkach regulowana, – kapitał nie może być suwerennym i niezawisłym łupieżcą w nowoczesnym państwie, lecz środkiem do dobrobytu ogólnego, – trusty i kartele to państwo w państwie, to bastylie wzniesione dla uciemiężenia ogółu, – najzdrowsza rozliczna, szeroko rozsiana inicjatywa prywatna, małe i średnie przedsiębiorstwa, – wielki przemysł oparty na kapitale nieznanym, zagranicznym to jeden z niebezpiecznych przerostów życia ekonomicznego, – cywilizacja techniczna musi u nas postępować stale i zdrowo, by nas zagranica nie zdystansowała zanadto, co mogłoby być groźne, – z tego, co potrzebujemy, powinniśmy sami jak najwięcej produkować, bez odcinania się szczególnego od handlu międzynarodowego, drogą, którą będziemy musieli zaopatrywać się w to, co potrzebne, a czego nie mamy – ale nic więcej: co potrzebne”. Krytykując w ostrych słowach libertarianizm jako szczególny przypadek kapitalizmu, w którym zatraca się etos pracy, wyjaśniał w świetle Ewangelii, iż „tryumf ekonomiczny przy głodowych płacach jest tryumfem złota nad człowiekiem. Państwo, które tego problemu nie rozumie, nie jest państwem”, lecz – jak mówi św. Augustyn – jaskinią zbójców, w której nie ma miejsca dla człowieka jako osoby społecznej, której przysługują nie tylko obowiązki, ale i prawa”. O poszanowanie godności ludzi pracujących apelował nieraz Jan Paweł II, podkreślając etos pracy np. w takich słowach: „trzeba uczynić wszystko, ażeby praca nie straciła swojej właściwej godności. Celem bowiem pracy – każdej pracy – jest sam człowiek. (…) Nie wolno nam zapominać (…), iż praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy”. Celem pracy jest zaspokojenie potrzeb materialnych i duchowych człowieka. Poza zdobyciem środków na utrzymanie, praca daje człowiekowi także możliwość zdobycia kultury i wiedzy w relacjach z innymi pracującymi. Dzięki niej ma miejsce proces doskonalenia się zarówno osoby pracującej, przedmiotu pracy, jak i otaczającego świata.

Etos pracy a cuda w biznesie

Tom Hodgkinson uczył się w Westminster School i Jesus College w Cambridge, gdzie grał na gitarze basowej w thrashowym zespole Chopper; We wczesnych latach 90. pracował w sklepie Rough Trade Records w Londynie, gdzie wpadł na pomysł wydawania „The Idler”. Pod koniec lat 90. stał się importerem absyntu. W latach 1995– 1997 był szefem ds. Rozwoju kreatywnego w Guardian Newspapers, gdzie pracował dla Carolyn McCall i Alana Rusbridgera

starożytności i średniowiecza, przepojonych tym samym duchem chrześcijańskim, a nie kultem złotego cielca”. Jej obywatele nie mogli jednak kierować się dalej zasadami Kapitału Karola Mark­sa ani kapitału w ogóle, lecz prawami Wiecznego Miasta. Troskę o przyszłość kraju dzielił z rodakami. Uważał, iż „naród polski nie może paść (...) ofiarą industrializacji – trzeba pogodzić wymogi rozwoju przemysłu z wymogami socjalnymi kraju: trzeba pogodzić ekonomię ze socjalizacją”. Na poczesnym miejscu stawiał sprawiedliwość społeczną polegającą między innymi na tym, by wysokie ceny przemysłowe nie skazywały na ubóstwo rolników, którym się nędznie płaci za produkty rolne. W czasach wielkiego kryzysu i wzrostu bezrobocia, gdy świat kierował się wyłącznie względami natury ekonomicznej, często wspominał o solidarności,

Okładka egzemplarza „The Idler”

nie dadzą człowiekowi szczęścia, jeżeli przy ognisku domowym nie znajdzie się w atmosferze rodzinnej tchnienia ludzkiego. Technika i sport nie mogą likwidować domu i rodziny”. Upatrywał zbawienia ludzkości w sprawiedliwości, miłości, braterstwie, pokoju, współpracy i wolności. Walkę klas uważał za zamach na ludzkość, za hasło „niepraktyczne i dzielące”. Wyrażał pogląd, iż w państwie chrześcijańskim „nie będzie panów i niewolników”, „nie będzie jęków głodnych i rozpusty bogatych, nie będzie tyranów i ciemiężonych”. Zakładał, iż „frazesem jest demokracja, o ile ponad nią rozumie się rządy pieniądza”, gdyż mamona – pieniądz „ujarzmił robotników, ludy, państwa, rozbił społeczeństwa, przyczynił się do poniżenia człowieka, robiąc z niego bydlę robocze, niemające nadziei wydostania się kiedykolwiek z niewolnictwa”. Jego wielkim pragnieniem było, aby te cierpienia, łzy i krew stały się chrztem mamony wyciskającym na niej piętno Boże, znak

Zbliżony punkt widzenia prezentuje „ekonomia w judaizmie”, który nie godzi się, aby praca była wykonywana bezmyślnie. „W Misznie napisane jest, że ręce mają ciężko pracować. Co to znaczy? To znaczy, że Żyd ma pracować rękami, lecz jego głowa powinna być gdzie indziej”. Ważna jest kalkulacja umysłowa, nie można zatracać się w pracy. Według nauk judaizmu „Pracując, Żyd powinien myśleć o rodzinie, o Szabasie, o sprawach najważniejszych. Dlatego Bóg obdarza szczególnym błogosławieństwem biznesmenów, bo oni są świadkami tego, że Stwórca kieruje światem”. W Torze, podobnie jak w naukach purytanów, bogactwo jest dowodem obfitości łask Bożych. Kiedy człowiek ciężko pracuje i zarabia pieniądze, ma szacunek i poważanie. „Szczególnie jeśli pomnażanie bogactwa służy też takim sprawom, jak wychowanie dzieci, modlitwa, dawanie jałmużny. Jednocześnie w przypadku, w którym ktoś ma mało, powinien się z tym pogodzić. Talmud mówi o zadowoleniu ze swego stanu posiadania, niezależnie od tego, jaki ten stan jest. Człowiek naprawdę bogaty to taki, który zawsze jest zadowolony z tego, co ma”. Z kolei biznesmen urasta do roli arcykapłana i świadka cudów. „W biznesie bowiem również dzieją się rzeczy, których tak po prostu nie da się wyjaśnić. To są właśnie cuda”. K Ilustracje 1–28: zbiory Biblioteki Śląskiej 29: Wikipedia


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

8

D

owództwo Grupy „Wschód”, poruszające się szybko na zachód, czuło się też powołane do zorganizowania administracji na zajętych terenach. Od 5 maja tworzono miejscowe rady ludowe – podstawowe ogniwa samorządowego porządku prawnego i administracyjnego na ternie miast i gmin. Miały one być wyrazicielem „rzeczywistej woli ludności polskiej”. Z nich można byłoby w przyszłości skompletować rady powiatowe i przygotować wybory do Sejmu. „Koncepcja odbiegała od rozwiązań przyjętych przez rząd polski, co przysporzyło jej twórcom trudności, sprzeciw bowiem wobec działalności rad zgłosił sam Korfanty. Nie był to odosobniony przykład odmienności planów wojskowych i komisarza plebiscytowego. Inny rozdźwięk powstał na tle sposobu finansowania powstania. Pewne fundusze napływały do rąk W. Korfantego i Naczelnej Komendy Wojsk Powstańczych (NKWP), jednak docierające do Grupy Operacyjnej „Wschód” kwoty nie pokrywały potrzeb, np. żołd wypłacono zaledwie za 10 dni. Funduszy wymagała również działalność rad ludowych, a także wydawanie własnej gazety »Powstaniec«” – podaje Wanda Musialik w książce Michał Grażyński (s. 51). W sztabie GO „Wschód” rozwiązanie problemu dalszego finansowania widziano w kontrolowanym uruchomieniu produkcji. Chciano też powołać konsorcja bankowe. „W. Korfantemu to rozwiązanie wydało się zbyt rewolucyjne” (jw., s. 51). 5 maja linia powstańczego frontu przebiegała: Gorzów Śl. – Olesno – Zębowice – Myślina – Sławęcice – Stare Koźle i dalej Odrą, aż do granicy czechosłowackiej. Właśnie 5 maja, gdy powstańcy osiągnęli tak wielki sukces, Korfanty skontaktował się z Warszawą. „Tego dnia, na skutek rozmowy premiera Wincentego Witosa z Wojciechem Korfantym, rząd RP stwierdził, że powstanie na Śląsku powinno zostać wkrótce zakończone, ponieważ osiągnęło swoje cele” – napisał Michał Cieślak w cytowanej już książce Trzecie powstanie śląskie (s. 27). Rozważano również sprawę niechęci Anglii i Włoch do powstania. Nazajutrz, 6 maja, podgrupa GO „Wschód” pod dowództwem W. Fojkisa wyruszyła z Łabęd do ataku na Kędzierzyn. Pułk zabrski, dowodzony przez kpt. Cymsa, po pokonaniu Niemców w Ortowicach zajął Bierawę. Jeden z batalionów dotarł nawet do Starego Koźla, ale tam Włosi wspierali Niemców. Do Kędzierzyna naciągały posiłki nie tylko Selbstschutzu, ale i ochotników z głębi Niemiec. Po klęskach w pierwszych dniach powstania, 6 maja Niemcy przystąpili do całkowitej reorganizacji swoich sił. Zaczęły się organizować grupy „Sűd” (gen. von Hűlsen), „Mitte” (płk von Holleben), „Nord”( płk Gruetzner). W tym samym dniu Wojciech Korfanty, nie uzgadniając tego z nikim, wydał odezwę do robotników, wzywając ich do przerwania strajku i podjęcia pracy. Miało to dotyczyć wprawdzie tylko tych, którzy nie brali udziału w powstaniu. Jednakże wtedy pracodawcy-Niemcy mieliby dokładny spis powstańców, czyli osób, które nie pojawią się w pracy.

O

dezwa ta zrobiła wiele złego. Część powstańców, nawet z oddziałów liniowych, wróciła do pracy. Myśleli, że Korfanty ogłasza zwycięstwo i wzywa do powrotu. Część po wyjaśnieniu nieporozumienia powróciła z domów do oddziałów. Wróg by nie wpadł na taki pomysł dezorganizacji. – To co, zwyciężyliśmy, walk już nie będzie? – pytali powstańcy. – Trzymamy pozycje, więc niektórzy mogą wrócić do pracy? Najwięcej bałaganu i rozterek było wśród powstańców oblegających miasta. Nie wszyscy mieli świeże informacje z frontu. Wierzyli natomiast Korfantemu, że ten wie, co robi. „Na odprawie w kwaterze głównej dowódcy Naczelnej Komendy Wojsk Powstańczych, płk M. Mielżyńskiego – Michał Grażyński i M. Chmielewski – przedstawili swe obawy przed ugodowym stanowiskiem cywilnego kierownictwa. Podjęcie pracy mogło, ich zdaniem, przyczynić się do podcięcia powstania poprzez uszczuplenie liczebności szeregów walczących, co uniemożliwiłoby prowadzenie dalszych działań ofensywnych. Zdaniem »Borelowskiego« wstrzymanie akcji zbrojnej byłoby katastrofalne dla polskiej sprawy na Górnym Śląsku. Opinie te podzielili uczestnicy odprawy, postanawiając

KURIER·ŚL ĄSKI Już w trzecim dniu powstania widać było znaczną różnicę w zachowaniu się żołnierzy włoskich i francuskich. Francuzi siedzieli w koszarach i nie dopuszczali tylko do zajęcia dużych miast. „Natomiast Włosi wystosowali do powstańców ultimatum, żądając rozbrojenia powstańców w powiatach rybnickim, kozielskim, strzeleckim i pszczyńskim, grożąc w przeciwnym razie atakiem oddziału wojska włoskiego. Do tej ostateczności nie doszło, gdyż masowe demonstracje ludności cywilnej na rzecz powstania były zbyt żywiołowe, by można je było lekceważyć” – wspomina Jan Ludyga-Laskowski w swojej książce Zarys historii trzech powstań śląskich (s. 254).

Do walki cały Śląsk! Historia powstań śląskich · Część XXIV Jadwiga Chmielowska

o kontynuowaniu, mimo wszystko, ofensywnych działań” (W. Musialik, jw., s. 51). Jakże akcja Korfantego przypomina gaszenie strajków przez Wałęsę w sierpniu 1980 r.! Jeszcze władza nie podpisała zgody na 21 postulatów, a rzuciła jedynie ochłap – kilkaset zł podwyżki – a ten podkulił ogon i zakończył strajk w stoczni. W sierpniu 1988 r. w Jastrzębiu Ślązacy strajkowali. Jeszcze niczego Solidarność podziemna nie wywalczyła, a Wałęsa kazał kończyć strajk. Na jednej z kopalń podjechała po niego symboliczna taczka. Wtedy się jeszcze udało, a później ludzie dali sobie wmówić, że Wałęsa, Geremki wszelakie załatwią wszystko za nich. I załatwi-

D

zięki biuletynowi „Powstaniec” bojowcy i ochotnicy zajmujący się zabezpieczaniem zakładów przed niemiecką dywersją, członkowie oddziałów walczących na różnych odcinkach frontu, a także ludność cywilna, mogli być informowani o przebiegu walk. Zamieszczano w nim z niewielkim opóźnieniem komunikaty dowództwa. Na przykład w numerze 1. z 7 maja czytamy meldunki z 4 i 5 maja GO „Wschód”: „Sytuacja rozwija się korzystnie. Napływ ochotników imponujący, wskutek czego utrwaliliśmy się ostatecznie w posiadaniu powiatów: katowickiego, zabrskiego, bytomskiego, podsuwając równocześnie silne grupy pod Gliwice.

Niemieckim generałom i pułkownikom przyszło przegrywać ze śląskimi podpułkownikami, kapitanami, porucznikami, sierżantami, a nawet kapralami. Jaka podłość i buta przemawia przez tych, co do dziś twierdzą, że Ślązak to głupi robol, niezdolny do buntu. li Polskę całą. O, gdybyż współcześni Polacy znali historię swych przodków – powstańców śląskich – może byłoby teraz w Polsce inaczej!

P

odgrupy GO „Wschód” zbliżały się do Kędzierzyna. Podgrupa „Bogdan” 7 maja opanowała leżącą u stop Góry św. Anny Leśnicę. Na terenach na zachód od Odry Niemcy stłumili powstanie, a działaczy polskich objęli represjami. Tymczasem w Szopienicach wydano pierwszy numer „Powstańca”. Był to organ Wydziału Polityczno-Prasowego Dowództwa Grupy Wschodniej Wojsk Powstańczych Górnego Śląska. W tym biuletynie, obok informacji i relacji z przebiegu walk, można było znaleźć różne komunikaty oficjalne. Na probostwie parafii św. Antoniego w Dąbrówce Małej rozpoczęły się 7 maja rozmowy dowódców wojsk powstańczych i rzeczników Komisji Międzysojuszniczej. Uczestniczyli w nich między innymi: kpt. Karol Grzesik i mjr Jan Ludyga-Laskowski. „Zebranie odbyło się pod kierownictwem Wojciecha Korfantego i gen. Paula Sauvage de Brantesa. Pertraktacje, które dotyczyły zakończenia powstania i wytyczenia polsko-niemieckiej linii demarkacyjnej, zakończyły się podpisaniem wstępnego porozumienia w dniu 9 maja” (M. Cieślak, jw., s. 28). Ciekawe, że Ludyga-Laskowski w swej książce i nie podaje tekstu tego porozumienia. Pisze natomiast o pertraktacjach w sprawie uchodźców z Kędzierzyna-Koźla. Ale do tego wrócimy później. Tymczasem 7 maja wydany został też rozkaz operacyjny dowództwa Grupy Wschodniej, ustalający dalsze zadania bojowe dla oddziałów podległych. Czytamy w nim: „Pierwszym naszym staraniem musi być w tych kilku jeszcze dniach niepewności jak najwięcej taktyczno-administracyjnych faktów dokonanych, zadających kłam kursującym opiniom, że tylko Niemcy miałyby być zdolne do zorganizowania regularnego kierownictwa we wszelkich dziedzinach życia. Uniknięcie wszelkich gwałtów i ekscesów, ład i sprawność w oddziałach i zarządach jedynie dowodnie wykażą słuszność i powagę naszego powstania oraz nieprawdopodobieństwo pozbawienia praw naszych” (org.,mps. CAW,130.I.264,).

Od zdobycia Gliwic odstąpiliśmy ze względu na Francuzów, otoczyliśmy je jednak potężnymi oddziałami, które gwarantują nam spokojne władanie powiatem gliwickim. Wojska kolejowe uruchomiły kilka linii, umożliwiając nam szybkie przerzucanie sił i środków technicznych. Grupy nasze, operujące na północy i południu, opanowały powiat tarnogórski, toszecki, lubliniecki, znaczną część oleskiego, pszczyńskiego, rybnickiego, znaczną część raciborskiego i kozielskiego. W walkach tych wzięliśmy kilkuset jeńców, członków wojskowej organizacji niemieckiej”. W kolejnym numerze (2) „Powstańca”, z 10 maja, czytamy komunikaty z 6 i 7 maja 1921 r.: „Sytuacja w powiatach katowickim, bytomskim, zabrskim i gliwickim bez zmiany. Dziś w sobotę urządzili Niemcy w Królewskiej Hucie napad na ludność polską, przy czym zniszczyli budynek Polskiego Komitetu Plebiscytowego. Na skutek tego oddziały nasze zajęły miasto. Grupa Cymsa w zwycięskim pochodzie zajęła po półtoragodzinnej walce wieś Birawę i obsadziła dworzec kolejowy oraz miejscowości Stare Koźle i Brzeziec, odcinając w ten sposób tor kolejowy w kierunku Kędzierzyna. Jeden baon tej grupy urządził zwycięski wypad na lewy brzeg Odry, zdobył po walce wieś Szypowice, po czym wrócił na swoje stanowisko. Oddziały powstańcze witane są przez ludność z niesłychanym zapałem. Siły nasze wskutek ogromnego napływu ochotników wzrastają”. Warto zwrócić uwagę na fakt, że istniał od początku olbrzymi rozdźwięk pomiędzy władzami politycznymi – cywilnymi – a wojskowymi. Rząd Wincentego Witosa, w którym kluczowe stanowiska zajmowali członkowie Narodowej Demokracji, przeciwny był powstaniu. Nie chciał jego wybuchu, a później pragnął jak najszybciej je zakończyć. W sprawach Śląska dla sfer rządowych w tym czasie autorytetem absolutnie niepodważalnym był Korfanty, również endek. On z kolei uważał, że jeśli był Komisarzem Plebiscytowym, to w jego rękach jest cała władza cywilna – polityczna. Dlatego powołał przedstawicielstwo, a nawet sam mianował się dyktatorem powstania. Doprowadził do tego, że podlegały mu władze wojskowe na czele z dowódcą powstania, płk. hr. M. Mielżyńskim,

choć on sam nie miał nawet bladego pojęcia o strategii. W odróżnieniu od sfer rządowych, władze wojskowe RP związane z Piłsudskim cały czas pomagały powstańcom. Robiono to w największej konspiracji. Zauważyli to RAŚ-owcy, powołując się na Kazimierz Kutza i na wybranych historyków, że „III powstanie, które poprzedziło utworzenie autonomicznego województwa śląskiego, było majstersztykiem służb specjalnych i Józefa Piłsudskiego” (A. Pustułka, Rduch: Powstańcy Śląscy nie są godni czczenia, „Dziennik Zachodni”, 17.02. 2012 r.). Mylą się jednak, wyciągając wniosek, że to Piłsudski i jego ludzie dowodzili powstaniem. Ślązacy parli do powstań już od końca 1918 r. Zwracali się wielokrotnie o pomoc w Poznaniu do NRL, która chłodziła zapały. Ślązacy prosili też Piłsudskiego o pomoc jeszcze w 1918 r. Obiecał im, że dopiero jak zaczną walczyć, to da im „to, co ma najlepszego”. Dał bojowców PPS. Pomógł w ten sposób, że starzy, doświadczeni konspiratorzy uczyli śląskie POW konspiracji. Ślązacy prosili też o pomoc doświadczonych sztabowców. Chcieli

walczyć, ale rozumnie, by zwyciężyć. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że „główna siła organizacji niemieckiej polegała na znacznej ilości oficerów byłej armii niemieckiej. Pod tym względem stosunek był odwrotny niż w organizacji polskiej. Niemcy mieli nadmiar oficerów i inteligencji zawodowej przy braku szeregowców, Polacy mieli nadmiar szeregowców przy wielkim braku dowódców wyszkolonych i zupełnym braku inteligencji zawodowej” (J. Ludyga Laskowski, Zarys historii trzech powstań śląskich, s. 242). Niemcy traktowali bowiem Polaków na zagarniętych w połowie XVIII wieku terenach jako tanią siłę roboczą. Ślązak miał pracować jako robotnik w kopalni czy hucie, a nie kształcić się. Niemcy nie dopuszczali także Polaków do stopni oficerskich. Zgrzebniok czy Chrobok byli wyjątkami. Piłsudski wysłał więc swoich towarzyszy partyjnych – bojowców PPS, by szkolili Ślązaków i wspierali ich swą wiedzą taktyczną i strategiczną. Według Encyklopedii powstań śląskich na ogólną liczbę 65 tys. powstańców, ilość ochotników z Polski nie przekroczyła 10%. No cóż, niemieckim generałom i pułkownikom

przyszło przegrywać ze śląskimi podpułkownikami, kapitanami, porucznikami, sierżantami, a nawet kapralami. Jaka podłość i buta przemawia przez tych, co do dziś twierdzą, że Ślązak to głupi robol, niezdolny do buntu. Niemcy i komuniści się na takim myśleniu zdrowo przejechali! Powstanie dopiero się rozpoczęło. Polakom przyjdzie jeszcze przez wiele tygodni walczyć. Popularna w szeregach powstańczych była pieśń z 1919r. ułożona przez powstańca-robotnika, śp. Aug. Świdra i śpiewana na melodię Marsylianki „Silesianka”: Do walki hej! Niebo się zniża, Czas podnieść, ludu śląski, głos! Patrzcie, jak dzień sądu się zbliża, Od którego nasz przyszły los. Od którego nasz przyszły los Słyszycie, jak krzyżackie hordy Gruchocą struny naszych dusz? Nie chcą pozwolić żyć nam już, Lecz wkoło sieją zdrady, mordy! Do walki, cały Śląsk! Z nim polski, wolny mąż! Na bój, na bój, Bo leje się krew, Krzyżacki podły wąż! Pamiętasz, świecie, nasze jęki, Pamiętasz łzy i naszą krew? Czyż jeszcze tej nie dosyć męki, Czyż nie czas na wolności śpiew? Czyż nie czas na wolności śpiew? Hej! Z tego serca i z tej duszy, Co ziemi bronią z całych sił – Nie będzie krwi nam obcy pił, Chociaż się całe piekło ruszy! Do walki cały Śląsk! Z nim polski, wolny mąż! Na bój, na bój, Bo leje się krew, Krzyżacki podły wąż! Nam wyrok Boży, wyrok znany: Nam wolnym żyć na ziemi swej! Chociaż lud męką już złamany, Polsko, nie puścim ziemi swej! Polsko, nie puścim ziemi swej! A jeśli krwią zaleje droga I my się musim trupem stać – To wtenczas niechaj nasza brać Po naszych trupach goni wroga! Do walki cały Śląsk!... K Pierwotny tekst artykułu, tak jak wszystkie z cyklu „Historia powstań śląskich”, został opublikowany w niewychodzącej już „Gazecie Śląskiej”.

Pieśni z powstań śląskich

F

Tomasz Kwiatek

undacja „Dla Dziedzictwa” wydała płytę pt. Nadstawcie ucha kochani ludkowie. Pieśni powstań śląskich ze zbiorów prof. Adolfa Dygacza. Płyta zawiera 12 utworów z pieśniami powstańczymi, w nowoczesnej aranżacji pod kierunkiem wybitnego śląskiego artysty – Grzegorza Płonki. Pieśni pochodzą ze zbiorów prof. Adolfa Dygacza, znanego śląskiego etnomuzykologa. Nieprzypadkowo inicjatywa została podjęta w 100 rocznicę II powstania śląskiego, które było jedną z pięciu zakończonych sukcesem polskich insurekcji. Płytę nagrano w studiu nagrań Radia Katowice. Jej promocja miała miejsce w niedzielę 13 września br. w studiu im. SBB w Radiu Opole. Odbyła się ona podczas koncertu, wieńczącego projekt pt. Ballada o placu św. Sebastiana w Opolu, dofinasowany z Programu Wieloletniego „Niepodległa” na lata 2017–2021, a zrealizowano go w ramach 28 edycji Europejskich Dni Dziedzictwa, pod hasłem „Moja droga”. Grzegorz Płonka zaprezentował 12 pieśni z czasów powstań śląskich, które powstały na obszarze historycznego Górnego Śląska. Wokaliście towarzyszył kwintet dęty w składzie: trąbka – Adrian Gaweł, waltornia – Michał Zdrzałek, puzon – Michał Czyż, tuba – Jakub Sznajder, perkusja – Łukasz Kurek. Jedną z pieśni – najbardziej znaną i popularyzowaną podczas powstań śląskich – Kajze mi się podzioł mój synocek miły – wykonała utalentowana Klaudia Cyrnal. Aranżacje utworów przygotował Andrzej Kaszuba.

Warto dodać, że na początku września Grzegorz Płonka przeprowadził w Radiu Katowice, również w ramach projektu, warsztaty muzyczne z uczniami Szkoły Podstawowej nr 61 im. Polskich Kawalerów Maltańskich Specjalnej w Katowicach-Ligocie. Płytę CD można nabyć poprzez stronę www.dladziedzictwa.org. Patronat honorowy nad wydawnictwem objęli: Biuro Programu „Niepodległa”, MKiDN, IPN, Instytut Śląski w Opolu, Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu, Muzeum Powstań Śląskich w Świętochłowicach, PFRON Oddział w Opolu i Fundacja „Polskie Dziedzictwo Śląska”. Patronat medialny sprawują: Polskie Radio Katowice, TVP 3 Opole, Radio Opole, Radio DOXA i portal NGOpole.pl. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI

W sierpniu br. Deutsche Welle na swoich stronach internetowych promowała niemieckiego historyka, prof. dr. Stephana Lehnstaedta, który w prywatnym Touro Institut w Berlinie zajmuje się Holokaustem, a w 2019 r. opublikował w wydawnictwie C.H. Beck książkę Der vergessene Sieg. Der Polnisch-Sowjetische Krieg 1919–1921 und die Entstehung des modernen Osteuropa.

15

sierpnia, w 100 rocznicę Bitwy Warszawskiej, w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Lehnstaedt przedstawił główne tezy swojej książki. Wynika z nich, że w wygranej z wielkim trudem bitwie o Warszawę Polacy walczyli tylko dla siebie. „Co prawda, jak brzmiał rozkaz Tuchaczewskiego »po trupie białej Polski prowadzi droga do światowego pożaru«, jednak były to tylko mrzonki Moskwy. Chociaż Lenin i jego towarzysze w lecie 1920 roku jeszcze nie pożegnali się na dobre z rewolucją światową, to perspektywa militarnego sukcesu w walce z Niemcami wydaje się być całkowicie utopijna. Nawet osłabiona Reichswehra dałaby sobie łatwo radę z Armią Czerwoną” – uzasadnia swoje stanowisko niemiecki historyk. W wywiadzie dla Deutsche Welle Lehnstaedt powiedział: „Napisałem książkę dla czytelnika w Niemczech, gdzie wojna z bolszewikami jest niemal zupełnie nieznana. Tak samo jest w innych krajach zachodnioeuropejskich. Ten temat jest nieobecny w świadomości społeczeństw zachodnich”. Na pytanie-sugestię DW, że narodowo-konserwatywny rząd w Polsce obchodzi z wielką pompą setną rocznicę Bitwy Warszawskiej. Czy celebrowanie takich rocznic ma sens? – historyk odpowiedział: „Polska ma pełne prawo do przypominania Europie o tej wojnie, ponieważ wydarzenia z lat 1919–1921 (…) są całkowicie nieznane. Zachód zapomniał o polskim zwycięstwie. W dodatku Europa Zachodnia nie ma takich doświadczeń z Rosją, jakie były udziałem Polski. Dlatego Polska powinna wnieść do europejskiej polityki zagranicznej swoją perspektywę relacji z Rosją. Polityka zagraniczna UE nie może opierać się tylko i wyłącznie na doświadczeniach Paryża i Berlina. Polska musi o tym Zachodowi stale przypominać”. W związku z tym enuncjacjami mediów niemieckich warto przypomnieć znaczenie Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę. Wprawdzie propagandowo Tuchaczewski rozkazem nr 1423 z 2 lipca 1920 r., skierowanym ze Smoleńska do oddziałów Frontu Zachodniego, ogłosił, że „przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!” i mogło się wydawać, że owo „Na zachód!” oznacza wsparcie dla rewolucji w Niemczech – jednak niejawne kontakty bolszewików z socjaldemokratycznymi władzami niemieckiej Republiki Weimarskiej wskazywały na coś innego. Pierwsze kontakty bolszewicko-niemieckie nawiązał przybyły w grudniu 1918 r. do Berlina Karol Radek vel Sobelsohn, który kontaktował się nie tylko z niemieckimi komunistami, ale i przedstawicielami niemieckich kół gospodarczych i rządu niemieckiego oraz gen. Hansem von Seecktem.

Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku Stanisław Florian Po stronie polskiej dość wcześnie zdawano sobie sprawę ze współpracy niemiecko-bolszewickiej. Już 14 marca Związek Ludowo-Narodowy i Polskie Zjednoczenie Ludowe złożyły w Sejmie wniosek, przedstawiony 21 marca 1919 r. na 14 posiedzeniu Sejmu przez księdza K. Lutosławskiego, a przyjęty jako wniosek nagły, który stwierdzał, że „wojnę polsko-sowiecką planuje się w Berlinie i wzywał rząd do uniemożliwienia przemycania broni i pieniędzy z Niemiec do Rosji oraz wskazywał na groźbę połączenia się bolszewików i Niemców w przypadku pokonania Polski przez Sowietów” (Sprawozdanie Stenograficzne Sejmu Ustawodawczego, 17,21 III 1919; SU, druk nr 167). Podobna w tonie rezolucja z 3 kwietnia 1919 r., zgłoszona przez Mieczysława Niedziałkowskiego ze Związku Polskich Posłów Socjalistycznych, stwierdzająca, że „walka obronna na Wschodzie ma charakter obronny przed Rosyjską Republiką Sowietów i Niemiec” – nie została jednak przez Sejm przyjęta.

