Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 74 | Sierpień 2020

Page 1

ŚLĄSKI KURIER WNET

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

Uroczystości pogrzebowe kard. Zenona Grocholewskiego w katedrze poznańskiej FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

W tamtych latach podział społeczeństwa był dla nas prosty. Byliśmy my, odrzucający wszystko, co wiązało się z komuną, i oni – uosobienie tego systemu, wiernie mu służący. Asia za umiłowanie prawdy i bezkompromisowość zapłaciła najwyższą cenę. Nie doczekała zmian. Jestem jednak przekonana, że byłaby przeciwna relatywizacji norm etycznych oraz historii. Maria Czarnecka

„Bogu w Trójcy Przenajświętszej pragnę wyrazić wdzięczność i uwielbienie za dar życia i kapłaństwa oraz wszystkie otrzymane łaski. Niech Bóg będzie uwielbiony. (…) świadom moich małości, słabości i grzechów uniżam się wobec Bożego majestatu, ufając w Jego nieskończone miłosierdzie”. Z testamentu kard. Grocholewskiego

■ U ■ R ■ I ■ E ■ R K K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Nr 74 Sierpień · 2O2O

FOT. ALEKSANDRA TABACZYŃSKA

Dziewczyna o złotych włosach

9 zł

w tym 8% VAT

Następny numer „Kuriera WNET”

będzie w sprzedaży w kioskach sieci RUCH, Garmond Press, Kolporter oraz w Empikach

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 55 zł 1 egzemplarz za 70 zł + dodatek: płyta „Ryszard Makowski w Radiu Wnet”

2 egzemplarze za 100 zł

G G AA ZZ EE

Telefon W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank:

nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach marketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00-108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgodny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych, a także, że posiada Pan/Pani prawo dostępu do treści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żądaniem usunięcia podanych danych osobowych. Zbierane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.

N N

II

EE

CC

O O

DD

ZZ

II

EE

NN NN AA

Dwie twarze wyborów Konfederaci przyciągają najbardziej ideowych młodych, by w końcu zepchnąć ich na manowce ideologii. Ten trend powinien zostać wyhamowany. Omal nie obudziliśmy się pod obyczajowo liberalnym Trzaskowskim. Sławomir Zat­ wardnicki

1 września 1944 roku, miesiąc po wybuchu powstania w Warszawie i w 5 rocznicę kampanii wrześniowej, w „Dzienniku Żołnierza” został opublikowany rozkaz nr 19 Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, skierowany do żołnierzy Armii Krajowej, odwołujący się do sumienia aliantów:

Maciej Szczepańczyk

P

ięć lat minęło od dnia, gdy Polska wysłuchawszy zachęty rządu brytyjskiego i otrzymawszy jego gwarancje, stanęła do samotnej walki z potęgą niemiecką. Kampania wrześniowa dała Sprzymierzonym osiem miesięcy bezcennego czasu […]. Od miesiąca bojownicy Armii Krajowej pospołu z ludem Warszawy krwawią się samotnie na barykadach ulicznych w nieubłaganych

zapasach z olbrzymią przewagą przeciwnika. […] Lud Warszawy, pozostawiony sam sobie i opuszczony na froncie wspólnego boju z Niemcami, oto tragiczna i potworna zagadka, której my Polacy odszyfrować nie umiemy na tle technicznej potęgi Sprzymierzonych u schyłku piątego roku wojny. […] Brak pomocy materialnej dla Warszawy tłumaczyć nam pragną rzeczoznawcy racjami natury technicznej.

Wysuwane są argumenty strat i zysków. Skoro jednak obliczać trzeba, to przypomnieć musimy, że lotnicy polscy w bitwie powietrznej o Londyn ponieśli ponad 40% strat, 15% samolotów i załóg zginęło podczas prób dopomożenia Warszawie. Strata dwudziestu siedmiu maszyn nad Warszawą, poniesiona w ciągu miesiąca, jest niczym dla dowództwa Sprzymierzonych, które posiada obecnie kilkadziesiąt

tysięcy samolotów wszelkiego rodzaju i typów. […] Warszawa czeka. […] Czeka na broń i amunicję. Nie prosi ona niby ubogi krewny o okruchy ze stołu pańskiego, lecz żąda środków walki, znając zobowiązania i umowy sojusznicze. […] Bohaterskiego waszego dowódcę oskarża się o to, że nie przewidział nagłego zatrzymania ofensywy sowieckiej u bram Warszawy. Nie żadne trybunały, jeno trybunał historii osądzi tę sprawę. O wyrok jesteśmy spokojni. Zarzuca się Polakom brak koordynacji ich zrywu z całokształtem planów operacyjnych na wschodzie Europy. Gdy trzeba będzie, udowodnimy, ile naszych prób osiągnięcia tej koordynacji spełzło na niczym. Od lat pięciu zarzuca się systematycznie Armii Krajowej bierność i pozorowanie walki z Niemcami. Dzisiaj oskarża się ją o to, że bije się za wiele i za dobrze. Dokończenie na str. 4

5

Geneza stalinowskiego terroru

FOT. WIKIPEDIA

Czy Stalin mógł uratować powstanie warszawskie?

Sowieckie służby doniosły Stalinowi prawdę: istniał plan inwazji na Związek Sowiecki, ale był to plan awaryjny i całkowicie defensywny. Sporządzono go na wypadek planowanej agresji na Polskę ze Wschodu. Wojciech Pokora

7

Czytaj na str. 10-11

Inżynier Teresa Rozmowy o dyrektor Nitkiewicz „Nitce” nikt mi nie odmówił. Można je streścić: znakomity fachowiec, mądry i dobry człowiek. Szef potrafiący rządzić i rozumiejący ludzi. Stefan Truszczyński

czyli jedno z największych kłamstw w naszej historii

8–9

To historyczne oszustwo wdarło się w naszą rzeczywistość, a ściślej – zostało w nią wepchnięte już wczesnym rankiem 14 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, krótko po rozpoczęciu stoczniowego strajku. Samym kłamstwem jest Lech Wałęsa i cała absurdalna historia jego rzekomej walki z czymkolwiek, a tym, który z pełnym wyrachowaniem postawił ostatecznie pieczęć pod tym fałszerstwem, jest Bogdan Borusewicz.

Zatoka Pedofili Zorganizowana prostytucja, handel narkotykami i inne patologie w Sopocie nie są problemem ostatniej dekady. Pięć lat temu dołączyła pedofilia. Jej epicentrum to Zatoka Sztuki. Krzysztof M. Załuski

Lech Zborowski

Wyborcy Trzaskowskiego głosowali ujęci tym, co ich kandydat obiecywał; wyborcy Dudy oceniali to, czego ich kandydat dokonał w ciągu pięciu lat kadencji. Łatwiej sformułować urzekające obietnice, niż zdać rachunek z czynów.

Wygrana mimo wszystko i fajerwerk o kształcie koronawirusa

uchwytny. Już co najmniej od czterech lat marynarka męska musi być krótka, o wąskich ramionach, jeżeli nie chcecie narazić się na śmieszność. Młody człowiek nie może więc zaakceptować zeszłorocznego Dudy, skoro nawet jego ubiegłoroczny model smartfona przynosi mu wstyd wśród kolegów. Tylko dinozaury pamiętają dobrze, czym była Polska Ludowa, okradana w najbardziej bezczelny sposób przez Sowiety. Obywateli powyżej

14

65 roku życia jest zaledwie18%. Dinozaury nie uległy namowom T(W) Mazowieckiego, aby zapomnieć i wszystko, co było, oddzielić grubą kreską. Najstarsi z nich pamiętają nawet powojenną zagładę polskiej elity – te ćwierć miliona wymordowanych patriotów. I nie mogą pogodzić się z myślą, że ich kaci dożywali i nadal dożywają późnej starości, obsypani zaszczytami i nagrodzeni sowitą emeryturą specjalną.

Kapitały Polaków Ludzie najbardziej szkodliwe dla siebie działania podejmowali masowo, bo uwierzyli, że to im się opłaca. I prawie nie protestowali przeciwko rozdawnictwu polskich rodowych sreber. Andrzej Jarczewski

Dokończenie na str. 3

M

ówimy: Duda, myślimy: PiS. Wyborcy oceniali w rzeczywistości pięcioletnią działalność partii rządzącej. W tym świetle na szczególną uwagę zasługuje rozkład wiekowy głosujących. Trzaskowskiego poparli ludzie młodzi, najbardziej skłonni do ryzyka i obdarzeni najkrótszą pamięcią. Programy szkolne, z których eliminuje się naukę historii, stwarzają doskonałe warunki dla kandydatów na wysokie urzędy. Dla większości przedstawicieli

pokolenia smartfonitów porozumienia okrągłostołowe, układy w Magdalence to są odległe wydarzenia historyczne, mało znane i rozmaicie interpretowane, nie mówiąc już o stanie wojennym sprzed czterdziestu lat. Polska jest krajem ludzi młodych, rezerwuarem wyborczym Trzaskowskiego. Ponad 80% obywateli nie przekroczyło 64 roku życia, w tym 62% liczy mniej niż 34 lata. Dochodzi do tego czynnik psychologiczny zmiany, lekceważony przez politologów, gdyż trudno

16

Pomysły w mojej głowie gotują się i kipią

Piotr Witt

Imię i Nazwisko

Adres

TT AA

Muzyka ratuje mnie z opresji, układa w głowie fakty, leczy rany. Wierzę, że na świecie są ludzie, którzy czują podobnie, przeżyli podobne historie. Sławek Orwat i Zagi

18

ind. 298050

PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA

3 września

FOT. MGDA SOBOLEWSKA

L

ubię świat, w którym największym problemem są wieczorne ataki komarów, namolne muchy i męczące bzyczenie szerszeni. Świat wirujących motyli, spacerujących po klawiaturze komputera żuczków, szumiącego wiatru, płynących po niebie chmur, które raz zasłaniają, raz odsłaniają słońce. Mam wrażenie, że na przekór wszystkim złowieszczym teoriom, mamy w tym roku lato doskonałe. Trochę słońca, trochę deszczu. Temperatura wody w jeziorze wyborna, woda czysta, kolor zielony. W takiej przestrzeni wylądowałem tuż po wyborach prezydenckich. Bez gazet, bez telewizora i co najważniejsze – bez internetu. Zgiełk świata tu nie dociera. Niestety ta beztroska może trwać tylko chwilę. Już ustawione w drzwiach walizki mówią o powrocie do codzienności. Mrówki zamienione na bajty. Informacje jak wieczorne inwazje komarów, zamiast motyli elektryczne hulajnogi. W miejscu, w którym jestem, pojęcie ‘wyjść z zasięgu’ nabiera jakiegoś niesamowitego, cywilizacyjnego motywu-symbolu. Nie wiadomo, dlaczego komórki działają tylko w określonych miejscach. Ja mam swoje trzy metry kwadratowe tuż przy leśnym boisku do siatkówki. Gdy je opuszczam, tracę kontakt ze światem. Telefon ląduje w szufladzie i jest tak, jak dawniej bywało. Można bez obawy, że zaraz nadciągnie jakiś złowieszczy sygnał ze świata, który jak wir wciągnie myśl i duszę – zapalić papierosa i poczytać książkę. A moja wakacyjna lektura to podróż „Jedwabnymi szlakami” Petera Frankopana. Opowieść o handlu, rodzących się i ginących imperiach, o miastach, które były centrami świata, a teraz, jeśli został po nich jakiś ślad, są nic nie znaczącymi punktami na mapie. Bardzo pouczająca lektura o chciwości, podstępie, barbarzyństwie i geniuszu. A przede wszystkim o tym, że świat i historia w żadnym momencie nie ma wakacji, nie odpoczywa, że zawsze w jakimś miejscu żyje ktoś, kto odmieni los świata, kierunek rozwoju cywilizacji, zniszczy jedne miasta, by wybudować nowe. Dwa tygodnie wakacji szybko dadzą o sobie zapomnieć. Trza wrócić do życia. Przeprowadzić radio na najpiękniejszy balkon w Warszawie i rozpocząć czwarty rozdział w historii Mediów Wnet z widokiem na kolumnę Zygmunta, Zamek Królewski, plac Zamkowy, kościół św. Anny, Bibliotekę Rolną i perspektywę Krakowskiego Przedmieścia z pomnikiem Mickiewicza, Pałacem Prezydenckim i Hotelem Europejskim. Nasz nowy adres to Krakowskie Przedmieście 79. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

2

TELEGRAF TZwycięstwem zarówno w pierwszej, jak i dru-

na obniżenie podatku VAT na gazety, czasopis-

Englerta Śniegu już nigdy nie będzie został za-

resort rolnictwa w Czechach.TAktywiści

giej turze wyborów prezydenckich Andrzej Se-

ma i książki do 0%.TRuszyła kolejna edycja

kwalifikowany do głównego konkursu Między-

ideologii LGBT sprofanowali figurę Chrystu-

bastian Duda ponownie stał się primus inter

programu „Maluch Plus”, dofinansowującego

narodowego Festiwalu w Wenecji.TNa dworce

sa Umęczonego na warszawskim Krakowskim

pares.T„Strona Anty-PiS aspiruje do bycia

tworzenie żłobków.TZaprezentowano Izerę,

kolejowe trafiły wystawy poświęcone Nieza-

Przedmieściu.TDo podpalenia gotyckiej ka-

bardziej inteligentną, ale inteligencja jest nam

prototyp pierwszego polskiego samochodu

leżnemu Zrzeszeniu Studentów.T„Aktywizm

tedry w Nantes przyznał się azylant z Rwandy.

dana po to, żeby sobie dawać radę z głupszymi,

elektrycznego.TZwiązkowcy odrzucili rządo-

ekologów wymknął się spod wszelkiej kontroli.

a nie po to, żeby się z nich inteligentnie wyśmie-

THagia Sophia ponownie stała się meczetem. TZ zarzutem przyjmowanie łapówek na Ukra-

wać” – skomentował prof. Jarosław Flis stra-

inie do aresztu w Polsce trafił b. minister Sła-

tegię przyjętą w wyborach przez Rafała Trza-

womir „To nie mój zegarek” Nowak.TZmarł

skowskiego oraz jego polityczne zaplecze.TNa okazję planowanej rekonstrukcji rządu Zjednoczona Prawica zasiadła do rozmów sama ze sobą.

TW formie grantów i pożyczek Unia obiecała przyznanie Polsce rekordowych 163 mld euro.

nym lipcu poziom nowych zakażeń covid-19 pozostawał na podobnym poziomie jak w miesiącach, kiedy miliony Polek i Polaków przebywało półzamkniętych w swoich domach. W niczym

wartość akcji producentów gier na warszawskiej

mowania o wirusie.TGUS poinformował, że

nie zmieniło to alarmistycznego tonu infor-

giełdzie wzrosła od początku roku o połowę.

wy plan restrukturalizacji Polskiej Grupy Górni-

Przepraszam za wywołany strach przed zmianą

„śmiertelność w pierwszych 5 miesiącach br.

TOrlen przejął Lotos.TW projekcie budżetu

czej.TOżyła idea wydzielenia z województwa

klimatu” – napisał w swojej najnowszej książ-

utrzymywała się na podobnym poziomie, jak

na 2021 rok rząd założył +4% wzrost PKB, 7,5%

mazowieckiego warszawskiego obszaru metro-

ce Michael Shellenberger – „Bohater Środowi-

w tym samym okresie ub. roku.TBadacze

stopę bezrobocia oraz minimalne wynagrodze-

politalnego.TKorzystając z braku odkomarza-

ska Naturalnego” tygodnika „Time” w 2008

z niemieckiego centrum kosmicznego w Berli-

nie za pracę w wysokości 2,8 tysiąca złotych

nia, komary zaatakowały warszawiaków.TO-

roku.T„Karmienie psów oraz kotów jedynie

nie oświadczyli, że księżyc ma 4,425 mld lat,

brutto.TMinisterstwo Finansów zapowiedzia-

powiadający historię ukraińskiego emigranta

wegańskimi potrawami może zostać uznane

a nie 4,54 mld lat, jak dotąd twierdzono.T

ło wystąpienie do Komisji Europejskiej o zgodę

w Polsce film Małgorzaty Szumowskiej i Michała

za znęcanie się nad zwierzętami” oświadczył

Maciej Drzazga

Jan A. Kowalski

D

la Andrzeja Dudy to było wielkie zwycięstwo. Dla Prawa i Sprawiedliwości również. 420 tysięcy głosów przewagi to wystarczająco dużo, żeby nie można było go zakwestionować. Brawo. Jednak gdy popatrzymy na zjawisko spoza partyjnych stołków i układów, zobaczymy jak niewiele zabrakło do całkowitego zablokowania sprawnego funkcjonowania państwa. I co najważniejsze, do zakwestionowania rozwoju Polski w oparciu o sojusz ze Stanami Zjednoczonymi na rzecz powrotu do poddaństwa Niemieckiej Europie współpracującej z Rosją. Jest to rzecz tym bardziej niepokojąca, że jakikolwiek czający się za rogiem przyszłości kryzys gospodarczy może diametralnie wyniki polskich wyborów zmienić, staczając nas w odmęt chaosu wewnętrznego, podsycanego przez naszych przemożnych sąsiadów. W chaos uniemożliwiający sprawne zarządzanie państwem i jakiekolwiek jego usprawnienie.

Dlatego to pod tym kątem przyjrzę się teraz polskiej scenie politycznej. Zwyciężył Andrzej Duda z poparciem zaplecza partyjnego: patriotycznego, socjalistycznego i biurokratycznego… i w dużej mierze nieudolnego. Budującego swoje kariery bardziej w oparciu o posłuszeństwo partyjnej górze niż o kompetencje zawodowe. Otrzymał zdecydowaną większość głosów elektoratu socjalnego, emerytów i mieszkańców wsi. I mniejszościowe poparcie świadomych zagrożeń wyborców z innych grup społecznych. Moje również. Przegrał Rafał Trzaskowski, produkt marketingowy na miarę naszych nowoczesnych czasów. Niepotrafiący niczego sensownego powiedzieć w żadnym z pięciu znanych sobie języków. Zaplecze, które go stworzyło, jest kosmopolityczne, lewacko-postępowe i dla powrotu do obracania naszymi pieniędzmi gotowe zrezygnować z niezależności państwowej. Rafał Trzaskowski

Są takie mecze, które na długo pozostają w pamięci. Takim był finał Ligi Mistrzów w sezonie 1998/1999. Na stadionie Camp Nou w Barcelonie spotkali się Bayern Monachium i Manchester United. Faworytem byli Anglicy; pod ręką legendarnego Alexa Fergusona byli istną maszyną do wygrywania.

Co może rezerwowy Zbigniew Kopczyński

J

uż w 6 minucie rzut wolny dla Bayernu i Mario Basler uzyskuje prowadzenie. Szok. Czas mija, a Manchester nie może znaleźć sposobu na utrzymujących prowadzenie Bawarczyków. Niespełna pół godziny przed końcem gry Alex Ferguson decyduje się na zmiany. W 67 minucie wchodzi do gry Teddy Sheringham, lecz sytuacja się nie poprawia. 81 minuta i kolejny ruch Fergusona: za Andy’ego Cole’a wchodzi

Ole Solskjær. 90. minuta gry, niemieccy kibice świętują, lecz sędzia przedłuża mecz o trzy minuty i chwilę potem Teddy Sheringham wyrównuje. Jeszcze stadion nie ochłonął z wrażenia, a Ole Solskjær strzela kolejną bramkę. Jest to ostatnia minuta meczu. Szok! I to jaki! Tym razem dla Niemców. Prowadzili przez prawie cały mecz, a w ostatnich trzech minutach stracili wszystko. I to za sprawą dwóch rezerwowych.

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

zwyciężył w grupach wiekowych do 50 roku życia, w dużych, średnich i małych miastach. Zagłosowali na niego ludzie uważający się za światłych, postępowych i tolerancyjnych. Aspirujący do bycia elitą Polski w zgodzie z najnowszymi trendami europejskiej mody. W kontekście tego zwycięstwa i porażki przyjrzyjmy się rzekomo prawicowej Konfederacji, bo to jej obecni i potencjalni zwolennicy mogą decydować w nadchodzących latach o losie naszej ojczyzny. Kogo poparli? Już wiemy: po równo obu kandydatów. Mniejszym złem okazał się dla połowy wyborców Krzysztofa Bosaka Andrzej Duda, a dla drugiej połowy – Rafał Trzaskowski. Zgromadzenie obywateli żądnych wolnorynkowych zmian, o nastawieniu bez wątpliwości patriotycznym i konserwatywnym, w 50% popiera socjalistów z PiS, bo nie akceptuje lgbt i uznania prymatu Niemiec w Europie i Polsce. Drugie zaś 50% do tego stopnia jest przeciwko socjalistom z PiS, że gotowe jest nie widzieć promocji lgbt, kosmopolityzmu i zagrożenia państwowości, jakie sprowadza na Polskę formacja Rafała Trzaskowskiego. Strach się bać, bo nie wiemy, co będzie podczas kolejnych wyborów. Nie wiemy tylko w wypadku, gdy nie przyjdzie kryzys. Jeżeli kryzys gospodarczy nadejdzie, szala przeważy się na stronę quasi-wolnorynkowych kosmopolitów, których największym marzeniem jest podrapanie za uchem przez samą Angelę Merkel. Czy tego chcemy? Konfederacja, co wynika z tradycji I Rzeczypospolitej, nie jest organizacją trwałą. Powołuje się ją dla

przeprowadzenia konkretnej sprawy (przekonania władcy do swojej wizji dobra Polski), a rozwiązuje się samoczynnie, gdy zamysł uda się przeprowadzić lub władca nie da się przekonać. W innym przypadku konfederacja wyradza się w rokosz, bunt przeciwko legalnej władzy państwowej. Swoją postawą za nikim Konfederacja Wolność i Niepodległość nikogo nie przekonała. Dlatego powinna jak najszybciej się rozwiązać dla dobra Polski. W to miejsce powinna powstać patriotyczna,

Finał dla Manchesteru, a dla Olego Solskjæra nieoficjalny tytuł najlepszego rezerwowego świata, bo nie było to jego jedyne wejście smoka. Kilka miesięcy wcześniej w meczu ligowym, wchodząc jako zmiennik, strzelił cztery bramki w dwanaście minut. Tak może odmienić losy meczu zawodnik rezerwowy, jeśli gra jak Ole Solskjær, a pomaga drużynie klasy Manchesteru United. Mecz, którym pasjonowaliśmy się przez ostatnie miesiące w Polsce, miał inne zakończenie. I nie było to specjalnym zaskoczeniem. Ani Rafał Trzaskowski nie jest Olem Solskjærem, ani Platforma Manchesterem, ani Borys Budka Alexem Fergusonem. Rezerwowy Platformy nie wygrał tego meczu, osiągnął jednak pewien sukces. Uchronił drużynę przed pogromem i degradacją do drugiej ligi, co czekało ją niechybnie wskutek katastrofalnej gry jego poprzedniczki. Robił, co mógł, wykorzystał świeże siły oraz efekt zaskoczenia i kilkakrotnie zagroził bramce przeciwnika. Jednak z upływem czasu para zaczęła uchodzić. Tempo spadło i zaplątywał się w swych zagraniach. Na szczęście

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

mecz się skończył, bo przy dłuższej grze poszedłby w ślady tej, którą zmienił. Mecz się skończył, ale kierownictwo Platformy domaga się przedłużenia gry, licząc pewnie na strzelenie decydującej bramki. Trochę to dziwne, bo widać było spadającą formę Rafała Trzaskowskiego, co słabo rokuje. Skąd więc to dążenie do dogrywki, a więc prawdopodobnie dotkliwszej porażki? Zastanawiając się nad tym fenomenem, zauważyłem, że trener Budka dokonał tylko jednej zmiany, a Alex Ferguson dwóch. Czyżby więc Rafał Trzaskowski nie był Ole’em Solskjærem Platformy, a Borys Budka ma jeszcze lepszego asa w rękawie? Któż więc może być rezerwowym, który zmieni wynik? Najlepszy piłkarz wśród polityków Platformy wybrał emigrację zarobkową i nie ma ochoty, a może i odwagi, rywalizować na polskim podwórku. Dobrym zmiennikiem Trzaskowskiego byłby Sławomir Nowak. Też taki ładny, europejski, dodatkowo z doświadczeniem ministerialnym i zagranicznym. Problemem u niego jest konieczność prowadzenia kampanii jedynie internetowo, bo ostatnio ma pewne kłopoty z mobilnością.

Szukam – i więcej orłów w Platformie nie znajduję. Trudno o nich także w popierających PO elitach, stanowiących tak zwane zaplecze intelektualne Platformy. Piszę „tak zwane”, bo egzaltowane afiszowanie się z ośmioma gwiazdkami określiło szczyt ich intelektualnych możliwości. A może – drżyj, PiS-ie! – sam Borys Budka, jako grający trener, wejdzie na boisko. Z pewnością jego urok osobisty, wiedza, elokwencja i charyzma mogłyby przechylić szalę. Żarty żartami, a problem jest poważny. Po raz kolejny okazuje się, że największa partia opozycyjna blisko czterdziestomilionowego narodu nie potrafi wygenerować lepszego kandydata od Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, Borysa Budki czy Rafała Trzaskowskiego. I choć ten ostatni sprawiał lepsze wrażenie od pozostałych, to przekonaliśmy się, że było to tylko wrażenie. Do tego doprowadziła nieumiejętność wyjścia z narzuconych sobie ciasnych ram totalnej opozycji. Ślepa negacja wszystkiego, co robią rządzący, zamiast tworzenia pozytywnego programu rozwoju Polski. Pisząc te słowa, nie wiem jeszcze, czy sędzia przedłuży mecz, dając

opozycji szansę na wprowadzenie kolejnego rezerwowego. Wiem jednak, że bez względu na decyzję sędziego, dużych zmian nie będzie. Znów brutalne ataki, obrażanie inaczej głosujących, przy jednoczesnym oskarżaniu ich o dzielenie Polaków. Skąd moja pewność? W wieczór wyborczy prezydent zaprosił kandydata opozycji na spotkanie, by podać sobie ręce. Mija drugi tydzień i odpowiedzi nie ma. Trudno przypuszczać, że Rafał Trzaskowski jest tak zapracowany, by nie mógł znaleźć chwili dla prezydenta. I jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. To przecież nic nowego. K

Andrzej Duda otrzymał zdecydowaną większość głosów elektoratu socjalnego, emerytów i mieszkańców wsi. I mniejszościowe poparcie świadomych zagrożeń wyborców z innych grup społecznych. Moje również.

Libero i wydawca

Projekt i skład

Sekretarz redakcji i korekta

Stała współpraca

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński

Redakcja E

Nigdy jednak nie byłem i nie będę zwolennikiem etatystyczno-biurokratycznego systemu, który rozpanoszył się nad Polską pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Systemu drogiego i nieudolnego. Systemu opartego na powiązaniach partyjno-rodzinno-koleżeńskich. I dziwnym trafem bezwzględnie usuwającego ze służby państwu ludzi inteligentnych, wykształconych i kompetentnych. Za to uzurpującego sobie monopol na patriotyzm, prawicowość i obronę wiary. Konkludując: dla niezagrożonego trwania i rozwoju naszej ojczyzny Konfederacja Wolnych Polaków jest niezbędna. Musi jednoczyć chrześcijańskich konserwatywnych liberałów, wolnościowych narodowców, wszystkich dumnych Polaków maszerujących w Marszu Niepodległości pod sztandarem „Bóg, Honor, Ojczyzna” oraz, przede wszystkim, polskich przedsiębiorców – ludzi, którzy pomnażają nasze wspólne dobro w dobrze rozumianym interesie własnym. Jej zadania są oczywiste. Po pierwsze, nie może dopuścić do przejęcia władzy w wyniku kolejnych wyborów przez siły kosmopolityczne i antypaństwowe, mogące zanegować sojusz z naszym jedynym naturalnym sojusznikiem, jakim są Stany Zjednoczone. Po drugie, musi stworzyć siłę zdolną zmienić nieudolny, biurokratyczny sposób zarządzania państwem na system oddolny, premiujący wolność, odpowiedzialność i uczciwe bogacenie się obywateli, przedsiębiorców i pracowników. Nas wszystkich. Nikogo nie chciałbym popędzać, ale zegar już tyka. K

Redaktor naczelny

Magdalena Słoniowska

Z

świadoma szansy, jaką niesie dla Polski współpraca ze Stanami Zjednoczonymi, konserwatywna światopoglądowo, wolnorynkowa i antybiurokratyczna Konfederacja Wolnych Polaków. Ruch społeczny na rzecz gruntownej przebudowy państwa

polskiego z państwa biurokratycznego według modły niemiecko-francuskiej, z silnym akcentem rosyjskim, z jakim mamy do czynienia obecnie, na państwo wolnych obywateli według najlepszych tradycji I Rzeczypospolitej. Wolnościowych i obywatelskich tradycji twórczo rozwiniętych i ugruntowanych w Szwajcarii i USA, które jako największe mocarstwo świata może naszą wolność i niepodległość gwarantować przez najbliższych kilkadziesiąt lat. Obstawiam minimum dwadzieścia. Czas wystarczający dla uzdrowienia naszego państwa. Konfederacja Wolnych Polaków – ruch społeczny wolnych i odpowiedzialnych obywateli – musi mieć jeden cel: zmianę sposobu zarządzania Polską, zmianę gospodarowania naszym wspólnym dobrem. Musimy odrzucić nieudolne rządy partyjne, które potrafią tylko szabrować polskie mienie pod hasłami patriotyzmu (patrz: kopalnia Krupiński lub z ostatnich dni Orlen/Lotos), a głupiej ustawy medialnej, przywracającej polskim odbiorcom polskie media, nie potrafią przeprowadzić. Co usłyszeliśmy ostatnio z ust samego Prezesa? Że PiS złoży projekt ustawy jeszcze w tej kadencji. Brawo! Tak, byłem zwolennikiem sprawowania przez dwie kadencje niepodzielnej władzy, rządowej i prezydenckiej, przez obóz Zjednoczonej Prawicy. W jednym jedynym celu o takiej sytuacji marzyłem: bo taka sytuacja oznacza doprowadzenie do biologicznego zaniku niejawnego systemu zarządzania państwem przez oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych. Systemu stworzonego przez generała Kiszczaka.

Maciej Drzazga, Jan A. Kowalski

Lech R. Rustecki

Paweł Bobołowicz, Piotr Bobołowicz, Jan Bogatko, Zbigniew Kopczyński, Wojciech Pokora, Stefan Truszczyński, Piotr Sutowicz, Piotr Witt V Rzeczpospolita Jan A. Kowalski

Wojciech Sobolewski reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna – dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Nr 74 · SIERPIEŃ 2O2O

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 01.08.2020 r. Nakład globalny 10 000 egz. Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

Wybory, wybory… i co teraz?

A

Bernard Ładysz – bas nad basy.TW rekreacyj-

TCena złota zbliżyła się do magicznej granicy 2 tys. dolarów za uncję.TPoinformowano, że

Euforia ze zwycięstwa Andrzeja Dudy powoli przemija. Zatem możemy na spokojnie dokonać analizy powyborczej. Dokonać jej nie ze względu na interesy poszczególnych ugrupowań, ale ze względu na dobro Polski.

G

gigant muzyki filmowej Ennio Moricone oraz

Śladem Węgier, także w Rumunii wprowadzono zakaz szerzenia ideologii gender na wszystkich stopniach edukacji – włącznie z uniwersytetami.


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

3

WOLNA EUROPA

R

Dokończenie ze str. 1

Mit założycielski Republiki Nie posunę się tak daleko, aby twierdzić, że mit założycielski Republiki jest zbudowany na kłamstwie, ale w legendach o zdobyciu Bastylii trudno odnaleźć ścisłość historyczną. Twierdza Bastylii nie została zdobyta, lecz poddana przez

N

ajpierw, kiedy kandydatką na fotel prezydenta w Polsce z ramienia Platformy Obywatelskiej była niecharyzmatyczna i lecąca w sondażach na łeb, na szyję Małgorzata Kidawa-Błońska, niemieckie media pogodziły się z kolejnym bolesnym „ciosem w demokrację” (czytaj: w socjalizm) za wschodnią granicą. Ale – na szczęście dla liberalnej lewicy w Polsce i w Unii Europejskiej – wybuchła pandemia wirusa korona. W wyniku zarazy termin wyborów prezydenckich w Polsce przesunięto, co dało Platformie Obywatelskiej możliwość podmiany zużytej, nieatrakcyjnej kandydatki na nowego, świeżego kandydata, „bezpartyjnego” polityka Platformy i burmistrza Warszawy z jej ramienia, Rafała Trzaskowskiego. Nikt – ani w Niemczech, ani z tego, co wiem, w Polsce – nie zadał sobie pytania, czy to pozostaje w zgodzie z zasadami gry. Jestem jednak przekonany, że gdyby to Andrzej Duda cieszył się w wyborczych sondażach poparciem w granicach 2–4 punktów procentowych, a Małgorzata Kidawa-Błońska sympatią niemal połowy elektoratu i Zjednoczona Prawica wpadłaby na pomysł wystawienia zdrowego konia w wyścigach, zamiast kulawego, to ulica i zagranica zamanifestowałyby agresywnie swój sprzeciw wobec łamania konstytucji (ku zdziwieniu tejże, ale to bez znaczenia). II turę wyborów przeżywałem na żywo w Pieńsku, małym miasteczku nieopodal Zgorzelca, na wschodnim brzegu Nysy. Jeżdżąc wielokrotnie pociągiem Zgorzelec–Wrocław widziałem z okien wagonu opuszczone, grożące zawaleniem budynki zamkniętych hut szkła, niegdyś dających pracę mieszkańcom miasteczka. Dziś to czas przeszły dokonany. Mój znajomy dokumentalista podczas wędrówki z kamerą usiłował poprosić do mikrofonu mieszkańców Pieńska. Przedsięwzięcie to, na ogół wydawałoby się nieskomplikowane, okazało się niezwykłe trudne. Ludzie czmychali na jego widok (mimo, że nie stawiał pytań w rodzaju: na kogo pan/i głosował/a), jedynie jakiś, zapewne podchmielony, młody człowiek wykazał się odwagą i nie uciekł do bramy. Nieśmiałość? Strach? Przed czym? Banery, opatrzone zdjęciem kandydata Platformy, Trzaskowskiego,

jej gubernatora, markiza de Launaya, na słowo honoru, że nic mu się nie stanie. Po czym jakobini ucięli mu głowę. W lochach Bastylii nie było ciemiężonego ludu. Od kiedy kardynał Richelieu urządził w twierdzy więzienie stanu, królowie zamykali tam głównie arystokratów skazanych za rozmaite przestępstwa. Więźniowie (maksymalnie czterdziestu pięciu!) mieszkali wygodnie w komnatach umeblowanych sprzętami sprowadzonymi z ich pałaców, byli obsługiwani przez służbę, posiłki jadali przy stole gubernatora lub sprowadzali z restauracji w mieście. 60% z nich wychodziło na wolność przed upływem sześciu miesięcy, niecałe 30% spędzało tam dwa do czterech lat. Intelektualiści: Voltaire, Marmontel, Beaumarchais – po kilka dni. Jakobini nie uwolnili z twierdzy ludu. W Bastylii znaleziono siedmiu więźniów, w tym czterech fałszerzy pieniędzy pod śledztwem i dwóch wariatów. Jeden z nich, hrabia de Whyle de Malleville, został zamknięty na polecenie ojca, który płacił za jego utrzymanie. Uwolniono ich w triumfie i czym prędzej odprowadzono do innego domu wariatów. Oblężenie Bastylii i jej rozbiórka nie były spontanicznym zrywem ludu, ale operacją budowlaną przygotowaną na zamówienie przedsiębiorcy rozbiórkowego, obywatela o nazwisku Palloy. Jego ludzie czekali na otwarcie bram w pogotowiu – z kilofami, siekierami, taczkami, wozami, drabinami – wszystkim, co jest potrzebne do rozbiórki. Na jedenaście lat Bastylia stała się ogromnym kamieniołomem. Pracowało w nim od 400 do 1200 robotników. Z jej kamieni zbudowano m.in. most Concorde. Jeszcze za Napoleona usuwano resztki. Z odpadów Palloy produkował pamiątki turystyczne. Wyrabiał także medale z kajdan i łańcuchów znalezionych w Bastylii. Można je napotkać w rozmaitych muzeach prowincjonalnych. W rzeczywistości były to łańcuchy mostu zwodzonego. Następnym obiektem pożądań „patrioty” Palloya była katedra Notre Dame. Z góry zapłacił za budulec. Zdołał tylko obalić i sprzedać statuy królów

przewyższały liczebnie te z Andrzejem Dudą ( jak zresztą we wszystkich miejscowościach, przez jakie przejeżdżałem kilka dni przedtem, jadąc ze Zgorzelca do Karpacza). Wieczorem, już w Zgorzelcu, na imprezie wyborczej, po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów, dających zwycięstwo niewielką przewagą głosów kandydatowi Zjednoczonej Prawicy, miałem okazję wysłuchać dwu, jakże do siebie niepodobnych i w zasadzie mówiących wszystko o polskiej scenie politycznej wystąpień obu pretendentów do Pałacu Prezydenckiego. Jedno, dr. Dudy, koncyliacyjne, drugie – mgr. Trzaskowskiego, naburmuszonego i wyraźnie niezadowolonego, aczkolwiek nadal liczącego na wyborcze zwycięstwo po podliczeniu głosów w dalszych okręgach. Czas pracował nieubłaganie dla uśmiechniętego Andrzeja Dudy. Kiedy w Pieńsku skończyła się noc wyborcza i nastał powyborczy świt, było już pewne, że nic, a raczej nikt nie zagraża zwycięstwu Andrzeja Dudy, który został prezydentem RP na II kadencję. Jest dopiero poniedziałek, jeszcze na wcześnie na analizy powyborcze w niemieckich mediach (są one po-wolne, a nie tyle wolne). To wymaga jeszcze odrobinę czasu. Kogo wybrał Pieńsk? Czy starannie nieogolonego Trzaskowskiego, czy naturalnego Dudę? W I turze Duda zdobył w Pieńsku nieco ponad 42 procent głosów, kiedy Trzaskowski ponad 29. W II turze natomiast Andrzej Duda przegrał różnicą pięciu głosów. Rafał Trzaskowski uzyskał poparcie 50,06 procent wyborców, Duda – 49,94. Na Trzaskowskiego głosowali wyborcy Hołowni (16,99 procent w I turze), a także na niego głosować musieli sympatycy skrajnej lewicy i PSL. Przyglądając się wynikom, trudno nie zauważyć, że – jak to mówią socjolodzy – Duda skupił wokół siebie elektorat pozytywny. Dlaczego wynik wyborów był taki, a nie inny, to pytanie do ekspertów i dobrze byłoby się wsłuchać w ich opinie. W Niemczech reakcje na wynik wyborów w Polsce w noc wyborczą były oszczędne. Rozczarowanie było powszechne. Po I turze wyborów prezydenckich za Odrą i Nysą mówiono, że Rafał Trzaskowski nie ma szans, nie będzie bowiem w stanie skupić przy sobie zwolenników skrajnej lewicy i skrajnej

P

i

o

t

r

W

i

t

ilość łóżek. Rząd jakby nic nie zrozumiał z pandemii covid. Dzisiaj, w lipcu, jest mniej łóżek szpitalnych niż było w styczniu. Kontynuuje się zamykanie. Zlikwidowano czternaście łóżek reanimacyjnych w Strasburgu. Zamknięto oddział reanimacyjny w szpitalu Celestin w Alzacji, gdzie łóżek najbardziej brakowało. To nie jest tylko sprawa personelu medycznego, który wychodzi na ulice i strajkuje, i nie chodzi tylko o pracę – mówi rzecznik pielęgniarzy Thirerry Amouroux. Stawką jest życie i zdrowie Francuzów. Francja na 1000 osób ma 1,9 łóżka reanimacyjnego; Niemcy mają osiem. Niemcy mają pięć razy więcej łóżek reanimacyjnych niż Francja, a jednocześnie cztery razy mniej ofiar koronawirusa. Dzisiaj, kiedy rysuje się groźba drugiej fali epidemii, francuska służba zdrowia wciąż czeka na sprzęt. Nie ma dostatecznej ilości masek specjalistycznych. Brak personelu. Minister Zdrowia obiecał nabór 15 tysięcy nowych pracowników. Wśród tych 15 tysięcy jest siedem i pół tysiąca nowych etatów i tyleż etatów wakujących z braku kandydatów. Pielęgniarze francuscy nie chcą pracować za proponowaną płacę i uciekają za granicę albo zmieniają zawód. W szpitalach wszyscy są źle opłacani. Ale salowa, która naraża życie ubrana w plastikowy worek do śmieci z braku bluz ochronnych, uważa, że zasługuje na więcej. Dzisiaj są wściekli, ponieważ dali z siebie wszystko, a rząd targuje się z nimi jak szmaciarz. Nie chcą medali, hołdów, uroczystości i wyrazów uznania. Chcą, aby ich pracodawca płacił im przyzwoicie, odpowiednio do ich kompetencji, kwalifikacji, odpowiedzialności i zaangażowania. Wieczorem z parteru wieży Eiffla i z trzeciego piętra strzelano sztucznymi ogniami. Kanonada trwała pół godziny. Wielkie kule, które zwykle kojarzą się z dmuchawcami, obecnie kojarzyły się z ogromnym koronawirusem.

t

Wygrana mimo wszystko i fajerwerk o kształcie koronawirusa biblijnych, dekorujące portale. Katedra uniknęła rozbiórki tylko przypadkiem: inny obywatel – historyk i erudyta – odkrył na fasadzie północnej wizerunek bogini egipskiej Izydy. Katedra ocalała jako świątynia egipska, nie chrześcijańska. Tak więc – w micie założycielskim Republiki Francuskiej o zdobyciu Bastylii jest mniej więcej tyle samo prawdy, co w zdobyciu Pałacu Zimowego – micie założycielskim Związku Rad.

Defilady i fajerwerki Mieliśmy w tym roku prawo nie do jednej, ale do dwóch defilad. Prezydent pragnął, aby z okazji zwycięstwa nad koronawirusem personel szpitalny defilował wspólnie z wojskiem. Personel podjął wyzwanie i defilował, ale sam. Ci, których poświęcenie oklaskiwaliśmy z okien i balkonów przez trzy miesiące, manifestowali 14 lipca od placu Bastylii do placu Republiki przeciwko przywilejom, jeszcze dzisiaj do obalenia. Była to jednocześnie demonstracja przeciwko ugodzie podpisanej z rządem przez część związków zawodowych służby zdrowia. Uroczystość wieczorem w Grand Palais, zorganizowana przez ministra zdrowia Verana; spektakl w Operze

Paryskiej dla wybranych; dekoracje orderami, hołd oddany podczas defilady, podwyżka 183 euro netto. Dlaczego więc nie minęło ich oburzenie? Mieli trzy wymagania: jedno odnośnie do zarobków, drugie – łóżek szpitalnych i trzecie – naboru nowych pracowników. We wszystkich trzech przypadkach rezultat oczekiwań jest opłakany. Obiecano im podczas epidemii 300 euro podwyżki. Potem przeliczono ponownie: dostaną sto osiemdziesiąt. Właściwie dostaną dziewięćdzieskąt, ale teoretycznie, praktycznie ani centyma w tym roku. W przyszłym mają otrzymać dziewięćdziesiąt euro i w następnym też dziewięćdziesiąt. Ponieważ tyle wynosi różnica stwierdzona przez Komisję Europejską między średnią płacą w Europie i we Francji; Francja płaci najmniej. Będą zatem wciąż opłacani gorzej niż reszta Francuzów. Trzeba w Polsce dobrze zdać sobie sprawę, że euro we Francji warte jest mniej niż złotówka w Polsce. Mówię o sile nabywczej. Problem szpitali francuskich to więcej pracowników administracyjnych, jak medycznych. Od roku 2000 było 71 tysięcy lekarzy i 30 tysięcy urzędników. W ciągu 10 lat odebrano 11,3 mld z budżetu na szpitale. I tę politykę się kontynuuje, nadal zmniejszając

Katedra Notre Dame Będzie wyglądała dokładnie jak dawniej. 9 lipca ogłoszono decyzję. Eksperci budownictwa, historycy sztuki,

FOT. MGDA SOBOLEWSKA

achunek za pięć lat działalności to jest miecz obosieczny i odnosi się także do Polonii. W regionie paryskim dwie trzecie Polaków głosowało na Trzaskowskiego. Ale też PiS zapracował sobie na ten wynik sumiennie. Po pięciu latach rządów Instytut Polski w Paryżu wciąż jest zamknięty. Uroczyście obiecanego remontu, niewielkiego, nawet nie rozpoczęto. Nie ma więc polskich wystaw, nie ma filmów, nie ma biblioteki. Co dano w zamian? Niezrozumiałą politykę historyczną. Dwie sesje opluwania Polski zorganizowane przez PAN, z udziałem prof. Grossa, Anny Bikont, noblistki i innych podobnych. Jeszcze trochę wysiłku w tym kierunku, panowie, i za chwilę przejdziecie do historii, czyli do przeszłości. W kraju PiS wygrał z niewielką przewagą, choć zrobił bardzo wiele, żeby przegrać. Nie będę się nad tym rozwodził. Psychologiczny czynnik zmiany nigdzie nie jest lepiej widoczny, jak we Francji, jęczącej w jarzmie dyktatorów mody. Podczas epidemii Francuzi zaoszczędzili 300 miliardów euro (słownie: trzysta miliardów!). Natychmiast po otwarciu sklepów rzucili się na zakupy. Nowe ubranie trzeba zmienić po sezonie, gdyż linia jest już niemodna. Trzeba zmienić niemodny samochód, umeblowanie, wyposażenie łazienki. Telewizyjna prezentacja profesora Didiera Raoulta wywołała prawdziwy skandal. Wezwany do Paryża przed komisję parlamentarną słynny infekcjolog z Marsylii ukazał się w telewizji ubrany niezgodnie z aktualnymi trendami: po raz pierwszy od wielu miesięcy profesor zamienił biały kitel szpitalny na ubranie cywilne: swoją starą marynarkę – długą i o szerokich ramionach.

prawicy, jako że w I turze uzyskał zaledwie nieco ponad 30% głosów wobec ponad 43% prezydenta ubiegającego się o reelekcję, co przesądza o snach o zwycięstwie burmistrza Warszawy. Niemieccy dziennikarze nie przewidzieli jednakże „elastyczności” Rafała Trzaskowskiego, który prezentował się i jako zwolennik lewicy (nie wymieniając

J

a

n

B

o

skrótu LGBT), i zauważający „wiele wspólnego” z Konfederacją. W Niemczech taki slalom przyniósłby odmienne skutki od wywołanych w Polsce: kandydat, jako niewiarygodny, przepadłby z kretesem. Kurtuazyjnie niemieccy komentatorzy pomijają ten zagadkowy „efekt Trzaska”, co tylko dowodzi nieznajomości mechanizmów politycznych

g

a t k o

Po wyborach, przed wyborami Lewicowe, opiniotwórcze media w Niemczech z nieukrywaną rozpaczą zareagowały na klęskę swego kandydata w wyborach prezydenckich w Polsce, „liberała” Rafała Trzaskowskiego.

niemieckich obserwatorów sceny politycznej w sąsiedzkiej Polsce. To wcale nie nowość. Przypominam sobie reakcje niemieckich mediów na wybuch Solidarności czy stan wojenny: zawsze spóźnione, zawsze błędne. Potem zaczęły pojawiać się sondaże, wskazujące na wzrost poparcia dla kandydata Platformy Obywatelskiej i wraz z nimi wzrosła nadzieja na zmiany nad Wisłą (schemat: najpierw zmiana w fotelu prezydenckim, potem przedterminowe – a jakże, zwycięskie dla lewicowej koalicji – wybory do Sejmu i potem zwycięstwo socjalizmu (nowomowa: liberalizmu). Hulaj dusza, piekła nie ma! Ultralewicowa, monachijska gazeta „Süddeutsche Zeitung” nazajutrz po wyborach (13 lipca) krzyczy: Zwycięstwo Dudy odzwierciedla rozdarcie Polski!. Oczywiście gdyby identyczną, a nawet mniejszą różnicą głosów zwyciężył Trzaskowski – idę o zakład – tytuł agitki Viktorii Großmann brzmiałby: Zwycięstwo Trzaskowskiego odzwierciedla jedność Polski. Ach, gdzie te czasy, kiedy nawet w monachijskiej „Süddeutsche Zeitung” można było znaleźć informacje, a nie propagandę! Były. Minęły… SZ opatruje materiał o wynikach wyborów prezydenckich w Polsce zdjęciem sztabu wyborczego Andrzeja Dudy z podpisem: „Prezydent Andrzej Duda, na zdjęciu wraz z rodziną, jeszcze przed podliczeniem głosów w niedzielę uznał się za zwycięzcę”. I dalej: „Wielu ceni dominującą partię PiS za wywiązanie się z obietnic wyborczych i wyższe świadczenia socjalne. Inni natomiast widzą kraj na tej samej drodze, co Węgry i Białoruś”. Viktoria Großmann nie podaje jednak, jakie obietnice wyborcze spełniono na Białorusi i jak wysokie są tam świadczenia socjalne. Z tymi w Niemczech też nie porównuje. Dalej coś o lewackiej Akcji Demokracja i o rozpaczy jej aktywisty, Jakuba Kocjana, który zapowiedział na Whatsappie „Będziemy stawiać opór”. To, że stawianie oporu demokratycznym wyborom ma z demokracją niewiele wspólnego, autorce materiału nie przeszkadza. Dla ilustracji misji tej monachijskiej gazety dłuższy cytat: „Kocjan jest zaangażowany w Akcji Demokracja, to grupa aktywistów, jaka już w 2017 roku protestowała łańcuchami świetlnymi przeciwko reformom wymiaru sprawiedliwości. Kocjan mówi, że pod rządami PiS, które objęło władzę w 2015 roku, a minionej

deputowani, architekci placu budowy jednomyślnie opowiedzieli się za rekonstrukcją identyczną. Po pożarze Emmanuel Macron sugerował wprowadzenie akcentu nowoczesnego, co ogromnie pobudziło wyobraźnię wszystkich apostołów postępu. Nic z tego. Zwolennicy szklanej iglicy, plastikowego dachu, tarasu widokowego na dachu, parku-ogrodu bio oraz więźby dachowej betonowej lub z materiałów zastępczych muszą się obejść smakiem. Wieżyczka transeptu i dach będą z ołowiu, jak dawniej; więźba dachowa z belek dębowych, jak 850 lat temu. Modernistyczne projekty nie były całkiem niewinne politycznie – miały zdesakralizować katedrę, zamienić ją w świecki zabytek budownictwa. Na szczęście infułat Chauvet – rektor katedry, oraz znakomity arcybiskup Paryża Michel Aupetit czuwali. Po pożarze, jak tylko można było wejść do budynku, odprawili w niej dwie msze, jedną w Wielkanoc, drugą w święto Wniebowstąpienia, celem podkreślenia, że katedra jest kościołem. Podobna rekonstrukcja możliwa jest tylko we Francji. Jest tutaj wiele katedr. Violet-le-Duc żeby naprawić zniszczenia dokonane przez jakobinów, mógł kopiować brakujące elementy z oryginałów zachowanych gdzie indziej. Jego rekonstrukcja jest doskonale wierna. Po pożarze zastanawiano się, skąd wziąć las tysiąca pięciuset dębów do zrekonstruowania więźby dachowej. Troska płona. Chodzi zaledwie o 1,4% rocznej francuskiej produkcji drewna dębowego według danych Ministerstwa Rolnictwa. Wreszcie – budowniczy katedr czekają w pogotowiu. Cech wysoko kwalifikowanych rzemieślników-artystów – Compagnons de la Tour – nigdy nie przestał istnieć. Kamieniarze, cieśle, kowale, przygotowani zawodowo według średniowiecznych zasad, łącznie z podróżą czeladnika przed otrzymaniem dyplomu, przenoszą się z jednej katedry do drugiej, z jednego zamku do innego, naprawiając, co trzeba. Do zobaczenia w katedrze w 2024 roku! K

jesieni wybrano je ponownie, jego kraj zmienił się. Widać skutki odrzucania mniejszości, języka nienawiści, z jakim występuje PiS wspierany przez Kościół. Opowiada on o czynnych napaściach na ludzi homo- i transseksualnych; na demonstracjach atakuje się i molestuje kobiety, policja reaguje coraz ostrzej. »Poleje się krew« – mówi”. Czy Państwa zdaniem Polska jest takim krajem, jak opisuje monachijska gazeta? Czasem mam wrażenie, czytając o relacjach polsko-niemieckich i o sytuacji w Polsce, że przeglądam w bibliotece stare numery niemieckich gazet z lat 30. ubiegłego wieku. A tu nagle: przecieram oczy ze zdziwienia – brutalnie razi mnie tytuł na łamach gazety „Deutschland Kurier”: Patrioci wygrywają pełną napięcia bitwę wyborczą w Warszawie – Jeszcze Polska nie zginęła! Tak, wiem – „Deutschland Kurier” to nie „Bild Zeitung” i swym zasięgiem nie ogarnia całej Republiki. Otóż okazuje się, że muszę połknąć żabę: nieprawdziwe jest moje stwierdzenie, że cała niemiecka prasa jest lewacka! Otóż jest (na szczęście) „Deutschland Kurier!” Polska prawica medialna też (w większości!) nie rozumie niemieckiej prawicy i dokleja jej lewackie łatki w rodzaju „prawicowy populizm” (konserwatywna AfD), tak samo, jak lewacka „Süddeutsche Zeitung” stara się ośmieszyć chrześcijańsko-socjalny PiS! Tomasz M. Froelich, autor artykułu o wynikach wyborów w Polsce, zasługuje na zacytowanie: „Prezydent Trzaskowski to byłby horror, ponieważ był on kandydatem elit lewicowo-globalistycznych. Elity te przez dziesięciolecia pozbawiły całe połacie Zachodu instynktu samozachowawczego wskutek pogardy wobec tego, co jest dla niego podstawowym warunkiem: wiary chrześcijańskiej, tradycji, miłości ojczyzny, tożsamości, gospodarki rynkowej, rodziny. Ten program o uniwersalnym roszczeniu nie miał się zatrzymać u granic Polski. Ale na szczęście zatrzymał się. Na razie. Na Zachodzie wielu nie jest w stanie zrozumieć rozumowania Polaków, z których większość wybrała Dudę. Ale to raczej problem Zachodu, a nie Polski. W Polsce nadal idzie się raczej na niedzielną Mszę Świętą, niż na Christopher Street Day (Paradę LGBT). I to chyba dobrze”. Po wyborach jest przed wyborami. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

4

U

siłując odpowiedzieć na to pytanie, w dużym stopniu trzeba polegać na dedukcji, źródła bowiem, które mogłyby wyjaśnić ten zwrot, są utajnione w aktach wywiadu brytyjskiego i organów ZSRR. 27 lipca 1944 roku wojska radziec­ kie zainstalowały w Chełmie samozwańczy Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który zyskał uznanie ze strony ZSRR. W obliczu faktów dokonanych stawiało to rząd londyński na przegranej pozycji, gdyż z powodu zerwania z nim stosunków dyplomatycznych przez ZSRR w kwietniu 1943 roku, władze polskie uznawane były przez organa radzieckie za nielegalne. Stalinowi zależało jednak na włączeniu części środowisk związanych z legalnymi władzami polskimi do systemu władzy budowanego pod osłoną wojsk radzieckich w Polsce; dlatego PKWN formalnie nie był rządem. Już rozmowy sondażowe z ambasadorem radzieckim w Londynie Lebiediewem w czerwcu 1944 roku wykazały, że ZSRR był gotów przywrócić stosunki dyplomatyczne z rządem londyńskim za cenę ustąpienia m.in. prezydenta Raczkiewicza oraz wodza naczelnego, gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Negocjacje władz RP na uchodźstwie rozpoczął premier Stanisław Mikołajczyk 30 lipca w Moskwie pod wyraźnym naciskiem dyplomacji Wielkiej Brytanii i USA. Państwa te chciały zmusić Polaków do zaakceptowania wszystkich radzieckich żądań terytorialnych, organizacyjnych i personalnych, co spowodowałoby w istocie likwidację polskich władz na uchodźstwie. Nalegały nawet na uznanie za prawdziwą radzieckiej wersji mordu dokonanego na oficerach polskich w Katyniu. Churchill w liście do Stalina przekonywał, że „byłoby bardzo pożałowania godne, a nawet byłoby nieszczęściem, gdyby zachodnie demokracje uznały jeden organ władzy Polaków, a Wy uznalibyście inny”. Sam Mikołajczyk gotów był po wyzwoleniu Warszawy przez AK dokonać tam rekonstrukcji rządu, uzupełniając go o przedstawicieli PPR. Dlatego rozpoczęte 1 sierpnia 1944 roku powstanie warszawskie miało przede wszystkim znaczenie polityczne. Chodziło o ujawnienie z chwilą wejścia do stolicy wojsk radzieckich przedstawicieli legalnych władz polskich, podległych rządowi londyńskiemu.

Można zaryzykować stwierdzenie, że o ile alianci zachodni chcieli, ale nie byli w stanie udzielić pomocy powstańcom warszawskim w sierpniu 1944 roku, o tyle ZSRR nie chciał, a nawet nie był w stanie tego zrobić. 3 sierpnia prezydent RP Władysław Raczkiewicz zwrócił się do Churchilla z prośbą o dokonanie natychmiastowych zrzutów broni i amunicji w Warszawie. Z podobnym apelem do brytyjskich władz wojskowych wystąpili generałowie Kukiel i Kopański. Trzy dni później Jan Ciechanowski, ambasador RP w Waszyngtonie, przedłożył amerykańskiemu Kolegium Połączonych Szefów Sztabów formalną prośbę polskiego rządu o zorganizowanie pomocy dla powstania. Akcja dyplomatyczna, mająca na celu zorganizowanie efektywnego wsparcia dla powstańców była odtąd intensywnie prowadzona przez wszystkie agendy rządu RP na uchodźstwie. Stalin na początku konsekwentnie ignorował zryw AK i opierał się prośbom aliantów zachodnich o udostępnienie lotnisk radzieckich dla ich samolotów wykonujących zrzuty nad Warszawą. Prawdopodobnie jeszcze wówczas liczył na szybkie zdobycie miasta. Jednak pancerne kontruderzenie niemieckie pod Radzyminem i Wołominem (25 lipca–5 sierpnia 1944 roku) zakończyło się klęską wojsk radzieckich i przerwało operację brzesko-lubelską, uniemożliwiając tym samym zajęcie przez Rosjan z marszu prawobrzeżnej części Warszawy. Oddziały polskie i radzieckie musiały wkrótce stawić czoła niemieckiej próbie likwidacji przyczółka warecko-magnuszewskiego po lewej stronie Wisły w zwycięskiej bitwie pod Studziankami

P O W STA N I E WA R S Z AW S K I E Co doprowadziło do nagłej zmiany planów operacyjnych dowództwa radzieckiego, które siłami oddziałów Ludowego Wojska Polskiego podjęło próbę zdobycia Warszawy we wrześniu 1944 roku i udzieliło pomocy materiałowej powstańcom warszawskim?