N

a początku 1920 r. bolszewicy składali MSZ Niemiec i gen. H. von Seecktowi propozycje wspólnej wojny przeciw Polsce. Zostały one odrzucone 16 kwietnia 1920 r. przez Agona von Maltzana w rozmowie z Wiktorem Koppem – radzieckim przedstawicielem ds. repatriacji jeńców rosyjskich z Niemiec, któremu powierzono również sprawy kontaktów gospodarczych i politycznych. Jednocześnie jednak Niemcy zobowiązały się do nieprzepuszczenia oddziałów francuskich i niewysłania własnych oddziałów na pomoc Pol-

W ślad za tymi kontaktami już w lutym 1920 r. gen. Hans von Seeckt, jako nieformalny szef sztabu generalnego zredukowanej traktatem wersalskim armii niemieckiej, zwołał „tajne zebranie około setki wyższych oficerów (…) pod pretekstem przeciwstawienia się presji Sprzymierzonych [czyli zwycięskiej entencie – S.F.], wymierzonej w Reichswehrę. (…) Wątpiono, czy Ententa zdecyduje się (…) na akcję militarną (…) »Ponieważ – podkreślił von Seeckt – rozpoczniemy ofensywę przeciw Polsce, aby wyciągnąć dłoń do Rosji Sowieckiej. Bolszewicy w istocie bardzo się ustatkowali. Są oni teraz prawie tak na prawo, jak większość niemieckich socjalistów, jeżeli nie bardziej jeszcze«…” (P. de Villemarest, Źródła finansowe komunizmu i nazizmu, Fulmen Poland, Warszawa 1997, s. 205). Potwierdzeniem tego nieformalnego jeszcze sojuszu był fakt, że podczas puczu Kappa-Lűtwitza w marcu/kwietniu 1920 r., gdy w Niemczech strajkowało 9 milionów członków związków zawodowych, a niektórzy działacze komunistyczni rozdawali robotnikom broń – bolszewiccy emisariusze z Moskwy przywieźli dyrektywę, z której wynikało, że „rewolucyjny proletariat nie ruszy nawet małym palcem”… Latem 1920 r. von Seeckt zakazał przejazdu przez Niemcy transportom broni i amunicji z Francji dla walczącej z bolszewikami armii polskiej, a w memorandum do podwładnych napisał: „Polska jest naszym śmiertelnym wrogiem. Rosja Sowiecka uderza nie tylko w nią, ale jednocześnie i przede wszystkim we Francję i Wielką Brytanię. Jeżeli Polska się załamie, cała budowla Wersalu runie.

Tuchaczewski rozkazem z 2 lipca 1920 r. do oddziałów Frontu Zachodniego ogłosił: „przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym”. sce. Wzmocnieniem dla Armii Czerwonej była natomiast umowa, którą W. Kopp zawarł z rządem niemieckim 19 kwietnia 1920 r. o repatriacji jeńców wojennych. W tym czasie w Niemczech przebywało ok. 300 tys. jeńców rosyjskich, z których organizowano armię rosyjską pod dowództwem Guczkowa. Jej oddziały były stopniowo transportowane do Rosji bolszewickiej przez Czechosłowację, a sformowane w Prusach Wschodnich – przez Litwę i Łotwę.

Możemy się uwolnić z kajdan ententy przy pomocy Rosji Sowieckiej, nie stając się zresztą ofiarami bolszewizmu”. Gdy trwał już atak bolszewicki na Polskę, 5 lipca 1920 r. rząd Republiki Weimarskiej przyjął stanowisko, że wsparcie Polaków nie wchodzi w grę, nie ustalono natomiast postępowania na wypadek dotarcia bolszewików do granic państwa niemieckiego. Neutralność w wojnie polsko-radzieckiej Niemcy ogłosiły 20 lipca 1920 r., a minister spraw zagranicznych Niemiec

Walter Simons drogą radiową poinformował o tym Gieorgija Cziczerina, komisarza do spraw zagranicznych Rady Komisarzy Ludowych RSFRR. Dwa dni później Simons w liście do G. Cziczerina zaproponował nawiązanie stosunków dyplomatycznych i nienaruszalność granicy z 1914 r. Od 22 lipca 1920 r. W. Kopp jako przedstawiciel Rosji Sowieckiej w Berlinie posiadał pełnomocnictwa do zawarcia sojuszu wojenno-politycznego z Niemcami. Na początku sierpnia,

kpt. Thomas, 29 lipca 1920 r. udał się do Prostek, a następnie poinformował przełożonych o internowaniu Polaków oraz o rozmowach z Rosjanami z posterunku granicznego, którzy deklarowali chęć oddania korytarza Niemcom. Kpt. Thomas przekroczył granicę i rozmawiał z komisarzem ludowym Wynogradowem, który poinformował go o radzieckich planach ustanowienia rządu sowieckiego w Warszawie, likwidacji traktatu wersalskiego oraz o chęci Rosji powrotu do granic z 1914 r.

W sierpniu 1920 r. w Armii Czerwonej przeciwko Polakom walczyło 20 tys. żołnierzy niemieckich i 80 tys. Spartakusowców, czyli niemieckich komunistów, którym władze niemieckie umożliwiły przedostanie się do Armii Czerwonej. podczas rozmowy z pracownikiem niemieckiego MSZ, zaproponował współpracę i zawarcie tajnej umowy przeciw Polsce i zapewnił władze niemieckie, że po rozgromieniu Polski Armia Czerwona nie przekroczy granicy Niemiec z 1914 r. W rozporządzeniu z 25 lipca 1920 r. rząd Niemiec zabronił eksportu i tranzytu broni, amunicji, prochu i materiałów wybuchowych na terytorium Rosji Radzieckiej i Polski. Ogłoszenie neutralności i zarządzenie to były wymierzone przeciwko Polsce. Władze polskie wiedziały o współpracy bolszewicko-niemieckiej, ale nie potrafiły się jej przeciwstawić…

W

trakcie działań wojennych wzdłuż granic Prus Wschodnich, 31 lipca 1920 r. między godz. 16 a 17 na przejściu granicznym w Prostkach pojawili się dwaj oficerowie bolszewiccy, z którymi rozmawiał oficer straży granicznej Büchler. Wywodzący się z armii carskiej bolszewiccy oficerowie deklarowali respektowanie granicy Niemiec z 1914 r. i obiecywali oddanie Niemcom terytoriów włączonych w skład Polski traktatem wersalskim – konkretnie Pomorza Gdańskiego – oraz wspólną akcję przeciw Francji. Niemcy zaś chcieli przekonać Rosjan, że nie popierają Polski ani ententy. W tym czasie, mimo ogłoszonej neutralności, na terenie Niemiec prowadzony był werbunek do Armii Czerwonej, a bolszewicy otrzymywali z Niemiec amunicję i odzież. Niemcy wysyłały również instruktorów i oficerów do Armii Czerwonej. Niemiecki oficer sztabowy przy Komisarzu Rzeszy,

W wyniku rozmów w Berlinie, 2 sierpnia uzgodniono przydzielenie do radzieckiej IV Armii pod dowództwem Jewgienija Siergiejewa reprezentanta rządu niemieckiego, który miał monitorować rozwój wypadków podczas posuwania się bolszewików w głąb Polski. 13 sierpnia bolszewicki dowódca IV Armii przekazał Reichswerze Działdowo, zdobyte przez kawalerię Gaj-chana, a dzień później gazeta „Prawda” zapowiedziała zwrot Rzeszy niemieckiej utraconych w wyniku I wojny światowej ziem. Wasilij Tomaschow, oficer polityczny 4 Armii Radzieckiej zeznał, że w początkach sierpnia 1920 r. rozmawiał w Łomży z Helmutem Belckem, podającym się za wysłannika Auswärtiges Amt i oferującym Rosjanom broń. Podczas drugiego spotkania zawarto umowę na dostarczenie Rosjanom pod Prostkami w ciągu ośmiu dni: 200 tys. par butów, 20 tys. rowerów – na kwotę 30 mln marek – a w późniejszym terminie Niemcy zobowiązali się do dostarczenie samolotów, aut ciężarowych, amunicji i karabinów. Rosjanin podczas rozmów zapewniał o powrocie granic z 1914 r. i o tym, że Polska stanie się sowiecką republiką. W sierpniu 1920 r. dokerzy niemieccy w porcie gdańskim – jedynym w powstałej sytuacji połączeniu Rzeczypospolitej ze światem – odmówili rozładunku statków z pomocą dla Polski. W tej sytuacji port został zmilitaryzowany na rozkaz dowódcy wojsk ententy w Gdańsku, gen. Richarda Hakinga, wbrew sprzyjającemu Niemcom Komisarzowi Ligi Narodów w Wolnym Mieście Gdańsku, Reginaldowi

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

Towerowi. W rozładunku uczestniczyli żołnierze brytyjscy stacjonujący w Gdańsku. Tymczasem, mimo deklaratywnej neutralności, z niemieckich portów wypłynęły okręty załadowane karabinami, ciężkimi karabinami maszynowymi, amunicją, wyposażeniem dla piechoty i kawalerii bolszewickiej. Przewożono nimi rozebrane części samolotów. 30 aeroplanów sprzedała Rosji firma Steffer i Neumann z Berlina. Część sprzętu, broni i amunicji była sprzedawana Rosji bolszewickiej za pośrednictwem Litwy oraz rosyjskich i żydowskich kupców.

W

Armii Czerwonej na froncie zachodnim utworzono nawet z niemieckich robotników ochotniczą brygadę strzelców. Po stronie bolszewików walczyły całe oddziały niemieckie. W ataku Armii Czerwonej na Sierpc uczestniczył oddział kawalerii niemieckiej liczący około 1 tys. szabel, wyposażony w karabiny maszynowe, działa polowe i tabory. Wojsko Polskie broniące Sierpca zetknęło się z 3 baonami piechoty, liczącymi ok. 2400 żołnierzy, ubranymi w niemieckie mundury wojskowe. Według danych polskiego wywiadu wojskowego, w sierpniu 1920 r. w Armii Czerwonej przeciwko Polakom walczyło 20 tys. żołnierzy niemieckich i 80 tys. Spartakusowców, czyli niemieckich komunistów, którym władze niemieckie umożliwiły przedostanie się do Armii Czerwonej, mimo masakr, jakich dokonywały na nich w Saksonii, Zagłębiu Ruhry czy Hanowerze te same Freikorpsy, które mordowały polskich Ślązaków walczących o powrót Śląska do Macierzy. Kiedy losy wojny w bitwie warszawskiej się odwróciły, turecki minister Enver Pasza, który był zaufanym von Seeckta od I wojny światowej, przekazał mu list od Trockiego, datowany 20 sierpnia 1920 r., zawierający prośbę o dostawy dla Armii Czerwonej broni precyzyjnej, zmagazynowanej w Niemczech, która miała być zniszczona już w 1919 r. na żądanie Sprzymierzonych… Takie są fakty o konszachtach niemiecko-sowieckich od chwili przejęcia w Rosji władzy przez bolszewików. Świadczą one, że od czasów rozbiorów nic się w polityce Niemiec i Rosji wobec Polski i Polaków nie zmieniło. Pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko zastosowaniem jej założeń w sprzyjających okolicznościach. Polska racja stanu wymaga, aby – w kontekście zbliżenia niemiecko-rosyjskiego za pośrednictwem rur Nord Streamu – obnażać europejskiej i światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Co więcej – warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie i utrudnianie współpracy tych państw, wymierzonej w Polskę i Polaków. K Oprócz wymienionych w treści artykułu publikacji i innych lektur, autor korzystał obficie z pracy K. Jońcy pt. Wojna polsko-sowiecka 1920 roku w dokumentach niemieckiej dyplomacji, Wrocław 2002.


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

10

1

października 2019 r. weszła w życie długo dyskutowana w środowisku akademickim tzw. Ustawa 2.0, która ostatecznie przybrała postać ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce (PoSWiN), uchwalonej 20 lipca 2018 r. i opublikowanej w Dzienniku Ustaw 2018 poz. 1668. Obecnie obowiązuje (od 24.06. do 31.12.) jej wersja opublikowana w Dzienniku Ustaw 2020.85. Do tej wersji odnosić się będzie poniższy komentarz. Ustawa weszła w życie 1.10.2019 r. i jest systematycznie wdrażana do 31.12.2023 r., z poprawkami przedłużenia niektórych terminów ze względu na epidemię koronawirusa. PoSWiN została szumnie nazwana „Konstytucją dla nauki”. Jej ambicje od początku były bowiem wysokie: miała zastąpić (i faktycznie zastąpiła) 4 ustawy istotne dla funkcjonowania szkolnictwa wyższego i rozwoju nauki, a mianowicie: prawo o szkolnictwie wyższym, ustawę o zasadach finansowania nauki, ustawę o stopniach i tytule naukowym oraz ustawę o kredytach i pożyczkach studenckich. Doświadczenie w stanowieniu prawa powinno od razu wskazać na szczególnie obszerny zakres prac ustawodawczych i na niebezpieczeństwo licznych niedopatrzeń w spójności i precyzyjności zapisów oraz na trudności w ocenie konsekwencji praktycznych. I rzeczywiście, PoSWiN jest ustawą niedoskonałą, a w swych najbardziej ogólnych konsekwencjach – nawet groźną dla rozwoju polskiej kultury, nie tylko naukowej. Zapewnienia, także w zapisie ustawy, o ścisłym nawiązaniu do „standardów międzynarodowych” nie mogą w taki sam sposób dotyczyć wszystkich dziedzin nauki. Gdy taki nieprecyzyjny zapis staje się prawem ogólnie obowiązującym, marginalizuje rozwój kultury polskiej oraz żywotne dla społeczeństwa polskiego obszary badań.

Nazewnictwo: z jednej strony – ‘nauka’, z drugiej – ‘badania’ W porównaniu z terminem ‘badania’, ogólniejszym i tradycyjnie związanym z kulturą europejską jest ‘nauka’, czyli wytwór kultury w postaci usystematyzowanych wyników poznania, którego celem jest dotarcie do prawdy (jak zresztą głoszą pierwsze słowa Preambuły PoSWiN) mniej lub bardziej ogólnej. Tak rozumiana nauka jest wytworem specyficznie europejskim, wywodzącym się z filozofii antyku. Narzędziem poznania naukowego jest metoda badawcza – racjonalno-empiryczna. Badanie zaś samo w sobie tradycyjnie nie jest celem poznania. Współcześnie – m.in. za sprawą popularyzacji nurtów postmodernizmu i ustaleń tzw. teorii krytycznej neomarksistowskiej szkoły frankfurckiej – modne jest kwestionowanie wszelkich sądów oraz indywidualizacja (w odniesieniu do jednostki lub konkretnej grupy) relacji podmiot-przedmiot, także w poznaniu i interpretacji faktów. Taka postawa rzeczywiście faworyzuje szczegółowe badania w celu doraźnej diagnozy i zastosowań, nie zaś rozumienie faktów i przybliżanie się do prawdy, choćby w Popperowskim procesie verisimilitude. Badanie ma się stać celem samym w sobie, a na podstawie wynikających z niego szczegółowych ustaleń może sprzyjać manipulowaniu taką lub inną rzeczywistością. Badanie wcale nie musi być nakierowane na prawdę, może np. służyć wyłącznie celom społecznym lub politycznym tych, którzy łożą na owe badania. Nauka jako w miarę spójny system twierdzeń ma funkcje wyjaśniające, wyniki badań zaś nie. Natomiast w lansowanych ideologiach skrajnie liberalistycznych nauka jako system jest ograniczeniem wolności interpretacji i wyjaśnień, badania zaś nie. Ponadto w świecie kultury zachodniej dawno oddzielono ‘science’ od ‘art’. ‘Science’ to twarda wiedza o faktach empirycznych, tradycyjnie jeszcze ubrana w teorię (ale w tym świecie rozumianą bardziej jak spekulacja niż pewne odbicie prawdy o takiej lub innej rzeczywistości), ale najlepiej w teorię ilościową, która się przekłada na technologiczne zastosowania. ‘Art’ natomiast to humanistyka, a więc – według tej dychotomicznej klasyfikacji – ot, taka po prostu narracja o jakiejś rzeczywistości, mająca walor inspiracji lub estetyczny (bliższa literaturze). W kulturze łacińskiej (a więc i polskiej) termin ‘nauka’ jest szerszy znaczeniowo niż ‘science’. W zapisach PoSWiN występuje nieporządek w stosowaniu pojęć ‘nauka’ i ‘badania’. Należałoby to uładzić. M.in. – co w świetle powyższego jedynie

KURIER·ŚL ĄSKI Pisząca te słowa nie jest prawnikiem, więc może nie uwzględniać możliwości lub pułapek prawnych. Jest skromnym, ale długoletnim nauczycielem akademickimi, mającym doświadczenie naukowe zarówno w dyscyplinach tzw. ścisłych, jak humanistycznych i społecznych. Z tej zatem perspektywy wskazuje poniżej tylko na niektóre, bardziej szczegółowe konsekwencje PoSWiN, które coraz bardziej niepokoją część środowiska akademickiego. Wyrażone w tekście opinie są wynikiem osobistych przemyśleń i doświadczeń autorki, nie zaś wykładnią instytucji, z którymi jest związana działalnością zawodową i społeczną.

O praktycznych konsekwencjach wybranych artykułów ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce Teresa Grabińska pozornie jest sprawą kosmetyki – powinno się powrócić do tradycyjnego nazewnictwa grup nauczycieli akademickich. W obecnym nazewnictwie nie występuje słowo „nauka”, lecz „badania”. Zgodnie z art. 114, „Nauczycieli akademickich zatrudnia się w grupach pracowników: 1) dydaktycznych; 2) badawczych; 3) badawczo-dydaktycznych”, przy czym w art. 4.1 „Działalność naukowa obejmuje badania naukowe, prace rozwojowe oraz twórczość artystyczną”. Warto by także zwrócić uwagę na takie samo, niefortunne nazewnictwo (wprawdzie już wcześniej wprowadzone) kolejnych stopni zaawansowania w dziedzinie sztuki, gdyż zgodnie z art. 177, „1. W systemie szkolnictwa wyższego i nauki nadaje się: 1. stopnie naukowe i stopnie w zakresie sztuki: a) stopień doktora, b) stopień doktora habilitowanego; 2) tytuł profesora. 2. Stopień naukowy nadaje się w dziedzinie nauki i dyscyplinie naukowej. Stopień naukowy doktora może być nadany w dziedzinie. 3. Stopień w zakresie sztuki nadaje się w dziedzinie sztuki i dyscyplinie artystycznej”. Stopnie doktorskie w zakresie sztuki to swoisty oksymoron. Należałoby je inaczej nazwać, np. stopnie mistrzostwa. Jeśli wyżej wskazany w PoSWiN zabieg włączenia humanistyki i nauk społecznych do ‘science’ (w tym sensie rozumianej ‘nauki’) traktować jako przymus stosowania w tych naukach przede wszystkim metody empirycznej, to już „unaukowienie” w podobnym trybie twórczości artystycznej staje się co najmniej dziwne, zwłaszcza w obecności rozwijających się naukowych badań kulturoznawczych, jak i w estetyce, filozofii lub socjologii twórczości itp. Trudno bowiem przypuścić, że ustawodawca wziął pod uwagę perspektywę technologicznego sterowania ludzkim umysłem także w zakresie inwencji twórczej.

Wolność nauczania i badań naukowych a odpowiedzialność kadry akademickiej za wychowanie pokoleń W zapisach PoSWiN występuje pewna sprzeczność między tzw. wolnością nauczania, przysługującą nauczycielom akademickim, a realizacją celów nauczania studentów. W art. 3.1 „Podstawą systemu szkolnictwa wyższego i nauki jest wolność nauczania, twórczości artystycznej, badań naukowych i ogłaszania ich wyników oraz autonomia uczelni”. Natomiast w art. 11.1 „Podstawowymi zadaniami uczelni są: (…); 7) wychowywanie studentów w poczuciu odpowiedzialności za państwo polskie, tradycję narodową, umacnianie zasad demokracji i poszanowanie praw człowieka; (…)”. „Wolność nauczania” w naukach humanistycznych (w tym – historycznych) i społecznych nie zawsze pozostaje w zgodzie z „tradycją narodową” i „odpowiedzialnością za państwo polskie”. Brak hierarchii wartości przekazywanych młodemu pokoleniu, uważanej w ruchach radykalnie liberalistycznych za ograniczenie wolności, nie pozwala spełnić należycie zadań uczelni. Bez przybliżenia hierarchii wartości, w nakierowaniu na badania dla nich samych (z inspiracji sponsorów) i ze zdawkowo zaserwowaną „prawdą”, art. 11.1 (7) może stać się bezprzedmiotowy. Ustawodawca dalej brnie tą koleiną w art. 3.2: „System szkolnictwa wyższego i nauki funkcjonuje z poszanowaniem standardów międzynarodowych, zasad etycznych i dobrych praktyk w zakresie kształcenia i działalności naukowej oraz z uwzględnieniem szczególnego znaczenia społecznej odpowiedzialności nauki”.

Treść art. 3.2 to następny przykład w PoSWiN swoistego zaklinania nazewnictwem rzeczywistości norm kulturowych i moralnych. Nie bardzo bowiem wiadomo, co oznaczają „standardy międzynarodowe”. Przecież nie wszystkie w relacjach między narodami są jednakowe. Czy chodziłoby o politykę ONZ lub UE? Ale to – z jednej strony – za mało na standardy (bo nie są ogólnie przyjęte), a z drugiej – za dużo (bo nie dość uwzględniają lokalne różnice kulturowe). Podobnie występuje rozdwojenie jaźni w związku z zasadami i etycznymi i dobrymi praktykami, zwłaszcza gdy nie przeprowadzono w Polsce lustracji w środowisku akademickim, a wątpliwe zasady i praktyki „minionego okresu” się utrwaliły. Szybka zmiana pokoleniowa środowiska akademickiego (lansowana w PoSWiN, o czym poniżej) nic tu nie zmieni na lepsze.

System grantów System grantów przenoszony bezpośrednio z rozwiniętych państw Zachodu i ze środowiska korporacji transnarodowych jest na razie niewystarczający. I znów należałoby oddzielić sposób finansowania tzw. nauk ścisłych, biomedycznych i technicznych od humanistyki, nauk społecznych i sztuki. Przedstawiciele tych pierwszych – niezabarwionych kulturowo, zobiektywizowanych dziedzin nauki – jeśli tylko prowadzą badania na odpowiednim poziomie, powinni ubiegać się o granty fundowane przez transnarodowe i polskie firmy (lub fundacje państwowe). A i tak w przypadku tych pierwszych firm zalecony jest umiar, aby nie spychać rodzimego potencjału technicznego na margines. Natomiast w dyscyplinach „art”, mimo dobrze na Zachodzie prosperujących fundacji o różnym profilu światopoglądowym, wiodące uczelnie są wylęgarnią ideologii na zamówienie określonych kół ekonomicznych i politycznych. W Polsce intratne (jak na polskie warunki) zamówienia przychodzą z zewnątrz i bywa tak, że w zakresie humanistyki, nauk społecznych i sztuki szkodzą kulturze polskiej, „tradycji narodowej” i ostatecznie polityce. Z powodu małej ilości pieniędzy na rozwój nauki w Polsce, może dochodzić w przydzielaniu grantów za pośrednictwem rodzimych centrów do zjawisk dyskryminacji, kumoterstwa i korupcji, ale też i do wzrostu pospolitej biurokracji. Pieniądze publiczne przeznaczone na badania przede wszystkim powinny trafiać wprost do uczelni publicznych (i w wyważony sposób zasilać uczelnie niepubliczne), a nie do coraz większej liczby centrów udzielających granty. Granty przydzielane uczelniom nie wykluczają grantów z innych konkretnych (o wyspecjalizowanej tematyce) źródeł polskich i zagranicznych, ale wtedy owe źródła są przynajmniej znane, jak np. fundacje niemieckie. Powinien zostać zmieniony system grantów w PoSWiN, który obecnie ma postać podaną w art. 7: „2. Na rzecz systemu szkolnictwa wyższego i nauki działają: 1) Narodowa Agencja Wymiany Akademickiej, działająca na podstawie ustawy z dnia 7 lipca 2017 r. o Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej (Dz.U. z 2019 r. poz. 1582), zwana dalej „NAWA”; 2) Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, działające na podstawie ustawy z dnia 30 kwietnia 2010 r. o Narodowym Centrum Badań i Rozwoju (Dz.U. z 2019 r. poz. 1770 i 2020), zwane dalej „NCBiR”; 3) Narodowe Centrum Nauki, działające na podstawie ustawy z dnia 30 kwietnia 2010 r. o Narodowym Centrum Nauki (Dz.U. z 2019 r. poz. 1384), zwane dalej „NCN”; 4) Agencja Badań

Medycznych, działająca na podstawie ustawy z dnia 21 lutego 2019 r. o Agencji Badań Medycznych (Dz.U. poz. 447)”. Finansowanie nauki polskiej w świetle PoSWiN powinno się stać przedmiotem oddzielnej analizy. Nie tylko bowiem zagrożone są badania służące rozwojowi kultury narodowej i rozwiązywaniu specyficznych lokalnych problemów, z powodu narzucania tematyki przez politykę grantów, ale całkiem realne jest zubożenie i tak mizernych funduszy na naukę z powodu – znowu skądinąd ważnego nawiązania do „standardów międzynarodowych” – tj. opłacania, i to sowitego (bo proporcjonalnego do możliwości zachodnich sponsorów), zagranicznych publikacji, które dają punkty niezbędne do zdobycia kategorii A+, A lub B+, pozwalających uzyskać uczelni status akademicki i wyższy oraz prawo do nadawanie stopni naukowych. Zgodnie z art. 14.1, „Uczelnia jest uczelnią akademicką, jeżeli prowadzi działalność naukową i posiada kategorię naukową A+, A albo B+ w co najmniej 1 dyscyplinie naukowej albo artystycznej” oraz art. 16.1: „Wyraz »akademia« jest zastrzeżony dla nazwy uczelni akademickiej. 2. Wyraz »politechnika« jest zastrzeżony dla nazwy uczelni akademickiej posiadającej kategorię naukową A+, A albo B+ w co najmniej 2 dyscyplinach w zakresie nauk inżynieryjnych i technicznych. 3. Wyraz »uniwersytet« jest zastrzeżony dla nazwy uczelni akademickiej posiadającej kategorię naukową A+, A albo B+ w co najmniej 6 dyscyplinach naukowych lub artystycznych, zwanych dalej »dyscyplinami«, zawierających się w co najmniej 3 dziedzinach nauki lub sztuki, zwanych dalej »dziedzinami«”, a także zgodnie z art. 185.1, „Uprawnienie do nadawania stopnia doktora w dyscyplinie posiada uczelnia, instytut PAN, instytut badawczy albo instytut międzynarodowy w dyscyplinie, w której posiada kategorię naukową A+, A albo B+, zwane dalej »podmiotem doktoryzującym«” i art. 218: „Uprawnienie do nadawania stopnia doktora habilitowanego posiada uczelnia, instytut PAN, instytut badawczy albo instytut międzynarodowy, w dyscyplinie, w której posiada kategorię naukową A+, A albo B+, zwane dalej »podmiotem habilitującym«. Odpowiednią do nadawania stopni naukowych kategorię można uzyskać m.in. dzięki wysokiej punktacji publikacji pracowników badawczych i badawczo-dydaktycznych, przypisanych danej dyscyplinie. Wysoką punktację zaś mają umieszczone na liście MSWiN czasopisma głównie zagraniczne, w których druk jest odpłatny, i to często wysoko, a które prowadzą własną politykę doboru tematów i cytowań w przedstawianych do druku artykułach.

Dyskryminacja seniorów po 67 i 70 roku życia W świetle tzw. „międzynarodowych standardów” nie wolno dyskryminować przeróżnych mniejszości, wprowadza się prawa dziecka, osób niepełnosprawnych itd., natomiast w PoSWiN bezwzględnie pozbawia się pracowników naukowych po 67 roku życia realnego wpływu na zarządzanie uczelnią i promowanie kadry naukowej, kiedy właśnie późniejszy wiek w tej profesji pozwala na przekazywanie w najbardziej wolny sposób wieloletniego doświadczenia. Jeśli zaś ustawodawca był zatroskany o stan mentalny seniorów, to, jak pokazują badania, nie od dziś zresztą, intensywne operacje

umysłowe raczej przedłużają w czasie sprawność funkcji mózgu niż ją skracają. Jeśli zaś dyskryminacja seniorów ma być – w zamyśle ustawodawcy – substytutem lustracji, nieprzeprowadzonej w środowisku akademickim, to zabieg jest bliższy przysłowiowemu wylaniu dziecka z kąpielą niż realizacji tak określonego celu. Trzydziestoletniej (po 1989 r.) selekcji kadry według starych, także ideologicznych kryteriów (zwłaszcza w naukach humanistycznych i społecznych, i to w wiodących ośrodkach akademickich) on nie unieważni. Dyskryminacja seniorów w organach władzy Zgodnie z art. 20, „1. Członkiem rady uczelni może być osoba, która: (…); 7) nie ukończyła 67. roku życia do dnia rozpoczęcia kadencji”, przy czym wg art. 17.1 „Organami uczelni: 1) publicznej – są rada uczelni, rektor i senat; (…). 2. Senat uczelni może przewidywać również inne organy uczelni”. Art. 29.4 głosi: „Członkiem senatu może być osoba, która spełnia wymagania określone w art. 20 ust. 1 pkt 1–5 i 7”, a wg art. 24.1, „Rektorem może być osoba, która spełnia wymagania określone w art. 20 ust. 1 pkt 1–6, a w uczelni publicznej – która także posiada co najmniej stopień doktora oraz spełnia wymaganie określone w art. 20 ust. 1 pkt 7. Statut może przewidywać dodatkowe wymagania dla rektora”. Rektor jest wybierany przez kolegium elektorów, którego skład i ograniczenie wiekowe określają dwa ustępy art. 25 PoSWiN. Art. 25: „1. Skład kolegium elektorów w uczelni publicznej oraz tryb wyboru jego członków określa statut, przy czym nie mniej niż 20% składu stanowią studenci i doktoranci. Liczbę studentów i doktorantów ustala się proporcjonalnie do liczebności obu tych grup w uczelni, z tym że każda z tych grup jest reprezentowana przez co najmniej jednego przedstawiciela. 2. Członkiem kolegium elektorów może być osoba, która spełnia wymagania określone w art. 20 ust. 1 pkt 1–5 i 7”. Nowo powołanym organem w PoSWiN – obok rektora i senatu – jest rada uczelni. W wyniku dyskryminacji wiekowej w osobie rektora, w radzie uczelni i senacie bezwzględnie pozbawia się seniorów wpływu na zarządzanie uczelnią publiczną. Seniorów pozbawia się nawet czynnego prawa wyborczego w wyborze rektora, ze względu na ustanowiony skład kolegium elektorów. Dyskryminacja seniorów we wpływie na awanse naukowe Zgodnie z PoSWiN, Rada Doskonałości Naukowej (RDN) ma zastąpić rzeczywiście nie najlepiej działającą dotychczas Centralną Komisję do Spraw Stopni i Tytułów. W myśl art. 228.1, „Postępowanie w sprawie nadania tytułu profesora wszczyna się na wniosek osoby, o której mowa w art. 227 ust. 1 albo 2, zawierający uzasadnienie wskazujące na spełnienie wymagań, o których mowa w art. 227, składany do RDN”, i art. 232: „1. RDN działa na rzecz zapewnienia rozwoju kadry naukowej zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej wymaganymi do uzyskania stopni naukowych, stopni w zakresie sztuki i tytułu profesora. 2. RDN w zakresie prowadzonych postępowań pełni funkcję centralnego organu administracji rządowej. 3. RDN podlega kontroli ministra w trybie i na zasadach określonych w ustawie z dnia 15 lipca 2011 r. o kontroli w administracji rządowej (Dz.U. poz. 1092 oraz z 2019 r. poz. 730). RDN odpowiada zatem za rozwój kadry naukowej i proces kreowania doktorów, doktorów habilitowanych i profesorów tytularnych.

I w tym przypadku skład RDN objęty jest ograniczeniem wiekowym, gdyż wg art. 233.1, „Członkiem RDN może być osoba, która: (…); 5) nie ukończyła 70 roku życia do dnia rozpoczęcia kadencji RDN; (…)”. Bezwzględnie pozbawia się więc seniorów uczestniczenia w zarządzaniu uczelnią i w kreowaniu kadry naukowej. Jeśli w tym zakresie ograniczeń ustawodawca działał w trosce o odpowiedni stan psychofizyczny, którym należy się wykazywać w sprawowaniu odpowiedzialnych funkcji na uczelni i w RDN, to mógł to zrobić w inny, mniej totalny sposób, np. zawrzeć zapis o zatrudnieniu na uczelni osób po 70 roku życia wyłącznie na czas określony, na 4 lata, i uzależnić ich zatrudnienie od jakości aktualnej aktywności naukowo-dydaktycznej. Przyjęta dyskryminacja seniorów stwarza niebezpieczeństwo manipulacji organizacyjnej i merytorycznej młodą kadrą naukową, która wspina się po szczeblach kariery. Może się więc skłaniać (zwłaszcza w przypadku dyscyplin humanistycznych i nauk społecznych) do wykonywania różnego rodzaju zaleceń zewnętrznych mocodawców, np. w kreowaniu kadry i tematyki badań.

Wadliwy skład organów kolegialnych uczelni Wadliwy skład kolegium elektorów Zgodnie z przywołanym art. 25. 1, 1/5 część składu kolegium elektorów przypada na doktorantów i studentów, którzy są na uczelni sezonowo i na ogół niewystarczająco znają kandydatów. Nie będą też w większym stopniu odczuwać ich władzy. Taka „rezerwa” słabo zorientowanych i umotywowanych (zwłaszcza w przypadku studentów, bo nie wszystkie uczelnie mają prawo kształcić doktorantów) może się stać narzędziem manipulacji tej dużej grupy wyborców. Wadliwy skład senatu, sprzeczny z tradycyjną funkcją senatu i prawem nadawania stopni przez senat Zgodnie z art. 29.1, „W skład senatu wchodzą: 1) w publicznej uczelni akademickiej: a) profesorowie i profesorowie uczelni, którzy stanowią nie mniej niż 50% składu senatu, b) studenci i doktoranci, którzy stanowią nie mniej niż 20% składu senatu, c) nauczyciele akademiccy zatrudnieni na stanowiskach innych niż określone w lit. a i pracownicy niebędący nauczycielami akademickimi, którzy stanowią nie mniej niż 25% składu senatu; (…)”. Ponadto wg art. 116.1, „Nauczyciela akademickiego zatrudnia się na stanowisku: 1) profesora; 2) profesora uczelni; 3) adiunkta; 4) asystenta. 2. Na stanowisku: 1) profesora – może być zatrudniona osoba posiadająca tytuł profesora; 2) profesora uczelni – może być zatrudniona osoba posiadająca co najmniej stopień doktora oraz znaczące osiągnięcia: a) dydaktyczne lub zawodowe – w przypadku pracowników dydaktycznych, b) naukowe lub artystyczne – w przypadku pracowników badawczych, c) naukowe, artystyczne lub dydaktyczne – w przypadku pracowników badawczo-dydaktycznych; (…)”. Przy czym wg art. 28.1, „Do zadań senatu należy: (…) 8) nadawanie stopni naukowych i stopni w zakresie sztuki; (…). 4. Zadanie, o którym mowa w ust. 1 pkt 8, może być wykonywane przez inny określony w statucie organ uczelni, o którym mowa w art. 17 ust. 2. Statut może określić tylko jeden organ Dokończenie na sąsiedniej stronie


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

K

ażdy wie, że pacjentowi zakłada się kartę medyczną z wykazem chorób od jego dzieciństwa, zastosowanych szczepień, aby historia medyczna pacjenta była znana lekarzowi rodzinnemu i specjalistom. U chorego lekarz musi przeprowadzić badania, poznać objawy, zdiagnozować chorobę, skierować do specjalisty, bo inaczej leczenie może nie pomóc, a zaszkodzić, co zresztą mimo takich procedur się zdarza. A jak się rzeczy mają z chorującą nauką w Polsce? Otóż – całkiem inaczej.

„Medycyna” akademicka Badania nad chorobami toczącymi naukę w Polsce są chyba na słabym poziomie i utajniane przed społeczeństwem, choć to choroba społeczna. Monitoringu tych chorób/patologii chyba się oficjalnie nie prowadzi, bo przeszukiwania internetu tego nie wykazują, poza moimi obywatelskimi, dalece niedoskonałymi usiłowaniami pokazywania systemowo uwarunkowanych chorób akademickich (m.in. w Akademii WNET – Czy bez nowego rozdania uniwersytet może wyjść z kryzysu?, 2015). Mamy wprawdzie oficjalne gremia akademickie od doskonałości w nauce, ale trudno zauważyć, aby na drodze do poznania niedoskonałości i ich eliminowania odnosiły one sukcesy. Na okoliczność kolejnych reform podnosi się takie czy inne patologie, ale po reformach zainteresowanie nimi zanika. Mój postulat (nfaetyka.wordpress. com) organizacji Polskiego Ośrodka Monitoringu Patologii Akademickich (POMPA) nie spotkał się z zainteresowaniem. Widocznie nie ma woli poznania chorób akademickich, ich rodzaju, zaraźliwości, dróg rozpowszechniania – więc niby jak można leczyć takiego pacjenta? A przecież w systemie akademickim w Polsce mamy choroby o ogromnym zasięgu: można mówić o epidemii plagiatów, ustawianych konkursów, nepotyzmu, konformizmu, chowu wsobnego, pozoranctwa naukowego i edukacyjnego… Działalność naukowa i edukacyjna nader często jest bezobjawowa, więc trudna

do wykrycia nawet przez gremia akademickie, nie mówiąc o szarych obywatelach finansujących bez należytej orientacji takie działania etatowych akademików. Nawet medycy funkcjonujący w systemie akademickim zdają się wykrywać tylko niedobór pieniędzy jako jedyną bolączkę i nie zauważają, że w niemałym stopniu te braki są spo-

Co prawda, mamy dowody na to, że historia chorób instytucji naukowych jest poznawalna (J. Wieczorek, Poznanie historii akademickiej jest możliwe, „Kurier WNET”, kwiecień 2019), ale nie ma nawet planu, aby karty historii chorób akademickich stały się obligatoryjne dla wszystkich instytucji akademickich. Niewątpliwie potrzebny jest należyty podręcznik „medycy-

sprawy przebijają się do świadomości społeczeństwa, dowiadującego się, że w świątyniach nauki dzieją się czasem rzeczy nieprzyzwoite, czasem uwarunkowane czynnikami pozanaukowymi, często politycznymi – tzw. poprawnością polityczną. Autorzy listów nieraz argumentują zasadnie, że ta czy inna sprawa jest objawem głębokiej choroby nauki w Polsce. Gdyby jednak przeanalizować

Opinia, że nauka w Polsce jest chora, staje się już niemal powszechna i taka diagnoza jest podnoszona przez naukowców wypowiadających się publicznie wobec niegodziwości spotykających ich kolegów. Nie ma jednak świadomości konieczności podejścia lekarskiego do coraz bardziej chorego pacjenta, nawet wśród profesjonalnych medyków akademickich. A podobno wszyscy Polacy znają się na medycynie!

Czy listy otwarte i apele uzdrowią naukę w Polsce? Józef Wieczorek

wodowane wyprowadzaniem pieniędzy z budżetu nauki na działania pozanaukowe, a nawet dla nauki szkodliwe. Nie postulują uszczelnienia systemu dystrybucji pieniędzy podatnika księgowanych po stronie wydatków na naukę. To tak, jakby lekarz, wykrywając u pacjenta niedobór magnezu, nie zalecał mu ograniczenia czy zaprzestania picia kawy ten magnez wyprowadzającej z organizmu. Co więcej, do tej pory nie założono nawet karty chorego pacjenta – nauki polskiej, aby poznać historię jej chorób, zdobyć informacje, skąd się wzięły obecne kadry akademickie (tak, tak, to jest wielka niewiadoma w świadomości społecznej; Skąd się wzięły obecne kadry akademickie?; Blog akademickiego nonkonformisty), co dla działań na rzecz uzdrowienia chorej nauki jest niezbędne.

ny akademickiej” (chorób toczących system akademicki) dla decydentów akademickich wszystkich szczebli. Niestety nie ma nawet „kącików akademic­ kich” w popularnych mediach, gdzie na bieżąco byłyby omawiane/objaśniane sprawy świata akademickiego, aby społeczeństwo miało pojęcie, jak są formowane/formatowane polskie elity i jak ten system należy reformować/uzdrawiać.

z samych doktorów na stanowiskach dydaktycznych profesorów uczelni, studentów (bo nie wszystkie uczelnie mają prawo kształcenia doktorów w tzw. szkole doktorskiej) i pracowników administracji. Formalnie zatem dopuszcza nadawanie obu stopni naukowych doktora i doktora habilitowanego przez samych doktorów. Wyjściem z takiego impasu ma być odebranie senatowi wykonywania tego jednego z jego ważnych zadań, wynikającego z prawa do nadawania stopni. Przejąć ma tę funkcję specjalny organ powoływany w stanowionym wewnętrznie trybie i o dowolnej liczbie członków (ograniczonych wiekowo), zgodnie z art. 178.1: „Stopień naukowy albo stopień w zakresie sztuki nadaje, w drodze decyzji administracyjnej: 1) w uczelni – senat lub inny organ uczelni, o którym mowa w art. 28 ust. 4; (…)”. Dotychczas funkcję tę pełnił organ kolegialny wydziału. Ustawa PoSWiN faktycznie zniosła tradycyjną strukturą wydziałową z jej dotychczasowymi funkcjami.

znacznie obniżyło wartość dyplomu uczelni, a co za tym idzie, stopni i tytułu. Aby podnieść poziom kształcenia i w miarę ujednolicić jakość kształcenia na tych samych kierunkach, uczelnie publiczne powinny dokonywać selekcji kandydatów, tj. przyjmować na podstawie egzaminów, i to dość zestandaryzowanych, jeśli chodzi o stopień wymagań. Oceny z matury tylko w części gwarantują ten standard. Konkurs świadectw może być punktem wyjścia do egzaminu. Argumentem sprzeciwiającym się wprowadzeniu podobnej (przecież nienowej) procedury rekrutacji jest wskazywanie na konsekwencje w postaci upadku wielu uczelni publicznych i rozkwit uczelni niepublicznych. Zapobiec temu można np. przez ograniczenie pozwoleń na otwieranie kierunków prawie automatycznie, w odpowiedzi na każdy wniosek, oraz kierować się uczciwymi twardymi kryteriami weryfikacji dotychczasowego procesu kształcenia i udzielania akredytacji kierunkom.

Wadliwy system przyjmowania na studia, obniżający poziom kształcenia

Wadliwy system warunków ukończenia studiów I stopnia (licencjackich i inżynierskich)

Wybiórcze listy i apele Co jakiś czas w mediach pojawiają się natomiast apele czy listy otwarte środowisk akademickich na wieść o skandalicznym potraktowania jednego czy drugiego akademika. To pozytywny przejaw solidarności akademickiej. Stanowi wsparcie moralne dla poszkodowanego, a nagłośnione medialnie

nagłaśniane w przestrzeni publicznej sprawy poszkodowanych akademików, to obraz „chorób” byłby bardzo niekompletny, a rozwiązanie tej czy innej nagłaśnianej sprawy chorej nauki nie wyleczy, nawet jeśli pojedynczy akademik/ pacjent po takich listach zostanie ocalony, co nie zawsze ma miejsce. Mimo braku monitoringu nie mam wątpliwości, że przeważająca ilość poszkodowanych w chorym systemie akademickim nie ma nawet szans stać się obiektem solidarnych działań środowiska. Bezzasadne merytorycznie odwołanie jednego wykładu, skierowanie do komisji dyscyplinarnej, odrzucenie wniosku o awans pojedynczych poszkodowanych wywołuje duży rezonans medialny, podczas gdy merytorycznie bezzasadne odwołanie setek, a nawet tysięcy wykładów, wypędzenia z systemu akademickiego, nieraz

Dokończenie z poprzedniej strony

w zakresie danej dyscypliny, a w przypadku uczelni spełniającej warunek, o którym mowa w art. 185 ust. 3 – w zakresie danej dziedziny”. I konsekwentnie wg ustaleń PoSWiN w art. 31.4, „W głosowaniach w sprawach, o których mowa w art. 28 ust. 1 pkt 8, biorą udział członkowie senatu będący profesorami i profesorami uczelni. Uchwały są podejmowane w obecności co najmniej połowy statutowej liczby tych członków”. Na podstawie przytoczonych artykułów PoSWiN o strukturze i zadaniach senatu wyraźnie widać niepokojące syndromy dewaluacji w zakresie reprezentacji w kolegialnym organie władzy całej grupy nauczycieli akademickich, tzw. samodzielnych, i kompetencji senatu. Co najmniej 1/5 część składu senatu przypada na reprezentację doktorantów i studentów (przy czym, jeśli nie ma na uczelni doktorantów, to samych studentów), którzy są na uczelni sezonowo i nie znają większości ważnych problemów ani nie będą w większym stopniu odczuwać skutków stanowionego przez senat prawa. W ten sposób otwiera się furtka do manipulacji tą pokaźną grupą senatorów w dyskusji i głosowaniu uchwał. Co najmniej połowę senatu tworzą profesorowie i profesorowie uczelni, bez podania proporcji wewnątrz tej grupy, podczas gdy profesorowie uczelni mogą mieć tylko stopień doktora. Realne zatem jest, że w senacie nie będzie ani jednego tzw. samodzielnego pracownika nauki (z habilitacją lub tytułem). A do funkcji senatu należy nadawanie stopni naukowych, chyba że powoła inny organ w tym celu (również ze składem profesorów uczelni i z ograniczeniem wieku członków). Co najmniej czwartą część senatu tworzą inni pracownicy. A więc wszyscy administracyjni, wszyscy badawczo-dydaktyczni, badawczy i dydaktyczni, niezatrudnieni na stanowiskach profesorskich (choć nawet legitymujący się stopniem naukowym doktora habilitowanego), bez określenia proporcji wewnątrz grupy. I znów realna jest sytuacja, że z tej grupy wejdą do senatu sami pracownicy administracyjni. Podsumowując to, co powyżej, ustawa PoSWiN dopuszcza do tego, że senat uczelni mógłby się składać

dożywotnie, niszczenie warsztatów pracy, postępowania dyscyplinarne wobec innych, chyba z jakiegoś powodu niewygodnych dla wszystkich, solidarnie są pomijane milczeniem. Co więcej, wśród autorów listów otwartych można znaleźć nazwiska osób, których obowiązkiem służbowym/naukowym jest poznawanie historii krzywdzenia systemowego, a które

Ustawa PoSWiN utrzymała dotychczasowy system rekrutacji na studia w uczelniach publicznych, który – jak to już zostało rozpoznane – powoduje nierówny standard formalnie takiego samego wykształcenia. Potwierdzenie (w ramach tzw. jakości kształcenia) wypełnienia tzw. efektów kształcenia (uczenia) jest zbyt często biurokratycznym wybiegiem, pieczętującym czasem doprawdy żenujący poziom merytoryczny absolwentów wyższych uczelni publicznych, na które łoży całe polskie społeczeństwo. Pierwszą przyczyną jest treść art. 70.3: „Podstawą przyjęcia na studia pierwszego stopnia lub jednolite studia magisterskie są wyniki: 1) egzaminu dojrzałości; 2) egzaminu maturalnego; 3) egzaminu dojrzałości lub egzaminu maturalnego i egzaminu lub egzaminów potwierdzających kwalifikacje w zawodzie; 4) egzaminu dojrzałości lub egzaminu maturalnego i egzaminu lub egzaminów zawodowych”. Upowszechnienie studiowania

W myśl art. 76.1, „Warunkiem ukończenia studiów i uzyskania dyplomu ukończenia studiów jest: (…); 3) pozytywna ocena pracy dyplomowej – w przypadku studiów drugiego stopnia i jednolitych studiów magisterskich, a w przypadku studiów pierwszego stopnia, o ile przewiduje to program studiów”. Ze względu na rzeczywistą poprawę jakości kształcenia, studia pierwszego stopnia powinny się obowiązkowo kończyć licencjacką (lub inżynierską) pracą dyplomową. Dowolność w tym względzie może skutkować tym, że niektórzy absolwenci studiów o profilu akademickim nie umieją pisać po polsku (taki poziom matury!), a niektórzy absolwenci studiów o profilu praktycznym nic praktycznie nie zaprojektowali (regres w stosunku do dawnych średnich szkół technicznych). Należy także ograniczyć możliwość łączenia różnych kierunków studiów I i II stopnia. Efektem tego jest bowiem obniżenie poziomu tych

tzw. efektów uczenia, gdy kierunki studiów są zbyt odległe merytorycznie.

Zbyt dowolne kwalifikacje na stanowisku profesora uczelni Zgodnie z art. 116.2, „Na stanowisku: (…); 2) profesora uczelni – może być zatrudniona osoba posiadająca co najmniej stopień doktora oraz znaczące osiągnięcia: a) dydaktyczne lub zawodowe – w przypadku pracowników dydaktycznych, b) naukowe lub artystyczne – w przypadku pracowników badawczych, c) naukowe, artystyczne lub dydaktyczne – w przypadku pracowników badawczo-dydaktycznych; (…)”. Stanowisko profesora uczelni (zwłaszcza, gdy ma on tak szerokie uprawnienia, o których powyżej) powinno być przeznaczone wyłącznie dla pracowników tzw. samodzielnych. Natomiast dla niesamodzielnych pracowników dydaktycznych z dużym dorobkiem można by wprowadzić stanowisko docenta. Poruszone 8 problemów, jakie są konsekwencją wprowadzenia ustawy PoSWiN, to tylko część tych, z którymi spotyka się na co dzień, podobnie jak pisząca, nauczyciel akademicki. Problemy te są wynikiem wadliwych zapisów ustawy, które stosunkowo prosto można zmienić. Ustawa PoSWiN zawiera zapewne jeszcze inne wadliwe zapisy, ale pisząca nie jest powołana, nie będąc prawnikiem, do analizy całości. To tylko wyciąg. Jeśli ustawodawcy przyświecał, skądinąd świetlany, cel usprawnienia awansów młodych naukowców (badaczy), to już bez tych zapisów w naturalny sposób proces ten wyraźnie przyspiesza (choćby ze względu na szybszy i łatwiejszy dostęp do wiedzy i kontaktów z zagranicznymi ośrodkami). Natomiast radykalny zwrot ku swoistej pajdokracji na uczelni wywoła przewidywalny efekt, opisany w starej pouczającej opowieści Janusza Korczaka – Król Maciuś Pierwszy. U Korczaka kończy się to katastrofą państwa, którym „władał” Maciuś, a w Rzeczypospolitej nadwątli, a nie wzmocni i tak już mizerne elity, zwłaszcza te mające dbać o tożsamość kulturową Polaków. K

za nic w świecie nie chcą poznać tego, co winni rzetelnie zbadać. Diagnoza chorób nauki jest więc ułomna i nie daje nadziei na zastosowanie odpowiednich procedur leczenia, nawet jeśliby ktoś chciał podjąć niepozorowane działania na rzecz uzdrowienia nauki w Polsce. Listy otwarte, przed wielu już laty, w sprawie Marka Migalskiego potraktowanego niegodziwie na UJ, nie rozwiązały ani jego problemów akademickich, ani nie spowodowały zmian systemowych – odpolitycznienia procedur awansu naukowego. Pomogły mu wprawdzie w karierze politycznej, jednak bynajmniej nie przełożyło się na zmniejszenie jego frustracji. Pozostał nadal zmartwiony, bo w Parlamencie Europejskim za dużo mu płacili i nawet mu do głowy nie przyszło, aby nadwyżki finansowe przeznaczyć na wsparcie tych, którym za pracę, i to naukową, nic nie płacono, a którzy go w jego akademickiej niedoli wspierali. Mógł te nadwyżki przeznaczyć na rzecz uzdrawiania nauki w Polsce. Nic z tego, wolał nadal cierpieć (Nadal strapiony problemami dr. Marka Migalskiego, Blog akademickiego nonkonformisty). Jak widać, beneficjenci listów otwartych nie zawsze są otwarci na działania pro publico bono i tak naprawdę nieraz interesuje ich tylko własny los.

Co z uwarunkowaniami systemowymi? Niestety protesty środowiskowe mają zwykle uwarunkowania personalne, a jakby nie zauważały systemowych patologii. To powoduje, że mają marginalne znaczenie dla uzdrowienia nauki, nawet jeśli stają się skutecznym wsparciem dla krzywdzonego akademika.

z powodu braku zasadności wydawania środków publicznych na takie nieistotne problemy, podczas gdy na fałszowanie historii okresu komunistycznego środków nie brakuje. Brak w historiach uczelni takich „składników” jak komunizm, stan wojenny, PZPR nie jest tematem żadnych protestów, apeli czy listów otwartych. Można to interpretować jako przejaw choroby, ujawniającej się w przestrzeni akademickiej niemal powszechnym chowaniem głowy w piasek. A jak długo głowa pogrążona w piasku może być zdrowa? Ostatnio stała się głośna sprawa profesury belwederskiej Andrzeja Zybertowicza, wybitnego socjologa, znakomitego analityka i krzewiciela potrzeby podejścia systemowego do patologii naszego życia społecznego. Jak wielu innych, jest krzywdzony poczynaniami Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów – chorego składnika, a właściwie filaru polskiego akademickiego systemu tytularnego. Sprawa została nagłośniona przez list otwarty do prezydenta RP, ale bez propozycji rozwiązań systemowych, które by zmniejszyły tytularne patologie. Pokrzywdzony będzie się od niesprawiedliwości odwoływał, ale, jak mówi, „profesura przyznana przez osoby, które trudno szanować, traci smak. Dlatego, gdybym uzyskał ten tytuł w wyniku odwołania, miałby on gorzki smak”. Nie ulega wątpliwości, że żadne listy otwarte ani smaku nie poprawią, ani chorej nauki nie uzdrowią. Tak smak tytułów, jak i głęboka choroba nauki w Polsce ma uwarunkowania systemowe i konieczna jest rzeczywista, a nie pozorowana reforma.

Powyborcze refleksje Chory system akademicki wprowadza do życia publicznego młodych ludzi zaopatrzonych w dyplomy, ale pozbawionych skłonności do krytycznego myślenia przyczynowo-skutkowego, nieznających najnowszej historii Polski, podatnych na demagogie, manipulacje w mediach i na odwracanie znaków wartości. Ciała akademickie, rektorzy naszych autonomicznych i apolitycznych, rzecz jasna, uczelni, ustosunkowali się negatywnie do Andrzeja Dudy i jego orientacji na rodzinę, na tradycyjne wartości. Te okazały się bliższe starszemu pokoleniu, które w młodości przeciwstawiało się antywartościom systemu komunistycznego i taką orientację w demokratycznej większości wykazuje do dnia dzisiejszego. Rektorzy, członkowie rozmaitych ciał akademic­ kich też należą do starszego pokolenia, ale oni są beneficjantami nie do końca upadłego systemu komunistycznego, systemu kłamstwa i antywartości. Po apelach, oświadczeniach tych ciał akademickich, na wiecach przedwyborczych pojawiali się młodzi ludzie reagujący z nie mniejszą od rektorskiej nienawiścią na wystąpienia znienawidzonego przez nich kandydata, i to w obronie tolerancji, przeciwko mowie nienawiści! (Tęczowi nie spadli nam

Można mówić o epidemii plagiatów, ustawianych konkursów, nepotyzmu, konformizmu, chowu wsobnego, pozoranctwa naukowego i edukacyjnego… Iluż jednak krzywdzonych systemowo naukowców opuściło nasz system akademicki bez przejawu jakiejkolwiek solidarności środowiskowej, bez apelu czy listu otwartego? To trochę tak, jakby podczas epidemii lekarz wybierał jednego chorego, którego będzie leczył, a drugiego pozostawiał na łasce losu, skazując go nieraz na samotne zejście z tego świata. W świecie lekarskim taka sytuacja uważana jest za nieetyczną, ale w środowisku akademickim, które swój etos zagubiło, takiego podejścia brak. Nie mam wątpliwości, że mobbing akademicki, jedna z pandemicznych chorób w naszym systemie feudalnym, stanowi ważniejszą przyczynę osłabienia nauki niż niedostatek pieniędzy, ale sygnatariusze listów otwartych nie podejmują terapii nauki w tej domenie, a nieraz na słowo „mobbing” reagują alergicznie. System komunistyczny jako system kłamstwa zdegradował uniwersytety, które poszukiwanie prawdy jakby odłożyły do lamusa, chyba dla zmniejszenia frustracji. Do dnia dzisiejszego komunistyczne mechanizmy degradowania nauki jakoś nie budzą większego zainteresowania. Moja propozycja opracowania „Czarnej księgi komunizmu w nauce i edukacji” została odrzucona

z nieba, Blog akademickiego nonkonformisty). Odnosi się wrażenie, że studenci pozostają pod wpływem swoich rektorów – beneficjentów systemu zła, a fałszowana historia naszych uczelni staje się mistrzynią fałszywej orientacji politycznej świata akademickiego. W okresie przedwyborczym jakoś nie było reakcji, listów otwartych, nie mówiąc o działaniach systemowych wobec oświadczeń i gróźb ciał akademickich w stosunku do osób niewygodnych, o odmiennej orientacji intelektualnej i moralnej. Tak rektorzy, jak i studenci ich uczelni są skoncentrowani na orientacjach seksualnych, uważając to za postęp i nowoczesność, gdy jest to raczej atawizm, powrót do orientacji naszych przodków. TęczUJe już zdobyli UJ („Kurier WNET”, nr 69, marzec 2020), słychać odgłosy nadciągających Brygad Lekkiej Kawalerii, jak w czasach ZMP, a w przestrzeni publicznej niemal cisza, z małymi wyjątkami, na ogół personalnymi, a nie systemowymi. Jakby zagrożenia nie było. Uczelnie formatują młodych w chorym systemie, a pomocy brak. Jeśli młode pokolenie nadal będzie formatowane przez beneficjentów systemu kłamstwa i nihilizmu moralnego, marny nasz los. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

12

J

ednym z czynników, który najpoważniej zagraża ludziom w miejscu pracy, jest azbest. Z upowszechnionego w lipcu raportu Instytutu Medycyny Pracy im. prof. J. Nofera w Łodzi Rozkład przestrzenny występowania najbardziej rozpowszechnionych czynników o działaniu rakotwórczym lub mutagennym w środowisku pracy oraz narażenia pracowników na te czynniki w Polsce w latach 2012–2017 (Łódź 2019) – wynika, że w omawianym okresie najwięcej zakładów pracy zgłaszających prace z azbestem działało w województwie śląskim (23–42 w poszczególnych latach). W latach 2012–2017 widoczny był tu trend rosnący, chociaż przejściowo w latach 2013 i 2014 wystąpił w stosunku do 2012 r. spadek liczby zgłaszających te prace zakładów. W roku 2012 funkcjonowały na Śląsku 34 takie zakłady pracy, w 2013 – 22, w 2014 – 23, w 2015 – aż 42, w 2016 – 36, a w 2017 – 37. W 2012 r. w woj. śląskim zgłoszono 406 osób narażonych zawodowo na styczność z azbestem. W roku 2013 blisko o połowę mniej – 229 osób. Jednak w latach następnych widoczny był wzrost tej liczby: od 307 osób w 2014 r. do 423 w 2015 r., a w latach 2016 oraz 2017 odpowiednio – do 558 i 540 osób. Azbest jest handlową nazwą występujących naturalnie w przyrodzie krzemianowych minerałów włóknistych, takich jak serpentynit czy tzw. amfibole: krokidolit, amozyt, antofilit, tremolit czy aktynolit. Ze względu na dużą odporność mechaniczną, chemiczną, a zwłaszcza termiczną, był powszechnie stosowany do produkcji wyrobów azbestowo-cementowych dla budownictwa, materiałów termoizolacyjnych, a także okładzin ściernych szczęk hamulców samochodowych. W wyniku badań epidemiologicznych, które wykazały, że azbest wywołuje u ludzi nowotwory: międzybłoniaka opłucnej i raka płuc – w Polsce od 1997 r. obowiązuje ustawa o zakazie stosowania wyrobów zawierających azbest (tekst jednolity: DzU 2017 poz. 2119) wraz z rozporządzeniami wykonawczymi, regulującymi m.in. „sposób i warunki bezpiecznego użytkowania i usuwania wyrobów zawierających azbest, a także wymagania

R

dzeniowy zanik mięśni (SMA – spinal muscular atrophy) – w Polsce kilkaset osób chorych i za każdym razem inna historia. Zawsze niesamowita, inspirująca, wzruszająca. Dająca do myślenia i burząca stereotypy. Obserwując, jak mimo przeciwności losu „zanikowcy” świetnie sobie radzą, zachowując przy tym radość i pogodę ducha, można akronim SMA odczytać na nowo: siła, motywacja, ambicja. To one zmuszają osoby z rdzeniowym zanikiem mięśni, by się nie poddawały i wzięły życie w swoje ręce. Chorzy na rdzeniowy zanik mięśni udowadniają, że nie ma rzeczy niemożliwych. Zakładają rodziny, pracują, podróżują. Realizują swoje plany, marzenia i pasje. Teraz mają długo wyczekiwany i refundowany lek, który napisał dla nich od nowa scenariusz na życie. W grudniu 2016 r. w USA, a w czerwcu 2017 r. w Unii Europejskiej zarejestrowano nusinersen – pierwszy lek na SMA. Wreszcie pojawiła się dla chorych nadzieja i szansa na lepsze życie. W Polsce lek objęty jest refundacją od ponad roku. Kwalifikacja do terapii

nusinersenem wymaga wykonania szeregu badań. Jeśli wynik kolejnych badań funkcjonalnych dwa razy z rzędu będzie niższy od pierwszego, pacjent może zostać wykluczony z leczenia. Chorzy, którzy są już po kilku dawkach nusinersenu, czują się zdecydowanie lepiej, a terapia otworzyła przed nimi nowe perspektywy, dodała skrzydeł. Podekscytowani, opowiadają o sobie i o tym, co lek zmienił w ich życiu. Łukasz Kufta, obecnie 33-letni, był

KURIER·ŚL ĄSKI dotyczące wykorzystywania wyrobów zawierających azbest oraz wykorzystywania i oczyszczania instalacji lub urządzeń, w których były lub są wykorzystywane wyroby zawierające azbest”

rosła w woj. śląskim od 1324 do 3733, a w latach następnych spadała do 3082 pracowników w 2016 r. i 2663 w 2017 r. Zaskakujące jest, że najwięcej osób narażonych na ten czynnik było w ra-

obraz ich występowania w środowisku pracy. Natomiast WWA na stanowiskach pracy pochodzące z produktów węglopochodnych, takich jak sadza, smoły czy paki węglowe, zostały ujęte

W dobie pandemii COVID-19, gdy w zakładach pracy wprowadza się specjalne procedury mające zapobiegać lub przynajmniej ograniczać możliwość zachorowań – warto pamiętać, że w miejscach pracy występują również choroby od lat zdiagnozowane. Ich rozpowszechnianiu mają służyć systemowo opracowane i wprowadzone w życie regulacje o zasięgu ogólnopolskim lub nawet unijnym. Choroby te są powodowane m.in. zagrożeniem czynnikami kancero- i mutagennymi występującymi w środowisku pracy człowieka.