Czy Stalin mógł uratować powstanie warszawskie? Maciej Szczepańczyk

(9–16 sierpnia). Jednak utrata inicjatywy strategicznej na głównym polskim kierunku radzieckiego natarcia operacji „Bagration” spowodowała, że 20 sierpnia Stalin podjął decyzję o rozpoczęciu operacji jassko-kiszyniowskiej, mającej na celu opanowanie Rumunii, a 8 września Armia Czerwona rozpoczęła operację wschodniokarpacką, której celem było przebicie się na Nizinę Węgierską. 29 sierpnia wszystkie trzy Fronty Białoruskie oraz 1. i 4. Fronty Ukraińskie otrzymały polecenie przejścia do obrony. Ten rozkaz Stawki można uznać za zakończenie operacji „Bagration”. O zaciętości walk na kierunku warszawskim świadczą straty poniesione przez obie strony: wojska 1. Frontu Białoruskiego utraciły 166 808 żołnierzy (poległych i rannych), a armie niemieckie 91 595 (poległych, rannych i zaginionych). Tym samym musi upaść hipoteza, że Stalin celowo, z przyczyn politycznych wstrzymał ofensywę w kierunku Warszawy, w której wybuchło powstanie. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że o ile alianci zachodni chcieli, ale nie byli w stanie udzielić pomocy powstańcom warszawskim w sierpniu 1944 roku, o tyle ZSRR nie chciał, a nawet nie był w stanie tego zrobić. Alianci zachodni nie zrezygnowali jednak z wywierania wpływu na ZSRR, by pomógł powstańcom. 20 sierpnia Churchill i Roosevelt wysłali wspólny list do Stalina, w którym znalazły się słowa: „zastanawiamy się, jaka będzie reakcja światowej opinii publicznej, jeśli antyfaszyści w Warszawie zostaną rzeczywiście opuszczeni. Uważamy, że my wszyscy trzej powinniśmy uczynić wszystko, co tylko możemy, aby ocalić możliwie najwięcej znajdujących się tam patriotów”. Po niezwykle brutalnej odpowiedzi Stalina (22 sierpnia) Roosevelt przyjął wyraźny kurs na unikanie konfrontacji. 29 sierpnia w Izbie Gmin minister Eden odczytał deklarację uznającą żołnierzy AK za stronę, której przysługują takie same prawa jak żołnierzom regularnych armii przestrzegających konwencji międzynarodowych. USA uczyniły to samo 30 sierpnia.

T

ymczasem miał miejsce głęboki kryzys władz RP na uchodźstwie. Premier Mikołajczyk podjął zagadnienie rekonstrukcji rządu w kontekście stosunków polsko-radzieckich. Zgodnie z jego propozycją, przedstawioną 18 sierpnia na posiedzeniu Rady Ministrów, miał on się udać do Warszawy natychmiast po uwolnieniu jej od Niemców, aby tam dokonać przebudowy rządu w porozumieniu z Radą Jedności Narodowej i kierowaną przez komunistów KRN. W skład rządu, obok przedstawicieli czterech stronnictw (SN, SL, SP i PPS), weszliby także reprezentanci komunistów (PPR). Zasadniczym zadaniem nowego rządu byłoby przygotowanie wyborów do sejmu, który miał uchwalić nową konstytucję i wybrać prezydenta. 29 sierpnia w depeszy do Naczelnego Wodza plan Mikołajczyka bardzo ostro skrytykował dowódca AK, gen. Tadeusz Bór-Komorowski, określając go jako całkowicie kapitulacyjny, uznał, że jest to „zejście

z platformy niepodległościowej” oraz wezwał rząd do bezkompromisowej postawy wobec Sowietów. 30 sierpnia gen. Kazimierz Sosnkowski, od początku przeciwny wybuchowi powstania, próbował wywołać bunt II Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa, stacjonującego we Włoszech. Jego stanowisko przekazał emisariusz płk dypl. Józef Smoleński: „Naczelny Wódz powiedział mi, że w sytuacji obecnej, tak ciężkiej dla Polski, zdecydowany jest wypowiedzieć na ręce ministra wojska posłuszeństwo Rządowi, który idzie na kapitulację wobec Rosji i doprowadza do utraty niepodległości Polski. Wychodząc z założenia historycznego, politycznego i moralnego, Naczelny Wódz i Wojsko nie mogą dopuścić do tej kapitulacji, na którą Polska nie zasłużyła jako Państwo współwalczące z Niemcami i jako Naród pełen wartości państwowotwórczych. Polska nie może wyjść z tej wojny okrojona, i w dodatku utracić niepodległości na rzecz Rosji, której osławiony komitet Osóbki-Morawskiego jest tylko agenturą”.

O

statecznie gen. Kazimierz Sosnkowski zdecydował się na publiczną demonstrację swojego stanowiska, publikując [przytoczony na s. 1, przyp. red.] rozkaz. Rozkaz ten stał się dla przeciwników gen. Sosnkowskiego znakomitym pretekstem do podjęcia intensywnych działań, które miały doprowadzić do usunięcia go ze stanowiska Naczelnego Wodza. 7 września gen. Anders w liście przesłanym przełożonemu poddał ostrej krytyce treść rozkazu, jakoby uderzającą w stosunki sojusznicze z Wielką Brytanią. 12 września Mikołajczyk zażądał od prezydenta Raczkiewicza usunięcia gen. Sosnkowskiego ze stanowiska Naczelnego Wodza, co prezydent uczynił 30 września. Tym samym od kierowania Polskimi Siłami Zbrojnymi został odsunięty jeden z najzagorzalszych przeciwników Stalina. Stalinowi udało się zatem podzielić władze RP na uchodźstwie, nie wiemy jednak, na ile jego nagły zwrot wrześniowy podyktowany był naciskami mocarstw anglosaskich, a na ile wynikał z jego własnej kalkulacji. 9 września Stalin wyraził wreszcie zgodę na wahadłowe loty amerykańskich samolotów do Warszawy. Było to z jego strony wyraźnie ustępstwo, gdyż zgodnie z porozumieniem w Teheranie z 1943 roku, ziemie polskie miały się znaleźć w wyłącznej strefie operacyjnej Armii Czerwonej. 18 września wystartowało 110 bombowców strategicznych B-17, chronionych przez 157 samolotów myśliwskich typu Mustang P-51 i 1 typu Mosquito. Lądowały później w bazie radzieckiej w Połtawie, co propaganda radziecka uznała za „jedno z największych lądowań w dziejach Rosji”. Loty wahadłowe do Warszawy planowano jeszcze na 28 września i 2 października, ale ZSRR ponownie odmówił zgody na lądowanie samolotów amerykańskich na swoim terenie. Regularną jednostką Polskich Sił Zbrojnych przeznaczoną do udziału w powstaniu powszechnym w kraju, a w której przygotowanie włożono najwięcej wysiłku, była 1. Samodzielna

Brygada Spadochronowa gen. Stanisława Sosabowskiego. 27 lipca 1944 r. ambasador RP w Londynie Edward Raczyński spotkał się z ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, Anthonym Edenem, którego poinformował wstępnie o planach powstania w Warszawie. Jednocześnie w imieniu polskiego rządu poprosił Brytyjczyków o: 1) skierowanie do stolicy polskiej 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej, 2) oddanie do dyspozycji AK czterech polskich dywizjonów lotniczych w Wielkiej Brytanii, 3) zbombardowanie niemieckich lotnisk koło Warszawy, 4) uznanie praw kombatanckich żołnierzy AK. Już jednak następnego dnia Foreign Office oficjalnie poinformowało Raczyńskiego, że spełnienie polskich postulatów jest niemożliwe.

12 września 1944 roku odbyła się odprawa 1. Brytyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej, gdzie podano zadanie dla brygady Sosabowskiego: zamiast zrzutu na pomoc powstaniu warszawskiemu, miała wziąć udział w operacji powietrzno-desantowej Market-Garden w Holandii. Spowodowało to ostry kryzy w jednostce. Żołnierze polscy odmówili na znak protestu zjedzenia śniadania.

N

iemal jednocześnie zmieniło się położenie operacyjne wojsk radzieckich i LWP. 15 września została zajęta prawobrzeżna część Warszawy. Rano 15 września marszałek Rokossowski rozkazał dowódcy 1. Armii WP, gen. Berlingowi, wyjść do końca dnia na wschodni brzeg Wisły na odcinku Pragi i przeprowadzić rozpoznanie brzegu Wisły w celu uchwycenia przyczółków na jej zachodnim brzegu. Nie możemy wykluczyć, że za decyzją Stalina opanowania przyczółków lewobrzeżnej Warszawy poza naciskami mocarstw anglosaskich stała groźba zrzutu brygady gen. Sosabowskiego do walczącej stolicy, co skomplikowałoby sytuację polityczną ZSRR. Zrzuty radzieckie dla powstania warszawskiego, zapoczątkowane 13/14 września 1944 roku, kontynuowane były przez następne noce do 18 września, a po przerwie 18–21 września trwały nadal do nocy 28/29 września. Oddziały powstańcze podjęły 5 ckm i 10 tys. sztuk amunicji do nich, 700 pm z 60 tys. amunicji, 143 kbppanc z 4290 szt. amunicji, 48 granatników i 1729 granatów, 160 kb z 10 tys. amunicji, ok. 4000 granatów ręcznych. Sowieci zrzucili też powstańcom inne zaopatrzenie o wadze 50–55 ton, w tym 15 ton żywności. W dniach 17–19 września 1944 lotnictwo radzieckie bombardowało Cytadelę Warszawską, z której Niemcy przypuszczali zmasowane ataki na okoliczne ulice opanowane przez powstańców. Walki o przyczółki warszawskie były z punktu widzenia taktycznego klęską. Za cenę poległych 2834 żołnierzy LWP i kilkuset powstańców zyskano jedynie chwilowe powodzenie na tym odcinku. Jednak w świetle tego, że brygada Sosabowskiego została zrzucona w Holandii dopiero 17 września, ten ruch Stalina może nie wydawać się tak

nielogiczny. ZSRR potrzebował jakiegoś gestu, by poprawić swój wizerunek w opinii międzynarodowej jako aktywny członek koalicji antyhitlerowskiej. PKWN przyjął jawnie wrogą postawę wobec powstania. Na posiedzeniu Komitetu, które odbyło się w Lublinie 15 września 1944 r. z udziałem Bolesława Bieruta, Romana Zambrowskiego, Jakuba Bermana, Michała Roli-Żymierskiego i Stanisława Radkiewicza, zdecydowano o stworzeniu wojsk wewnętrznych, które w przypadku klęski Niemców miały wkroczyć do Warszawy i rozbić zwycięską Armię Krajową. Jak widzimy, obie strony traktowały wybuch powstania warszawskiego

Stalinowi udało się zatem podzielić władze RP na uchodźstwie, nie wiemy jednak, na ile jego nagły zwrot wrześniowy podyktowany był naciskami mocarstw anglosaskich, a na ile wynikał z jego własnej kalkulacji. jako element walki politycznej o władzę w powojennej Polsce. Mocarstwa zachodnie, związane z ZSRR ustaleniami konferencji teherańskiej 1943 roku, miały już bardzo nikłą swobodę manewru w sprawie polskiej. Niewątpliwym sukcesem ZSRR było natomiast zrównanie na pozycji negocjacyjnej powołanych przez niego bytów samozwańczych PKWN i KRN z legalnymi władzami RP na uchodźstwie. Do symbolu urasta fakt, że premier Mikołajczyk, jeden z głównych zwolenników wybuchu powstania warszawskiego, dowiedział się o tych ustaleniach w czasie konferencji moskiewskiej w październiku 1944 roku. K

R E K L A M A

audycja

OD CHATY DO CHATY

Program o tematyce podróżniczej przedstawiający Polskę i jej regiony ze szczególnym uwzględnieniem gospodarstw agroturystycznych. Audycja w ramach cyklicznej trasy letniej Radia Wnet – Wracamy do źródeł. Wraz z mobilnym studiem Radia Wnet wędrujemy od chaty do chaty, z dala od wielkich aglomeracji, przybliżamy słuchaczom kulturę, ciekawe miejsca oraz historię odwiedzanych miejscowości i regionów. Zapukamy do drzwi gospodarstw agroturystycznych, laureatów konkursu „Na wsi najlepiej – 12 dobrych praktyk w turystyce wiejskiej”, realizowanego przez Polską Organizację Turystyczną.

WARSZAWA 87.8 KRAKÓW 95.2 WROCŁAW 96.8 Partnerem podróży OD CHATY DO CHATY jest Polska Organizacja Turystyczna


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

5

PRZEGRANI

Żurnaliści prawicowi, a więc ideowi, oceniają decyzje liderów Konfederacji jako pragmatyczną „grę na siebie”. Konfederacja miałaby działać we własnym interesie partyjnym, górującym nad pożytkiem Polski. Otóż śpieszę donieść, że nie jest to trafiona perspektywa i z innej należy diagnozować rozstrzygnięcia Konfederacji. Właściwy punkt widzenia, w moim głębokim przekonaniu, to uznanie, że mamy do czynienia z czymś na kształt ideologii, z wnętrza której wypływają motywacje Konfederatów. Czuję się w obowiązku skreślić tych kilka słów, ponieważ zdumiewa mnie, że argument ten nie padł w bodaj żadnym komentarzu dziennikarzy.

Dwie twarze wyborów prezydenckich Sławomir Zatwardnicki

Bosak, sympatyczniejsza twarz ideologii

P

roszę wysłuchać dowolnego „kazania” Grzegorza Brauna, rozpoczynającego się od „Szczęść Boże”. Najlepiej może tego opublikowanego przed II turą wyborów Duda czy Trzaskowski. Grzegorz Braun, w którym członek rady liderów Konfederacji przestrzega, by nie dać się zaszantażować i nie wybierać między dżumą i cholerą (PiS i PO). Już to pokazuje, że ten system myślenia jest na tyle hermetyczny, że nie tylko nie dopuszcza elastyczności, ale też urąga zdrowemu rozsądkowi czy bodaj podstawowemu zmysłowi wyczuwającemu wiatr, w którym idą zmiany cywilizacyjne. To swoją drogą ciekawe, że taka ideologiczna sztywność w teorii – w praktyce sprawiła, że niemal połowa zwolenników Konfederatów, którzy jednak nie posłuchali Brauna, oddała głos na Trzaskowskiego. Tak to się musi kończyć: wąskie myślenie niechybnie prowadzi w ślepą uliczkę. Podstawową zasadą hermeneutyczną w interpretacji wypowiedzi Brauna et consortes powinna być ta: uwierzyć w to, co mówią! Ideolog mówi szczerze, dlatego nie trzeba szukać drugiego dna (np. interesu partyjnego). Warto chyba, żeby zdali sobie z tej hermetycznej szczelności poglądów sprawę głosujący na Bosaka w pierwszej turze. Sam mam wśród znajomych ludzi niezideologizowanych, którzy głosowali na niego a to ze względu na wolnorynkowość, a to z powodu bardziej wyraźnego akcentowania konserwatywnych wartości, a to w końcu, aby dać „prztyczka” PiS-owi za politykę przegięć czy niezrealizowane obietnice obrony życia. Sądzę, że po tych wyborach przynajmniej kilka procent tych, którzy dali Bosakowi kredyt zaufania, zostało zrażonych do Konfederacji, jeśli w wyborze między Dudą a Trzaskowskim jej liderzy nie byli w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu w stronę prezydenta, w mojej opinii dowodząc tym utraty zdolności do trzeźwego osądu sytuacji. Robert Winnicki utrzymuje, że „tylko powstanie Konfederacji wyhamowało ten trend” polegający na wpychaniu „młodego pokolenia w ręce liberałów i lewicy”. Ja bym spojrzał od drugiej strony: to właśnie Konfederaci przyciągają najbardziej ideowych młodych, by w końcu zepchnąć ich na manowce ideologii – i właśnie ten trend powinien zostać wyhamowany. Omal nie obudziliśmy się pod obyczajowo liberalnym Trzaskowskim. Zdaje się, że jedyną alternatywą dla Polski jawi się Konfederacji wygrana Konfederacji. Zamknięci w swoim świecie, całkiem chyba na poważnie muszą oczekiwać „pobudki” większej części społeczeństwa. Ale to oczywiście gruszki na wierzbie, trudno bowiem uznać, że 40 czy 50% Polaków zagłosuje na program Konfederacji, a przede wszystkim na takich liderów, jak Braun czy raz po raz kompromitujący się Janusz Korwin-Mikke. Wolne żarty. Skoro w tak a nie inaczej urządzonym

lewicowo-liberalnym medialnym świecie nietrudno obrzydzić PiS czy zaatakować PAD-a, to co dopiero można by zrobić ze światem Konfederacji? Na razie toleruje się milszą twarz Bosaka, ale i to jedynie do czasu. A ten z kolei zdaje się szczerze wierzyć w to, co mówi. Dlatego trza! go wysłuchać, bez dorabiania mu gęby. W komentarzu powyborczym przywołał Bosak obraz dwóch skrzydeł establiszmentowych, które starły się w wyborach: jedno z nich delikatnie centroprawicowe, drugie delikatnie centrolewicowe. Ponoć obaj pretendenci niespecjalnie

Konfederaci przyciągają najbardziej ideowych młodych, by w końcu zepchnąć ich na manowce ideologii – i właśnie ten trend powinien zostać wyhamowany. Omal nie obudziliśmy się pod obyczajowo liberalnym Trzaskowskim. się różnili i dlatego mogli sięgać – Braun nazwałby to „mizianiem się” – po tych samych wyborców antyestabliszmentowej Konfederacji. To stwierdzenie można by odwrócić i napisać, że raczej coś jest nie tak z samą Konfederacją, skoro taki Rafał Trzaskowski potrafi zebrać od jej zwolenników głosy. Wróćmy jednak do wypowiedzi czwartego w I turze: utrzymuje on, że PiS jest biegunowo odległy od Konfederacji i tylko uważa się za prawicę, dlatego Konfederacja nie ma żadnych punktów wspólnych z tą partią. I, pora na najważniejsze, dopiero całkowita kompromitacja obecnej klasy politycznej wyjdzie Polsce na dobre. Rzekomo właśnie porażka skorodowanego obozu sprawi, że powstanie miejsce dla ludzi ideowych. Ot, powyborcze gruszki na wierzbie. Przy całej sympatii, jaką pan Krzysztof budzi u odbiorcy – samo przesłanie nie jest ideowe, jest ideologią. Nie przypadkiem za Bosakiem stoją Braun i Korwin, obaj zresztą warci siebie. Ten drugi, twórca chwytliwych bon-motów i kompromitujących wypowiedzi, gotowy jednym zdaniem zepsuć wszystko, co Bosakowi udało się ucywilizować. Ten pierwszy, upajający się pysznie swoimi przemowami, naczelny retor Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, stawiający swoim zero-jedynkowym myśleniem pod ścianą. Raz jeszcze proszę przesłuchać pierwsze z brzegu wystąpienie publiczne inicjatora „Pobudki”. A następnie

przeprowadzić prosty eksperyment myślowy: czy wyobrażają sobie Państwo jakąkolwiek szansę na normalne obcowanie – w rodzinie, firmie, wspólnocie religijnej czy w końcu koalicji politycznej – z osobnikiem, który zawsze stawia w sytuacji „wszystko albo nic”? Albo pozostajesz ideową awangardą, albo „rozmieniasz się na drobne”, tertium non datur. Trudno zatem oczekiwać w przyszłości jakiegokolwiek konsensusu w kwestiach politycznych czy światopoglądowych, skoro po drugiej stronie jest ściana. Można jedynie rzucać grochem, ale ten odbije się tylko od rozmiłowanej w atakach na nią Konfederacji. Konfederaci przypominają mi gnostyków, o których papież Franciszek w nieco innym oczywiście kontekście pisał, że zamykają się w określonym zbiorze idei, które ostatecznie więżą ich we własnej immanencji rozumu. Absolutyzują swoje teorie i oczekują, że inni podporządkują się ich rozumowaniu. Zaprawdę, „ideologia ta karmi samą siebie i staje się jeszcze bardziej ślepą”. Ojciec święty piętnował też ciągotki zauważalne u tych, którzy „stawiają siebie wyżej od innych, ponieważ zachowują określone normy albo ponieważ są niewzruszenie wierni wobec pewnego katolickiego stylu z przeszłości”. Zdaniem Franciszka prowadzi to do „narcystycznego i autorytarnego elitaryzmu” i trudno sobie wyobrazić, „żeby z tych zredukowanych form chrześcijaństwa mógł się narodzić autentyczny dynamizm ewangelizacyjny”. Słowa te nie wydają się od rzeczy, skoro przywiązanie do Kościoła w przypadku Konfederacji, a zwłaszcza Brauna jako jednego z jej liderów, oznacza właśnie konserwatyzm tradycjonalistyczny. To właśnie wydaje mi się najtragiczniejsze. Konfederacja jako propozycja dla co bardziej ideowych młodych prowadzi ich ku bezdrożom katolicyzmu. Oczywiście, że twórca filmu Luter i rewolucja protestancka nie pójdzie drogą Lutra, ale jednocześnie zamyka siebie i innych w wyimaginowanym Kościele, którego zwyczajnie nie ma; to taki „katolicki protestantyzm”. Tak często hołubiony w środowiskach tradycjonalistycznych Joseph Ratzinger pozostawał jak najdalszy od wszelkich postaci konserwatyzmu religijnego; owszem, przyszły papież Benedykt XVI nigdy nie wykazywał nostalgii za bezpowrotnie minionym „wczoraj” czy tęsknoty za „jutrem”, lecz starał się w oparciu o bogactwo Tradycji otwierać drzwi Kościoła na „dzisiaj”. Zaryzykowałbym tezę, że czym tradycjonalizm w Kościele, tym propozycja Konfederacji na scenie politycznej – za dużo tu ideologii, by można w tym uznać ortodoksję patriotyzmu, a przede wszystkim, by upatrywać w tej propozycji znamienia katolickości (powszechności), pozwalającego snuć nadzieję na dotarcie do szerszego grona Polaków. Jak Trzaskowskiego ktoś nazwał łagodniejszą twarzą tęczowej postępozy, tak Bosak również jest sympatyczniejszą twarzą ideologii. K

O Trzaskowskim pół żartem, całkiem serio

N

a ile poważnie traktować wiarę Rafała Trzaskowskiego w Boga Spinozy? W „płynnej nowoczesności” z dnia na dzień ewoluujących poglądów tego kandydata na prezydenta interpretacja jednej wypowiedzi sprzed kilku lat obarczona jest ryzykiem nieaktualności. Czy był to jedynie lapsus albo może atawizm byłego ministranta, który stracił wiarę w Boga, ale waha się jeszcze przyznać do ateizmu? A może prawdą jest, jak twierdził miesiąc temu Trzaskowski, że chodziło mu jedynie o kwestię ochrony środowiska i stąd przywołał myśliciela, dla którego Bóg jest naturą? Z jednej strony wciąż przecież mieni się katolikiem w wywiadach. Ale z drugiej strony, takie niecodzienne wyznanie nie powstaje chyba ad hoc, zatem coś chyba musi być na rzeczy również dzisiaj. Zresztą już samo zrównanie Boga z wszechświatem przyprawia o dreszcze chrześcijańską duszę. Bóg Barucha Spinozy nie jest Bogiem Jezusa Chrystusa, zatem tego rodzaju deklaracja Trzaskowskiego musi świadczyć przynajmniej o głębokim kryzysie wiary chrześcijańskiej. Przypomnijmy, że myśliciel żydowskiego pochodzenia uznał istnienie jednej tylko substancji, odrzucając tym samym dualizm Boga i świata. W tym panteistycznym systemie świat rzeczy i myśli nie istnieją samoistnie, ale są jedynie objawami Boga. Nie tyle Bóg jest wszędzie, ile Bóg jest we wszystkim czy nawet wszystko jest Bogiem. Nie jest to do pogodzenia z Objawieniem chrześcijańskim, zgodnie z którym Bóg wyraźnie odciął się od świata, żeby potem móc z nim wejść w relację. Jak między ludźmi trzeba postawić wyraźną granicę między „ja” i „ty”, bo dopiero dzięki temu jest możliwa budowa nietoksycznego związku, tak Stwórca musiał objawić się jako całkowicie Inny od stworzenia, żeby następnie zaproponować zdrową z nim relację. Można powiedzieć za kardynałem Schönbornem, że „Biblia jest pierwszą oświecicielką”, która „odmitologizowuje świat, pozbawia go boskiej czci”. Krok w tył będzie więc powrotem do bałwochwalstwa. Nie trzeba wywoływać ducha Spinozy, by troszczyć się o środowisko, lepiej odwołać się do encykliki Laudato si’ papieża Franciszka, za którego państwo Trzaskowscy ponoć trzymają kciuki. Twierdzono, że prezydent w drugiej kadencji odpowiada jedynie przed Bogiem i historią, ale już nie przed własną partią czy „komendantem” Kaczyńskim. Pretendent na urząd prezydenta w takim razie musiałby odpowiadać w ewentualnej pierwszej kadencji, prócz historii i macierzystego ugrupowania, z którego się wywodzi, przed Bogiem Spinozy. I tutaj pojawia się problem, a jednocześnie właśnie ucieczka przegranego kandydata wyborów prezydenckich przed

problemem: Bóg siedemnastowiecznego filozofa nie jest Bogiem osobowym, nie można zatem mówić o jakiejkolwiek odpowiedzialności przed Nim. Trudno sobie wyobrazić, żeby po złożeniu przez Trzaskowskiego przysięgi na prezydenta stolicy miały paść słowa: „Tak mi dopomóż Bóg Spinozy”. Już w tym jednym fakcie ukazuje się, jak bardzo przyjmowana wizja Boga wpływać będzie na czyny polityka – jeśli nawet niepoważnie potraktuje swoją wiarę w Boga Spinozy, to całkiem na poważnie odrzuca odpowiedzialność za swoje czyny przed Bogiem Objawie-

Jeśli idee mają swoje konsekwencje, to niebezpieczne jest również dorabianie idei do konsekwencji. A przede wszystkim to pomieszanie wszystkiego ze wszystkim, tak charakterystyczne dla Trzaskowskiego. nia. Ewentualnie może zdać sprawę ze swojej aktywności przed samym sobą jako emanacją jednej boskiej substancji, choć mam nadzieję, że pływający w płytkiej wodzie Trzaskowski nie wyciąga aż tak głębokich konsekwencji z dziedzictwa Spinozy. Z myślą filozofa związany jest również determinizm. Spinoza uznał, że własności świata wywodzą się z natury Boga, a cokolwiek się wydarza, jako poddane wiecznym prawom – jest konieczne. Również namiętności i czyny ludzkie są produktem konieczności – i, konsekwentnie, nie należy ich piętnować czy wyśmiewać, lecz jedynie starać się zrozumieć. Odpada zatem przypadek oraz wolność i związane z nią możliwości powiedzenia „nie” Bogu czy nawet stworzonej naturze ludzkiej. Rzekomo właśnie w poznaniu tej prawdziwej wiedzy człowiek porzuca przesądy i odkrywa prawdę, a razem z nią nabywa tego, co dziś nazywamy tolerancją: nikogo nie potępia, do nikogo nie żywi urazy, odnajduje „święty” spokój. Mówiąc językiem kampanii przedwyborczej: wychodzi z okopów i dostrzega, że świeci słońce, a Niemców nie ma. To dobrze tłumaczyłoby stosunek Trzaskowskiego do poglądów reprezentowanych przez środowiska LGBT. W tym błędnym systemie myślowym Spinozy zreformowanym przez prezydenta Warszawy nie sposób odróżnić prawdy od błędu, a abstrakcyjna

spinozjańska konieczność przybiera bardzo praktyczny wymiar: koniecznością staje się tutaj realizacja założeń ideologicznych, dla których nie ma już miary oceny, i które idą pod prąd naturze ludzkiej. Jeśli Spinoza oceniał jako słuszne to postępowanie, które pozostaje zgodne z naturą, a prawdziwą naturę ludzką widział w rozumie, to trzeba powiedzieć, że obecna rewolucja seksualno-kulturowa przeczy nie tylko wierze, ale i rozumowi. A przy okazji okazuje się, że tą koniecznością ktoś steruje. Jeśli rozum szaleje, to jest jeszcze wiara Kościoła i związany z nią zmysł normalności, ostatni opornik przeciw konieczności dziejowej. Dlatego wiceprzewodniczącemu Platformy Obywatelskiej nie podoba się, jak Kościół patrzy na sprawę choćby karty LGBT+. Sam deklaruje się osobą wierzącą, ale jako osoba prywatna, a nie urzędnik. W ogóle chciałby widzieć wiarę jedynie w sferze prywatnej, co, jeśli rozumie się uniwersalistyczną naturę religii chrześcijańskiej, równałoby się po prostu jej zanegowaniu. Wiara Kościoła sprowadzona do niezobowiązujących uczuć, które każdy nosi w swoim sercu i nie wynosi z kościoła, nie odpowiada jej naturze. Owszem, jak podkreślał Joseph Ratzinger/Benedykt XVI, właśnie z uniwersalistycznych roszczeń wiary chrześcijańskiej wypływy racjonalna odpowiedzialność za całą rzeczywistość. Jednak z tej „bańki światopoglądowej”, w której małżeństwo Trzaskowskich dało się zamknąć, zrozumiałe są zarówno żachnięcia Małgorzaty, która utrzymuje, że mieszanie duchowości do kampanii jest czystą niegodziwością, jak i krytyka instytucji Kościoła oraz działań hierarchów kościelnych. Podobnie brzmi wypowiedź Rafała, męża niedoszłej pierwszej damy: „Mam duży szacunek dla tradycji i dla Kościoła. Natomiast, gdy widzę, jak Episkopat wpisuje się w tezy pisowskiej propagandy, to jako katolik odbieram to boleśnie”. Zrozumiałe to wszystko, ale nieuzasadnione. „Z pewnością także większość wyborców nie mogłaby z czystym sumieniem głosować na polityka, nie mając przejrzystości w kwestii, jaki jest jego stosunek do monizmu panteistycznego” – zakpiono sobie na stronie Forum Żydów Polskich. Wbrew pozorom kpina, do której zainteresowanie wypowiedzią Trzaskowskiego o Spinozie sprowadzono, ma swoją słabą stronę. Coś jednak wypowiedź o filozofie mówi o samym Trzaskowskim. I nawet jeśli niniejszy tekst piszę w konwencji „pół żartem”, to jednak całkiem serio przestrzegam przed poglądami ostatniej nadziei opozycji. Jeśli idee mają swoje konsekwencje, to niebezpieczne jest również dorabianie idei do konsekwencji. A przede wszystkim to pomieszanie wszystkiego ze wszystkim, tak charakterystyczne dla Trzaskowskiego. K

W czerwcowym numerze „Kuriera WNET” informowaliśmy o I Nagrodzie dla Witolda Dobrowolskiego, dziennikarza współpracującego z naszą Gazetą Niecodzienną, w prestiżowym konkursie Grand Press Photo 2020 w kategorii Reportaż-Wydarzenia za zdjęcia wykonane podczas protestów w Hongkongu jesienią 2019 roku. Gala wręczenia nagród odbyła się na początku czerwca za pośrednictwem internetu, ze względu na zagrożenie epidemiologiczne. Zwycięzcy konkursu otrzymali dyplomy oraz nagrody pieniężne.

Witold Dobrowolski, członek SDP, był jedynym polskim dziennikarzem, który dokumentował protesty w Hongkongu. Był świadkiem listopadowej eskalacji rewolucji i regularnych bitew hongkońskich studentów z siłami policyjnymi. Przez siedem dni przebywał na oblężonej przez policję Politechnice Hongkongu, prowadząc korespondencję dla polskich mediów. Dokumentował dramatyczne ucieczki studentów z kampusu poprzez system kanalizacji miejskiej. Wielokrotnie doświadczył brutalności policji wobec demonstrantów i dziennikarzy. K

FOT. WITOLD DOBROWOLSKI

Nagroda dla Witolda Dobrowolskiego


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

6

R E K L A M A

NARODOWA DE M OGR AFIA

SOLIDARNOŚCIOWA AKCJA RADIOWA

S.A.R.S Solidarnościowa akcja radiowa

darmowa reklama!

W Radiu Wnet trwa II edycja Solidarnościowej Akcji Radiowej (S.A.R.), która wspomaga polskich przedsiębiorców, organizacje pozarządowe i kampanie społeczne poprzez darmową reklamę. Firmy mogą przystąpić do akcji po zapoznaniu się z regulaminem i wypełnieniu formularza na stronie www.wnet.fm/solidarni. Zgłoszenie należy wysyłać na adres solidarni@wnet.fm. Zapraszamy do udziału. Przetrwamy solidarnie!

PROJEKT WSPIERA


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

7

KO R Z E N I E K AT Y N I A

W

spominałem w poprzednich artykułach o wielkiej zbrodni na polskiej elicie, która dokonana została przez NKWD w 1940 roku w Katyniu, Miednoje koło Tweru, Piatichatkach na przedmieściu Charkowa i Bykowni koło Kijowa i zapewne kilku nieodkrytych dotychczas miejscach. To niewątpliwie jeden z symboli bolszewickiego bestialstwa i zemsty za powstrzymanie dzieła zniszczenia 20 lat wcześniej. Jednak nie tylko te zbrodnie można uznać za bezpośrednią konsekwencję 1920 roku. Było ich niestety więcej. Dzieło zagłady Polaków zaczęło się, zanim doszło do Katynia. W ostatnich miesiącach szczegółowo opisywałem politykę II RP wobec mniejszości narodowych i Związku Sowieckiego, wydarzenia z pierwszej dekady po odzyskaniu przez Polskę wolności miały bowiem kolosalne przełożenie na dekadę lat 30. To właśnie w tym czasie Józef Stalin, który doszedł do władzy po śmierci Lenina, rozpoczął wdrażanie własnej polityki w ZSRR. Pierwszy okres dochodzenia przez niego do władzy był triumwiratem. Żył jeszcze Lew Trocki, który stanowił największe osobiste zagrożenie dla przyszłego władcy. Stalin musiał zatem na jakiś czas nawiązać sojusz z Grigorijem Zinowjewem i Lwem Kamieniewem. Okres do 1929 roku, kiedy to udało się wydalić Trockiego z kraju, był umiarkowany. Sytuacja gospodarcza kraju była porównywalna z tą sprzed I wojny, produkcja rolna i przemysłowa nabierała rozpędu. W Związku Sowieckim okres ten nazywa się okresem NEP, czyli Nowej Polityki Ekonomicznej. Pozwolono na prywatną inicjatywę, głównie w rolnictwie i usługach, a kontyngenty w rolnictwie zastąpiono podatkiem żywnościowym. Dla ukraińskich chłopów czas ten wpisywał się w ich wieloletnie pragnienia gospodarowania na własnym skrawku ziemi, które w głównej mierze stały za ich poparciem rewolucji z 1917 roku. Chłop chciał mieć własną ziemię, gos­ podarować na niej i móc sprzedawać nadwyżki. Leninowska polityka NEP-u, z podatkami na poziomie 10%, zaspokajała te pragnienia. Z punktu widzenia dużej części bolszewików miała jednak dwie wady. Była leninowska i zbyt kapi-

Nawet gdy ktoś widział, że dobrobyt nie istnieje, a ludziom zdarza się znikać w środku nocy podczas wizyt NKWD, innym opowiadał, że żyje w raju. Bo nieważne, co widzę i myślę, ważne, co i z jakim zaangażowaniem mówię. talistyczna. Co ciekawe, w bezpośredniej walce między Stalinem a Trockim to Trocki przekonywał do całkowitego przejęcia przez państwo gospodarki, a Stalin stał na stanowisku, że należy zachować gospodarkę kapitalistyczną. Zmiana w jego podejściu nastąpiła dopiero po przejęciu władzy w partii. Wówczas pojawiły się słynne plany pięcioletnie, które doprowadziły miliony ludzi do nędzy.

Byt kształtuje świadomość Pierwszy taki plan, na lata 1929–1934, przyjęto już w 1928 roku i zakładał on likwidację własności prywatnej, kładąc kres polityce NEP-u, oraz rozwój przemysłu ciężkiego i rolniczego. Jak jednak rozwinąć rolnictwo, odbierając ludziom ziemię? W doktrynie Stalina wydawało się to proste. Należało rolnictwo skolektywizować, tzn. uspołecznić je, a raczej znacjonalizować. Chłop miał być takim samym narzędziem jak maszyna fabryczna, której narzuca się normy nie pyta o zdanie. Chłop z gospodarza zmienił się w niewolnika. Jako że sowiecka władza słynęła z perfidii, nie można było wprost mówić o nacjonalizacji. Związek Sowiecki był z założenia rajem, zatem musiał nim zostać także w warstwie pojęciowej. To przecież „byt określa świadomość”, a więc to, jak żyjemy, co robimy, pozycja społeczna i status materialny. Ta marksistowska dewiza stała u podstaw dramatów

wielu milionów ludzi, bolszewicy bowiem bardzo szybko zaadoptowali ją do utworzonej przez siebie doktryny politycznej. W ich rozumieniu słowa Marksa należało interpretować następująco: jeśli biedny rolnik będzie miał świadomość, że jest niewolnikiem, będzie chciał się z tej niewoli wyrwać. Taki ktoś jest potencjalnie niebezpieczny. Ale jeśli będzie żył w świadomo-

czasie, gdy na ulicach leżą trupy zmarłych z głodu, radio krzyczy o szczęśliwym, zamożnym życiu. (…) Na ulicy, pod własnym oknem, widzicie opuchnięte zwłoki, ale jednocześnie musicie opowiadać o wesołym, zamożnym życiu. (…) Ale myśleć wolno, co się podoba. Myślenie jest swobodne”. Jurij Szerech pisał swoje słowa w 1952 roku, mieszkając już na emigracji. Mógł

społeczeństwa. Chłopi mordowali partyjnych agitatorów, a przygraniczne wsie masowo się wyludniały, ponieważ ich mieszkańcy uciekali do Polski. Opisane są przypadki niemal religijnych procesji zatrzymywanych przez bolszewików w drodze na zachód i siłą zawracanych do domów. Ci, którym udało się uciec, opowiadali zawsze tę samą historię – na Ukrainie rozpoczęła się

niepodległości. Te czynniki tworzyły obraz, który mógł niepokoić. Postanowiono działać. Zadanie zbliżenia z Polską otrzymał pochodzący z Białegostoku Maksim Litwinow, mianowany komisarzem ludowym spraw zagranicznych ZSRR. Zadanie wykonał znakomicie. Nie tylko w czasie kolektywizacji doprowadził do podpisania paktu o nieagresji z Polską, ale także wznowił

Sto lat temu, w sierpniu 1920 roku stoczono jedną z najważniejszych bitew w dziejach świata. Bitwa ta jednak niosła za sobą szereg konsekwencji, których skutki odczuwamy do dzisiaj. Szczególnie boleśnie dotknęły one pokolenia bezpośrednio zaangażowanego w walkę z bolszewicką nawałą i tych, którzy przyszli na świat zaraz po tym wydarzeniu.

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5

Geneza stalinowskiego terroru Wojciech Pokora

ści, że to, co go otacza, jest rajem, nie będzie miał powodu do buntu. Nikt nie opuszcza raju dobrowolnie. Nawet Adam i Ewa zostali z niego wypędzeni, więc co dopiero prosty chłop? Wymyślono więc nową nazwę na niewolę – kołchoz. Czym był kołchoz? W definicji był spółdzielnią. Kołchoz (kollektiwnoje choziajstwo) czyli gospodarstwo kolektywne, był z założenia miejscem, w którym indywidualni rolnicy skrzykiwali się w większą grupę – spółdzielnię, by po połączeniu sił wspólnie gospodarować na prywatnej ziemi. Dobrowolnie przekazywali ziemię do wspólnoty spółdzielczej, ale nadal byli jej właścicielami. Niuanse były trzy. Najprawdopodobniej nie istniał żaden chłop, który by tę ziemię przekazał dobrowolnie; ziemia przekazywana była bezterminowo i nie istniały żadne przepisy umożliwiające opuszczenie spółdzielni. Mało tego, nie można było jej opuścić nawet bez własnej ziemi, np. porzucając wspólnotę wraz z dobytkiem. Zadbano o to w prosty sposób. Gdy w 1932 roku wprowadzono w Związku Sowieckim paszporty wewnętrzne, których posiadacze mogli się przemieszczać do innej jednostki administracyjnej na terenie kraju, nie wydawano ich mieszkańcom kołchozów. Chłop nie był więc pełnoprawnym obywatelem kraju. Był przywiązany do ziemi. I stan ten trwał do roku… 1976. Czy to nie jest niewolnictwo? W doktrynie marksistowskiej, co przed chwilą opisałem, nie. Bowiem byt kształtuje świadomość. Nie ma chłopa, jest kołchoźnik; nie ma niewolnictwa, jest obowiązek pozostawania w miejscu zamieszkania i pracy na rzecz wspólnoty spółdzielczej, w której przecież formalnie posiada się udziały (własna ziemia). Raj. Tylko, że jakoś do tego raju nikt nie chciał dobrowolnie wstępować.

Kolektywizacja Gdy w roku 1936 ze stalinowską utopią zetknął się w Hiszpanii George Orwell, wytworzyło to w nim chroniczny wręcz antykomunizm, który znalazł ujście w jego twórczości, przede wszystkim w dwóch dziełach – w Folwarku zwierzęcym i wydanym niedługo przed śmiercią Roku 1984. Recenzenci zwracali uwagę, że szczególnie w tej drugiej powieści udało mu się ująć istotę systemu komunistycznego. Całkowicie nie zgadzał się z tą tezą ukraiński językoznawca i krytyk literacki Jurij Szerech (Szewelow), który w eseju Pokój nr 101 wypunktował dokładnie, w których miejscach Orwell nie ma racji w swojej literackiej diagnozie systemu. Dla nas ważny jest jeden punkt: „Często uważa się – tak uważa i Orwell – że w Sowietach nie ma swobody myślenia. – Trudno o większy absurd. W rzeczywistości nikogo w ZSRR nie obchodzi, co człowiek myśli i nikt nie ma zamiaru go przekonywać. System, na którym opiera się sowiecka propaganda, pozostanie niezrozumiały, jeśli będzie się sądziło, że w granicach swego kraju pragnie ona kogoś przekonywać, cokolwiek mu sugerować. Istota polega na tym, aby nauczyć człowieka, co i jak ma mówić. Tylko to jest ważne. Aby człowiek nie milczał i mówił to, co należy. Co on przy tym myśli, to już jego osobista sprawa, nikogo nieobchodząca. To właśnie dlatego w tym samym

swobodnie nie tylko myśleć, ale i mówić. Miliony jego rodaków pozbawiono tego przywileju właśnie w momencie, gdy następowała kolektywizacja. Doskonale rozumiał to polski wywiad. Już w 1929 roku Sekcja Druga przygotowała i rozkolportowała na sowieckiej Ukrainie tysiące plakatów i publikacji dotyczących kolektywizacji. Wydawano broszury ostrzegające przed „Carem Głodem”, czy też opisujące, co sowiecka władza daje, a co równocześnie zabiera. W cytowanej przez Timothy’ego Snydera w Tajnej wojnie proklamacji zatytułowanej Chłopi! Nie dawajcie chleba bolszewikom, pisano: „Widmo głodu ponownie wisi nad Ukrainą! Z winy władzy bolszewickiej nasz naród znów będzie umierać wskutek niedożywienia!”. Przekonywano ukraińskich chłopów, że za odebraną im żywność Moskwa pozyskuje środki, którymi wspiera rewolucję na zachodzie Europy. Zachęcano do porzucania kołchozów i chwytania za broń, póki jest to jeszcze możliwe. Polska propaganda dawała zatem chłopom interpretację ich doświadczenia życiowego. Inną, niż wszechotaczająca ich propaganda Moskwy. Z jednej strony słyszeli więc przekaz o budowie raju i planie pięcioletnim, mającym przynieść dobrobyt, z drugiej zaś o zagrożeniach płynących z procesu kolektywizacji, na co jedynym remedium miała być walka o niepodległość ich kraju. Gdy dodać do tego powszechną wiarę w budowę niezależnej republiki w ramach Sowietów, czego dowodem była chociażby długoletnia, jakby nie było, działalność naukowców czy twórców kultury ukraińskiej na sowieckiej Ukrainie (pisałem o tym w poprzednich artykułach), zwanych „rozstrzelanym odrodzeniem”, ponieważ większość z nich została zgładzona przez NKWD w latach 30. XX w. – nietrudno zrozumieć, dlaczego na początku polska propaganda trafiała w próżnię. Wierzono powszechnie w budowany dobrobyt. Skoro Moskwa wspiera nawet ukraińską kulturę i naukę, to jedyną drogą odrodzenia się Ukrainy jest ta, którą kroczymy: bycie jedną z sowieckich republik. Nawet gdy ktoś widział, że dobrobyt nie istnieje, a ludziom zdarza się znikać w środku nocy podczas wizyt NKWD, innym opowiadał, że żyje w raju. Bo nieważne, co widzę i myślę, ważne, co i z jakim zaangażowaniem mówię. To była filozofia Sowietów. I z taką mentalnością zmierzyć musieli się chcący dokonać na Ukrainie rewolucji Prometeiści.

sowiecka pańszczyzna. Uciekinierzy wręcz błagali o interwencję wojskową na Ukrainie, by wyzwolić rozgrabiany kraj z rąk bolszewików. Niestety Sowieci mieli tego świadomość. W 1928 roku na Wołyniu swoje nie pozostawiające wątpliwości co do kierunków Polskiej polityki wschodniej exposé wygłosił wojewoda Henryk Józewski. Na Ukrainie rozbito tajną placówkę Hetman, mającą być przyczółkiem polsko-ukraińskiego wywiadu. W głębi kraju wyłapywano coraz więcej polskich szpiegów. Sowieci rozumieli, że mogą przegrać rozgrywkę o Ukrainę, jeśli Polakom uda się w tym szczególnie wrażliwym społecznie okresie poderwać naród Ukraiński do walki. Postanowili przeciwdziałać.

Więcej szans nie będzie Stalin nie był zwolennikiem kolektywizacji. Pomysł, by państwo sowieckie powiązać z upaństwowieniem gospodarki i rolnictwa pojawił się pod koniec lat 20. Dużo wskazuje na to, że jedną z przyczyn zmiany poglądów Stalina była sytuacja zewnętrzna. Uwierzył, że Polska szykuje się do wojny o Ukrainę. By zmobilizować społeczeństwo do walki, potrzebował wskazać mu także wroga wewnętrznego. Padło na chłopów. Do 1928 r. dochodziło do kilku klęsk głodu, wywołanych nie polityką, lecz warunkami atmosferycznymi. To wystarczyło, by wykazać działanie chłopów w celu wsparcia wroga zewnętrznego i obalenia ustroju. Chłop stał się wrogiem klasowym. Dlatego gdy przeprowadzano kolektywizację, był osamotniony. Polskie działania propagandowe i kolportowane na Ukrainie broszury nie pomagały. Przeciwnie, udowadniały tezę, że istnieje sojusz chłopsko-polski i szykuje się powstanie. Jeszcze w 1930 roku Stalin rozważał możliwość ataku Polski na ZSRR na kierunku ukraińskim. Mimo że liczebność i doktryna wojenna Armii Czerwonej rozwijały się zdecydowanie szybciej od polskiej (Sowieci mechanizowali armię i inwestowali w jej liczebność), jeszcze w 1930 r. wynik ewentualnej wojny wcale nie był przesądzony. Armia Czerwona była dwukrotnie liczebniejsza od Wojska Polskiego, jednak rozlokowana na o wiele większym obszarze, trudno zatem byłoby ją zmobilizować do natychmiastowego odparcia ataku. Poza tym Stalinowi wciąż donoszono o aktywności wywiadowczej ze strony Polski i ostrzegano, że postępująca w zastraszającym tempie kolektywizacja powoduje niezadowolenie

Sowieckie służby doniosły Stalinowi prawdę: istniał plan inwazji na Związek Sowiecki, ale był to plan awaryjny i całkowicie defensywny. Sporządzono go na wypadek planowanej agresji na Polskę ze Wschodu. Nastroje zmieniły się już w 1930 roku. Jeśli w latach 1928–1929 kolektywizacji poddano ok. 16% gospodarstw, to w kolejnym roku proces przyspieszył dramatycznie. Między styczniem a marcem 1930 r. skolektywizowano niemal połowę ziemi na Ukrainie. Wywołało to gwałtowne reakcje ze strony

społeczne i chłopi gotowi są poprzeć polską interwencję. Wiedziano także o reaktywacji w Polsce wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej, co z kolei dawało nadzieję innym grupom społecznym na Ukrainie, że w razie otwartego konfliktu polsko-bolszewic­kiego nastąpi dogodny moment do uzyskania

stosunki dyplomatyczne z USA i wprowadził ZSRR do Ligi Narodów. Jego autorstwa są stosowane w dyplomacji frazy: „pokojowe współistnienie” i „pokój jest niepodzielny”. Powtarzał je jak zaczarowany cały tzw. wolny świat, zamykając oczy na kolektywizację, wielki głód i wielką czystkę w ZSRR. Polska niestety też. O ile w 1930 roku Stalin wierzył, że Polska może dokonać napaści na ZSRR, o tyle Piłsudski pożegnał się z marzeniami o odbiciu Ukrainy w wojnie z Rosją sowiecką. Sowieckie służby, które doskonale zinfiltrowały polski wywiad, doniosły Stalinowi prawdę: istniał plan inwazji na Związek Sowiecki, ale był to plan awaryjny i całkowicie defensywny. Sporządzono go na wypadek planowanej agresji na Polskę ze Wschodu. Plan rzeczywiście zakładał błyskawiczną inwazję, by zapobiec mobilizacji Armii Czerwonej. Nie było jednak, jak dziesięć lat wcześniej, planu militarnego wyzwolenia Ukrainy, nawet w obliczu chaosu społecznego na sowieckiej Ukrainie. Rozważano jedynie, i na tym polegał program prometejski, wsparcie organizacyjne rewolucji w poszczególnych republikach, gdyby ich mieszkańcy zechcieli podjąć walkę o wyzwolenie. Dlatego m.in. utrzymywano na terenie Polski ukraiński rząd – jako zabezpieczenie przed ewentualną anarchią na Ukrainie po rozpadzie Związku Sowieckiego. Ale impuls rozsadzający ten twór musiałby nastąpić od wewnątrz. Bunty chłopskie nie były w ocenie polskiego wywiadu wystarczającą siłą do udźwignięcia takiej rewolucji. Dlatego w chwili, gdy w Sowietach dokonywano kolektywizacji, a na Ukrainie zabijać zaczął głód, Polska podpisywała pakt o nieagresji z ZSRR. Jedyna szansa na pokonanie bolszewików została zaprzepaszczona bezpowrotnie. Lata 30. będą od tej pory okresem umacniania się władzy Stalina i jego rozliczeń z zachodnim wrogiem.

Wielki głód i początek wielkiego terroru Kolektywizacja przyspieszyła w roku 1930. W pierwszych miesiącach roku odebrano ziemię 50% chłopów na Ukrainie. Oznaczało to jedno. Nie odebrano jej jeszcze drugiej połowie. Dzięki temu zdążyli oni samodzielnie obsiać swoje pola. Fakt ten, oraz doskonała pogoda spowodowały, że plony jesienią 1930 roku były obfite. Było to dla Ukrainy błogosławieństwem, a zarazem przekleństwem. Błogosławieństwem, bo było co jeść. Przekleństwem, bo od tego plonu władza w Moskwie ustaliła normy na kolejne lata. Nie przewidziano jednak dwóch zmiennych: pogody i wydajności pracy w kołchozach. W kolejnym roku wydajność plonów spadła. Chłopi zaczęli się na nowo buntować; tym razem nie chcieli oddawać narzucanych im ilości ziarna. Było go zbyt mało jak na wyśrubowywane rok wcześniej standardy. Sowieckie służby donosiły o „systematycznym niewykonywaniu planu”, za co winą obarczano lokalnych sekretarzy partyjnych. Stalin nakazał Łazarowi Kaganowiczowi pociągnięcie ich do osobistej odpowiedzialności. Rok 1932 był dramatyczny. Wszyscy zgodnie uznali, że plany narzucone przez Moskwę są nierealne. Chłopi nie mieli siły pracować, głód zbierał większe żniwo niż

kołchoźnicy. Wielu popełniało samobójstwa, by uniknąć śmierci głodowej. Setki tysięcy mieszkańców kołchozów decydowało się na ucieczkę. Szerzył się kanibalizm i terror GPU. Winą za nieudany eksperyment Stalina obarczono Polskę. Uznano, że ukraińska sekcja partii bolszewickiej wykonuje polecenia Oddziału II. Stalin uznał, że skoro Oddział II uzyskał na Ukrainie tak duże wpływy, oznacza to, że winę za to ponosi lokalna partia komunistyczna. W korespondencji do Kaganowicza Stalin pisał, że jeśli nie zostaną poczynione wysiłki w celu poprawy sytuacji na Ukrainie, ZSRR ją straci. Stanie się to za przyczyną agentów Piłsudskiego na Ukrainie, którzy są wielokrotnie silniejsi, niż sądzą ukraińscy przywódcy partyjni. „Należy też brać pod uwagę, że w ukraińskiej partii bolszewickiej jest niemało czarnych owiec – świadomych i nieświadomych petlurowców oraz agentów sterowanych bezpośrednio przez Piłsudskiego. Gdy tylko sytuacja się pogorszy, te elementy otworzą front wewnątrz partii, skierowany przeciw niej. Co najgorsze, Ukraińcy po prostu nie dostrzegają niebezpieczeństwa” – pisał Józef Stalin do Kaganowicza (cyt. za T. Snyder, Tajna wojna). Na taką retorykę odpowiedź mogła być tylko jedna. Na Ukrainę skierowano nowe siły. Pod przykrywką walki z polsko-ukraińskim spiskiem, na czele którego stał schorowany już Piłsudski i nieżyjący od lat Petlura, dokonywano rekwizycji chowanego przez chłopów zboża, skazując na śmierć miliony obywateli. Wysyłane na Ukrainę w poprzednich latach ulotki i broszury posłużyły jako dowody zbrodni. W propagandzie, mimo że polska akcja informacyjna o kolektywizacji dawno się skończyła, a Polska i ZSRR podpisały pakt o nieagresji, używano ich jako dowodów na wrogie zamiary zachodniego sąsiada. Polska i zachodnia Ukraina kreowane były na wrogów sowieckiej Ukrainy. W sowieckiej propagandzie żywo współdziałał ukraiński nacjonalizm z polskim spiskiem. Wskazano także wroga wewnętrznego. To wówczas na celowniku znaleźli się kułacy jako klasa posiadaczy, którzy chowają dobytek przed biednymi, wykorzystując ich. Zachód wiedział o wielkim głodzie. Polska dyplomacja donosiła o fa-

Stalin pisał, że jeśli nie zostaną poczynione wysiłki w celu poprawy sytuacji na Ukrainie, ZSRR ją straci. Stanie się to za przyczyną agentów Piłsudskiego na Ukrainie, którzy są wielokrotnie silniejsi, niż sądzą ukraińscy przywódcy partyjni. li zgłoszeń do konsulatu w Charkowie osób pragnących powrotu do Polski, na podstawie prawdziwych i zmyślonych z nią powiązań. Wszyscy mówili o głodzie. W 1933 r. chłopi umierali milionami. Jak donosił konsul generalny w Charkowie, samo pojawienie się wówczas w polskim konsulacie „było dla mieszkańców Ukrainy aktem desperacji, bowiem niemal wszyscy przychodzący byli aresztowani i znikali”. Bilans pierwszych trzech lat trzeciej dekady XX wieku w ZSRR jest tragiczny. Przyjmuje się, że z głodu zmarło 3,5 do 5 mln osób. Jednak to nie wszystko. W okresie wielkiego głodu rozpoczęły się stalinowskie czystki. Na Ukrainie mordowano intelektualistów, w 1933 r. do łagru zesłano Ołeksandra Szumskiego. Mykoła Chwylowy, by nie podzielić jego losu, popełnił samobójstwo. Wymordowano członków ukraińskiej partii, zastępując ich ludźmi z zewnątrz. Określono nowy rodzaj wroga. Zdaniem Stalina sytuacja w kołchozach pokazała, że wróg jest skryty. Udaje, że popiera ustrój, jest cichy i uprzejmy. Dlatego należy „zedrzeć maskę z wroga” i ukazać jego prawdziwe oblicze kontrrewolucjonisty. Zapowiedziano w ten sposób masowe zdzieranie masek w NKWD-owskich kaźniach, które miało nastąpić w kolejnych miesiącach. Na pierwszy ogień postanowiono wziąć Polaków. Przecież to oni wraz z ukraińskimi nacjonalistami odpowiedzialni byli za głód na Ukrainie. Zatem powinni zostać ukarani. K Ciąg dalszy w kolejnym numerze


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

8

K

ierowała eksportową dyspozyturą w Moskwie przez 9 lat z 14 przepracowanych w Budimexie – gigancie budowlanym plasującym się wówczas w branży na 30 miejscu na świecie. Dziś na trzytysięcznej emeryturze. Okradziona przez kolegów, gdy Budimex – flagowy okręt polskiego eksportowego budownictwa – przechodził w obce ręce.

POLKA POTRAFI Nazwisko – Nitkiewicz. Imiona – Teresa Franciszka. Zawód wyuczony, wykonywany – inżynier budowlany; nr uprawnienia 180-Km/71. Dokonania – przez kilkadziesiąt lat nadzorowała dziesiątki budów, od pojedynczych domów po wielkie inwestycje – osiedla, zakłady przemysłowe, magazyny, przejścia graniczne, oczyszczalnie ścieków; w odległych krajach reprezentacyjne hotele: nowe, budowane od podstaw, zabytkowe – odtwarzane.