Nie tylko koronawirus… Roman Adler (Rozkład przestrzenny…). Rozporządzeniem CLP Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) nr 1272/2008 azbest został zaklasyfikowany do substancji rakotwórczych kategorii 1A. Ponieważ w Polsce jest realizowany rządowy Program Oczyszczania Kraju z Azbestu do 2032 r., obecnie zagrożenie azbestem występuje głównie w zakładach pracy demontujących materiały budowlane i urządzenia, które zawierają azbest, lub zajmujących się jego utylizacją. Do Centralnego rejestru danych o narażeniu na substancje chemiczne, ich mieszaniny, czynniki lub procesy technologiczne o działaniu rakotwórczym lub mutagennym, prowadzonego przez IMP w Łodzi na podstawie informacji z państwowych wojewódzkich inspektorów sanitarnych, zgłaszano znaczne zagrożenia w środowisku pracy benzo[a]pirenem. Ze zgłoszeń tych wynika, że w woj. śląskim w latach 2012–2017 liczba zakładów pracy zgłaszających prace z benzo[a]pirenem wahała się od 32–44 (w 2014 r. – „tylko” 25 zakładów). W latach 2012– 2015 liczba osób zawodowo narażonych na styczność z benzo[a]pirenem

jedną z osób, które mocno zabiegały o dostępność leku w Polsce. Gotów poruszyć niebo i ziemię, żeby się udało. Był u Agaty Kornhauser-Dudy. Obiecała pomóc. Był u ministra Szumowskiego i u wielu innych polityków. Pisał listy do ówczesnej premier Beaty Szydło, aby opowiedzieć o losie chorych na SMA. Organizował zbiórki pieniędzy na badania leków w początkowej fazie. Walka o leczenie zajęła w sumie 7 lat. Zorganizował „Podniebną drużynę SMA”, aby dotrzeć z kampanią informacyjną dotyczącą nowych możliwości terapeutycznych do jak największej liczby osób. Była to grupa skoczków spadochronowych chorych na rdzeniowy zanik mięśni, którzy starali się udowodnić opinii publicznej, że mimo przeciwności losu są zdolni do wielkich wyczynów. Piękna akcja i zauważona przez media. Dzięki niemu i innym, którzy się nie poddawali, dostęp do leczenia w Polsce stał się faktem. Dziesiątki, a może setki dzieci zostały uratowane, wiele osób dorosłych częściowo odzyskało sprawność. Łukasz Kufta: – Chciałem dotrzeć do jak największego grona odbiorców, żeby im pokazać: ludzie, patrzcie, jest taka choroba jak SMA – jest śmiertelna, zabiera nam siły, ale my się nie poddajemy, mamy lek, który jest w naszym zasięgu, potrzebujemy waszego wsparcia w walce o dostęp. W zorganizowanych przez nas trzech akcjach skoków wzięło udział ponad 180 osób, również z innymi niepełnosprawnościami, które chciały nam pomóc – mówi. Jak przyznaje, gdyby się nie udało, był na tyle zdeterminowany, by rzucić wszystko i wyjechać. Do Niemiec, gdzie lek był refundowany. Wystarczyło, aby znalazł tam pracę, a po 3 miesiącach byłby objęty opieką zdrowotną i włączony do leczenia. Lekarze rozpoznali u niego SMA – typ 1. Diagnozę postawiono, kiedy miał 2 lata. Przedtem nikt w jego rodzinie nie chorował. Zawsze poruszał się wyłącznie na wózku. Ponieważ chorował od dziecka, zdawał sobie sprawę, że z czasem będzie coraz trudniej. Mówi, że uchroniło go to przed szokiem albo stanem, w którym nie miałby ochoty dalej żyć. Najtrudniejszy był dla niego okres dojrzewania. Wtedy pojawił się bunt młodzieńczy. – Kiedy

portowanym okresie – przy tendencji spadkowej – w woj. dolnośląskim (od ponad 14 tys. do ok. 9,5 tys.). Benzo[a]piren jest strukturalnie najprostszym wielopierścieniowym węglowodorem aromatycznym (WWA). Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne to liczna grupa ponad 100 związków organicznych, które są śladowymi składnikami niektórych naturalnych kopalin. Powstają w przebiegu pirolizy tych substancji w licznych procesach przemysłowych, a także niektórych surowcach przemysłowych i ich produktach, w warunkach niepełnego spalania tych kopalin. Większość WWA jest wszechobecna w powietrzu tworzącym środowisko pracy i życia człowieka w formie par i aerozoli. Z badań epidemiologicznych wynika, że praca w narażeniu na WWA zwiększa liczbę zachorowań na nowotwory. Ponieważ w praktyce badań nad zagrożeniami w miejscu pracy, benzo[a]piren występuje zawsze wśród innych WWA pochodzących z produktów innych niż pochodne przerobu węgla kamiennego – jego zgłoszenia dają najpełniejszy

w wykazie procesów technologicznych o działaniu rakotwórczym lub mutagennym, który stanowi załącznik nr 1 do rozporządzenia Ministra Zdrowia z 12 lipca 2012 r. w sprawie substancji chemicznych, ich mieszanin, czynników lub procesów technologicznych o działaniu rakotwórczym lub mutagennym w środowisku pracy. Kolejną substancją powodującą nowotworowe zagrożenia zawodowe jest benzen. W woj. śląskim liczba zakładów zgłaszających prace z benzenem w latach 2012–2017 była zmienna: w 2012 r. – było ich 60, w 2013 r. – 49, w 2014 r. – 34, w 2015 r. – 59, w 2016 r. – 56, a w 2017 r. – 64. Wprawdzie nie jest to największa w kraju liczba zakładów zgłaszających pracę z tą substancją – najwięcej, o dziwo! było z Wielkopolski – to jednak w raportowanych latach na Śląsku było najwięcej osób zawodowo narażonych na oddziaływanie benzenu: w 2012 r. – 2256, w 2013 r. – 1827, w 2014 r. – 1377, w 2015 r. – 2768, w 2016 r. – 2782, a w 2017 r. – aż 4821. Benzen jest najprostszym węglowodorem aromatycznym, który stanowi zanieczyszczenie benzyn

To mały fragment historii walki o życie chorego na rdzeniowy zanik mięśni Łukasza Kufty z Mysłowic. Dziś to dorosły mężczyzna po trzydziestce. Od dziecka wzruszał i budził szacunek swoją godnością w cierpieniu i uporem, z jakim o tę godność walczył. Szczęśliwie został zauważony. Wywalczył szansę na życie nie sam i nie SM tylko dla siebie.

W pogoni za życiem Agata Misiurewicz-Gabi

hormony buzują, człowiek chciałby być „normalny”, a tutaj choroba przygwoździła mnie do wózka i niestety wiele rzeczy było dla mnie nieosiągalnych. To był okres, kiedy było mi naprawdę ciężko – wspomina. Kochał rysować, startował na ASP, chciał być artystą, jednak jego ręce coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Stanął przed decyzją: ASP i niepewna przyszłość czy informatyka i pewność pracy, zwłaszcza że z powodu choroby posługiwanie się kredkami czy farbami stawało się coraz trudniejsze. Dziś jest inżynierem informatykiem ze specjalizacją sieci komputerowych i baz danych. Zajmuje się

projektowaniem stron internetowych i grafik. Od lat jest na swoim. Prowadzi własną działalność gospodarczą i ceni sobie niezależność – zawodową i finansową. Przedtem różnie bywało z jego zatrudnieniem. Wielokrotnie napotykał bariery. – Kiedyś szukałem pracy jak każdy normalny człowiek, ale kiedy przyznawałem się, że jestem osobą z niepełnosprawnością, słyszałem odpowiedź odmowną. Kiedy ukrywałem mój stan, otwierało się przede mną dużo więcej drzwi. Udało mi się zatrudnić w software house, gdzie przepracowałem 4 lata i zdobyłem dużą wiedzę zawodową

paliwowych oraz benzyny ekstrakcyjnej, toluenu technicznego oraz rozcieńczalników do farb i wielu lakierów. Jest produktem przemysłu petrochemicznego i koksowniczego. Zalicza się do substancji o udowodnionych działaniach rakotwórczych: u ludzi powoduje nowotwory układu krwiotwórczego i dlatego został zaklasyfikowany do kat. A1 pod względem rakotwórczym i kat. B1 – ze względu na działanie mutagenne na komórki rozrodcze. Również związki chromu (VI) powodują znaczne zagrożenia kancero- lub mutagenne na Śląsku. W omawianych latach z terenu woj. śląskiego zgłoszono 128 zakładów wykonujących prace z tym czynnikiem, w 2013 r. – 122, w 2014 r. – 99, ale w roku 2015 już 163, a w latach 2016 i 2017 – odpowiednio: 155 i 157. W narażeniu na te związki pracowało w 2012 r. – 3364 osób, w 2013 r. –2750, w 2014 r. – 1786, w 2015 r. – 2717, w 2016 r. – 3452, a w 2017 r. – 3549 osób. Związki chromu sześciowartościowego, czyli atomy chromu na +6

Mówiąc o zagrożeniach COVID-19 warto pamiętać, że najczęściej wirus ten jest śmiertelny w przypadku tzw. chorób współistniejących. Warto zatem wśród grup podwyższonego ryzyka zachorowań na ten nowy wirus uwzględnić szczególnie ludzi zawodowo zagrożonych czynnikami kancero- i mutagennymi. i biznesową. To pozwoliło mi założyć własną firmę. Myślę, że teraz osoby niepełnosprawne są inaczej postrzegane. Pracodawcy zaczynają rozumieć, że mogą być one tak samo efektywnymi pracownikami jak ludzie zdrowi. Poza tym otrzymujemy dodatkowe bonusy za prowadzenie działalności gospodarczej, mamy dofinansowanie do składek ZUS, które są blisko o połowę niższe niż w przypadku osób sprawnych. Możemy też dostać jednorazową dotację z urzędu pracy w wysokości nawet do 70 tys. zł. To otwiera przed nami nowe możliwości – opowiada. Odkąd pojawiło się leczenie nusinersenem, dużo się w jego życiu zmieniło. Zaczął na wiele spraw patrzeć inaczej. O postępach w terapii mówi z zaangażowaniem: – Z początku byłbym szczęśliwy, gdyby lek chociaż zahamował chorobę. Moje życie już by się zmieniło, nie myślałbym, że będzie ze mną coraz gorzej i że czeka mnie tylko śmierć. Tymczasem nusinersen bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Potrafię już samodzielnie siedzieć, a umiejętność tę utraciłem ok. 12 lat temu. Dostrzegam bardzo widoczny postęp. Podczas badań funkcjonalnych w szpitalu, przeprowadzanych przez rehabilitantów, wyskoczyłem z wyniku 20 punktów na 36, przy czym każdy punkt przyznawany jest za jedną sprawność. Dla przykładu – podniesienie ręki to jeden punkt, przełożenie jej z boku na bok drugi. Potrafię

stopniu utleniania, są silnymi utleniaczami stosowanymi głównie do powlekania metali (chromowania), procesów trawienia powierzchni, produkcji barwników, inhibitorów korozji, środków konserwacji drewna i w procesach impregnacji. Są też szeroko stosowane w laboratoriach przemysłowych, inspekcjach, laboratoriach instytutów naukowo-badawczych i wyższych uczelni. Długotrwałe narażenie zawodowe na te związki zwiększa ryzyko raka płuc, nosa i zatok. Dlatego wiele z nich zostało objętych procedurą udzielania zezwoleń na podstawie Rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) nr 1907/2006 (REACH). Ponadto zagrożenie zawodowe powoduje tlenek toluenu – bezbarwny gaz o słodkawym zapachu przypominającym eter. Produkowany na skalę przemysłową jest wykorzystywany w procesach chemicznych, m.in. produkcji glikolu etylenowego, eterów glikolowych, akrylonitrylu itp. Jest stosowany do sterylizacji gazowej narzędzi medycznych i materiałów opatrunkowych. Stwierdzono, że jest on odpowiedzialny za wzrost częstości takich nowotworów, jak międzybłoniak otrzewnej, glejak mózgu, rak płuc, żołądka oraz białaczki. W woj. śląskim w latach 2012–2017 narażenie na ten czynnik zgłaszało od 18 do 25 zakładów pracy, co dotyczyło od 163 do 590 osób. Kolejne substancje rakotwórcze lub mutagenne, takie jak pyły drewna twardego czy benzyna niskowrząca niespecyfikowana, chociaż również występują wśród czynników zagrożeń zawodowych, nie stanowią już tak wielkiego zagrożenia w miejscach pracy na Śląsku. Mówiąc o zagrożeniach COVID-19 warto pamiętać, że najczęściej wirus ten jest śmiertelny w przypadku tzw. chorób współistniejących. Warto zatem wśród grup podwyższonego ryzyka zachorowań na ten nowy wirus uwzględnić szczególnie ludzi zawodowo zagrożonych czynnikami kanceroi mutagennymi. W środowiskach ich pracy należałoby doprecyzować i skorelować z już stosowanymi procedury anty-COVID. Jest to zadanie tyleż trudne, co konieczne. K

wykonać dużo więcej ćwiczeń, z którymi wcześniej miałem trudności. Wzmocniły mi się plecy, lepiej mówię. Nawet praca przy komputerze mniej mnie męczy. Przed leczeniem podniesienie szklanki z herbatą nie było dla mnie możliwe. Musiałem kogoś prosić, żeby mi tę szklankę podniósł, przytrzymał, żebym mógł się napić. Teraz radzę sobie sam. To jest cud. Przyznam się, że nie spodziewałem się aż takiego sukcesu. Jest pierwszą osobą w Polsce, której podano lek podpotylicznie. Zwykle wykonuje się to w odcinku lędźwiowym, ale u niego po trzeciej dawce pojawiły się w tym miejscu zrosty i opuchlizna. Gdyby wówczas nie udało się znaleźć miejsca w potylicy, przez które można przeprowadzić punkcję, mógłby zostać wykluczony z programu lekowego. Na szczęście nie było takiej konieczności. – Teraz, kiedy wiem, że moje życie nie ma tak krótkiego okresu ważności, planuję rozwój zawodowy. Chcę także powrócić do skoków spadochronowych, z których musiałem zrezygnować ze względu na słabnące mięśnie szyi i tułowia. Dzięki terapii nusinersenem moje mięśnie powoli odzyskują utraconą sprawność, a plany i marzenia nabrały nowego wymiaru. Dlatego głęboko wierzę, że będzie jeszcze lepiej i że mi się uda – mówi. K Tekst opublikowano pierwotnie w „Kurierze Medycznym” nr 4/2020.




Nr 76

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Październik · 2O2O Ojciec Dyrektor i pamięć zbiorowa Park Pamięci Narodowej to rzędy białych kamiennych kolumn, z nazwiskami tych, którzy nieśli pomoc swoim żydowskim braciom. To przykład, jak prowadzić politykę historyczną. Henryk Krzyżanowski

Jolanta Hajdasz

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A 2

W Poznaniu wznowiono proces ws. zabójstwa Jarosława Ziętary

9 września 2020 roku zmarł ostatni uczestnik powstania poznańskiego 1956 roku, który walczył z bronią w ręku – Jerzy Grabus.

Odchodzą świadkowie historii Jan Martini

Jerz Grabus strzela do gmachu UB, dowód z akt sprawy sądowej

W

śród „polskich miesięcy”, podczas których stopniowo wyrywaliśmy coraz więcej podmiotowości, te 3 dni w czerwcu 1956 roku, zwane w PRL jako „wypadki poznańskie”, wyznaczyły cezurę chyba najważniejszą. Było to ostatnie zbrojne wystąpienie Polaków po II wojnie światowej. Równocześnie przemiany będące konsekwencją tych wydarzeń zakończyły okres nieformalnej powojennej okupacji sowieckiej, a późniejsza ułomna i zwasalizowana Polska Rzeczpospolita Ludowa była jednak formą państwowości polskiej. W 2015 r. miałem okazję zarejestrować długie, bardzo interesujące wspomnienia członków poznańskiego Klubu Gazety Polskiej, będących bezpośrednimi uczestnikami Poznańskiego Czerwca – Zofii Bartoszewskiej i Jerzego Grabusa (film pt. Poznański Czerwiec 56 w relacji uczestników jest dostępny na YT). Zofia Bartoszewska była pielęgniarką w szpitalu im. Raszei, położonym w sąsiedztwie siedziby Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet po 50 latach jej głos się łamie, gdy mówi o ciężko rannym 17-letnim chłopcu, który całą noc wołał matkę i zmarł rano, 20 minut przed jej przybyciem...

Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych. Właśnie w ten sposób został „namierzony” Jerzy Grabus. Natomiast Jerzy Grabus mówił bez emocji o swych przeżyciach, choć były bardzo dramatyczne. Karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny, i był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Będąc dwukrotnie ranny, Grabus miał wiele szczęścia – raz pocisk rozerwał mu marynarkę i oparzył bok (kula opuszczając lufę jest gorąca), rany zaś w kostkę w ferworze walki początkowo nawet nie zauważył. Po opatrzeniu rany i wylaniu krwi z buta poszedł walczyć dalej. Ponieważ szybko po tych wydarzeniach wyjechał z miasta na praktykę studencką do Gdańska, nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale wskutek donosu kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Choć samo aresztowanie miało

brutalny przebieg (podczas aresztowania wskutek kopniaka pękła mu nerka), w samym śledztwie nie był traktowany źle. Widocznie funkcjonariusze wyczuli już wiatr historii i nadchodzące zmiany. Grabusowi groziła kara śmierci, ale po objęciu władzy przez Gomułkę został zwolniony. Nie znaczy to, że komuniści o nim zapomnieli – został wyrzucony ze studiów i nigdzie nie mógł znaleźć pracy, a przez 11 lat był niepokojony przez funkcjonariuszy już nie UB, lecz SB. (Po Październiku zlikwidowano Urząd Bezpieczeństwa, a jego „zasoby kadrowe” przeniesiono do milicji, tworząc w niej pion bezpieczeństwa – SB). W 1989 roku byliśmy świadkami równie kosmetycznej operacji likwidacji SB. Przezorny gen. Kiszczak prze-

niósł część funkcjonariuszy do milicji (wkrótce przemianowanej na policję), a resztę, po symbolicznej weryfikacji i odrzuceniu niektórych, zatrudniono w Urzędzie Ochrony Państwa.

R

elacje Grabusa i Bartoszewskiej ujawniły szereg nieznanych faktów. Te białe plamy powstania poznańskiego 1956 r. ciągle czekają na rzetelne badania historyczne. Jednak wydaje się, że wciąż nie ma na to klimatu politycznego, a świadków coraz mniej... Zarówno Grabus, jak i Bartoszewska twierdzili, że „wypadki poznańskie” zostały sprowokowane, a świadczy o tym choćby fakt, że strajk w zakładach Cegielskiego rozpoczął się podczas Targów Poznańskich, kiedy w mieście przebywała duża ilość cudzoziemców. Nieznany jest los więźniów przetrzymywanych w piawnicach Urzędu Bezpieczeństwa – prawdopodobnie zostali wymordowani podczas oblężenia gmachu. Szkielety znalezione na poligonie w Biedrusku mogą należeć do żołnierzy, którzy odmówili strzelania do ludzi lub przeszli na stronę powstańców. Bardzo mało wiadomo na temat aresztowań i represji wobec personelu medycznego kryjącego rannych powstańców. Chyba te obszary badawcze nie podlegały zainteresowaniu historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego, którzy pierwsi zajęli się Czerwcem ’56.Oficjalnie władze „zatwierdziły” 72 ofiary śmiertelne i 230 rannych, ale nie ulega wątpliwości, że są to liczby znacznie zaniżone. Obecni podczas wydarzeń w Poz­ naniu francuscy dziennikarze znaleźli

sprytny pomysł na zweryfikowanie liczby ofiar. Zgłosili oni do władz, że zaginął ich kolega. Powołano komisję, w skład której, obok przedstawicieli ambasady francuskiej i dziennikarzy – kolegów „zaginionego” – wchodził minister zdrowia Sztachelski. Przeszukano wszystkie szpitalne kostnice, Francuzi dziennikarza nie znaleźli, ale przy okazji policzyli zmarłych od ran postrzałowych. Do południa 29 czerwca było ich 115. Biorąc pod uwagę fakt, że walki trwały jeszcze następną dobę, a część ciężko rannych zmarła później, można szacować ogólną ilość ofiar śmiertelnych na ok. 150. Mimo przerwania łączności telefonicznej, szpitale komunikowały się między sobą (pożyczano środki opatrunkowe, przemieszczano pacjentów), a służba zdrowia doskonale orientowała się o ogólnej ilości rannych, których mogło być ok. tysiąca. Ponadto wielu rannych po udzieleniu pomocy nie wpisywano do oficjalnych rejestrów z uwagi na możliwość represji. Zofia Bartoszewska, odwiedzając koleżankę-pielęgniarkę, której narzeczony pracował jako fotograf w UB, widziała walizkę zdjęć z demonstracji. Dowiedziała się też, że stu takich fotografów wyszło na ulice miasta podczas zajść. Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych (taką „działalnością usługową” dla SB zajmował się „wczesny Wałęsa”). Właśnie w ten sposób został namierzony Jerzy Grabus. Podczas śledztwa widział on ogromne wory ze zdjęciami w pokojach przesłuchań.

P

o stłumieniu oporu na miasto spadły wielkie represje – kilka tysięcy zatrzymanych osób umieszczono w obozie filtracyjnym na lotnisku Ławica. Wybrano 800 podejrzanych do bardziej wnikliwego śledztwa, w końcu do spraw sądowych zakwalifikowano 130. Wśród nich był Jerzy Grabus. Aby „przeprocesować” taką ilość, potrzebne było „wzmocnienie kadrowe” – to wówczas powiększono liczbę etatów w UB do 900 i ta „firma” stała się jednym z największych zakładów pracy w mieście. Prawdopodobnie ówczesne decyzje kadrowe, tak bardzo wzmacniające protoplastów dzisiejszej „lewicy laickiej”, mają wpływ na obecne preferencje wyborcze mieszkańców – to w Poznaniu na kandydata „polskojęzycznych Europejczyków” ( jak siebie określają) padło 74% głosów – więcej niż w Warszawie czy Gdańsku. Za masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Powołano partyjno-rządową komisję do spraw wyjaśnienia przyczyn „wypadków poznańskich”, na czele której stał nieznany wówczas Edward Gierek. Komisja ustaliła, że próbę „kontrrewolucji” wywołali „agenci imperializmu amerykańskiego”. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów

i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska. Zwycięstwo nad ludnością Poznania odniósł sowiecki wojskowy w Polsce, znany jako „generał Stanisław Popławski – syn polskiego chłopa spod Mohylewa”. Zdaniem wielu historyków jego prawdziwe nazwisko to Sergiej Fiodorowicz Gorochow. Po stłumieniu oporu poznaniaków został odwołany do Rosji. Do śmierci pobierał polską emeryturę, a na jego pogrzeb w 1973 roku do

Za masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska. Moskwy pojechała delegacja partyjno-rządowa z gen. Jaruzelskim na czele. W osiemnastą rocznicę poznańskiej masakry – 28 czerwca 1974 roku – zwodowano w Gdańsku statek MS „Generał Stanisław Popławski”... W oficjalnym biogramie generała wymieniony jest jego szlak bojowy i kampanie, w których uczestniczył. Jako ostatni punkt kariery zawodowej tego oficera wymienione jest powstanie poznańskie. Drugi sowiecki generał Jerzy ( Jurij) Bordziłowski, który w Poznaniu wydał rozkaz strzelania ostrą amunicją, powrócił do ZSRR później, bo dopiero podczas kolejnego „zakrętu historii” – w roku 1968. Miał on długą historię walki z Polakami, bo debiutował w tej roli już podczas wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920. Po październikowym przesileniu 1956 roku wielu spośród tysięcy sowieckich oficerów oddelegowanych do służby w wojsku polskim wróciło do Rosji (na czele z marszałkiem Rokossowskim). Jednak jakaś część pozostała. Ich dzieci mówią już bez akcentu i z pewnością nie są wyborcami Prawa i Sprawiedliwości. Podczas zaborów znane były liczne przypadki polonizacji (szczególnie w zaborze austriackim) dzieci wojskowych zaborczych armii. Jednak rosyjscy oficerowie oddelegowanych do „pełnienia obowiązków Polaków” (tzw. POP) w latach 1944–1945, specjalnie przygotowywani, po intensywnych kursach językowych, byli zbyt przywiązani do swej radzieckiej ojczyzny, by ulec polonizacji. Może ich dzieci i wnuki dalej wykonują jakieś zadania? K

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. Aleksandra Tabaczyńska

2

Wolność słowa AD 2020. Wrzesień To, że sąd zakazał pisania o związkach Z. Bońka z aparatem komunistycznym i zarzutach finansowych wobec niego – rozgłosiły chyba wszystkie media. Taka darmowa, potężna reklama tematu, który miał zniknąć. Jolanta Hajdasz

3

O „cudzie nad Wkrą” Przed laty słuchałem w rodzinie opowieści o tym, że gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem w 1920 r. – nie byłoby „cudu nad Wisłą”… Stanisław Orzeł

4-5

To nie ja Fragment książki Mały Oświęcim, zawierającej relacje ocalonych z koncentracyjnego obozu hitlerowskiego dla polskich dzieci w Łodzi i zeznania z procesu sadystycznej strażniczki Eugenii Pohl. Błażej Torański

6

Mały Oświęcim Leon przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, nie przespał spokojnie ani jednej nocy. Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz

7

Szacun dla Margot „Margot” bryluje w polskojęzycznych mediach, prowadzi lekkie życie bez trosk materialnych, korzysta z uroków „poliamorii niebinarnej” i zakpił sobie ze wszystkich, którzy z nabożną czcią zawsze mówią o nim „ona”. Jan Martini

8

W dobrych zawodach wystąpiłeś Wspomnienie o Antonim Ścieszce, naszym Autorze – gorącym patriocie, piłsudczyku, człowieku dociekliwym w poszukiwaniu prawdy o sensie i ostatecznym celu ludzkiego istnienia. Umarł otoczony rodziną i modlitwą.

8

ind. 298050

T

rzeba znać przeszłość, by zrozumieć teraźniejszość i lepiej przygotować się na przyszłość. Dlatego z takim upodobaniem, pasją i najwyższym zaangażowaniem piszemy w „Kurierze WNET” o przeszłości, która ciągle wraca i nadal nie jest dobrze zbadana i opracowana. Jak „mały Oświęcim”, obóz koncentracyjny dla polskich dzieci w Łodzi. Właśnie ukazała się długo oczekiwana książka o tym obozie, o którym chyba nikt nie może czytać bez poruszenia i bezsilnych łez. Wystarczy sobie tylko zestawić te wyrazy: dziecko i obóz koncentracyjny. Dzieci z obozu na Przemysłowej w Łodzi marzyły o tym, by wrócić do Auschwitz, bo „tam była mama”. Perfidia organizacji tego miejsca poraża, obóz był zlokalizowany na terenie łódzkiego getta i mało kto wiedział, że w ogóle istnieje. Bezbronność uwięzionych dzieci, bestialstwo i sadyzm opiekunów plus obozowy niemiecki standard – głód, bicie, nieleczone choroby i kary za najdrobniejsze przewinienie, np. zmoczenie łóżka, upuszczenie czegoś, problem z wykonywaniem pracy, bo przecież te dzieci musiały pracować… Wywożono tam setki dzieci z Wielkopolski i ze Śląska, np. te, których rodzice byli aresztowani za działalność w podziemiu. Dziś na terenie byłego obozu jest zwyczajne osiedle mieszkaniowe, a o tragedii niewinnych przypomina Pomnik Pękniętego Serca. I organizowany co roku przez kurię arcybiskupią w Łodzi Marsz Dzieci. Oby tradycja tego marszu przetrwała. Tymczasem skrzecząca za oknami rzeczywistość kształtuje umysły młodzieży w coraz bardziej absurdalnych kierunkach. Spokojnie rozmawiamy o zagrożeniach płynących z ekspansji ideologii LGBT, a ona bez specjalnego rozgłosu rozgościła się obok na dobre i mebluje umysły otwartych na świat i przecież ze względu na wiek prawie zupełnie bezbronnych nastolatków. Ilustracją do tej tezy niech będzie treść filmów prezentowanych w ramach tegorocznego festiwalu kina LGBT (lesbian, gay, bisexual, transgender) w naszym kraju. Odbywa się on już od 11 lat co roku w największych miastach w Polsce. W naszym Poznaniu na przełomie września i października. Jakiś przykład fabuły? Bardzo proszę. Pedro opiekuje się Danielą, cierpiącą na śmiertelną chorobę, transseksualną przyjaciółką. Aby zapewnić jej pobyt w szpitalu, decyduje się pomóc pewnemu przestępcy w ucieczce z więzienia. Ukrywając Jeana przed policją, nawiązuje z nim nietypową relację, która z czasem przeradza się w namiętność. Film odmalowuje rzadko oglądany w kinie portret dojrzałego geja, który doświadcza w jesieni życia zarówno smutku i bólu przemijania, jak i gwałtownej siły pożądania. Inny przykład? Marcin jako zawodowy żołnierz dostaje propozycję wzięcia udziału w misji w Kosowie. Wyjazdowi sprzeciwia się jego życiowy partner Kamil, zmuszając go do wyboru między związkiem a pracą. W podjęciu decyzji nie pomaga apodyktyczna matka Marcina. Kolejny film? Kinga zakochuje się w kobiecie, angażuje w pomoc protestującym i pobitym w trakcie Marszu Niepodległości. To daje jej siłę, aby odrzucić wartości, z którymi się nie zgadza i na nowo odkryć samą siebie Film nosi wymowny tytuł „Nad Wisłą”. Jesteśmy kimś więcej niż tylko płcią, jaką nam przypisano. To, co mamy między nogami, nie definiuje nas jako ludzi – czytam w materiałach prasowych festiwalu. Na to są pieniądze publiczne, miejsce i czas w publicznych instytucjach (w Poznaniu oczywiście niezawodny CK Zamek). Jak przekonać młodych, że te wydumane problemy nie dotyczą każdego przeciętnego chłopca i dziewczyny, że taki opis świata, jaki proponuje kino LGBT, nie oddaje rzeczywistych dylematów zdecydowanej większości ludzi, a miłość między kobietą a mężczyzną jest najpiękniejszym, co może nam się przytrafić w życiu? Obyśmy nie przeoczyli, że dziś to, co najważniejsze, znika z naszego życia tak szybko, jak prawda o niemieckim bestialstwie w czasie II wojny światowej. K

G

FOT. RADIO POZNAŃ / YOUTUBE

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Upamiętnienie 75 rocznicy powstania NSZ

Ojciec Dyrektor i pamięć zbiorowa

Andrzej Karczmarczyk

W

Park Pamięci Narodowej w Toruniu: jak należy prowadzić politykę historyczną

Ł

potrzebuje każdy naród do normalnego życia i rozwoju, to wartości stojące wyżej w duchowej hierarchii. O tych wartościach pielgrzymom odwiedzającym Toruń przypomina Kaplica Pamięci, usytuowana w obrębie samej świątyni. Koniecznie powinni ją zobaczyć zwłaszcza ci wszyscy, którzy toruńskie dzieło i jego głównego twórcę traktu-

tej akcji w Radiu Maryja. Liczba relacji, sprawdzanych potem przez historyków, okazała się tak duża, że przekroczyła pojemność Kaplicy. Następnym zatem krokiem, realizowanym obecnie, jest Park Pamięci Narodowej, powstający po drugiej stronie drogi prowadzącej do kampusu. Składają się nań rzędy białych kamiennych kolumn, na

Zbieranie relacji ludzi, których krewni bądź znajomi pomagali Żydom w czasie niemieckiej okupacji, rozpoczęło się w 1998 r. Liczba relacji, sprawdzanych potem przez historyków, okazała się tak duża, że przekroczyła pojemność Kaplicy. ją z nieufnością, niechęcią czy wręcz wrogością. Zasadniczym elementem Kaplicy są wyryte na umieszczonych w niej tablicach nazwiska osób, które poniosły śmierć, pomagając Żydom. Ich nagromadzenie w jednym miejscu robi przejmujące wrażenie, a o ich losie można przeczytać na stronie internetowej kaplica-pamieci.pl. Zbieranie relacji ludzi, których krewni bądź znajomi pomagali Żydom w czasie niemieckiej okupacji, rozpoczęło się w 1998 roku, po ogłoszeniu

których wyryte są nazwiska tych, którzy nieśli pomoc swoim żydowskim braciom. Tych kolumn przybywa, bo dzieło nie jest jeszcze zakończone. Czyż to nie przykład, jak należy prowadzić politykę historyczną? Nazwiska, nazwiska, nazwiska... I znów ich nagromadzenie robi niezwykłe wrażenie. Za każdym jest przecież żywy kiedyś człowiek, który mówi przechodniowi – „Wiesz, bałem się śmierci jak każdy, ale są mocniejsze uczucia niż strach...”. K

FOT. A. TABACZYŃSKA

ad, schludność i harmonia są wartościami cywilizacyjnymi o znacznej mocy duchowej. Do dziś zaświadczają o tym klasztorne ogrody oraz te nieliczne pałacowe parki, których nie zdewastowała reforma rolna. I odwrotnie, nieporządek, niechlujność i chaos są antywartościami ściągającymi nas w dół cywilizacyjnie i psującymi nam duchowość. Można więc powiedzieć, że sanktuarium w Licheniu oraz rozbudowywane ciągle przez o. Tadeusza Rydzyka sanktuarium toruńskie swym wyglądem cywilizują zarówno pielgrzymów, jak i zwykłych turystów. Jako miłośnik turystyki samochodowej dodam, że w warstwie czysto materialnej to samo czynią stacje benzynowe dużych sieci, które w ostatniej dekadzie pojawiły się licznie w naszym kraju. Ktoś, kto podróżował samochodem po Polsce krótko po roku 1989, z pewnością zgodzi się, że w ciągu ostatnich trzech dekad uczyniliśmy na tym polu ogromny skok cywilizacyjny. Wracając jednak do o. Rydzyka – nie trzeba przypominać, że porządek i schludność same w sobie nie wystarczają; w więzieniu czy obozie pracy też panuje Ordnung, czyli porządek, przynajmniej w teorii. To, czego

Po przerwie spowodowanej pandemią w Sądzie Okręgowym w Poznaniu wznowiono tzw. proces ochroniarzy w sprawie o pomoc w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. Proces trwa od stycznia 2019 roku. Oskarżeni są: Mirosław r. pseudonim Ryba i Dariusz L. pseudonim Lala. Prokuratura zarzuca im uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza Jarosława Ziętary w 1992 r.

W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary Aleksandra Tabaczyńska

O

baj mężczyźni nie przyznają się do winy. Na rozprawie 15 września br. miało zeznawać 10 świadków. Zgłosiło się czworo. Wśród nieobecnych 6 świadków jedna osoba była usprawiedliwiona, a okazało się, że pozostali wezwani nie zostali skutecznie powiadomieni. Jako pierwszy zeznawał były redaktor naczelny nieistniejącej obecnie „Gazety Poznańskiej”, Przemysław N. 70-letni obecnie dziennikarz zatrudnił Jarosława Ziętarę i to podczas jego kadencji doszło do tragicznych wydarzeń związanych ze zniknięciem i w konsekwencji – śmierci reportera. Na pytanie sędziego, co świadek wie o tej sprawie, Przemysław N. odpowiedział: – Zatrudniłem młodego, inteligentnego dziennikarza, to się okazało już po kilku miesiącach jego pracy. 1 września miał przyjść do redakcji. Nie przyszedł. Niepokoiliśmy się bardzo tym wszyscy. Oficjalne poszukiwania rozpoczęliśmy po kilku dniach, pisząc o tym na łamach gazety. Nawiązaliśmy kontakt z Policją i przez różne redakcyjne kontakty prosiliśmy o pomoc.

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

Ponadto świadek zeznał, że dziennikarz nigdy nie zgłosił mu, że zbiera materiały dotyczące Elektromisu. I że publikacje na ten temat, autorstwa Ziętary, nie ukazywały się na łamach „Gazety Poznańskiej”. Uzupełnił też, że to on zlecił reporterowi temat bazy PKS w Śremie, gdzie w dziwnych okolicznościach zginął księgowy. W tym materiale Ziętara odsłaniał kulisy prywatyzacji olbrzymiej bazy transportowej w Śremie. Dopytywany przez prokuratora i oskarżyciela posiłkowego Jacka Ziętarę, brata Jarka, N. uzupełniał: – Nie zauważyłem nigdy śladów pobicia dziennikarza. (…) Nigdy nie zgłaszał, że ma jakieś problemy, że ktoś go straszy czy odwiedza w domu. (…) Nie mam wiedzy o przeszukiwaniu biurka Ziętary. Redakcja była wtedy w totalnym remoncie. Nie było też takich restrykcji, jak obecnie. Instytucje były otwarte. Nie sądzę, by policja weszła i nie poinformowano mnie o tym. (…) Nie wiem, czy Ziętara gdzieś jeszcze pracował. (…) Fakty o kontaktach Ziętary z UOP znam, ale wyłącznie z mediów. W tamtym czasie się o tym nie mówiło.

(…) Przed 2014 rokiem nie byłem rozpytywany o tę sprawę. Z wtorkowych zeznań Przemysława N. wynika również, że w redakcji nie było możliwości pisania o przekrętach Elektromisu, a także o Mariuszu Ś., twórcy holdingu. Jeden z artykułów miał zablokować współwłaściciel gazety Michał S., dobry znajomy szefa Elektromisu. N. opowiedział o jeszcze jednym zdarzeniu świadczącym o wpływach Mariusza Ś. w „Gazecie Poznańskiej”, którą przejął na początku lat 90. znany tenisista Wojciech F.: – Wojciech F. osobiście przedstawił mi wtedy [chodzi o spotkanie] szefa Elektromisu jako nowego wydawcę „Gazety Poznańskiej”. Byłem tym oburzony, zadzwoniłem potem do dwóch polityków. Więcej już nie poruszano przy mnie tego tematu. Zaczęliśmy tworzyć własne wydawnictwo. W redakcji był jednak nacisk, by o szefie Elektromisu w ogóle nie pisać. W swoich zeznaniach Przemysław N. odniósł się także do znajomości Aleksandra Gawronika z szefem Elektromisu, Mariuszem Ś.: – Aleksander Gawronik nie był biznesmenem tej „klasy”, co

Redaktor naczelny Kuriera WNET

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini Danuta Namysłowska

75 rocznicę powstania Narodowych Sił Zbrojnych Wielkopolskie Stowarzyszenie Upamiętniania Żołnierzy Wyklętych podjęło inicjatywę uhonorowania tej rocznicy, zapraszając na Mszę św. do kościoła Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu w sobotę 19 września 2020 r. Mszę poprzedziło odczytanie Apelu Poległych, a liturgię sprawował i homilię wygłosił ks. Leonard Poloch, kapłan silnie związany z Żołnierzami Wyklętymi i kombatantami Armii Krajowej – jest ich kapelanem – oraz wszelkimi organizacjami patriotycznymi. Na zakończenie homilii, która była tematycznie związana z odczytaną ewangelią, kapłan podziękował braciom z Narodowych Sił Zbrojnych, którzy na ołtarzu Ojczyzny z miłości dla Niej złożyli ofiarę z siebie, i polecił ich Miłosiernemu Bogu. A żyjących polecił Bożej Matce, by tu, na ziemi, otoczyła ich opieką, a szczególnie weterana wojny obronnej 1939 r., żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego, członka Związku Jaszczurczego i Narodowych Sił Zbrojnych – generała Jana Podhorskiego. Po zakończeniu Mszy św. wręczono kwiaty 99-letniemu generałowi Podhorskiemu, po czym uczestnicy udali

się ulicami Poznania do krużganków kościoła oo. Dominikanów, by pod tablicami pamiątkowymi złożyć kwiaty i zapalić znicze. Mimo swoich prawie stu lat i chorych nóg, pan generał Podhorski na stojąco zwrócił się do zebranych. Powiedział m.in.: „Dumny jestem, że słabo chodząc, tę ostatnią moją Mszę kombatancką mogę tutaj zakończyć, złożeniem wieńca pod tablicami ostatnich dowódców z naszego poboru, w tym

Mariusz Ś., który robił wtedy wielkie interesy. Aleksander Gawronik nie był władny wydawać poleceń pracownikom Ś.

Z zeznań Artura Ł. wynika, że w tygodniu miały miejsce wyjazdy z dziennikarzami do ościennych gmin, gdzie rzadko docierali dziennikarze. Nie wszyscy chcieli jeździć w teren, dlatego wysyłano tam najmłodszych. W redakcyjnym samochodzie jechały cztery osoby: dwóch dziennikarzy, jeden fotoreporter i kierowca. Artur Ł. potwierdził, że w samochodzie nikt nie rozmawiał o tym, czym się zajmuje, chroniąc swoje ustalenia. Nawet gdy jechał sam z Jarkiem, rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą. W dniu zaginięcia miał odebrać Ziętarę z redakcji. Bywało też, że podjeżdżał po niego do domu. We wtorki i czwartki wyjeżdżali z dziennikarzami, a poniedziałki, środy i piątki były przeznaczone na załatwianie spraw administracyjnych. Ponadto świadek zeznał, że widywał w 1992 roku w redakcji Aleksandra Gawronika w towarzystwie Leszka Ł. – zastępcy redaktora naczelnego. I jak dodał: „zresztą wiadomo było, że sekretarką Mariusza Ś. była żona Ł.”. Wizyty pokrywały się w czasie z turniejami tenisowymi organizowanymi w Poznaniu. Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, a wśród tej części również ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. Innymi słowy, celowo odwołano samochód, by Ziętara musiał pieszo dotrzeć

P

o tych słowach sprzeciw zgłosiła adwokat oskarżonych, Agata Michalska-Olek, wskazując, że świadek wyraża swoje oceny. Przypomnijmy, że oskarżonym w sprawie Ziętary jest również Aleksander Gaw­ronik, któremu prokuratura zarzuca podżeganie do zabójstwa Ziętary. Miał to zrobić na terenie Elektromisu, w towarzystwie Mariusza Ś. Jednak Ś. występuje wyłącznie w charakterze świadka w tej sprawie, gdyż nie usłyszał żadnych zarzutów. Przemysław N. z „Gazetą Poznańską” związany był już w latach 1973– 1974. Pracował w niej wówczas jako tak zwany wolny strzelec, nie było dla niego wtedy etatu. Najczęściej jako redaktor redakcji nocnej pisał sprawozdania sądowe. Współpracował także z Milicją Obywatelską w kwestii opisywania ciekawszych spraw. Swoją współpracę z „Gazetą Poznańską” zakończył nieformalnie z chwilą ogłoszenia stanu wojennego, gdyż nie wpuszczono go już do redakcji. Od tego momentu do 1989 r. prowadził zakład krawiecki. W latach 90. wrócił do zawodu. Kolejny przesłuchiwany świadek to Artur Ł., 50-letni kierowca mechanik, w 1992 roku zatrudniony jako kierowca redakcyjny.

FOT. ANDRZEJ KARCZMARCZYK

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, a wśród tej części również ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. – Rano [1 września 1992 roku] miałem jechać w teren z Jarkiem. Pamiętam, że tamtego dnia rano pojawiłem się w redakcji. Stamtąd mieliśmy jechać razem z Jarkiem Ziętarą. Jednak około godziny 8 rano dostałem informację od sekretarki, że wyjazd jest odwołany. Przyczyny mi nie podano. Tego dnia nigdzie nie wyjeżdżałem, byłem do dyspozycji redakcji. Po południu polecono mi pojechać na Kolejową, by sprawdzić, dlaczego Jarek nie pojawił się tego dnia w redakcji. Zapukałem, ale nikt nie otworzył drzwi – zeznał Artur Ł.

Korekta

Magdalena Słoniowska

do redakcji. To dało sposobność przestępcom podającym się za policjantów, by się na niego zaczaić i uprowadzić dwudziestoczteroletniego dziennikarza zmierzającego do pracy, a więc w stronę redakcji. Edward K. to trzeci świadek zeznający podczas wtorkowej rozprawy. Dziś to emerytowany policjant. Wcześniej był milicjantem, a na początku lat 90. kierował sekcją zajmującą się przestępstwami gospodarczymi. W tym samym czasie poznał Ziętarę. Na emeryturę przeszedł kilkanaście lat temu w randze wiceszefa poznańskiej policji.

Adres redakcji

Projekt i skład

ul. Krakowskie Przedmieście 79 00-079 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Dział reklamy

Wydawca

Wojciech Sobolewski reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

z wojny 1939–1945. Cieszę się, że tak zakończyliśmy początek tego wieku”. Po uroczystościach członkowie Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej udali się na ulicę Grottgera pod dom, w którym mieszkał ostatni komendant Narodowych Sił Zbrojnych, Stanisław Kasznica, który zginął strzałem w tył głowy w więzieniu na Mokotowie z rąk oprawców z UB. Tam pod pamiątkową tablicą złożyli kwiaty i zapalili znicz. K

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl

Ziętara przychodził do szefa sekcji ds. przestępczości gospodarczej i miał na to zgodę komendanta, o której świadek został poinformowany telefonicznie. Policjant nie potrafił odpowiedzieć, o jakie konkretnie podmioty gospodarcze dziennikarz wtedy pytał. Dodał też, że podczas spotkań Ziętara nigdy nie wyglądał na zdenerwowanego czy poturbowanego. – Wiem, że chodził nie tylko do nas, ale także do UOP. Sam mi o tym mówił, ale nie wiem, kogo tam odwiedzał. Pamiętam, że na pewno interesował się sprawą gnieźnieńską, która dotyczyła przyjmowania korzyści majątkowych i malwersacji finansowych przez ówczesnych prominentnych działaczy partyjnych – zeznał emerytowany policjant. Warto uzupełnić, że K. pod koniec lat 90. wszedł w skład grupy śledczej, która wyjaśniała sprawę Jarka. Świadek potwierdził, że wówczas nie wiązano zaginięcia Ziętary z Elektromisem. Nic nie wiedział o czynnościach wykonywanych w miejscu pracy dziennikarza. W odczuciu świadka czynności zaraz po zaginięciu były źle przeprowadzone. Nie dokonano prawidłowo oględzin mieszkania oraz wywiadu wśród sąsiadów. Na pytanie, dlaczego nie wszczęto sprawy o zabójstwo, odpowiedział: – Nie wiem, przyjmowano, że mógł wyjechać. Ostatnia zeznawała Elżbieta D.-N., dziennikarka. Elżbieta D.-N. jest autorką artykułu, który ukazał się miesiąc po zniknięciu Jarosława Ziętary i już wówczas wskazywał, że zarówno ludzie Elektromisu, jak i sam Aleksander Gawronik mogą stać za tą sprawą. – Jarka znałam słabo, wcześniej krótko pracował w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Nie byliśmy dobrymi znajomymi, ale wydaje mi się, że interesowały go afery gospodarcze, na pewno sprawa Elektromisu. Zajmował się tym, co dzisiaj nazywa się dziennikarstwem śledczym. Po jego zaginięciu opisywałam sprawę, rozmawiałam z jego znajomymi. Nie pamiętam już, kto powiedział, że zajmował się Gawronikiem i Elektromisem, na pewno tego nie zmyśliłam. W moim tekście z października 1992 roku opisałam różne wersje, w tym wątek partii KPN. Ludzie z KPN-u się odezwali po publikacji i protestowali. Natomiast ani Gawronik, ani Elektromis się nie odzywali, nie przysłali żadnego sprostowania – zeznała Elżbieta D.-N. Następną rozprawę wyznaczono na 12 października br. K

Nr 76 · PAŹDZIERNIK 2O2O

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 68) Data i miejsce wydania

Warszawa 26.09.2020 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Henryk Krzyżanowski


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Jeden miesiąc i kilka bardzo istotnych spraw z punktu widzenia przestrzegania zasady wolności słowa w Polsce. Jedna z nich ma szansę trafić do podręczników współczesnego PR pod tytułem „ Jak przegrać w walce z mediami?”. Ta sprawa to chęć zablokowania przez Zbigniewa Bońka pisania na jego temat, którego w tej akcji wsparł Sąd Okręgowy w Warszawie, wydając kuriozalny zakaz publikacji na temat związków obecnego Prezesa PZPN z aparatem komunistycznym i niejasności finansowych dotyczących sprawowania przez niego tej funkcji.

Wolność słowa AD 2020. Wrzesień Jolanta Hajdasz

T

aki zakaz przed publikacją to po prostu cenzura prewencyjna, zabroniona przez Konstytucję RP, o czym sąd pewnie wiedział, ale nie przeszkodziło mu to wydać postanowienia sprzecznego z nadrzędnym aktem prawnym, co samo w sobie jest skandalem. Ale działanie sądu w obronie pana Bońka było całkowicie przeciwskuteczne. O jego związkach z aparatem komunistycznym i zarzutach finansowych wobec niego pisała tylko „Gazeta Polska”; o tym, że sąd zakazał pisania na ten temat – napisały chyba wszystkie gazety, rozgłośnie, telewizje i internetowe portale. Taka darmowa, potężna reklama tematu, który miał zniknąć z przestrzeni publicznej. Do błędu przyznał się pośrednio sam prezes PZPN, który osobiście na Twitterze obwieścił, iż wycofuje się z żądania tego zakazu publikacji… Kto mieczem wojuje, od miecza ginie; jak widać, warto o tym pamiętać.

1 września 28 rocznica śmierci zamordowanego dziennikarza Jarosława Ziętary 1 września, jak co roku, został upamiętniony Jarosław Ziętara – zamordowany przed 28 laty dziennikarz śledczy z Poznania. Przy tablicy znajdującej się na murze kamienicy przy ul. Kolejowej 49 w Poznaniu, gdzie mieszkał, dziennikarze i jego przyjaciele oraz bliscy złożyli kwiaty i zapalili znicze. Zamordowany w 1992 r. dziennikarz nie ma grobu, do dziś nie odnaleziono jego ciała. Napis na tablicy głosi: zginął dlatego, że był dziennikarzem. W imieniu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich kwiaty złożyła Aleksandra Tabaczyńska z Wielkopolskiego Oddziału SDP.

28 rocznica śmierci zamordowanego dziennikarza Jarosława Ziętary z „Gazety Poznańskiej”

instytucji, jaką jest sąd, powoduje, iż informacja prasowa na ten temat zamienia się w dodatkową reklamę poruszanego przez publicystę tematu, który sąd chciałby usunąć z przestrzeni publicznej.

2 września Mamy do czynienia z cenzurą prewencyjną. CMWP SDP o zakazie pisania o zarzutach wobec prezesa PZPN w Telewizji Republika Jolanta Hajdasz była gościem specjalnego wydania programu „Wolne głosy” red. Marcina Bąka w Telewizji Republika. Program poświęcony był decyzji sądu zakazującej „Gazecie Polskiej” i red. Piotrowi Nisztorowi publikacji na temat Prezesa PZPN i nieprawidłowości finansowych w związku. – Nie mam wątpliwości, że należy protestować przeciwko temu wyrokowi, przeciw zakazaniu pisania o osobach publicznych, o zarzutach, które muszą być wyjaśnione – powiedziała wiceprezes SDP o wyroku sądu na temat zablokowania publikacji „Gazety Polskiej”. – Postanowienie sądu jest zdumiewające i budzi stanowczy sprzeciw dziennikarzy, to po prostu cenzura prewencyjna – podkreśliła Jolanta Hajdasz.

4 września Publikacja opinii CMWP SDP przesłanej do obserwatorów zagranicznych OBWE na temat kampanii prezydenckiej w mediach Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP przekazało swoje uwagi do „Stanowiska w sprawie wstępnych wniosków i ustaleń Misji Specjalnej Oceny Wyborów ODIHR, Rzeczpospolita Polska – Wybory prezydenckie, druga tura, 12 lipca 2020 r.” w zakresie dotyczącym roli mediów. W swoim stanowisku CMWP SDP podkreśliło, iż w opublikowanych stanowiskach ODHIR przedstawiono zastrzeżenia jedynie w odniesieniu do nadawców publicznych, nie przedstawiając oceny działań prywatnych instytucji medialnych w Polsce, relacjonujących kampanię prezydencką. Tymczasem jest to bardzo ważny aspekt oceny przebiegu kampanii prezydenckiej w mediach w naszym kraju, ponieważ na rynku mediów – we wszystkich ich sektorach w Polsce – dominują media prywatne, w tym media o zagranicznej rezydencji podatkowej, więc ich działania mają ogromny wpływ na decyzje wyborcze

przebiegu wyborów w Polsce, także na arenie międzynarodowej.

6 września Zakaz publikacji przed samą publikacją jest cenzurą prewencyjną. CMWP SDP w audycji „Polityczna kawa” red. Tomasza Sakiewicza w telewizji Republika 6 września 2020 r. gośćmi „Politycznej Kawy” red. Tomasza Sakiewicza była m.in. Jolanta Hajdasz z Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Tomasz Sakiewicz w swoim programie podjął

Wsparcie CMWP dla inicjatywy Reduty Dobrego Imienia nowelizacji Prawa prasowego

temat naruszania wolności słowa w obliczu wyroku sędziego Rafała Wagnera, zakazującego publikacji „Gazety Polskiej”, w której znalazł się artykuł Piotra Nisztora. – Zakaz publikacji przed samą publikacją jest zwyczajnie cenzurą prewencyjną. Jest ona zakazana konstytucyjnie, to już jest naruszenie wolności słowa. Mówimy o osobie publicznej, która tym bardziej zobligowana jest do wyjaśnień. Absurdalne jest w takim momencie zakazywania czegokolwiek – powiedziała red. Jolanta Hajdasz. Tomasz Sakiewicz w rozmowie z Hajdasz powiedział, że zamierza odmówić wykonania wyroku: – Sąd nie widział nawet tekstu – zaznaczył. Wyraził także niepokój o to, że bardzo mało dziennikarzy zareagowało na taką decyzję sądu. – Publikujemy oświadczenia tam, gdzie to możliwe. Taka obojętność jest już jednak dla nas codziennością – odpowiedziała Jolanta Hajdasz.

7 września Protest CMWP SDP przeciwko sądowemu zakazowi publikacji o Prezesie PZPN dla „Gazety Polskiej Codziennie”

Protest CMWP SDP przeciwko decyzji Sądu Okręgowego w Warszawie zakazującej publikacji na temat Prezesa PZPN i zarzutów powiązania (w przeszłości lub obecnie) z władzami komunistycznej Polski i Służbą Bezpieczeństwa oraz sprawowania funkcji prezesa PZPN w sposób nieetyczny, naruszający prawo i nietransparentny

Polaków. Sprowadzając ocenę kampanii prezydenckiej w mediach jedynie do powierzchownej oceny działań jednego z nadawców publicznych, jakim jest publiczna telewizja TVP SA, wypacza się rzeczywisty przebieg kampanii prezydenckiej. CMWP SDP zwraca uwagę, iż prowadzić to może do nieobiektywnej i w konsekwencji błędnej oceny

wypaczających prawdę o polskiej historii. Projekt zakłada także wykreślenie z Kodeksu karnego art. 212, zgodnie z którym za zniesławienie grozi dziennikarzowi nawet rok bezwzględnego więzienia. CMWP SDP wspiera RDI w zakresie projektu nowelizacji Prawa prasowego ze względu na konieczność eliminacji z medialnej przestrzeni publicznej negatywnych zjawisk, które RDI wskazuje jako przyczynę zainicjowania społecznej akcji opracowania tego projektu. Jolanta Hajdasz, dyrektor CMWP SDP, podpisała 14 września br. internetową petycję z poparciem dla skierowania tego projektu do prac legislacyjnych. Niezależnie od tego CMWP SDP poinformowało, iż na etapie procedowania tego projektu w parlamencie przedstawi szczegółową ekspertyzę projektu ze wskazaniem tych elementów, które – mimo zasługujących na poparcie intencji projektodawcy – wymagają niezbędnych korekt i uzupełnień, tak aby nowelizacja nie spowodowała ograniczenia wolności słowa i niezależności dziennikarskiej.

15 września

2 września Protest CMWP SDP przeciwko decyzji Sądu Okręgowego w Warszawie zakazującej publikacji na temat Prezesa PZPN Stanowczy protest CMWP SDP przeciwko postanowieniu Sądu Okręgowego w Warszawie, który 27 sierpnia 2020 r. zakazał red. Piotrowi Nisztorowi z „Gazety Polskiej” publikowania artykułów na temat zarzutów wobec Prezesa PZPN Zbigniewa Bońka oraz nakazał zablokować dostęp do już opublikowanych materiałów na ten temat na portalu Youtube i Twitter. W ocenie CMWP SDP jest to cenzura prewencyjna, ponieważ sąd uniemożliwił dotarcie do odbiorców z przekazem zawierającym istotne i wymagające publicznego wyjaśnienia treści, które dotyczą osób i instytucji publicznych, a do nich należy zarówno Polski Związek Piłki Nożnej, jak i Prezes tej instytucji. Narusza to zasadę wolności słowa demokratycznego państwa. CMWP SDP zwróciło przy tym uwagę, iż działanie sądu w rzeczywistości może okazać się przeciwskuteczne. Nagłośnienie sprawy poprzez kontrowersyjną decyzję tak ważnej w demokratycznym ustroju politycznym

(w przeszłości lub obecnie) z władzami komunistycznej Polski i Służbą Bezpieczeństwa, pełnienia w PZPN roli gwaranta i rzecznika systemu komunistycznego, sprawowania funkcji prezesa PZPN w sposób nieetyczny, naruszający prawo i nietransparentny, popełnienia przestępstwa karnoskarbowego poprzez nieujawnienie przed urzędem skarbowym 1 100 000 euro dochodu i nieodprowadzenie podatku od tej kwoty. W swoim stanowisku CMWP SDP podkreśliło, iż decyzja Sądu Okręgowego I Wydział Cywilny w Warszawie

CMWP SDP stanowczo protestuje przeciwko kolejnej (drugiej) decyzji Sądu Okręgowego w Warszawie, z 27 sierpnia 2020 r., zakazującej spółce FORUM SA, wydawcy „Gazety Polskiej Codziennie”, publikować artykuły o prezesie PZPN Zbigniewie Bońku, w których zawarte będą zarzuty i twierdzenia dotyczące: powiązań

to cenzura prewencyjna, ponieważ sąd zakazuje publikacji materiałów dziennikarskich na konkretny temat przed ich powstaniem, przed ich redakcją i przed ich oddaniem do druku. Sprawa jest tym bardziej bulwersująca, że to druga decyzja tego samego sędziego, Rafała Wagnera, w tej sprawie. W pierwszym przypadku sędzia zakazał publikacji na temat prezesa PZPN Zbigniewa Bońka personalnie red. Piotrowi Nisztorowi, przeciwko czemu CMWP SDP protestowało 2 września br. Należy przy tym zwrócić uwagę, iż ten sam w treści wniosek, dotyczący z kolei zakazu publikacji dla tygodnika „Gazeta Polska”, który wystosował inny sędzia z Sądu Okręgowego w Warszawie, został po prostu oddalony – czytamy w stanowisku CMWP.

W Poznaniu wznowienie procesu o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary po przerwie spowodowanej pandemią Po przerwie spowodowanej pandemią w Sądzie Okręgowym w Poznaniu wznowiono tzw. proces ochroniarzy w sprawie o pomoc w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP jest obserwatorem tego procesu; w imieniu CMWP SDP w rozprawach uczestniczy red. Aleksandra Tabaczyńska. Proces trwa od stycznia 2019 roku. Oskarżeni to Mirosław r. pseudonim Ryba i Dariusz L. pseudonim Lala. prokuratura zarzuca im uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennika-

a których rozwiązanie jest w gestii instytucji, którymi kierują Adresaci lis­tu. Ze względu na wagę poruszanej problematyki oraz rangę jego Autora list został opublikowany na stronie internetowej CMWP SDP. Zdecydowałem się na publiczne wystąpienie do Państwa w formie listu otwartego, gdyż sprawa w nim poruszona dotyczy obrony podstawowych wartości i dlatego powinni o niej wiedzieć obywatele Rzeczypospolitej Polskiej. Jej rozwiązanie zaś jest w gestii instytucji, którymi Państwo kierujecie – pisze prof. Janusz Kawecki. Sprawa dotyczy usunięcia w ustawie z 7 stycznia 1993 r. zapisu dopuszczającego tzw. aborcję eugeniczną, czyli zabijanie dziecka rozwijającego się w łonie matki, w przypadku wskazującym „na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu”. Wyniki badań świadczą dobitnie o tym, jak bardzo rozciągliwe stają się pojęcia podane w powyższym zapisie. Środowiska pro life, wsparte poparciem setek tysięcy obywateli, podjęły więc działania w kierunku przywrócenia stanu prawnego, zgodnego z zapisami Konstytucji RP. W niniejszym wystąpieniu przedstawiam odczuwalne przeze mnie blokowanie działań naprawczych w tym stosunkowo wąskim obszarze przez instytucje kierowane przez Adresatów tego listu. Czynię to z nadzieją, że w ten sposób wrażliwi na warunki życia zwierząt wykażą się podobną wrażliwością na życie człowieka od chwili poczęcia – czytamy w liście otwartym prof. Janusza Kaweckiego.