Inżynier Teresa

Patriotyzm z mlekiem matki wyssany

Stefan Truszczyński wieloklasowej szkoły w Brzeźnicy, który funkcjonuje nadal i spełnia wymogi obecnych czasów. Ta budowa to było pierwsze zetknięcie się przyszłej inżynier z budownictwem. Chyba połknęła bakcyla. Ale gdyby nie pewien mądry człowiek – w tamtych czasach odważny – historia budowniczyni wielkich obiektów mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej. – Historia mojej siostry – mówi inżynier Teresa – powtórzyła się, gdy po ukończeniu w Bochni Liceum Ogólnokształcącego zdawałam egzamin na Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Krakowskiej. W przeddzień wywieszenia list sekretarz techniczny w tajemnicy powiedział mi: „Zdałaś, ale ze względów politycznych się nie dostaniesz”. Doradził, żebym poszła do prorektora ds. studentów, prof. Bronisława Kopycińskiego, lwowiaka. Posłuchałam i rano przed wywieszeniem list rektor przyjął mnie. Powiedziałam mu nie tylko o tacie, ale także o kuzynach Mamy – lwowiaczki, z których jeden, Jan Chlamtacz, do śmierci w 1936 r. był sędzią we Lwowie, a drugi – Marceli Chlamtacz – profesorem prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Rektor odręcznie dopisał mnie na listę przyjętych studentów. Poza ukończeniem Politechniki Krakowskiej na Wydziale Budownictwa Lądowego i uzyskaniu tytułu inżyniera, p. Nitkiewicz ukończyła również Akademię Ekonomiczną w Krakowie – Meto-

z wyróżnieniem, została. A potem już maszerowała szybko. Wrzesień 1963 – październik 1966: Przedsiębiorstwo Budownictwa Miejskiego Kraków Nowa Huta – majster budowlany. Listopad 1966 – wrzesień 1971: Krakowskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Ogólnego – z-ca kierownika grupy robót ds. technicznych. Marzec 1971 – wrzesień 1975: Wojewódzkie Zjednoczenie Budownictwa Komunalnego Kraków – naczelny inżynier,

Nie chciał wierzyć temu, co usłyszał, więc zaproponowałam, żeby zarezerwował czas na wyjazd na wybraną przez siebie lub jego zastępców budowę. Tak też się stało. Na wyjazd został zaproszony również naczelny inżynier. Wizyty na budowach potwierdziły moje słowa. Wówczas zaproponowałam dwa rozwiązania: pierwsze – powołanie komisji i przekazanie mi przedsiębiorstwa, drugie – że na rok 1972 otrzymam wskaźniki m.in. funduszu płac, które umożli-

Rozmowy o dyrektor Nitkiewicz, zwanej koleżeńsko „Nitką”, nikt mi nie odmówił. Można je streścić: znakomity fachowiec, mądry i dobry człowiek. Szef potrafiący rządzić i rozumiejący ludzi. potem dyrektor naczelny. Październik 1975 – październik 1978: Zjednoczenie Budownictwa Przemysłowego Budostal Kraków – dyrektor biura eksportu. Lis­ topad 1978 – luty 1985: Warszawskie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych Inżynieria – dyrektor naczelny. Jestem w domu Pani Teresy Nitkiewicz w Komorowie. Dzielna kobieta walczy o powrót do zdrowia po udarze sprzed dwóch lat. Mówi, że gdyby to się udało, nie prosiłaby nikogo o pomoc. Jest wybitnym fachowcem. Potrafi zarobić. Opiekująca się nią córka, bio-

wią mi wyprowadzenie firmy do końca 1972 r. na prostą. Po naradzie przyjęto drugą propozycję, a naczelny inżynier złożył rezygnację z zajmowanego stanowiska. Wówczas zaproponowałam powrót do firmy poprzedniemu, który nie zgadzając się z kierownictwem, przeszedł do Hydrobudowy. Moją propozycję przyjął i wrócił. Rok 1972 został zamknięty zgodnie z moim planem, który po uzyskaniu zgody dyrekcji zjednoczenia na drugą propozycję przedstawiłam na spotkaniu z kadrą kierowniczą. Zapoznałam się również z sytuacją

Ursynowie i plombę na Powiślu. W ciągu trzech lat rozwiązałam problemy mieszkaniowe załogi. Pod koniec maja 1984 r. przyszedł do mnie przewodniczący Rady Narodowej z Piaseczna. Na sezon grzewczy będzie miał wykończone osiedle mieszkaniowe w Piasecznie, ale bez ogrzewania, nie da się więc zasiedlić bloków. Konieczne było wybudowanie kanału ciepłowniczego z Warszawy do Piaseczna. Czas był krótki – do końca września. Zapytałam go, czy może coś zaproponować na zachętę dla załogi, gdyż ludzie będą zmuszeni pracować na dwie 12-godzinne zmiany. Obiecał przekazać ziemię na pracownicze działki ogrodowe. Kanał został wykonany w terminie. Pracownicy działki otrzymali. Pewnego sierpniowego poranka, jadąc do pracy, usłyszałam – na nasłuchu miałam radiotelefon – że w bazie sprzętu załoga organizuje strajk. Powiadomiłam więc sekretarkę, że jadę do Legionowa-Łajska i w biurze będę po spotkaniu z załogą. Przyjechałam na bazę. Brama wjazdowa była zamknięta, udekorowana biało-czerwonymi flagami. Poprosiłam ochronę o powiadomienie kierownika bazy, że przyjechałam i chcę się spotkać z załogą. Brama została otwarta. Poprosiłam o zwołanie załogi na hali. Zaproponowałam, żeby wybrali spośród siebie 3 do 5 reprezentantów, którzy zredagują ich żądania, np. dotyczące płac. A ja je poprę i przekażę Ministrowi Budownictwa. Uzgodniliśmy, że

WSZYSTKIE ZDJĘCIA POCHODZĄ Z PRYWATNYCH ZBIORÓW INŻ. TERESY NITKIEWICZ

Pochodzi z rodu Ligaszewskich ze Świebodzic. Żywa jest w rodzinie przekazywana przez pokolenia pamięć Ignacego – ojca, dziada, pradziada, a dziś już prapradziada – powstańca styczniowego, urodzonego w 1835 r. w majątku skonfiskowanym po upadku walk narodowowyzwoleńczych przez zaborcę, bo Prusak nie tolerował powstańców. Emigrowali do Galicji. Kupili ziemię w Jordanowie. Tu Ignacy założył rodzinę. – Wybudował w rynku w Jordanowie dom – wspomina Teresa Nitkiewicz – który, według informacji przekazanej mi przez mamę, po II wojnie światowej przejęło państwo na siedzibę władz miejskich. Mój pradziad Ignacy wybudował również szkołę podstawową w Jordanowie i po uzyskaniu zgody austriackiego zaborcy, został jej pierwszym kierownikiem. Wpajał młodzieży, że Bóg, Honor, Ojczyna są podstawowymi wartościami, którymi powinni kierować się w życiu. Ignacy Ligaszewski miał trzech synów i cztery córki. Syn Jan wychował Mariana i Ludwika. Marian jako gimnazjalista zginął w obronie Lwowa. Jego prochy spoczywają w Panteonie Orląt Lwowskich na cmentarzu Łyczakowskim. Drugi syn Jana, Ludwik, jest ofiarą zbrodni katyńskiej i został upamiętniony na tablicy ofiar tej zbrodni umieszczonej w Kościele Ojców Jezuitów na Starym Mieście w Toruniu. Drugi syn Ignacego, Ludwik, został księdzem i przez 31 lat był proboszczem parafii w Siemiechowie nad Dunajcem. Nie ograniczał się do działalności duszpasterskiej. Pomagał miejscowym gospodarzom organizować kółka rolnicze i propagował zasie-

Tavanir i Transelektro elektrowni atomowej w Isfahanie, ok. 400 km od Teheranu (załoga odnowiła wówczas polski cmentarz). Rosja. Remont kapitalny największego moskiewskiego kombinatu piekarniczego; remont kapitalny budynku MSW ZSRR i biurowca RWPG w Moskwie. Budowa hoteli dla Inturistu w Moskwie, Nowosybirsku i Piatigorsku, Budowa Kliniki Chirurgii Oka profesora Fiodorowa w Moskwie (szpital o światowej renomie). Montaż instalacji wewnętrznych i roboty wykończeniowe w pięciokondygnacyjnym budynku Centrum Dowodzenia w Kiszyniowie nad Wołgą (100 km od Ostaszkowa, gdzie w klasztornych zabudowaniach więziono ponad 6 tysięcy polskich oficerów rozstrzelanych potem w Twerze. Robotnicy zajęli się miejscem męczeństwa polskich żołnierzy. Odbywały się msze pamięci, umieszczono tablice pamiątkowe). Budowa osiedla mieszkaniowego dla kadry oficerskiej wracającej z NRD. (To był wielki kontrakt finansowany przez rząd RFN. Budowa prestiżowa, realizowana w bardzo trudnych, zimowych warunkach, przy temperaturach -35 stopni, ukończona w terminie, bardzo opłacalna dla Polski). Budowa hoteli wraz z kompleksem wodoleczniczym dla Inturistu w Nalcziku i Kisłowodsku. Estonia. Remont kapitalny Muzeum Historii Nauki w Tartu. Remont kapitalny siedziby Nuncjatury Apostolskiej w Tallinie. Litwa. Budowa oczyszczalni ścieków w Kłajpedzie. Remont kapitalny Nuncjatury Apostolskiej w Wilnie. Remont kapitalny Filharmonii w Wilnie. Łotwa. Remont kapitalny wraz z przebudową budynków mieszkalnych w centrum Rygi; część budynków przebudowano na hotel Inturistu. Uzbekistan. Remont kapitalny i rozbudowa XVIII-wiecznego zabytkowego budynku dla MSW; był to obiekt o bardzo ciekawej konstrukcji wzmocnionej stalowymi klamrami – wytrzymał dwukrotnie trzęsienie ziemi w Taszkiencie – tak silne, że zrujnowało w znacznej części miasto. Budynek zbudowali Holendrzy. Warunkiem remontu i rozbudowy było znalezienie cegły w kolorze kremowym. Budimex pozyskał materiał w polskich cegielniach z okolic Wrocławia.

Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, obecnie katedra moskiewska

Ostaszków, klasztor, gdzie trzymano żołnierzy zamordowanych potem w Katyniu

wy nowych odmian zbóż. Spoczywa na miejscowym cmentarzu parafialnym, a upamiętniająca go tablica znajduje się w tamtejszym kościele. Córki Ignacego: Helena, Ludwika, Wiktoria i Zuzanna po ukończeniu seminarium nauczycielskiego pracowały w szkolnictwie. Trzeci syn Ignacego, Stanisław, ukończył renomowaną wówczas szkołę dla organistów w Przemyślu i pracował jako organista w kościele parafialnym w Brzeźnicy koło Bochni. To ojciec Amalii – matki inżynier Teresy. Tak jak jej ciotki, Amalia również poszła w nauczycielskie ślady. Jej mężem, ojcem Teresy, został Franciszek Rybaczek, też z nauczycielskiej rodziny, absolwent Oficerskiej Szkoły Piechoty w Bydgoszczy, żołnierz Września, a później Armii Krajowej. Żył krótko. Zmarł w czasie okupacji, zostawiając młodą wdowę z trójką dzieci – rocznym Stanisławem, 6-letnią Teresą Franciszką i 9-letnią Marią Danutą. Ostatnie jego słowa brzmiały: „Malu, wychowuj mi dobrze dzieci”.

log z Columbia University w Nowym Jorku, przerwała pracę zawodową, by zająć się matką. Słucham opowieści z tamtych lat: – Poprzedni dyrektor Inżynierii odmówił protokolarnego przekazania firmy, co wzbudziło we mnie wątpliwości dotyczące stanu realizacji robót. Ponieważ nie oddał również służbowej wołgi, poprosiłam o zainstalowanie radiotelefonu w moim prywatnym fiacie 125. Poleciłam kierownikowi działu rozliczeń przekazanie mi wszystkich tzw. protokołów robót

Matka-Siłaczka – wzór na całe życie – Siostra – ciągnie swoją opowieść Teresa Nitkiewicz – trzykrotnie zdawała na medycynę. W końcu Mama została wezwana do kuratora i usłyszała: „Pani córka może iść na ekonomię, rolnictwo – na medycynę, ze względu na życiorys przedwojennego oficera, pani męża, się nie dostanie”. Mama ciężko pracowała i dokształcała się. Uczyła w szkole, a wieczorami prowadziła kursy dla analfabetów, udzielała się społecznie. W ramach programu „1000 szkół na tysiąclecie” wybudowała nowy obiekt

dy Zarządzania. Dziś, gdy co jakiś czas przypadkowi dysponenci, a właściwie politruki niszczą oświatę i szkolnictwo wyższe – tamte wzory nauczycielek i nauczycieli są już tylko wspomnieniem. To oni był kluczem do sukcesów Gdyni i COP-u. W 20 lat tak wiele zbudowano. Teraz sprzedano i rozwalono. To krew wartko płynąca w żyłach, siła rodu, tradycji wspaniałego domu rodzinnego i mądrego wychowania dała kiedyś siłę matce, młodo owdowiałej kobiecie, pracować, studiować zaocznie, karmić i wychowywać dzieci. Tak to już jest, że dzielność i wytrwałość przechodzi z pokolenia na pokolenie. Dziad z długolufowym karabinem, cierpliwe nauczycielki wiedzy podstawowej, pozytywiści wśród włościan, przewodnictwo duchowe, wreszcie kielnia i uzbrojone mury dały dziś wysokie kwalifikacje naukowe córek – Jagody i Izabelli. Tak to się toczy.

Kraków, Nowa Huta, Warszawa Cofnijmy się do okresu studiów i początków pracy. Na drugim roku studiów zakochała się w koledze. Wielka miłość okazała się zbyt wielka dla młodego człowieka. Zamienił się w upierdliwego zazdrośnika. Do tego stopnia, że zmusił żonę do przerwania studiów po drugim roku. Miała być tylko żoną i matką w ciasnym nowohuckim mieszkaniu. Małżeństwo się rozpadło. Ponoć nie ma tego złego… Przyszła inżynier musiała podjąć pracę zarobkową, ale to, jak i wychowanie dziecka, nie powstrzymało jej przed kontynuowaniem zaocznie studiów na politechnice. I inżynierem,

mieszkaniową pracowników. Okazało się, że lista oczekujących na mieszkania jest ogromna. W tym czasie w Warszawie było bardzo dużo tzw. pustostanów. Kombinaty wznosiły stany surowe, lecz nie miały potencjału na wykonywanie instalacji wewnętrznych i robót wykończeniowych. Znów poprosiłam o spotkanie dyrektora zjednoczenia. Zaproponowałam, że w WPRI Inżynieria zorganizuję kierownictwo instalacji wewnętrznych i robót wykończeniowych i będę wykańczała pustostany

Więź załogi to rzecz bezcenna. Łączą ich czyny dokonywane z pobudek patriotycznych. Sukces to również skutek dobrej atmosfery w firmie. Nie każda dyrekcja to potrafi. Inżynier Teresa potrafiła. w toku i każdego dnia rano, nie uprzedzając naczelnego inżyniera, jechałam na wybraną przez siebie budowę. Jako pierwszą wybrałam oczyszczalnię ścieków w Grodzisku Mazowieckim. Przyjechałam pod bramę, podeszłam do stróża, przedstawiłam się, zapytałam, od której godziny ludzie pracują, gdyż uderzyła mnie panująca na budowie cisza. Padła odpowiedź, że od kilku miesięcy nic się nie dzieje. Na placu budowy nie było widać śladów kół ani żadnego sprzętu. Tymczasem wg zapisu w przedmiotowym protokole budowa zbliżała się do zakończenia. I tak każdego dnia byłam na innej budowie. Poprosiłam dyrektora generalnego o spotkanie z całą dyrekcją zjednoczenia.

– pod warunkiem, że dostanę przydział materiałów, miejsca hotelowe i że 50% wykończonych mieszkań będzie dla mojej załogi. Uzyskałam zgodę pod warunkiem, że nie przyjmę do pracy ani jednego robotnika z kombinatów warszawskich. Ściągnęłam ludzi z Krakowa i z południa Polski. Ruszyliśmy z kopyta. Baza sprzętu znajdowała się w Legionowie-Łajskach i najpierw tam wykończyliśmy 3 bloki. W dwóch otrzymali mieszkania pracownicy bazy sprzętu i częściowo bazy transportu. Trzeci za zgodą załogi został przekazany do dyspozycji przewodniczącego Rady Narodowej dla mieszkańców miasta. Dwa bloki wykończyliśmy na Woli, dwa na

Ostaszków, 1991. Tablice upamiętniające ofiary zbrodni katyńskiej

przerwę w pracy na strajk odpracują po 15 minut dziennie i nie będzie żadnych potrąceń płac. Pożegnałam się z załogą i pojechałam do biura. Był to pierwszy strajk w budowlanej firmie w Warszawie. Okazało się, że w biurze czekali na mnie „goście”: sekretarz ekonomiczny i kierownik wydziału budownictwa Komitetu Warszawskiego PZPR. Usłyszałam: „Towarzyszko dyrektor, jak mogliście w pojedynkę pojechać do strajkujących?”. Spokojnie powiedziałam: „Cóż to za dyrektor, który się boi spotkania ze swoją załogą?” – i na tym się skończyło.

Budimex my love Przechodząc z Inżynierii do Budimexu, dyrektor naczelna spotkała się jeszcze raz z załogą. Były słowa uznania. Powiedziała wówczas, że w nowej firmie, mając dobre kontakty na światowych rynkach, będzie o nich pamiętać. Słowa dotrzymała. Była dobrym ambasadorem polskich budowlańców. Dzięki niej, jej zdolnościom wyszukiwania klientów i talentowi w prowadzeniu negocjacji, dzięki uznaniu, jakie zdobyła u kontrahentów za granicą, wiele polskich kombinatów budownictwa zarabiało przez lata na dobrych kontraktach na świecie. Od początku 1985 roku przez 14 lat najważniejszy stał się dla inżynier i dyrektor Teresy Nitkiewicz świetnie rozwijający się Budimex. Jako dyrektor handlowy, a potem wieloletni dyrektor delegatury Budimexu w Moskwie, inż. Teresa Nitkiewicz ma długą listę dokonań. Iran. Budowa w latach 1986–1987 w konsorcjum ze światowymi firmami

Inne: budowa ośrodka Sportów Zimowych w Gudaurii na Kaukazie przy starej wojennej drodze przez góry; budowy przechowalni owoców i warzyw o pojemności 12 tys. ton, z komorami niskich temperatur, w Doniecku i Ługańsku; budowa nad Morzem Czarnym w miejscowości Oła dwóch domów wczasowych dla Zjednoczenia Kopalń Złota i Diamentów oraz domu wczasowego w Ałuszcie dla pracowników Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej; budowa hoteli w Symferopolu i Suchumi. W raporcie podsumowującym kontrakty zrealizowane przez firmę w okresie pracy i odpowiedzialności inż. Teresy Nitkiewicz, wówczas wiceprezes firmy i szefowej budów na wschodzie, czytam: „Wszystkie kontrakty zostały zrealizowane w terminach i zgodnie z planowanym zyskiem”.

Świętej pamięci Dużo dokonań i wiele wspomnień. Przede wszystkim są to wspomnienia o ludziach. O towarzyszach pracy w warunkach ekstremalnych, przy okrutnych mrozach albo w tropiku. Na obcej, męczeńskiej ziemi, przywodzącej straszne wspomnienia. Zawsze, gdy pracowali w pobliżu miejsc kaźni i męczeństwa, ludzie Budimexu społecznie utrwalali ślady polskości – odbudowywali, remontowali, konserwowali, fundowali tablice pamiątkowe. W latach 1991–1994 w Miednoje i Ostaszkowie umieszczono tablice upamiętniające ofiary zbrodni katyńskiej. W 1994 r. w Moskwie na Cmentarzu Dokończenie na sąsiedniej stronie


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

9

POLKA POTRAFI

Cmentarz polski w Teheranie, rok 1986

Dońskim ustawiono ufundowane przez Budimex tablice ku czci gen. Leopolda Okulickiego i ministra Stanisława Jasiukowicza, a także białą kamienną tablicę, na której podane są lata, gdy wsypywano do wspólnego dołu prochy ofiar stalinowskich zbrodni. Również w 1994 r. pracownicy Budimexu uporządkowali groby na polskim cmentarzu wojskowym w Riazaniu. Do roku 1985 przez pięć lat trwał prowadzony przez ekipy Budimexu remont odzyskanego w Moskwie kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, obecnie katedry moskiewskiej. Beton, zbrojenia, trudny transport – to wszystko robili dobrze wykwalifikowani i zorganizowani ludzie. Więź załogi to rzecz bezcenna. Łączyły ich także czyny dokonywane z pobudek patriotycznych. Sukces to również skutek dobrej atmosfery w firmie. Nie każda dyrekcja to potrafi. Inżynier Teresa potrafiła. Przed napisaniem reportażu rozmawiałem z kilkoma jej kolegami, dyrektorami wielkich kontraktów z tamtych lat. Z tymi najważniejszymi wśród ważnych w Budimexie. To inżynierowie, tak jak Pani Teresa, od budownictwa. Pracowali w terenie. Tam, gdzie wykuwano ślady firmy i zarabiano pieniądze. Rozmowy o dyrektor Nitkiewicz, zwanej koleżeńsko „Nitką”, nikt mi nie odmówił. Można je streścić: znakomity fachowiec, mądry i dobry człowiek. Szef potrafiący rządzić i rozumiejący ludzi. Taką pozostawiła po sobie w Budimexie opinię. Szefowa wysyłana z warszawskiej centrali na najtrudniejsze odcinki. Była wymagająca, ale zawsze z załogą. Przemierzała tysiące kilometrów po „radzieckich” drogach. Nigdy się nie poddawała. Mróz, śnieżyce, zamarzający silnik. Ratowano się różnie. Trzeba było znać sposoby na niespodziewane okazje – gdy na przykład dolewano alkoholu do paliwa przy czterdziestostopniowym mrozie. Ale są

M

ówią, i słusznie, że wojna kończy się wtedy, kiedy obie strony deklarują pokój, a tu mowy o tym nie ma, ani nawet zawieszeniu broni. Strona totalnej opozycji (wojny totalnej) będzie walczyć, aż albo przegra definitywnie, albo wreszcie wygra. Na wojnie nie ma miejsca na wybaczanie błędów i pobłażliwość, zaś każde cofnięcie się może być uznane za słabość lub porażkę osłabiającą ducha armii i zaplecza. Często wygrywa nie silny i sprawiedliwy, a przewrotny i bardziej uparty. Szczególnie, gdy ma wsparcie z zewnątrz. Totalni opozycjoniści i ich akolici natychmiast po totalnej klęsce wyborczej w 2015 r. oraz utracie władzy i przywilejów przeszli do narastającego ataku. Wzmagając agresję, bezkarnie łamiąc prawo i gwałcąc dobre obyczaje tak w sejmie, jak i na „salonach”, ulicach i w sobie przyjaznych mediach. Pierwszymi z brzegu wśród wielu przykładów niech będą: rzucanie wulgarnych obelg na Prezydenta RP – bezkarnie i przy pasywnej obecności policji, publiczna profanacja mszy świętej, kalanie polskich narodowych świętości czy próby poniżania naszych bohaterów narodowych. Badali i dalej badają, czy uda się jeszcze posunąć bezkarnie dalej w agresji, łamaniu prawa, donosach na własny (nasz) kraj i jeszcze nie stanęli przed granicą, którą baliby się lub wstydzili przekroczyć. Lęk pomaga koić „doktryna” Neumanna, bazująca na braku stale niedokończonej, choć z godnym szacunku i pochwały uporem prowadzonej reformy wymiaru sprawiedliwości. Jakże koniecznej i ważnej! Należy wspomnieć o roli lokalnych kacyków, czyli ich ekscelencji opozycyjnych prezydentów naszych dużych i mniejszych miast, którzy odpowiadając jedynie przed Bogiem i historią, pretendują do roli lokalnych książątek o tendencjach separatystycznych, ambicjach prowadzenia własnej polityki

Szkoła w Brzeźnicy; tu nadal uczą się dzieci

i zabawne wspomnienia: co robić, by nie pić wódki, której wśród Rosjan czasem nie sposób odmówić. Wymyśliła sposób z pomocą swojej bardzo sprytnej sekretarki. Dziewczyna zręcznie manewrowała butelkami, tak żeby zamiast zdradliwego płynu, dolewać szefowej wodę. „Ależ ta Tereza (tak ją nazywali) ma głowę”. Rzeczywiście miała. Nitkiewicz wspomina swoich nauczycieli – tych pierwszych współpracowników na budowach – na przykład majstra, kierownika budowy, który tłumaczył jej wszystko od początku jako nowicjuszce. Taki nauczyciel to skarb na całe życie. Sympatię i pomoc, której doznała, oddawała potem w pracy załodze. A życzliwość ludziom – popłaca.

Do dziesiątego piętra przy budowie Świątyni Opatrzności Bardzo dobra współpraca inż. Nitkiewicz z kościelnymi władzami trwała przez wiele lat. Była inspektorem nadzoru przy budowie Kurii Metropolitalnej w Warszawie, przy remoncie dachu kościoła pw. św. Wojciecha. Bureau Veritas powierzyło jej nadzór nad budową obiektów mieszkalno-usługowych. Nadzorowała budowę domu księży w Kiełpinie. Prowadziła sprawy projektowe, a potem budowę gigantycznego dzieła Fundacji Budowy Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Cenił ją i mówił o tym prymas Polski Józef Glemp. Bardzo się zaangażowała. Aż do 2008 roku była głównym inspektorem nadzoru budowlanego. Pracowała społecznie. Dopóki zdrowie pozwalało. Dociągnęła aż do dziesiątego piętra. Potem już nie mogła tak wysoko wchodzić. Podała się do dymisji. Lista dokonań pani Teresy Nitkiewicz, ur. w Brzeźnicy w roku 1938, legitymującej się uprawnieniami i wielkim

wewnętrznej i zagranicznej oraz pod parasolem niezależności – władz lokalnych uprawiających sobiepaństwo. Nawiasem mówiąc – Nowy Jork, Londyn i Berlin mają burmistrzów, a Paryż mera, zaś wielkość i znaczenie Warszawy, Łodzi, czy Gdańska wymagają aż prezydentów? Prezydent Andrzej Duda wygrał wybory przewagą 1% głosów. Gdyby otrzymał o 1% głosów mniej, byłby remis! Nieszczęście było o włos. Po „lekkomyślnej” utracie senatu, Zjednoczona Prawica straciłaby prezydenta. Wówczas niechybnie, prędzej czy później i z różnych, znanych obserwatorom polityki krajowej i znawcom dusz powodów, doszłoby do utraty większości w sejmie albo przedterminowych wyborów parlamentarnych i… końca marzeń o wstawaniu z kolan, sile i zasobności. Przewidywalne „obiektywne trudności” w przeprowadzeniu wyborów w planowanym terminie dały opozycji szansę, by bez większych problemów uzyskać czas na wymianę nieudanej kandydatki na świeżego przeciwnika o wiele cięższej wagi, który stanął do kampanii przeciwko zmęczonemu już Andrzejowi Dudzie. Do tego maraton kampanijny zmęczył, zniechęcił i zdezorientował wyborców. Zamiast oczekiwanego, zasłużonego i wyraźnego zwycięstwa w I turze podejścia nr 1, dopiero w II turze podejścia nr 2 czuła fotokomórka wskazała na zwycięstwo i reelekcję dotychczasowego prezydenta. To dzwonek, nawet dzwon alarmowy. U podstaw tych dramatycznych i stresujących wydarzeń wyborczych leży utrata senatu. Minimalna, ale decydującą większość i zabójczo-kopertowy marszałek mogą mieszać, utrudniać, przewlekać itd. Przecież pandemia zaczęła się na długo przed konstytucyjnym terminem wyborów i można było je przygotować na takie właśnie warunki. Dodatkowo, rządząca koalicja nie wykazała specjalnej determinacji

doświadczeniem zawodowym – jest długa. Tak jak długi był jej czas pracy. Ma za to stertę podziękowań z najwyższych państwowych urzędów. Przypięto jej wiele medali i odznaczeń. Ma także podziękowania od artystów – m.in. od Sławomira Mrożka. W roku 1994 napisał do niej z Meksyku podziękowanie za: „poparcie dla wystawienia mojej sztuki Wdowy w Teatrze Moskiewskim. (…) Żadne państwowe nagrody, żadne instytucjonalne fundacje tak mnie nie cieszą, jak poparcie osób prywatnych. Tylko to jest dla mnie dowodem, że to, co piszę, jest coś warte”. W 1996 r. ksiądz Grzegorz Kalwarczyk, kanclerz Kurii Warszawskiej napisał: „Pragnę poinformować Szanowną Panią, że została przedstawiona do prymasowskiego odznaczenia Ecclesiae Populoque servitium praestanti – Wyróżnionej w Służbie dla Kościoła i Narodu”.

Obojętność, cynizm i jednak ciągle nadzieja Pani Teresa Nitkiewicz, oszukana w 1998 roku, wielokrotnie zwracała się do swoich dawnych chlebodawców. Daremnie. Oni już podzielili się schedą po Budimexie (za sam budynek przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, będący własnością firmy, piękny i wielki, gdzie obecnie znajdują się sądy – uzyskano 100 mln zł). Zdrowy nie rozumie chorego, bogaty nie myśli o biednym. Pisała do nowej władzy często. Mam przed sobą pismo do obecnego prezesa, z 2019 r., gdy była bezpośrednio po udarze. Cytuję: „Pan Mariusz Blocher, Prezes Zarządu Budimex SA Szanowny Panie Prezesie, zwracam się do Pana Prezesa z uprzejmą prośbą dotyczącą możliwości złagodzenia krzywdy wyrządzonej mi w 1998

roku przez poprzednią Radę Nadzorczą pod przewodnictwem Pana Stanisława Pacuka oraz Prezesa Zarządu Pana Marka Michałowskiego. Wyrządzona mi krzywda polegała na całkowitym pominięciu mnie podczas przyznawania odpraw przysługujących odwołanym Uchwałą Rady Nadzorczej z dnia 29.10.1998 Członkom Zarządu.(…)”. Na przytoczone we fragmencie, datowane 12 lutego 2019 r. pismo – tak jak na wiele innych – nie dostała odpowiedzi. Budimex został sprzedany Hiszpanom. Z okresu chwały – gdy prezesował Grzegorz Tuderek i pracowało w firmie około trzydzieści tysięcy robotników i inżynierów – pozostała załoga licząca około ośmiu tysięcy. Pisma do obecnych władz pozostają bez odpowiedzi, pomyślałem więc, żeby zwrócić się do Hiszpanów, może oni poczują się do odpowiedzialności za ciągłość historyczną. Pomyślą o tym, że dostali coś, na co pracowali konkretni ludzie. Może… Piszę więc do Ferrovial Agroman w Madrycie. Wielce Szanowni Państwo, Kupiliście Państwo ważną (30 miejsce na europejskiej liście branżowej) polską firmę Budimex. Niestety ci, którzy ją sprzedali, zadbali jedynie o własne interesy (odprawy), krzywdząc okrutnie inżynier Teresę Nitkiewicz, współtwórczynię firmy, prowadzącą przez lata osobiście najtrudniejsze kontrakty międzynarodowe. Była członkinią zarządu głównego firmy, odpowiedzialną m.in. za budowy w Rosji. Dołączam artykuł opisujący sprawę szczegółowo. Może ktoś w Madrycie doceni rolę polskiej inżynier, która dla chwały – już dziś Waszej – firmy Budimex pracowała przez wiele lat. Szczęść Boże

…bo jej być nie może. I co smutniejsze, to nie jest niezgoda, to raczej rodzaj wojny domowej, a „w wojnie domowej linia ognia jest niewidoczna – przechodzi przez serca” (Antoine de Saint-Exupéry). To walka między obozami patriotów i wspieranych z zewnątrz współczesnych targowiczan, kompradorów i cynicznych oportunistów popieranych przez – częściowo obrotowych – pożytecznych idiotów.

Prędzej w morzu wyschnie woda, nim tu u nas będzie zgoda

PALEC W OKO

Adam Gniewecki i kategorycznego, jak na władzę przystało, zdecydowania do przeprowadzenia wyborów 10 maja, jednocześnie tracąc zasłużoną przewagę, jaką wtedy miał jej kandydat. Jak w traktacie Sztuka wojny powiedział Sun Tzu, „Ktoś, kto jest humanitarny i współczujący oraz obawia się zmian, nie jest w stanie odpowiednio wykorzystać swego położenia”… Za to zachowanie szefa Porozumienia Jarosława Gowina było trudne do

przewidzenia, choć znajomość ludzkich dusz podsuwa starą prawdę, że ten, kto zrobił coś raz, zrobi to ponownie. Nie mniej ważna jest sprawa – mówiąc wprost – propagandy, jako propagowania, czyli szerzenia pozytywnych i wartościowych idei oraz poglądów, a także rozpowszechniania prawdziwych informacji. Nie mam na myśli propagandy kłamstwa i dezinformacji, która jest często skuteczniejsza od faktów i prawdy. To zasada znana od

Inżynier Teresa Nitkiewicz

A la gerencia Damas y caballeros Has comprado una importante empresa polaca Budimex (trigésimo lugar en la lista de la industria europea. Desafortunadamente, aquellos que lo vendieron solo se ocuparon de sus propios intereses (ruptura), perjudicando cruelmente a la ingeniera Teresa Nitkiewicz, cofundadora de la compañía, quien personalmente ha manejado los contratos internacionales más difíciles durante años. Fue miembro de la junta directiva de la compañía responsable, entre otros. para construcción en Rusia. Adjunto un artículo que describe en detalle, tal vez alguien en Madrid apreciará el papel de un ingeniero polaco que ha trabajado para la gloria de su empresa Budimex durante muchos años. Gracias Oto ludzie, którzy – mam nadzieję – przeczytają przetłumaczony na hiszpański artykuł o inżynier Teresie Nitkiewicz:

wieków. Propaganda to oprócz urabiania dusz i umysłów, także informacja, fakty, wyjaśnienia, odkłamywanie fejków oraz obnażanie kłamstw. Jak to robić, gdy po stronie obiektywnej lub sobie przychylnej ma się w zasadzie tylko jedną, choć dużą stację telewizyjną, średnio popularne źródła w sieci i kilka gazet, przeciwko sobie zaś stacje telewizji komercyjnej, liczne portale internetowe i 80% prasy, wszystko to w obcych, zagranicznych rękach, niechętnych wychodzeniu Polski z roli dużego rynku zbytu i źródła taniej siły roboczej, bo wszak po to nas do UE przyjęto. Nie wpuszczano nas na europejskie salony, byśmy rośli, rozwijali się, konkurowali, posiadali i egzekwowali własne cele oraz politykę i jeszcze, o zgrozo(!), rozsiadali się przy pańskich stołach, by z cygarem w zębach dyskutować i negocjować z gospodarzami jak równi z równymi, Pilnie i koniecznie trzeba zacząć wspierać życzliwe Polsce telewizje, radia i prasę. Tworzyć nowe, konkurencyjne dla obcych media. Jeśli nie można ot, tak ich wyrzucić, to trzeba konkurencją wyrugować je z rynku, a przynajmniej znacznie osłabić ich wpływ na umysły mieszkańców naszego przecież kraju. Bez rządu dusz nie będzie sprawiedliwej polskiej władzy! Słuszna i potrzebna polityka soc­ jalnego wspierania, czyli 500+, zerowy PIT dla młodych do 26. roku życia, konsekwentne wzmacnianie bezpieczeństwa kraju czy dobra i skuteczna polityka wewnętrzna i zagraniczna itp. – bez odpowiedniej informacji oraz szerokiego nagłośnienia do utrzymania władzy nie wystarczą. Młodzi w małej części głosowali na Andrzeja Dudę. Wielkie miasta też. A przecież oni prawie wszyscy korzystają z różnych form wprowadzonego ostatnio wsparcia. Lud bierze, ale nie kwituje. Co dostał, uważa za naturalne, swoje i nienaruszalne, a przy tym ma krótką pamięć. Starsi, mimo, że 13 emerytura to raczej symbol niż realna pomoc, jednak

w większości głosowali na Dudę. Bo są ukształtowani, mądrzy doświadczeniem. Kto ukształtuje młodych i nieco od nich starszych? Zreformowana szkoła? Nie! Nie zdąży. Na to trzeba wielu lat. Propaganda! Internet, telewizja, prasa. Odkłamywanie kłamstw, szerokie informowanie o sukcesach, zamierzeniach i dobrych planach. Niech za przykład braku wyprzedzającej kampanii informacyjnej posłuży ostatnio i bez przygotowania ogłoszony zamiar wypowiedzenia tzw. konwencji stambulskiej o „zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Według badania SW RESEARCH dla „Rzeczpospolitej”, 62% Polaków było przeciwnych wycofaniu się z konwencji, 15% za jej wypowiedzeniem, a 22% nie miało zdania. Czym w swej opinii kierowała się większość obywateli? Zapewne krótkim i niepełnym opisem treści tego aktu, który w głębi zawiera zapisy, których zastosowanie byłoby niezgodne z polską Konstytucją, przemyca ideologię marksistowską, zastępując walką płci walkę klas oraz pomysły z tzw. zakresu obyczajowego, z którymi przecież w większości się nie zgadzamy. Skąd ta sprzeczność opinii społecznej w zasadniczo jednej sprawie? Z braku uprzedniej, spopularyzowanej informacji co do rzeczywistej natury dokumentu. Z braku wcześniejszego przygotowania informacyjnego, czyli propagandy – jako propagowania pełnej prawdy. Suma braku dostatecznej działalności informacyjnej, pobłażliwości i zaniechań buduje synergię tworzącą sytuację zagrażającą kontynuacji postępów i osiągnięć ostatnich 5 lat, gra zaś idzie nie tylko o los krewnych i znajomych Królika albo Puchatka, czy Prosiaczka. Tu chodzi o cały Stumilowy Las. O przyszłość narodu. Napoleon Bonaparte – „Samo zwycięstwo nic nie znaczy, trzeba umieć je wykorzystać”. K Tytułowy cytat pochodzi z Zemsty Aleksandra Fredry.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

J

est zjawiskiem wręcz niebywałym, że jedyną i oficjalną wersją historii tworzenia się sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest od początku aż po dzień dzisiejszy bezsensowna i całkowicie niewiarygodna opowiastka Bogdana Borusewicza, która – jak większość kłamstw – ma więcej wersji niż opowieści Wałęsy o rzekomym przeskoczeniu muru stoczni. Historia, która ma być początkiem bezprecedensowych wydarzeń, zmieniających rzeczywistość nie tylko Polski, ale w konsekwencji całego świata, wymyślona i opowiedziana przez jednego patologicznego kłamcę, przyjęta została bez zastrzeżeń, bez pytań i bez najmniejszej próby dochodzenia prawdy przez tzw. historyków. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź tkwi w fakcie, że kłamstwa Borusewicza są do dzisiaj jedynym alibi Wałęsy dla pierwszych chwil jego kariery „Nikodema Dyzmy”. Alibi bezsensownym, bezwartościowym i bardzo łatwym do obalenia. Nasi „badacze” historii nie mieli jednak odwagi ruszyć tematu i woleli pozwolić, aby Polacy uwierzyli, że potrzebowaliśmy ulicznego cwaniaczka, dumnego z faktu nieprzeczytania w życiu choćby jednej książki, drobnego kombinatora i kapusia komunistycznej bezpieki, aby się tej bezpiece przeciwstawić. Wielu z tych „historyków”, poszło nawet dalej i przyłączyło się do propagowania tej obraźliwej dla kilku pokoleń Polaków tezy, tylko dlatego, że aby obalić te kłamstwa, trzeba by było wyjść przed szereg i narazić się różnym służbom, agresywnym pseudoopozycjonistom i nawet wielu zwykłym Polakom, którzy nie mając informacji, uważali, że Wałęsa mógł być rzeczywistym robotniczym rewolucjonistą.

Borusewicz opowiada historię strajku Natychmiast po sierpniowym strajku Gdańsk wypełnił się ekipami wszelkich możliwych mediów z całego świata. Przed kamerami i mikrofonami powstawały „świadectwa” pojawiających się jak grzyby po deszczu dzielnych kombatantów antykomunistycznego ruchu oporu. Nowo objawionemu herosowi wystawiano laurki na prawo i lewo w tempie nieprawdopodobnym, mimo że tak naprawdę znało go kilkudziesięciu działaczy Wolnych Związków, kilkunastu stoczniowców, na których donosił, no i oczywiście kilku prowadzących oficerów bezpieki. Jednak głównym ówczesnym narratorem historii stał się Bogdan Borusewicz. Jego wersja wydarzeń była prosta. Dzielny „Borsuk” obudził się pewnego bliżej nie sprecyzowanego ranka i wiedziony solidarnością z Anną Walentynowicz, postanowił wywołać strajk w stoczni, w której nigdy nie pracował i z którą nie miał nic wspólnego. Od samego początku aż do dzisiaj twierdzi, że swój przewrót przygotowywał w proteście przeciwko zwolnieniu Anny, mimo że w tamtym czasie nie była ona jeszcze zwolniona i nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie. Niemniej po jakimś czasie Borusewicz skontaktował się z dwoma współpracownikami WZZ-ów w stoczni, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Do tej dwójki dołączył jeszcze nikomu nieznanego Borowczaka. Zszedł do podziemia i przygotował plan światowego przewrotu. Kiedy już własnoręcznie przygotował wszystko, nakazał pętającemu się bezproduktywnie niejakiemu Wałęsie wpaść na chwilę do stoczni i poprowadzić ewentualny strajk, bo przecież tylko człowiek o tak niezwykłym intelektualnym potencjale mógł tym niekumatym stoczniowcom pomóc. Oczywiście Borusewicz czynił to wszystko w wielkiej tajemnicy przed światem i wszelkiego rodzaju służbami, bo przecież któż mógł tej tajemnicy dochować lepiej niż agent bezpieki? Tak w skrócie wygląda historia wywołania sierpniowego strajku, którą za sprawą Borusewicza otrzymali Polacy i znamy ją wszyscy, ponieważ wmawia się ją nam od wielu lat mimo, że jest krańcowo absurdalna i nielogiczna, a przez to w żadnej mierze nieprawdopodobna. Mimo tego jest to wersja obowiązująca w medialnym przekazie, którą każe nam się uznawać za prawdę jeszcze dzisiaj, 40 lat później. Nie możemy z powagą obchodzić kolejnej rocznicy tamtych wydarzeń, traktując serio opowiastki, które zwyczajnie obrażają naszą, Polaków, inteligencję.

Co się wówczas działo? W lipcu ʼ80 przez kraj przeszła fala strajków: począwszy od Lublina, przez Świdnik, Poznań, Elbląg i setki innych miejsc. Były to strajki lokalne i krótkie, trwające od kilku godzin do kilku dni. Różne były deklarowane przyczyny tych protestów. W Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża obserwowaliśmy te wydarzenia i upewnialiśmy się w przekonaniu, że komuś we władzach zależało nie tylko na samych strajkach, ale też na tym, aby informacje o nich się rozchodziły. Pachniało prowokacją, której cel próbowaliśmy zrozumieć. W pewnym momencie z sobie tylko

FAŁSZYW Y IDOL wiadomych przyczyn Kuroń ze swoim środowiskiem zaczął wywierać nacisk na swojego KOR-owskiego przedstawiciela w trójmieście, Bogdana Borusewicza, aby podjął próbę zorganizowania podobnego strajku w Stoczni Gdańskiej. Pomysł był niedorzeczny nie tylko dlatego, że Borusewicz nie pracował w stoczni, ani też do tamtej pory nie przepracował jednego choćby dnia w jakimkolwiek zakładzie pracy. Jego doświadczenie w temacie pracy i warunków w zakładach było absolutnie zerowe. Nie miał też żadnego zaplecza w ludziach. Współpracował, co prawda, z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża, ale nie mógł w ich imieniu podejmować takich decyzji, zwłaszcza z polecenia Kuronia, który w WZZ-ach nie miał kompletnie nic do powiedzenia. Nie było też konkretnej przyczyny, dla której Borusewicz czy Kuroń mogliby namawiać stoczniowców do buntu. Borusewicz rozpoczął wypełnianie polecenia swego politycznego guru na długo przed zwolnieniem Anny Walentynowicz z pracy. Jego późniejsze twierdzenie, że podjął swoje działania, aby bronić opozycyjnej koleżanki, jest takim samym kłamstwem jak wiele innych, które przez lata stworzył. Posuwał się przy tym do nieprawdopodobnych absurdów. W telewizyjnym programie „Sierpień 1980” stwierdził dumnie: „ Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1 lipca”. Przypomnę więc, że Anna Walentynowicz została zwolniona z pracy 7 sierpnia, czyli ponad miesiąc później, niż dzielny „Borsuk” miał zacząć planować protest przeciwko temu zwolnieniu(!). Warto też pamiętać, że 1 lipca nie było jeszcze późniejszej fali strajków, która miała dopiero w sierpniu dotrzeć do Gdańska. Nie mam żadnych wątpliwości, że Borusewicz użył zwolnienia Anny Walentynowicz dla spełnienia zamiarów Kuronia, który jeszcze po wielu latach publicznie opowiadał, jak to przesyłał do Gdańska zapytania: „Cała Polska strajkuje, a wy nic. Na co wy tam jeszcze czekacie?” Kilka tygodni później, bo 10 sierpnia, Bogdan Borusewicz, jak sam twierdzi, dowiedział się o zwolnieniu Anny Walentynowicz. Już następnego ranka „Borsuk”, jak go wówczas nazywaliśmy, pojawił się u mnie na gdańskiej Żabiance, aby spotkać się ze mną i Janem Karandziejem, który obok Andrzeja Gwiazdy był członkiem Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Prosił o pomoc w przygotowaniu strajku. Jednak od początku nie był z nami szczery i kłamał o wielu szczegółach swego planu. Twierdził, że organizuje strajk z powodu zwolnienia naszej przyjaciółki, a jednocześnie okazało się, że swoje przygotowania zaczął już dużo wcześniej, jeszcze zanim do tego zwolnienia doszło. Przyniósł gotową ulotkę, którą podpisał nazwiskami wszystkich członków redakcji WZZ-owskiego „Robotnika Wybrzeża”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żaden z nich nic o tym nie wiedział. Tak więc Borusewicz zamierzał sprowokować strajk w miejscu, gdzie dziesięć lat wcześniej taki sam protest skończył się wielką tragedią i złożyć odpowiedzialność za taką ewentualność na ludzi, których nie zamierzał

spieszyły się z akcją strajkową w jej obronie, gdyż jej sytuacja jeszcze na tydzień przed zwolnieniem wydawała się załatwiona. A to dlatego, że Terenowa Komisja Odwoławcza uznała jej skargę i nakazano stoczni wycofanie się z próby zwolnienia. Stało się jednak coś zupełnie niespotykanego. Decyzję o zwolnieniu Anny, wbrew wyrokowi TKO, podjął osobiście minister resortu, któremu podlegała stocznia. Było czymś niesłychanym, aby sam minister zwalniał z pracy jakąś prostą suwnicową. To upewniło nas, że chodzi o prowokację, i to zaplanowaną na najwyższych szczeblach. Niemniej postanowiliśmy bronić naszej przyjaciółki Anny Walentynowicz i po dokonaniu zmian w proponowanej przez Borusewicza ulotce zabraliśmy się do działania. Wiedzieliśmy już, że „Borsuk” kontaktował się w stoczni z dwoma współpracownikami WZZ-ów: Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim oraz z niezwiązanym z nami Borowczakiem, który potem stał się Borsukowym i Wałęsowym narzędziem zakłamywania historii. Prymitywnym, ale również bardzo szkodliwym. Plan zakładał, że w trzech małych grupach wcześnie rano rozdamy w kolejkach elektrycznych ulotki wzywające jadących do pracy stoczniowców, aby zaprotestowali przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Okazało się, że „Borsuk” planował dwie grupy, które miały działać na trasie od Sopotu w stronę Gdańska i jedną, która miała jechać z drugiej strony, czyli od Tczewa. I tu nastąpił poważny zgrzyt, gdyż okazało się, że jednym z grupy jadącej od Tczewa miał być Lech Wałęsa. Problem był poważny, gdyż to oznaczało, że Borusewicz powiadomił Wałęsę o zamiarze zorganizowania strajku. W tym momencie trudno nam było wierzyć, że nie wie o tym bezpieka. Mało kto wie, że w czerwcu, czyli zaledwie dwa miesiące przed strajkiem, Wałęsa został z WZZ-ów wykluczony. Co najważniejsze, wiedział o tym Borusewicz. Wiedział on również, że już przez kilka miesięcy przed wyrzuceniem Wałęsy nikt w WZZ-ach, poza jego dwoma kolegami ze Stogów, nie chciał mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. A to z prostej przyczyny całkowitego braku zaufania. Nikt z nas nie mógł jednoznacznie stwierdzić, że jest on płatnym donosicielem, gdyż nie mógłby tego wówczas udowodnić, ale jego postawa i zachowanie w grupie nie pozwalały na nawet najmniejsze zaufanie i jakąkolwiek współpracę. W czerwcu ʼ80 trafiła do nas ulotka jakiejś nieznanej nam grupy, protestująca przeciwko nieprzyjmowaniu do pracy w służbie bezpieczeństwa wierzących katolików. Zdumienie budziło już samo założenie, że jakikolwiek katolik chciałby pracować w komunistycznej machinie opresji. Jednak prawdziwe wzburzenie spowodował fakt, że pod tą petycją podpisał się Lech Wałęsa. Tego już było za wiele i Joanna i Andrzej Gwiazdowie wezwali go na ostateczną rozmowę. Zapytali go nie tylko o powód podpisania tej właśnie petycji, ale również o to, dlaczego podpisał jakąkolwiek petycję bez uzgodnienia z grupą. Zasada niepodpisywania oświadczeń poza grupą

Lech Wałęsa mógł się pojawić na strajku wyłącznie za zgodą lub z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Lech Wałęsa jest po prostu jednym wielkim oszustwem i nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy. nawet o tym poinformować. W swej książce Jak runął mur Borusewicz, pisząc swoją kombatancką laurkę, z dumą przyznaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja »Robotnika Wybrzeża«. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”. „Borsuk” w pełni zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji dla ludzi, których okłamywał, bo w jednym z wywiadów mówi wyraźnie „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”. Posłużył się jeszcze innymi kłamstwami, powołując się na rzekome ustalenia z innymi działaczami wolnych związków, których nie było w tym momencie w Gdańsku. Jego krętactwa wyszły na jaw, gdyż do Gdańska wrócił nagle lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. WZZ-y brały pod uwagę protest w obronie Anny Walentynowicz, ale nie

Z chlebami. Z lewej ja, dalej nieznana pani, w środku Borsuk, dalej Marek Sadowski, gdański działacz studencki, i całkiem po prawej Janek Karandziej. W którymś straj­ kującym zakładzie zabrakło żywności. Nieślismy chleb ze stoczni do jakiegoś sa­ mochdu, który miał go zabrać na miejsce

czyli jedno z najwi w naszej

Lech Zbo

FOT. TVP „WIELKI SIERPIEŃ 1980”

10

W stoczni prezentowałem druk wałkiem ja­ kiemuś dziennikarzowi

była żelazna, bo jej złamanie mogło sprowadzić na nas poważne problemy. Odpowiedź Wałęsy była szokująca nawet dla nas, którzy mieliśmy o nim już dawno wyrobione zdanie. Wałęsa powiedział wprost, że zrobił to, gdyż „jego nazwisko dawno już nie chodziło”. Dla tych, którzy mieli jakikolwiek kontakt z opozycją tamtych lat, jest jasne, że taka filozofia była charakterystyczna dla agentów bezpieki, którzy starali się pozorować swoją działalność, w rzeczywistości jej nie prowadząc. Co jakiś czas potrzebowali jednak uwiarygodnić się wobec kolegów i temu właśnie służyło to, co Wałęsa nazwał „chodzeniem nazwiska”. Borusewicz tłumaczył, że wciągnął w nasze plany Wałęsę tylko dlatego, że trzej związani z nim stoczniowcy nie czuli się pewnie i potrzebowali wsparcia kogoś starszego.

Twierdził, że wiedząc, jak bardzo Wałęsa lubi przechwalać się swoimi rzekomymi dokonaniami w czasie wypadków w grudniu ʼ70, poprosił go, aby z tymi chłopakami porozmawiał i dodał im odwagi. To tłumaczenie było dziwne, jako że wiedzieliśmy, iż w pamiętnych dniach tamtego grudnia Wałęsa rozpoznawał na zdjęciach bezpieki stoczniowców biorących udział w ulicznych starciach. I co gorsza, wiedzieliśmy to z jego własnych opowiadań. Niemniej Wałęsa dowiedział się o strajku i tego nie można już było cofnąć. Stanęło na tym, że pojedzie kolejką od Tczewa i rozda ulotki. W końcu jednak nawet Borusewicz wyraził wątpliwość, czy on się tym zajmie, gdyż jak to określił Ludwik Prądzyński, który dwukrotnie odwiedził Wałęsę, ten „nie był strajkiem specjalnie zainteresowany”. My uznaliśmy, że dla nas to najlepsze rozwiązanie i z taką nadzieją postanowiliśmy robić swoje. 14 sierpnia 1980 roku pracownicy Stoczni Gdańskiej odpowiedzieli na wezwanie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i rozpoczęli strajk w obronie Anny Walentynowicz. W tym miejscu niezbędne jest bardzo ważne wyjaśnienie. Kiedy mówimy o sierpniowym strajku w Stoczni Gdańskiej, większość Polaków myśli najczęściej o jednym ogólnopolskim strajku zakończonym słynnym porozumieniem. Tymczasem trzeba rozumieć i pamiętać, że w rzeczywistości musimy mówić o dwóch osobnych i zupełnie różnych w założeniu strajkach. Strajk, który rozpoczął się w czwartek 14 sierpnia, na którym z niewiadomych przyczyn pojawił się człowiek o nazwisku Wałęsa, miał być i był wewnętrzną sprawą stoczni, której pracownicy stanęli w obronie swojej koleżanki. Tyle i tylko tyle. Ten strajk zakończył się trzeciego dnia w sobotę 16 sierpnia. Ten drugi, o którym wiedzą wszyscy, był strajkiem solidarnościowym, zaistniałym również w stoczni, ale już za sprawą i przy udziale wielu zakładów pracy, który szybko zmienił się na ogólnopolski i był z perspektywy bezpieki „wypadkiem przy pracy”. Dlaczego wiedza o tym fakcie jest niezbędna? Dlatego, że bez tego nigdy nie zrozumiemy oszustwa, jakie się wówczas na naszych oczach dokonywało i które stało się fundamentem kłamstwa funkcjonującego do dzisiaj w oficjalnym medialnym przekazie, podawanym nam perfidnie jako absolutna prawda. W rzeczywistości jeszcze bardzo długo po strajku Bogdan Borusewicz we wszystkich swoich wspomnieniach i publikacjach mówił wyraźnie i zgodnie z prawdą, że zaplanował Wałęsę tylko i wyłącznie do rozwiezienia

ulotek w kolejce jadącej z Tczewa i że to miał być jedyny jego udział w całym strajkowym przedsięwzięciu. Taka wersja obowiązywała do momentu, w którym Borusewicz zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wygrać przepychanki o popularność z uznanym już przez większość Polaków „bohaterskim Lechem” i dla zachowania choćby części swej kombatanckiej sławy zmienił swoje wcześniejsze świadectwo. Popełnił wówczas kłamstwo, które całkowicie przekształciło historyczną narrację. Po kilku latach od wydarzeń Borusewicz doznał wyjątkowego pamięciowego olśnienia i ogłosił nagle światu, że to on wysłał Wałęsę do stoczni, zlecając mu poprowadzenie strajku. To absurdalne kłamstwo dało Wałęsie alibi i odpowiedź – której wcześniej nie miał – na pytanie, dlaczego wbrew wszelkiej logice 14 sierpnia 1980 roku znalazł się w Stoczni Gdańskiej? Pytanie, którego żaden historyk ani dziennikarz nigdy wcześniej mu publicznie nie zadał. Całą historię powstania Solidarności i późniejszych tzw. przemian ustrojowych zbudowano na przyjściu Wałęsy do stoczni, które potraktowano jako tak oczywiste i logiczne, że żaden z badaczy nie uważał za stosowne nie tylko podważyć sensu tej teorii, ale nawet zadać choćby jednego prostego pytania. Tak więc jako jedna z zaledwie kilku osób, biorących bezpośredni udział w przygotowaniach do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku, zaświadczam, i czynię to od niemal 40 lat, że nigdy nie było planu udziału Lecha Wałęsy w strajku, w jakimkolwiek charakterze, a już szczególnie w roli przywódcy. Nikt z WZZ Wybrzeża tego nie planował i nigdy by się na taką propozycję nie zgodził, gdyby nawet powstała. Nie ma żadnej wątpliwości, że Lech Wałęsa mógł się w tamtym momencie pojawić na tym strajku tylko i wyłącznie za zgodą lub nawet z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Ten fakt byłby już od dawna dla Polaków oczywisty, gdyby nie perfidne i katastrofalne dla historycznej prawdy kłamstwo jednego człowieka – Bogdana Borusewicza. To właśnie kłamstwo jest fundamentem, na którym zbudowano całą piramidę następnych i przyczyną, dla której przez czterdzieści lat nie możemy uporządkować i przekazać młodym prawdziwej historii tamtych wydarzeń. Lech Wałęsa jest po prostu jednym wielkim oszustwem i nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

11

FOT. BOGUSŁAW NIEZNALSKI

FAŁSZYW Y IDOL

iększych kłamstw j historii

orowski Przyjrzyjmy się faktom Po prowokacyjnym zwolnieniu Anny Walentynowicz z pracy, bezpieka w żaden sposób nie próbowała powstrzymać strajku 14 sierpnia 1980 roku. Służby wyraźnie chciały jego zaistnienia, tak samo jak wszystkich protestów, które od początku lipca przetaczały się przez całą Polskę. Stocznia była bez wątpienia ważnym elementem tego stymulowanego i kontrolowanego „społecznego niezadowolenia”. Stoczniowy strajk miał wyglądać tak jak reszta, czyli zaistnieć i po jednym lub dwóch dniach zostać wygaszony. Dlatego musiał być przez bezpiekę kontrolowany. I tak też było. Dziwnym zbiegiem okoliczności Wałęsa miał już w swoim życiorysie zdarzenie do złudzenia przypominające jego niewytłumaczalne pojawienie się na stoczniowym strajku. Dziesięć lat wcześniej, w samym środku najbardziej krwawych wydarzeń grudnia ʼ70, kiedy jego stoczniowi koledzy zorganizowali protest i ruszyli na pomoc uwięzionym w areszcie, Wałęsa pojawił się w oknie otoczonej przez demonstrantów komendy milicji, aby przez megafon nawoływać do rozejścia się. Ciekawe, że ci sami historycy, którzy teraz milczeli w sprawie niewytłumaczalnego udziału Wałęsy w sierpniowym strajku, nie chcieli zauważyć zdumiewającego podobieństwa do wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Na domiar złego, tłumaczyli zdarzenie z grudnia ʼ70 jako heroiczną wręcz próbę zapobieżenia tragedii. Tyle tylko, że wówczas Wałęsa został przez tłum wygwizdany i obrzucony kamieniami. Dzisiaj wiemy też, że w tych właśnie dniach stawał się obrzydliwym płatnym kapusiem bezpieki, sprzedającym swoich kolegów. W sierpniu ʼ80 mieliśmy sytuację identyczną. Wałęsa nie tylko nie miał nic wspólnego z przygotowaniem strajku, ale od samego początku nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potwierdzał to nie tylko Ludwik Prądzyński, który rozmawiał z nim bezpośrednio przed strajkiem, ale nawet sam Borusewicz, który – jak już wspomniałem – przez długi czas, aż do swojego przełomowego kłamstwa, mówił wyraźnie, że Wałęsa miał tylko wraz z Kazikiem Żabczyńskim i Sylwestrem Niezgodą rozwieźć strajkowe ulotki. Czy jakikolwiek doświadczony opozycjonista, za którego uważał się Borusewicz, mógł najpierw zaplanować kogoś na lidera strajku, a potem wysłać go do rozdawania ulotek, gdzie mógłby zostać zatrzymany? Przecież to nonsens. Na marginesie przypomnę, że Wałęsa nie tylko na rozdawanie ulotek nie pojechał, ale nawet nie zawiadomił swoich kolegów, że takie zadanie miało być wykonane.

Faktem również jest, że strajk planowany był jako wewnętrzny protest pracowników stoczni. Sam twórca kłamstwa o Wałęsie określił jednoznacznie, jakie były oczekiwania w stosunku do tego strajku. Jeszcze w 2005 roku Borusewicz powiedział: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów, będzie super”. Przypomnę, że chodziło o następujące postulaty: przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy, podwyżki płac dla stoczniowców i – w sprzyjających okolicznościach – jakaś forma upamiętnienia stoczniowców zabitych w grudniu ʼ70. W swojej książce Borusewicz pisze też: „Strajk był planowany do momentu przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy”. Nawet „prawa ręka” Borusewicza w dziele zakłamywania historii, Borowczak, przyznawał: „Marzyłem o tym, żeby choćby

do stoczni, gdyż nie był jej pracownikiem, każe nam wierzyć, że wysłał do tej samej stoczni, na ten sam strajk innego człowieka, który również nie był pracownikiem stoczni. To już istny obłęd. Borusewicz opowiada również od wielu lat, jak to jako organizator strajku musiał się ukrywać. To ukrywanie się uważał za tak ważne, iż rozpocząć je miał, zanim jeszcze zwolniono Annę Walentynowicz z pracy. W swej książce podaje: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu”... I znów powstaje problem: jak zrozumieć, że Borusewicz uważał za nieodzowne ukryć się jako pomysłodawca strajku, a jednocześnie pozwolił, aby rzekomy główny wykonawca zaplanowanego przedsięwzięcia spał spokojnie w swoim łóżku aż do rozpoczęcia tego strajku, a nawet trzy godziny dłużej? Jest jeszcze inny ważny powód, dla którego udział Wałęsy w tamtym strajku jest zupełnie nielogiczny. Każdy w WZZ-ach znał podstawową zasadę organizowania pracowniczych protestów. Ta żelazna zasada sprowadzała się do prostego założenia, że w żadnym takim proteście nie może być pojedynczego lidera, a tylko i wyłącznie komitet strajkowy. Od tej zasady nie było wyjątków, gdyż groziło to tym, że łatwy nacisk bezpieki na jedną osobę prowadził niechybnie do rozbicia protestu. Borusewicz doskonale znał tę zasadę. Jak bardzo rzeczywiste było to zagrożenie, najlepiej przecież świadczy sama historia sierpnia. Wiemy dzisiaj, że we wszystkich trzech miejscach w Polsce, gdzie podpisywano porozumienia z komunistycznymi władzami, czyli w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu, liderzy tych strajków byli głęboko zaplątani w relacje z władzą i służbami bezpieczeństwa (!). I to nie był przypadek, gdyż bezpieka nie zostawiała takich rzeczy przypadkowi. Trzeba też postawić najbardziej podstawowe pytanie, o którym nasi historycy tak chętnie zapomnieli. Jeżeli mamy wierzyć w teorię nawróconego kapusia bezpieki, to jak wytłumaczyć fakt, że kiedy ten kapuś obwieścił tłumowi stoczniowców, że przyszedł, aby poprowadzić ich na bój przeciwko komunistycznej władzy, ta władza nie zrobiła absolutnie nic, aby tego podrzędnego donosiciela zneutralizować? A przecież starą sowiecką metodą wystarczyło puścić w obieg informację o jego kilkuletnim wysługiwaniu się komunistycznym służbom i ten człowiek nigdy nie odważyłby się znaleźć w pobliżu wielotysięcznego tłumu stoczniowców. Każdy Polak, mający choćby podstawową wiedzę o sposobach działania bezpieki, wie doskonale, że ta nie miała zwyczaju zapominać i wybaczać zdrady swoich ludzi. Najlepszym przykładem może być historia Adama Hodysza, który jako oficer SB jeszcze przed sierpniem współpracował z trójmiejską opozycją. Jak więc wytłumaczyć nie tylko bezkarność pospolitego kapusia, ale również późniejsze lata wsparcia bezpieki dla jego „antykomunistycznej” działalności? Przypomnę więc tylko, że w czasie, kiedy były kapuś obalał dla dobra całego świata cały komunistyczny system, aparat opresji tegoż systemu wymordował co najmniej kilkunastu księży tylko za kilka niepoprawnych słów przemyconych w kazaniach. Wkrótce ten sam aparat terroru pomagał byłemu kapusiowi oczyszczać Solidarność z tzw. ekstremy, aby w końcu ogłosić wojnę z narodem i wsadzić kilkadziesiąt tysięcy opornych do więzień, a tego najgroźniejszego wysłać na

Jedyne wydane zaświadczenie o udziale w przygotowaniach do strajku. Napisano mi je w '81 podczas czystek Wałęsy w gdań­ kim MKZ, kiedy wywalono już wszystkich WZZ-owców i zosta­ liśmy tylko my w drukarni. Spo­ dziewaliśmy się ataku i ponieważ byliśmy nieznani, wydano mi takie zaświadczenie, abym w razie ataku mógł zaprezentować, kim jestem. Niestety nie ochroniło to ani mnie, ani moich przyjaciół przed napa­ dem wałęsowej bojówki. Na nie­ szczęście „Borsuka” (Borusewicza) jest tam również jego podpis FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

rozpocząć strajk, zrobić zamieszanie i pokazać, że jest garstka ludzi, którzy sprzeciwiają się zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz. Przez myśl mi nie przeszło, aby robić wielki strajk”. Pamiętajmy też, że sam Borusewicz, nazywający siebie jedynym twórcą strajku, nie pojawił się na nim, ani nawet w pobliżu, przez ponad dwa dni. Jak więc jest możliwe, że każe się nam akceptować, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł planować wysłanie na wewnętrzny strajk w stoczni, który to protest nawet w najśmielszych oczekiwaniach miał trwać jeden lub dwa dni, człowieka, który nie był pracownikiem tej stoczni? Absurd tego kłamstwa ujawnia, jak na ironię, sam jego twórca. W swojej książkowej relacji Borusewicz odnosi się do prośby trzech młodych stoczniowców: „Nalegali, żeby koniecznie wprowadzić kogoś starszego. Żeby ich wsparł (…) Ja nie mogłem wejść, bo władza miałaby pretekst, żeby uderzyć. Wszedłbym, a bezpieka krzyczałaby : A ty co, przecież nie pracujesz w stoczni, jesteś prowokatorem z KOR”. Tak więc ten sam człowiek, który tłumaczy nam, że nie mógł wejść

wczasy w Bieszczady, bo przecież nikt normalny nie postawi znaku równości między tamtymi więziennymi celami a hotelowym apartamentem z wyszukanym wyżywieniem, niemal nieograniczonymi wizytami, możliwością uprawiania sportu, dostępem do przeróżnych rozrywek, no i oczywiście niekończącym się źródłem wyszukanych alkoholi. Warto też zacytować intrygująco brzmiącą wypowiedź Bogdana Borusewicza z roku 1991. W jednym z wywiadów, tłumacząc, dlaczego miał rzekomo wybrać Wałęsę na przywódcę strajku, powiedział: „Musiał to być też ktoś do zaakceptowania przez drugą stronę – czyli dla władzy. Wałęsa był najlepszym kandydatem”(!). Zostawiam to bez komentarza. Oprócz Borusewicza jest jeszcze jeden rzekomy świadek, który twierdzi, że oczekiwał Wałęsy wczesnym rankiem pamiętnego 14 sierpnia w stoczni. Jest nim Jerzy Borowczak. Postać odpychająca, która na swojej drodze wysługiwania się Wałęsie ma wiele

przeróżnych łajdactw, wielokrotnie przeze mnie opisywanych, a wśród nich przewodniczenie Wałęsowemu kapturowemu sądowi nad symbolem Solidarności – Anną Walentynowicz. A czynił to w obrzydliwy sposób zaledwie kilka miesięcy po sierpniowym strajku w jej obronie, wydając wyrok, iż jest ona niegodna reprezentowania Solidarności. Samo przywoływanie postaci tego człowieka budzi mocno nieprzyjemne odczucia, ale czynię to w ciekawym, moim zdaniem, aspekcie, łączącym się z jego świadectwem. Chcąc uwiarygodnić swoje wyimaginowane kombatanctwo, polegające na rzekomej aktywnej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych, pytany, jak i kiedy dowiedział się o WZZ-ach, odpowiedział, że miał się dowiedzieć o istnieniu gdańskich Wolnych Związków od oficerów Ludowego Wojska Polskiego w końcu lat siedemdziesiątych, kiedy był jako poborowy żołnierz na tzw. misji pokojowej na Bliskim Wschodzie. Pomijając kompletny absurd tego twierdzenia, przytoczę tylko słowa gen. Darżynkiewicza, odpowiedzialnego za wspomniane misje pokojowe. W książce Kiszczaka stwierdza on: „Każdy żołnierz wyjeżdżający na misje musiał coś dla wywiadu zrobić”. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zapytał Borowczaka, jak on się z tego obowiązku wywiązał. Warto jednak przypomnieć, że 8 lipca 1980 roku, dzień po zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz i – co najważniejsze – na dwa dni przed tym, jak Borowczak się o jej zwolnieniu dowiedział, bezpieka założyła mu sprawę osobistego rozpoznania, o kryptonimie „Wojak”. Można się tylko domyślać, jakie to osobiste właściwości Borowczaka potrzebowała sprawdzić bezpieka. Faktem jednak jest, że już niecały tydzień później, 14 sierpnia, nikomu nieznany Borowczak stał na środku stoczniowego placu na koparce, i twierdzi, że czekał tam na niepracującego w stoczni Lecha Wałęsę.

Cud na stoczniowym placu 14 sierpnia 1980 roku już od bardzo wczesnych godzin rannych zaopatrzeni w WZZ-owskie ulotki stoczniowcy zgromadzili się na stoczniowym placu. Strajk w obronie Anny Walentynowicz stał się faktem. Niemal natychmiast wybrano komitet strajkowy i oczekiwano na rozmowy z dyrekcją. Znalazło się w nim wielu ludzi młodych, szczerze zatroskanych losem ich stoczniowej przyjaciółki. Wśród nich związany z WZZ-ami Bogdan Felski i bliski stoczniowy współpracownik i obrońca Anny Walentynowicz, Piotr Maliszewski. Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dyrektor stoczni będzie robił wszystko, aby rozmowy zacząć jak najszybciej, podobnie jak strajkujący stoczniowcy. Wszyscy przecież wiedzieli, czym skończył się poprzedni taki protest, dziesięć lat wcześniej, kiedy zniecierpliwieni stoczniowcy wyszli na ulice. Jednak przez ponad trzy godziny żadne rozmowy się nie rozpoczęły i nikt nigdy nie potrafił tego faktu wyjaśnić. Przecież pamiętający grudzień ʼ70 dyrektor, na którego zakładowym podwórku trwał strajk, powinien być tym faktem przerażony i spieszyć się uspokoić napięcie. Tymczasem czas uciekał i ani stojący na koparce Borowczak, ani dyrektor nie wydawali się zbytnio spieszyć. Aż do momentu, kiedy już po dziesiątej rano w środku tłumu pojawił się nagle Wałęsa. Człowiek, który nie tylko nie pracował w stoczni, ale którego spośród kilkunastu tysięcy pracowników znać mogło kilkanaście osób, a z tych wielu nie pamiętało go z dobrej strony. I nagle zdarzył się cud. Obie strony nagle ruszyły do działania. Borowczak dopisał obcego Wałęsę do wybranego już komitetu strajkowego. Sam obcy ogłosił się przewodniczącym tego komitetu, a dyrektor stoczni pospiesznie zaprosił go na rozmowy. Cała ta sytuacja była krańcowo absurdalna i gdyby uznać ja za spontaniczną i niekontrolowaną, to zwyczajnie nie mogła się wydarzyć. Żaden przerażony dyrektor zakładu nie zgodziłby się na obecność kogoś, kto nie był jego pracownikiem, a już tym bardziej na jego udział w proteście i rozmowach, i kazałby go natychmiast wywalić za bramę. Dyrektor jednak z całym spokojem zabrał go na rozmowy jako przewodniczącego komitetu strajkowego. Wkrótce zarzucił komitetowi, że ten jest niereprezentatywny dla załogi. I wcale nie dlatego, że jego samozwańczy przewodniczący był w tym zakładzie obcy, tylko dlatego, że komitet składał się z ludzi młodych. Wspólnie wymienili wybrany skład na ludzi dyrekcji i kontynuowali swoje absurdalne „pertraktacje”. Warto przy tym zaznaczyć, że wymiana młodych ludzi komitetu strajkowego na ludzi dyrekcji nie objęła Borowczaka, mimo że był on jednym z najmłodszych, jeśli nie najmłodszym członkiem tej grupy. Ta farsa trwała dwa i pół dnia, po czym

obcy lider strajku ogłosił wielki sukces porozumienia. Strajkujący otrzymali obietnicę podwyżki, mętną obietnicę pamiątkowej tablicy i gwarancję przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Obcy Wałęsa wynegocjował jeszcze niespodziewany i nieplanowany bonus, czyli swoje własne zatrudnienie w stoczni. A to jeszcze nie koniec cudów. W sobotę, na krótko przed zakończeniem cyrku tzw. negocjacji, pojawił się w stoczni ten, który później przez lata twierdził, że pod żadnym pozorem wejść do stoczni nie mógł, czyli Bogdan Borusewicz. Żeby było ciekawiej, Wałęsa wprowadził go do sali rozmów z dyrekcją i w ten sposób znalazło się tam nagle nie jeden, ale dwóch obcych, niepracujących w stoczni przedstawicieli strajkujących stoczniowców(!). W pewnym momencie doszło do nieprawdopodobnej wręcz sytuacji. Dyrektor zapytał, kim jest Borusewicz i co tu robi ten obcy. Drugi obcy, czyli Wałęsa, odpowiedział: „Ten pan jest ze mną i tu pozostanie”. Dyrektor przytaknął pokornie i całe przedstawienie toczyło się dalej. Ciekawym dodatkowym szczegółem tej sytuacji jest fakt, że zaraz po Borusewiczu przyszedł tam jako reprezentant strajkującego już Elmoru lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. Kiedy dowiedział się o Wałęsie i Borusewiczu, próbował również wejść na salę rozmów z dyrekcją i w tym momencie nie dyrektor stoczni, lecz Wałęsa nakazał pilnującym, by nie wpuścili Gwiazdy do środka. Krótko potem nastąpiło radosne obwieszczenie Wałęsy o sukcesie negocjacji i zakończeniu strajku. Wałęsa nakazał opuszczenie stoczni i zniknął w gabinecie dyrektora. W tym czasie trzy WZZ-owskie kobiety zamknęły bramy stoczni, zatrzymując resztkę wychodzących stoczniowców. Niedługo po tym działacze WZZW wraz z przedstawicielami innych zakładów rozpoczęli międzyzakładowy strajk, który wkrótce stał się znany jako ogólnopolski wielki zryw sierpniowy, który otworzył drogę do powstania Solidarności.

Przywódca narodu Wielu czytelników moich relacji pyta często: jak to się stało, że Wałęsa stał się ponownie liderem strajku po jego uratowaniu i zamianie na protest międzyzakładowy? Odpowiedź jest prosta. O tym decydowali przybywający do stoczni przedstawiciele różnych zakładów. Wałęsa kilka godzin po położeniu pierwszego strajku wrócił z gabinetu dyrektora i został całkowicie zaskoczony nową sytuacją. Spotkał się też z ostrą krytyką przybyłych działaczy WZZW i tych, którzy zostali, by ratować upadły strajk. Po burzliwych awanturach Wałęsa zorientował się, że mimo jego starań, strajk zaistniał na nowo. Przestraszył się i za wszelką cenę próbował pozyskać przywództwo nowego protestu. Pobiegł do Anny Walentynowicz i prosił ją, aby pozostawiła go na pozycji lidera (A.W. opublikowała kiedyś relację z tej sytuacji). Ona jednak zdecydowanie odmówiła i oświadczyła mu, że o tym, kto będzie przewodził strajkowi, zadecydują przedstawiciele zgłaszających się do stoczni zakładów, którzy wybiorą nowy komitet strajkowy. Delegaci pochodzący z różnych przedsiębiorstw nie znali się wzajemnie i nie mieli pojęcia, co działo się przed ich przybyciem. Wiedzieli tylko, że przez ostatnie trzy dni odbywał się w stoczni strajk i z taką wiedzą przyłączali się do już istniejącego protestu. Dowiedzieli się, że wcześniejszym przewodniczącym komitetu strajkowego był jakiś człowiek o nazwisku Wałęsa i uczynili go ponownie liderem. Działacze WZZW nie mieli możliwości temu przeszkodzić. Był to jednak moment, w którym stało się dla nas oczywiste, z kim mieliśmy do czynienia, i postanowiliśmy w miarę możliwości kontrolować sytuację, aby nie przejął i nie rozbił również tego strajku. I mimo podejmowanych przez niego prób udało nam się temu zapobiec. Przebieg tego, już międzyzakładowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest z oczywistych przyczyn dużo szerzej znany. Nie znaczy to wcale, że wraz z nim kończy się historyczna manipulacja. Wręcz przeciwnie, to, co w wielkim skrócie opisałem, jest tylko początkiem wielkiego Wałęsowego oszustwa, które rozwinęło się w następnych latach do nieprawdopodobnych rozmiarów i doprowadziło do tego, że to, co normalnie uznalibyśmy za niemożliwe, traktujemy dziś jako możliwą i logiczną historię. A przecież największym dowodem na nieprawdopodobieństwo teorii o rewolucjoniście nazwiskiem Lech Wałęsa jest prawdziwa i jeszcze mniej znana historia tego, co za jego sprawą działo się przed i po sierpniowym strajku. Czy czterdzieści lat to za mało, aby oddzielić prawdę od kłamstwa i zamiast niego zacząć celebrować prawdę? Prawdę, z której mamy prawo być dumni, bo jest wyjątkowa. Fakt, że nasze – Polaków działania były zawłaszczane i manipulowane przez różnego rodzaju służby, jest tylko dowodem na to, że robiliśmy rzeczy dobre. Na zawłaszczanie naszych działań nie mieliśmy wpływu, jednak kiedy pozwalamy na zawłaszczanie prawdy i zastępowanie jej kłamstwem, jest to już dobrowolny i świadomy wybór, który z dumą nie ma nic wspólnego. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

12

R E K L A M A

W YBORY Z A PASEM

CZTERY DEKADY SOLIDARNOŚCI

Nowy cykl audycji o ludziach Solidarności. Słuchaj na antenie Radia Wnet.

WARSZAWA 87.8 KRAKÓW 95.2 WROCŁAW 96.8


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

13

ZYSKANA KADENCJA

N

iebezpieczne jest to, że politycy, dziennikarze i pijarowcy nie zastanawiają się nad tym, jakie skutki społeczne mogą wywołać ich działania, które nie tylko psują państwo, ale i degradują społeczeństwo, które przybiera cechy rozbitych i skłóconych ze sobą plemion, a nie zdolnego do wytyczania swoich celów narodu. W tym czasie powyborczym, kiedy mam nadzieję, że nastroje mimo wszystko będą się uspokajać, wszystkie strony konfliktu powinny zastanowić się nad tym, co zrobić by owo społeczeństwo skleić na nowo. Z punktu widzenia patrioty najważniejsze wydaje się budowanie świadomości narodowej, w której pierwszorzędnym zagadnieniem będzie interes narodowy, a nie troska o los np. Unii Europejskiej, która w najlepszym razie winna być narzędziem do realizacji tegoż interesu, jeśli zaś jest inaczej, to powinniśmy jako społeczeństwo raczej stawiać politykom zadanie spokojnego wyjścia z takiej struktury.

Media

Kolejne wybory za nami. Odnoszę wrażenie, ze każda kolejna kampania jest bardziej agresywna od poprzedniej, skala używanej argumentacji i chwytów propagandowych nie mających nic wspólnego z prawdą zdaje się być coraz większa.

Najpilniejsze po wyborach

Najpierw kilka uwag W kwestii samych wyborów ważniejszy nawet od tego, kto wygrał, jest fakt, że głosujący podzielili się niemal po połowie. Za oboma startującymi w drugiej turze wyborów kandydatami stały bowiem całkowicie rozbieżne hasła i cele. Pomijam oczywiście te mówiące od dodatkowych emeryturach, dopłatach socjalnych i tym podobnych. Tu obaj pretendenci zdawali się artykułować podobne postulaty, przy czym ich wygłaszanie przez Rafała Trzaskowskiego brzmiało w społecznym odbiorze znacznie mniej wiarygodnie, przede wszystkim dlatego, że obóz, który reprezentował, przez długie lata kwestionował możliwość niektórych z wydatków społecznych i dowodził ich szkodliwości dla finansów kraju, w związku z tym partię, która je wprowadzała, ukazywał jako antypaństwowego szkodnika pierwszego rzędu. Pamiętamy wypowiedzi prominentnych polityków rządu minionej ekipy na ten temat i chyba jeszcze nie muszę ich przypominać. Podobnie zresztą wyglądała sprawa przywrócenia niższego wieku emerytalnego. Co prawda pamięć mas nie jest zbyt długa, a ludzie przyzwyczajają się do dobrego, ale jednak odbudowa wiarygodności działaczy Platformy Obywatelskiej w tej kwestii jeszcze nie nastąpiła. Andrzej Duda był tu więc ewidentnie faworytem. Zresztą o tym, że wypowiedzi Rafała Trzaskowskiego mogły być tylko frazesami bez pokrycia, zdają się świadczyć liczne wpisy jego zwolenników w serwisach społecznościowych, gdzie wylewane były hektolitry frustracji na to właśnie, że beneficjenci takowych programów, wraz z niewykształconymi, starszymi wiekiem mieszkańcami wsi i małych miast, wybrali sobie prezydenta. Ciekawym też aspektem powyborczych wypowiedzi zwolenników przegranego kandydata jest też usilne szukanie formalnych powodów do unieważnienia wyborów. Zresztą sam Rafał Trzaskowski ewidentnie stał (kiedy piszę ten tekst, lepsze jest użycie słowa w czasie teraźniejszym) na czele tej akcji. Pomijając realne błędy i naruszenia prawa, jakie mogły w czasie procesu wyborczego nastąpić, wiadomo było, że w akcji chodzi o zwykłe szukanie przyczyn formalnych lub ściśle propagandowych, a nie tych wynikających z werdyktu demokratycznego, które miałyby nowo wybraną głowę państwa delegitymizować. Nie jestem człowiekiem pozbawionym emocji i pamiętam siebie sprzed wielu lat, jak trzymałem kciuki za to, by Sąd Najwyższy unieważnił wybór Aleksandra Kwaśniewskiego z powodu wprowadzenia w błąd wyborców w kwestii wykształcenia. Pomijając moralność Kwaśniewskiego, który skłamał, dziś podchodziłbym do tego w miarę obojętnie, wiedząc, że ludzie głosujący na takiego kandydata drugi raz zrobiliby to samo, a być może poparliby go nawet ci, którzy za pierwszym razem tego nie uczynili, by dać prztyczka w nos tym, którzy szukali dziury w całym. Co więc zrobiłbym dziś? Napisałbym, że mamy prezydenta oszusta i tyle. Dalsze pastwienie się nad takim faktem dla samej tylko zasady nie miałoby sensu. Szukanie takiej dziury przez obóz Rafała Trzaskowskiego raczej wskazuje na to, że nie umie on ani wygrać, ani też przegrać wyborów. Ponieważ jednak ludzie ci ani intelektualnie, ani politycznie, że się tak wyrażę, nie są z mojej bajki, nie zamierzam udzielać im rad. Na zastanowienie zasługuje obóz, który wybory ledwo, ledwo, ale… wygrał. Wyniki zmagań po raz kolejny

Piotr Sutowicz ujawniły rzeczy niepokojące, dla których trzeba szukać rozwiązań nie tyle dla dobra PiS-u, co narodu.

LGBT O tym zjawisku pisałem już na łamach „Kuriera WNET” ponad rok temu. Okazało się, że temat ten z całym impetem wypłynął i tym razem. Rzecz na pewno będzie się powtarzać. Przy czym przy bierności strony przeciwnej, głos opinii publicznej coraz bardziej będzie się przechylał na korzyść tego, nazwijmy to bezpiecznie: ruchu. Nie zmieni tu nic nasza nierozpropagowana wiedza na temat tego, że LGBT jest po prostu narzędziem neomarksistów, służącym do zniszczenia tradycyjnych społeczeństw opartych na rodzinie i tradycyjnego modelu wychowania. Żeby było jasne: współczesnym odnowicielom marksizmu nie chodzi tu o żadne prawa osób LGBT, tak jak komunistom wcale nie chodziło o podniesienie poziomu socjalnego ludzi pracy, co pokazali praktycznie w krajach, gdzie sprawowali rządy, od Związku Radzieckiego począwszy. Ideologia LGBT i to wszystko co wraz z nią idzie, to tylko narzędzie zniszczenia. Celem marksistów było i jest społeczeństwo bezklasowe, czyli coś zbliżonego do wyimaginowanej przez nich formy ustrojowej zwanej wspólnotą pierwotną. Realizacja tego założenia ma doprowadzić do końca humanistycznej historii. Trudno odpowiedzieć na pytanie, po co to wszystko jest. Czy ludzie, którzy takie ideologie tworzą i próbują realizować, sami są zmęczeni byciem ludźmi, czy też uważają, że ziemia powinna być uwolniona od gatunku homo sapiens, bo lepiej się będzie bez niego rozwijać? Może są wyznawcami szatana? Każda odpowiedź jest prawdopodobna. Jeśli ktoś jest głębiej zainteresowany kwestią, może sobie poczytać jakąś literaturę z zakresu filozofii masonerii i innych jej podobnych ezoterycznych organizacji. Jedno jest pewne, jako społeczeństwo nie możemy sobie pozwolić na to, by taka ideologia zdobyła sobie miejsce w sferze państwa i prawa. W wypadku jej afirmacji czeka nas rewolucja, która może doprowadzić do rozpadu nie tylko wspólnoty narodowej, ale nawet zaniku cywilizacji łacińskiej, która jest bazą naszej kultury i tożsamości. Coraz trudniejsze wydaje się też zabieranie głosu na ten temat w mediach, ze względu na ograniczanie swobody wypowiedzi i zarzuty natury ideologicznej czynione ludziom sprzeciwiającym się ideologii LGBT. Ostatni czas był tego najlepszym dowodem. Dobrze, że znaczna część społeczeństwa zachowała w tej kwestii instynkt samozachowawczy; gorzej, że fascynacja tym, co nowe, nieznane i ciekawe, zaczyna dominować w młodym pokoleniu. Stwierdzenie, że jest to wynik braku większych problemów i luksusu, w którym ono żyje, jest zwyczajnie głupie. Trzeba powiedzieć jasno: lewicowy marsz przez instytucje, przede wszystkim kultury, doprowadził do wykształcenia się nowej mentalności, która akceptuje czy wręcz afirmuje LGBTQ i coś tam jeszcze, przy słabym bardzo rozpoznaniu tego, czym ona jest. Zresztą stan taki ma miejsce z obu stron sporu. Media i fora społecznościowe ograniczają się do pokazywania zdjęć różnych dziwnych osobników,

którzy rzekomo chcą seksualizować dzieci i trzeba im tego zabronić. Pomijając fakt, że często są to informacje prawdziwe, to niedobrą rzeczą jest ta, choćby niewielka, odrobina fałszu w informacji. Pokazywanie cały czas foty tego samego pomalowanego obrzydliwego grubasa jako „twarzy” LGBT z czasem zaczyna być nudne, a po jakimś czasie może budzić głosy w rodzaju: „ale o co chodzi, spoko gość, odważny i wyluzowany, a wy jesteście zwykłymi smutasami”. Prawdopodobnie wśród części odbiorców kojarzących LGBT jako coś przeciwnego do obrazu poważnie prezentujących się polityków partii rządzącej taka reakcja już zachodzi. Wydaje mi się, że jednym z poważniejszych zadań, jakie stoją przed wszystkimi tymi siłami społecznymi i medialnymi, które nie chcą domi-

są w Polsce ludzie i ośrodki zdolne do przeprowadzenia takich akcji edukacyjnych, które byłyby częścią działalności propatriotycznej. Trzeba działać, i to szybko.

Rodzina Kwestia polityki prorodzinnej zdaje się nie schodzić z ust i szpalt z programami wyborczymi wszystkich partii, od lewa do prawa. Oczywiście nurty polityczne różnią się w tym zakresie, zależnie właśnie od stopnia lewicowości i prawicowości. Lewica tradycyjnie – owszem, chce wspierać rodzinę, ale wolałaby, by była ona jak najmniej formalna, a do tego jak najmniej podobna do tej nam najbardziej znanej, złożonej z męża, żony i dzieci. Rodzina lewicowa to związek dwojga ludzi, który może składać się z osób różnych

Jeżeli projekt 500+ zaistniał i okazał się sukcesem, nie wywracając budżetu kraju, to znaczy, że był możliwy i wcześniej, a to z kolei może oznaczać, że rządziły nami kompletne głupki albo ludzie, którzy świadomie blokowali takie rozwiązanie. nacji ideologii LGBT, jest skuteczne wypchnięcie jej z obiegu politycznego. Trzeba doprowadzić do tego, by dyskusje publiczne obracały wokół innych, ważniejszych tematów, co nie znaczy, że należy uciec od roszczeń ludzi, którzy w imię tejże ideologii dążą do zmiany prawa. Należy uzmysłowić społeczeństwu, w tym przede wszystkim jego młodszej części, że tzw. LGBT to nie jest kwestia polityczna, lecz cywilizacyjna. Dominacja tej doktryny byłaby odejściem od łacinizmu, a także wprowadzeniem prawa i rządów totalitarnych. Byłby to oczywiście totalitaryzm świecki, przy czym wymyśliłby on sobie odpowiednich „bogów” z jakiegoś udziwnionego panteonu. Już niektórzy rzymscy cesarze ewidentnie taką świecką religię tworzyli. W czasach bliższych nam było tego znacznie więcej, od mistycyzmu hitlerowskiego po taki sam komunistyczny. Jak tę sprawę rozsupłać? Oczywiście kwestia jest trudna, ale na pewno

płci, ale równie dobrze, a nawet lepiej, jak będą to dwie kobiety albo dwóch mężczyzn. Nierozerwalność małżeństwa nie wchodzi tu oczywiście w grę, najlepiej, gdyby małżeństwo w ogóle nie istniało. Rodzić i adoptować dzieci mogłoby każde stadło i byłby to oczywiście wyraz wolności obywatelskich. Dzieci nie muszą się rodzić w małżeństwach, a w skrajnych przypadkach niektórzy przedstawiciele tejże opcji stawiają pytanie: po co w ogóle dzieci? Oczywiście taka wizja produktu „rodzino-niepodobnego”, jak zasadniczo wszelkie pomysły społeczne większości współczesnych „lewic”, służyć mają do dekonstrukcji tego, co zastaliśmy, i zmiany na bardziej postępowe, czyli żadne. Społeczeństwo, o ile w ogóle jako takie ma istnieć, ma być zbiorem pojedynczych osób, a nie rodzin, stąd łatwość rozwodów oraz chęć finansowania społecznego tego, co rodziną nie jest. Jeżeli projekt 500+ zaistniał i okazał się sukcesem, nie

wywracając budżetu kraju, to znaczy, że był możliwy i wcześniej, a to z kolei może oznaczać, że rządziły nami kompletne głupki albo ludzie, którzy świadomie blokowali takie rozwiązanie. Oczywiście mogło być to jedno i drugie. Lecz w sytuacji świadomej niechęci nadal mamy do czynienia z dwiema możliwościami: partie rządzące w Polsce albo miały rozkaz czynników wyższych, by nad takimi rozwiązaniami nie pracować, albo ich doktrynerstwo było wystarczającą autocenzurą. Rozwiązaniem tej kwestii w tym miejscu nie będę się zajmował. Jedno jest pewne: jeden, dwa czy pięć programów socjalnych to ciągle za mało. Z programami należy zgrać mentalność społeczną. Dofinansowanie rodzin nie może kojarzyć się jedynie z pozyskiwaniem przez patologiczne środowiska kolejnych 500 zł, chociaż tego im zabronić nie można. Trzeba stworzyć świadomość prorodzinną i pronatalistyczną w narodzie. Nie da się tego osiągnąć samymi dekretami, to wymaga pracy wielu instytucji kultury i oświaty i nie może być ograniczone do starodawnej zasady: zrobimy akademię i prelekcję o roli dziecka w rodzinie. Jest to ciężka, wieloletnia praca, w której potrzebny jest wysiłek zarówno rodzin, jak i państwa. Stymulacja społeczeństwa w tym kierunku musi być wynikiem wspólnego wysiłku. Na końcu tej drogi jest powszechne zrozumienie zasady, że rodzina jest źródłem rozwoju gospodarczego, przez nią naród idzie ku przyszłości, jest więc instytucją, czy też wspólnotą na wskroś nowoczesną, na przekór wszystkim tym, którzy chcieliby zastąpić ją jakimiś dziwotworami. Nie bez znaczenia jest również jej funkcja wychowawcza. Jeżeli rodzina znajdzie się w sytuacji dysfunkcji i kryzysu, spowodowanej przez nihilistyczną propagandę kulturową, powstanie napięcie związane z uwiądem tej funkcji. Dlatego państwo nie powinno w życie rodziny nadmiernie wnikać, ale pilnować przede wszystkim, by nic nie groziło jej z zewnątrz. Do tego służyć powinny głównie narzędzia prawne. Uderzanie w rodzinę jest naruszaniem naszego porządku konstytucyjnego. Tę uwagę polecam wszystkim szczerym obrońcom naszej ustawy zasadniczej.

Obawiam, się, że hasło polonizacji mediów użyte w kampanii przez Andrzeja Dudę było zwykłym „wiele hałasu o nic”. Chociaż absolutnie wolałbym nie mieć racji. Mało tego, polonizacja mediów jest rzeczą pierwszorzędną, choć niesłychanie trudną w globalnym świecie. Nie chodzi przecież o to, by „Gazetę Wyborczą” wykupiła spółka związana z Orlenem czy KGHM; mało tego, nie może być tak, że największe media w Polsce staną się tubami rządu. One muszą być polskie, co oznacza, że nie mają być politycznie ujednolicone, tylko nie wolno im promować obcych interesów. W wypadku niektórych z nich wystarczy, że nie będą kłamać; w innych rzeczywiście znacząco musi zmienić się ich optyka. W kampanii wyborczej sprawa ta połączona była z kwestią niemiecką. Osobiście bardzo bym chciał, by rzecz była tak jednowymiarowa. Czasami struktura własności poszczególnych środków masowego rażenia jest bardziej skomplikowana. Do tego dochodzą powiązania niedostrzegalne dla obserwatorów przepływów kapitału. Świat jest skomplikowany. Od czegoś wszakże trzeba zacząć. Jestem zwolennikiem tworzenia narodowego kapitału; czemu w mediach miałoby być inaczej? Nie chodzi o to, że jakąś szczególną ofiarą takiej działalności mają paść akurat Niemcy. Choć powiązaniom mediów zwalczających Andrzeja Dudę z niemieckim właśnie kapitałem zaprzeczyć się nie da, to warto pamiętać, że największa opozycyjna stacja telewizyjna akurat niemiecka nie jest. Media to kwestia przede wszystkim etyki. Będę w tym staroświecki, ale jestem za przywróceniem, a właściwie wprowadzeniem kodeksu etycznego dla ośrodków medialnych. Posłużenie się kłamstwem przez dziennikarza powinno wiązać się z represjami zawodowymi. Tu nie wystarczą procesy cywilne, którymi sądy są zasypywane, a które bywają wygrywane przez tych, którzy mają lepszych adwokatów lub cieszą się większą sympatią sędziów. Media to nie święte krowy, a takie wrażenie w dyskusji publicznej istnieje. Każde zwrócenie uwagi kończy się solidarnym atakiem i groźbami śmierci – „medialnej” oczywiście. Obok polityków to media przyczyniają się do podgrzewania atmosfery społecznej, do dzielenia społeczeństwa i wzbudzania nienawiści prowadzącej do rozpadu wspólnoty. To często na forach poszczególnych redakcji można przeczytać groźby i obelgi pod adresem inaczej myślących, które gdyby je zebrać w całość i przekazać sądom do rozpatrzenia, te nie pozbierałyby się chyba do końca świata. Oczywiście w przestrzeni medialnej istnieją nie tylko poszczególni nienawidzący się ludzie. To także płatne trolle – krajowe i te dyspozycyjne względem ośrodków zagranicznych. Im wszystkim przecież ktoś płaci. Nie chce mi się wierzyć, by służby zajmujące się bezpieczeństwem kraju nie mogły tego namierzyć i dopomóc organom państwa w likwidacji takiej działalności. To wszystko z pewnością jest wykonalne, a jeśli nie… to po co mi takie państwo? Ta garstka refleksji w żadnym wypadku nie jest nawet zarysem tego, co trzeba zrobić w sferze publicznej w najbliższym czasie. Takich celów jest o wiele więcej, wszystkie prowadzą od ogółu do szczegółu, a ten do budowania porządku państwa organizowanego przez suwerenny naród. Takiego właśnie potrzebujemy. Wybory pokazały, że ktoś musi ratować społeczeństwo przed pęknięciem. Jeśli nikt taki się nie znajdzie, to prędzej czy później czekają nas rozbiory. K

Pierwszy przewodnik po Libanie w języku polskim, napisany w ojczyźnie alfabetu

Liban. Więcej niż przewodnik Kazimierz Jan Gajowy

L

iban jest ojczyzną cywilizacji sprzed pięciu tysięcy lat. Na jego terytorium następowały po sobie starożytne społeczeństwa i kultury, będące znaczącą częścią historii ludzkości. Liban jest krajem Fenicjan, którzy odkryli alfabet i podarowali go światu, dzięki czemu rozwinęły się nauki i kultury; to kraj artystów, poetów i filozofów, geografii, turystyki, rekreacji i letnich wakacji. Liban jest krajem ciepłego wybrzeża i ośnieżonych gór. Pomimo tak wielkiego bogactwa, jest mało znany

i często kojarzony jedynie z konfliktami zbrojnymi. Jednym z głównych powodów takiego stanu rzeczy był brak prawdziwego przewodnika w języku polskim, który przedstawiałby go w całym jego historycznym, geograficznym, demograficznym, duchowym, kulturalnym, moralnym i etycznym bogactwie. Dlatego oddajemy do Państwa dyspozycji książkę, której jestem współautorem: Liban. Więcej niż przewodnik. Ci, którzy mieli okazję już go przeczytać, jednogłośnie podkreślają

prawdziwość podtytułu „Więcej niż przewodnik”. Można go z łatwością nabyć przez internet pod adresem www.libanprzewodnik.pl lub www. makazi.eu. Z góry serdecznie dziękuję tym, którzy dokonają zakupu, a wszystkich proszę o udostępnienie tej informacji w mediach społecznościowych i wśród przyjaciół. Jestem przekonany, że każdy, kto przeczyta niniejszą publikację, wcześniej czy później będzie moim gościem w Libanie. Serdecznie pozdrawiam i zapraszam do Libanu.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

14

20

maja br. telewizja publiczna wyemitowała film dokumentalny Sylwestra Latkowskiego Nic się nie stało. Kilka dni wcześniej w sieci pojawił się dokument braci Sekielskich Zabawa w chowanego. Oba mocno drastyczne. Oba bardzo potrzebne. Dziennikarze TVN skoncentrowali się na pedofilii w Kościele katolickim. Latkowski poszedł szerzej – pokazał ją na przykładzie Zatoki Sztuki, jednego z najmodniejszych sopockich klubów nocnych, miejsca, gdzie za fasadą kultury miano odurzać się kokainą i wykorzystywać seksualnie dzieci.

NIECH ŻYJE BA(A)L „Nergala” Darskiego) 2 maja 2015 roku (a więc w dwa miesiące po śmierci Anaid), podczas uroczystego otwarcia, bawił się m.in. prezydent Sopotu Jacek Karnowski. Po raz pierwszy – w kwietniu 2015 roku – proceder wykorzystywania seksualnego dziewcząt poniżej 15. roku życia opisał Zbigniew Stonoga. W maju

Najmodniejszy kurwidołek III RP O sopockim nowotworze wiedzieli od lat dosłownie wszyscy… Na pytanie „dlaczego nikt nic z tym nie zrobił?”, jeden z oficerów miejscowej policji odpowiada krótko: „To samo jest w innych klubach, zresztą nie tylko w Sopocie. Jak walczyć z tym syfem, skoro umoczeni są w nim dosłownie wszyscy? Od policji poczynając, przez prokuratorów i polityków, na celebrytach kończąc”. Szefem Zatoki Sztuki był Marcin T. Prezesem spółki zarządzającej lokalem – Leszek Grzymowicz. Prócz Zatoki, Marcin T. i jego siostra Natalia T.-Sch. „patronowali” kilku innym sopockim lokalom nocnym, w tym działającej w Krzywym Domku dyskotece Dream Club, gdzie nieletnie hostessy bujały się na podwieszonych pod sufitem huśtawkach. Do rodzeństwa T. należały także klub ze striptizem Show oraz dyskoteki Makahiki i Libation – w tej ostatniej (firmowanej przez Adama

się tak, jakby mieli jakieś wyjątkowo mocne ubezpieczenie na życie – notabene nie zdziwiłbym się wcale, gdyby w najbliższym czasie do sieci trafiły nagrania pedofilskich orgii z udziałem nie tylko pojawiających się w filmie Latkowskiego „artystów”, lecz także paru prokuratorów i politycznych tuzów. W końcu Marcin T. to profesjo-

Zagłębie pedofilów Krzysztof M. Załuski

Celebrytom, wymienionym przez Latkowskiego z nazwiska już po emisji filmu, nieznani sprawcy grożą ponoć śmiercią. Jeden z aktorów straszy reżysera „daniem w ryj”. Inni zapowiadają tylko procesy sądowe. Są i tacy, którzy wypominają władzom Sopotu kosztowne „chrzczenie szafy”, która stoi obecnie przed Zatoką Sztuki i fetowanie przybycia na tę uroczystość najsłynniejszego pedofila świata, ściganego listem gończym przez władze USA, Romana P. Niestety coraz więcej w tym wszystkim polityki, coraz mniej empatii dla ofiar – zgwałconych dzieci. Pedofilia to nie jedyne zmartwienie „pomorskiej riwiery” – podejrzewam, że dociekliwym dziennikarzom śledczym tematów starczyłoby na kilkadziesiąt seriali dokumentalnych. Ustawianie przetargów, relacje urzędników z deweloperami, pranie brudnych pieniędzy, korupcja, nepotyzm, zblatowanie polityków z prokuratorami, sędziami, dziennikarzami i biznesem – to tylko te najgorętsze wątki. Znajdzie się odważny, żeby to ruszyć? Obawiam się, że może być z tym problem. Od emisji dokumentu Sylwestra Latkowskiego minęły dwa miesiące. W połowie czerwca wdrożone zostało nowe śledztwo w sprawie Zatoki. Efektów działań prokuratorów jednak – przynajmniej na razie – nie widać. Mieszkańcy Sopotu mają coraz poważniejsze obawy, że pył opadnie i będzie tak, jakby naprawdę „nic się nie stało”… Bo taka już jest ta nasza „mała Sycylia”.

Zamiast postscriptum

tego samego roku materiał dla TVN zrobił Tomasz Patora. W czerwcu trzy krótkie artykuły opublikował „Fakt”. W lipcu na łamach „Reportera” dra-

Jak to jest możliwe, że Jacek Karnowski, powszechnie znany z zamiłowania do zabaw w nocnych klubach, nie widział, co dzieje się w rządzonym przez niego (od ponad dwóch dekad) mieście? nie są bynajmniej problemem ostatniej dekady. Zjawiska te toczą miasto przynajmniej od początku lat 90. ubiegłego wieku. Wcześniej kwitły tu jeszcze kontrabanda, handel walutą i hurtowy niemalże obrót kradzionymi na Zachodzie autami – wszystkie te interesy funkcjonowały pod parasolem komunistycznej bezpieki. Pięć lat temu do katalogu sopockich dewiacji dołączyła pedofilia. Dziennikarskie śledztwa zdają się sugerować, że jej epicentrum umiejscowione było w Zatoce Sztuki – lokalu dzierżawiony do niedawna od miasta Sopot przez firmę Art Invest. To tu miało dochodzić do wykorzystywania nieletnich dziewcząt, tu także miano handlować kokainą i innymi środkami odurzającymi.

2011 ogłosiła podczas otwarcia starej Zatoki Natalia T.-Sch. Zlikwidowana została tylko dyskoteka. Ponadto jednym z komandytariuszy nowej spółki jest Magdalena Pawłowska, wieloletnia wspólniczka rodzeństwa T. Zdziwienie może także budzić obecność na liście współpracowników Przemysława Szalińskiego – szefa fundacji deklarującej

Jedni nazywają Sopot „letnią stolicą Polski”, inni „małą Sycylią”. Jeszcze inni „prywatnym folwarkiem Karnowskiego”. Ostatnio nadmorski kurort zyskał jeszcze jeden epitet – „zagłębie pedofilów”.

Tak bawi się „elita” Za dnia miasto kusi szerokimi plażami, molem i zielenią parków, po zmierzchu dekadencką wolnością. Sopot sprawia wrażenie, że nie obowiązują w nim ani prawo, ani przyzwoitość. Że nie ma tu podziałów politycznych, a nawet grawitacji. Zwłaszcza w nocnych klubach, gdzie liczy się tylko ostra zabawa i pieniądze – wszystko w myśl paramafijnej reguły „co się dzieje w Sopocie, zostaje w Sopocie”. W „polskim Palermo” bawią się nie tylko warszawskie gwiazdeczki – artyści, muzycy i aktorzy. Stałymi bywalcami tutejszych klubów są także samorządowcy, politycy, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci i biznesmeni, sportowcy, luksusowe prostytutki, gangsterzy i dilerzy kokainy, a nawet animatorzy kultury i szefowie fundacji wspomagającej chore dzieci… Intymności śmietanki towarzyskiej III RP strzegą stojący na bramkach funkcjonariusze lokalnej policji. „Elita elity” bawi się różnie. Nie zawsze bezpiecznie. Efektem tych igraszek była samobójcza śmierć 14-letniej Anaid Tutgushyan, która w marcu 2015 roku skoczyła pod pociąg na gdańskiej Oruni. Chwilę wcześniej dziewczyna zawiadomiła koleżankę, że została zgwałcona, nie powiedziała jednak, przez kogo. Początkowo media utrzymywały, że sprawcą miał być stały bywalec Zatoki Sztuki Krystian W., znany na Pomorzu jako „Krystek”. Ostatecznie jednak „łowca nastolatek” został skazany za gwałt na innej dziewczynie – 17-latce, podopiecznej sopockiego ośrodka opieki. Zorganizowana prostytucja, zmuszanie do nierządu nieletnich, handel narkotykami i inne patologie w Sopocie

jest miasto Sopot. W Zatoce miały się odbywać także kursy i warsztaty artystyczne z udziałem twórców o światowej sławie. Natalia T.-Sch. obiecywała, że powstaną tu rezydencje artystyczne, pracownie ceramiczne i malarskie, studio nagrań, sala prób dla zespołów, ciemnia fotograficzna, pracownia projektowa i studio małych form rzeźbiarskich.

matem ofiar pedofilii zajmował się Mikołaj Podolski. W tym samym czasie Sylwester Latkowski wraz z Michałem Majewskim pisali o sopockiej pedofilii dla portalu Kulisy24. Na początku sierpnia ukazały się materiały Katarzyny Włodkowskiej z „Gazety Wyborczej – Trójmiasto” i Arletty Bolda-Górnej z telewizji TTM. Kolejny dokument pochodził z początku listopada 2015 r. – jego autorem był Piotr Sawicki z TVN. Tematem gwałtów na dzieciach i samobójczej śmierci 14-letniej Anaid zajęli się także dziennikarze ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej”, Bożena Aksamit i Piotr Głuchowski. Owocem ich pracy była książka Zatoka świń. Jednak dopiero niedawna emisja filmu Nic się nie stało na dobre wstrząsnęła opinią publiczną. Dokument pokazany przez TVP obejrzało ponad 3,6 mln widzów. Nic dziwnego, że jego popularność wymusiła na prokuraturze podjęcie zdecydowanych działań. Zbigniew Ziobro zdecydował o nowym śledztwie. Postępowanie to ma dotyczyć seksualnego wykorzystywania małoletnich w klubie Zatoka Sztuki i niewyjaśnionych dotąd wątków tej sprawy. Aby zagwarantować bezstronność, poprowadzi je specjalny zespół śledczy łódzkiej prokuratury okręgowej.

A miało być tak pięknie Dziewięć lat temu, podczas otwarcia Zatoki, ówczesna prezes Fundacji Multidyscyplinarne Centrum Kulturalno-Artystyczne Zatoka Sztuki, Natalia T.-Sch., poinformowała dziennikarzy, że na miejscu Łazienek Północnych powstanie największa i najbardziej multidyscyplinarna prywatna instytucja tego typu w kraju. Zapowiedziała, że w jej murach odbywać się będą m.in. spektakle teatralne, koncerty festiwalowe oraz projekcje filmowe – w tym Sopot Film Festival, którego jednym z patronów

Wspomniała też weekendowe programy dla amatorów, artystyczne wakacje dla młodzieży oraz różne kursy dla seniorów i dla dzieci. A wszystko to miało się dziać w budynku Zatoki oraz na scenie letniej na plaży o powierzchni 6 tysięcy metrów kwadratowych. Co działo się naprawdę, w całej krasie pokazał dokument Sylwestra Latkowskiego. Krystian W. został zatrzymany 5 listopada 2015 roku. Policja postawiła mu w sumie 65 zarzutów – w tym 40 dotyczy przestępstw seksualnych, których miał się dopuścić wobec 33 młodych kobiet. Marcina T., który przez lata twierdził, że w jego lokalu nic zdrożnego się nie działo, oskarżono o pięć przestępstw seksualnych – współzałożyciel Zatoki Sztuki mimo to nadal przebywa na wolności. Urząd Miasta Sopotu dzierżawę Zatoce Sztuki wypowiedział dopiero w styczniu 2019 roku. W odpowiedzi Leszek Grzymowicz, prezes spółki zarządzającej lokalem, stwierdził, że zarzuty pod adresem jego firmy są bezzasadne i nie zamierza opuścić budynku. W przesłanym mediom oświadczeniu napisał, że „w Zatoce nie

wspieranie chorych dzieci, który pod koniec lipca 2015 roku fanatycznie wręcz bronił interesu Marcina T.

Ślepi, głusi, czy… Jacek Karnowski Zatokę Sztuki wielokrotnie nazywał „kurwidołkiem”, zaś samą działalność Marcina T. „przykrywką do przyciągania ludzi, którzy korzystali z prostytucji”… Bardzo rzadko zdarza mi się zgadzać z sopockim włodarzem. Tym razem jednak muszę przyznać mu rację. Bo pedofilia to – jak mówi prezydent Sopotu – rzeczywiście „jedna z największych zbrodni i trzeba ją wypalać żelazem. Pobłażania dla kogokolwiek, obojętnie, kim jest i jakie piastuje stanowisko, być nie może”. Jednocześnie jednak Karnowski zarzuca państwu polskiemu „bezsilność wobec zbrodni pedofilii i tych wszystkich rzeczy, które dzieją się w klubach go-go”. Pyta także: „Gdzie było państwo? Dlaczego po tylu latach pedofilia nie jest rozliczona?”. Ja również mam kilka pytań… Jak to jest możliwe, że Jacek Karnowski, powszechnie znany z zamiłowania do

Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby w najbliższym czasie do sieci trafiły nagrania pedofilskich orgii z udziałem nie tylko pojawiających się w filmie Latkowskiego „artystów”, lecz także paru prokuratorów i politycznych tuzów. dochodziło do żadnych przestępstw związanych ze sprawą Krystiana W.”, a „pracownicy spółki nie byli nawet w tej sprawie przesłuchiwani”. Podkreślił także, iż „prokuratura nie przeprowadziła oględzin pomieszczeń i nie prosiła o wydanie monitoringu”. W grudniu zeszłego roku firma zmieniła jednak właściciela i nazwę – teraz zarejestrowana jest jako Nowa Zatoka. Nowym właścicielem lokalu został były prezes drużyny piłkarskiej Górnik Zabrze, Łukasz Mazur. Zdaniem prezydenta Sopotu, ta zmiana niczego nie zmienia i miasto nadal będzie się domagać zwrotu budynku. I rzeczywiście Nowa Zatoka niewiele się różni od starej – logo i nazwa są niemal identyczne, a jej program artystyczny podobny jak dwie krople wody do tego, jaki w roku

zabaw w nocnych klubach, nie widział, co dzieje się w rządzonym przez niego (od ponad dwóch dekad) mieście? Dlaczego podlegli mu urzędnicy, którzy – jak ma wynikać z upublicznionych na jednym z portali społecznościowych dokumentów – jeszcze dwa lata po śmierci Anaid wynajmowali pokoje w budynku zarządzanym przez Art Invest? Gdzie przez te wszystkie lata była sopocka prokuratura i sopocka policja? Gdzie byli radni? Też nic nie wiedzieli, nic nie widzieli? W tym kontekście autokreacja Karnowskiego na jedynego strażnika moralności wydaje się być wyłącznie polityczną hipokryzją. Osobną sprawą jest arogancja właściciela Zatoki Sztuki i jego celebryckich klientów, którzy zachowują

nalista – a w tej profesji najważniejsza jest wideopolisa.

Kiedy w roku 1994 po raz pierwszy po paru latach emigracji odwiedziłem Sopot, byłem do tego stopnia zaszokowany wszechobecnym w tym mieście zdziczeniem, że postanowiłem to opisać. Opowiadanie Wszyscy jesteśmy obcy, prawie wszyscy ukazało się w mojej debiutanckiej książce Tryptyk bodeński, wydanej w 1996 roku przez sopocką oficynę Man Gala Press, a następnie w roku 2000 przez niemieckie wydawnictwo Dr. Tibor Verlag. Książka została zaprezentowana na Międzynarodowych Targach Książki we Frankfurcie. „Süddeutsche Zeitung” okrzyknął ją „najbardziej gorzkim tekstem” tamtej wiosny. Chodziło m.in. o atmosferę w jednym z sopockich przybytków rozrywki...

Tylko dymisja

Czy od tamtego czasu w Sopocie coś się zmieniło?