22 września Ringier Axel Springer przeciwko red. Witoldowi Gadowskiemu. CMWP SDP wspiera dziennikarza w tym procesie Pierwsza po przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa rozprawa z powództwa wydawnictwa Ringier Axel Springer Polska sp. z o.o. przeciwko red. Witoldowi Gadowskiemu. Na 21 października sąd zapowiedział ogłoszenie wyroku. CMWP SDP objęło niniejszą sprawę monitoringiem pod kątem przestrzegania praw człowieka i obywatela, szczególnie w zakresie wolności słowa i prasy, i wspiera w tym procesie dziennikarza. Niemiecko-szwajcarski koncern medialny uznał, że dziennikarz naruszył jego dobra osobiste w felietonie, który we wrześniu 2017 r. ukazał się na portalu wPolityce.pl. Koncern domaga się przeprosin i 50 tysięcy zł grzywny. W felietonie dziennikarz podkreślił, że ważne jest, by na świecie więcej mówiło się o domaganiu się przez Polskę reparacji wojennych. Odniósł się również do niemieckich mediów. „To Niemcy robili mydło z ludzkiego tłusz-

7 września Czy dziennikarze boją się cenzury? “Gorące pytania” w telewizji wpolsce.pl z udziałem CMWP SDP Czy dziennikarze boją się cenzury? Gośćmi red. Wojciecha Biedronia w audycji „Gorące pytania” 7 września br. w telewizji wpolsce.pl byli Jolanta Hajdasz i Marcin Wikło (tygodnik „Sieci”). Tematem audycji były przyczyny i konsekwencje uchylenia przez Sąd Najwyższy wyroku wymierzającego grzywnę dziennikarzowi portalu wpolityce.pl Wojciechowi Biedroniowi w związku z jego artykułem na temat ówczesnego sędziego Wojciecha Łączewskiego. Dyskutowano przede wszystkim o art. 212 kk, aktualnie głównym zagrożeniu niezależności dziennikarskiej w Polsce. W swojej wypowiedzi dyr. Jolanta Hajdasz zwróciła uwagę, iż w ostatnich latach radykalnie wzrosła liczba spraw wytaczanych dziennikarzom z art. 212 kk. W roku 2015 było ich około 80, a w 2019 – ponad 220. Dyrektor CMWP SDP podkreśliła, iż jest pilna konieczność analizy tego zjawiska i podjęcia działań na rzecz likwidacji tego artykułu z kodeksu karnego.

14 września Wsparcie CMWP dla inicjatywy Reduty Dobrego Imienia nowelizacji Prawa prasowego 24 sierpnia br. fundacja RDI przedstawiła publicznie na swojej stronie internetowej (anti-defamation.org/; rdi. org.pl) obywatelski projekt nowelizacji ustawy Prawo prasowe. Nowelizacja ta ma na celu powstrzymanie fali tzw. fake newsów oraz ma zapobiec nagonkom medialnym i niszczeniu wizerunku Polski za pomocą publikacji

Ringier Axel Springer przeciwko red. Witoldowi Gadowskiemu. CMWP SDP wspiera dziennikarza w tym procesie

rza Jarosława Ziętary w 1992 r. Obaj mężczyźni nie przyznają się do winy. Na rozprawie 15 września br. miało zeznawać 10 świadków. Zgłosiło się czworo. Wśród zeznających był m.in. były redaktor naczelny nieistniejącej obecnie „Gazety Poznańskiej”, Przemysław N., który zatrudnił Jarosława Ziętarę. To podczas jego kadencji doszło do tragicznych wydarzeń związanych ze zniknięciem i w konsekwencji śmiercią reportera.

21 września List otwarty prof. Janusza Kaweckiego, członka KRRiT, w sprawie projektu „Zatrzymaj aborcję” 21 września CMWP SDP otrzymało list otwarty prof. Janusza Kaweckiego, członka KRRiT, do Julii Przyłębskiej – Prezes Trybunału Konstytucyjnego, Elżbiety Witek – Marszałek Sejmu i Jarosława Kaczyńskiego – Prezesa Prawa i Sprawiedliwości. List dotyczy obrony podstawowych wartości, o których, zdaniem jego Autora, powinni wiedzieć obywatele Rzeczypospolitej Polskiej,

czu. To Niemcy robili abażury z ludzkiej skóry. To Niemcy robili maskotki z ludzkich kości. To Niemcy rozsiewali po polach popioły zwęglonych ludzi jako nawóz. To wszystko robili «kulturalni» Niemcy. Dziś, kiedy słyszę, że m.in. w ZDF, «Fakcie», Axel Springer zasiadali wermachtowcy, SS-mani – to rozumiem, skąd ta agresja na Polskę” – pisał m.in. Gadowski. Redakcja portalu wPolityce felieton Witolda Gadowskiego pt. „Gadowski: Im głośniej będzie o naszym domaganiu się o reparacje, tym bardziej pogrążona zostanie niemiecka polityka historyczna” usunęła. W jego miejsce zamieściła oświadczenie, w którym informuje, iż „Wydawca i Redakcja nie identyfikują się i nie zgadzają między innymi z fragmentem wskazanej wyżej wypowiedzi, sugerującym bezpodstawnie związki między innymi «Faktu» jako tytułu prasowego wydawanego przez Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o. z przedstawicielami niemieckiego reżimu nazistowskiego. Dlatego powyższy materiał prasowy został usunięty z naszego serwisu (…)” – czytamy w oświadczeniu. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Z obozu jenieckiego do Armii Hallera O starziku wiedziałem z rodzinnych opowieś­ ci, że trafił do francuskiej niewoli pod Verdun. Jak opowiadał mojemu ojcu – do armii gen. Hallera trafił przez błahy, zdawało by się, fakt, że Francuzi karmili niemieckich jeńców solonymi śledziami, a woda w obozie była reglamentowana. Gdy, cierpiąc z pragnienia, starzik usłyszał, że przedstawiciele polskiej armii wypytywali jeńców, kto mówi po polsku – zgłosił się, bo znał polską gwarę ze Śląska: urodził się w Kadłubie pod Strzelcami Opolskimi, a przed Wielką Wojną z rodziną, za ojcem, który znalazł pracę w hucie zamieszkał w bytomskich Szombierkach. Wszyscy godali po naszymu, czyli gwarą polskich Ślązaków. Decyzja podjęta we francuskim obozie jenieckim nie była łatwa. W. Gąsiorowski (Historia armii polskiej we Francji 1915–1916, Bydgoszcz 1939, s. 67) pisał, że „kwestia zaliczania danego jeńca do Polaków była często drażliwa i najeżona wieloma przykrościami”. „ Jeńcy Polacy lub czujący się Polakami przybierali różne postawy. Od zgłaszających się samorzutnie, przyznających się na osobności podczas rozmowy, po ukrywających swe pochodzenie bądź poczucie przynależności. Przyznawanie się na osobności bądź ukrywanie wynikało z wielu czynników. Wielu jeńców było sterroryzowanych przez niemieckich współtowarzyszy, grożono im, a także ich rodzinom. Niemcy unikali bowiem skupiania na froncie większej liczby Polaków i tym samym trafiający do niewoli wraz z Niemcami byli w mniejszości. Dużo kłopotów przyczyniała nieznajomość mentalności i gwary

Spośród wojsk wielkopolskich nieśmiertelną chwałą okrył się 203 Ochotniczy Pułk Ułanów, formowany od 28 lipca 1920 r. przez rtm. Adama Zakrzewskiego, którego dowódcą został 27 lipca mjr Zygmunt Podhorski. Ślązaków”. „Wielu z nich nie zgłosiło się, gdyż często francuscy komendanci obozów powierzali podział jeńców według narodowości pruskim feldfeblom, ci zaś automatycznie zaliczali Górnoślązaków jako Niemców. Gdy protestowano przeciw temu, odpowiadano, że jeśli nawet Wielkopolska należeć będzie kiedyś do Polski, to Śląsk będzie zawsze niemiecki” ( J. Rolak, Ślązacy w Błękitnej Armii generała Józefa Hallera, [praca magisterska], Inst. Historii UŚ, Katowice 2007, s. 20). „Ślązaków zatrzymywała w niemieckich obozach także niepewność tego, jak zostaną potraktowani po ewentualnym powrocie do domu. Nikt nie wiedział na pewno, czy po wojnie powstanie Polska, w jakich granicach i czy w tych granicach odrodzonego kraju będzie Śląsk? Tak więc losy Śląska jako krainy były nierozstrzygnięte i co najmniej niepewne. Powrót do domu z szeregów wrogiej armii pod władzę niemiecką nie był zachęcającą perspektywą. Ślązak jako obywatel niemiecki podlegał prawu wojennemu niemieckiemu. Przejście do osobnego obozu, podjęcie w nim prac w warsztatach

wojennych czy wstąpienie w szeregi wrogiej armii równało się zdradzie i groził za to sąd wojenny” (Memoriał śląski w sprawie odznaczeń niepodległościowych, „Błękitny Weteran”, 1938, nr 10–11, s. 150). „Trzeba zatem stwierdzić, że była niełatwą decyzja o wstąpieniu do Armii Polskiej, a jednak wielu Ślązaków się na ten krok

zdecydowało” ”( J. Rolak, jw.). We wspomnianym Memoriale… mowa jest o 9 tys. takich Ślązaków. Niemcy robili, co mogli, aby nie dopuścić do powrotu Armii Hallera do Polski, a zwłaszcza na jej pogranicze z Niemcami. Otto Hörsing, Komisarz Rzeszy na Górny Śląsk i Pomorze, powołując się na naruszanie przez Polaków granicy i zakłócanie spokoju, twierdząc, że ma poparcie 90% ludności, domagał się wstrzymania transportów armii hallerowskiej (P. Łossowski, Między wojną a pokojem. Niemieckie zamysły wojenne na wschodzie w obliczu traktatu wersalskiego marzec–czerwiec 1919 r., Warszawa 1976, s. 197–170). Po powrocie Błękitnej Armii do Polski i zjednoczeniu jej z wojskiem w kraju, rozpoczęła się demobilizacja. Jednak w stosunku do Górnoślązaków została przerwana pod koniec 1919 r., bo wracający na Górny Śląsk hallerczycy byli aresztowani przez władze niemieckie jako zdrajcy Rzeszy… Jednak mój starzik nie był w tej grupie hallerczyków.

Ślązacy i Wielkopolanie pod Warszawą Warto pamiętać, że oprócz Strzelców Bytomskich, którzy jako 167 Pułk Piechoty na początku czerwca 1920 r. toczyli pierwsze boje z Armią Czerwoną, ponosząc poważne straty w ludziach i sprzęcie wojskowym najpierw pod Rybczanami, a później nad Autą i Berezyną – w działaniach na podległym gen. Hallerowi froncie północnym, gdzie zginął m.in. ks. Skorupka, żołnierze Błękitnej Armii, w tym około 7 tys. Górnoślązaków, walczyli w ramach 11. Dywizji Piechoty między Nieporętem a Rembertowem, a ci z 18. Dywizji Piechoty – w krwawych walkach nad rzeką Wkrą powstrzymali natarcie bolszewickich oddziałów 3 i 14 Armii, a następnie wzięli udział w walkach z IV Armią bolszewicką i III Korpusem Konnym Gaj-chana. Właśnie tam, nad Wkrę, trafił mój starzik. W walkach nad Wkrą spotkał wielkopolskich ochotników, których wspominali bracia mojej babci – powstańcy wielkopolscy urodzeni na granicy Śląska i Wielkopolski. Spośród wojsk wielkopolskich nieśmiertelną chwałą okrył się 203 Ochotniczy Pułk Ułanów, formowany od 28 lipca 1920 r. przez rtm. Adama Zakrzewskiego, którego dowódcą został 27 lipca mjr Zygmunt Podhorski. Jak można wyczytać w Wikipedii, „Konie w 40% stanowiły własność ochotników, broni w początkowym okresie brakowało, a umundurowanie dostarczył częściowo szwadron zapasowy”. Mjr Podhorski „2 sierpnia na Głównym Rynku w Kaliszu dokonał przeglądu pułku i odebrał

od jego żołnierzy przysięgę wojskową. Stan pułku w tym dniu wynosił: 27 oficerów, 716 szeregowych i 652 konie. Dwa dni później pułk wyjechał koleją z Kalisza i 6 sierpnia rano wyładował się w Ciechanowie. 7 sierpnia miał być dla pułku pierwszym dniem spotkania z wrogiem. Sformowanie jednostki tej wielkości w ciągu trzech dni i jej wymarsz do działań bojowych po siedmiu dniach było na pewno wyjątkowym czynem w dziejach organizacji wojska” (Wikipedia). Tak swoje wspomnienia z tamtych dni spisał po latach mjr Podhorski: „Odnosiło się wrażenie, że ma się 800 ułanów, 800 koni, tyleż siodeł, lecz wszystko to nie jest zgrane i luzem chodzi. Karabinów, ckm-ów, lanc, szabel i kuchen polowych nie było wcale. W takim stanie pułk został załadowany i ruszył. W przejeździe przez Łódź otrzymałem: lance, szable, oraz znajdujące się jeszcze w pakach, nowe karabiny angielskie wraz z dużą ilością amunicji do nich, wreszcie 2 ckm-y. Poleciłem w wagonach rozdzielić tę broń, oficerom zaznajomić się z nowy-

nacierający na Ciechanów III Korpus Konny Gaj-chana. W szarżach pod Dzboniem i Przedwojewem, a następnie na przedpolach Ciechanowa poległo kilkudziesięciu ułanów. Jak to po latach relacjonował sam mjr Podhorski: „Rzucamy się do szarży na kozaków, nasiadających już dość blisko na 1. szwadron. Pędząc, oglądam się za siebie i spostrzegam, że moi ochotnicy dzielnie wyrywają naprzód, nastawiają lance, wymachując szablami i głośno krzyczą »hurra«. Szyk, w jakim to wszystko cwałuje, najtrafniej byłoby chyba określić – »Kupą, Mości panowie«. Jesteśmy coraz bliżej, wkrótce musi nastąpić spotkanie i walka wręcz. Z trwogą myślę, co z tego wyniknie. Znów spoglądam za siebie, szwadron pędzi, za nimi spostrzegam 1. szwadron, który również szarżuje.

Niesp o dz i e wanie dla mnie, kozacy gwałtownie zawracają i zmykają przed nami. Dodaje to nam animuszu, pędzimy dalej za nimi. Dobiegamy już do wzgórz, spostrzegam, że 3 szwadron pieszo się wycofuje. Jestem uradowany, zdążyliśmy na czas, by go uratować. Mijam grupę ułanów, niosą ciężko rannego dowódcę szwadronu, por. Płacheckiego, który mimo rany coś wesoło i radośnie wykrzykuje, kiwa do mnie czapką. Osiągnąwszy wzgórza Dzbonie, zatrzymuję

szwadrony. Nie chcę się zbyt daleko angażować: grozić mi może przeciwnatarcie przeważających sił, jak również uderzenia ze

mi karabinami i nauczyć ułanów, jak się z nimi obchodzić. W przejeździe przez Warszawę dostałem następujący rozkaz od ówczesnego Szefa Sztabu ś.p. gen. Rozwadowskiego: »Pomiędzy Ostrołęką a Chorzelami powstała luka, tę lukę trzeba zatkać, pułk musi osiągnąć Mławę, skąd marszem skieruje się w rejon Chorzele, nawiązując łączność z gen. Karnickim«. Do dziś dnia nie wiem, dlaczego do Mławy nie dojechałem, choć się już tam znajdował pierwszy mój transport. W Ciechanowie zostałem zatrzymany. Przyszedł rozkaz wyładowania się. Transport z Mławy został tu również ściągnięty” (Z. Podhorski, Z przeżyć bojowych… Szarża 203 Pułku Ułanów pod Ciechanowem dnia 8 sierpnia 1920 r., „Przegląd Kawaleryjski – miesięcznik wydawany przez Departament Kawalerii”, 12/1936, s. 703). Prosto z marszu ułani wielkopolscy Podhorskiego próbowali powstrzymać

skrzydła. Wyczuwam, że tego dywizjon nie byłby zdolny wytrzymać, a wtedy mogłaby być klęska. Powoli zbieram szwadrony i zaczynam stopniowo wycofywać się do Przedwojewa. Dywizjon jeszcze nie osiągnął pół drogi, gdy spostrzegam, że kozacy znów spuszczają się ze wzgórz i lada chwila mogą nas zaszarżować. Nie jestem pewien, czy 3 szwadron

Zabawne było nasze zajmowanie o brzasku wiosek, gdzie bolszewicy najspokojniej zakładali ogniska, by przygotować śniadanie. Śmieszni byli, nie wierząc własnym oczom i przyglądając się lachom, którzy niby śnieg na głowę, zwalili się nie wiadomo skąd.

zdołał już dojść do Przedwojewa. Polecam rtm. Zakrzewskiemu dołączyć do 3 szwadronu, obsadzić nim wschodni skraj Ciechanowa, odnaleźć 2 szwadron, zarządzić co do taboru pułkowego, by odszedł do tyłu. Wreszcie, by ckm-y, pozostawione w Przedwojewie, były gotowe do przykrycia odwrotu 1 i 4 szwadronu. W tej chwili spostrzegam, że kozactwo rusza do szarży. Postanawiam krótkim nawrotem przeciwuderzyć, odpędzić ich dalej, a potem wycofać się, pod przykryciem ckm-ów do Ciechanowa. Zawracam ponownie 1 i 4 szwadron i szarżujemy, oczywiście, »Kupą, Mości panowie«. Kozacy znów nie wytrzymują, uciekają. Obawiam się zbyt daleko za nimi pędzić. Za wzgórzami Dzbonia mogą się dla nas kryć wielkie niespodzianki. Nie chcę ryzykować. Nie dojeżdżając do nich na kilkaset kroków, zwalniam bieg i zatrzymuję szwadrony. Kozacy, widząc to, robią to samo. Jest dłuższa chwila, w której obie linie stoją naprzeciw siebie, w odległości nie większej od 100–150 kroków. Zaczyna mi się zimno robić. Co będzie, jak kozacy ruszą? Niewyćwiczeni moi ułani nie wytrzymają w walce wręcz ze starymi kawalerzystami, jakimi są kozacy. Zupełnie podświadomie wołam na głos: »Strzelać z koni« i sam z parabellum daję pierwsze strzały. To tu, to ówdzie zaczyna nasza linia strzelać, wkrótce coraz rzęsiściej. I co za radość, grupy kozaków zaczynają odchodzić. Powoli zawracam moje szwadrony, pozostawiając oddziały styczności, które wciąż z koni ostrzeliwują nieprzyjaciela. Kozacy, zobaczywszy nasz odwrót, szybko zawracają i szarżują. Za nimi ze wzgórz spuszczają się nowe oddziały, zaczyna grać jakiś ckm nieprzyjacielski. Rozumiem, że z powrotem szarżować już nie mogę, chodzi mi tylko teraz o to, by ze szwadronami odskoczyć za Przedwojewo, a ckm-ami zatrzymać szarżujące kozactwo, aby mieć czas uporządkować się i następnie obsadzić Ciechanów. Szwadrony bezładnie zaczynają się cwałem wycofywać. Kozacy pędzą za nami, są nie dalej, jak 200 do 300 kroków. Dopadam do parku. Ckm-y stoją na stanowiskach. Wołam, by otworzono ogień. Obsługa coś majstruje, oba karabiny milczą, zacięły się, czas leci – kozacy też... Sytuacja staje się beznadziejna. Jeżeli kozaków nie zatrzyma się, muszą oni dopędzić nasze szwadrony, na przeprawie przy moście, zaraz za Przedwojewem. To może być klęską i w dodatku na karkach cofających się ułanów z łatwością mogą opanować Ciechanów. Podaję prawie beznadziejny rozkaz do obsługi ckm-ów: „Strzelać z karabinów“. Natychmiast niemal pada najpierw kilkanaście strzałów. Nie wierzę swym oczom: co strzał, to kozak się wali. Ułani spokojnie i pewnie strzelają dalej. Nie zdążyli chyba wystrzelać po jednym magazynku, gdy ze 20 kozaków już leżało. Wśród szarżujących kozaków spostrzegam zamieszanie, czołowi cofają się, widocznie to udziela się i dalszym, gdyż niebawem cała ława kozacka ucieka. Dzielni ułani w dalszym ciągu strzelają, wydatnie siejąc śmierć. Sytuacja

urato­wana. Rozkazuję zdjąć ckm-y i galopem wycofać się za szwadronami do Ciechanowa. Zbieg okoliczności chciał, że przy ckm-ach znaleźli się jedni z najlepszych strzelców, znani myśliwi: Andrzej Potworowski, bracia Wyganowscy i inni, którzy z całą zimną krwią i opanowaniem potrafili w kilku swymi celnymi strzałami odeprzeć szarżę kozaków, zadając im bardzo poważne straty. Naprawdę pułk im zawdzięczać musi, że uniknął klęski i został uratowany” (Z. Podhorski, Z przeżyć bojowych…, jw., s. 707–711). Po walkach w obronie miasta i w odwrocie na Modlin, Mławę i Płock z „600 szabel pozostało niespełna 300, ale dzięki tym walkom pułk zahartował się i nabył doświadczenia” (Wikipedia). W dalszych walkach i szarżach 9 sierpnia pod Kraszewem i Babami pułk powstrzymywał rozwinięcie natarcia sił bolszewickich, 11 i 12 sierpnia osłaniał zgrupowanie głównych sił 5 armii gen. Sikorskiego za Wkrą frontem na wschód. W trakcie walk o Żelechy rozbił 30 pułk piechoty bolszewickiej. W tym czasie Strzelcy Bytomscy w składzie VII Brygady Rezerwowej, jako 167 pp otrzymali zadanie obrony przyczółków Zegrze i Dębe nad Narwią. Walcząc z III Armią bolszewicką, dzięki doświadczeniu bojowemu i woli


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

5

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A walki nie dopuścili do przełamania linii frontu. Zadali 56 dywizji bolszewickiej straty ponad 300 poległych i ciężko rannych, co zmusiło ją do odwrotu. Wykorzystała to niezwłocznie nad Wkrą 5 Armia Polska gen. Władysława Sikorskiego, rozpoczynając kontratak na Nasielsk. Tymczasem postawa „Bytomiaków” pod Dębem nie pozwoliła na przełamanie frontu i okrążenie wojsk polskich znajdujących się pod Radzyminem, umożliwiając pozostającym w odwodzie oddziałom 1 i 5 Armii Polskiej gen. Hallera przeciwuderzenie, które odrzuciło wojska bolszewickie z Przedmościa Warszawskiego. Wykorzystując tę sytuację również żołnierze 167 pp rozpoczęli pościg za oddziałami sowieckimi w kierunku Pułtuska i Ostrowa, doprowadzając do zajęcia tych miast. Walki w rejonie Pułtuska i Ostrowa były ostatnimi potyczkami 167 pułku piechoty podczas wojny polsko-bolszewickiej.

Rozkaz nr 10 000 gen. Rozwadowskiego W tych dniach, po odnalezieniu przez bolszewików w mapniku poległego polskiego oficera pierwotnego rozkazu operacyjnego 8358/III z 6 sierpnia, w którym przewidziano w pierwszej kolejności kontruderzenie pod kierunkiem Piłsudskiego znad Wieprza – Tuchaczewski zaczął przesuwać swoje wojska z południa i koncentrować je jak najdalej od pozycji wyjściowych znad Wieprza. Dzięki złamaniu szyfrów bolszewickich przez zespół wybitnych matematyków i kryptologów Wydziału II Radiowywiadu Biura Szyfrów Oddziału II Sztabu Generalnego pod kierunkiem porucznika Jana Kowalewskiego – jak to określił

u siebie, otrzyma w dalszym ciągu zadanie działania w ścisłej łączności z 5-tą armją, a potem przez Ostrołękę na flankę i tyły nieprzyjaciela (…)”. Do historii ów rozkaz przeszedł jako zwrot zaczepno-obronny i zadecydował o przebiegu Bitwy Warszawskiej. Równocześnie 10 sierpnia Tuchaczewski wydał dyrektywę nr 236/op./taj. w sprawie forsowania Wisły. Zakładała ona m.in. głębokie obejście Warszawy od zachodu. Bolszewicki dowódca nie zamierzał wdawać się w bitwę o Warszawę, atakowana miała być jedynie Praga, aby wiązać polskie siły od wschodu. Cho-

nad Wkrą 15 armią bolszewicką Kroka a prącą ku Wiśle 4 armią Szuwajewa. Gen. Krajowski, zorientowawszy się w niezwykle sprzyjającej sytuacji taktycznej, przerwał działania w kierunku północnym, zawrócił 18 DP i skierował ją na Sochocin–Ojrzeń do natarcia na odsłoniętą flankę 15 Armii, a 8 Brygadzie Jazdy rozkazał ubezpieczyć natarcie piechoty 115 p.uł., jednocześnie przeprowadzając rajd na położony na bolszewickich tyłach Ciechanów. Siły pod osobistym dowództwem gen. Karnickiego, które gen. Krajowski skierował na Ciechanów, liczyły łącznie 770 żołnierzy (w tym 700 kawalerzystów) oraz osiem dział

Około 8 rano brygada Karnickiego „skoncentrowała się w okolicach Niestunia. Po zajęciu dominującej pozycji, około godziny 12 obie baterie rozpoczęły ostrzał wylotów dróg z Ciechanowa w kierunku: Pułtuska, Przasnysza i Mławy. Po krótkim przygotowaniu artyleryjskim atak na północno-wschodni skraj miasta w pierwszym rzucie wykonał 203 p.uł., uzyskując całkowite zaskoczenie. Por. B. de Rosset pisał: „Po ostrej walce z załogą, wojska nasze wkroczyły o godzinie 14-ej, zabijając 400–500 bolszewików, biorąc około 600 do niewoli i szerząc wśród bolszewików niebywałą panikę”.

Przed laty, w jesienny wieczór, słuchałem w rodzinie opowieści o tym, że gdyby nie żołnierze z Wielkopolski, którzy stanęli do boju nad Wkrą i pod Ciechanowem w 1920 r. – nie byłoby „cudu nad Wisłą”… Od ojca słyszałem opowieści o moim starziku, który od Hallera – zanim wrócił na Śląsk do plebiscytu i III powstania – walczył pod Warszawą i o tym, jak Ślązacy powstrzymali atak na Warszawę… Trochę te opowieści między bajki wkładałem, bo przecież wiadomo: zadecydował genialny manewr Piłsudskiego znad Buga… Jednak „bajki” zaczęły się sprawdzać, gdy jako plutonowy podchorąży, przygotowując lekcje dla kadetów, trafiłem w wojskowych konspektach do Bitwy Warszawskiej na informację o tajnym rozkazie nr 10 000 szefa Sztabu Generalnego, gen. Tadeusza Rozwadowskiego… Wówczas zaczął mi się składać inny obraz teatru działań w tamtych przełomowych dniach 1920 r. A z nim – losy starzika, Ślązaków i Wielkopolan w tych przełomowych dla losów Polski i Europy wydarzeniach.

do przepraw na Wiśle w Płocku, Włocławku i Toruniu. W ten sposób ów – zdawałoby się drobny w skali całej operacji Armii Czerwonej – „incydent” okazał się być jednym z kluczowych wydarzeń, którego skutkiem była przegrana bolszewików w całej Bitwie Warszawskiej. M. Tuchaczewski zauważył, iż „ten wypadek nieznaczny w założeniu, odegrał rozstrzygającą rolę w biegu naszego działania i dał początek jego katastrofalnemu wynikowi. (…) [4 armia – S.O.] Nie otrzymując rozkazów frontu, wystawiła w rejonie Raciąż–Drobin jakieś nieokreślone półubezpieczenie i rozrzuciła swoje oddziały na odcinku Włocławek – Płock. 5 armia przeciwnika była uratowana i zupełnie bezkarnie, mając na flance i tyłach naszą potężną armię z czterech dywizji strzelców i dwóch dywizji jazdy, nacierała dalej na nasze armie 3 i 15. Takie położenie, wprost potworne i nie do pomyślenia, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę armii 3 i 15, ale jeszcze krok za krokiem wypierać ich oddziały w kierunku wschodnim”. Co ciekawe – ani bolszewicy, ani Polacy nie od razu zdali sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu polskiej kawalerii. Piłsudski w ogóle pominął ów „epizod” w swoim Roku 1920, a po latach również gen. Władysław Sikorski przyznał, że obie walczące strony nie od razu zdały sobie sprawę ze znaczenia tego zagonu 203 Pułku Ułanów. Według Tuchaczewskiego efekt zagonu na Ciechanów był tak wielki, „że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana

Nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”... Stanisław Orzeł 10 sierpnia gen. Rozwadowski: „Rozkaz (…) z dnia 8 sierpnia, ustalający zamiary nasze na czas najbliższy, jest mimo wszelkich nakazów najściślejszej poufności już dziś ogólnie znanym. Pierwsze dane wskazują, że i nieprzyjaciel już zna te nasze zamiary i przygotowuje się dlatego bardziej ku północy, dążąc do obronienia swych głównych sił od tak niebezpiecznego dlań uderzenia flankowego z południa. (…) chce przeto osłonić południową flankę swych sił głównych przed naszem uderzeniem, które zamierza sparaliżować jednocześnie naporem owych grup XII tej armji nacierających na Lublin (…) oraz przesuwanymi i bardziej ku północnemu zachodowi (…) armyi XIV i Budionnego. Fakty te zniewalają do pewnych zmian operacyjnych, które tym razem już tylko i wyłącznie zainteresowanym dowódcom przez wgląd w ten rozkaz zakomunikowani zostają (…)”. Tak zaczynał się odręcznie napisany przez gen. Rozwadowskiego rozkaz o fikcyjnym numerze 10 000, który podpisali w kolejności: 1) Naczelny Wódz – Józef Piłsudski, 2) gen. Weygand, 3) gen. Haller i szef jego sztabu pułkownik Zagórski, 4) gen. Latinnik, 5) gen. Rydz-Śmigły i szef jego sztabu płk. Kutrzeba, 6) gen. Nowotny jako łącznikowy frontu południowego, 7) gen. Sikorski jako dowódca północnej grupy, 8) gen. Krajowski i inni. Stwierdzał on, że: „1) o ile wzmiankowane już przegrupowanie nieprzyjaciela stwierdzonem zostanie i nadal podczas posuwania się bolszewickich głównych sił na Zegrze–Modlin, z tendencją do obchodzenia nas na północ od tej twierdzy, wczas zaraz znaczniejsze nasze siły skoncentrowane zostaną w tym północnym kierunku. 2) 5 armja gen. Sikorskiego: składająca się z: a) dyw. Syberyjskiej w Zegrzu, b) 17 dyw. skierowanej na Nasielsk, c) 18 bryg. 9 dyw. skierowanej na Serock, d) grupy gen. Baranowskiego ( jako części dyw. pomorskiej) w okolicach Ciechanowa, e) i chwilowo podporządkowanej mu 18 dyw. p. gen. Krajowskiego w Modlinie, wraz z całą kawalerią gen. Karnickiego, mają na razie zadanie: przeszkodzić wciskaniu się dalszemu nieprzyjaciela między Modlin a granicę, zakryć możliwie linję kolejową Modlin–Mława i nie dopuścić do przedostania się bolszew. na Pomorze. W dalszym ciągu zadaniem tej armji będzie uderzenie na północną flankę nieprzyjaciela, częściowe obejście go od północy i zepchnięcie od Narwi ku południowi. 3) Ofensywna Grupa gen. Krajowskiego, która utworzona zostanie z wzmocnionej 18-tej dyw. i całej kawalerii z chwilą, gdy gen. Sikorski całą 9-tą dyw. będzie zjednoczyć

dziło mu o obejście stolicy od północy przez dokonanie głębokiego manewru okrążającego, znanego w rosyjskiej sztuce wojennej jako wariant feldmarszałka Iwana Paskiewicza, który w 1831 r. sforsował Wisłę na północ od Warszawy i uderzył na miasto od zachodu. Jednak dowódca Frontu Zachodniego zamierzał go powtórzyć tylko w tej części, która prowadziła do sforsowania Wisły na dużej szerokości na północ od stolicy. Jego celem nie było zdobycie stolicy, ale odcięcie Polski od Bałtyku i zmuszenie jej do całkowitej kapitulacji poprzez odcięcie wojska polskiego od pomocy materiałowej z zachodu.