Zatoka Sztuki oficjalnie otwarta została 4 lipca 2011 r. W tym czasie wiceprezydentem ds. kultury była Joanna Cichocka-Gula. Wcześniej, przez 12 lat, funkcję tę pełnił Wojciech Fułek, który jako zastępca Karnowskiego był odpowiedzialny m.in. za miejską kulturę i architekturę. To za jego urzędowania prowadzone były rozmowy i zapadały decyzje o zburzeniu starych Łazienek Północnych i budowie Zatoki Sztuki. Nie oznacza to oczywiście, że już wówczas było wiadomo, że zamiast szumnie

„Michael rozglądał się po sali. Pod ścianami zasmarowanymi czarną i czerwoną farbą rozsiadało się coraz więcej młodych ludzi. Krzykliwych, modnie ubranych i pewnych siebie. Mężczyźni mieli na sobie niemal identyczne marynarki w delikatną pepitkę, białe koszule i jedwabne krawaty. Dziewczyny w krótkich spódniczkach obszytych cekinami kolebały się na wysokich szpilkach, wyglądały jak jaskrawo wymalowane lalki albo manekiny bez fizjologii. Śmiały się głośno, paliły papierosy i patrzyły spod grubego maki-

Efektów działań prokuratorów jednak – przynajmniej na razie – nie widać. Mieszkańcy Sopotu mają coraz poważniejsze obawy, że pył opadnie i będzie tak, jakby naprawdę „nic się nie stało”… Bo taka już jest ta nasza „mała Sycylia”. zapowiadanego centrum sztuki niezależnej powstanie to, co powstało. Późniejsze kontakty miejskich urzędników z Zatoką Sztuki – w tym prezydenta Jacka Karnowskiego, wiceprezydent Joanny Guli-Cichockiej oraz radnego Wojciecha Fułka – oznaczać mogą jednak, że albo władze Sopotu nie potrafiły wyegzekwować zawartych w umowie z Marcinem T. zapisów, albo przymykały oczy na poczynania zwyrodnialców z Zatoki Sztuki. W obu przypadkach oznaczałoby to, że włodarze miasta są niekompetentni i powinni natychmiast podać się do dymisji. Honorowym wyjściem z tego impasu byłoby także samorozwiązanie się Rady Miasta Sopotu i rozpisanie nowych wyborów. Burza wokół Zatoki Sztuki trwa. Atmosfera gęstnieje z dnia na dzień. Padają kolejne oskarżenia o pomówienia.

jażu na mężczyzn. Niektóre z nich miały utlenione włosy, a u rąk długie, czerwone paznokcie. Nad barkiem, w poobtłukiwanych, gipsowych ramach wisiały portrety Lenina i Breżniewa. – Jurek, co to wszystko jest? – zapytał Michael. – Nie poznajesz tych dwóch Mongołów? – zaśmiał się mężczyzna o twarzy obrzękłej i arbuzowatej. – Zemsta historii. – Nie, ci kolesie przebrani za wsiowych dygnitarzy, ta wystrojona hołociarnia? – A to właśnie dygnitarze. Nowa „elyta” – Jurek wskazał ruchem głowy wysokiego grubasa o policzkach nabrzmiałych i czerwonych jak wino – Ten mały, zaraz przy barze, to jeden z bossów mafii samochodowej, ten kulawy z laską to jego adwokat, notabene jeden z najlepszych w mieście. Dalej kilku polityków z kurwami. A może to są ich żony, co na jedno wychodzi. Tam na końcu są kolesie z radia…” K

Krzysztof M. Załuski Pisarz, publicysta, menedżer. W latach 2006–2015 redaktor naczelny i wydawca Pomorskiej Gazety Opinii „Riviera”. Ponadto publikował w rozgłośniach radiowych i prasie w Polsce, Niemczech, Holandii, Szwajcarii i Kanadzie. Ukazało się pięć jego książek prozą (w tym jedna w j. niemieckim). Na emigracji prowadził kwartalnik kulturalno-społeczny „B1”. Był prezesem Fundacji Energa i dyrektorem Biura Prasowego Energa SA. Kierował również redakcją Programów Publicystycznych TVP3 Gdańsk.


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

15

SENS I NONSENSY

S

am ten zamiar miał już tradycję, ponieważ w kilka kolejnych okrągłych rocznic ukazania się Leonowej encykliki jego następcy na Stolicy Piotrowej przedstawiali światu encykliki rozwijające naukę społeczną Kościoła. Encyklice Laborem exercens towarzyszyły jednak niezwykłe wydarzenia. Oto na przełomie sierpnia i września 1980 r. rząd PRL zawarł ze strajkującymi robotnikami cztery porozumienia: w Szczecinie (Stocznia Szczecińska), Gdańsku (Stocznia Gdańska), Jastrzębiu Zdroju (Kopalnia Węgla Kamiennego „Manifest Lipcowy”) i Dąbrowie Górniczej (Huta Katowice). W wyniku porozumień powstał Niezależny Wolny Związek Zawodowy Solidarność, którego najogólniej sformułowanym celem było przywrócenie Polakom godziwych warunków pracy i egzystencji. Od sierpnia 1980 r., a jeśli uwzględnić wcześniejsze lipcowe protesty na Lubelszczyźnie, to od lipca tego roku do 13 grudnia 1981 r. trwała trudna walka polskiego świata pracy, przy czym od września – o realizację punktów porozumień podpisanych z rządem PRL. Zakończyła się wprowadzeniem stanu wojennego i internowaniem ok. 10 tysięcy działaczy nowego związku. Drugim, tragicznym wydarzeniem – 13 maja 1981 r. – był zamach na życie Jana Pawła II podczas środowej audiencji na placu św. Piotra w Rzymie. Krytyczny stan zdrowia Ojca Świętego nie pozwolił na ogłoszenie encykliki o pracy ludzkiej, która została ostatecznie ogłoszona cztery miesiące później – 14 września 1981 r. w Castel Gandolfo, po wyjściu Jana Pawła II ze szpitala. W perspektywie tego, co się działo w latach 1980 i 1981 w Polsce rządzonej przez komunistów, i ówczesnych losów Jana Pawła II oraz jego encykliki, nieraz sobie stawiano pytanie o związek tych dwóch sekwencji wydarzeń. Jedni wskazują na Jana Pawła II jako na duchowego inicjatora przemian sierpniowych, który już na samym początku pontyfikatu (Warszawa, czerwiec 1979 r.) wzywał Polaków do mężnego podjęcia trudu walki o godność osoby ludzkiej. Inni wskazują na to, że encyklika Laborem exercens miała być ideową podstawą programową ruchu „Solidarność” i dlatego miała się nie ukazać. Pisząca te słowa bierze poważnie pod uwagę obie hipotezy o związku wydarzeń Sierpnia 1980 r. w Polsce z zamachem na Jana Pawła II w Rzymie. Nie będąc jednak historykiem, postawiła sobie w latach 90. pytanie, na które odpowiedź bardziej leżała w jej kompetencjach, tj. o związek znaczenia polskiego słowa ‘solidarność’ z pojęciem ‘kultura solidarności’, ufundowanym na chrześcijańskich zrębach encykliki Laborem exercens.

J

ednoznaczność tracą takie pojęcia, jak ‘mężczyzna’, ‘kobieta’, ‘rodzina’, a co dopiero mówić o takich drobiazgach, jak sfera seksualna, wychowanie i to, co umownie nazwano prawami człowieka, co zresztą w wielu przypadkach prowadzi do jego zniewolenia. Bo tolerancja także straciła swe dawne znaczenie, w tym sensie, że zakłada ona możliwość odebrania drugiemu człowiekowi swobody działania, a nawet wyrażania swych przekonań, o ile sprzeciwiają się one przekonaniu wołającego o tolerancję dla siebie. Na tle tak skomplikowanej semantyki nie może dziwić wypowiedź pani prof. Środy: „Idziemy w kierunku fundamentalizmu religijnego. To katolicyzm oderwany od chrześcijaństwa, bo naczelną zasadą chrześcijaństwa jest miłość bliźniego. Jezus przyszedł na świat m.in. po to, żeby znieść przemoc między ludźmi – mówiła prof. Magdalena Środa o możliwym wypowiedzeniu konwencji stambulskiej przez Polskę. – Idziemy w kierunku barbarzyńskich i plemiennych krajów. Dla mnie to jest szokujące”. Dla wielu czytających te słowa szokiem jest taka wypowiedź kogoś, kto powinien się jednak liczyć z tym, że wielu czytających takie słowa nie uważa się za barbarzyńców, a nawiasem mówiąc, mogą oni mieć wątpliwość, czy pani Środa właściwie rozumie słowo ‘barbarzyńca’. Był to kiedyś ktoś pozostający poza kręgiem kultury grecko-rzymskiej, co wcale nie znaczy, że stał niżej niż wielu zblazowanych Rzymian i Greków. Warto trochę poszperać w dziejach kończącego się Cesarstwa Rzymskiego i powstającego na jego gruzach nowego świata. Ten ostatni był dziełem właśnie barbarzyńców.

Pierwsza encyklika społeczna Jana Pawła II Laborem exercens (Powołany do pracy) była gotowa do ogłoszenia w maju 1981 r., w 90. rocznicę ukazania się pierwszej w ogóle w historii Kościoła encykliki społecznej, tj. o kwestii robotniczej, Leona XIII Rerum novarum (O rzeczach nowych) z 15 maja 1891 r.

Kultura solidarności w nauczaniu Jana Pawła II a tradycja solidarności

„Powołany do pracy” w solidarnym wysiłku wspólnoty Teresa Grabińska Profesjonalny znaczeniowy rozbiór polskiego słowa ‘solidarny’ wykonała Janina Puzynina w książce Język wartości, w 1992 r. Był on jednak niekompletny, bo mimo podania etymologii terminu i jemu pokrewnych oraz rozwiniętej analizy pojęciowej, nie zawierał miarodajnego odniesienia do jego chrześcijańskiego (zwłaszcza katolickiego) zabarwienia znaczeniowego. W podstawowym rozumieniu solidarny to ten, kto: – zgodnie z innymi działa oraz kieruje się podobnymi celami i wartościami w działaniu; – kto dotrzymuje przyrzeczenia wspierania kogoś innego; – kto jest odpowiedzialny za skutki wspólnego działania. Grupa połączona więzami solidarności charakteryzuje się zaś: – wspólnym działaniem w celu realizacji uzgodnionego pozytywnego celu lub w przypadku usuwania skutków katastrofy (w celu przywrócenia stanu normalności); – podporządkowaniem się poszczególnych jej członków celowi wspólnego działania nawet wtedy, gdy nie wszyscy w każdym szczególe tego działania zgadzają się ze sobą; – relacją braterstwa członków grupy.

Interes wiąże się z doraźnością i w dużym stopniu z interwencyjnością działania (jak w przypadku przeciwdziałania skutkom kataklizmu). Jakaś grupa tu i teraz ma interes, który jej członków łączy w działaniu. Po „solidarnie” wykonanym zadaniu kończy się owa lojalność, gdyż członkowie grupy (poszczególne indywidua) już nie muszą być niczym powiązani lub wzajemnie odpowiedzialni za siebie. Nie są to ustalenia wyłącznie teoretyczne. Wymownym przykładem jest nagłe zapomnienie o zasługach polskich żołnierzy

– o osobę ludzką, niesprawiedliwie prześladowaną i skazaną na śmierć za pochodzenie i wyznanie.

D

o tej cechy solidarności, która nie ma związku z egoistycznym interesem, odniosła się Janina Puzynina, wskazawszy na rozumienie solidarności w języku polskim także jako poświęcenia się drugiemu człowiekowi nawet wtedy, gdy akt solidarności jednej osoby wobec drugiej jest przez tę drugą nieodwzajemniony. Poszukiwała też podstawy religijnego uzasadnienia tak

W języku polskim w znaczeniu słowa ‘solidarność’ mocno zaznaczona jest więź emocjonalna (miłości bliźniego) między osobami, które, niezależnie od kolei losu, poczuwają się do odpowiedzialności za drugiego człowieka.

o zatem szczególnego występuje w warstwie znaczeniowej polskiego słowa ‘solidarny’? Jak się okaże, jest to sprawa siły akcentu położonego na wybranych wymienionych cechach, jak i całego obrazu świata stowarzyszonego z warstwą znaczeniową języka polskiego, mocno naznaczoną uniwersalizmem katolickim. W języku angielskim w znaczeniu słowa ‘solidarność’ wybija się na plan pierwszy ‘wspólnota interesów’ i ‘aktywna lojalność’ względem grupy (np. w Webster’s Encyclopedic Dictionary). Wspólnota interesów nie jest wszak tym samym, co wspólnota celu urzeczywistniania określonego dobra.

w służbie aliantów podczas II wojnie światowej, pozostałych na Wyspach Brytyjskich, bo nie mogących wrócić do na nowo zniewolonej Ojczyzny. W języku polskim w znaczeniu słowa ‘solidarność’ mocno natomiast zaznaczona jest więź emocjonalna (miłości bliźniego) między osobami, które, niezależnie od kolei losu, poczuwają się do odpowiedzialności za drugiego człowieka także wtedy, gdy nie są bezpośrednio członkami tej samej „grupy interesów”. I znów nie są to czcze dywagacje. W czasie II wojny światowej duża część Polaków (choć niektórzy uważają, że zbyt mała) włączyła się (choćby cząstkowo, ale każdy udział w tym śmiertelnie niebezpiecznym przedsięwzięciu był ważny) w ratowanie Żydów w obliczu zbiorowej ich eksterminacji przez Niemców. Nie chodziło tu o interes, bo on w okupowanej Polsce był w buchalteryjnej analizie ze wszech miar „nieopłacalny”. Chodziło o drugiego człowieka

pojętej solidarności. Nie sięgnęła jednak po trudniejszą wykładnię Wojtyłową i Jano-Pawłową lecz, niezbyt fortunnie, do publicystycznej lub literackiej, więc nieuporządkowanej pojęciowo popularnej książeczki ks. Józefa Tischnera Etyka solidarności. A przecież jest jeszcze w polskiej tradycji w ogóle nieużywający pojęcia ‘solidarność’ (bo go wtedy w języku polskim w obecnym znaczeniu nie było) Cyprian Kamil Norwid, którego szczególnie sobie cenił Karol Wojtyła, a który obowiązek solidarności tak oto określił w Memoriale o nowej emigracji: „Obywatele Ojczyznę składający dzielą się samą naturą rzeczy – bez żadnego prawa nałożonego z góry (bo tego być nie może) – na (1) służących Ojczyźnie przez Siebie przez człowieka Swoiego... i na (2) służących człowiekowi przez Ojczyznę, bo taki organizm – w naturze rzeczy jest – i nie są to kasty – ani stopnie sztuczne – ale prawo wrodzone – natura = rerum”.

Warto też zauważyć inne pojęcia, wyhodowane w środowiskach z pogardą patrzących na „barbarzyńców”,

zagrożenie dla wychowania i tradycyjnych wartości. Jest tak wiele środków zapobiegania i ścigania przemocy w ro-

z czasów komunistycznych – kiedy mawiano o laickich obrzędach parodiujących sakramenty. Barretta w tematyce,

C

Gdyby dotychczasowe rozważania podsumować w następujący sposób: „Być solidarnym z bliźnim w czynieniu dobra wspólnoty to najważniejszy i pozytywny sens przymiotnika ‘solidarny’ w języku polskim”, to nawet w tej krótkiej i zbyt lakonicznej definicji relacji bycia solidarnym kluczowe jest słowo ‘dobro’. W poprzednim eseju („Kurier WNET”, nr 73, lipiec 2020, s. 10) został naszkicowany złożony proces rozpoznawania dobra i podejmowania czynu zgodnie z wypadkową współuzupełniania się woli i rozumu – tak jak jest to przyjęte w filozofii św. Tomasza z Akwinu i w personalizmie Karola Wojtyły. W nauczaniu papieskim Tego Drugiego ma on przełożenie m.in. na postulowaną przez Jana Pawła II ‘kulturę solidarności’. Ten przekład jest jedną z ilustracji wyraźnej obecności w nauczaniu papieskim jego trudnej w odbiorze filozofii (zob. esej w „Kurier WNET”, nr 72, czerwiec 2020, s. 17), a także dociekań francuskiego personalisty Gabriela Marcela.

P

rogram kultury solidarności Jan Paweł II rozwinął w II połowie lat osiemdziesiątych (m.in. w następnych społecznych encyklikach – Sollicitudo rei socialis w 1987 r. i w Centesimus annus w 1991 r.) i głosił go na całym świecie (m.in. w Kalkucie w 1986 r. i Santiago w 1987 r.). Dotykając zjawiska kultury, zwrócił uwagę na to, że jest ona dorobkiem ludzkości – tym, co się ma. A chodzi o to, aby to, co się ma, przekładało się zawsze na wzmocnienie konstytucji osoby ludzkiej – na to, w jakim stanie osoba jest. Odpowiednie proporcje między ‘być’ i ‘mieć’ oraz funkcję ‘mieć’ określa ‘kultura solidarności’, w której „‘mieć’ pełni względem ‘być’ i ‘działać’ rolę służebną”, tj. pozostaje w służbie całej ludzkiej wspólnoty, z zachowaniem cennych różnic kulturowych poszczególnych zbiorowości. Na koniec warto by się choć przez chwilę zastanowić, na ile współczesne

Samozwańcza elita musi jednak podpierać się zagranicznymi koncernami medialnymi buszującymi po Polsce, gdyż

W czasie, kiedy zewsząd słyszymy hasła wzywające do zacieśniania więzi międzyludzkich, i to w jak najszerszym zakresie, ponad granicami państw i kontynentów, coraz trudniej porozumieć się w sprawach najbardziej zasadniczych.

Czy chrześcijanin jest barbarzyńcą? Zygmunt Zieliński

a świadczące o specyficznej potencji intelektualnej ich promotorów. Np. co to jest ‘fundamentalizm religijny’? Takim żargonem posługuje się lobby ateistyczne i, niestety, niekiedy także koła reprezentujące tzw. Kościół otwarty. Pomysł przeciwstawiania chrześcijaństwa katolicyzmowi jest tyleż dziwaczny, co nienowy, gdyż już Deutsche Christen – wspólnota aryjsko-antysemicka w III Rzeszy, była krokiem w kierunku chrześcijaństwa legitymującego się wyznawaniem wiary narodowosocjalistycznej. Każdy rodzaj chrześcijaństwa podobnie zmanipulowanego, czyli odartego z Ewangelii, jest przeciwieństwem katolicyzmu. Pytanie tylko, o jakie chrześcijaństwo w poruszonym przez panią profesor przypadku chodzi? Jeśli ktoś do tych spaw nawiązuje, powinien mieć na ten temat przynajmniej fundamentalną wiedzę.

W

iadomo, że konwencja stambulska pod pozorem zwalczania przemocy ma narzucić wszystkim obłędną teorię gender wraz z całym bagażem wypaczeń idących w ślad za nią, stwarzających

dzinie, nie tylko zresztą wobec kobiet, że nie ma potrzeby dociekania np., ile jest płci, by te sprawy pozytywnie załatwić. Polska jest na celowniku sił, mówiąc bez ogródek, dążących do zglaj-

jak by to określił, cywilizacyjnej, jest równie biegły jak w znajomości osób, o których pisze. Wszak Trzaskowskiego nazywa „umiarkowanym prawicowym rywalem” Dudy. Chyba rozśmieszyło to samego Trzaskowskiego. A przegraną

Warto trochę poszperać w dziejach kończącego się Cesarstwa Rzymskiego i powstającego na jego gruzach nowego świata. Ten ostatni był dziełem właśnie barbarzyńców. chszaltowania Europy pod strychulec laickich zasad, które w postaci norm cywilizacyjnych narzuconych społeczeństwom mają przede wszystkim na celu zatarcie chrześcijańskiego oblicza Europy. Dlatego dziennikarz Emmanuel Barretta w tygodniku „Le Point”, pisze że Polska staje się centrum konfliktu cywilizacyjnego w Europie. Już samo nazwanie obrony naszych tradycji, w tym religijnych, kwestią cywilizacyjną, świadczy o funkcjonowaniu nowomowy – w Polsce jeszcze zapamiętanej

owego „prawicowca” przypisuje homofobicznej kampanii, podkreślając, że nie tylko przeciwnicy Dudy, ale także Parlament Europejski kwestionuje ważność wyborów. W końcu to tzw. opozycji nic nie kosztuje, a za granicą da Polsce kuksańca, bo niezorientowani pomyślą, że „barbarzyńcy” pozostali w Polsce przy władzy, ponieważ sfałszowali wybory. Banalne, ale łatwo wpadające w ucho, jest hasło walki rzekomo oświeconej części społeczeństwa z – jak to ktoś wyraził – wieśniaczo-emerycką.

żaden prawy Polak nie będzie poniewierał własnego kraju ani szukał sponsora w osobie Georga Sorosa i organizacji mającej z prawami człowieka tyle wspólnego, co Stalin z troską o ludzi pracy. Zaaranżowano więc: „Najpierw ankieta dotycząca protestów wyborczych, a teraz wzór druku, który niezadowoleni z wyniku wyborów mogą kierować do Sądu Najwyższego! Współfinansowana przez Georga Sorosa Helsińska Fundacja Praw Człowieka nawołuje Polonię do składania protestów wyborczych. Wspólna akcja z „kastą” i „opozycją?”.

Ż

eby nie być barbarzyńcą, trzeba po prostu przyjąć z wiarą to, co pisze n. p. Anne Applebaum w swej książce: Twilight of Democracy: The Failure of Politics and the Parting of Friends (Zmierzch demokracji. Upadek polityki i odejście przyjaciół). Oto, co pisze o tej książce Timothy Snyder: „Anne Applebaum jest przodującą historyczką komunizmu i wnikliwą obserwatorką współczesnej polityki. Zwraca ona uwagę na ważną kwestię, w którą ona sama była głęboko zaangażowana tak w Europie, jak i Ameryce: co się stało,

polskie społeczeństwo po 30 latach transformacji ustrojowej wyznaje wartości kultury solidarności. W encyklice Sollicitudo rei socialis (Troska społeczna) Jan Paweł II napisał, że „[w] świetle wiary solidarność zmierza do przekroczenia samej siebie, do nabrania wymiarów specyficznie chrześcijańskich całkowitej bezinteresowności, przebaczenia i pojednania. Wówczas bliźni jest nie tylko istotą ludzką, ale staje się żywym obrazem Boga Ojca, odkupionym krwią Jezusa Chrystusa i poddanym stałemu działaniu Ducha Świętego. (…) Poza więzami ludzkimi i naturalnymi, tak już mocnymi i ścisłymi, zarysowuje się w świetle wiary nowy wzór jedności rodzaju ludzkiego, z którego solidarność winna w ostatecznym odniesieniu czerpać swą inspirację”. Treść tej głęboko religijnej i teologicznej wypowiedzi, porównana z wiedzą o wzajemnych relacjach współczesnych Polaków, żyjących w III RP, nie wykazuje wyraźnie dodatnich korelacji z kondycją polskiego społeczeństwa. Oto najbardziej widoczne niezgodności. 1. Silny polityczny podział polskich obywateli zaprzecza warunkowi jedności. 2. Postępująca laicyzacja (szybsza i trwalsza niż w czasach PRL) czyni całe nauczanie papieskie „anachronicznym” i „niepotrzebnym”. 3. Brutalny atak na instytucje Kościoła Powszechnego odbiera mu rangę autorytetu nie tylko w sprawach kształtowania duchowości, ale i w ocenianiu niebezpiecznych społecznych trendów. 4. Egoistyczne dążenie do przede wszystkim ‘mieć’ zaprzecza kulturze solidarności. 5. Programowa chaotyzacja hierarchii wartości wśród dużej części tzw. elit (akademickich, artystycznych i medialnych) w imię negatywnie pojmowanej wolności wpływa demoralizująco na nowe pokolenia. W poszukiwaniu przyczyn unieważniania Jano-Pawłowej kultury solidarności można się odwoływać do zewnętrznych nurtów postmodernistycznych i zwalczających (nie od dziś) Kościół katolicki, do politycznych interesów osłabiania narodu polskiego, do wymagań ciągłej rywalizacji w kapitalistycznym porządku ekonomicznym itp. Poleganie jednak tylko na takich diagnozach uniemożliwia resolidaryzację narodu polskiego, która jest warunkiem sine qua non jego prawdziwego odrodzenia. Konieczny jest powrót do źródeł tradycji solidarnościowej – zarówno tej zapisanej na pięknych kartach historii (także całkiem niedawnej), jak i tej, której duchową i racjonalną wykładnię krzewił w nauczaniu Jan Paweł II. K

że nasza demokracja poszła złą drogą? Ten nadzwyczajny tekst, napisany pod wpływem wyjątkowej potrzeby, inteligentnie i zrozumiale, jest jej odpowiedzią na to pytanie”. A oto inny panegiryk pióra Dawida Fruma: „Pada przyjaźń. Zdradzane są ideały, alianse łamane. W tym wszystkim jej bardzo osobista książka, wielka, historyczna, wyjaśnia, dlaczego tak wielu z tych, którzy wygrali bitwę o demokrację albo spędzili swe żywoty na głoszeniu jej wartości, teraz poddali się kłamcom, rzezimieszkom i oszustom. Analiza, reportaż i pamięć. Zmierzch demokracji nieustraszenie opowiada o zawstydzającej historii pokolenia polityków, które poszło złą drogą”. Wreszcie jako posumowanie tych kasandrycznych głosów, żeby zrozumieli wszyscy, o czym ci panowie piszą: „W nowej, pełnej mocy książce dziennikarka i historyczka ukazuje, jak dawni przyjaciele i koledzy stali się agentami populizmu”. I właśnie tego ostatniego słówka brakowało do zrozumienia idei, jaką prezentuje pani Applebaum i jej panegiryści: ‘populizm’! Przecież to słowo idealnie pasuje do wyznaczenia granicy między światem wyzwolonym z wszelkich krępujących zasad – światem, nie wahajmy się powiedzieć, lewacko-libertyńskim – a barbarzyńcami. Ponieważ słowo ‘populizm’ można definiować stosownie do potrzeb definiującego, można nim ubarwić największe nawet brednie i klasyfikować ludzi tak, jak to w imię humanitaryzmu czyni pani Środa, a zapewne także pani Applebaum w swej nowej książce. Może zatem nie zżymajmy się, kiedy nas mienią barbarzyńcami. Wszak jako chrześcijanie z pewnością jesteśmy pośród tych, których pani A. skreśliła z listy przyjaciół, a nie tęsknimy też za demokracją, o jakiej ona pisze. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

16

Z

komunizmu wychodziliśmy dość dziwnie pod względem kapitałowym. Przyzwyczailiśmy się do biadolenia, że byliśmy biedni i że cała ta socjalistyczna gospodarka była funta kłaków warta. A to jest grube uproszczenie i nieprawda, co warto uprzytomnić młodym miłośnikom kapitalizmu, którzy przyjmują często błędne założenia do swoich poprawnych rozumowań. Tymczasem z błędnych przesłanek, prawidłowo rozumując, można otrzymać wynik dowolny: mądry lub głupi. To drugie – gdy nakłada się na historyczną dogmatykę ekonomiczną – obserwuję częściej. W szczególności – szkodliwe jest rozpatrywanie zagadnień gospodarczych w kategoriach przeciwstawnych: „kapitalizm/socjalizm”, gdy jedno jest negacją drugiego. Ginie nam wtedy z oczu tzw. okres przejściowy, od rozegrania którego zależy, czy gospodarka w końcu będzie nadawała się do rozpatrywania starymi teoriami, czy trzeba będzie tworzyć nowe. Inny wszak jest kapitalizm w kraju (gospodarczo) suwerennym, inny w skolonializowanym, inny w bogatym, inny w biednym.

O czym tu piszę W „Kurierze WNET” od pięciu lat pisuję na różne tematy, ale jest jedna myśl, która spina wszystkie moje publikacje od lat – tak, tak – czterdziestu! Otóż chodzi mi tylko o to, żeby Polska była ludna i dostatnia bez względu na programy i nazwy partii w danym dniu rządzących. O sprawach demograficznych pisałem przed miesiącem. Teraz o narodowym bogactwie, a to nigdy nie było małe. Bywało tylko źle zarządzane i bezmyślnie trwonione. Bezpośredni impuls do zajmowania się teraz zagadnieniami ekonomicznymi dają mi internetowe wystąpienia Krzysztofa Karonia i oczywiście jego książka, o której na tych łamach pisałem już dwukrotnie. Samego Karonia uważam za najważniejszego filozofa współczesnego, wnoszącego zasadnicze zmiany do interpretacji marksizmu. Z szacunku dla wartości i znaczenia dzieła Karonia – uważam za swój obowiązek wskazać te punkty czy obszary, gdzie Autor popada w jednostronność. Rozpatrując zachowania finansowe tylko z punktu widzenia moralnego, traci on z oczu inne perspektywy, w tym nasze rzeczywiste pragnienia, obiektywne cechy, historyczne zaszłości i – co najważniejsze – dobro Polski.

Postawy wobec komuny Władza komunistów w PRL była oczywiście głupia i zbrodnicza. Nie zmienia to faktu, że Polskę zamieszkiwali ludzie różni, w tym mądrzy i pracowici, którzy naprawdę starali się budować normalny kraj i osiągali niemałe sukcesy. Dotyczy to nawet licznych działaczy PZPR, którzy – np. znani mi naukowcy, inżynierowie i lekarze – doskonale zdawali sobie sprawę, że nic nie osiągną w swoim zawodzie, jeżeli nie zapiszą się do partii. Pomijam tu zwykłe, ludzkie pragnienie lepszego życia, jeżeli sytuacja na to pozwala. Nie pochwalam tych postaw ani ich teraz nie potępiam. Odnotowuję tylko fakt, że różne bywały motywacje, a cel zwykle podobny: albo dobro Polski, albo dobro własne, a najlepiej – połączenie jednego z drugim, co akurat w PRL było najtrudniejsze. Łatwa była tylko negacja komuny. Poszedłem tą łatwą drogą wraz z innymi. Ale zapłaciliśmy za to cenę: nasze życie okazało się nieistotne, nieważne dla kraju. Oceniając to jednostronnie, z punktu widzenia tylko merytorycznych dokonań, niczego – na miarę

P RY WAT Y Z A C J A I W Ł A S N O Ś Ć Wobec niedostatku polskiego kapitału ścierają się dwie opcje teoretyczne: prywatyzacja i repolonizacja. Pierwsza mówi, że prywatna własność jest bardziej efektywna niż państwowa. Druga, że Polacy powinni być właścicielami większości działających w Polsce fabryk, banków i mediów. Obydwie opcje są w teorii słuszne, ale… jak je pogodzić w praktyce, skoro Polacy nie mają kapitału?

Kapitały Polaków

(I)

Andrzej Jarczewski naszych możliwości – nie osiągnęliśmy. Wielokrotnie wyrzucani z pracy, więzieni i szykanowani na różne sposoby, nie zdołaliśmy zrobić tego, na co było nas stać. Rzecz jasna nie żałuję tego wyboru, bo jest on uzasadniony z innej perspektywy. Jeśli jednak ktoś wybrał PZPR, a nie popełnił żadnego świństwa, nie usłyszy ode mnie słowa potępienia. Zwłaszcza jeżeli dokonał czegoś pożytecznego.

W sklepie nie było, a w domu było Paradoksem późnego PRL-u był kontrast między (na ogół) zadbanymi i względnie zasobnymi mieszkaniami, a brakiem wszystkiego w sklepach. Wchodziło się do odrapanej kamienicy przez rozwalającą się bramę, szło się po brudnych, nadwyrężonych schodach, dotykało się odpadającej poręczy i trafiało się do… czystego, eleganckiego mieszkania, pełnego porządnych mebli, dywanów i wszelkiego wyposażenia. To było charakterystyczne dla upadającej komuny: rozziew między zadbaną prywatnością a wyeksploatowaną i podupadającą własnością niczyją, zwaną „państwową”, „spółdzielczą”, „zakładową” czy jakoś inaczej. Ówczesna konstytucja taką własność nazywała „ogólnonarodową”. A ponieważ nikt na własne oczy nie widział „ogólnonarodu”, więc wszystko, co nie było „moje” lub „twoje”, stawało się „niczyje” z oczywistymi następstwami takiego – zgodnego z konstytucją i praworządnością – rozumienia własności. Tu mógłbym podawać wiele przykładów. Kolegom inżynierom i majsterkowiczom przypomnę tylko jedno: otóż w normalnych sklepach praktycznie nie można było kupić prawie żadnych narzędzi, nawet śrubokręta. A wszyscy przecież mieliśmy całkiem niezłe zestawy. Skąd się to brało? Nie mówię o jednej parze kombinerek, ale o milionie! Zainteresowanych tym zjawiskiem odsyłam do moich książek, a zwłaszcza do Szychtownicy, gdzie dość szczerze to opisałem.

Spółki akcyjne prywatno-państwowe To, o czym teraz powiem, dziś wydaje się niemożliwe, ale wydarzyło się naprawdę i potwierdza tezę, że w sprawach tego wartych należy starać się i próbować, bo suma wielu takich starań może przełamać dogmatyczne opory. Otóż pod koniec lat siedemdziesiątych XX w. – jako początkujący naukowiec w Instytucie Automatyki Politechniki Śląskiej – wszelkie przejawy życia społecznego obserwowałem i pojmowałem w kategoriach teorii regulacji (cybernetyka), teorii automatów (logika) i metodologii projektowania (bliżej filozofii). Próbowałem jakoś to wyrazić i napisałem kilka artykułów m.in. do tygodnika „Polityka”. Wobec braku odpowiedzi zapomniałem o sprawie, zwłaszcza że wówczas nikt nie drukował moich – wysyłanych do różnych redakcji – tekstów nienaukowych (artykuły naukowe publikowano

zgodnie z obowiązującymi i dziś zasadami w niskonakładowych czasopismach specjalistycznych, czytanych, a raczej lekceważonych tylko przez kolegów po fachu). W roku 1981, ku memu zaskoczeniu, ukazała się książka pt. Jak wyjść z kryzysu?, w której redakcja „Polityki” zamieściła teksty różnych autorów, niedopuszczonych do druku w tygodniku. Przedmowę napisał sam Mieczysław F. Rakowski, a rzecz wydała Książka i Wiedza. Wkrótce jednak zadekretowano gospodarczą i cywilizacyjną cofkę pod nazwą ‘stan wojenny’ i mieliśmy nieco inne sprawy na głowie. Faktem jest, że w tej książce ukazała się moja praca pt. Spółki akcyjne prywatno-państwowe. Było to pierwsze w PRL-u legalnie opublikowane opracowanie na temat: „jak można uzyskać prywatną własność środków produkcji poprzez połączenie drobnych kapitałów w spółkach akcyjnych”. Cytuję fragment, do którego odwołam się później. Podkreślę tylko, że pisałem to pod koniec epoki gierkowskiej, nie spodziewając się ani Solidarności, ani stanu wojennego. „Pozostańmy na razie przy trzech czynnikach: 1) rzeka białych (tzn. inflacyjnych) miliardów, dla której ujście musi się znaleźć; 2) skutek uboczny reformy: bezrobocie, do którego nie wolno dopuścić; 3) dotkliwy brak towarów rynkowych, którego nie da się trwale przezwyciężyć przy istniejącym poziomie sił wytwórczych. Wniosek z tego zestawienia jest oczywisty. Należy stworzyć taką machinę, która białe miliardy przekształci w nowe miejsca pracy, na których będą wytwarzane nowe artykuły rynkowe. Takie machiny oczywiście istnieją. W Muzeum Ekonomii spoczywa ich tuzin tuzinów. Większość nawet sprawna, tylko dostawcy surowca zawiedli. Problem ponownego uruchomienia leży raczej w sferze psychologii społecznej: jak zachęcić pojedynczych ludzi do działania w interesie całej wspólnoty. I na to odpowiedź jest znana: należy sprawić, by skutkiem (nawet ubocznym) realizacji celów jednostkowych był postęp na drodze do celów zbiorowych. Innymi słowy – uczestniczenie w przedsięwzięciach na rzecz dobra wspólnego musi się ludziom po prostu opłacać”.

Balcerowicze Jak wiemy, problem inflacji narastał aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Różni Balcerowicze postępowali wówczas odwrotnie niż pisałem. Dla rzeki prywatnych pieniędzy znaleziono ujście w postaci masowego importu byle czego, więc bezrobocie przyszło samo. Nie wykorzystano prywatnych zasobów na rzecz wzmocnienia gospodarki. Przeciwnie. Doprowadzono do upadku całych branż, a poszczególne zakłady prywatyzowano, co – wobec braku możliwości łączenia kapitału krajowego – oznaczało podarowanie ogromnego majątku, w tym nieruchomości w centrach miast (cenniejszych od samych fabryk) kapitałowi niepolskiemu, co po latach często znaczy: antypolskiemu.

Niedawno dowiedziałem się, że książka Jak wyjść z kryzysu została w roku 1982 przełożona na chiński (a „po drodze” na rosyjski) i była ponoć przedmiotem poważnych analiz. Niestety – nic więcej na ten temat nie wiem. Może wśród Czytelników znajdzie się ktoś, kto miałby więcej informacji? W artykule o spółkach akcyjnych wyraziłem i obszernie uzasadniłem podstawowe twierdzenie czasownikowej teorii możności: że ludzie robią to, co mogą, i to, co im się opłaca, a tego, czego nie mogą – na ogół nie robią. Brzmi to dość banalnie, ale ideologia PRL zakładała, że ludzie będą robić to, co im się nie opłaca. Z kolei różni Balcerowicze, Bieleccy i Lewandowscy

sprawili, że ludzie najbardziej szkodliwe dla siebie działania podejmowali masowo, bo uwierzyli, że to im się opłaca. I prawie wcale nie protestowali przeciwko rozdawnictwu polskich rodowych sreber przemysłowych niepolskim spekulantom.

Spekulacja Podziwiam Krzysztofa Karonia, gdy prowadzi on miażdżące analizy czasownikowe, wyprowadzane zawsze z prostego pytania: „kto ma na kogo pracować?”. Odsłania tym całe zakłamanie marksizmu, zwłaszcza w odmianie frankfurckiej. Kiedy jednak precyzyjnie definiuje rzeczowniki i nie

akceptuje możliwości innych definicji, wielokrotnie popada w przesadny rygoryzm, obcy myśleniu zwykłego człowieka. Takim przykładowym rzeczownikiem jest ‘spekulacja’ czyli – według Karonia – zarabianie na różnicy kursów bez wykonania żadnej pracy; zdobywanie „czegoś za nic”. Zamierzałem ten artykuł poświęcić kwestii różnicy między rozmaitymi rodzajami spekulacji i wziąć w obronę (przed Karoniem) giełdę papierów wartościowych. Bo giełda jest sposobem na połączenie milionów drobnych kapitałków we własność fabryk, banków i mediów: w taką własność, która jest jednocześnie i prywatna, i polska. W tym celu przypomniałem swoją najdawniejszą publikację na ten temat, dającą mi dziś prawo do wypowiadania się o giełdzie. Widzę jednak, że braknie mi miejsca na poważne potraktowanie tematu, więc odkładam tematykę „spekulacyjną” na przyszły miesiąc, a resztę miejsca w tym wakacyjnym numerze zapełnię rozdziałkiem pt. Kalfaktor ze wspomnianej Szychtownicy, napisanej w roku 1986 (dotychczas 3 wydania, w przygotowaniu czwarte). Dedykuję ten rozdział Krzysztofowi Karoniowi z petycją, by w swoim godnym podziwu rygoryzmie moralnym uwzględnił, że PRL pozostawił w nas samych nie tylko Cyryla, ale i metody. K

Kalfaktor Andrzej Jarczewski

W

moim oddziale panuje pięcioletni okres połowicznej wymiany załogi. Od wieków liczba pracowników o stażu krótszym niż pięć lat pięć miesięcy i tyleż dni bywała prawie równa liczbie górników, pracujących dłużej. Emerytury, dyscyplinarki, wypadki i wyjazdy do RFN regularnie eliminowały wielu znakomitych fachowców. Ale największą stratą okazała się nagła rezygnacja Cyryla K. – kalfaktora. Jego funkcja polega na zapewnieniu oddziałowi wszystkiego, co do pracy potrzebne: materiału, narzędzi, dobrych stosunków z zaopatrzeniem, a nawet wody mineralnej dla kierownika po wyjeździe i zdemineralizowanej dla nadsztygara, który zazwyczaj już przed zjechaniem bywa wyjechany. Dobry kalfaktor – mawiał sztygar oddziałowy – to połowa planu w kieszeni. A Cyryl był kalfaktorem wirtuozem. Z placem drzewnym wszystko tak pozałatwiał, że zawsze mieliśmy najlepsze kuloki nawet wtedy, gdy inni przez kilka szycht nie dostawali nawet zapałki. Z szybowym miał umowę, że materiał dla nas zjeżdża w pierwszej kolejności, a przewóz dołowy dostawał odeń szczegółowe instrukcje i – jeżeli się mylił – to zawsze na naszą korzyść. Wielokrotnie na nasz oddział wtaczano wozy pełne cennego materiału nie dość dobrze pilnowanego gdzie indziej. Na przykład płótna podsadzkowego mieliśmy zawsze tyle, że starczało i dla oddziału, i dla załogi. Albo jak ktoś uciął słuchawkę w naszym telefonie – a moda na cięte słuchawki panowała długo – już na następnej szychcie mieliśmy nową, podczas gdy inne oddziały całymi tygodniami czekały na naprawę. Ileż Cyryl załatwił nam śrubokrętów, kluczy francuskich i szwedzkich, łopat, młotków, siekierek, a nawet BKSów, czyli ręcznych podciągarek łańcuchowych! Nikt chyba nie zliczy. A worki śrub, nakrętek, prętów spawalniczych, węży, kabli. Iluż mieszkańców pobliskich osiedli miało na wolnym zaopatrzenie dzięki Cyrylowi! Każdy w domu ma po kilka śrubokrętów i kombinerek, których się przecież w sklepie nie kupowało, bo o takich sklepach nikt nawet nie słyszał. Kopalnia żywi nas pod każdym względem i nie każdy sklep jest potrzebny. Jeśli ktoś chciał rolkę przewodu telefonicznego – wystarczyło jedno słowo. Kabel wiertarkowy w większych partiach, no – to już wymagało trochę zachodu, ale np. cement, cegły, siatki górnicze i różne inne deficytowe materiały budowlane przyjeżdżały same na działkę za działkę. Albo jak się zdarzyła jakaś uroczystość przed trzynastą. Nie było pewniejszego punktu. Wszyscy więc odczuliśmy stratę, ale trzeba człowieka zrozumieć. Wybudował sobie pod Wisłą pensjonat na trzydzieści sześć miejsc i musi tego doglądać, bo mu rozkradną.

Źle u nas nie miał, ale – dla dobra oddziału – musiał bić pokłony każdemu byle magazynierkowi i czuł się tym psychicznie zmolestowany. W Wiśle jest panem i jemu się kłaniają. Żal mu było tylko górniczej emerytury. Miał już zaliczone dwadzieścia lat pracy w przodku węglowym i za pięć mógł iść na pełną górniczą. Wprawdzie od dziesięciu lat ani razu nie zjechał na dół, ale szychty miał zawsze ścianowe, jak najbardziej akordowe i przez następne pięć lat byłoby tak samo. Nikt by go nie skrzywdził, bo każdy mu coś konkretnego zawdzięczał. Dobry był kalfaktor, uczynny, uprzejmy. Na każdy kryzys przygotowany. Gdy raz zabrakło siatki w całej kopalni i w innych oddziałach zatrzymano nawet bicie niektórych chodników, Cyryl wziął ciężarówkę i błyskawicznie przywiózł z Wisły dwie tony własnej, prywatnej siatki górniczej. I plan się wykonało, i premię się wzięło, i wszyscy byli zadowoleni. A gdy nieodżałowanego Cyryla wywiało nam na wiosnę roku 1985, zaczęliśmy wspominać różne jego genialne posunięcia i, doprawdy, lista była długa. Na przykład pół miasta chodziło w kurtkach, których trzeba było się pozbyć z kopalni, bo na dole nie były potrzebne… damskie. Jak tylko magazyn się wypróżnił, natychmiast Cyryl zamawiał kolejną partię jeszcze fajniejszych. A o biustonoszach to nawet nie napomykam, bo nie przymierzałem. Kierownik dobry tydzień medytował, kogo by tu dać za Cyryla. Najbardziej obrotny chłopak słynął akurat jako najlepszy kombajnista i w żaden sposób nie można go było zabrać z dołu. Aż się palił do kalfaktorstwa, gotów był na wszelkie ustępstwa. Zostawał na dole i po 16 godzin. Jak było trzeba – 300% normy wyrabiał dzień w dzień… I to go zgubiło. Kierownik stwierdził, że jest za dobry na swoim stanowisku, by mógł iść do tak mało ambitnej pracy. Następny kandydat odpadł, gdy stary przyjechał swoim passatem pod jego garaż, niby to usunąć jakąś usterkę w podwoziu. Niestety gość miał tylko jeden zacinający się BKS i nie umiał podnieść samochodu. Metoda kontroli garaży zawiodła kierownika w kolejne miejsca, o których coś niecoś słyszał. W jednym z nich były wprawdzie dwa BKSy, ale brakowało spawarki. W drugim natomiast BKSów nie było wcale; właściciel miał za to pomost hydrauliczny, umożliwiający podniesienie samochodu na wysokość półtora metra. Pomost, wykonany z elementów obudowy ścianowej, wyposażony był w oryginalną pompę ciśnieniową Hauhinco i kompletny osprzęt. Dalej kierownik szukać nie musiał. Mamy nowego kalfaktora. Ale… kudy mu do Cyryla… Na razie. Jeszcze się wyrobi. Metody zna! K Opowiadanie pochodzi z książki Szychtownica

Wspólna akcja młodzieży polskiej i ukraińskiej porządkowania grobów bohaterów wojny 1920 roku na Wołyniu

M

łodzież z rówieńskiego „Płastu” i harcerze uporządkowali teren w pobliżu mogiły żołnierzy z 1920 roku w Tarakanowie na Wołyniu. 7 lipca 2020 r. członkowie Płastuńskiego Ośrodka nr 33 im. Samczuka, pod opieką duchowego opiekuna „płastunów” o. Witalija Porowczuka, oraz harcerze z Łodzi wraz z szefem harcerskiego hufca „Wołyń” Aleksandrem Radicą Zdołbunowem i dyrektorem Centrum Dialogu Kostiuchiwka – Jarkiem Góreckim wzięli udział w

porządkowaniu terenu w pobliżu mogiły żołnierzy mjra Wiktora Matczynskiego, którzy polegli w walce z konnicą Budionnego w czasie obrony fortu Zahorce w dniach 7–21 lipca 1920 roku przed bolszewikami, w związku z setną rocznicą tych wydarzeń. Wspólnym wysiłkiem uporządkowano teren w pobliżu odrestaurowanego grobu na terenie polskich pochówków. Duchowy przewodnik „płastunów” – historyk o. Witalij Porowczuk – poprowadził modlit­ wę w intencji bohaterów Polski oraz

Ukrainy, którzy oddali życie w imię miłości ojczyzny. Na krzyżu zawiązano również czerwono-białą wstążkę. Tego rodzaju wspólne działania pozwalają młodym ludziom poznać historię swoich narodów, które 100 lat temu wspólnie broniły swoich krajów przed bolszewicką inwazją. Dzięki naszemu sojuszowi wojskowemu ochroniliśmy Europę przed bolszewizmem. Takie spotkania młodzieży polskiej i ukraińskiej są elementem polsko-ukraińskiego pojednania i zjednoczenia naszych braterskich narodów. K

FOT. SIERGIEJ POROWCZUK

Sergiej Porowczuk


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

17

M A ŁY W I E L K I Ś W I AT

W

wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” w 1999 r. Krzysztof Zanussi opowiada o swoim życiu, z sentymentem wspomina czasy powojenne, gdy Warszawa była zburzona: „Jakie my w tych gruzach robiliśmy odkrycia! Ile było emocji, czy na przykład nie znajdziemy trupa. Albo nagle dokopywaliśmy się do jakiegoś całkowicie urządzonego pokoju. To było cudowne, tajemnicze. W pobliżu pojawiały się jakieś straszne postacie, złodzieje. Trzeba było uciekać, żeby nas nie zabili. I jeszcze te fascynujące niewypały! […] Mieszkałem w centrum, naprzeciwko Dworca Głównego. Rodzice nie mogli wiedzieć o naszych wypadach. Nie chodziłem na wagary, nie miałem do tego specjalnych ciągot. W domu mówiłem, że jest parę lekcji więcej. Gdy gruzy zniknęły, poczuliśmy z chłopakami smutek. […] Moja postawa to był rodzaj ugrzecznionego sobkostwa: człowiek nie przejmuje się innymi, ale udaje, że jest grzeczny”. Dalej opowiada o swoich relacjach z ojcem i mówi, że ten nie wierzył w niego zupełnie. „Gdy kręciłem jeden z pierwszych filmów telewizyjnych, zmagałem się na ulicy z grupą statystów. Ojciec, który akurat tamtędy przechodził, szepnął mi: Dziesięć lat studiów, a każdy milicjant robi to lepiej od ciebie”. Jacek Szczerba w artykule Niewinny czarodziej z getta pisze o życiu Romana Polańskiego. W jednym z fragmentów tekstu autor wspomina, że Roman jako dziecko w zburzonej Warszawie nie może znaleźć spokoju: „Ciągle go nosi. Zbiera amunicję, ale tylko do dnia, gdy wybuch granatu omal go nie zabija: Roman wyjął zawleczkę i rzucił granat, a potem wychylił się z ukrycia, bo granat jakoś długo nie eksplodował”. W tych dwóch relacjach reżyserów jest zbieżność przeżyć, która w doro-

Nóż we krwi Paweł Zastrzeżyński

winnym zarzuconego mu przestępstwa i za te w myśl art. 25 K.K.W.P. i art. 9 wyżej cytowanego Dekretu skazać go na karę śmierci. W myśl art. 12 tegoż Dekretu pozbawić go praw publicznych i obywatelskich na zawsze a w myśl art. 13 tegoż Dekretu zarządzić przepadek na rzecz Skarbu Państwa całego jego mienia. W myśl art. 40 i 48 K.K.W.P. orzec przepadek na rzecz Skarbu Państwa dowodu rzeczowego, a to, pistoletu kaliber 7.65. Wyrok jest ostateczny i zaskarżeniu nie podlega”. W aktach IPN na temat Jerzego Lipmana są jeszcze inne informacje, jednak tu warto podążyć za „odciskami palców” na nożu, który wyciągnął z wody Roman Polański. W obszernym wywiadzie z dnia 21 grudnia 2019 r., w którym redaktorzy naczelni „Wyborczej” rozmawiają z Romanem Polańskim (tekst powstał na kanwie oskarżeń reżysera o pedofilię), w zakończeniu czytamy mało znaczą-

Odnalezione w wyniku kwerendy na temat środowiska filmowego uwikłanego w strukturę SB dokumenty obnażają coś, co musiało wywrzeć na Romanie Polańskim piętno. słym życiu ukazuje coś bardzo przerażającego. Debiutanckim filmem Romana Polańskiego jest Nóż w wodzie na podstawie scenariusza między innymi Jerzego Skolimowskiego. Nieznany wątek tego reżysera został opisany przeze mnie i opublikowany w „Gazecie Polskiej” 18 września 2018 r. Rozszerzenie tego tematu nastąpi w mojej przygotowywanej książce Światło latarni. Na początek warto zatrzymać się na postaci Jerzego Lipmana – operatora debiutanckiego filmu Romana Polańskiego – i ukazać pierwsze ślady krwi, które pojawiły się na nożu szkoły moralnego niepokoju. „Nr akt 0.207/45 Wyrok w Imieniu Rzeczpospolitej Polskiej dnia 5 kwietnia 1945 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie, na rozprawie na Pradze w składzie: 1. por. Hajek Stanisław – jako przewodniczący, 2.ppor. Włodarczyk Stanisław jako sędzia 3. szer. Czarkowska Janina – jako ławnik z udziałem chor. Sikora Ireny – jako protokolanta, bez udziału oskarżyciela i obrońcy rozpoznawszy sprawę Lipmana Jerzego s. Jakoba urodz. 10.4.1922 w Brześciu n/Bugiem, Polaka, ślusarza, wykształcenia średniego, kawalera, służącego w partyzantce AL od 1943 r. do 8 I 1945 r., tamże ukończył szkołę podchorążych piech. w 1944 r. w stopniu podporucznika, bez majątku, orderów i odznaczeń, rannego w 1944 r., nie karanego osk. z art. 24 K.K.W w związku z art. 9 Dekretu o ochronie Państwa z 30.10.1944 /Dz.U.R.P. nr 10 poz. 50/. W toku przewodu sądowego ustalono, że oskarżony w dniu 19 marca 1945 r. w Warszawie w zamiarze zabrania małżeństwu Mierzejewskim mienia ruchomego w celu przywłaszczenia przy użyciu przemocy, udał się wraz z dwoma kolegami do mieszkania tychże Mierzejewskich na Pradze przy ul. Stanisławowskiej 8 m. 10 i tam w celu urzeczywistnienia swego zamiaru napadł na Eugenię Mierzejewską bijąc ją pistoletem po głowie i usiłując ją wepchnąć do mieszkania w czasie gdy dwaj jego koledzy już znajdowali się w przedpokoju tegoż mieszkania. Zamierzonego jednakże zaboru rzeczy nie dokonał z powodu krzyku podniesionego przez Mierzejewską. Czynem tym dopuścił się przestępstwa z art. 24 K.K.W.P. w związku z art. 9 wyżej cytowanego dekretu. Na podstawie tych ustaleń i przepisu art. 200 kpk. Sąd orzekł: osk. Lipmana Jerzego uznać

ce zdanie dla czytelnika tego wywiadu, jednak może przełomowe dla zrozumienia motywów działania Polańskiego: „Od Buchałów Polański piechotą wracał do Krakowa, w którym nie było już Niemców, dwa dni. Tam na początku 1945 r. spotkał brata ojca – Stefana. Potem mieszkał u drugiego wuja – Dawida. Był subiektem w jego sklepie z artykułami sanitarno-instalacyjnymi”. Mowa tu jest o Dawidzie Lieblingu.

K

luczowe dla zrozumienia, kim był Dawid, są akta personalne dot. Ryszarda Polańskiego, w których czytamy: „Polański Ryszard ur. 28 IX 1903 r. w Krakowie s. Szymona i Marii zd. Jumerglik, wykszt. średnie, żonaty, zaw. rzemieślnik galanteryjny, przynależność państwowa polska, obywatelstwo polskie, innego obywatelstwa nie posiadał. Do 1939 r. utrzymywał się z warsztatu rzemieślniczego, po wyzwoleniu Zakł. Nakładczy /Rejtana/. Do 1939 r. zamieszkiwał ul. […], w czasie okupacji w obozie koncentracyjnym w Austrii /Mauthausen, Linz, Kleinmunchen/. […] Polański w roku 1946 otrzymał z Urzędu Woje-

O

dnalezione w wyniku kwerendy na temat środowiska filmowego uwikłanego w strukturę SB dokumenty obnażają coś, co musiało wywrzeć na Romanie Polańskim piętno. „Liebling Dawid był »Odemanem« (żydowskim policjantem) w krakowskim getcie. Następnie w obozie koncentracyjnym w Płaszowie pełnił funkcję »capomanna« (kapo). Świadkowie w swych zeznaniach w protokole przesłuchań: Eisen Leonora lat 26, Nichtberger Mieczysław lat 19, Teufel Natalia lat 32, Weinbergen Minn lat 36, Zuckermann Felicja lat 24, Szancer Helena lat 32, Srunszpar Henryk lat 27, Mandel Henryk lat 42, Sterbarg Jerzy lat 25, Rossner Bronisław lat 33, Bossak Józef lat 26, zeznają iż Liebling w obozie maltretował w straszny sposób swoich współwięźniów, a w szczególności kobiety. Bił on bez powodu, celem przypodobania się swoim przełożonym SS-Mannom, a kiedy ofiara bita przez niego upadała na ziemię, kopał ją, aż do utraty przytomności. Był czynnym podczas selekcji odstawienia ludzi przeznaczonych na stracenie przez rozstrzelanie. Kierował się osobistym antagonizmem wybierając na stracenie szczególnie młode kobiety i mężczyzn. Świadkowie zeznają, iż w zachowaniu się nie różnił się niczym od SS-Mannów, a nawet w swoich sadystycznych poczynaniach ze strony Lieblinga przekraczało zachowanie się SS-Manów. Jednak Dawidowi Lieblingowi udaje się uniknąć kary. W uzasadnieniu wyroku czytamy, że oskarżony bił niekiedy, gdyż był do tego zmuszany specyficznymi warunkami, a to celem wyegzekwowania świadczeń pracy ze strony podległych mu współwięźniów, albo w razie niewykonywania prac. […] A nadto oskarżony zmuszony był bić współwięźniów szczególnie kobiety żydówki za nieprzestrzeganie zasad higieny […] Trudno było zmobilizować często potrzebną ilość więźniów do pracy i nieraz brakowało w obozie 400–500 ludzi i za niedokładne wykonanie prac oskarżony dostawał »cięgi« i oskarżony nie mając dostatecznej ilości ludzi sam pracował, bojąc się następstw uchylania się ludzi od pracy. Zeznanie świadka Łapy: »ludzie jak szczury uciekali od pracy«. […] Już z tego wyżej ustalonego stanu, okazuje się, że działalność oskarżonego, który dla zwykłych obozowiczów obserwujących pojedyncze wypadki bez zbadania przyczyny tego działania i analizowane

Śmierć została uznana za samobójczą, pomimo tego, że nóż, którym miał zabić się operator, został umyty, a odciski palców wytarte. Skala zaniedbań przy śledztwie jest zatrważająca. wódzkiego /Wydz. Admin. w Krakowie zezwolenie na zmianę poprzedniego nazwiska Libling Maurycy na Polański Ryszard”. Z tych samych akt dowiadujemy się, że: „posiada syna Polańskiego Rajmunda ur. 1933 w Paryżu”. Zaś źródło „Kasza” w doniesieniu informacyjnym w notatce ściśle tajnej przekazuje: „Z informacji jakie otrzymałem od ob. Pipesborga Bernarda kier. spł. szewców przy […] odnośnie Liblinga dowiedziałem się, że obecnie nazywa się Polański, posiada własną wytwórnię galanterii skórzanej w Krakowie przy pl. Serkowskiego, podobno interes jego jest dochodowy /około 40.000 tys. miesięcznie/, odnośnie syna Liblinga to wiadomo ogólnie, że syn jego nie mieszka z ojcem, gdyż obecnie druga żona Liblinga nie chce się na to zgodzić. Ojciec o syna zupełnie nie dba, mieszka podobno kątem u obcych ludzi”.

(brak inteligencji oraz stan nerwowości u obserwatorów) postępowanie oskarżonego nie było spowodowane chęcią przypodobania się władzom obozowym. […] Wyrażenia oskarżonego »nie macie prawa do życia, wy jesteście po to, by was bić« nie można, znając oskarżonego już w powyższych ustaleniach, brać dosłownie, oskarżony jako osobnik inteligentny zastanawiający się nad losem więźniów Żydów i niedolą żydowską użył tych słów w znaczeniu przenośnym w rozważaniu tej niedoli a nie aby wyszydzić tych więźniów. […] W tym stanie rzeczy Sąd uznał, że oskarżony działał bez złego zamiaru i bez chęci pójścia na rękę władzy okupacyjnej (…)”. Specjalny Sąd Karny w Krakowie postanowił uniewinnić oskarżonego Dawida Lieblinga. Zastanawiające jest, że ten fragment z życia reżysera nie przedostał się do

opinii publicznej, zwłaszcza że poniekąd potwierdza go kuzynka reżysera, a zarazem córka Dawida, czyli pisarka Roma Ligocka, która wspomina: „Następna była książka Tylko ja sama. Mój najbliższy kuzyn Roman Polański oskarżył po wojnie mego ojca o kolaborację z Niemcami. Nie chciałam mu wytaczać procesu, bo nie po to przeżyłam wojnę, aby się procesować z własną rodziną. Odpowiedziałam mu tą książką, w której odkrywam, że mój ojciec nie tylko nie był kolaborantem, ale wprost przeciwnie – był głęboko zakonspirowanym członkiem ruchu oporu”. Sam reżyser w wielu wywiadach podkreśla, jak ten okres w jego życiu był trudny. Jednak dotąd nikt nie przedstawił tego, w jakim piekle przyszło mu się wychowywać. I może dlatego tematyka filmów Romana Polańskiego bardzo często dotyczy demonów, jak choćby Dziecko Rosemary czy Dziewiąte wrota. W ramach dokumentacji książki Światło latarni zwróciłem się do koronera w Los Angeles, aby udostępnił mi dokumenty z sekcji zwłok osób, które zostały zamordowane w wilii Polańskiego. Dokumenty, które otrzymałem w wiadomości zwrotnej, w pełni ukazały skalę zbrodni. Okazało się, że są też dostępne fotografie miejsca R E K L A M A

zbrodni wraz z ofiarami i skalą obrażeń. Tu kluczową postacią bez wątpienia jest zamordowany Wojciech Frykowski, u którego stwierdzono obecność narkotyków we krwi. W 2018 r. na łamach portalu Telewizji Republika w artykule

zbrodni, w której ten sam nóż pokryty krwią został obmyty wodą tajemnicy. Niemalże dosłownie. To jedna z największych niewyjaśnionych zagadek związanych ze środowiskiem filmowym, czyli śmierć operatora Bartłomieja Frykowskiego, syna Wojciecha Frykowskiego. Śmierć, która została uznana za samobójczą, pomimo tego, że nóż, którym miał zabić się operator, został umyty, a odciski palców wytarte. Skala zaniedbań przy śledztwie jest zatrważająca. Trudno też zdobyć akta śledztwa; nadal są niedostępne. Nie ulega wątpliwości, że nasza społeczna wiedza o środowisku filmowym opiera się na koloryzowanym przekazie komunistycznej propagandy i laurkowych wspomnieniach filmowców. Tymczasem rzeczywisty świat naszych pomnikowych twórców, co wynika z odkrywanych przeze mnie materiałów IPN, jest zupełnie inny. Jest światem małości i zbrodni tuszowanych przez komunistycznych mocodawców, po to, żeby świat kreowany w filmach narażonych na stały szantaż reżyserów był zgodny z oczekiwaniem komunistycznej partii. Społeczeństwo nie miało się nigdy dowiedzieć, że na

Nasza wiedza o środowisku filmowym opiera się na koloryzowanym przekazie komunistycznej propagandy i laurkowych wspomnieniach filmowców z pierwszych stron gazet. Ruja Polskiej Szkoły Filmowej opisałem, jak wyglądały imprezy, w których brał udział między innymi Wojciech Frykowski. To zachowanie mogło wzbudzić echo, którym było to, co wydarzyło się w willi Romana Polańskiego.

Z

upełnie inny wątek związany z rodziną Frykowskich dotyczy tego, co wydarzyło się w Głuchach w domu Andrzeja Wajdy, w którym mieszka jego córka Karolina Wajda, która grała jedną z głównych ról w filmie Cwał Krzysztofa Zanussiego. I to właśnie w tym domu, w którym kiedyś żył i pracował Norwid, doszło do

przykład aż do 1966 roku w limanowskiej katowni to ostrze, ciągle obmywane z krwi przez filmową propagandę, zbierało żniwo takie samo, jak w Katyniu, Charkowie i Miednoje („Śląski Kurier WNET” 70/2020). Najwyższa chyba pora, żeby ten fikcyjny, wyidealizowany dla uwiedzenia nas wszystkich obrazek, zetrzeć gąbką prawdy. A kino moralnego niepokoju, reprezentowane przez Andrzeja Wajdę, Krzysztofa Zanussiego i Romana Polańskiego, ukazać jako życiową drogę moralnych zmagań twórców z własnym, mało kryształowym sumieniem. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

Co w Twoim życiu było pierwsze: gitara czy wokal? Mogła to być gitara – bo grać na niej zaczęłam, jak miałam kilka lat i szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam moich początków; ale też nie pamiętam, żebym kiedykolwiek śpiewała, nie akompaniując sobie na gitarze. Więc odpowiem bezpiecznie, że chyba to i to. Swoje debiutanckie kompozycje napisałaś jeszcze w szkole podsta­ wowej. Skąd taka potrzeba uze­ wnętrznienia w tak młodym wieku? Tworzenie zawsze było dla mnie bardzo interesujące. Babcia rzeźbi, maluje obrazy, pisze wiersze. Tato projektował meble, mama jest instruktorką gry na gitarze – wszyscy dookoła mnie coś tworzyli, więc taka potrzeba obudziła się i we mnie. Pierwsze piosenki zaczęłam pisać w podstawówce, jednak chęć uzewnętrznienia się za ich pomocą naj­ intensywniej dała o sobie znać, kiedy moi rodzice się rozwodzili. Musiałam sobie sama z tym radzić i muzyka mnie uratowała. Twoje piosenki są formą pamiętni­ ka. Czy pamiętnikarstwo nadal jest popularne w świecie blogów i plot­ karskich portali? Kogo dziś jeszcze interesują przeżycia zwykłych lu­ dzi w dobie celebryckiego amoku? Nie czytuję plotkarskich portali, ale myślę, że ludzie, znajdując w sieci twórców podobnych do nich samych albo takich, do których postaw aspirują – czują się mniej samotni albo zainspirowani do

Twoja młodość przypadła na śro­ dek lat dziewięćdziesiątych. Kto wywarł wówczas największy wpływ na Twoją artystyczną tożsamość? Młodość przeżywam obecnie. Wtedy byłem smarkatym nastolatkiem. Wyniosłem z domu Elvisa i Johhny’ego Casha. W liceum był hip hop i Nirvana, choć – o dziwo – moja klasa była inna. Poznałem tam ludzi słuchających Beatlesów, Stonesów, Led Zeppelin, Hendrixa. Miałem taką hippisowską paczkę. Z niej później powstał zespół Bohema… …który swój debiut fonograficzny zawdzięcza kontraktowi z Polskim Radiem. Czy łatwo było znaleźć młodemu wykonawcy tak wpły­ wowego wydawcę? Jak zwykle w życiu bywa, była to wypadkowa różnych zdarzeń, determinacji i szczęścia. Historia dotarcia do Polskiego Radia jest długa i wyboista. Byliśmy uparci, trochę bezczelni, w swoim obiboctwie bardzo pracowici. Zakrętów i rozczarowań na naszej drodze było mnóstwo, ale energii i wiary w siebie jeszcze więcej. Pierwszy singiel Bohemy, Ginger z roku 2003, pokazał tę formację jako sprawny warsztatowo band, wykonujący niezwykle melodyjne­ go rocka. Tęsknisz czasami za takim graniem? To były fajne czasy… choć teraz ja i moi koledzy, z którymi gram, jesteśmy bardziej dojrzali niż my wtedy. Generalnie jest podobnie… trasy, kobiety. Gramy równie melodyjne piosenki, wywodzące się z folku, bluesa i rocka. Teraz jesteśmy bardziej świadomi tego, co robimy. Również muzycznie. W 2004 roku Twoja kompozycja Hell Woman, pochodząca z debiutanckiego albumu Bohemy, znalazła się w Top Ten MTV Polska. Czy był to przełomowy moment w Twojej karierze muzycznej? Raczej nie. Hell Woman i Ginger były na pierwszym miejscu tego zestawienia przez kilka tygodni. Na pewno

tego, żeby coś w swoim życiu zmienić na lepsze, czy po prostu chcą się zrelaksować. Poza tym mam wrażenie, że panuje teraz moda na naturalność. O Twoich tekstach mówi się, że są szlachetne. Jaki w Twoim zamyśle jest ich przekaz i czy wypływają z Twoich osobistych doświadczeń? Piszę o tym, co czuję, co widzę, co mnie boli, co cieszy. Muzyka ratuje mnie z opresji, układa w głowie fakty, pomaga się godzić z pewnymi sprawami, leczy rany – zarówno ta, którą tworzę, jak i ta, której słucham. Wierzę, że na świecie są ludzie, którzy przeżyli podobne historie i chcą czuć, że ktoś ich rozumie, że nie są sami. Ja tego szukam w piosenkach, których słucham, i wierzę, że moi słuchacze znajdują to w piosenkach, które piszę. W branży muzycznej mówi się o To­ bie, że masz bardzo wyrazistą i nie­ zwykle energetyczną osobowość. Czy zgadzasz się z tą opinią? Jestem bardzo kreatywna i pozytywnie nastawiona do tego, co robię – od lat jestem swoim menedżerem, bookuję swoje koncerty, wymyślam scenografie, scenariusze do klipów, projektuję okładki płyt, nagrywam filmy na Youtube, poza tym oczywiście piszę muzykę, teksty – nie tylko dla siebie, ale i dla innych artystów, gram koncerty – te wszystkie role, wizje i pomysły w mojej głowie gotują się i kipią, ale ja to uwielbiam. Często słyszę, że inspiruję i zarażam energią i chęcią działania. Czuję w tym pewnego rodzaju misję. Twój wyrazisty, emocjonalny wokal i wpadające w ucho melodie, w połą­ czeniu z energią, o której przed chwi­ lą rozmawialiśmy... wszystko to musi oddziaływać na Twój zespół. Przed­ staw pokrótce swoich muzyków. Gumiś – czyli Michał Gumienny – perkusja – zagrał ze mną pierwszy koncert w 2018 roku i tak od zdania do zdania, od koncertu do koncertu, złapaliśmy niesamowitą nić porozumienia. Gumiś jest jedynym z naszej czwórki wykształconym muzykiem w swoim kierunku, ma niebywałe poczucie humoru, dzięki któremu na próbach zawsze jest pozytywna atmosfera. Z Michałem Patoletą – bass – poznałam się na koncercie w Worku Kości. Okazało się, że gra w zespole z Filipem Latą, dla którego napisałam utwór do jego ostatniego albumu. Kilka tygodni później zaprosiłam Pata na

nam to pomogło, ale przełomem bym tego nie nazwał. Chyba nigdy nie było przełomu, raczej kolejne kroki i budowanie marki. Jeżeli już, to przełomem mogło być nagranie płyty dla PR, a następnie dla EMI. Jeden z utworów z Waszej drugiej płyty Santi Subito, zatytułowa­ ny Tell me who you are, nagrałeś wspólnie z Muńkiem Staszczy­ kiem. Rok później otrzymałeś na­ grodę Superjedynki w kategorii Płyta Rock. Czy po takich sukce­ sach poczułeś się muzykiem main­ streamowym? Zawsze się tak czułem, odkąd zobaczyłem Elvisa na Hawajach. Muzycy z undergroundu uważali nas za main­ streamowy band. Gorzej, że main­ streamowe stacje radiowe tak nie uważały, choć byliśmy bardzo obecni w TV. A z Zygmuntem to było fajne doświadczenie i nawiązanie znajomości, która trwa do tej pory. Muniek bardzo mnie wspiera, można powiedzieć, że jest fanem.

próbę i od tamtej pory każdy koncert graliśmy już razem. Pat jest najbardziej stonowany z nas wszystkich, jest samoukiem i ma niezwykłą wrażliwość muzyczną – jego styl grania bardzo do mnie trafia. Była nas więc trójka – ja, Gumiś i Pat. Postanowiliśmy stworzyć zespół. W międzyczasie dostaliśmy się do półfinału przesłuchań na Pol’and’Rock Festival i poczuliśmy, że to dobry pretekst, by rozbudować zespół o dodatkową gitarę – by wzbogacić utwory aranżacyjnie i jeszcze zwiększyć energię na koncertach. Walczyliśmy o to, by zagrać na legendarnym festiwalu! Wpadłam

Jakim słowem określiłabyś gatunek muzyki, jaki wykonujesz? Zadałam to pytanie na mojej grupie

ZAGI

Pomysły w mojej głowie gotują się i kipią Rozmawia Sławek Orwat

na szalony pomysł. Ponieważ z Maćkiem Izdebskim, który był naszym basistą ratunkowym, gdy Patowi pokrywały się terminy z koncertami Filipa, świetnie nam się grało i dogadywało, no i znał już nasz materiał na wylot – zaproponowałam, żeby wpadł na próbę, tym razem nie z basem, tylko z gitarą. Zgodził się i to był strzał w dziesiątkę.

na Facebooku „Gang Zagi” i o dziwo, nikt nie wymienił gatunku muzyki, natomiast padły słowa: „magiczna” czy „emocjonalna”. Gdyby obowiązywały jakieś szufladki, moja muzyka mogłaby się znaleźć w takiej z napisem „alternatywny rock z elementami indie i popu”. A jednym słowem? Chyba po prostu moja.

W dorobku masz 3 EP-ki i 1 pły­ tę długogrającą, zatytułowaną Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni, którą podobnie jak najnowszą EP-kę Drapacz Chmur, wydałaś w renomowa­ nej wytwórni Warner Music Poland. Czy to gwarantuje artyście sukces komercyjny? Uważam, że nie ma takiej firmy, która mogłaby zagwarantować sukces artyście, który znajduje się na początku swojej drogi. Na to pracuje się całe życieć. Poza tym dla każdego sukces ma inny wymiar. Na przykład dla mnie sukcesem jest fakt, że praktycznie cały nakład mojego albumu Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni sprzedał się na moich koncertach, które sama bookowałam. Współpraca z Warnerem jest przystankiem na mojej drodze, który robi ogromne wrażenie, ale na to, żeby ludzie przychodzili na moje koncerty – musiałam zapracować sama. Współpraca z wytwórnią nie gwarantuje tego, że możesz leżeć i pachnieć. Pracy nie jest mniej, wręcz przeciwnie. Myślę, że sukces to pojęcie subiektywne i jeśli się zdarzy – jest on wynikiem pracy i nie ma znaczenia, czy jesteś artystą niezależnym, czy wydajesz swoje utwory we współpracy z renomowaną wytwórnią. Bo jeśli twoje piosenki podobają się słuchaczom, to dlatego, że trafiły w ich gust, a nie dlatego, że widnieje przy nich czyjeś logo. Jakie są wady i zalety wydawania u płytowego potentata, a jakie – nakładem niezależnym? Jestem teraz w takim momencie swojej kariery, że bardzo cenię sobie swobodę i niezależność. Przestałam wierzyć w kolejki donikąd, spełniam się muzycznie i konsekwentnie realizuję swoje wizje. Co więcej – mam przy sobie ludzi, którzy chcą je realizować razem ze mną. Czuję się z tym bardzo dobrze i obecnie, dla mnie i z mojej perspektywy, dostrzegam więcej plusów w byciu artystką niezależną. Jak Tobie i Michałowi Wrzosiń­ skiemu udaje się godzić sferę za­ wodową i życie osobiste? Czy mał­ żeństwo z producentem własnej muzyki pomaga czy przeszkadza w obiektywnej ocenie płyty? Z Michałem kolaborowaliśmy muzycznie długo, zanim zostaliśmy parą, i to muzyka nas połączyła. Poznaliśmy się, gdy grałam na streecie w Warszawie. Michał zatrzymał się, by mnie posłuchać, i tak zaczęła się nasza

miłością. To jest jednak co innego niż podsumowywanie życia. Ot, taka nasza romantyczna przypadłość…

LEEPECK

Twój kojarzący mi się momentami z Chrisem de Burghem, a chwila­ mi z Kortezem kojący wokal wyci­ sza u słuchacza negatywne emocje dnia codziennego. W najbardziej radiowym Sometimes udowadniasz, że jesteś gotowy na zdobywanie list przebojów. Jaki jest Twój najnow­ szy album i w którą stronę bardziej podążasz: muzykoterapeutyczną, zdobywania popularności, lodoła­ macza serc niewieścich czy… jesz­ cze gdzie indziej? Ciekawe, że Sometimes uważasz za najbardziej radiowe. Myślałem, że raczej No One Knows. Mój nowy album to moje kolejne doświadczenie. Polskie teksty, miejscami mocne, ale zestawione z płynącą i melodyjną muzyką. Jest to moja terapia, a jak jeszcze ktoś chce się leczyć moją muzyką, to tym lepiej… O popularność należy zapytać Kubę, mojego menedżera, to jego działka…. Ja zajmuję się piosenkami i łamaniem serc…

Zajmuję się piosenkami i łamaniem serc Rozmawia Sławek Orwat

Pomimo docenienia waszego pozio­ mu przez branżę, Bohema przestała wkrótce istnieć. Dlaczego? Wypaliliśmy się muzycznie i koleżeńsko. Część z nas chciała iść w innym kierunku. Założyliśmy swoje biznesy, przestaliśmy wierzyć w prawdziwy sukces. Zaczęliśmy go szukać gdzie indziej. Ja np. w czeskim piwie. W 2017 roku, po raz pierwszy pod pseudonimem Leepeck, nagrałeś solowy album Borderline. Jak z per­ spektywy czasu oceniasz swój solo­ wy debiut wydawniczy? To dla mnie bardzo ważna płyta. Po pierwsze, jest to mój powrót na rynek muzyczny. Po drugie, to osobista płyta, wynikająca z doświadczeń zbieranych przez lata. Często bardzo trudnych. Po trzecie, uważam, że to bardzo dobry album. Dzięki niemu zaskarbiłem sobie sympatię zarówno fanów, jak i kolegów z branży. Otworzył mi drzwi do koncertów w Kanadzie, współpracy z Anitą

Zagraliśmy razem na najpiękniejszym festiwalu świata. To był pierwszy koncert Maćka w roli gitarzysty i nasz pierwszy koncert w oficjalnym, stałym składzie. Bardzo się cieszę, że jesteśmy nie tylko zespołem, ale też paczką przyjaciół. Każdy z nas jest bardzo ważną częścią tego zespołu i chcę to pielęgnować. Wiele lat musiało minąć, zanim na siebie trafiliśmy. Lubię sobie myśleć, że właśnie tak miało być.

FOT. MICHAŁ WRZOSIŃSKI

Dlaczego „Zagi”? „Zagi” to zdrobnienie od „Zagłada”. Miałam mocny serw w siatkówce i koledzy z klasy zaczęli mnie tak żartobliwie nazywać. Później to się przyjęło. Długo wzbraniałam się przed występowaniem pod własnym pseudonimem czy nazwiskiem, bo zawsze chciałam być częścią zespołu. Jednak częste przeprowadzki powodowały trudności w utrzymaniu stałego składu. W pewnym momencie okazało się, że ja i moje piosenki jesteśmy jedynymi stałymi w tym równaniu i potrzebowałam się jakoś nazwać, żeby poczuć, że mam w życiu punkt odniesienia. W 2011r. postanowiłam, że nie tylko prywatnie, ale i muzycznie będę nazywać się Zagi. Od tamtej pory występowałam solo bądź współpracowałam, głównie z muzykami sesyjnymi, aż w końcu udało mi się zbudować zespół, co daje mi poczucie szczęścia.

MUZYCZNE WYWIADY WNET

Kompozytor, autor tekstów, woka­ lista. W której z tych ról czujesz się najlepiej? W żadnej do końca dobrze. Ale już w trzech naraz wyśmienicie.

FOT. RAFAŁ LATOSZEK

18

Lipnicką, wiele też się dzięki pracy nad tą płytą nauczyłem. O tym krążku wyraziłeś się kie­ dyś: „Piosenki z albumu Borderline to nostalgiczna podróż w prze­ szłość, oparta na melancholijnym wokalu z akustycznymi wpływa­ mi folkowymi. Jest to połączenie różnych nastrojów i kolorów. Te­ mat muzyki przywołuje tęsknotę

za przeszłością i utraconymi rela­ cjami”. Skąd u tak młodego czło­ wieka aż tyle elementów podsumo­ wujących życie? Nie sądzę, aby nostalgia była domeną starców. Justin Vernon nagrał płytę For Emma, Forever Ago, która jest wyrazem jego tęsknoty, a również jest młodym człowiekiem. Poza tym mam wrażenie, że nostalgia jest w modzie… tęsknota za dzieciństwem, beztroską, utraconą

Twój najważniejszy koncert w ży­ ciu to: występ na XLIV Festiwalu w Opolu, podczas XII Przystanku Woodstock, jako support Green Day w katowickim Spodku w 2005 roku, czy jeszcze inne wydarzenie? Koncert przed Green Day był super. Chłopaki zaprosili nas na piwo, dobrze się grało, a publiczność szalała, wbrew naszym oczekiwaniom, bo spodziewaliśmy się gwizdów lub obojętności.

znajomość. Często pomagamy sobie nawzajem w produkcji swoich utworów. Michał współprodukował np. moje 2 EP-ki, Uke i Drapacz Chmur, uczestniczy też aktywnie w pracy nad moim nowym albumem. Uważam, że jest to coś wyjątkowego, że możemy dzielić tę samą pasję i się w niej spełniać. W naszym przypadku taka współpraca zdaje egzamin, choć czasem wióry lecą. Jeżeli natomiast chodzi o obiektywną ocenę już gotowego dzieła, to wydaje mi się, że od tego są słuchacze, a nie małżonek, tym bardziej, gdy uczestniczy w procesie powstawania płyty. Jak coś tworzysz, to ciężko spojrzeć na to obiektywnie. Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni to Twoja pierwsza i dotąd jedyna pły­ ta długogrająca. Zawiera piosen­ ki napisane na przestrzeni około 10 lat, opowiadające historię Two­ jego życia, nie zawsze przyjemną, ale Twoją. Czy masz już materiał na drugi longplay i czym będzie się on różnił od debiutu? Praca nad nowym albumem trwa. Na chwilę razem z nami poddał się kwarantannie, ale wróciliśmy już do pracy. Część piosenek się miksuje, kończymy dogrywać pozostałe partie instrumentów. Większość materiału udało nam się zarejestrować jeszcze w lutym, a w marcu nakręciliśmy teledysk do pierwszego singla. Jeszcze sporo pracy przed nami, ale już bliżej niż dalej! Nowy materiał jest energetyczny, trzyma w napięciu i jest dużo bardziej pogodny i ekspresyjny niż ten wcześniejszy. Piosenki wzbudzają nadzieję, motywują do działania, ale są także wypełnione nostalgią. Dalej jest to alternatywny rock, ale w bardziej nowoczesnym wydaniu. Jestem bardzo podekscytowana i nie mogę doczekać się, by podzielić się w sieci i na koncertach nowym materiałem. Czy uważasz się za artystkę w peł­ ni ukształtowaną i świadomą swej pozycji zawodowej? Myślę, że mój rozwój artystyczny będzie trwał całe życie. Z każdym albumem się zmieniam, wiem więcej, sięgam po nowe instrumenty i brzmienia, przeżywam inne historie. Jestem szczera w tym, co robię, i w tym, jakie emocje przekazuję w piosenkach. Cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem, i z niecierpliwością czekam na to, co przyniesie jutro. K

Pierwszy koncert jako Leepeck w Spatifie z materiałem z Borderline był dla mnie ważny. Taki come back. Miałem ogromną tremę. Wyszło bardzo dobrze. Magiczne były też koncerty w Toronto i pierwszy koncert na Spring Break. Czy bycie warszawiakiem rzeczy­ wiście ułatwia rozwój kariery arty­ stycznej, czy jest to tylko mit? Nie doświadczyłem sytuacji niebycia warszawiakiem, więc nie mam porównania. Ale nagraliśmy z Bohemą numer pt. Warszawka, gdzie mówię, co myślę o warszawkowym podejściu do życia. Teraz już o tym nie myślę… Czego nauczyło Cię dwadzieścia lat w branży muzycznej i czy w peł­ ni już wiesz, co należy robić, aby osiągnąć w niej zawodowy sukces? A może ciągle bardziej wiesz, cze­ go robić tam nie należy? Doświadczenie pomaga mi się poruszać w branży. Choć z każdym krokiem jestem coraz bardziej zdziwiony i wiem coraz mniej. Generalnie słowa Einsteina o wszechświecie i ludzkiej głupocie są raczej trafne. Największy mistrz robienia sushi, który zajmuje się tym od 80 lat (ma 93), powiedział, że tak naprawdę nie zdążył jeszcze zgłębić tajników tej japońskiej tradycji. Coś podobnego powiedział też Sokrates. Ja raczej skupiam się na kosmosie, a o branży coś tam wiem, ale szkoda sobie niepotrzebnie zajmować tym głowę. Postaram się przekazać Bernardowi, mojemu synkowi, który urodził się tydzień temu, żeby nie zajmował sobie tym głowy. Ja doszedłem do tego niedawno, zbyt późno… Życzę radosnego spełniania się w niełatwej, acz jakże przyjemnej roli ojca. Dziękuję. K


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

SUBIEKTYWNIE

R E K L A M A

audycja

WRACAMY DO ŹRÓDEŁ 2020

Audycja w ramach cyklicznej, letniej trasy Radia Wnet. Wraz z mobilnym studiem Radia Wnet wędrujemy po Polsce, z dala od wielkich aglomeracji, przybliżamy słuchaczom kulturę, ciekawe miejsca oraz historię odwiedzanych miejscowości i regionów. Tym razem odwiedzimy woj. zachodniopomorskie, lubelskie, małopolskie i podkarpackie. Będziemy poznawać i prezentować na antenie Radia Wnet zwyczaje mieszkańców, będziemy rozmawiać z przedsiębiorcami, artystami, historykami, wójtami, burmistrzami.

WARSZAWA 87.8 KRAKÓW 95.2 WROCŁAW 96.8 Partnerem podróży „Wracamy do źródeł 2020” jest Grupa Azoty

19


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

20

Historia jednego zdjęcia...

O S TAT N I A S T R O N A

Nadleśniczy Nadleśnictwa Pomorze Piotr Nalewajek obok tablicy informacyjnej na początku drogi prowadzącej przez Puszczę Augustowską z Gib do Rygoli. Opowiada uczestnikom rajdu rowerowego w rocznicę Obławy Augustowskiej o tym, co wiadomo o ostatniej drodze ofiar i o ich poszukiwaniach. Tędy przejeżdżały ciężarówki wiozące aresztowanych z punktu filtracyjnego w drogę bez powrotu… Fot. Leonardas Vilkas

C

elem Obławy Augustowskiej – największej sowieckiej zbrodni w Polsce po kapitulacji III Rzeszy – była pacyfikacja ruchu oporu. Innym powodem mógł być planowany przejazd Stalina przez Polskę w lipcu 1945 r. specjalnym pociągiem na konferencję poczdamską. Regularne oddziały armii sowieckiej, wspomagane przez NKWD, Smiersz, UB i „ludowe wojsko polskie” przeczesywały lasy otaczały okoliczne miejscowości. Aresztowano ponad 7 tys. osób, które trzymano w prowizorycznie urządzonych punktach filtracyjnych. Później, po brutalnych przesłuchaniach,

Puszcza Augustowska – jedna z największych w Europie, łączy Polskę, Litwę i Białoruś. Ta ostoja rozmaitych gatunków flory i fauny w trudnych latach była też ostoją dla ludzi kochających wolność i ojczyznę. Dlatego północno-wschodnia Polska, a także przyległe do niej tereny litewskie, na których antysowiecka partyzantka była najsilniejsza, trudne były do opanowania dla okupantów.

Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska Leonardas Vilkas

białostockiego oddziału IPN i Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Białymstoku, otwarto ścieżkę edukacyjną „Śladami ofiar Obławy Augustowskiej”. Prowadzi od Gibiańskiej Golgoty, czyli wspomnianego już pom­ nika, przez Puszczę Augustowską do granicy z Białorusią, tuż za którą, na białoruskim pasie granicznym, nad przecinającym granicę jeziorem Szlamy, w pobliżu miejscowości Kalety, według wszelkiego prawdopodobieństwa mogą znajdować się doły śmierci. I już trzeci rok z rzędu w lipcu odbywa się rajd rowerowy przebiegający częścią tej ścieżki.

To mogła być ostatnia droga aresztowanych. W tym miejscu przecina ją granica

część wypuszczono, natomiast wszelki ślad po co najmniej ponad 600 osobach (a według niektórych przesłanek – po ok. 2 tys.) zaginął. Wiadomo tylko, że wywieziono ich ciężarówkami… O tej zbrodni, podobnie jak o zbrodni katyńskiej, w latach komunistycznego reżimu mówić nie było wolno. Nie wolno było także upominać się o zaginionych bliskich. Niektórzy bali się o tym mówić nawet po tzw. transformacji ustrojowej („A co będzie, kiedy władza znowu się zmieni?”). Zresztą Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił 12 lipca Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej dopiero w 2015 roku. W odróżnieniu jednak do Katynia, aż do dziś nie wiadomo, gdzie leżą szczątki ofiar Obławy Augustowskiej. A zarówno dzisiejsza sowiecka Rosja, jak i dzisiejsza sowiecka Białoruś (nie,

to nie pomyłka: zarówno putinowska Rosja, jak i Łukaszenkowska Białoruś pozostały sowieckie, i to w 100 procentach) odmawiają wszelkiej pomocy prawnej w tej kwestii. Nie wszystko jednak można ukryć. Widziano w lesie ślady opon ciężarówek, a do pobliskich miejscowości dochodziły odgłosy strzałów. Według relacji świadków, ciężarówki załadowane aresztowanymi jechały w kierunku pobliskiej, nowo wytyczonej granicy z sowiecką Białorusią… W Gibach na wschodniej Suwalszczyźnie rocznice Obławy obchodzi się od lat. Tu na wzgórzu, jeszcze na początku lat 90. stanął pomnik autorstwa zmarłego w tym roku prof. Andrzeja Strumiłły, symbolizujący wciąż nieodkryte miejsce pochówku ofiar. W 2018 r., w ramach współpracy

W

tym roku w przededniu rajdu, 10 lipca, w Urzędzie Gminy w Gibach odbyła się projekcja nowego filmu dokumentalnego To był lipiec 1945, w którym malownicze krajobrazy Suwalszczyzny przeplątają się ze wstrząsającymi relacjami świadków Obławy. Po projekcji nastąpiło spotkanie z reżyserem filmu Waldemarem Czechowskim. Następnego dnia, 11 lipca, z miejsca zbiórki przy szkole podstawowej w Gibach, której w czerwcu tego roku uchwałą rady gminy nadano imię Ofiar Obławy Augustowskiej, kilkadziesiąt osób ruszyło na rowerach ku Gibiańskiej Golgocie, skąd po modlitwie skierowały się w stronę leśnego gościńca prowadzącego do miejscowości Rygol, którym wywożono zatrzymanych z punktu filtracyjnego w Gibach, by już nigdy nie powrócili. Podczas postojów uczestniczący w rajdzie nadleśniczy nadleśnictwa Pomorze, miłośnik historii Piotr Nalewajek opowiadał o tym, co wiadomo o ostatniej drodze ofiar oraz ich poszukiwaniach,

a także przedstawiał walory Puszczy Augustowskiej. Metę wyznaczono w szkółce nadleśnictwa, gdzie na uczestników czekały dyplomy i poczęstunek. Nazajutrz zebrano się przy Gibiańskiej Golgocie na modlitwę i zapalenie zniczy. Modlitwę prowadził ks. Prałat Stanisław Wysocki, Prezes Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, który w Obławie stracił ojca i dwie siostry. 18 lipca w tymże miejscu odbyła się promocja najnowszej książki

dr Teresy Kaczorowskiej Było ich 27, poświęconej kobietom z podziemia niepodległościowego, które zginęły w Obławie, oraz koncert-wieczornica w hołdzie ofiarom Obławy. Wykonawcą koncertu był poeta i bard Grzegorz Kucharzewski, którego twórczość jest organicznie związana z tragiczną historią tej ziemi. Jego ciotkę Zytę – siostrę ojca, która w 1945 roku miała 20 lat i była łączniczką AK, podczas obławy zabrali z domu sowieccy wojskowi…

Główne uroczystości – 19 lipca – rozpoczęły się mszą św. w kościele pw. św. Anny w Gibach w intencji pomordowanych. Po mszy odbył się przemarsz do Golgoty. Tu odczytano listy Prezydenta RP Andrzeja Dudy, premiera Mateusza Morawieckiego, prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego oraz prezesa IPN dr. Jarosława Szarka. Przemawiali m.in. poseł na Sejm z ramienia PiS Jarosław Zieliński, Minister Edukacji Narodowej Dariusz Piontkowski, ks. prałat Stanisław Wysocki i wójt Gib Robert Bagiński. Patronatem narodowym obchody objął Prezydent Andrzej Duda, patronatem honorowym – premier Mateusz Morawiecki oraz poseł na Sejm Jarosław Zieliński. Nikt nie wymaże ludziom pamięci o tej kolejnej sowieckiej zbrodni ludobójstwa. Niestety, rodziny ofiar dotychczas nawet nie wiedzą, gdzie zapalić świeczkę swoim bliskim. Ani Moskwa nie otwiera archiwów, ani Mińsk nie wpuszcza do swojego pasa granicznego… K Leonardas Vilkas, wilnianin, był uczestnikiem tegorocznego rajdu poświęconego ofiarom Obławy Augustowskiej.

Graniczne jezioro Szlamy, widoczne polski i białoruski słupy graniczne. Bardzo możliwe, że w pobliżu, po białoruskiej stronie, znajdują się doły śmierci




Nr 74

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Sierpień · 2O2O W setną rocznicę śmierci Andrzeja Mielęckiego

Jadwiga Chmielowska

W

sierpniu kombajny, czyli nowoczesne sierpy, idą w ruch. Kończą się żniwa i wakacje. To miesiąc, w którym pamiętamy o powstańcach – tych z Warszawy i śląskich. II powstanie śląskie wybuchło, gdy 100 lat temu w końcu sierpnia 1920 r. Niemcy w Katowicach zaatakowali wojska rozjemcze – Francuzów. Polacy ruszyli na pomoc garnizonowi francuskiemu. W tym roku obchodzimy też 100 rocznicę odparcia bolszewików spod Warszawy. 15 sierpnia uratowaliśmy przed sowiecką komunistyczną zarazą – my, Polacy – nie tylko naszą świeżo odzyskaną po 123 latach niepodległość, ale i całą Europę. Warto pamiętać o sojusznikach, którzy pomogli nam w tym trudnym czasie – o Ukraińcach pod wodzą Semena Petlury, Białorusinach z gen. Józefem Bułak-Bałachowiczem na czele, Węgrach, którzy posłali nam amunicję, i amerykańskich lotnikach. Przestrogą powinno być zachowanie Niemiec i Czechosłowacji, które nie przepuściły do Polski wsparcia wojskowego, oraz strajk angielskich dokerów-komunistów, odmawiających załadunku statków z pomocą dla walczącej Polski. W świetle dokumentów ujawnionych przez francuskiego historyka Stephane’a Courtois okazuje się, że powstanie warszawskie w sierpniu 1944 r. przeszkodziło w przygotowanej i szczegółowo zaplanowanej operacji Armii Czerwonej, która w „pościgu za Niemcami” miała ruszyć przez Europę, aby dokonać podboju Francji we współpracy z tamtejszymi komunistami. Już Lenin planował po pokonaniu Polski w 1920 r. marsz na Lizbonę. Niestety marksistowski marsz przez instytucje nauki i kultury w świecie zachodnim powiódł się. Już w latach 20. i 30. XX w. Moskwa wspierała finansowo i ideologicznie agenturę w USA i ruchy pacyfistyczne w Zachodniej Europie. Otoczony szczelnie przez mos­ kiewską agenturę F.D. Roosevelt mówił: „Naszym celem nie jest ratowanie czegokolwiek w Europie przed Sowietami. Najlepiej byłoby, gdyby Stalin zajął Europę do kanału La Manche, to wtedy będzie tam nareszcie spokój”. Do dziś USA zmagają się u siebie z czerwoną zarazą. Rozruchy w amerykańskich miastach nie są przypadkowe. Niektóre tropy wskazują, że przywódczynie Black Lives Matter odbyły szkolenie w komunistycznej Wenezueli. Aktywna na ulicach amerykańskich miast Antifa od wielu lat działa w Niemczech, wspierana z Moskwy. Kilka lat temu jej aktywiści zasłynęli z organizacji burd ulicznych w Warszawie. Motłoch niszczy pomniki, zrywa tabliczki z nazwami ulic – dostało się nawet Wiktorowi Hugo. Trwa kolejna faza wojny, jaką komunistyczny świat wydał zachodniej cywilizacji. Ostatnio do USA trafiły niezamawiane paczki nasion z Chin. Nieznane nasiona mogą być inwazyjnymi gatunkami roślin i powodować choroby lokalnych siedlisk i zwierząt gospodarskich. Chiny już bezprawnie zniszczyły autonomię Hongkongu i grożą Tajwanowi. Kradną na potęgę technologie. Nie przeszkadza to Niemcom, które współpracują nie tylko z Moskwą, ale i Pekinem, i przystąpiły do całkowitej deindustrializacji Polski. Ideologia klimatyczna i genderowa poprawność polityczna będą podstawą do oceny „praworządności” nad Wisłą. Nie podzielam zadowolenia rządu RP z rozmów w Brukseli. Utylizacja zużytych wiatraków i paneli fotowoltaicznych jest bardzo szkodliwa dla środowiska i kosztowna. Odchodzenie w energetyce od paliw kopalnych, tzn. nie tylko od węgla, ale też gazu i ropy, sprawi, że będziemy kupować większość energii elektrycznej z Niemiec, które właśnie rozbudowują energetykę opartą na kopalniach węgla brunatnego. Elektrownie atomowe też będą nieekologiczne?! Mam nadzieję, że górnicy uzmysłowią władzom, że brak długofalowej polityki energetycznej to samobójstwo dla państwa. Naszą szansą jest Międzymorze i ścisła współpraca z USA. Wlk. Brytania już się ewakuowała spod dyktatu IV Rzeszy! My także powinniśmy twardo stawiać swoje warunki współpracy. K

G

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

2

Drogi, dachy i rolnictwo przyczyną globalnego ocieplenia? We wrześniu 2019 roku Stowarzyszenie Klub Rekreacyjno-Sportowy Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej TYTAN Świętochłowice z inicjatywy prezesa zarządu Roberta Dulińskiego zorganizowało dla uczczenia setnej rocznicy I powstania śląskiego I Śląskie Manewry ASG w Dolinie Lipinki. Teren ten jest popularnie zwany przez okolicznych mieszkańców Ajską. Manewry cieszyły się znacznym zainteresowaniem pasjonatów sportów militarnych. Do Świętochłowic przyjechało wówczas 187 zawodników z całego Górnego i Dolnego Śląska.

II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia powstań śląskich! Stanisław Florian

A

SG to skrót od Air Soft Gun, czyli replik broni palnej w skali 1:1, strzelających najczęściej plastikowymi kulkami o średnicy 6 lub 8 mm. Zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem, repliki ASG nie są bronią, a urządzeniami rekreacyjno-sportowymi. Zasady ich działania są podobne jak w broni pneumatycznej, elektrycznej, gazowej czy sprężynowej. Repliki te dla laika są częstokroć nie do odróżnienia od prawdziwej broni palnej. Nie są jednak bronią w rozumieniu prawa, jako że energia wylotowa kulki przeciętnie wynosi od 1–3, a nie przekracza 17 dżuli. Zależnie od tej energii i zastosowanych modyfikacji, repliki strzelają celnie od 15 do 120 metrów. Modyfikacje wizualne to najczęściej malowanie repliki dla kamuflażu, zamontowanie uchwytów, kolimatorów, latarek. Modyfikacje mocowe mają zwiększyć osiągi zwłaszcza tańszych replik, np. wymianę gumki Hop-Up i kupno baterii Li-Po z ładowarką, żeby zauważalnie zwiększyć

zasięg repliki oraz jej szybkostrzelność. Uczestnicy gier airsoftowych muszą być wyposażeni w atestowane okulary ochronne, obowiązkowo stosują

także maski typu „stalker” z metalową siatką osłaniającą twarz i usta. Gracze ze względów praktycznych ubierają się mundury, buty wojskowe oraz kamizelki

taktyczne na ekwipunek i magazynki. Pasjonaci często zaczynają od zakupu samej repliki, którą udoskonalają i stopniowo dokupują lub wykonują samodzielnie dalsze wyposażenie. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy odkrywają u siebie potrzebę udziału w grupach rekonstrukcji historycznej i rozgrywkach militarnych. Odtwarza się w nich mundury i ekwipunek rzeczywiście istniejących w przeszłości formacji zbrojnych, jak również współczesnych jednostek. Zawodowi gracze ASG posiadają wyposażenie i ubiory stojące na bardzo wysokim poziomie zaawansowania technologicznego, przykładowo broń HPA i profesjonalne sposoby maskowania ubiorów i wyposażenia. Podczas I Śląskich Manewrów ASG rozegrano 3 duże scenariusze walk Batalionu Niemieckiego z Batalionem Powstańczym, z użyciem broni ASG, środków pirotechnicznych pola walki oraz wykorzystaniem współczesnych zdobyczy techniki. Dokończenie na str. 2

21 lat prześladowań praktykujących Falun Gong to zdecydowanie za długo i musi się skończyć” – napisał w nadzwyczajnym oświadczeniu na temat represji sekretarz stanu USA Mike Pompeo 20 lipca, w 21 rocznicę rozpoczęcia kampanii prześladowań w Pekinie. „Rozliczne dowody, wliczając w to doniesienia o torturowaniu i więzieniu tysięcy praktykujących Falun Gong, wskazują na to, że władze ChRL do dziś nadal represjonują i wykorzystują tę społeczność”.

Stany Zjednoczone wzywają chiński reżim do zaprzestania prześladowań Falun Gong

P

ompeo zażądał również, aby chiński reżim ujawnił miejsca pobytu zaginionych zwolenników Falun Gong i uwolnił uwięzionych. Jego uwagi są uzupełnieniem wypowiedzi ok. 30 amerykańskich parlamentarzystów i urzędników, którzy wydali oświadczenia wyrażające solidarność z praktykującymi Falun Gong w rocznicę [rozpoczęcia prześladowań]. Kilkuset parlamentarzystów na całym świecie również potępiło brutalne represje stosowane przez reżim. Pełnomocnik USA ds. międzynarodowych swobód religijnych Sam Brownback powiedział, że 20 lipca rozmawiał z przedstawicielami Falun Gong o trwających prześladowaniach, które prowadzi Pekin. „Podziwiam wytrwałość praktykujących Falun Gong, mimo presji władz ChRL, aby wyrzekli się swoich wierzeń” – napisał na Twitterze. Falun Gong (in. Falun Dafa) jest dyscypliną duchową, która obejmuje ćwiczenia medytacyjne oraz zbiór nauk moralnych opartych na zasadach prawdy, życzliwości i cierpliwości. Według oficjalnych chińskich szacunków pod koniec lat 90. praktykowało ją co najmniej 70 mln ludzi. 20 lipca 1999 r. stali się oni celem prześladowań, gdy KPCh uznała popularność Falun Gong

Cathy He za zagrożenie dla swoich rządów i zakazała jej uprawiania. Od tego czasu jej zwolennicy są prześladowani, więzieni i torturowani. Według szacunków Centrum Informacyjnego Falun Dafa, uwięziono miliony ludzi. Zgodnie z danymi Minghui.org, platformy internetowej

Sekretarz stanu USA Michael R. Pompeo w Departamencie Stanu w Waszyngtonie, 8 lipca 2020 r. FOT. RONNY PRZYSUCHA, DEP. STANU USA / DOMENA PUBLICZNA

informującej o prześladowaniach Falun Gong, w wyniku tortur zmarło ponad 4000 osób. Biorąc pod uwagę trudności w uzyskaniu poufnych informacji z Chin, najprawdopodobniej liczba ta jest zaniżona. „Od 1999 r. Komunistyczna Partia Chin dążyła do wykorzenienia Falun Gong oraz pokojowo nastawionych praktykujących i obrońców praw człowieka, którzy walczyli o ich prawo do praktykowania swoich wierzeń”

– napisał Pompeo. Sekretarz stanu USA opisał historię Zhang Yuhua, wyznawczyni Falun Gong, która przeżyła uwięzienie w Chinach. Pompeo przyjął ją w zeszłym roku na spotkaniu ministerialnym poświęconym propagowaniu wolności religijnej, które odbyło się w Departamencie Stanu w Waszyngtonie. „Po przeżyciu tego, co opisała jako tortury w obozie pracy i w więzieniu w Chinach, przemówiła w imieniu swojego uwięzionego męża Ma Zhenyu, który jest od miesięcy torturowany, ponieważ odmawia wyrzeczenia się swoich przekonań” – napisał. Zhang była wielokrotnie więziona i poddawana torturom w Chinach przez łącznie siedem i pół roku, zanim zdołała wyjechać do USA w 2015 r. Była jedną z 27 ocalałych z prześladowań religijnych osób, które spotkały się z prezydentem Donaldem Trumpem w Gabinecie Owalnym w lipcu ubiegłego roku. Zhang opowiedziała Trumpowi o losie męża, prosząc prezydenta o podjęcie działań. Obawiała się, że Ma stanie się ofiarą grabieży organów. – Grabież organów nadal istnieje, więc powinniśmy podjąć działania – powiedziała Zhang. – Słowa nie skutkują. Dowodów na tę makabryczną praktykę przybywa od czasu pojawienia się zarzutów w 2006 r. W 2019 r.,

po rocznym dochodzeniu, niezależny trybunał społeczny (Niezależny Trybunał w sprawie Grabieży Organów od Więźniów Sumienia w Chinach, obradujący w Londynie, pod przewodnictwem Sir Geoffreya Nice’a QC, który kierował oskarżeniem b. prezydenta Jugosławii Miloševicia podczas posiedzeń Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii w Hadze – przyp. red.) uznał ponad wszelką wątpliwość, że KPCh zabijała i nadal zabija uwięzionych praktykujących Falun Gong w celu pozyskania ich narządów, by sprzedawać je na rynku transplantacyjnym. Zhang Erping, rzecznik Centrum Informacyjnego Falun Dafa, wypowiedział się z uznaniem o poparciu USA dla „sprawy wolności sumienia, zrzeszania się i słowa”. – Jego [Pompeo] oświadczenie dla prasy i udzielane od dawna poparcie zainspirują dziesiątki milionów Chińczyków do dalszej walki o wolność – powiedział w swoim oświadczeniu. – Wzywamy społeczność międzynarodową, aby poszła w ślady Ameryki i pomogła zakończyć te trwające dwa dziesięciolecia przerażające prześladowania Falun Gong w Chinach. K Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 20.07 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.

W XX w. zaobserwowano średni wzrost temperatury przyziemnej warstwy troposfery o nieco ponad pół stopnia Celsjusza. Od 40 lat ścierają się ze sobą zwolennicy hipotezy antropogenicznej i naturalnej tego zjawiska. Jacek Musiał i Karol Musiał

3

I ty możesz zostać faszystą Doczekaliśmy czasów, w których straszy się narodowcami, a w obywatelach manifestujących patriotyzm dostrzega się faszystów. Ułatwianie sobie polemiki poprzez ubranie adwersarza w faszystowski kostium to wyjątkowo cyniczny przykład psucia publicznej debaty. Herbert Kopiec

5

Akcja Mosty Wysadzono 7 mostów na głównych szlakach kolejowych i uszkodzono tory na dwóch odcinkach. Straty w oddziałach dywersyjnych to 3 oficerów, 3 podchorążych oraz 18 podoficerów i szeregowych, którzy trafili do niemiec­kiej niewoli. Nikt nie zginął. Jad­wiga Chmielowska

6–7

Antifa i inni Przynależność do Antify oznacza dwie rzeczy: jedna to wyznawanie ich brutalnej ideologii i gotowość do walki o nią w dowolnym momencie, a druga – wprowadzanie tego w czyn. Nie chodzi tylko o przekonania antykonserwatywne. Bowen Xiao

9

Miłość w związku dwóch osób Prawidłowy związek rozpoczyna się od fascynacji, przechodzi przez przyzwyczajenie, aby w końcu zbudować relację dojrzałej miłości. Wiele związków jednak nigdy nie dociera do fazy trzeciej. Marcin Niewalda

11

Zegarek Sławoja Składkowskiego Złodziej odesłał zegarek wraz z wyjaśnieniem, że przeprasza za kradzież, która mu się nie opłacała. Nie przypuszczał, że premier Polski ma tak przeciętny zegarek, a taki nie interesuje go jako wysokiej klasy fachowca. Tadeusz Loster

12

ind. 298050

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Dr Mielęcki wyszedł z mieszkania, aby udzielić pomocy rannym. Niemcy, rozpoznając w nim aktywnego działacza Polskiego Komitetu Plebiscytowego w Katowicach, zaatakowali bezbronnego lekarza, katując go na śmierć. Renata Skoczek


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Rok 1920 na Górnym Śląsku nie był spokojnym czasem oczekiwania na przeprowadzenie plebiscytu, który miał rozstrzygnąć o przynależności państwowej tego regionu. Był kolejnym etapem zaciętej walki Niemców z Polakami, toczonej na płaszczyźnie dyplomatycznej, propagandowej i wojskowej, której kulminacją były wydarzenia z sierpnia 1920 roku. Jedną z przyczyn wybuchu II powstania śląskiego była śmierć polskiego lekarza i działacza narodowego Andrzeja Mielęckiego.

Sierociniec im. dr. A. Mielęckiego w Katowicach

FOT. ZBIORY NAC

Napięcie w polsko-niemieckich relacjach osiągnęło apogeum w sierpniu, kiedy wojsko polskie toczyło ciężkie walki z bolszewikami. W tym czasie na Górny Śląsk licznie przybywali mężczyźni z terenów Opolszczyzny i Dolnego Śląska, zasilając szeregi niemieckich bojówek. 17 sierpnia Niemcy, próbując wykorzystać wojnę polsko-bolszewicką do zbrojnego przejęcia obszaru plebiscytowego, zorganizowali w regionie strajk generalny, w wyniku którego przerwano dostawy prądu, wody, zamilkły telefony i stanęły tramwaje. Tego dnia w południe odbyła się na katowickim Rynku – pomimo zakazu wydanego przez Międzysojuszniczą Komisję – polityczna demonstracja ludności niemieckiej, która dała początek tragicznym wydarzeniom. Pod wpływem antypolskich i antyfrancuskich przemówień, uzbrojony w broń palną tłum ruszył pod siedzibę powiatowego kontrolera Międzysojuszniczej Komisji, którego siedziba znajdowała się przy obecnej ul. Warszawskiej 7. Niemcy zdjęli flagi koalicyjne i obrzucili gmach kamieniami. Padły strzały, w wyniku których zginęło 2 żołnierzy francuskich. Wojsko koalicyjne, chcąc rozproszyć demonstrantów, strzeliło do wzburzonego tłumu. Od kul zginęło 10 osób, a ponad dwadzieścia zostało rannych. Andrzej Mielęcki – polski lekarz i znany działacz narodowy – ze swojego mieszkania znajdującego się naprzeciwko atakowanego budynku

Pożegnanie ze światem śp. Magdaleny Szafron

17

czerwca 2020 r. po długotrwałej chorobie nowotworowej zmarła Magdalena Szafron, córka Alojzego Lyski, znanego regionalisty i pisarza z Bojszów. Miała 48 lat. Była przez wiele lat naczelnikiem Wydziału Kultury i Sportu starostwa bieruńsko-lędzińskiego. Pozostawiła męża i dwie córki. Wcześniej była dziennikarką – najpierw w pszczyńskim Radiu Mega FM, a potem w rybnickim oddziale telewizji Polsat. 19 czerwca br. Magdalenę Szafron żegnały tłumy bojszowian, rodzina, koleżanki i koledzy z pracy, przyjaciele i znajomi. Zostawiła pożegnalny list – wzruszające świadectwo jej wiary, godności w cierpieniu i miłości do życia.

Za ciszę w kościele, czyjś tam szept, kolorowy promyk z witrażu Św. Trójcy. Dziękuję za wspaniałych rodziców, dobrotliwość ojca, mądrość matki, za szczęśliwe dzieciństwo wśród sióstr i braci, za chrzest i komunię świętą, niezapomniane wesele w gronie kochanych ludzi. Dziękuję za dom wzniesiony przez męża, wszystkie jego troski i starania, za szczęście zakochania, zdrowe i szczęśliwe córki, za każdą kromkę zapracowanego chleba. Za dźwięk pięknego słowa, za melodię śląskich pieśniczek, wzniosłe symfonie Beethovena, ulubione „Wołanie miłości” Martiniego, za moje niezaśpiewane, a wymarzone arie. I za wzruszenia przy lekturze książek mojego ojca. Dziękuję za szumiące łany zbóż, wszystkie zielone wiosny i złote jesienie, za czar zimowej nocy, tajemną mowę gwiazd, nuty kolęd przy choince. Za każdy przeżyty rok. Dziękuję za czystość oczu dobrych ludzi, za wszelką dobroć, jaką od nich zaznałam, za wszystkie radości, smutki i cierpienia. Dziękuję za wiarę i tęsknotę do błękitu. Teraz tam podążam. Muszę się rozstać z ziemskim światem. Idę na spotkanie z tymi, którzy żyli przede mną. Idę do Tego, który mnie stworzył. Odchodzę, a was, którzy jeszcze w drodze, proszę: – Bądźcie dobrzy dla siebie! Cieszcie się każdą chwilą i nie myślcie o śmierci. Ona przyjdzie sama według wyroków Bożych. Magdalena Szafron z d. Lysko publikacja listu za zgodą ojca Alojzego Lyski za www.noweinfo.pl

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

Krzysztof Skowroński

ŚLĄSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Pogrzeb doktora Mielęckiego stał się wielką patriotyczną manifestacją, w której uczestniczyło ponad 15 tysięcy Polaków. Z obawy przed zamieszkami Międzysojusznicza Komisja nie zezwoliła na uroczystości pogrzebowe w Katowicach. Wydała jedynie pozwolenie na wywiezienie zwłok bardzo wczesnym rankiem 25 sierpnia do Sosnowca, który znajdował się w granicach Polski. Pomimo wczesnej pory, Polacy licznie zgromadzili się za trumną. Podczas przemarszu orszaku żałobnego przez Zawodzie, Bogucice, Roździeń i Szopienice dołączały się kolejne grupy ludzi, przeważnie kobiet. Przy moście sosnowieckim czekało duchowieństwo i przedstawiciele władz państwowych oraz wojsko z orkiestrą. Około godziny 8 rano kondukt żałobny ruszył w stronę miasta. Na czele szło wojsko i oddziały policji kolejowej, dalej orkiestra, delegacje związków i towarzystw polskich z licznymi sztandarami i tłumy ludu górnośląskiego. W kościele parafialnym odbyło się nabożeństwo żałobne. Z towarzystw, które wzięły udział w pogrzebie, należy wymienić towarzystwa śpiewu z Katowic i Siemianowic, Towarzystwo Polek z Janowa oraz wielu przedstawicieli polskich organizacji z Katowic, Królewskiej Huty (obecnie Chorzów), Raciborza, Brynowa i innych miejscowości. Piękne wieńce nadesłały Komitety Plebiscytowe w Katowicach, Siemianowicach i Bytomiu. Nazajutrz rano, po krótkim nabożeństwie w kościele, ruszono w stronę dworca kolejowego. Przy dźwiękach Roty granej przez orkiestrę wojskową, trumnę wstawiono do wagonu kolejowego. Pociągiem dotarła do Kalisza,

a następnie spoczęła w rodzinnym grobowcu na cmentarzu parafialnym w Złotnikach koło Koźminka, gdzie dr Mielęcki spędził dzieciństwo. Żona i córka podziękowały na łamach prasy wszystkim organizacjom za liczny udział w pogrzebie, szczególne wyróżniając katowickie Towarzystwo Śpiewu „Ogniwo” za oprawę muzyczną oraz Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” za wniesienie trumny do kościoła.

W

e wrześniu 1920 roku dla uczczenia pamięci dr. Mielęckiego powołano społeczny komitet fundacji jego imienia, który zajmował się zbieraniem funduszy na otwarcie domu dla sierot polskich z całego Górnego Śląska oraz szpitala dziecięcego. W zbiórkę zaangażowane były wszystkie polskie organizacje i Komitety Plebiscytowe, a listy darczyńców były publikowane w polskiej prasie górnośląskiej. Szczególnie zaangażowane w akcję zbierania funduszy były Towarzystwa Polek, których przedstawicielka, Bronisława Szymkowiakówna, była członkiem komitetu fundacji. Pieniądze były zbierane przez następny rok. Z czasem komitet katowicki przekształcił się w komitet centralny, a akcja zbierania funduszy ogarnęła całą Polskę. Sierociniec Polski im. Doktora Andrzeja Mielęckiego został otwarty w Katowicach kilka lat po przejęciu miasta przez władze polskie. W 1962 roku na frontonie kamienicy przy ul. Warszawskiej 10, w której mieszkał doktor Mielęcki z rodziną, została odsłonięta pamiątkowa tablica. Nieopodal, w miejscu, w którym zginął, w 2004 roku stanął pamiątkowy obelisk ku czci bohaterskiego lekarza. K

II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia powstań śląskich!

Dziękuję za jasne słońce, za radosną pieśń wiatru, deszcz, zapachy kwiatów i ziół. I za białe brzozy na polach, za świerki strzeliste w lesie. I za Beskidy, które widzę z okna.

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

P

olskie Towarzystwo Lekarzy Polaków na Górnym Śląsku pożegnało swojego członka nekrologiem: „17 sierpnia zginął w Katowicach śmiercią męczeńską długoletni zasłużony prezes Towarzystwa Lekarzy, śp. Doktor Andrzej Mielęcki, zamordowany przez rozbestwiony tłum bojówki niemieckiej”. Wojciech Korfanty w imieniu Polskiego Komisariatu Plebiscytowego również zamieścił nekrolog, w którym czytamy, że „śp. Andrzej Mielęcki padł jak żołnierz na posterunku. Niósł pomoc lekarską rannym wrogom naszym, za co w barbarzyński ohydny sposób pozbawili go życia”.

Po lewej: pocztówka ze zdjęciem dr. Andrzeja Mielęckiego, wydana w 1921 roku. Powyżej: nekrolog w polskich gazetach wydawanych na Górnym Śląsku

Dokończenie ze str. 1

Odchodzę. Choroba nie ma litości. Medycyna bezradna. Czas się żegnać. Czas dziękować Panu Bogu za dar życia i miejsce urodzenia – moje umiłowane Bojszowy.