Realizacja rozkazu 10 000 Jak w takiej sytuacji wyglądała realizacja rozkazu nr 10 000? Polski wywiad radiowy 13 sierpnia przechwycił depeszę dowództwa Frontu Zachodniego, nakazującą 16 armii bolszewic­ kiej decydujące natarcie na Warszawę. Na tej podstawie gen. Rozwadowski, Haller i Weygand uznali, że konieczne jest natychmiastowe podjęcie działań odciążających, zmniejszających napór wojsk bolszewickich na Przedmoście Warszawskie. W błędnym przekonaniu, że na Warszawę nacierają główne siły Tuchaczewskiego, rozkazali 5 armii Sikorskiego przejście do kontrofensywy. Tymczasem to właśnie na północnym Mazowszu nacierały ponad dwukrotnie silniejsze siły bolszewików. Zgodnie z tym planem główne siły 5 armii miały uderzyć na Borkowo–Sochocin, a grupa gen. Franciszka Krajowskiego, z 8 Brygadą Jazdy pod dowództwem gen. Karnickiego oraz pięcioma batalionami i czterema bateriami wydzielonymi z 18 DP, miała manewrem zaczepnym osłaniać lewe skrzydło 5 armii, w pierwszej kolejności odrzucając przeciwnika na Płońsk, a następnie – uderzając na Ciechanów. Kiedy 13 sierpnia 2 pułk ułanów rozgromił pod wsią Milewo bolszewicki 29 pułk strzelców, zabijając lub biorąc do niewoli blisko 270 żołnierzy nieprzyjaciela, dowództwo 8 Brygady Jazdy, zachęcone tym sukcesem, podjęło decyzję o kontynuowaniu marszu w głąb terytorium opanowanego przez bolszewików. W ten sposób, podczas gdy w walkach z nacierającymi bolszewikami o brody na Wkrze wykrwawiała się 5 armia, po południu 14 sierpnia za kawalerią Karnickiego, ugrupowana w dwie kolumny 18 DP z Grupy gen. Krajowskiego ruszyła z Płońska na Raciąż i nie napotykając przeciwnika, weszła w blisko trzydziestokilometrową lukę między nacierającą

i 14 ckm-ów, a składały się z 2 p.uł., dwóch szwadronów 203 Ochotniczego Pułku Ułanów (wielkopolskiego), dwóch szwadronów 108 p.uł., szwadronu kombinowanego, kompanii szturmowej piechoty i dwóch baterii 8 dywizjonu artylerii konnej. Już pod Glinojeckiem ułani rozbili tabory bolszewików, w tym oddziały sztabowe 18 i 54 bolszewickich dywizji strzelców jarosławskich, biorąc 513 jeńców. W tym czasie „młody” 115 pułk ułanów szarżował na batalion piechoty okopany pod Małużynem, wziął 200 jeńców i 8 karabinów maszynowych. 14 sierpnia był szczęśliwym dniem 8 brygady, która wzięła wówczas do niewoli 713 jeńców, zdobyła 48 karabinów maszy-

203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski, dowodzony przez mjr. Z. Podhorskiego, przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na przeciąg kilku dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej. nowych, 250 wozów z amunicją, materiałami technicznymi, żywnością oraz 200 sztuk bydła… W nocy z 14 na 15 sierpnia brygada przez Chotum, Lekowo, Przążewo i Gostków obeszła Ciechanów, tak, że o świcie 15 sierpnia jej oddziały czołowe znalazły się cztery kilometry na północ od miasta w rejonie Przedwojewo– Opinogóra. „W Modle, Borkach, Goryszach, Pawłowie i Grzybowie ułani natrafili na kolumny taborowe 4 armii, które zagarnęli do niewoli. Rosjanie, czując się bardzo pewnie na zajętym terenie, nie wystawili nawet ubezpieczeń, które mogły ich ostrzec. Zabawne było nasze zajmowanie o brzasku wiosek, gdzie bolszewicy najspokojniej zakładali ogniska, by przygotować śniadanie. Śmieszni byli, nie wierząc własnym oczom i przyglądając się lachom, którzy niby śnieg na głowę, zwalili się nie wiadomo skąd. (…) Dużo trupów kładliśmy po drodze. Żołnierze nie chcieli brać do niewoli” – pisał por. Bohdan de Rosset na łamach „Placówki” (z. XVII, 1920, s. 403).

„Gazeta Poranna” informowała, że kompletnie zaskoczeni bolszewicy chcieli się wycofać z miasta, ale na wszystkich drogach wjazdowych natrafiali na powstańców. „Wobec tego załoga poddała się ludności, która rozbrajała czerwonoarmiejców do spółki z ustanowioną przez bolszewików milicją” („Gazeta Poranna” 1920/216). Zajmowanie poszczególnych części miasta trwało od 3 do 6 godzin, mimo że ułani szybko zajęli koszary w Ciechanowie, dworzec i cukrownię. Było to tym bardziej istotne, że w mieście kwaterował sztab nacierającej ku Wiśle bolszewickiej 4 armii. Jej komandarm Szuwajew w ostatniej chwili uciekł samochodem do Mławy, a jego sztabowcy – do Ostrołęki. W trakcie panicznej ucieczki zniszczeniu uległy jednak dokumenty sztabowe oraz armijna radiostacja. Straty w polskich oddziałach były minimalne. Bolszewicy, aby zlikwidować ów – jak im się wówczas wydawało – nieprzyjemny incydent, „wysłali na Ciechanów odwody 15 armii, elitarną 33 Dywizję Strzelców Kubańskich Oskara Stiggi, złożoną z ideowych komunistów. Wywołany tym chaos zahamował natarcie Korka i dał przewagę Krajowskiemu, który zajął Wkrę na całej wchodzącej w rachubę przestrzeni”. Wprawdzie atak 33 dywizji zmusił kawalerię Karnickiego do wycofania się pod osłoną nocy do lasów w rejonie Gumowo–Ościsłowo–Rumoka, jednak ów udany rajd polskiej kawalerii miał decydujące znaczenie dla późniejszych wydarzeń w Bitwie Warszawskiej. Gen. Sikorski napisał o nim: „Sukces, odniesiony przez nas 15 sierpnia, posiadał podwójne znaczenie. W pierwszym rzędzie podniósł on ducha żołnierzy, wzbudzając powszechny w szeregach 5 armii entuzjazm oraz gruntując zaufanie podwładnych do dowództwa” (W. Sikorski, Nad Wisłą i Wkrą, Lwów 1928, s. 143).

Znaczenie zagonu na Ciechanów Zniszczenie jedynej wówczas radiostacji, jaką dysponowało dowództwo 4 armii, spowodowało utratę jej łączności ze sztabem frontu i dezorganizację systemu jej dowodzenia, a także, w pewnym stopniu, całego frontu zachodniego. Kilkudniowa przerwa w łączności armii Tuchaczewskiego w wyniku utraty tej radiostacji spowodowała, że jej oddziały, nic nie wiedząc o jego rozkazach, nakazujących w związku z zaciekłymi walkami pod Warszawą kierowanie się w jej stronę, parły dalej do wyznaczonych wcześniej celów, tj.

na północny brzeg Bugu–Narwi, do odwodu 3 armii broniącej Nasielska” (M. Tuchaczewski, Pochód za Wisłę, Łódź 1989, s. 194). O wadze utraty tej radiostacji wiedzieli od początku polscy łącznościowcy i kryptolodzy, którzy znali już bolszewickie szyfry i odczytywali naglące rozkazy gen. Tuchaczewskiego. Odbierali też głuchą ciszę po stronie ich adresatów, a sami zagłuszali pozostałe radiostacje wroga, nadając na ich częstotliwościach teksty z Ewangelii św. Jana… W ten sposób 203 Ochotniczy Pułk Ułanów z Wielkopolski, dowodzony przez mjr. Z. Podhorskiego, przyczynił się do klęski bolszewickiej 4 armii, pozbawiając jej dowództwo łączności na przeciąg kilku dni, w których rozstrzygnęły się losy Bitwy Warszawskiej. We wszystkich bitwach i potyczkach w okolicach Ciechanowa między 7 a 15 sierpnia 1920 r. 203 o.p.uł. stracił ponad 200 rannych, poległych i zaginionych ułanów. Poległo kilkudziesięciu, ale ich dokładna liczba nie jest znana – wymienia się liczbę ok. 40–50. Mjr Z. Podhorski ocenił później, że straty te, pomimo całkowitego braku wyszkolenia taktycznego ochotników, nie były wtedy większe tylko dlatego, że większość z nich pochodziła ze sfer ziemiańskich, z zasady wychowanych przy koniach. W dokumentach sprzed 1939 r. odnotowano w sumie zaledwie kilkanaście nazwisk poległych wówczas ułanów tego pułku, rannych i zmarłych w szpitalach lub zaginionych – czyli wziętych do sowieckiej niewoli. Wśród poległych odnotowano następujące nazwiska: wachm. Pączkowski, wachm. Waszkowski, kpr. Antoni Florentini oraz ułanów – Włodzimierz Bielicki, Stanisław Czarnowski, Dąbkowski, Tadeusz Dłużyński, Zdzisław Englau, Stanisław Gałczyński, Leszek Karpiński, Kasiński, Wacław Miech, Podczarski, Tadeusz Woliński, Zaskólski, a Antoni Urbanowski i Andrzej Krawczyk, ciężko ranni, zostali przewiezieni do szpitala do Warszawy, gdzie w początkach września obaj zmarli. Ułan Stanisław Geyer, podobnie jak 67 innych, lecz nieznanych z nazwiska jego kolegów z 3 szwadronu pułku, pod którymi w czasie szarży zabito konie, dostali się do bolszewickiej niewoli i wszelki ślad po nim i po nich zaginął. Należy pamiętać, iż wielu historyków tamtego okresu uważa, że nie byłoby Cudu nad Wisłą, gdyby nie wydarzył się „cud w Ciechanowie”. Cześć i pamięć bohaterom! K PS Jeśli chodzi o mojego starzika – jesienią 1920 r. został zdemobilizowany, a rozkaz gen. Hallera, aby na Śląsku walczyć o Polskę, wykonał, idąc do III powstania śląskiego.


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

6

N

azywam się Pol. Eugenia Pol. Mój ojciec był mistrzem budowlanym, matka szwaczką, ale nie pracowała, brat krawcem. Skończyłam szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. W szkole mówiono na mnie Polówna i tak pisałam na zeszytach. Przed wojną pisałam się Pohl, Genowefa Pohl, ale po wojnie zmieniłam nazwisko i imię. Napisałam do urzędu, aby skreślili mi »h«, bo ja nigdy, naprawdę, nie czułam się Niemką. Duchem i sercem jestem Polką, na wyzwolenie czekałam tak samo jak inni Polacy” Z aktu oskarżenia Genowefy Pohl vel Eugenii Pol: „Od połowy 1942 roku do dnia 19 stycznia 1945 roku w Łodzi, idąc na rękę władzy hitlerowskiego państwa niemieckiego, jako nadzorczyni w obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży polskiej (…) brała udział w zabójstwach nieletnich więźniów, świadomie i systematycznie stosując wobec nich metody zmierzające do zupełnego ich wyniszczenia przez ciągłe bicie, głodzenie, polewanie wodą w dni zimne i mroźne. (…) Postanowiono kierować do obozu młodocianych i dzieci obojga płci w wieku od 8 do

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Bayer, nie funkcjonariuszką policji. Na bramie była tablica: „Polen-Jugendverwahrlager”. Dopiero teraz, blisko 30 lat po wojnie, dowiedziałam się, że to nie był zakład poprawczy, tylko obóz.[…] Helena Leszyńska: – Jak słyszę nazwisko Pohl, robi mi się słabo. Wiesława Skibińska-Skutecka: – Bicie sprawiało jej radość. Bijąc, śmiała się. Jadwiga Pawlikowska: – Była jedną z najbardziej sadystycznych nadzorczyń. Gertruda Piechota-Górska: – Była okropna. Biła wszystkim, nawet łyżkami do zupy. Biła i starsze, i młodsze dziewczynki, jak któraś się jej nie spodobała. Gertruda Skrzypczak: – Zła, okrutna. Biła, czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność. Emilia Mocek-Kamińska: – Ordynarna i szorstka. Raz zerwała nas w nocy z łóżek i popędziła na boso, w koszulinkach, do pompy. Kazała nam się myć w zimnej wodzie, a potem nas biła.

Biła, kopała butami, a nawet uderza­ ła cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku. 16 lat. (…) Obóz łódzki podlegał policji kryminalnej, wchodzącej w skład służby bezpieczeństwa Rzeszy. (…) Cały personel policji bezpieczeństwa, a więc gestapo i kripo, musiał należeć do SS. (…) Załogę (…) rekrutowano z mocno zahartowanych pod względem hitlerowskiego światopoglądu osób”. Trzydziestego kwietnia 1942 roku Oswald Pohl (zbieżność nazwisk), szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, raportuje: łódzki obóz dla młodzieży i dzieci zaliczono do kategorii obozów koncentracyjnych. Przejął pod swój zarząd piętnaście obozów, a wśród nich Dachau, Sachsenhausen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück, Gross-Rosen, Oświęcim i cztery obozy specjalne dla młodzieży, w tym Jugendschutzlager Litzmannstadt. „W 1941 roku miałam osiemnaście lat, kiedy nachodził nas w domu jeden urzędnik i namawiał, arogancko zmuszał, abyśmy przyjęli volkslistę. Ojciec powiedział, że jest to nasza ostatnia deska ratunku: albo podpiszemy, albo nas zniszczą. Wszyscy – mama Janina, brat Mieczysław i ja – podpisaliśmy. Za ojcem Janem. Wtedy przestałam się bać, że wywiozą mnie na roboty. Mieliśmy lepsze przydziały żywności, kartki na masło, mięso, odzież. Poszłam do urzędu zatrudnienia, bo musiałam podjąć pracę. Skierowano mnie do komendy niemiec­kiej policji kryminalnej. Jej komendant, Enders, mówił do mnie w języku niemieckim, ale wiedział, że nie znam języka. Powtarzałam po nim, słowo po słowie, jakąś przysięgę i coś podpisałam, ale nie wiedziałam, co to znaczy. Do dzisiaj jestem uprzedzona do języka niemieckiego. Przysięgam, że go nie znam”. Z aktu oskarżenia: „W archiwach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odnaleziono teczki osobowe kilku członków załogi obozowej, w których zachowały się roty składanych przez nich oświadczeń i przyrzeczeń: o wierności i posłuszeństwie Hitlerowi, o wypełnianiu z pełną świadomością obowiązków służbowych, podporządkowaniu się wszystkim zarządzeniom hitlerowskiego państwa, o utrzymaniu w największej tajemnicy wszystkich okoliczności (…) o przyjęciu do wiadomości, iż naruszenie przyjętych zobowiązań grozi karą śmierci”. Genowefa Pohl vel Eugenia Pol: – Dostałam karteczkę i poszłam na ulicę Przemysłową, gdzie w domu poprawczym – tak, byłam do końca przekonana, że to był zakład poprawczy – miałam pilnować i nadzorować pracę polskich dziewczynek. Wiedziałam, że jestem nadzorczynią, zastępcą Sydonii

Maria Delebis: – Raz w Dzierżąznej się topiłam, a Pohl odepchnęła mnie gałęzią od brzegu. Krystyna P.: – Baliśmy się jej. Na patkach munduru miała znak SS, dwie błyskawice. Na nogach oficerki, a w ręku pejcz. Czasami pejcz nosiła w bucie. Biła nim za najmniejsze przewinienia albo bez powodu. Raz podczas posiłku wybierałam koleżance wszy. Pohlowa zaczęła bić mnie pejczem. Zasłoniłam twarz, ale proszę spojrzeć, nad prawym okiem mam bliznę. Byłam też świadkiem, jak Pohl z Bayerową wybierały dziewczynki do wojskowych domów publicznych. Szukały jasnych i ciemnych blondynek, z niebieskimi i czarnymi oczami. Pohl tłumaczyła im, że będą miały dobrze, jedzenia w bród i nie będą ciężko pracować. Ładowano je potem na ciężarówki i wywożono z obozu. Przyszedł dzień, że wybrano i mnie. Nie chciałam, więc zostałam pobita. Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska: – Uważam, że Genowefa Pohl była największym potworem w obozie. Na pierwszej rozprawie w Łodzi jedna z dziewczynek, już wtedy dorosła kobieta, podczas wprowadzania Pohlowej na salę sądową uderzyła ją w plecy butem, wysokim obcasem. Potem obstawa była skuteczniejsza, bo nas, jako świadków, wprowadzano wejściem bocznym. Alicja Kwaśniewska-Krzywda: – Bałyśmy się Pohlowej, drżałyśmy wiecznie, żeby nas nie dosięgła. Pohlowa… Potwór! Na pejczu miała końcówkę – jak uderzyła, to skóra pękała. Zofia Jaworska: – Biła, gdzie popadnie. W głowę, plecy, ręce, brzuch. Brygida Sierant-Casselius: – Kijem wybierała sobie dziewczynki do bicia. Helena Leszyńska: – Kije, które nosiły nadzorczynie, Bayer i Pohl, nie były drewniane. Sztywne, oplecione skórą, jakby w środku znajdował się stalowy pręt. Nelly Pielaszkiewicz [w obozie Halina Pawłowska]: – Wymagała, aby przechodzić obok „na baczność”, a zwracać można się było do niej wyłącznie po niemiec­ ku: Bitte, Frau Aufsehrin. Alicja Molencka-Gawryjołek: – Biła, kopała butami, a nawet uderzała cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku. Maria Wiśniewska-Jaworska: – Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: „I tak wszystkie zdechniecie”. […] Danuta Samburska-Kęsik: – Całe jej ciało było pokaleczone, a na brzuchu miała ranę wielkości pięści. Pohlowa pejczem zawsze trafiała w to miejsce.

Poniższy tekst stanowi drugi rozdział książki autorstwa Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego pt. Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi, wydanej przez Prószyński Media w 2020 r. Książka zawiera relacje ocalonych z jedynego na terenie Polski koncentracyjnego obozu hitlerowskiego dla polskich dzieci w Łodzi oraz zeznania z procesu strażniczki Eugenii Pohl, skazanej za bestialskie znęcanie się nad dziećmi.

To nie ja

Jadwiga Pawlikowska: – Widziałam, jak Genowefa Pohl włożyła w ranę na brzuchu Urszuli Kaczmarek podobny do kija pejcz i przewracała nim jej wnętrzności. Marianna Kowalewska: – Za pomocą gumowego węża wodą pod ciśnieniem polewała ranę na brzuchu Urszuli. Łóżko nie miało ani materaca, ani siennika. Urszula leżała nago, niczym nieprzykryta, na sprężynach żelaznego łóżka. Wszystko to widziałam, bo moja siostra Teresa Owczarzak także leżała w izbie chorych. Urszula zmarła na moich oczach. Brygida Sierant-Casselius: – Uwzięła się na nią jak na najgorszego wroga. Zamęczyła biciem i zagłodziła. Zmarła leżała na desce niby w trumnie. Miała na sobie sukienkę w biało­niebieskie pasy. Ojciec Uli, Franciszek Kaczmarek, otrzymał wiadomość z obozu, że jego

szelki do wielkiego walca, niczym konie pociągowe, wyrównuje drogę. Jednego z nich esesman walił na oślep bykowcem. Chłopiec wył z bólu. Nagle wzrok esesmana spotkał się ze spojrzeniem ojca zamordowanej więźniarki. „Dlaczego tak krzyczysz, czy ktoś ci robi krzywdę?”, zapytał esesman bitego przed chwilą chłopca łagodnym, ciepłym głosem. Franciszek zapytał jeszcze komendanta o ubrania córki. – O, tu idzie komendantka obozu dziewcząt, z nią można to załatwić – odparł. Była to Sydonia Bayer. – Rzeczy? Spalone, bo Urszula była chora na gruźlicę. – Gruźlicę? Przecież zmarła na atak serca. Bez słowa wysłała jedną z dziewczynek po rzeczy Uli. – Został mi po córce tylko płaszcz

Maria Prusinowska-Migacz: – Twierdziła, że Polski już nigdy nie będzie i wszyscy muszą znać niemiecki. Wyśmiewała się z nas. Nazywała „polskimi świniami”, które trzeba bić, aby dobrze wykonywały swoje obowiązki dla dobra Niemiec. Według wielu więźniów największymi sadystami w obozie byli August, Bayer i Pohl. Urządzali sobie „zabawy” z więźniami. Janusz Prusinowski: – Kazali nam biegać, skakać, wzajemnie szukać wszy. Bili kijami, pejczami i innymi przedmiotami. Zapamiętał, jak jesienią 1943 roku dwie dziewczynki niosły na tragach brudną bieliznę, ubrania obozowe. Kiedy idąca z tyłu upadła, wypuściła rączki noszy. Krocząca za nimi Pohl chwyciła małą za włosy, podniosła do góry i trzy razy uderzyła ją w twarz, a gdy tamta ponownie upadła, zaczęła ją kopać i wrzeszczeć. Po kilku kopnięciach oficerskim butem dziecko ostatkiem sił wstało i zataczając się, ruszyło z ciężarem dalej. Wiosną 1944 roku Prusinowski zdobył kawałek chleba i chciał podzielić się nim z siostrą Krystyną, która także była więźniarką. Spotkał się z nią ukradkiem za latryną. Traf chciał, że obok przechodziła Pohl. Rzucili się pędem do ucieczki. Ale nadzorczyni przecięła Januszowi drogę, podstawiła nogę i zaczęła kopać po czole. Trysnęła krew, zemdlał. Przytomność odzyskał w karcerze. Leżał na wilgotnym betonie. Wcześniej trafiał tam za karę już wielokrotnie. Raz Pohl i August zmusili go do zjedzenia kału. – August kazał mi zebrać kał do miski, w której przyniesiono mi jedzenie, i siłą podniósł mi ją do ust. Pohl uderzyła mnie z tyłu w głowę, tak że twarz wpadła mi do miski, a kał do ust. Dopilnowali, abym zjadł, co wydaliłem. W tym samym roku, zimą, Janusz Prusinowski widział, jak z baraku dziewcząt wyciągnięto nagą więźniarkę. Janusz Prusinowski: – Pol rozkazała, aby jej koleżanki położyły ją na śniegu i polewały wodą. Stała nad leżącą w rozkroku z pejczem w dłoni i pilnowała wykonania polece-

W 1947 roku peerelowskie władze śledcze poszukiwały Genowefy Pohl, ale Biuro Ewidencji Ludności informowało, że nie jest w Łodzi zameldowana. Tymczasem stale mieszkała w Łodzi przy ulicy Chełmońskiego. Pod zmienionym imieniem i nazwiskiem: Eugenia Pol. Aresztowano ją dopiero 12 grudnia 1970 roku […] W areszcie śledczym przy ulicy Kraszewskiego w Łodzi poznała ją w 1971 roku publicystka Elżbieta Królikowska-Avis, wtedy działaczka tajnej, antykomunistycznej organizacji Ruch, skazana na dwa lata więzienia. W jedenastoosobowej celi siedziały ze złodziejkami, włamywaczkami i luksusowymi prostytutkami z hotelu Grand. Z Eugenią Pol sąsiadowały na tej samej, piętrowej pryczy. Dwudziestosześcioletnia dziennikarka i więźniarka polityczna spała na górze, a czterdziestoośmioletnia volksdeutschka i wachmanka na dole. – Słowem nie wspomniała o przeszłości. Powiedziała, że aresztowano ją w związku z nadużyciami finansowymi w żłobku, ale jak wszystkie inne kryminalne twierdziła, że jest niewinna – mówi Elżbieta Królikowska-Avis. – Wysoka, szczupła, o ogorzałej, apoplektycznej cerze i z fryzurą z lat czterdziestych. Stanowczy, męski charakter, żadnych subtelności – opisuje wachmankę. – Zdystansowana. O silnym instynkcie samozachowawczym, kontrolująca słowa, starająca się o dobre relacje z innymi więźniarkami. „Trzeba to wszystko przetrwać”, powtarzała. „Szczególnie że jestem niewinna”. Byłaby dobra w strukturach wojskowych. Codziennie myła się do pasa w zimnej wodzie i energicznie gimnastykowała […]. W tym areszcie Królikowska-Avis prenumerowała między innymi „Dziennik Łódzki”, gdzie przeczytała informację o procesie Eugenii Pol, volksdeutschki z obozu na Przemysłowej, której zarzuca się zakatowanie jedenaściorga polskich dzieci. – Byłam w szoku. Pokazałam jej gazetę. „Pani Gieniu, co to jest?” Zaczęła płakać. Zatem wiedziałam, że to prawda. Zabębniłam w metalowe

Czuję się niewinna. Stoję przed Wyso­ kim Sądem nie jako człowiek, ale jako męczennik. Nie jestem zbrodniarzem, nikogo nie zabiłam, mam czyste serce.

Zachowany list Miecia Wojasa do mamy

córka zmarła 9 maja 1943 roku na atak serca. Natychmiast pojechali z żoną do Łodzi. Przed budynkiem komendantury lagerführer powiedział, że Urszula zmarła nagle wieczorem, i przekazał im świadectwo zgonu. Zachwalał, jak dobrze mają w tym obozie polskie dzieci, wszystko dostają za darmo i uczą się zawodu. Kaczmarek dostrzegł, że w dokumencie jako godzinę zgonu podano

i beret – wspominał Franciszek Kaczmarek. Urszula Kaczmarek nie dożyła 14 lat. […]

Teresa Owczarzak wspomina, jak nadzorczyni Pohl odprowadzała dzieci do karceru, gdzie trzymano je 3–4 dni. Były tam małe lufciki, woda, wilgoć, dzie-

Uwzięła się na nią jak na najgorszego wroga. Zamęczyła biciem i zagłodziła. Zmarła leżała na desce niby w trum­ nie. Miała na sobie sukienkę w biało­ niebieskie pasy. 10.30, a nie wieczór, ale zmilczał. Kiedy komendant poszedł do budynku po zdjęcia Uli w trumnie, ojciec zagadnął chłopca zamiatającego korytarz, który wyznał mu szeptem, że Bayerowa kazała Ulę wywlekać z izby chorych na śnieg i polewała ją lodowatą wodą. Zadumany Franciszek zauważył, jak obok budynku komendantury kilku chłopców zaprzęgniętych w skórzane

ci stały w wodzie, a jedzenie dostawały tylko raz dziennie, czasami w ogóle. Teresa Owczarzak: – Kazała też w marszu śpiewać niemieckie piosenki. Na przykład o żołnierzu, który miał 20 lat, poszedł na front, wrócił ciężko ranny. Teresa Stefaniak: – Musiałyśmy śpiewać te piosenki, choć nie znałyśmy niemieckiego.

nia. Trwało to kilka, kilkanaście minut. Potem dziewczynki wzięły ją na tragi i gdzieś wyniosły. Emilia Mocek-Kamińska pamięta, jak zimą Sydonia Bayer i Eugenia Pohl kazały Teresie Jakubowskiej zrobić na śniegu „orła”. Leżącą biły pejczem, aż zemdlała. Wtedy rozkazały przynieść dwie konwie wody i wylać na Teresę. Zostawiły ją na mrozie. Jan Woszczyk: – Mogło być wtedy minus dziesięć stopni mrozu. Oblana wodą dziewczynka pokryła się kryształkami lodu. Nadzorczynie stały obok i się śmiały. Wreszcie pozwoliły nam, chłopcom, zanieść pobitą dziewczynkę do pralni. Nie żyła. Ciało miała poobijane, a z ust, nosa i uszu ciekła krew. Na jej twarzy zastygł grymas bólu. Noszę w pamięci też inną śmierć. Eugenia Pol i wachman Edward August z kolejki dzieci oczekujących na posiłek wyciągnęli Józia. Kazali mu klęczeć i wypić wiadro kawy. Po kilku litrach posikał ubranie. Wtedy August kazał dolać do kawy zupę z robakami, ugotowaną na zgniłej brukwi. Do tej zupy dodali fusy z solą. August zamieszał ją miotłą. Bayer i Pol poganiały Józia, żeby szybciej jadł: Essen, essen, schnell, schnell (jeść, jeść, szybko, szybko). Popychali go, szydzili, jakby to było widowisko rozrywkowe. Widziałem, jak rozdęty brzuch Józia puchł w oczach. Kilka godzin później niesiono go na drewnianych tragach. Umarł. To nie wszystko. Jesienią 1943 roku Jan Woszczyk razem z chłopcem, którego nazwiska nie pamięta, pracował przy kopaniu fundamentu pod budynek. Jan Woszczyk: – Zauważyłem, jak esesman, który nas pilnował, trzyma w ręku pistolet i nerwowo depcze niedopałek papierosa. Czułem, że coś się wydarzy, bo Eugenia Pohl podeszła za plecy mojego kolegi, podniosła czterokilogramową cegłę i uderzyła go w głowę, prosto w potylicę, krzycząc: „Giń, polska świnio!”. Kiedy upadł na ziemię, deptała go butami. To była masakra. […]

drzwi. Przyszła oddziałowa. „Pani oddziałowa, albo ona wychodzi z celi, albo ja”, powiedziałam. „Pol, pakujcie się!”, zdecydowała. Zbrodniarka spakowała swoje rzeczy w koc i wyszła. Przez kilka miesięcy nie wychodziła na spacerniak, bała się, że ją więźniarki pobiją. Nie ukrywałam bowiem informacji z „Dziennika Łódzkiego”. Genowefa Pohl vel Eugenia Pol w ostatnim słowie swojego procesu: – Czuję się niewinna. Stoję przed Wysokim Sądem nie jako człowiek, ale jako męczennik. Nie jestem zbrodniarzem, nikogo nie zabiłam, mam czyste serce. Drugiego kwietnia 1974 roku Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Genowefę Pohl vel Eugenię Pol w procesie poszlakowym na dwadzieścia pięć lat więzienia. Wielokrotnie zmieniano materiał dowodowy, świadkowie – zeznania. Przyznała się do eksterminacji dzieci polskich („jako członek niemieckiej załogi obozu”), ale nie do przypisywanych jej morderstw. W 1989 roku złagodzono jej wyrok, odzyskała wolność. Zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 roku. K


PAŹDZIERNIK 2O2O · KURIER WNET

7

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Kiedy i w jakich okolicznościach zajęłaś się tematem obozu koncentracyjnego dla dzieci, położonego na terenie getta w Łodzi ? Temat obozu przyszedł do mnie w sierpniu roku 2012 wraz z pracą dziennikarską dla portalu Reymont.pl, gdy pisałam o projekcie plastycznym pod nazwą „Dzieci Bałut – murale pamięci”. Dowiedziałam się wówczas, że jednym z planowanych na ścianach łódzkich kamienic portretów jest chłopczyk z obozu dla polskich dzieci. Byłam zdumiona, że takie miejsce znajdowało się podczas wojny w moim mieście; a ani ja, ani moi znajomi o nim nie wiedzą. Nie miałam planu i czułam bezradność, ale było we mnie już wtedy silne przekonanie, że tematem należy się zająć. Lager zwany obozem na Przemysłowej to kuriozum – przez ponad dwa lata wojny Niemcy zwozili tam i wyniszczali polskie dzieci, głodząc je, poniżając, tworząc im warunki nie do przeżycia, zmuszając do pracy ponad ich wątłe, małoletnie siły.

Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, wraca silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku – mówi Jolanta Sowińska-Gogacz, współautorka książki Mały Oświęcim, o obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci

Dlaczego tak bardzo zainteresował Cię ten temat? Dzieci – to był czynnik najmocniejszy. Ich brak orientacji w terenie „dorosłych” idei i czynów, brak wyrachowania. One nie wiedzą, czym i po co jest wojna, dlaczego ktoś odrywa je od matczynej spódnicy i zabiera z rodzinnego domu. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem zaglądającym pod stary, cienki koc, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam przecież na każdym kroku. Dzieci – ból, płacz i bezmiar niemocy względem niemoralnej, bezwzględnej siły. Jak sprawić, by świat się zaczął i nie przestał za te dzieci modlić? Zaczęłam o tym czytać, pisać, szukać Ocalałych, robić dokumentację… Czym był obóz na Przemysłowej? Stworzony decyzją Reichsführera SS Heinricha Himmlera na terenie łódzkiego getta obóz dla polskich dzieci – Polen Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – jest jedną z najkrwawszych, najboleśniejszych ran, jakie II wojna światowa zadała narodowi polskiemu. Był miejscem odbywania kary za pochodzenie z polskiego domu, za pomoc Żydom, działalność antyhitlerowską rodziców, za ich odmowę podpisania volkslisty, nielegalny przemyt żywności, wynikające z głodu drobne kradzieże jedzenia, żebractwo, włóczęgostwo, za bycie sierotą, któremu hitlerowska napaść odebrała dom i środki do życia. I to wszystko dotyczyło dzieci. Samo zestawienie tych słów „obóz koncentracyjny dla dzieci” budzi grozę. Tak, to było miejsce niezwykle groźne. Umieszczony w nazwie człon „Verwahr” miał zmylić historyczne tropy, sugeruje bowiem prewencyjność obozu, a zatem miejsce przeznaczone dla młodzieży z problemami. Fakty z biogramów tych dzieci przeczą jednak temu, jakoby były one w konflikcie z prawem czy zasadami moralności, a jeśli nawet uczyniły coś niegodnego, wynikało to z nieludzkich warunków wprowadzonych przez okrutny, nazistowski system. Pamiętajmy, że w stosunku do dzieci stosowano wszelkie formy ludobójstwa. Pozbawiono je opieki rodziców i prawa do nauki, wyjęto spod wszelkiej ochrony. Malców cennych rasowo, w liczbie podobno nawet 300 tysięcy, wywieziono do Rzeszy – do dziś nie wiedzą, że są Polakami. Gdzie dokładnie mieścił się łódzki obóz? Na miejsce obozu wyznaczono fragment Litzmannstadt Getto, teren w obrębie ulic Brackiej, Plater, Górniczej oraz muru żydowskiego cmentarza. W taki sposób, osadzając polskie dzieci w podwójnym potrzasku – szczelne, strzeżone przez Niemców bez przerwy mury getta i bezszczelinowy, wysoki parkan obozu – pozbawiono je wszelkich szans na ucieczkę i odseparowano od reszty świata. Zatytułowałaś swoją książkę „Mały Oświęcim”. Dlaczego? Tej nazwy używają też historycy, prawda? Tak. Tytuł książki nie jest wymyślony współcześnie, ponieważ małym Oświęcimiem miejsce to nazywane było już w latach 70. Lager na Przemysłowej był kompilacją trzech zadań, trzech form unicestwienia. Po pierwsze był to obóz koncentracyjny, ponieważ skupiał dzieci i ubezwłasnowolniał je

Jola Sowińska-Gogacz, w tle Pomnik Pękniętego Serca

na wyznaczonym terenie. Po wtóre, był to obóz pracy. Wedle zamysłu władz hitlerowskich Niemiec, zanim dziecku odebrano zdrowie lub życie, miało ono wykonywać określone prace „na chwałę Rzeszy”. Plan lagru został opracowany tak, by oprócz drewnianych baraków mieszkalnych, wybudowanych przez brygadę cieśli z getta i rękami samych dzieci, stanęły tam warsztaty – szewski, rymarski, stolarski, krawiecki, iglarnia i inne. Dzieci pracowały też w pralni, kuchni, ogrodzie, obsługiwały potwornie ciężki walec równający teren (wszędzie było błoto lub żwir), a najmłodsi lepili doniczki i produkowali sztuczne kwiaty. Ponieważ wymiar narzuconych zadań (od rana do wieczora) i stopień trudności były ponad dziecięce siły, a strach przed karą za „niewyrobienie normy” paraliżował wydajność małych dłoni, w wyniku tych prac najmłodsi Polacy często umierali z wyczerpania. Po trzecie – obóz w Łodzi był więc obozem śmierci. W wyniku tortur, głodu, skrajnie złych warunków bytowych, wyczerpania ciężką pracą, tyfusu, gruźlicy i innych nieleczonych chorób, z zimna i tęsknoty za rodziną zginęło w nim kilka tysięcy najmłodszych polskich istnień. Jakie były Twoje kontakty z Ocalonymi, które ze spotkań było najważniejsze czy po prostu najistotniejsze z punktu widzenia autora książki? Wielką krzywdą dla dzieci okazała się wspomniana nazwa obozu, której jeden z członów insynuuje prewencyjny, wychowawczy charakter tego miejsca. W obozie łódzkim więzione były dzieci z różnych zakątków Polski i różnych domów czy sierocińców, ale w żadnym razie nie można powiedzieć, że było to chuligaństwo do socjalizacji. Wszystkie spotkania udowodniły mi, że obozem na Przemysłowej karane były często dzieci z rodzin bardzo zacnych, nierzadko dzieci działaczy podziemia niepodległościowego, dzieci o inteligenckim rodowodzie. Dziś to szlachetni i serdeczni ludzie, a w ich domach podejmowana jestem życzliwie i gościnnie. Gdy odchodzą do Boga, ich dzieci, synowe czy wnuki powiadamiają mnie o tym jak bliską rodzinę. Każde z tych dzieci to oczywiście osobna, trudna opowieść. Ale jeśli mam wskazać spotkanie najważniejsze, byłby

to Leon Banasik. Trafił do obozu, mając dziewięć lat i przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała mi, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, Leon nie przespał spokojnie ani jednej nocy – budzi się, krzyczy, szlocha. Trauma nie do ukojenia. Pierwszy transport dzieci przybył na to miejsce 11 grudnia 1942 roku. 11 grudnia to data oficjalna, ale dzieci były tam już nieco wcześniej. Przywożone były ciężarówkami z całej Polski, a ostatnią prostą, która prowadziła je

Lager, dziecko niezidentyfikowane

FOT. MARIAN ZUBRZYCKI

jednakowe, szare, drelichowe uniformy, trepy, żeliwne kubki i łyżki, robiono fotografie en face i z profilu, brano odciski palców, golono głowy na „glace”, także dziewczynkom. Jak wyglądało życie codzienne w tym obozie? Na co dzień przebywało w obozie średnio tysiąc dzieci w wieku od niemowlęctwa do 16 roku życia, choć wedle statusu lagru dolna cezura miała być wyższa (najpierw 8, potem 6 lat). Więźniowie budzeni byli o 6.00, musieli się szybko ubrać, umyć pod hydrantem (nigdy nie było tam mydła i ciepłej

Lager, niezidentyfikowany chłopczyk w drelichowym uniformie

Przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała mi, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, Leon nie przespał spokojnie ani jednej nocy. do tego ziemskiego piekła, była ulica Przemysłowa, jaka na skrzyżowaniu z Bracką wchodzi w przestrzeń obozu – stąd nieco myląca nazwa obozu. To właśnie w krzyżu tych dwóch ulic stała brama – granica swobody, zdrowia i życia. Po odliczeniu na placu przed budynkiem komendantury (tzw. Verwaltung, Przemysłowa 34), dzieci poddawane były procedurze jak w Auschwitz. Odbierano im wszystkie osobiste rzeczy, imiona i nazwiska wymieniano na numery, przydzielano

wody), uformować szyk i stanąć do apelu. Każda „sztuba” miała dyżurnego odpowiedzialnego za stan baraku. Cały dzień trwała praca, wieczorem wielkie zmęczenie i sen, przerywany często nocnymi apelami lub biciem przez pijanych esesmanów. Na śniadania i kolacje otrzymywali po kawałku chleba najgorszego sortu i kawę zbożową, na obiad zupę gotowaną na nierzadko zgniłych jarzynach – stąd epidemie tyfusu. Nie dawano im nabiału ani mięsa, poza robactwem pływającym

w jedzeniu. Zdarzała się margaryna na kanapkach i marmolada. Do syta dzieci najadły się tylko podczas kontroli Czerwonego Krzyża. Do obozu na Przemysłowej trafiło wiele dzieci z Wielkopolski. Co o nich wiemy? We wrześniu 1943 r. osadzono dzieci tzw. terrorystów z masowego aresztowania w Poznaniu i Mosinie. Ich ojców zamordowano w Forcie VII w Poznaniu, a matki wywieziono do obozów dla dorosłych. Były to głównie rodziny „witaszkowców” (grupa dra Franciszka Witaszka). Równie dużo było dzieci ze Śląska, a także z Mazowsza, Pomorza i samej Łodzi. Komendantem obozu był szef policji kryminalnej w Łodzi, SS-Sturmbannführer Karl Ehrlich. Załogę stanowili esesmani i volksdeutsche, sadyści zdolni do krzywdzenia najsłabszych. Dwoje najokrutniejszych – Sydonię Bayer i Edwarda Augusta – po wojnie skazano na śmierć i powieszono. Częste kary – pobicia, kopanie, spuszczania głową w dół do beczki ze zużytym smarem, „leczenie” ran lizolem, polewanie zimną wodą na śniegu – prowadziły do zakażeń, kalectwa i śmierci. Próbujących uciec mordowano, strzelając, a nawet jeśli któreś wydostało się poza mury, policja żydowska natychmiast oddawała je z powrotem w niemieckie ręce. Opisy brutalnych pobić i procesów umierania dzieci z łódzkiego obozu przekraczają leksykalne ramy. Paniczny lęk, ból, głód i tęsknota – to bezustanna codzienność obozu. Gdyby nie naoczni świadkowie i ich zbieżne słowa, nikt by w to nie uwierzył. Źródła historyczne mówią, iż w dniu wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. znaleziono w nim prawie 900 dzieci. Tak, a niemal wszystkie były na skraju śmierci, chore, pobite, poodmrażane. Do lat 70. przeżyło około 300 więźniów. Wszyscy z trwałymi uszczerbkami zdrowia, co uniemożliwiło im edukację i normalne życie. Jak w PRL-u upamiętniono tę okrutną dziecięcą tragedię? Po wojnie obóz „zniknął” z powierzchni ziemi. Wiem od świadków, że jeszcze w latach 50. stały tam resztki baraków, ale później na historycznym obszarze obozu wzniesiono ładne,

spokojne osiedle. Z tajemniczych do dziś powodów postanowiono, że „to obóz, którego nie było”. Jedynymi reliktami tamtych czasów pozostało pięć murowanych domów. Nie ma żadnych śladów ani oznaczeń, co bardzo zadziwia i boli Ocalałych. Na budynku Verwaltung miasto zawiesiło małą, kamienną tabliczkę z trzema błędami. W nielicznych publikacjach i opisach znaleźć można nieścisłości. Coś drgnęło w latach 70. W 1970 r. ukończono zdjęcia do filmu Zbigniewa Chmielewskiego Twarz anioła (na podstawie przeżyć więźnia Tadeusza Raźniewskiego), a w maju 1971 r. na końcu ulicy Brackiej, poza historycznym obszarem obozu, powstał piękny pomnik poświęcony ofiarom „z Przemysłowej”, zwany Pękniętym Sercem Matki. Wówczas także pozwolono na powstanie i druk doskonałej monografii autorstwa Józefa Witkowskiego pt. Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi (Ossolineum 1975). Publikacja ta to „biały kruk”; wydano tylko 2700 egzemplarzy i nie ma wznowień. Później amnezja wróciła. Tak naprawdę na szeroką skalę w czasach nam współczesnych Polska dowiedziała się o tym obozie wtedy, gdy abp Marek Jędraszewski poświęcił w katedrze tablicę upamiętniającą ofiary obozu oraz zorganizował marsz pamięci w 2013 roku. Czy pamiętasz, jak doszło do tego pierwszego marszu? Ksiądz profesor Marek Jędraszewski był w latach 2012–2017 metropolitą łódzkim, a jednym z najciekawszych jego pomysłów na poznanie łodzian i przywołanie ich do Kościoła był cykl wydarzeń pod nazwą „Dialogi w katedrze”. Dialogi odbywały się raz w miesiącu i każde ze spotkań z arcybiskupem poświęcone było innemu tematowi. Ludzie przesyłali pasterzowi mailowo swe pytania i rozterki, a on przygotowywał odpowiedzi. Impreza gromadziła tłumy. Po drugich „Dialogach”, które dedykowane były zderzeniu wiary z cierpieniem, w czasie „wolnych głosów” odważyłam się podejść do mikrofonu, powiedzieć kilka zdań o obozie na Przemysłowej i poprosić arcybiskupa o jakiś rodzaj upamiętnienia. To był luty 2013 r., w sierpniu ksiądz profesor zaprosił mnie na długą rozmowę w cztery oczy, a 7 listopada w archikatedrze odsłonięta została tablica dedykowana dzieciom z obozu. Po mszy świętej celebrowanej przez abpa Marka tysiące łodzian przeszło w marszu pamięci z katedry na teren obozu i pod pomnik Pękniętego Serca. Niezapomniane przeżycie. Marsze stały się tradycją, ale ich ranga z roku na rok niestety maleje. Bestialstwo tego obozu poraża. Ile relacji o tym usłyszałaś, ile nagrałaś, co chcesz zrobić z tymi unikatowymi materiałami? Jak dajesz sobie radę z emocjami, które na pewno towarzyszą zbieraniu i opracowywaniu tego materiału? Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, w chwilę po takiej bohaterskiej myśli wraca jednak silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku, osamotnienia, tęsknoty, zadawanych im ran, tej straszliwej bezradności wobec kolosalnej, bezsumiennej przewagi. Gdy zaczynałam tę pracę, moje własne dzieci były w wieku tamtych. Mroczne skojarzenie nasuwało się samo, odbierało spokój myśli i snów. Tworzenie archiwum biegło trzema torami – w manuskrypcie, fotografii i w zapisie video. Udało mi się dotrzeć do ponad dwadzieściorga Ocalałych i utrwalić ich zwierzenia. Wiele z tych treści znalazło się na stronach Małego Oświęcimia. Z kilkorgiem z nich jeszcze nigdy lub od pięciu dekad nikt o obozie nie rozmawiał. Z materiałów video można by zmontować film dokumentalny lub stworzyć multimedialny projekt dla jakiejś instytucji, która chciałaby poświęcić dziejom obozu część swego areału. Książka jest obszernym, spójnym i niezniszczalnym desygnatem ośmiu lat pracy. Obóz na Przemysłowej wraca do społecznej świadomości i na historyczne mapy. Gratulujemy książki i cieszymy się nią razem z Wami, jej autorami. Dzięki tej publikacji znika kolejna biała plama w naszej historii. Dziękuję i zapraszam do lektury. Znając przeszłość, łatwiej jest zrozumieć teraźniejszość i przygotować się na przyszłość. K


KURIER WNET · PAŹDZIERNIK 2O2O

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

A

dlaczego się dyskryminuje sadystów? Co ma zrobić człowiek mający takie preferencje seksualne? Dlaczego odmawia mu się człowieczeństwa i praw należnych? A masochistki? Świat zapomniał o ich potrzebach. Chyba nawet nie są wspominane w skrócie LGBT, a liczne organizacje promujące „niestereotypowe zachowania seksualne” nie kwapią się do obrony ich interesów. A przecież wiadomo, że kobiety uwielbiają słodkich brutali – świadczą o tym choćby słowa przedwojennej piosenki: „Na mej piersi blizna sina wciąż mi ciebie przypomina”. Wszyscy znamy rytualną formułkę-zaklęcie o „szacunku i godności, które należą się każdemu bez względu na preferencje seksualne, płeć, narodowość, rasę, wyznanie, kolor skóry, włosów czy zębów”. Ale trudno o szacunek dla produktów pedagogiki Wielkiego Wychowawcy Polskiej Młodzieży – „ Jurka” Owsiaka. Mało kto wie, że on sam nie wymyślił sobie słynnego „róbta co chceta” – jest to dosłowne tłumaczenie hasła satanistów amerykańskich („do as you will”). W latach 90. w internecie można było spotkać różne rozszerzenia programu ideowego Owsiaka: Mówta co chceta, bluźnijta, kłamta, nie szanujta innych, ubliżajta, wyśmiewajta, plujta, wymiotujta, europeizujta, szpiclom współczujta, bolkowi wierzta, kaczory potępiajta, ałtorytety całujta, patriotyzm przeklinajta, transwestytyzm podziwiajta, gdzie stoita, tam lejta, gdzie siedzita – fajdajta. Michał Sz. jako niebinarna, bezwaginalna kobieta o skłonnościach lesbijskich, uprawiająca wielkoformatową i wielootworową poliamorię, jest właśnie typowym beneficjentem (czy ofiarą?) filozofii „róbta co chceta”. Na fejsbuku koszalińskiego KOD-u jest informacja, że „aktywistka LGBT Margot jest koszalinianką”. Choć sam „Margot” się swym pochodzeniem nie chwali, miasto Koszalin jest bardzo dumne ze swego syna/córki – to już trzecia postać z Koszalina, która uzyskała ogólnopolską renomę – obok szefa IPN Leona Kieresa (który „skitrał”

Jako skrajnie binarny, heteronormatywny, patriarchalny biały człowiek, z utęsknieniem czekam na wypowiedzenie konwencji stambulskiej. Nie, żebym był jakimś specjalnym miłośnikiem przemocy w rodzinie. Przeciwnie – bijam żonę rzadko i niechętnie, ale tylko wtedy, gdy sobie nagrabi. Uważam jednak, że konwencja ta drastycznie narusza prawa człowieka, bo już w starożytnym kodeksie Hammurabiego są paragrafy odnoszące się do dyscyplinowania krnąbrnych żon.

Szacun dla Margot? Jan Martini „kompromaty” na polityków w zbiorze zastrzeżonym, czym poniekąd uratował IPN przed likwidacją za rządów SLD) i Kuby Wojewódzkiego. Swoją drogą ten „Margot” jest szczęściarzem. Niejeden młody chłopiec w swoich najdzikszych fantazjach erotycznych marzy, aby być molestowanym i zdemoralizowanym przez feministkę. Nad „Margotem” opiekuńcze skrzydła roztoczyła bodaj najznamienitsza feministka polska – Klementyna Suchanow. Dzięki niej trafił z nieco zapyziałego miasta wprost na warszawskie salony i squoty. Jakież szare i ponure byłoby życie Michała Sz. bez feministek, które nauczyły go poliamoryzmu i wprowadziły do kolorowego świata LGBT!

Michał Sz. musiałby pójść do pracy gdzieś w skupie mleka czy przy melio-

Petru, Kijowski, Kasprzak, Biedroń, Hołownia – nie sprostało wyzwaniom. Na-

Ponieważ nie istnieje test, który przez pobranie wymazu z nosa czy innych otworów byłby w stanie odróżnić „bezwaginalną kobietę o skłonnościach lesbijskich” od bezczelnego faceta, nie można mu udowodnić oszustwa. racji, a tak – został nadzieją demokracji polskiej. Bo demokracja polska z utęsknieniem czeka na swego zbawcę. Kilku poprzednich kandydatów – Palikot,

dzieje związane z Trzaskowskim właśnie spłynęły do Bałtyku. Siłom postępu pozostał „Margot”, do którego zabawny profesor Hartman

głosi inwokację na kolanach: Margot, stałaś się liderką i w ciebie wpatrują się oczy milionów porządnych ludzi. Dziś nie możesz być gówniarą i zawieść tych ludzi. To już nie jest twoje życie, ale sprawa wszystkich. Od tego, jak się będziesz zachowywać, jak udźwigniesz rolę liderki, zależy to, czy będą bić LGBT, czy nie. Czy będziemy normalnym krajem, czy zoną faszystowskiego terroru w środku Europy. Nawet dalej poszedł równie utalentowany kolega profesora – Jerzy Urban: „Dopier....cie katolikom, dopier... cie faszystom, dopier...cie białoczerwonym”. Widać, że agresywnym mniejszościom etnicznym nie chodzi o jakieś tam prawa osób LGBT, tylko o walkę z polskością i Polakami.

Niestety „Margot” nie jest pozbawiony wad. Prof. Hartman (etyk) po ojcowsku napomina: „Margot nie powinna używać wulgaryzmów”. Osobiście uważam, że powinna, bo sam/sama jest chodzącym wulgaryzmem. Powinna/ powinien jednak nauczyć się ortografii podstawowych wulgaryzmów, bo robiąc dwa błędy w jednym wyrazie, przebił nawet prezydenta Komorowskiego, który do dwóch błędów ortograficznych potrzebował jednak całego zdania. „Należy się szacunek każdemu bez względu na” itd. – słyszymy te bełkotliwe formułki niemal w każdej wypowiedzi ludzi lewicy i okolic. Jednak szacunek nie należy się każdemu. Człowiek nie rodzi się z szacunkiem. Trzeba go sobie zdobywać. Można mieć szacunek dla młodzieży, która szła do legionów, do młodych z AK. Nawet dla członków ZMP uwiedzionych ideą budowania świata „bez wyzysku człowieka przez człowieka”. Ja szacunku dla Michała Sz. nie mam. Uważam, że to oszust i cwaniak, który przebił nawet Kijowskiego, dla którego „jelenie” zbierały „hajs” na „stypendium wolności”. „Margot” bryluje w polskojęzycznych mediach, prowadzi lekkie życie bez trosk materialnych, korzysta z uroków „poliamorii niebinarnej” i zakpił sobie z tych wszystkich profesorów, Hartmanów, redaktorów, etyków i innych humanistów, którzy z nabożną czcią zawsze mówią o nim „ona”. Ponieważ nie istnieje test, który przez pobranie wymazu z nosa czy innych otworów byłby w stanie odróżnić „bezwaginalną kobietę o skłonnościach lesbijskich” od bezczelnego faceta, nie można mu udowodnić oszustwa. Z pewnością pozostanie bezkarny, bo trudno sobie wyobrazić sędziego skłonnego podjąć ryzyko skazania człowieka, za którego poręczają (materialnie?) największe autorytety – nobliści i artyści, księża i rabini z pewnym etykiem – księdzem profesorem z KUL na czele. A już wiadomość, że z tymi nieszczęśnikami solidaryzuje się kilkunastu (!) filozofów z Uniwersytetu Warszawskiego, dosłownie zwala z nóg. K

Kalafior i beszamel (mucho?) Henryk Krzyżanowski

W dobrych zawodach wystąpiłeś, bieg ukończyłeś, wiary ustrzegłeś Z wielką przykrością zawiadamiamy o śmierci Antoniego Ścieszki, naszego Autora, który na łamach „Wielkopolskiego Kuriera WNET” wielokrotnie publikował komentarze i opinie dotyczące bieżącej sytuacji politycznej, a także wspomnienia. Znany był w swoim środowisku jako gorący patriota, bezkompromisowy wojownik o dobrą sprawę, piłsudczyk. Od 2005 roku, roku śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach dra Filipa Adwenta, posła do Parlamentu Europejskiego, Antoni Ścieszka działał na rzecz wyjaśnienia i upamiętnienia tragicznych losów parlamentarzysty. Poniżej zamieszczamy wzruszające wspomnienie śp. Antoniego, pisane sercem i ręką córki Danuty Ford.

FOT. ALEKSANDRA TABACZYŃSKA

M

ój Tata, Antoni Ścieszka, urodził się w 1941 roku w Stanisławowie, na kresach Rzeczpospolitej, jako syn Stefanii Żukowskiej – nauczycielki oraz agronoma Władysława Ścieszki. Jego dzieciństwo naznaczyła tragiczna śmierć ojca z rąk nacjonalistów ukraińskich oraz wojenna tułaczka, która zakończyła się ostatecznie w Katowicach, gdzie jego mama osiadła na stałe, opiekując się samotnie Antonim i jego młodszą siostrą Eweliną. Już od wczesnej młodości wykazywał się duchem walki. Wychowywany w narzuconym Polsce systemie komunistycznym, nigdy nie dał się zwieść nachalnej propagandzie ani przywilejom płynącym z konformistycznej postawy wobec tego systemu. W życiu dorosłym, stojąc ramię w ramię ze swoją żoną Eleonorą, stoczyli wiele bojów o prawdę i sprawiedliwość w elementarnych sytuacjach życia zawodowego i prywatnego. Tata 20 lat przepracował w Technikum Rolniczym w Starym Tomyślu jako nauczyciel przedmiotów zawodowych oraz wychowawca. Był znany i został zapamiętany z nowatorskich metod pedagogicznych oraz dużych sukcesów swoich uczniów na ogólnopolskich konkursach prac dyplomowych. Zawsze żywo uczestniczył w życiu politycznym regionu i kraju. Był aktywnym członkiem Solidarności, w 1990 r. został wybrany przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego. Pisał

artykuły do prasy, rysował karykatury, w ostatnich latach był członkiem Klubu Gazety Polskiej. Już złożony chorobą martwił się, żeby tylko dożyć wyborów prezydenckich i móc zagłosować, wiedzieć, w czyich rękach spoczną stery Polski. Bliska sercu była mu jego mała ojczyzna, a zwłaszcza Sątopy. Tu stoczył dwie duże walki o czystość ekologiczną regionu. Najpierw przeciw budowie składowiska sprowadzanych z zagranicy odpadów niebezpiecznych, w ostatnich latach zaś doprowadził do zablokowania budowy przemysłowej fermy norek na rogatkach wsi. Inną wyróżniającą Tatę cechą była niegasnąca ciekawość i dociekliwość w poszukiwaniu prawdy o sensie i ostatecznym celu ludzkiego istnienia, prawdy o rzeczywistości nadprzyrodzonej. Błądził, zadawał pytania, czytał literaturę różnych nurtów. Z żalem skonstatował w ostatnich tygodniach życia, że nie zdołał przeniknąć rzeczy ukrytych, że brak mu wiary. Na kilka dni przed śmiercią doświadczył jednak zaskakującej łaski udziału w cierpieniu Chrystusa. Powiedział, że dane mu było doświadczyć części cierpienia ukrzyżowania i samotności Chrystusa. W godzinie śmierci mówił o bólu w boku, przebitym przez rzymskiego żołnierza. Umarł otoczony rodziną i modlitwą. Z nadzieją powierzamy go nieskończonej Miłości Boga, miłości, której zawsze, w poczuciu niespełnienia, szukał. Spoczywaj w pokoju, Tato! (opr. AT)

Nieodłącznym elementem kondycji wdowca jest konieczność wdrożenia się w niełatwe rzemiosło gotowania obiadów. Może być ono ciekawe, męczące, wciągające, monotonne, twórcze, nudne itd. (Niepotrzebne skreślić). Może też być okazją do wierszowanego komentarza, jak poniżej. Przedmiotem jest zwyczajny kalafior – połowa z tartą bułeczką, a druga jako zapiekanka pod beszamelem. Czytelnicy poniżej trzydziestki mogą nie znać piosenki Besame mucho, jednego z największych standardów muzyki rozrywkowej, którą śpiewali wszyscy wielcy, a ja polecam w kanonicznej wersji Cesarii Evory. Problemów kilka jest z kalafiorem: Kiedy pogodzisz się już z odorem, co na salony z kuchni się wdziera, czym go okrasić? Zgryz dla mohera. Tartą bułeczkę praż, by po chwili masłem bułeczki dolę umilić. Smak zacny, przy tym brązu i bieli kontrast przy stole oko weseli. Czy to okrasy wersja jedyna?

Nieee! Wnet beszamel się przypomina. Mąka i mleko, masło (ktoś załka?), sól i koniecznie muszkatu gałka. Tę miszkulancję gotując, mieszasz mały kwadransik – nic nie przyśpieszaj! Gdy cię to nudzi (znam te uczucia), podśpiewuj sobie „beszamel mucho”. Już jest! Smakosza nota wysoka, choć monotonne, przyznam, dla oka.

Przed jesienią Danuta Moroz-Namysłowska Rozczulam się w uwielbieniu przedjesieni, wzrusza mnie każdy umierający w pokorze liść, świadomy swego przeznaczenia bycia kroplówką w krwiobiegu ziemi.

Spada zatem ostrożnie, z rozmysłem i cicho, żegnając słońce i okoliczne drzewa i krzewy, przed przywitaniem trawy – śmiertelnego łoża.

Wielkość i szczęście przyszłej Polski zależy przede wszystkim od tego, jak wychowamy młode pokolenie”. Kard. August Hlond, list pasterski „O chrześcijańskim wychowaniu młodzieży, 23 września 1948 r.

18 października 2020 roku odbędzie się uroczyste nadanie imienia Kardynała Augusta Hlonda Publicznemu Liceum Ogólnokształcącemu Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców. Uroczystość rozpocznie się o godz. 10.00 mszą świętą w Domu Generalnym Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej przy ul. Panny Marii 4 w Poznaniu.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.