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

zobaczył rannych i zszedł, aby udzielić im pomocy. Niemcy, rozpoznając w nim radnego miejskiego oraz aktywnego działacza Polskiego Komitetu Plebiscytowego w Katowicach, zaatakowali bezbronnego lekarza, katując go na śmierć. Ciało doktora zawleczono nad pobliską Rawę i wrzucono do rzeki, skąd później zostało wyłowione. Wiadomość o zamordowaniu znanego i cenionego lekarza odbiła się szerokim echem we wszystkich gazetach ukazujących się na Górnym Śląsku, które zamieściły opisy tych wydarzeń. W popularnym „Katoliku”, który ukazał się 21 sierpnia, czytamy: „Dr Mielęcki opatrywał na ulicy rannych. Gdy mu zabrakło opatrunków, pobiegł do swojego mieszkania po nowe bandaże. Wtem wybuchł przed domem dr. Mielęckiego granat ręczny; padło również kilka strzałów rewolwerowych. Ktoś z tłumu, widząc pędzącego dr. Mielęckiego do swojego mieszkania, krzyknął, że dr Mielęcki strzelił, co było hasłem dla demonstrantów, że się rzucili na mieszkanie, dr. Mielęckiego wywlekli i na ulicy w okrutny sposób uśmiercili”.

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

Stanisław Florian

W

tym roku, mimo zawirowań spowodowanych epidemią covid-19, Stowarzyszenie KRS TKKF Tytan Świętochłowice wraz z Teamem Special Force ASG Świętochłowice – organizatorem gier militarnych 7 Grobli i Wzgórze Rozdartych Serc oraz Indywidualnych Śląskich Turniejów Strzeleckich ASG – zapraszają zainteresowanych 12 września na I Piknik Militarny i II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia II powstania śląskiego! Podobnie jak w zeszłym roku, manewry odbędą się w Dolinie Lipinki. Tzw. Ajska to teren – jak piszą organizatorzy – niezwykły i nieprzeciętny. Wymarzone miejsce na bitwy ASG, ale też autentyczne miejsca, gdzie przed 100 laty walczyli odważnie i niezłomnie Powstańcy Śląscy o dołączenie tych ziem do Polski. To „teren trudny, z dużą ilością przeszkód terenowych, bardzo bogaty i różnorodny w faunę i florę: duży las, zarośla, krzaki, polany, wały, strumyki, rzeka, stawy, groble wodne, wzniesienia, doliny, jary, bagna, bunkry. Wszystko poprzecinane drogami off-roadowymi i ścieżkami. Wymarzony (…) do manewrowania. Raj dla snajperów i szturmowców. Osób uwielbiających myślenie strategiczne. Koordynację dowodzenia oraz współgranie oddziałów. Coś dla

Stali współpracownicy

Dariusz Brożyniak, dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, Piotr Hle­bowicz, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Zbigiew Kopczyński, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Jacek Musiał, Stanisław Orzeł, Mariusz Patey, Renata Skoczek, Józef Wieczorek, Peter Zhang

prawdziwych twardzieli i osób lubiących nieprzewidziane zwroty akcji. Jeden z najlepszych i najbardziej różnorodnych terenów na Śląsku”. W tym roku scenariusze walk zostały znacząco zmodyfikowane w porównaniu z rokiem ubiegłym. Przygotowane są tak, aby przebiegały w postaci 3 wymagających myślenia strategicznego rozgrywek militarnych. Będą odbywać się w wyznaczonych przedziałach czasowych. Od dowódców batalionów i ich sztabów wymagana będzie dobra orientacja terenowa za pomocą mapy i sprawna koordynacja działań poprzez łączność radiową. Znajomość zaawansowanych reguł strategii, umiejętność manewrowania oraz zgranie czasowe swoich pododdziałów decydować będzie o ich sukcesach podczas zmagań terenowych. Od skutecznego wykonania punktowanych zadań będzie zależała dynamika i sam przebieg poszczególnych rozgrywek. Wszystkich zawodników, chcących wziąć udział w tegorocznych Manewrach, czeka okres kilkutygodniowych przygotowań kondycyjnych, gruntownego przeglądu broni, dobrego przygotowania całego sprzętu i wyposażenia. Od uczestników oczekuje się wysokiego poziomu dyscypliny i odporności psychofizycznej. Dla osób, które jeszcze nie zainteresowały się rozgrywkami ASG lub

Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama reklama@radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet

Sp. z o.o. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

nie są jeszcze wystarczająco wyekwipowane, ale chcą zobaczyć, na czym takie zaawansowane gry polegają, organizatorzy przygotowują dodatkowe atrakcje. „Na stanowiskach pod namiotami będzie zorganizowana strzelnica, a na otwartej, ogrodzonej przestrzeni – stanowisko rzutu granatem. Dla zwycięzców zostały przygotowane atrakcyjne nagrody. Dla wprowadzenia w atmosferę i klimaty zmagań na poligonie organizatorzy zapraszają na smakowite polowe i śląskie dania: bigos, grochówkę, krupniok, chleb ze smalcem itd. Patronat honorowy nad imprezą objęli: Prezydent Miasta Świętochłowice, Muzeum Powstań Śląskich, Prezes Śląskiego Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej, Jednostka Policji w Świętochłowicach”. Trwają rozmowy w sprawie udziału w patronacie dowódców Jednostki Wojskowej Komandosów w Lublińcu oraz JWK AGAT z Gliwic. Ponadto II Manewry i I Piknik Militarny realizują cel charytatywny na Dom Dziecka pod hasłem: „Podaruj Dzieciom Uśmiech”. Przewidziane są nagrody dla dowódców batalionów i dowódców plutonów. Fot. stowarzyszenie KRS TKKF TYTAN Świętochłowice i 57 Samodzielna Kompania ASG

Nr 74 · SIERPIEŃ 2O2O

(Śląski Kurier Wnet nr 69) Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania

Warszawa 01.08.2020 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Z

Taką samą działalność na rzecz pozostawienia Górnego Śląska w Niemczech rozwijał Niemiecki Komisariat Plebiscytowy z siedzibą w Katowicach. Obie strony organizowały liczne strajki, demonstracje i wiece. Niemieckie bojówki wraz z Policją Bezpieczeństwa (Sipo), zwaną „zicherką” lub od koloru mundurów „zielonką”, terroryzowały Polaków, próbując rozbijać polskie demonstracje i dokonując napadów na Polaków. W jednej z ulotek wzywających polską ludność do wiecu protestacyjnego można przeczytać, że „terror niemiecki wywierany na ludności polskiej i na komisji koalicyjnej nie zna granic”.

FOT. ZBIORY BIBLIOTEKI ŚLĄSKIEJ W KATOWICACH

Renata Skoczek

godnie z traktatem wersalskim, który wszedł w życie 10 stycznia tegoż roku, teren obszaru plebiscytowego opuściły wojska niemieckie, a zajęły wojska francuskie i włoskie. Do Opola przybyła Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa, która miała sprawować władzę, utrzymywać ład publiczny oraz przygotować i przeprowadzić plebiscyt. Przybycie wojsk koalicyjnych nie uspokoiło napiętych relacji między ludnością polską i niemiecką. Intensywną działalność propagandową na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Polski prowadził Polski Komisariat Plebiscytowy w Bytomiu.

G

FOT. ZBIORY BIBLIOTEKI ŚLĄSKIEJ W KATOWICACH

W setną rocznicę śmierci Andrzeja Mielęckiego


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

W

latach 80. ub. wieku w Stanach Zjednoczonych forsowana była teza o jednej z antropogenicznych – CO2-centrycznej przyczynie globalnego ocieplenia. Parał się tym Al Gore z pobudek, które dopiero od niedawna są upubliczniane, a których część przedstawiliśmy już we wcześniejszych artykułach „Kuriera WNET”. Gdy po kilku latach, pomimo zorganizowania wielkiego show przez tego specjalistę od propagandy, który nabierał doświadczenia jako korespondent wojenny w Wietnamie, ludzie w Ameryce przejrzeli na oczy i entuzjazm do tej teorii znacznie osłabł, dziwnym trafem teoria CO2-centryczna została transponowana do urzędników i decydentów Unii Europejskiej. Jeśli na razie pominąć wyjaśnienia zwolenników teorii naturalnych zmian temperatury, a jedynie skupić się na teoriach antropogenicznych, to nie wolno zapominać, że hipotez mniej lub bardziej prawdopodobnych od tej związanej z dwutlenkiem węgla jest dużo więcej. We wcześniejszych artykułach w „Kurierze WNET” wykazaliśmy, o ile bardziej prawdopodobny jest wzrost globalnej temperatury pochodzący od spalania węglowodorów, w szczególności gazu ziemnego i ropy naftowej, aniżeli węg­ la jako paliwa stałego. Kolejną z wielu jest zaprezentowana poniżej hipoteza antropogenicznej zmiany powierzchni Ziemi w sposób powodujący większą absorpcję energii cieplnej.

Dwudziesty wiek był tym okresem w najnowszej historii klimatu, kiedy to udało się zaobserwować średni wzrost temperatury przyziemnej warstwy troposfery o nieco ponad pół stopnia Celsjusza. Od 40 lat ścierają się ze sobą zwolennicy hipotezy antropogenicznej i naturalnej tego zjawiska. Antropogeniczny znaczy: spowodowany działalnością człowieka.

Hipoteza Poznań (I) Drogi, dachy i rolnictwo przyczyną globalnego ocieplenia? Jacek Musiał · Karol Musiał wybór ilustracji Jacek Musiał jr

w zakresie niewidzialnym – podczerwieni (niskoenergetyczne promieniowanie o większej długości fali, choć jego suma jest znacząca).

czarna ziemia sucha – 25–30%, czarna ziemia wilgotna – 8%, trawa zielona – 26%, piasek suchy – 30%, beton– 55%, świeży śnieg – 80%.

Albedo

Drogi

Kiedy na początku ubiegłego wieku naukowcy próbowali oszacować bilans energetyczny Ziemi, potrzebna im była znajomość współczynników, z jakimi Ziemia odbija promieniowanie słoneczne. Każda planeta to promieniowanie odbija w małym lub dużym stopniu. Zdolność odbijania promie-

Z kosmosu można dostrzec na Ziemi drogi, które nie były wykorzystywane przez ludzi od tysięcy lat. Można zauważyć drogi wydeptywane dawno temu przez duże zwierzęta. Oznacza to, że pomimo upływu czasu, zmiana powierzchni terenu jest widoczna w technikach cyfrowych. W sieci moż-

Droga i most czarne, wokół biały śnieg. Galicja

Transport energii od Słońca w kierunku Ziemi Energia dochodząca od Słońca do Ziemi niesie ze sobą cząstki materialne i promieniowanie elektromagnetyczne. Cząstki materialne – wiatr słoneczny – to głównie elektrony, protony i jądra helu, a ich oddziaływanie ogranicza się w zasadzie do górnych warstw

WYD. H. ECKNER, 1917

niowania elektromagnetycznego w zakresie widzialnym przekłada się na obserwowaną jasność planety. Ten właśnie współczynnik otrzymał nazwę albedo. Generalnie przez pojęcie ‘albedo’ rozumie się „białość” powierzchni – jej zdolność do odbijania padającego nań promieniowania elektromagnetycznego. Coś w rodzaju zwierciadła, ale nie do końca, o czym będzie później. Albedo wyraża się jako stosunek

Poznań, widok ogólny

atmosfery. Promieniowanie elektromagnetyczne, jakie biegnie od słońca do Ziemi, zostało podzielone na trzy zakresy: ultrafioletu (UV), światła widzialnego i podczerwieni (IR), chociaż poza wymienionymi do Ziemi dochodzi jeszcze słoneczne promieniowanie o większych długościach fal – mikrofalowe i radiowe oraz minimalna ilość promieniowania rentgenowskiego o długości fali mniejszej od światła i ultrafioletu, lecz o większej energii każdego fotonu. Z powodu albo dzięki obecności atmosfery tylko część promieniowania elektromagnetycznego dociera do powierzchni Ziemi, część ulega odbiciu, część po drodze ogrzewa atmosferę. Docierające do powierzchni lądów i oceanu promieniowanie częściowo zostanie przez nie pochłonięte, częściowo odbite – zawrócone. Energia pochłonięta też wkrótce ulegnie wtórnemu wypromieniowaniu. Promieniowanie odbite i emitowane wtórnie zostanie znów częściowo pochłonięte przez atmosferę. Przypomnijmy, że Ziemia, a ściślej jej atmosfera i w mniejszym stopniu jej powierzchnia, sama jest źródłem promieniowania elektromagnetycznego

mocy odbitego we wszystkich kierunkach promieniowania elektromagnetycznego do mocy promieniowania padającego na daną powierzchnię. Wyrażane może być w procentach. Im większa zdolność do odbijania, tym większą wartość ma albedo. W astronomii zwykle rozważa się albedo całego ciała niebieskiego. Rozróżnia się albedo geometryczne i albedo Bonda; ich wartości liczbowe się nie pokrywają. Przykładowe wartości albedo Bonda (w zakresie widzialnym) wynoszą: dla Ziemi – 37%, Marsa – 16%, Wenus – 60%, Księżyca – 7%. Różne powierzchnie w inny sposób odbijają, pochłaniają i emitują promieniowanie elektromagnetyczne. Dla światła, czyli widzialnego zakresu promieniowania elektromagnetycznego, przykładowe wartości albedo wynoszą (wzorowane m.in. na: Kożuchowski K., Meteorologia i klimatologia, PWN, Warszawa 2004 oraz pl.wikipedia.org/ wiki/Albedo, 2020): asfalt świeży – 4%, czarna nawierzchnia dróg – 5–10%, ocean – 6% (znaczna zależność od kąta zenitalnego Słońca, od 4% do 89%), lasy – 10–20%, tereny zurbanizowane – 14%, gleba bez roślinności – 17%,

Urbanizacja i dachy Dane dotyczące powierzchni zurbanizowanych są bardzo rozbieżne. Źródłem informacji mogą być dane statystyczne podawane przez rządy krajów

WYD. TX - THEMAL IZYDOR (ISAAC), POZNAŃ OK. 1914

na znaleźć informację, że drogi stanowią 1% powierzchni lądów, co wydaje się mało prawdopodobne. Według: K. Jarzyny z Instytutu Geografii UJK w Kielcach, długość dróg na świecie (utwardzonych i nieutwardzonych) w 2002 roku szacowana była na 102 mln kilometrów. Długość dróg kolejowych to dodatkowy 1 mln km. Przyjmując średnią szerokość drogi z poboczem na poziomie 8 m, okaże się, że

Od lewej: model ciała doskonale czarnego; pułapka ciepła podwórka; pułapka ciepła gleby rozwiniętej

Z kolei najczarniejsze drogi asfaltowe, o początkowym albedo niezwykle niskim – 4% – stają się jaśniejsze, by po latach eksploatacji dojść nawet do 12%. Jeśli przyjmiemy, że infrastruktura drogowa zmieniła pierwotne albedo tylko o połowę, to by znaczyło, że drogi zmieniły albedo lądów o 0,25%.

bądź dane satelitarne. Dane satelitarne też znacząco różnią się między sobą, co może wynikać z przyjętego okienka, np. 1 km2, gdzie nie są uwzględniane setki milionów małych osad i pojedynczych domostw. Definicje terenów zurbanizowanych nie są jednoznaczne, na przykład w Polsce przyjmuje się, że są to tereny o miejskim charakterze zabudowy i infrastruktury, z wyłączeniem terenów rolniczych. Gdzie indziej za tereny zurbanizowane przyjmowane są tereny z obecnością budynków i budowli. Z punktu widzenia „audytu energetycznego” drogi istotne jest nie tylko albedo, w uproszczeniu – kolor drogi, ale i sposób, w jaki energia jest transportowana od nawierzchni w sposób przewodnictwa cieplnego przez warstwę podbudowy do podłoża lub do buforów ciepła, do których należy woda np. zawarta w wilgoci podłoża. Czytelnik zapewne kojarzy tutaj analogię do paneli – kolektorów cieplnych montowanych na budynkach do podgrzewania ciepłej wody. Przy niewystarczającym odprowadze-

(szczególnie ten starego typu) i guma opon. Dachy narażone są na podobny problem przegrzewania. Drogi w obszarach zurbanizowanych zwykle już są wliczane w powierzchnię terenu zurbanizowanego. Dane dotyczące terenów zurbanizowanych określają ich powierzchnię liczbami oscylującymi od 0,38% do 3% powierzchni lądów. Nas w tej chwili interesuje powierzchnia dachów. Dane satelitarne sugerują, że w terenach zurbanizowanych stosunek powierzchni dachów do powierzchni dróg jest rzędu 1,5:1 (M.Z. Jacobson, J.E. Ten

Orka na Ukrainie. Mal. Leon Wyczółkowski

Hoev., Effects of Urban Surfaces and White Roofs on Global and Regional Climate, Stanford University, USA). Przyjmiemy ostrożnie powierzchnię dachów jako 0,7% powierzchni lądów. Większość budynków ma ciemne pokrycie, głównie ciemne bitumiczne, w postaci papy lub płyt. Zmienia ono albedo powierzchni o połowę wobec pierwotnego, czyli w skali powierzchni wszystkich lądów o około 0,35% wobec powierzchni pierwotnej przed ingerencją ludzką. Razem ze zmianą albedo wynikającą z dróg, będzie to już 0,6%. Niepewność tych szacunków jest duża; jeśli sięga 50%, to zmiana albedo spowodowana zbudowaniem dróg i pokryciem dachów mieściłaby się w przedziale 0,3 do 0,9%.

Uprawa roli Grunty orne zajmują 11% powierzchni lądów (w oparciu o dane z Encyklopedii Zarządzania, //mfiles.pl/pl/, oraz S. Dmowski, Geografia. Globalna gospodarka, 2016 Rolnictwo). Ta ga-

RYS. JACEK MUSIAŁ

powierzchnia całkowita dróg na świecie jest rzędu 0,8 mln km2. Nie wiemy, czy autor uwzględnił powierzchnie lotnisk, parkingów i innych utwardzonych powierzchni. Wolfram Alpha Computational Intelligence – jedno ze źródeł, które biorą pod uwagę tylko drogi utwardzone – ocenia ich długość na 33 mln km2. Lecz należałoby pewnie przyjąć większą średnią szerokość takich dróg. Jest prawdopodobne, że stanowią one faktycznie tylko 1/3 wszystkich dróg na świecie. Przy powierzchni lądów 150 mln km2, wszystkie drogi zajmują 0,5% powierzchni lądów. Zdecydowana większość dróg utwardzonych na świecie ma nawierzchnię bitumiczną (Garbacz M., Projektowanie dróg. Drogi betonowe czy asfaltowe, 2020). Drugim rodzajem nawierzchni jest beton (ciemne odmiany lub z pigmentami). Kolejne, dominujące w przeszłości, to drogi brukowane z bazaltu i innych skał magmowych. Drogi pierwotnie jasne stają się wkrótce ciemniejsze z uwagi na przechodzenie do nich drobin czarnego kauczuku z sadzą z opon samochodowych albo po prostu z powodu zwykłego brudu.

Albedo wyraża się jako stosunek mocy odbitego we wszystkich kierunkach promieniowania elektromagnetycznego do mocy promieniowania padającego na daną powierzchnię.

Szczególne albedo wody. Warszawa – Pałac Królewski w Łazienkach WYD. V.W. WARSZAWA, OK. 1915

niu ciepła temperatura nawierzchni może w godzinach okołopołudniowych osiągać bardzo wysokie temperatury, przy których rozmięka asfalt

sawanną, nawet tereny pustynne po ich nawodnieniu. Sezon wegetacyjny trwa różnie długo; przez resztę roku gleba pozostaje bez ochronnej warstwy roślinnej i bez warstwy wiążącej węgiel z atmosfery. W strefach chłodniejszych okres wegetacji zajmuje jeden sezon rocznie, w cieplejszych strefach – dwa. W międzyczasie glebę poddaje się kilku obróbkom mechanicznym, które utrzymują ją w stanie powierzchni rozwiniętej do wielokrotności rozwinięcia pierwotnej gleby na tym terenie. ‘Rozwinięcie powierzchni’ jest terminem zapożyczonym z techniki absorpcji przez powierzchnię czynną. W rolnictwie brak podobnej definicji czysto fizycznego rozwinięcia powierzchni; obejmuje ono pojęcia ‘struktury gleby’, ‘pulchności’, ‘porowatości’, ‘stopnia pokruszenia’, ‘gruzełkowatości gleby’, ‘gęstości objętościowej’, ‘powierzchni właściwej’, ‘napowietrzenia’. Takie zwiększenie powierzchni powoduje, że gleba absorbuje promieniowanie słoneczne w sposób zbliżony do ciała doskonale czarnego; nawet jeśli byłaby wizualnie biała na powierzchni – część światła grzęźnie w szczelinach rozwiniętej gleby. Ekspansja rolnictwa spowodowała konieczność nawadniania pozyskiwanych ziem. Wykorzystywane do tego celu rzeki potrafią całe znikać, zanikają jeziora w Afryce i w Azji. Wszystkim chyba znana jest katastrofa ekologiczna Jeziora Aralskiego. Na świecie nawadnia się intensywnie ponad 270 mln

łąź rolnictwa, która obejmuje uprawy typu orka, gryzowanie, kultywowanie, bronowanie itp., zajęła gleby wcześniej porośnięte lasami, preriami,

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

ha, co stanowi 15% gruntów ornych i odpowiada za 40% produkcji rolnej na świecie (prof. dr hab. inż. Roman Rolbiecki, Melioracje nawadniające na gruntach ornych w Polsce, Uniwersytet Technologiczno-Przyrodniczy w Bydgoszczy). Nawadnianie pól na świecie pochłania 3500 km3 wody rocznie, co stanowi 80% całej pożytkowanej przez ludzkość wody (//en.wikipedia.org/ wiki/Irrigation_statistics). O rolnictwie i globalnym ociepleniu będzie w innym miejscu. Tu przytoczyliśmy te dane tylko po to, aby uświadomić, że jest to ilość wody umożliwiająca dramatyczną zmianę albedo nawadnianych pól. Nawadnianie, rozwinięcie powierzchni, odsłonięcie gleb poza okresami wegetacji są wystarczającymi czynnikami, które mogły zmienić albedo 11% powierzchni lądów, czyli 16,5 mln km2, przynajmniej o 1/4. Zjawiska zależności albedo gruntów od wilgotności i stopnia rozdrobnienia opisane zostały w pracy: S. Białousza i M.C Girarda, Współczynniki odbicia spektralnego gleb w pasmach pracy satelity Landsat, Politechnika Warszawska, 1978).

Suma antropogenicznej zmiany albedo Albedo powierzchni Ziemi odpowiada tylko za część energii odbitej przez całą planetę. Największy udział w zmianie albedo powierzchniowego Ziemi ma rolnictwo. Suma antropogenicznej zmiany albedo powierzchniowego, spowodowanej przez budowę dróg, urbanizację i rolnictwo, jest zbliżona do wartości 3%. Jeśli przyjąć za dostępnymi, uproszczonymi modelami bilansu energetycznego Ziemi, że powierzchnia Ziemi odbija od 4% do 10% energii promieniowania elektromagnetycznego, jakie od Słońca dociera do szczytu atmosfery (pozostałe jest odbijane przez atmosferę i chmury, absorbowane przez atmosferę i chmury, reszta pochłaniana przez powierzchnię), przyjmując tę wartość za 7% można wyliczyć, że ostrożnie przez nas szacowana antropogeniczna zmiana albedo Ziemi tylko na poziomie 3% spowoduje zmianę w bilansie energetycznym lądów nie mniej niż 0,2%. To niby bardzo mało. Czy taka wartość mogła mieć wpływ na kształtowanie klimatu i wzrost temperatury o ponad pół stopnia Celsjusza? Spróbujemy w przyszłości zaskoczyć Czytelników. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

4

J

oanna Kempińska, Asia… minęło trzydzieści pięć lat od Jej śmierci, a ja nadal mam w pamięci burzę złotych loków, piękny uśmiech i niesamowity błysk w Jej oczach. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w okresie przełomu, czyli gdzieś pod koniec 1981 roku lub na początku 1982. Nie pamiętam dokładnie. Byłyśmy w trzeciej klasie liceum, a więc prawie dorosłe. My, to znaczy Joanna, Małgorzata Wojciechowska i ja, autorka tych wspomnień. Chodziłyśmy do różnych liceów, Asia w Bytomiu, Małgorzata i ja w Katowicach. Można powiedzieć, że to wiek, kiedy ma się „kiełbie we łbie”. My, pokolenie urodzone w latach sześćdziesiątych, mieliśmy zdecydowanie lepiej niż nasi rodzice, którzy zmagali się z wojenną traumą przez całe życie. Mimo to „załapaliśmy się” na czas, kiedy szybciej się dojrzewało. 13 grudnia 1981 generał w ciemnych okularach et consortes przerwali nasze sny o potędze Solidarności, o wolności, o wyrzuceniu sowieckich żołnierzy z Polski. Wierzyliśmy z całą mocą naszych młodych serc, że to kiedyś nastąpi. Przez kilkanaście miesięcy pomiędzy sierpniem 1980 r. a grudniem 1981 r. żyliśmy w przekonaniu, że wszystko w naszym kraju będzie zmierzało ku lepszemu. Bo przecież nie mogło być inaczej. Nasz metrykalny wiek nie znosił pesymizmu. Teraz może się to wydać dziecinadą, ale mieliśmy po kilkanaście lat i któż mógł nam zabronić wiary w to, co wówczas wydawało się, a nawet realnie rzecz ujmując, było niemożliwe. Młodość rządzi się swoimi prawami, jest bezkompromisowa i nierzadko ślepa na otaczające realia. Prze do przodu z siłą buldożera, nie zważając na jakiekolwiek sygnały ostrzegawcze, a brak doświadczenia utrudnia analizę faktów. W tamtych latach podział społeczeństwa był dla nas bardzo prosty i oczywisty. Byliśmy my, czyli odrzucający wszystko, co wiązało się z komuną, i oni, czyli ci, którzy byli uosobieniem tego systemu i wiernie mu służyli. W tamtych miesiącach Solidarność dawała nam wszystkim NADZIEJĘ. Nadzieję na lepsze jutro. Co prawda nie do końca wiedzieliśmy, jak to jutro będzie wyglądać, bo któż z nas znał się na gospodarce, ekonomii, finansach. Byliśmy licealistami, nawet nie studentami. Poddaliśmy się tej fali szaleństwa, owego, jak to się dzisiaj określa, „karnawału Solidarności”. Dla nas, nastolatków, tak jak dla całego społeczeństwa, to, co wydarzyło się w nocy 13 grudnia 1981 r., było jak grom z jasnego nieba. Dla mnie osobiście to dzień 14 grudnia był i będzie jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Był to czas oczekiwania na rodziców, którzy wraz z innymi podjęli strajk w swoich zakładach pracy. Poczucie grozy wzmogło się, gdy zobaczyłam z okien mojego domu przejeżdżające pod osłoną nocy czołgi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to pance sunące na kopalnię „Wujek”, gdzie 16 grudnia ZOMO podczas pacyfikacji strajkującej załogi zamordowało dziewięciu górników.

W

ponurej atmosferze stanu wojennego, gdy wyrwano z naszych serc nadzieję na zbliżający się koniec komuny, poznałam Joannę. Spotkanie miało miejsce w mieszkaniu Adama Słomki, a uczestniczyli w nim: gospodarz, czyli Adam, Sławomir Skrzypek, Małgorzata Wojciechowska, Asia i ja. Moje pierwsze wrażenie, gdy ujrzałam Joannę: piękna dziewczyna z burzą złotych loków. Oprócz tego silny i zdecydowany uścisk dłoni, uśmiech, którego trudno było nie odwzajemnić. Emanowała radością, którą dzisiaj nazwalibyśmy pozytywną energią. Inicjatorem spotkania był Sławek. Asi przydzielono, tak jak i mnie oraz Małgosi, kolportaż ulotek i wydawnictw KPN oraz „Solidarności” w ramach działań Młodzieżowego Ruchu Oporu. I tak oto w ramach kolportażu taszczyłyśmy niemiłosiernie ciężkie paczki z bibułą. Najczęściej przenosiłyśmy materiały z jednego punktu do drugiego, chodząc parami lub w trójkę. Żadna z nas nie miała postury atlety, a torby swoje ważyły. Asia nie narzekała, żartowała, że jest okazja, by wypracować muskulaturę. Można stwierdzić z przymrużeniem oka, że byłyśmy prekursorkami fitnessu w Polsce. Zdarzyło się kiedyś, że młody człowiek, ujęty urodą Asi, zaproponował nam pomoc w niesieniu bagaży. Asia stanowczo, ale grzecznie odmówiła. Niestety nie zniechęciło to chłopaka, który postanowił nam towarzyszyć, co w przypadku posiadania dwóch toreb ulotek było dla nas, najoględniej mówiąc, mało

KURIER·ŚL ĄSKI Minęło już 35 lat od śmierci Joanny Kempińskiej. Nie doczekała zmian, które zaszły w tym czasie w Polsce. Z pewnością w wielu kwestiach byłaby rozczarowana. Jestem jednak przekonana, że byłaby przeciwna relatywizacji norm etycznych oraz historii, z czym tak często obecnie się spotykamy, a do czego próbują nas przymusić zwolennicy szeroko rozumianej poprawności politycznej. Asia za umiłowanie prawdy i bezkompromisowość zapłaciła najwyższą cenę.

Dziewczyna o złotych włosach Maria Czarnecka (z d. Moszczyńska) bezpieczne. Nie wiedziałyśmy, czy rzeczywiście jest to ktoś przypadkowy, czy też nie. Chcąc jak najszybciej pozbyć się towarzystwa natręta, Joasia podała mu numer telefonu i obiecała spotkanie. „Adorator”, odchodząc zapewniał, że zadzwoni jeszcze tego samego dnia wieczorem. Na co Asia stwierdziła: „Będę czekała z niecierpliwością”. Po chwili, gdy chłopak zniknął nam z oczu, spojrzała na nas i wybuchła śmiechem: „Niech dzwoni, przecież wiecie, że nie mam telefonu”. Takie sytuacje też dawały możliwość do praktykowania konspiracyjnego abecadła.

Pięciominutowa audycja kończyła się apelem o włączenie i wyłączenie świateł w mieszkaniach, w których audycja KPN była słyszalna. Dawało to możliwość orientacji co do jej zasięgu. We wspomnieniach Adama Słomki dawało to fenomenalne wrażenie mrugającego osiedla. Pierwsza udana transmisja odbyła się z mieszkania Rodziców Asi, które mieściło się na jednym z bytomskich osiedli przy kopalni „Rozbark”. Życie przynosiło nam wszystkim nowe wyzwania. Pomimo dwóch procesów, które musieliśmy przejść, będąc w klasie maturalnej, udało nam się zdać egzamin dojrzałości i rozpoczęliśmy studia. Notabene ten najprawdziwszy i o wiele trudniejszy egzamin dojrzałości przyszło nam zdawać podczas przesłuchań, a później na sądowych salach. Adam, Sławek, Piotr, Witek zdawali ten egzamin w wielotygodniowym areszcie śledczym.

Z

czasem Adam powierzył nam kolejne zadanie, które wymagało umiejętności organizacyjnych, a jego koordynację, ze względu na cechy osobowościowe, przekazał Asi. Stworzenie zorganizowanego systemu łączności alarmowej wymagało wręcz pedanterii i solidności. Tak samo jak organizacja sekcji kurierskiej. Pod przewodnictwem Asi udało się nam utworzyć wielopoziomowy system łączności z kierownictwem w Warszawie oraz innymi grupami w Krakowie, Łodzi, Wrocławiu. System łączności obejmował również kontakty z drukarniami KPN, punktami kolportażu NSZZ Solidarność, strukturami w śląskich zakładach pracy oraz strukturami terenowymi w niemal wszystkich miejscowościach na terenie województwa katowickiego. Adam Słomka stwierdził po latach, że „ta struktura tworzona od podstaw (…) stała się filarem nieprzerwanej i skutecznej działalności KPN aż do czasu wywalczenia przez nas Niepodległości w 1993 r., tj. wyrzucenia wojsk sowieckich z Polski”. Warto pamiętać, że Joanna Kempińska miała w tym swój niemały udział. Początek września 1982 r., kiedy to nadal obowiązywał dekret o stanie wojennym, nie był dla nas, tak jak zawsze, początkiem roku szkolnego. Większość z nas rozpoczynała naukę w czwar-

B

yliśmy u progu dorosłości i żyliśmy tak jak nasi rówieśnicy. Chodziliśmy na imprezy, której dzisiaj nazywamy domówkami. Fakt, nasze konspiracyjne grono pokrywało się z towarzyskim, bo czuliśmy się ze sobą dobrze. Poza tym lubiliśmy się śmiać, robić sobie nawzajem kawały. W pamięci utkwiła mi pewna historia. Jeden z naszych kolegów zaprosił nas na urodziny. Asia, Gosia i ja pojawiłyśmy się z ogromnym bukietem kwiatów

W lutym 1983 r. Sąd Najwyższy PRL uchylił w całości wyroki Wojskowego Sądu Garnizonowego i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia do Sądu Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu. Ówczesna „postępująca demokratyzacja” życia sprawiła, że dla części z nas kary więzienia w zawieszeniu zostały zamienione na dozór kuratora są-

W tamtych latach podział społeczeństwa był dla nas bardzo prosty i oczywisty. Byliśmy my, czyli odrzucający wszystko, co wiązało się z komuną, i oni, czyli ci, którzy byli uosobieniem tego systemu i wiernie mu służyli. tej klasie, czyli nadchodził czas przygotowań do matury i do egzaminów wstępnych na uczelnie. W nasze życie oraz plany na bliższą i dalszą przyszłość gwałtownie wkroczyła SB. Na przełomie sierpnia i września, w ramach akcji zwalczania antykomunistycznych organizacji młodzieżowych, w naszych domach pojawili się funkcjonariusze SB. Nie ominęło to mieszkania państwa Kempińskich, czyli rodziców Asi. Na bazie zebranych materiałów i śledztwa sporządzono akt oskarżenia przeciwko 8 osobom, m.in. przeciwko Sławomirowi Skrzypkowi, Adamowi Słomce, Piotrowi Wiesiołkowi, Witoldowi Słowikowi, Lechowi Trzcionkowskiemu, Małgorzacie Wojciechowskiej, Joannie Kempińskiej i mnie. Zostaliśmy skazani na mocy dekretu o stanie wojennym. W dniu 8 grudnia 1982 r. Wojskowy Sąd Garnizonowy stwierdził winę oskarżonych. Joannę Kempińską uznał „za winną tego, ze w okresie od maja do czerwca 1982 r. w Katowicach i Bytomiu brała udział w związku »Młodzieżowy Ruch Oporu«, mającym na celu sporządzanie i kolportaż nielegalnych pism i wydawnictw w ten sposób, że podjęła się funkcji łączniczki i przenosiła w celu rozpowszechniania wydawane drukiem przez członków związku pisma i wydawnictwa zawierające fałszywe wiadomości, mogące wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”. Wyroki to m.in. bezwzględna kara więzienia, kara więzienia w zawieszeniu, umieszczenie w poprawczaku.

dowego. Ta zmiana dotyczyła też Asi. Kilka osób z naszej grupy relegowano z szkół, co w przypadku klasy maturalnej było ogromnym problemem. Na szczęście szkoły katolickie nie pozostawiły tych osób bez pomocy. Joasia, pomimo dekonspiracji, której skutkiem były m.in. częste przesłuchania przez SB, podczas których wielokrotnie była zastraszana groźbą więzienia, nie zaprzestała podziemnej działalności. Katowiccy SB-cy charakteryzowali Joasię jako „najbardziej hardą i wyszczekaną dziewczynę KPN, jaką kiedykolwiek widzieli podczas przesłuchań”. Wymagało to od niej niesamowitej odwagi. Życie w ciągłym zagrożeniu nie wpłynęło na jakość i solidność wykonywanych przez nią zadań. Myślę, że wiele osób, które w tamtym czasie zetknęły się z Asią potwierdzi, że dekonspiracja i to, co później po niej nastąpiło, a więc procesy przed sądem wojskowym w rygorach stanu wojennego, represje ze strony SB, dotykające również Jej Rodziców, wszystko to sprawiło, że Asia stała się dojrzałą i w pełni świadomą działaczką KPN. Zostało to dostrzeżone i docenione przez jej kierownictwo. W dowód zaufania powierzono Asi funkcję Zastępcy Szefa Okręgu Śląskiego KPN.

W

iele osób do dzisiaj wspomina organizowane przez Asię spotkania wyjazdowe, w których brali udział przede wszystkim nowi działacze KPN. Był

to czas poświęcony na zdobycie wiedzy istotnej w działalności konspiracyjnej. Szkolenia koncentrowały się przede wszystkim na technikach rozpoznawania i gubienia „ogona”, komunikowania się w sytuacji zagrożenia, poruszania się po mieście z obciążającymi materiałami, instruktażu, co mówić w przypadku wpadki itp. Oprócz czasu poświęconego na poważne sprawy, był też czas na przyjemności, tym bardziej, że dom udostępniony przez Adama Słomkę był położony w Brennej, a więc wyprawy górskie nie były jedynie przykrywką. Życie konspiracyjne ściśle splatało się z życiem towarzyskim. Adam podczas jednej z naszych rozmów stwierdził, że ta świetnie zorganizowana niepodległościowa „uczelnia”, przez którą w przewinęło się łącznie kilkaset osób, to bardzo duża zasługa Asi, jej zmysłu organizacyjnego, umiejętności planowania i dbałości o każdy szczegół. Te cechy były też istotne przy przepisywaniu na maszynie matryc drukarskich, co Asia robiła z dużą skrupulatnością i cierpliwością, będąc członkiem redakcji „Konfederata Śląskiego”. Niewiele osób o tym wie, a ja nie mogę w tych wspomnieniach pominąć bardzo istotnego faktu. Otóż

i butelką francuskiego wina na dworcu w Katowicach, skąd odjeżdżał pociąg do miejscowości, w której mieszkał nasz jubilat. Okazało się, że żadna z nas nie pamięta nazwy ulicy, przy której mieszkał kolega. Zrozumiałyśmy, że w tej imprezie nie weźmiemy udziału. Nie wiedziałyśmy, co zrobić ze wspomnianym wielkim bukietem. Nie pamiętam już kto wpadł na pomysł, by wręczyć kwiaty najprzystojniejszemu chłopakowi, który wysiądzie z pociągu na naszym peronie. Nie czekałyśmy długo na przyjazd dalekobieżnego składu. Na peronie pojawił się super chłopak, niestety animusz nas opuścił

W jej otoczeniu pojawił się agent SB, co do którego istnieją podejrzenia, że był ostatnią osobą, która widziała Asię żywą. W czerwcu 1985 r. dotarła do nas tragiczna wiadomość: Asia nie żyje. na początku 1984 r. Asia współtworzyła Radio KPN. Nie było to łatwa praca. Warunkiem powodzenia tego przedsięwzięcia było pozyskanie do współpracy osób dysponujących mieszkaniami usytuowanymi na najwyższych piętrach wieżowców. Tylko taka lokalizacja pozwalała na efektywną transmisję audycji z nadajnika przekazanego nam przez warszawski KPN. Asia wzięła też na siebie rolę prezenterki, nagrywając na taśmy treści, które były odtwarzane z magnetofonu w czasie głównego wydania Dziennika TV PRL. Fonia z nadajnika nakładała się na fonię z telewizora.

i zabrakło chętnej do wręczenia bukietu. W tym momencie Asia wyjęła kwiaty z rąk Gosi, podbiegła do chłopaka i z pięknym uśmiechem, wręczając kwiaty, powiedziała: „Witamy w Katowicach. Życzymy przyjemnego pobytu”. Nie zapomnę miny tego przystojniaka. Ogarnął nas taki śmiech, że ledwie stamtąd uciekłyśmy, żeby nie narażać się na niepotrzebne pytania ze strony chłopaka. No bo co miałyśmy mu powiedzieć? Dostałeś kwiaty, bo zapomniałyśmy adresu kolegi i nie dotrzemy na imprezę, a żadna z nas nie chce zabrać tych kwiatów do domu? Ponieważ Gosia miała wolną chatę,

poszłyśmy do niej wypić wino. Studia to czas wykorzystania nowych możliwości do tworzenia – wspólnie z Krzysztofem Błażejczykiem, Pawłem Koneckim, Sławomirem Czyżem i Adamem Jaworem – Organizacji Studenckiej KPN. To również czas szczególnej inwigilacji, jaką SB objęło Joannę. W jej otoczeniu pojawił się agent SB, co do którego istnieją podejrzenia, że był ostatnią osobą, która widziała Asię żywą. Po aresztowaniu czołowych działaczy KPN w marcu 1985 r., by zapewnić ciągłość działalności śląskich struktur, Sławomir Skrzypek, Paweł Konecki, Mariusz Cysewski oraz Joanna przejęli kierowanie jednym z najsilniejszych ośrodków KPN w kraju. W czerwcu 1985 r. dotarła do nas tragiczna wiadomość: Asia nie żyje.

P

o pogrzebie pan Kazimierz Kempiński zaprowadził nas do mieszkania córki, w którym często bywaliśmy. Od kilku lat mieszkała samotnie w lokum odziedziczonym po zmarłej krewnej. Niejednokrotnie żartowaliśmy, że to miejsce ma zaletę istotną dla konspiratorów. Było usytuowane na parterze przedwojennego budynku i miało okna wychodzące zarówno na ulicę, jak i na podwórze, z którego można było przedostać się na dziedziniec kolejnej kamienicy, a więc dawało możliwość szybkiej ewakuacji w przypadku nieproszonych gości. Tata Asi zaprowadził nas do kuchni, w której znaleziono jej ciało. Oficjalna wersja MO głosiła, że była to śmierć samobójcza, ale nikt z nas w to nie uwierzył. Podczas tej jakże przykrej dla nas wszystkich ostatniej wizyty w mieszkaniu Asi pan Kempiński wskazał kilka elementów, które utwierdziły nas w przekonaniu, że nasza Koleżanka nie mogła sama odebrać sobie życia. Asia miała zwyczaj oferowania nielubianym gościom kapci, których nie znosiła. Kojarzyły się jej z czymś przykrym. Nigdy sama ich nie włożyła. I właśnie te nielubiane pantofle Asia miała na stopach w chwili, gdy znaleziono Jej ciało. Poza tym Asia nie miała zwyczaju zaciągania zasłon w kuchni, uważając, że nikt z sąsiadów nie będzie zaglądał w okna. Tym razem żółte, kretonowe zasłonki były dokładnie zsunięte i dodatkowo zabezpieczone agrafką. Te wątpliwości pozostały do dzisiaj. Przez te lata poznaliśmy Joannę jako stabilną emocjonalnie, silną wewnętrznie, opanowaną w trudnych sytuacjach. Młoda, śliczna dziewczyna, pełna wigoru, z ogromnym apetytem na życie nie wpisuje się w obraz samobójcy. Moja znajomość z Asią miała charakter konspiracyjno-towarzyski. Aby dopełnić Jej obrazu, pozwolę sobie przytoczyć krótkie wspomnienie jej szkolnej koleżanki, pani Marioli Palcewicz. Uczyły się w tym samym liceum w Bytomiu. „Jestem koleżanką ze szkoły średniej Joasi Kempińskiej. Obie uczęszczałyśmy do IV Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego w Bytomiu w latach 1979–1982. Ja byłam w klasie ogólnej z j. francuskim, a Joasia, jedna z najlepszych matematyczek tej szkoły, w klasie matematyczno-fizycznej z j. angielskim. W latach 1980–1982 Joasia w harcówce szkoły organizowała modlitwy na Anioł Pański o godz. 12.00. Zatem w trakcie lekcji. Brałam udział w tych modlitwach. Nikt z nauczycieli nawet nie wpisywał nam spóźnienia. Szkoda, że nazwiska Joasi nie znajdziemy na stronie internetowej szkoły. Tak jak nauczycielki języka angielskiego Anny Piekarskiej, zaangażowanej w działalność konspiracyjną lat 1980-tych. Z Joasią łączyła nas też jedna parafia. Był to kościół na rynku pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Pamiętam jak dzisiaj mszę świętą w intencji 18. urodzin Joasi, odprawianą przez wspaniałego katechetę ks. Romana Śmiecha. Joasię zapamiętałam z jej zjawiskowymi, grubymi, kręconymi włosami blond i pięknym biustem. Tak bardzo chciałam wyglądać tak jak ona. Zawsze dla mnie była niedoścignionym ideałem piękności i wzorcem moralnym”. Jak ja zapamiętałam Asię? Asia miała pewien zwyczaj przy pożegnaniu. Gdy się rozstawałyśmy, po kilku krokach odwracała się i machała ręką. Takie zwykłe pa, pa… I taki obraz Asi zachowałam w mojej pamięci. Młodą, piękną dziewczynę z cudowną burzą złotych loków dookoła uśmiechniętej twarzy, która odchodząc, spogląda w moją stronę, machając mi na pożegnanie w ten charakterystyczny dla niej sposób… K W artykule zostały wykorzystane wspomnienia Adama Słomki oraz tekst przesłany przez Mariolę Palcewicz.


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

Instytutowi Ordo Iuris przyszło się zderzyć z cyniczną i wciąż żywotną dyrektywą Stalina: „Przeciwników nazywajcie faszystami lub antysemitami. Trzeba tylko wystarczająco często powtarzać te epitety”. trują się na obronie konserwatywnego ładu społecznego i chrześcijańskiego dziedzictwa. Godzi się może postawić kropkę nad i, odnotowując, że w ten to sposób Instytutowi Ordo Iuris przyszło się zderzyć z cyniczną i wciąż żywotną dyrektywą Stalina: „Przeciwników nazywajcie faszystami lub antysemitami. Trzeba tylko wystarczająco często powtarzać te epitety” (10 przykazań polskiego faszysty, Do Rzeczy, marzec 2014). Okazuje się więc, że to, co jest istotą faszyzmu, wyjaśnia nie żadna Mein Kampf, ale międzywojenne dokumenty Kominternu założonego przez W. Lenina (podstawowym jego celem było dokonanie światowej rewolucji komunistycznej), które do dziś kształtują myślenie lewackich światłych elit. Co pewien czas opinię publiczną rozmaitych krajów elektryzują doniesienia liberalnych mediów o odkryciu kolejnych wrogów publicznych, których – po zdemaskowaniu jako „faszystów” – rytualnie się piętnuje i potępia. O ile dawniej orężem tym posługiwały się przede wszystkim media otwarcie komunistyczne przeciwko wrogom sowietyzmu, później zaś pokolenie ’68 przeciwko obrońcom tradycji, rodziny i własności, o tyle dziś pod ostrzałem może się znaleźć każdy, kto ośmiela się nie wyznawać postępowych ideałów nowego wspaniałego świata. Skandalistka, twarz polskiego feminizmu Kazimiera Szczuka, powiedziała w telewizyjnym programie Tomasza Lisa do jednego z organizatorów Marszu Niepodległości: „Proszę sobie nie wycierać faszystowskiej mordy moim ojcem” („Sieci” 18–24 marca 2013). Zarzut głoszenia faszystowskich poglądów

jest więc wykorzystywany powszechnie w debatach jako typowy pozamerytoryczny argument osobisty na określenie dowolnego zachowania lub opinii, które osoba go używająca uznaje za szczególnie odrażające. Faszystą jest ten, kto opiera się jedynie słusznej idei postępu. Skoro bowiem postęp jest czystym dobrem, wiodąc do społecznej doskonałości, do nowego wspaniałego świata, raju na ziemi, to postawa tradycyjna/moherowa, która rzekomo więzi ludzkość w niedoskonałych konserwatywnych/prawicowych ramach, jest czystym złem, czyli faszyzmem właśnie. Inaczej mówiąc, faszyzm jest każdorazowo przeciwieństwem aktualnej linii postępu. Aby być skrajnym faszystą, wystarczy wątpić w nieomylność lewicowych autorytetów i sprzeciwiać się im. Aby być faszystą, wystarczy uznawać, że kryteria dobra oraz zła nie są

za trzy lata władza może powrócić do PO. Narzuca się w zarysowanej (dość ponurej dla konserwatysty) perspektywie pytanie: skąd się bierze ta sympatia znaczącego odsetka młodych Polaków do lewactwa? Myślę, że w próbie odpowiedzi i chęci zrozumienia obserwowalnej tendencji pomocne mogłyby być

w okresie PRL-u. Powinien koniecznie sięgnąć po książkę Agnieszki Osieckiej (1936–1997) pt. Szpetni czterdziestoletni (1985). Książka otwiera oczy i ułatwia zrozumienie współczesnej Polski. Osiecka pisze w niej o środowisku, w którym żyła – dziennikarzy, publicystów kulturalnych, recenzentów

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

To jest – słusznie zauważył przed paroma laty doktor Krajski – błędne koło (S. Krajski, Czy żyjemy w kulturze PRL?, „Nasz Dziennik”, 8 lutego 2007). Nie muszę dodawać, że źle się stało, iż przeciętny zjadacz chleba nie ma o tym zielonego pojęcia. Co nie znaczy, że nie doświadcza konsekwencji stąd wynikających. W nawiązaniu do zarysowanego wątku ciągłości kulturowej może warto, abym także coś powiedział o przebiegu procesu ekonomicznej transformacji. Nie ukrywam, że towarzyszy temu cicha nadzieja, iż może się zdarzyć, że tekst niniejszy zachęci do zadumy jakiegoś młodego wielbiciela lewoskrętnego pana prezydenta Rafała Trzaskowskiego… Ekonomiczna transformacja w Polsce budzi wyjątkowe emocje i zazwyczaj antagonizuje zdecydowanie Polaków ze względu na istniejące różnice w ocenie tego, czym

Oskarżenie o faszyzm, a w każdym razie faszystowskie skłonności, stało się nieomal normą rzeczników światowego, lewackiego postępu, polegającego, najogólniej rzecz biorąc, na postawieniu tradycyjnego świata na głowie. Tak oto doczekaliśmy czasów, w których straszy się narodowcami, w obywatelach manifestujących patriotyzm i świętujących rocznice niepodległości dostrzega się faszystów, a w każdym głosie sprzeciwu słyszy się głos zionącego nienawiścią, zazwyczaj rzekomego antysemity. Natomiast lewicowe hasła tolerancji, wielokulturowości i transnarodowości sprzedawane są w opakowaniu postępowości.

I ty możesz zostać faszystą…

pochodną lewackiego pojęcia postępu, więc z natury swej są względne, ale twierdzić, że są niezmienne i mają uzasadnienie transcendentne. Tu już nie ma miejsca na osławioną tolerancję. Przeciwnie. Mamy do czynienia z usuwaniem tolerancji w imię tolerancji. W raporcie wzmiankowanego Instytutu Ordo Iuris z października 2019 roku pokazano 29 przypadków rażącego ograniczania wolności akademickiej na przestrzeni dosłownie kilku lat. Ofiarami tej dyskryminacji padają najczęściej wykładowcy konserwatyści, a więc ci, których jest tyle, co kot napłakał. Ale co najistotniejsze, ofiarą była i jest nauka. Usuwane bywają wykłady o bioetyce, o prawie do życia, a nawet spotkania z zagranicznymi ekspertami. Ostatnio (pisałem o tym w lutym tego roku w felietonie Walec postępu przyśpiesza) głośna stała się sprawa prof. Ewy Budzyńskiej z Uniwersytetu Śląskiego. Naraziła się postępowym, lewackim władzom śląskiej uczelni swoimi nieskrywanymi sympatiami do tradycyjnego katolickiego modelu rodziny. W 1944 r. George Orwell (1903–1950) następująco skomentował tendencję do szafowania przymiotnikiem ‘faszystowski’ w debacie publicznej: „Słowo faszyzm – będące w powszechnym użytku – pozbawione jest niemal zupełnie znaczenia. Słyszałem, jak faszyzmem nazwano: rolników, sklepikarzy, Kredyt Społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze”. Przyznam się, że tu mnie Orwell zaskoczył… W kolejnych latach przymiotnik ‘faszystowski’ – odnotowują fachowcy badający rzeczony epitet – był używany przez ZSRR na określenie większości działań państw zachodnich (podobnie jak ‘imperialistyczny’), a także na określenie dowolnej działalności antykomunistycznej. Zgodnie z tą definicją faszyzm panował praktycznie we wszystkich państwach kapitalistycznych, a faszyzm niemiecki był jedynie najbardziej reakcyjną jego postacią. O żywotności dyrektywy Stalina świadczy fakt, że oskarżenia o faszyzm, kierowane wobec dowolnych osób, państw lub organizacji występujących w danym momencie przeciwko interesom Rosji, są powszechną praktyką także we współczesnych mediach rosyjskich. Myślę, że warto to wszystko mieć na uwadze, przyglądając się ostatnim wyborom prezydenckim. Wynika z nich bowiem, że 2/3 młodych Polaków głosowało na lewoskrętnego, związanego z Platformą Rafała Trzaskowskiego. Wyborcy starsi częściej oddawali głos na Andrzeja Dudę. Niewykluczone, że

pewne spostrzeżenia natury ogólnej, odnoszące się do niektórych prawidłowości tu zachodzących. I tak: obserwacje wskazują, że powrót do tego, co wydawało się w Polsce nieodwołalnie minione, nie jest dziełem przypadku. Okazało się bowiem, że lewactwo/komuniści zna-

i artystów (jej słowa można jednak też śmiało odnieść do środowisk uniwersyteckich): „Właściwie wszyscy w naszym świecie uważaliśmy się za lewicę. Nie było między nami zasadniczych różnic w kolorze upierzenia, były natomiast znaczne różnice pomiędzy odcieniami”. Według Osieckiej były to autentycznie

ŹRÓDŁO: BUNDESARCHIV / WIKIPEDIA

W

Polsce, kraju, który padł ofiarą hitleryzmu, gdzie jego wyznawcy uprawiali ludobójstwo, po formalnym, instytucjonalnym upadku komunizmu (1989 r.) oskarżenie tego typu należy do najcięższych obelg. Rzucanie ich bez jakichkolwiek sensownych/rozumnych uzasadnień to nie tylko dowód degeneracji i społecznej degrengolady. To dowód niszczenia demokracji, debaty i języka. Niewątpliwie na celowniku tropicieli tak pojętego faszyzmu znalazł się ostatnio Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris. Siły lewackiego postępu, usiłujące zdyskredytować Instytut, określiły go mianem faszystowskiego. – Pani poseł Anna Maria Żukowska – mówi mecenas Jerzy Kwaśniewski, prezes Instytutu – nazwała nas instytutem kultury faszystowskiej. Natomiast pani reżyser Agnieszka Holland w wywiadzie dla onet.pl zarzuciła instytutowi wprowadzanie „faszystowskich ustaw”. Odnosiła się do Samorządowej Karty Praw Rodzin, która zakłada, że „rodzina jest fundamentem ładu społecznego i podstawową wspólnotą społeczną, która stanowi optymalne środowisko rozwoju człowieka”. Holland wpisała się tą wypowiedzią w ton komentatorów, którzy uważają, że karta stygmatyzuje osoby spod znaku LGBT i ich bliskich. Pani reżyser poszła ostro: „Pod hasłami rodziny, dziecka, dobra dzieci i wolności wprowadza faszystowskie ustawy, putinowsko-faszystowskie”. Siły lewackiego postępu w walce z Instytutem poszły – jak to się w takim przypadku mówi – na wyjątkową łatwiznę. Myślę, że każdy uczciwy uczestnik debaty (gdyby oczywiście do niej doszło) musiałby przyznać, że ułatwianie sobie polemiki z odmiennymi poglądami poprzez ubranie adwersarza/przeciwnika w faszystowski kostium to wyjątkowo cyniczny przykład psucia publicznej debaty. Instytut Ordo Iuris istnieje siódmy rok, a jego istotnym celem jest wspieranie (udzielanie pomocy prawnej) każdej organizacji, która podziela jego cele statutowe. Udało mu się skupić dość liczne grono prawników, akademików, którzy w swojej działalności koncen-

leźli sposób na przetrwanie i powrót do władzy. Poznajmy opinię włoskiej komentatorki Barbary Spinelli (córki jednego ze współtwórców Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej) na temat zmian zachodzących w naszym kraju: „Po długich poszukiwaniach wschodnioeuropejscy komuniści znaleźli znakomity sposób na przetrwanie. Pozornie dali się rozłożyć, ale po to, aby zaraz się podnieść, tylko już w innej skórze i udając utratę pamięci. […] Odnowiony komunista nie zna wyrzutów sumienia.[…] Komunista ma ważne sprawy. Musi stać się doskonałym kapitalistą, musi wyrobić sobie nową klientelę i przygotować się do odzyskania władzy. […] Partia zeszła wprawdzie w cień, ale system przez nią zbudowany nadal panuje. […] Jest to rodzaj rozgałęzionej mafii, broniącej swoich ludzi i dążącej do zachowania swoich obyczajów” (B. Spinelli, Panta rei, „Kultura”, nr 11, Paryż 1989). Trzeba przyznać, że włoska komentatorka opowiedziała o tym, co się w Polsce stało, w sposób, który może satysfakcjonować najbardziej wybrednego czytelnika. Myślę też, że – jeśli ktoś chciałby lepiej zrozumieć, dlaczego postępowa tzw. nowa lewica (po sromotnej kompromitacji komunizmu) ma się w wolnej Polsce wciąż nieźle – powinien się przyjrzeć mechanizmom rządzącym polską kulturą

i prawdziwie zaangażowane postawy. Tak więc lewicowi twórcy tworzyli lewicową kulturę, ale za to bardzo często w małej lub mniejszej, ale satysfakcjonującej antykomunistycznego odbiorcę opozycji wobec lewicowej władzy. W ten sposób powstała sytuacja, która odpowiadała wszystkim stronom tego układu. Najbardziej jednak chyba zadowoleni byli komuniści. Ludzie kultury de facto umacniali ich władzę i tworzyli podwaliny pod taką świadomość społeczną w przyszłości, że dzieci tych komunistów miały znaczne szanse na dobicie się do rządów w już w Polsce po formalnym upadku komunizmu. Czy ta lewicowa sytuacja w kulturze uległa zmianie po 1989 roku? Nie, bo nie mogła ulec zmianie. Zasoby kulturowe, w tym dostępne księgozbiory, były zdominowane przez elementy lewicowe, tak że obcowanie z nimi wyciskało lewicowe piętno na ich odbiorcach. Po 1989 roku twórcy nowej, już wolnej kultury kształceni byli i formowani intelektualnie przez starych, lewicowych twórców! Mało tego, ci lewicowi twórcy inspirowali/ zachęcali swoich wychowanków do poznania postmodernizmu amerykańskiego. Zachęcali do aplikowania nam współczesnej zachodniej pedagogiki, która każe traktować nieufnie wszystko, co kojarzy się z dawnymi „nacjonalistycznymi tożsamościami”.

była PRL i jakie jest jej dziedzictwo. Prawomocność ocen w tym zakresie opieram na wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego – Prezesa Najwyższej Izby Kontroli w latach 1992–1995, który odsłania mechanizmy i źródła patologii w gospodarce. Stwierdza w sposób jednoznaczny, że proces ekonomicznej transformacji w Polsce miał charakter patologiczny. W następstwie czego „olbrzymią przewagę w podejmowaniu własności państwowej mieli ludzie związani z dawnym systemem (…) Mieli oni przede wszystkim (…) do tej własności dużo bliżej niż inni. Wszak państwo komunistyczne załamało się, ale to nie oznaczało, że państwo jako takie przestało istnieć. Stąd podstawowy trzon zapoczątkowanego kapitalizmu (…) polegał generalnie na tym, że państwo oddawało ludziom z sobą związanym część majątku narodowego do pełnego wykorzystania. Klasycznym przykładem była umowa na zbyt. Inaczej mówiąc, pracownicy przedsiębiorstwa, oczywiście z reguły jego kierownictwo, zakładali spółkę, której jedynym zadaniem był zakup od przedsiębiorstwa całej jego produkcji oraz zbyt tej produkcji. (…) Powodowało to, że grupa ludzi, tylko ze względu na swoje usytuowanie w systemie, miała szansę bez żadnych pieniędzy (warto przypomnieć, że można było wtedy za 300 zł założyć spółkę), za pomocą pieniędzy fikcyjnych uzyskiwała całkiem niefikcyjne dochody, tanio kupując, a drogo sprzedając produkty danego przedsiębiorstwa. To był jeden z pomysłów na tzw. spółkę nomenklaturową. Były i inne – podaję stosunkowo najprostszy” (L. Kaczyński, Czy pierwszy milion musi być ukradziony?, „Więź”, 1996 nr 4). No cóż, komentarz do tego, czego dowiadujemy się o Polsce czasów transformacji ustrojowej od kompetentnego urzędnika, nie może być inny, aniżeli ten, który sformułowałem przy okazji przekazania Czytelnikowi tego, co opowiedziały o Polsce Barbara Spinelli i Agnieszka Osiecka. Jedno jest pewne: brak rozeznania u Polaków nie jest zapewne obojętny dla ich zachowań przy urnach wyborczych. Ponad wszelką wątpliwość wyniki głosowania są przesądzone nie głosami niezależnych intelektualistów, mędrców i proroków, lecz mas. Owe masy są zbiorowością, która przypomina raczej prostodusznego i łatwowiernego olbrzyma, który wykonuje proste prace, ufny, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Zresztą trudno poniekąd wymagać, aby kandydat prowadził kampanię wyborczą pod hasłem: „Jest źle, ale jak mnie wybierzecie, będzie jeszcze gorzej”. Musi niepokoić, że w Polsce reklama polityczna funkcjonuje zgodnie z formułą: „wszystkie chwyty dozwolone”.

Olbrzym-wyborca – ten, który poddał się manipulacji, będzie więc wykopywał ziemniaki, otrzymując łętowiny, kosił zboże, otrzymując korzenie… Podeptane nadzieje olbrzyma sprawiają jednak, że przy kolejnych egzaminach z demokracji, jak wybory do różnych organów władzy, może się odwrócić plecami („Znak” nr 11, 1991). Przywołane uwagi o wyborach – zauważmy – zostały skreślone prawie trzydzieści lat temu, na początku transformacji ustrojowej. Mimo to – przynajmniej na mój „faszystowski” gust – brzmią dość swojsko. Refleksja końcowa. W dość powszechnym przekonaniu „postępowa” lewica zdominowała zarówno światową naukę, jak i media. Narzuciła swoją interpretację politycznych wartości i haseł. Doprowadziła w ten sposób do sytuacji, iż w odbiorze społecznym pojęcia ‘nacjonalizm’, ‘faszyzm’, ‘prawica’, ‘patriotyzm’, ‘chrześcijaństwo’ są albo tożsame, albo sobie bliskie. Bywa, że są uznawane za wstydliwe i niebezpieczne. Potrzebny jest sprzeciw wobec naporu agresywnej ideologii lewicowej. Zagrożenia tego – choć wokół pełno pokus – nie wolno lekceważyć. Wymaga to oparcia debaty o tolerancji na szacunku dla prawdy, czyli rzetelnej analizy rzeczywistości. Nie obawiając się banału, podkreślmy: tolerancja nie może być oderwana od prawdy. Warto się przyjrzeć, zważywszy że strona lewicowo-liberalna uważa go za swój autorytet, jak przekonująco pisał swego czasu o tolerancji prof. Leszek Kołakowski: „Kościół uważa praktyki homoseksualne za moralnie niedozwolone, odwołując się do Starego i Nowego Testamentu, własnej tradycji i własnej teologicznej interpretacji seksualności. Otóż gdyby Kościół chciał powrócić do prawnego zakazu homoseksualizmu, mógłby być oskarżony o karygodną nietolerancję. Ale organizacje homoseksualne żądają, żeby Kościół swoje nauczanie odwołał, a to jest przejaw karygodnej nietolerancji w drugą stronę. W Anglii były przypadki demonstracji i ataków na kościoły w tej sprawie. Któż jest więc nietolerancyjny? Jeśli niektórzy homoseksualiści twierdzą, że Kościół błądzi, mogą z niego wystąpić, nic im

Prawica powinna do debaty o tolerancji nieustannie dążyć, prowokować ją i do niej zapraszać. Unikanie lub nieudolność w zorganizowaniu skutecznej debaty oddaje pole kłamcom, manipulatorom i propagandystom ignorancji. nie grozi, ale gdy chcą swoje opinie hałaśliwie i agresywnie Kościołowi narzucać, nie bronią tolerancji, lecz nietolerancję propagują” (Mini wykłady o maxi sprawach, Oxford 2003). Myślę, że trudno człowiekowi odnoszącemu się z szacunkiem do własnego rozumu nie przyznać racji Kołakowskiemu. Co w tej sytuacji robić? Nie pretendując do oryginalności tezy, myślę, że niezbędna jest radykalna aktywizacja kręgów konserwatywno-prawicowych w zakresie organizowania debat na temat TOLERANCJI. Słowem, prawica powinna do debaty o tolerancji nieustannie dążyć, prowokować ją i do niej zapraszać. Unikanie lub nieudolność w zorganizowaniu skutecznej debaty na temat sensownie pojętej tolerancji oddaje pole kłamcom, manipulatorom i propagandystom ignorancji. Myślę też, że dalsza dominacja tej destrukcyjnej/lewackiej formacji może zagrażać istnieniu niepodległej, suwerennej Polski i wolności każdego z nas. Niezbędny jest więc zdecydowany opór, zwłaszcza że konserwatyści/prawica mają potężne argumenty. Mają rację! Czyż trzeba jeszcze chcieć czegoś więcej? Okazuje się, że tak. Mieć rację to za mało. Trzeba jeszcze o tym wiedzieć. Tymczasem, póki co, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że dwóch na trzech młodych Polaków o tym po prostu nie wie (M. Pawlicki, „Sieci”, lipiec 2020). Jak to się stało? Wciąż za mało o tym mówimy i myślimy. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

6

P

or. Teofil Morelowski „Schmidt” doręczył ten rozkaz 2 maja o godz. 10 do rąk por. Stanisława Baczyńskiego „Wagnera”, zastępcy kpt. Tadeusza Puszczyńskiego „Wawelberga”. Warto zwrócić uwagę na to, że dopiero godzinę po doręczeniu rozkazu do Strzelec Opolskich Korfanty – naciskany, wręcz szantażowany przez Ślązaków – podpisał rozkaz rozpoczęcia powstania (2 maja, godz. 11). Baczyński przekazał rozkaz dalej, do zespołów dywersyjnych. „Wawelberg” – kpt. Puszczyński był wtedy w Bytomiu, a tylko on mógł wydać rozkaz wykonania zadań. Pod jego nieobecność do rozkazu powinno być dołączone specjalne hasło, które w tym dniu brzmiało „Konrad”, ale Baczyński go nie znał. Dwaj dowódcy oddziałów, por. Strzelczyk-Łukasiński „Szaleniec” i por. Pelc, mieli pewne wątpliwości, ale po namyśle, nie wiedząc, kiedy wróci Puszczyński, zdecydowali się jednak przystąpić do dzieła. Puszczyński w Bytomiu dowiedział się, oddziały peowiackie z lewego brzegu Odry, mające osłaniać działania grup destrukcyjnych, dostały rozkaz wycofania się. Tak więc zgodnie z planem operacyjnym, opanowanie dworca kolejowego w Opolu-Groszowicach było nierealne. Trudno powiedzieć po latach, kto i dlaczego tak postanowił, można się jedynie domyślać, że ci, którzy nie wierzyli w sukces powstania. Wydanie tego typu rozkazów w ostatniej chwili mogło pokrzyżować szyki całemu przedsięwzięciu. Górnicy wchodzący w skład zespołów dywersyjnych niekoniecznie musieli znać drogi i bezdroża na lewym brzegu Odry. Na szczęście obowiązkowi Ślązacy w wielu przypadkach nie usłuchali rozkazu i osłaniali akcję. Nie chcieli zawieść swoich. Już po południu 2 maja „Wawelberg” był w Strzelcach Opolskich. Polecił por. Morelowskiemu likwidację kwatery dowództwa i wywiezienie ważnych dokumentów do Sosnowca. W akcji Mosty miało wziąć udział 10 oficerów, 9 podchorążych, 24 podoficerów i 20 szeregowców. Niestety Stanisław Baczyński, proszony o udanie się na czas akcji do Kluczborka, by wesprzeć niezbyt doświadczonego ppor. Juliusza Jarosławskiego „Szulca”, dowódcę grupy „N”, odmówił. Skutek był taki, że w opolskiej grupie było 3 doświadczonych konspiratorów i bojowców, a w Kluczborku w grupie składającej się z dwóch pododdziałów – jeden oficer, bez doświadczenia konspiracyjnego i o małym doświadczeniu bojowym. W Opolu okazało się, że oddziały zaodrzańskie wycofały się zgodnie z bytomskim rozkazem Komendy Wojsk Powstańczych. O tym, że opanowanie dworca kolejowego stało się nieaktualne, nie zdążono powiadomić zespołów grupy „A” i grupy „G”. I znowu niewiara we własne siły „kawiarnianych” polityków z Bytomia spowodowała zamieszanie.

Fala strajkowa 1919 r. Rok 1919 zamienił się w prawie nieustająca falę strajków, w których wzięło udział 452 tys. robotników – gdy cały region liczył ok. 2 miliony mieszkańców. Jeden z inspektorów przemysłowych podsumował, że w 1919 r. „całe pierwsze 9 miesięcy stały pod znakiem niezliczonych dzikich strajków. (...) Jedna fala strajkowa następowała po drugiej. Brutalne wystąpienia przeciw dyrektorom i urzędnikom przedsiębiorstw były zjawiskami codziennymi. (...) Pod kierunkiem komisarza rządowego Hoersinga przywódcy Wolnych Związków Zawodowych, Chrześcijańskich Związków Zawodowych, Niemieckich Związków Zawodowych Hirsch-Dunckera i Zjednoczenia Zawodowego Polskiego czynili wysiłki, aby dodatnio wpłynąć na robotników, skłonić do podejmowania pracy oraz zaniechania aktów terroru. Jednak przywódcy [związkowi] często niedostatecznie panowali nad sytuacją wśród robotników”. Wieczorem 2 stycznia 1919 r. w Królewskiej Hucie doszło do demonstracji pod hasłami podwyżek płac. Następnego dnia zaczęły w mieście wybuchać strajki. Przed gmachem Inspekcji Górniczej robotnicy zostali ostrzelani przez wojsko: padło aż 17 zabitych i 21 rannych, a 6 stycznia władze niemieckie wprowadziły stan oblężenia w Królewskiej Hucie, Świętochłowicach, Wielkich Hajdukach, Chorzowie i Lipinach. Co ciekawe, tej

KURIER·ŚL ĄSKI Zgodnie z planami powstanie miało wybuchnąć w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. o godz. 3 nad ranem. Do miejsca postoju Dowództwa Oddziałów Destrukcyjnych w Strzelcach Opolskich trafił rozkaz specjalny: „DOP Brochwicz L.Dz. 229/op. Do pana Wawelberga. Wykonać w nocy z drugiego na trzeci maja tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku. Podpisano (-)M. Mielżyński; (-) z. zg. Lubieniec”.

Wybuch III powstania śląskiego – akcja Mosty Historia powstań śląskich · Część XXII Jadwiga Chmielowska

Wieczorem kpt. Puszczyński i por. Baczyński dotarli do Szczepanowic, gdzie trwały już gorączkowe prace. Rozkaz dotarł około południa, więc Wiktor Wiechaczek i Herman Jurzyca, górnicy pracujący w kopalni w Świętochłowicach, zdążyli przybyć na miejsce. Spod rozkopanych klepisk stodół rodzin Damboniów i Biasów wyjęto materiał wybuchowy, lonty, spłonki i broń, które trzymano w pogotowiu. Sześciu miejscowych peowiaków, nie usłuchawszy bytomskich rozkazów, pozostało, by wspierać zespół dywersyjny. Okazało się, że lont źle był zabezpieczony i zamókł. Do użytku nadawało się tylko kilka metrów. Zadanie wysadzenia dwóch granitowych przęseł stało się niewykonalne, postanowiono jednak wysadzić przynajmniej jedno. Most w Szczepanowicach był niezmiernie ważny strategicznie, ale zarazem trudny do wysadzenia. Położony był na przedmieściach Opola, w pobliżu siedziby Międzysojuszniczej Komisji Rządzącej i Plebiscytowej, przy której miało kwaterę Dowództwo Wojsk Alianckich. Tą akcją miał dowodzić sam Puszczyński. „Postanowiono zatem 320 kg melinitu (tyle wynosił ładunek wybuchowy przeznaczony na cały most) umieścić w jednym filarze. Stało się to powodem dodatkowych trudności, gdyż przygotowane detonatory okazały się nieodpowiednie do takiej ilości materiału wybuchowego. Zachodziła obawa, iż podczas detonacji wybuch rozrzuci melinit, nie zdążywszy go zapalić. Sytuację uratował Wiechaczek, mający doskonałe przygotowanie saperskie z czasów służby w niemieckiej armii, sporządzając specjalny detonator. Cały zapas detonatorów, liczący kilkaset dwugramowych spłonek z piorunianem rtęci, wsypał do puszki, w której umieścił 10 kg melinitu. Wyprodukowany ad hoc detonator miał jednak tę wadę, iż w każdej chwili groził wybuchem. Ale był to jedyny sposób wykonania zadania” – pisze Zyta Zarzycka w książce Polskie działania specjalne na Górnym Śląsku 1919–1921, s. 121. Ze zszarpanymi nerwami, gdyż najmniejsze potkniecie Wiechaczka niosącego

detonator skończyłoby się dla samych dywersantów tragedią, jeszcze przed północą dotarli na miejsce i założyli ładunki.

G

órna cześć mostu była oświetlona i patrolowana. Przez most przejeżdżał pociąg. Dróżnik dostrzegł jakieś ruchy i podniósł alarm. Konspiratorzy zdążyli jednak podpalić lont i odskoczyć na miejsce zbiórki. Ponieważ most nie wyleciał w powietrze, Puszczyński z Piechaczkiem i Jurzycą wrócili i stwierdzili, że lonty zgasły. Jurzyca podpalił je ponownie.

Tak więc 18-letni bojowiec ze Świętochłowic zniszczył doszczętnie jedno przęsło. Droga odwrotu szła przez wiosenne rozlewiska i bagniste łąki nadodrzańskie. Tak forsownego marszu nie wytrzymał Stanisław Dzięgielewski „Kuba”. Jeszcze w 1918 r. w potyczce Pogotowia Bojowego PPS z żandarmami austriackimi został ciężko ranny w nogę, która od tej pory była sztywna. Aby nie spowalniać marszu, postanowił przebijać się na własna rękę. Nad ranem „Wawelberg” ze swoim zespołem doszli do miejsca przeprawy, lecz nie czekała na nich grupa „G”, która miała podążać

w stronę Groszowic. Destruktorzy połączyli się natomiast z napotkanym oddziałem piechoty powstańczej idącym do Strzelec Opolskich. Napotkany patrol rowerzystów grupy „G”, wysłany przez por. Dąbrowskiego w celu nawiązania łączności z Wawelbergiem, otrzymał rozkaz odwrotu i poniechania dworca w Groszowicach, ale w drodze powrotnej do oddziału zgubił się. Po przekroczeniu rzeki dywersanci mogli przemieszczać się w miarę spokojnie, gdyż teren ten był już objęty powstaniem. Wieczorem 3 maja dotarli do Kamienia Śląskiego. Dwa dni później dołączyli do nich Dzięgielewski z ppor. Miładowskim. Kpt. Puszczyński tak wspomina tamten odwrót: „Rozwidniało się już zupełnie. Zaczął padać drobny dokuczliwy deszcz i ludzie, przemęczeni i marszem i wrażeniami, robili wrażenie zupełnie wyczerpanych. Oddział rozciągnięty był na przestrzeni mniej więcej 400 metrów. Wydostaliśmy się na drogę. Zarządziłem, aby wszystkich napotkanych przechodniów, idących w kierunku przeciwnym, zatrzymywać i zabierać ze sobą (…) Po pewnym czasie spotkaliśmy orkiestrę wiejską, która z wielkim graniem i hałasem wracała z jakiegoś wesela. Grajkowie – zawróceni z drogi – nie rozumiejąc zupełnie, czego chcemy od nich, szli potulnie za nami na końcu oddziału. W pewnej chwili usłyszałem skoczny marsz weselny (…) zależało mi na tym, aby oddział posuwał się jak najciszej (…) Cisza nie trwała jednak długo. Nie uszliśmy nawet paru kilometrów, gdy doszła mnie melodia wygrywanego z wielkim namaszczeniem marsza, tym razem żałobnego (…)” (Puszczyński, Studium bez tytułu, Rozdział IV, Akcja pod Opolem, b.s.). Orkiestra grała na zamówienie idących na końcu kolumny. Oczywiście złamane zostały wszelkie instrukcje, ale incydent rozbawił powstańców, a nawet dodał im sił. Drugim oddziałem Grupy „A” dowodził na polecenie „Wawelberga” faktycznie kpr. Bohdan de Nissau, choć formalnym dowódcą był pchor. Pelc. Rozkazy dotarły szybko i sprawnie. Do wysadzenia mostu kolejowego

na Budkowiczance w pobliżu Starego Popielowa użyto trzech skrzyń ekrazytu w nabojach górniczych. Detonatory stanowiły dwugramowe spłonki z piorunianem rtęci i lonty. Oddział stacjonował w Siołkowicach Starych i w drodze, by nie przybyć za wcześnie do miejsca akcji, zatrzymał się na odpoczynek w zagrodzie Synowskiego w Starym Popielowie. Pomimo dużego ruchu pociągów, zakładanie ładunków trwało 45 min. Czekano jednak na wybuch pod Opolem. Bano się bowiem, że przedwczesny wybuch może zniweczyć tamtą, o wiele trudniejszą akcję. Gdy usłyszano wybuch w Szczepanowicach, natychmiast odpalono lont i most przestał istnieć. Zgodnie z rozkazami planu operacyjnego, oddział udał się w kierunku Groszowic. Po drodze doszło do walki z niemieckimi leśnikami, a po spotkaniu z patrolem Policji Plebiscytowej i wobec niebezpieczeństwa ze strony włoskich oddziałów zdecydowano się iść prosto do rejonu koncentracji w Kamieniu Śląskim. Trwało to dwa dni.

T

rzecim oddziałem Grupy „A” dowodził „Szaleniec” – ppor. Franciszek Strzelczyk-Łukasiński. Wraz z podchorążymi Tadeuszem Meissnerem „Tadkiem” i Mieczysławem Studenckim „Panfilem” zabrali materiały wybuchowe ze wsi Chróścina, gdzie stacjonowali, i udali się zniszczyć tory nieopodal wsi Dąbrowa. Chodziło o unieruchomienie linii kolejowej Opole–Brzeg–Wrocław. Dowództwo Oddziałów Destrukcyjnych zdecydowało się zrezygnować z wysadzenia mostu na Nysie Kłodzkiej pod Lewinem, gdyż był on położony zbyt daleko od granicy obszaru plebiscytowego. „Minowanie przerywano kilkakrotnie na skutek ciągłego ruchu pociągów. Jeden z pociągów towarowych najechał na pozostawione na torach spłonki, które przedwczesną eksplozją zaalarmowały jego załogę i w efekcie niemiecką policję, ale minowanie udało się zakończyć. Spowodowano katastrofę pociągu towarowego i uszkodzono mostek, po którym biegły szyny” (Z. Zarzycka, op. cit.). Akcję osłaniało dwóch miejscowych peowiaków, którzy po wykonaniu zadania wrócili do swoich wiosek. Odwrót do granicy obszaru plebiscytowego przebiegł bez komplikacji, mieli natomiast problem z przeprawą przez Odrę. Wysłali więc do pobliskiej wsi Folwark pchor. Studenckiego, by nawiązał kontakt z powstańcami. Wieś ta miała być wg planu operacyjnego obsadzona przez oddział powstańczy. Rozkaz DOP z Bytomia cofnięcia się za Odrę sprawił, że stacjonowali w niej Niemcy. Pchor. Studencki dostał się w ich ręce i w efekcie przesiedział w opolskim areszcie do zakończenia III powstania. Strzelczyk i Meissner, ukryci w wiklinie, natknęli się na Miładowskiego i Dzięgielewskiego z oddz. opolskiego. Pod osłoną nocy przedostali się na kwaterę Meissnera u krawca

Społeczny wymiar powstań śląskich często umyka uwadze stron zainteresowanych historyczno-politycznym sporem o ich charakter. Zawężanie przyczyn ich wybuchu jedynie do polityczno-ideologicznego starcia dwóch lub trzech koncepcji kształtowania przyszłych losów ziem śląskich po I wojnie światowej jest wyrazem braku zrozumienia dla głębszych procesów, które je poprzedzały lub przebiegały równolegle do nich i je przenikały.

Społeczny wymiar powstań śląskich (II) Stanisław Orzeł masakry nie upamiętniono ani w Polsce międzywojennej, ani w PRL, ani w nowej Polsce. Jakoś nie pasuje do oficjalnej historii regionu… W kopalni „Emma/Dębieńsko”, gdy negocjacje się przeciągały, 14 stycznia 1919 r. załoga przyjęła rezolucję, że bierze dyrektora jako zakładnika do czasu otrzymania odpowiedzi z dyrekcji generalnej. Siłą wyciągnięto go z biura, wsadzono do taczki od wapna i zawieziono do cechowni. Wówczas na wniosek Wasnera z Rybnika prawicowy socjaldemokrata, przewodniczący Centralnej Rady Robotniczej i Żołnierskiej w Katowicach, komisarz rządów Rzeszy i Prus dla Śląska i Zachodniego Poznańskiego, Otto Hörsing, ogłosił na kopalni stan oblężenia. Kompania wojska obsadziła zakład, załogę zapędzono do roboty bagnetami, 28 górników trafiło do więzienia w Raciborzu… Pod wrażeniem radykalnych, choć żywiołowych wystąpień robotników

w miastach, strajki i demonstracje mnożyły się na wsiach Górnego Śląska z dnia na dzień. Ich podłożem była wzrastająca drożyzna i pogarszające się po w wyniku wojny i klęski Niemiec warunki życia ludności. Z tego okresu datują się wystąpienia robotników leśnych z powiatu namysłowskiego, do których przyłączyli się rosyjscy jeńcy wojenni zatrudnieni jeszcze w tym rejonie. Wystąpienia te nosiły charakter żywiołowy i nie były zorganizowane. Przeciw nim wystąpiły wrocławskie władze kościelne. W liś­ cie pasterskim z 22 stycznia 1919 r. w związku z okresem rozpoczynającego się Wielkiego Postu kardynał Adolf Bertram pisał, że do chat śląskich puka nienawiść klasowa, wzywająca do walki przeciwko istniejącemu porządkowi gospodarczemu. Mimo to pod koniec stycznia 1919 r. wybuchł strajk robotników rolnych w dominium Siemianowice, którym kierowało Zjednoczenie

Zawodowe Polskie. Po kilku dniach załoga majątku otrzymała podwyżkę płacy, o czym doniosły „Nowiny Raciborskie”, wzywając robotników rolnych do wstępowania w szeregi ZZP, stojącego na platformie ugody z właścicielami ziemskimi. W styczniowej odezwie do robotników rolnych ZZP apelowało: „Dopierośmy zrzucili kajdany krępujące naszą wolność i możliwe, że chaos świata przygłusza w nas obowiązki obywatelskie. Nie wolno nam jednak rzucać się w wir walk klasowych, jak to czynią dziś robotnicy Rosji, Niemiec, Austro-Węgier itd. (…) Niech więc rolnicy pracodawcy będą względni i niech im nie brakuje na dobrych chęciach do porozumień, niech i robotnicy rolni zorganizują się w szeregi i karnie w porozumieniu z przywódcami związków żądają słusznych potrzeb, a na pewno unikniemy wstrząśnień, jakie zachodzą w krajach sąsiednich”.

Strajk marcowy Wreszcie – strajk marcowy 1919 r., wywołany przez komunistów. 5 marca stanęło pięć kopalń i kilka hut, a w następnych dniach strajk rozszerzał się na wieść o starciach w Berlinie komunistów z policją i apelu konferencji 11 największych rad delegatów robotniczych z całej Polski, którzy w Warszawie wezwali do dwudniowego strajku powszechnego z żądaniami wolności obywatelskich i zaprzestania działań wojennych przeciw Rosji radzieckiej. Od 8 marca trwały kierowane przez komunistów starcia zbrojne robotników z siłami niemieckimi w Michałkowicach, Mikulczycach, Porębie, Szopienicach, w Zabrzu, Radzionkowie, Rokitnicy, Wielkich Hajdukach, Świętochłowicach i Kochłowicach. Wśród członków Rady Robotniczo-Żołnierskiej w dziś świętochłowickich Lipinach byli działacze Komunistycznej

Partii Górnego Śląska, Polskiej Partii Socjalistycznej zaboru pruskiego, jak i Sozialdemokratische Partei Deutschalnd (Sojaldemokratycznej Partii Niemiec). W Laurahucie (Siemianowice Śl.) 8 marca na salę, gdzie wiecowali robotnicy, wszedł oddział Grenzschutzu z pobliskiej granicy i... złożył w ich ręce broń: 13 karabinów i 2 karabiny maszynowe. Manifestanci zajęli stację kolejową i bank. W Bobrku pod Bytomiem robotnicy przejęli transport kilkuset karabinów, które rozdzielono wśród górników kopalni „Johanna”. W Miechowicach doszło do starć z żołnierzami chroniącymi dyrektora kopalni „Preussen”. Nic dziwnego, że w Słowie napomnienia do katolików śląskich z 8 marca wrocławski kardynał Bertram głosił, „iż od czasów katastrofy listopadowej 1918 r. wiele okręgów prowincji śląskiej stało się widownią groźnych rozruchów, które coraz bardziej Dokończenie na sąsiedniej stronie


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI Paliwody, działacza polskiego w lewobrzeżnej dzielnicy Opola. Do bazy oddziałów dywersyjnych w Radzionkowie dotarli po kilku dniach. Dowódca grupy „G”, por. Dąbrowski „Maniewski”, dostał rozkaz zmieniający odwrót – zamiast na Kamień Śląski, polecono mu kierować się na Groszowice. 2 maja godz. 18 dotarł do Gogolina łącznik z pisemnym rozkazem: „Wykonać dnia 3 maja w godz. między 12 a 2 w nocy”. Kierunek odwrotu przekazano ustnie. Nie było już czasu na rozpoznanie nowej drogi. Postanowiono, że po akcji obydwa zespoły spotkają się we wsi Malinia. Drogę z Dobrej, gdzie miano przeprowadzić akcję, sprawdzał i zabezpieczał miejscowy oddział peowiaków. Zlikwidowawszy bazę w Stablowie, po godzinnym marszu oddział trafił na miejsce. Zgodnie z rozkazem dowództwa, należało unikać niepotrzebnych ofiar. Nie wolno było minować mostu podczas przejazdu pociągu pasażerskiego. Natychmiast po przejeździe takiego pociągu przystąpiono do zakładania ładunków. Sprawni minerzy uwinęli się w 20 minut. Na straży stał Rafał Trębaczowski, gdyż oddział osłonowy nie przybył na czas. Kilkunastoosobowy oddział peowiaków pojawił się w momencie zakończenia prac saperskich. Noc i warunki pogodowe osłabiły widoczność tak że omal nie ostrzelano się przez pomyłkę. Por. Dąbrowski rozkazał również zniszczenie biegnących obok torów linii telekomunikacyjnych (telegraficznej i telefonicznej). Tuż przed godz. 1 w nocy lont został podpalony. Po zniszczeniu mostu na rzece Białej wycofano się do wsi Malinia.

prawy brzeg rzeki Osobłogi i poprzez Gogolin skierować się na północny wschód, w rejon Kamienia Śląskiego. Rozlane wody rzeki były jednak nie do przebycia. Dlatego zmieniono trasę odwrotu. Po ominięciu Głogówka oddział maszerował dalej lewym brzegiem Osobłogi aż do Krapkowic. Minąwszy ujście Osobłogi do Odry, przedostał się na prawy brzeg tej rzeki po moście drogowym. Następnie pomaszerował do Gogolina, stąd pociągiem dotarł do Kamienia Śląskiego. Trasa odwrotu wydłużyła się o ok. 120 km, ale oddział bez strat i jako pierwszy z zespołów dywersyjnych osiągnął Kamień Śląski” (Z. Zarzycka, op. cit., s. 131).

rugi zespół grupy „G” pod dowództwem ppor. Nowaczka „Koryńskiego” wysadził most na Odrze pod Krapkowicami i dwa patrole tego zespołu wycofywały się również na Malinię. Jeden z nich wpadł w ręce policji plebiscytowej. Dowódca okazał się Polakiem. Pod pozorem odstawienia do gogolińskiego aresztu odeskortował Emanuela Michalika i Gracjana Malinowskiego w opanowany przez wojska powstańcze rejon Góry św. Anny, skąd bez problemu dotarli do miejsca koncentracji w Kamieniu Śląskim. Drugi patrol – w składzie ppor. Nowaczek „Koryński”, sierż. Papiernik, plut. Musiałek „Karlik Kocynder”, kpr. Włodarczyk „Wilk” – dotarł do Malini 3 maja około 3 nad ranem. Po trzech godzinach dołączył ppor. Dąbrowski ze swoimi ludźmi. Zapadła decyzja, by kontynuować marsz na Groszowice. Wysłano jednak patrol rowerowy Walentego Musiała i Pawła Włodarczyka na spotkanie z Wawelbergiem, od którego otrzymali rozkaz wycofania się w kierunku Kamienia Śląskiego, lecz w drodze powrotnej do oddziału zgubili się. Niestety nikogo z miejscowych Ślązaków nie było w zespole. Peowiacy z oddziału osłaniającego zaraz po akcji powrócili do swych miejscowości. We wsi Gronowice oddział

ppor. Dąbrowskiego został otoczony przez patrol niemieckiej policji i trafił do opolskiego aresztu. Patrol rowerowy przedostał się bez przeszkód w rejon planowanej koncentracji. Grupa „UE” dostała rozkaz podpisany przez Wawelberga wyznaczający na rozpoczęcie akcji godz. 2 w nocy. W skład stacjonującego w Głogówku oddziału kpt. Poboga-Prusinowskiego wchodziły zespoły, których dowódcami byli podchorążowie: Stanisław Gliński „Korczak”, Janusz Meissner „Orski” i Józef Sibera „Nowacki”. W zabudowaniach Pawła Jureckiego, rolnika we wsi Dzierżysławice pod Głogówkiem, znajdował się magazyn tej grupy. Po przeprowadzonej akcji punkt zborny wyznaczono również w Kamieniu Śląskim, a w razie problemów rozkazano zameldować się aż w Sosnowcu. O godz. 0.30 zespół pchor. Meissnera wyruszył do akcji. Miał wysadzić jedynie tory kolejowe, więc otrzymał 4 kg ekrazytu. Ładunki podłożono niedaleko Racławic Śląskich, w miejscu, gdzie pod szosą szły tory. Po 12-kilometrowym marszu wysadzono linię kolejową o godz. 3.07, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem towarowym, wykolejając go. Bojowcy wycofali się w kierunku na Gierałtowice–Cisek Bierawę. Wieczorem 3 maja zameldowali się w Kamieniu Śląskim. Oddział destrukcyjny pchor. Józefa Sibery „Nowackiego”, po przejściu 9 km bezdrożami i mokradłami, dotarł do swojego mostu. Mieli go pilnować Włosi. Okazało się, że tej nocy nie wystawili posterunków. 100 kg melinitu podzielono na partie. 25 kg umieszczono pod mostem, a resztę na torach. Ładunki połączono lontem detonującym, z którym był związany lont prochowy Bickforda. Ponieważ w oznaczonym czasie ładunek nie wybuchł, trzech bojowców na czele z dowódcą wróciło na miejsce założenia ładunku. Lont się tlił. Zdążyli odskoczyć, gdy potężny wybuch rozrzucił belki mostu i szyny w promieniu 1 km. Po akcji zespół wycofywał się na południe w kierunku Głubczyc. Miał przekroczyć granicę Czechosłowacji. Krótsza droga wiodła przez teren objęty wysadzaniem mostów, więc była niebezpieczna. W Głubczycach pchor. Sibera i kpr. Cegłowski („Draga”) wpadli w ręce niemieckie, lecz po dwutygodniowym śledztwie zostali zwolnieni z powodu braku dowodów winy. Reszta zespołu bezpiecznie się wycofała i po kilku dniach zameldowała w Dowództwie Oddziałów Destrukcyjnych. Ułatwione zadanie miał zespół pchor. Stanisława Glińskiego „Korczaka”. Włosi pilnujący mostu siedzieli w budce dróżnika – ok. 300 m dalej. Każdy z członków zespołu miał do założenia jeden ładunek; łącznie podłożono 76 kg melinitu. Gliński połączył 4 lonty wolnopalnym lontem Bickforda. O godz. 3.10 nastąpił wybuch – tuż przed nadjeżdżającym pociągiem. Członkowie zespołu spotkali się w lasku pod Błażejowicami, 5 km od wysadzonego mostu. Oddział „zgodnie z planem miał przedostać się w bród na

przybierają na sile”. Wzywał wiernych, aby trzymali się z dala od tych, którzy podburzają do nienawiści klasowej. „Trzeba potępiać gwałty i przesadne żądania, mogące doprowadzić kraj do ruiny gospodarczej. Zbrodnicze bowiem są owe szalone gwałty, do których nawołują buntownicy i wichrzyciele. Ktokolwiek wspiera te rozruchy, dopuszcza się zbrodni względem świętego porządku ustanowionego przez Boga. W tymże Słowie napomnienia kardynał wzywał żołnierzy do wypełniania obowiązków „utrzymania bezpieczeństwa, spokoju i ładu”, nawoływał: „Czy dawny dobry duch karności i wierności, którym odznaczały się wojska w sierpniu 1914 r., miałby teraz wojsko opuścić?”. Było to jawną zachętą do spotęgowania terroru tak na wsi, jak i w mieście. Między 10 a 13 marca strajkowało 35 spośród 63 kopalń, trzy huty i kilka grup kolejarzy. Żądano zniesienia stanu oblężenia na Górnym Śląsku, przyznania radom robotniczym uprawnień policyjnych i utworzenia „czerwonej gwardii”, likwidacji freikorpsów jako oddziałów kontrrewolucyjnej soldateski, rozbrojenia oficerów, studentów i burżujów, powołania trybunału rewolucyjnego i osądzenia Hohenzollernów, Paula Hindenburga i Ericha Ludendorfa oraz socjaldemokratycznych zdrajców rewolucji w Niemczech – Friedricha Eberta, Philippa Scheidemanna i Gustawa Noskego. Do próby połączenia ruchu strajkowego na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim doszło 10 marca:

robotnicy z Michałkowic i Siemianowic ruszyli pochodem w stronę Czeladzi, aby wymusić otwarcie granicy i zademonstrować jedność walk robotniczych po obu jej stronach. Pochód został zatrzymany przez Grenzschutz seriami z karabinów maszynowych, natomiast polska straż graniczna otwarła ogień do Grenzschutzu w przekonaniu, że to „Spartakusowcy” ze Śląska próbują się przebić przez granicę. Doszło do regularnej strzelaniny z obu stron granicy. Dopiero większe i lojalne niemieckie oddziały wojskowe opanowały sytuację, zabijając jednego i raniąc dwóch robotników. Jednak 12 kwietnia II ogólnoniemiecki kongres rad w Berlinie odrzucił wnioski A. Jadascha z Piaśnik o zniesienie stanu oblężenia na Górnym Śląsku, likwidację Grenzschutzu i równouprawnienie na Górnym Śląsku języka polskiego z niemieckim. Mimo to na niektórych strajkujących kopalniach postulaty ekonomiczne uzupełniono żądaniami rozwiązania Grenschutzu, otwarcia granic z Polską, upaństwowienia kopalń. Równocześnie w marcu dochodziło do zaburzeń na wsi w powiecie Strzelce Opolskie. Chłopi występowali przeciwko rekwirowaniu bydła i zboża przez „socjaldemokratyczne” władze Republiki Weimarskiej. Dochodziło do starć z wojskiem, a protestami chłopów kierowali robotnicy przemysłowi. Ostatecznie strajki stłumiło wojsko i policja, a aresztowanych przywódców skazano na wyroki od kilku miesięcy do 15 lat więzienia.

Stan wyjątkowy rozciągnięto na powiaty bytomski, gliwicki, katowicki, lubliniecki, kozielski, pszczyński, oleski, kluczborski i rybnicki. Wszystkie ugrupowania polityczne (z wyjątkiem USPD/ Niezależnej Socjaldemokratycznej Partii Niemiec), a także związki zawodowe oraz Kościoły potępiły komunistyczny strajk i odcięły się od niego. W kwietniowych represjach antyrobotniczych 3 robotników zostało zabitych w Nowym Bytomiu (10 kwietnia), 8 w Gliwicach (25 kwietnia), 3 w Zabrzu (26 kwietnia)... Nie powstrzymało to jednak nastrojów rewolucyjnych na wsi.

D

N

iestety odmowa Baczyńskiego prośbie Puszczyńskiego o wzmocnienie kluczborskiej Grupy „N” spowodowała wiele komplikacji. Przede wszystkim dowódca grupy, ppor. Juliusz Jarosławski „Szulc”, nie był najlepszym organizatorem. Podlegały mu dwa zespoły: pchor. Henryka Pasterskiego i pchor. Stanisława Czapskiego. Zadaniem grupy było zniszczenie mostu kolejowego na Stobrawie pod Wołczynem na linii Wrocław–Oleśnica–Namysłów–Wołczyn–Kluczbork oraz mostu i krzywizny torów w pobliżu wsi Smardy. Rozkaz rozpoczęcia akcji trafił do rąk pchor. Pasterskiego. Ppor. Jarosławski wrócił z Kępna ok. godziny 20 i rozpoczął

Powstańców nie wiążą wersalskie traktaty, Ni pakta bankierów i tchórzy, Niech warczą maszynki, zagrają armaty, Lud pęta potarga, kaźń zburzy. O cześć wam, szachraje z Londynu, Za strugi krwi śląskiej przelane, My dzierżym karabin, nie boim się czynu, Wyzwolim swe Śląsko kochane! My skomleć nie będziem o pomoc w Paryżu Ni błagać Lloyd George’a w Londynie. My poślem wymowną odpowiedź ze spiżu: Śląsk Górny i Polska nie zginie! O cześć wam, szachraje… Pan Sforza z Lloyd George’m w usługach żydowskich Niech depcą zawarte traktaty, Kapitał lichwiarzy angielskich i włoskich Nie zegnie plec naszych pod baty. O cześć wam, szachraje… My raczej kopalnie i huty lichwiarzy Wysadzim w powietrze petardą, Nim Prusak lub Anglik swym knutem się waży Naruszyć powstańca cześć hardą! O cześć wam, szachraje… Ni Gliwic, ni Zabrza Prusakom nie damy I wioski obronim strzeleckie, Za wolność, Śląsk Górny swe życie składamy, Zwyciężym zamiary zdradzieckie. O cześć wam, szachraje…. Dziś górnik i hutnik wystąpił z orężem, O wolność Śląsk Górny wojuje, Lud Śląski zawołał: umrzem lub zwyciężym! Więc Bóg mu zwycięstwo zgotuje. O cześć wam, szachraje… Armaty pod Anną lud zdobył roboczy Rękami czarnemi od młota. Najemców krwią wrażą obficie kraj zbroczy I pierzchnie krzyżacka hołota. O cześć wam, szachraje…

Strajki podczas stanu wyjątkowego W kwietniu landrat z Koźla donosił o agitacji bolszewickiej wśród załóg robotniczych w niektórych dworach swojego powiatu. Doszło też do zaburzeń na tle żywnościowym w Zaborzu, gdzie demonstranci zaatakowali urząd gminny i plebanię. Do akcji pacyfikacyjnej przystąpiło wojsko. Podobnie było w Kochłowicach. Komentujące te wydarzenia, „Nowiny Raciborskie” pytały, skąd u naszego „poczciwego” ludu śląskiego mógł zrodzić się posłuch dla „bolszewizmu”. Odpowiedź była prosta: to robota niemieckich spartakusowców, a przecież idea „spartakus-bolszewicka” była narodowi polskiemu obca... Władze niemieckie, tłumiąc te wystąpienia, rozszerzyły stan wyjątkowy na rolnicze okręgi Opolskiego, Kozielskiego i Raciborskiego, wezwały do pomocy wojsko.

W odpowiedzi na te pacyfikacje KP GŚl. proklamowała na 30 kwietnia 1919 r. strajk generalny. Wnioski Jadascha, odrzucone 12 kwietnia w Berlinie, znalazły się wśród żądań strajkowych, do których dodano powołanie milicji robotniczej, zwolnienie więźniów politycznych, zapewnienie wolności zgromadzeń, prasy i słowa, 6-godzinnego dnia pracy, zapłaty za czas strajku, rozdzielania żywności przez rady robotnicze oraz nadanie Górnemu Śląskowi samorządu w ramach Niemiec. Strajk wybuchł przed zapowiedzianym terminem: 28 kwietnia załogi wszystkich elektrowni na Górnym Śląsku (oprócz obsadzonej przez wojsko elektrowni w Zabrzu) wstrzymały dostawy prądu. To przerwało pracę tych zakładów, których produkcja wymagała zasilania w energię elektryczną. Dlatego 29 kwietnia stały już kopalnie w Gliwicach, Bytomiu, Rudzie, Knurowie, Bielszowicach, Zaborzu i Donnersmarckhűtte w Zabrzu. W odpowiedzi komisarz Hőrsing ogłosił zaostrzenie stanu oblężenia na Górnym Śląsku, zawiesił prawo do strajku i zarządził, że robotnicy mogą być przymuszani do kontynuowania pracy w zakładach produkcyjnych. Rozpowszechnianie plakatów lub ulotek zależało od zgody władz lokalnych. Sankcje za wykroczenia przeciw tym zarządzeniom sięgały do jednego roku więzienia i kary grzywny do 1500 marek. Strajk zbiegł się z obchodami 1 maja na Górnym Śląsku, a w niektórych zakładach – stał się

niemal czterogodzinną odprawę, którą tak opisał jej uczestnik (Studium bez tytułu Puszczyńskiego, rozdz. V) „Zaczęła się odprawa gorączkowa, chaotyczna, podczas której „Szulc” (Jarosławski – przyp. red.) zdradzał całkowity brak opanowania (…) dyspozycje wydawane były chaotycznie i całkowicie beztreściwie”. Następnie dwoma samochodami zespoły ruszyły po materiały wybuchowe. Dopiero ok. godz. 4 nad ranem zaczęto opróżniać magazyn u braci Józefa i Roberta Kansychów we wsi Wierzchy. Zanim by przetransportowano ładunek kolejne 5 km pieszo, byłby już dzień. Pchor. Pasterski polecił więc przeczekać w Wierzchach do kolejnego wieczora. Po akcji wysadzania mostów i torów poprzedniej nocy, Niemcy wzmocnili posterunki. Drezynami i specjalnymi pociągami jeździły patrole. Zrezygnowano więc z wysadzenia mostu pod Wołczynem. Postanowiono skupić się na moście i torach pod Smardami. I znów nastąpiła długa odprawa – jedni twierdzą, że do 21.30, inni, że nawet do 23.00. Po katorżniczym marszu w ulewnym deszczu, gdy źle zapakowane skrzynie raniły plecy bojowców, ok. godz. 3 nad ranem, już 4 maja, pododdział pchor. Stanisława Czapskiego wysadził tory na odcinku ok. 3 metrów oraz most na Stobrawie. Pozostali bojowcy, a wśród nich saper Helman i pchor. Pasterski, osłaniali minerów. Po wykonaniu zadania wycofywano się na Fossowskie. W Żabińcu mieli się spotkać z miejscowymi peowiakami. Niestety nikt na nich nie czekał. Zdecydowano się więc na odwrót w dwóch podzespołach. Pierwszy, z dowódcą ppor. Jarosławskim i pchor. Pasterskim, wpadł w ręce niemieckie we wsi Szumirad. Drugi pododdział (Ciepły, Dąbrowski, Helman, Strugarek i dwóch miejscowych peowiaków) został 5 maja aresztowany przez Niemców pod Zębowicami. Mimo to przez linię frontu udało się przedostać Ciepłemu i Dąbrowskiemu. Czapski i Prętkowski od razu postanowili przedzierać się na własna rękę i w ten sposób uniknęli wpadki. Aresztanci zostali przewiezieni do więzienia we Wrocławiu. Tam biciem usiłowano na nich wymusić przyznanie się do wysadzania mostów. Z braku dowodów winy śledztwo umorzono, a więźniów umieszczono w obozie jenieckim w Cottbus. Warto tu wspomnieć, że pchor. Henryk Pasterski posługiwał się paszportem Miładowskiego i pod tym nazwiskiem przebywał w Cottbus, gdy tymczasem Miładowski walczył w III powstaniu jako dowódca grupy destrukcyjnej „Północ”. Decyzja Puszczyńskiego powierzenia dowodzenia zespołem kpr. Bohdanowi de Nissau, choć znajdowali się w nim wyżsi stopniem, była słuszna. Doświadczeni bojowcy PPS-u sprawdzili się. W grupach destrukcyjnych nie trzymano się sztywno hierarchii wojskowej. Wawelberg przeczuwał kłopoty decyzyjne i organizacyjne także w grupie kluczborskiej i chciał ją wzmocnić w ostatniej chwili Baczyńskim. Grupa ta miała większe związki z Poznaniem, gdyż stamtąd była zaopatrywana. Pomimo tak rygorystycznego doboru

okazją do polskich manifestacji narodowych 3 maja. Mimo to 4 maja pracę podjęły załogi dwóch kopalń w Zabrzu: „Graf Franz” i „Wolfgang”; i choć do strajku przystąpiły załogi nowych kopalń, m.in. Hedwigswűnschgrube i Charlottegrube, a nawet zakładów Eintrachthűtte na świętochłowickiej Zgodzie – wobec braku scentralizowanego kierownictwa, stopniowo działania strajkowe wygasały. Jednak w maju przewodniczący Izby Rolniczej z Wrocławia alarmował ministerstwo rolnictwa Prus, że chłopi w różnych częściach Śląska żądają podziału majątków rolnych i sporządzają nawet listy chętnych do nabycia ziemi podworskiej. W powiecie kozielskim we wsi Pawłowiczki doszło wręcz do starć z właścicielem ziemskim miejscowej biedoty wiejskiej, żądającej parcelacji majątku. Próby wznowienia strajku przez KP G.Śl. i zebranie mężów zaufania górnośląskich zakładów pracy rozbiły wojsko i policja. Dziesiątki robotników straciło pracę lub trafiło do więzień za prawdziwą lub – częściej – domniemaną działalność komunistyczną…

Odpływ fali rewolucyjnej Nie to było jednak przyczyną opadnięcia fali radykalizmu społecznego. Działalność rad robotniczych w większości zamarła w połowie 1919 r., ponieważ zostały rozwiązane w związku z zapowiedzianym plebiscytem

kadr, w ostatniej chwili nie wytrzymał psychicznie odważny oficer, kpt. Prusinowski. Choć jego oddział wykonał należycie zadanie, on sam nie brał udziału w akcji. Przesiedział w Głogówku pod pozorem zmylenia pogoni i nawiązania kontaktu z Wawelbergiem. Nieobecność dowódcy w akcji podważyła opinię o nim w oczach podkomendnych. Prusinowski po akcji Mosty odszedł z oddziałów destrukcyjnych.

N

iemiecki minister spraw wewnętrznych Walther Simons 3 maja 1921 r. na nadzwyczajnej sesji Reichstagu powiedział: „Poznanie faktycznego wydarzenia jest utrudnione przez przerwanie połączeń telefonicznych i administracyjno-kolejowych (…) Planowa destrukcja mostów kolejowych wskazuje na przedsięwzięcia zakreślone z polskiej strony na wielką skalę. Mam tu przed sobą mapę górnośląskiego terenu plebiscytowego, gdzie kazałem zaznaczyć te miejscowości, w których popełniono zamachy na mosty. Panowie znajdziecie, że wszystkie są położone w zachodniej części obszaru plebiscytowego, tak że powstańcy posunęli się w ciągu jednej nocy z granicy polskiej aż do granicy terenu plebiscytowego”. Wywody MSW Niemiec o przeprowadzeniu akcji przez oddziały przybyłe z Polski pojawiają się do dziś w historiografii niemieckiej i są jak echo powtarzane przez niektóre środowiska RAŚ-u. Są one najlepszym dowodem na świetną konspirację grup destrukcyjnych Wawelberga – ani służby wywiadowcze niemieckie, ani alianckie nie wpadły na ich trop. Wysadzono w sumie siedem mostów na głównych szlakach kolejowych i uszkodzono tory na dwóch odcinkach. Straty poniesione przez oddziały dywersyjne w akcji Mosty to 3 oficerów, 3 podchorążych oraz 18 podoficerów i szeregowych, którzy trafili do niemieckiej niewoli. Nikt nie zginął. „W literaturze przedmiotu okresu międzywojennego dominował pogląd, powtórzony przez niemieckich badaczy współczesnych, że oddziały dywersyjne poniosły w akcji Mosty śmiertelne straty. Badania autorki wykazały, że nie było ani jednej ofiary śmiertelnej. Trudno jednak dać jednoznaczną odpowiedź, dlaczego już wkrótce po zakończeniu III powstania rozpowszechniły się nieprawdziwe informacje na ten temat. Bez wątpienia na ukształtowanie się takiego poglądu wpłynęły: ścisła konspiracja oddziałów i ich izolacja od ogółu członków śląskiej organizacji zbrojnej. Stąd też w literaturze wspomnieniowej pojawiło się tyle nieścisłości, a niekiedy wprost mitów” (Z. Zarzycka, Polskie działania specjalne na G.Śl. 1919–1921, s.135–136). Czyn i przygody wawelbergowców przekazywane z ust do ust stawały się legendą. W Księdze Pamiątkowej Powstań i plebiscytu na Śląsku jest tekst pieśni śpiewanej w maju 1921 r. na melodię Gdy naród do boju (tekst w ramce obok). K

na Śląsku. Przetrwała – później także na polskim autonomicznym Śląsku – instytucja rad zakładowych (załogowych), wprowadzona w listopadzie 1918 r. jako reprezentacja interesów załóg robotniczych wobec przedsiębiorców. Okazało się, że rady robotnicze nie stały się alternatywnymi ośrodkami władzy. Radykalne środowiska socjalistyczno-komunistyczne były zbyt słabe, a ich przeciwnicy mieli wsparcie rządów w Berlinie lub Warszawie. Przede wszystkim jednak radykalizm społeczny został przejęty przez nurty narodowe: wizje lepszych Niemiec czy sprawiedliwej Polski, roztaczane przed mieszkańcami Górnego Śląska. Można zasadnie twierdzić, że udana próba skanalizowania nastrojów socjalnego buntu Ślązaków na poziom starcia narodowego uchroniła zarówno establishment niemiecki, jak i elity odbudowującego się państwa polskiego przed buntem rewolucyjnym znacznych grup społeczeństwa śląskiego… Charakterystyczne dla tego procesu są refleksje z francuskiej niewoli górnośląskiego feldfebla z Murcek, opowiedziane po latach socjologowi Józefowi Chałasińskiemu: „Widziałem jedyne rozwiązanie kwestji Śląska w komunizmie zapoczątkowanym w Rosji. W komunistycznej Paneuropie wyobrażałem sobie Śląsk jako samodzielną jednostkę i postanowiłem tej idei poświęcić moją pracę po powrocie. Po wyczytaniu z gazet, że Śląsk przypadnie do Polski, idea komunizmu zbladła zupełnie”… K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

8

R E K L A M A

KURIER·ŚL ĄSKI

WŁÓCZYKIJ audycja w ramach projektu Wracamy do źródeł

Od 1.07. do 31.07. na antenie Radia Wnet emitowaliśmy codzienną relację Włóczykija. Redaktor Jan Olendzki wyruszył w samotną podróż po Polsce. Wyjątkowość akcji polegała na tym, że prowadzący program, poruszając się pieszo lub autostopem, relacjonował etapy swojej podróży, efekty spotkań i wywiadów. Przyjęty sposób podróżowania pozwolił na nowo odkryć Polskę oraz przybliżyć słuchaczom jej piękno z perspektywy radiowego Włóczykija.

Partnerem audycji Włóczykij jest TAURON, właściciel serwisu internetowego Mój TAURON


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI

O

skarżenie to zrodziło się w wyniku bezprecedensowych i skoordynowanych działań stojących za zamieszkami, jakich nigdy wcześniej nie widziano, a które obejmują wiele stanów i często stosują przemoc na ulicy. Urzędnicy z obydwu obozów partyjnych twierdzą, że pewne grupy zewnętrzne wykorzystały bieg wydarzeń do realizowania własnych celów. Gubernator stanu Minnesota Tim Walz, demokrata, zauważył, że „prowokatorzy nadal infiltrują słuszne protesty” i że 80 proc. uczestników zamieszek pochodzi spoza stanu. Urzędnicy federalni, w tym prezydent Donald Trump, wskazali na Antifę. Bernard B. Kerik, były komisarz policji w nowojorskim Departamencie Policji (New York City Police Department, NYPD) powiedział, że Antifa „w 100 proc. wykorzystała te protesty” i zwrócił uwagę na fakt, że jej członkowie na różnych stronach internetowych kontrolują sytuację i decydują, w którym miejscu protesty mają się rozpocząć. „Tak jest w 40 różnych stanach i 60 miastach; sfinansowanie tego przez kogoś spoza Antify byłoby niemożliwe” – powiedział w wywiadzie dla „The Epoch Times”. „To radykalna, lewicowa, socjalistyczna próba rewolucji”. Kerik dodał, że działania, które obejmują koordynację, wyposażenie i koszty podróży, prawdopodobnie kosztują dziesiątki milionów dolarów. Jego znajoma, agentka FBI, 29 maja na lotnisku w Newark zauważyła „około 25 takich dzieciaków z Antify, które szły przez lotnisko”. „Pochodzą z innych miast” – powiedział. „To kosztuje. Nie zrobili tego sami. Ktoś za to płaci. Antifa po prostu wykorzystuje czarną społeczność jako swoją armię. Podżegają, antagonizują, każą tym młodym czarnym mężczyznom i kobietom iść i robić głupie rzeczy, a potem znikają, żeby to samo zrobić w nowym miejscu”. Zdjęcia, które pojawiły się w internecie, a później zostały z niego usunięte, przedstawiały protestujących z wojskowymi radiotelefonami i słuchawkami, stwierdził Kerik, zwracając uwagę: „Muszą rozmawiać z kimś w centrum dowodzenia, z informatorem. Z kim te urządzenia radiowe się łączą?”.

B

yć może nikt nie wciela w życie sentencji Orwella lepiej niż Komunistyczna Partia Chin. Jeśli mieszkasz w Chinach wystarczająco długo, prawdopodobnie jesteś świadkiem, jak KPCh okresowo rewiduje swoją historię, w zależności od politycznych potrzeb lub zmian nastroju jej przywódców. Począwszy od semestru wiosennego 2019 r. w szkołach obowiązuje nowy, poprawiony podręcznik. Chińskich ósmoklasistów uczy się teraz nowej narracji o Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej (znanej również jako rewolucja kulturalna), którą zapoczątkował przewodniczący Mao Zedong i dodawał jej mocy w latach 1966–1976. Jest to znacząco odmienna treść od tego, czego uczyli się ósmoklasiści w poprzednich latach. Przerażające i masowe cierpienie ludzi oraz śmierć, będące wynikiem panowania terroru Mao i bezprawia podczas rewolucji kulturalnej, zostały należycie udokumentowane w naszych czasach jako dane publicznie dostępne. W 1981 roku KPCh pod przewodnictwem Deng Xiaopinga przyjęła „Rezolucję w sprawie niektórych kwestii z historii naszej partii od czasu założenia ChRL”, w której po raz pierwszy potępiła rolę Mao w rewolucji kulturalnej, opisując rewolucję kulturalną jako coś „katastrofalnego” i „zawirowanie społeczne”. Do tej pory wszyscy przywódcy, którzy nastali po Dengu, postępowali zgodnie z ustaloną linią partii, jaką nakreślono w tej „Rezolucji”. W treści nowego podręcznika szkolnego wprowadzono trzy główne poprawki. W poprzednim wydaniu istniała pięciostronicowa sekcja zatytułowana 10-letnia rewolucja kulturalna, ale z nowego wydania usunięto ją i połączono opis rewolucji kulturalnej z inną sekcją, jednocześnie zmniejszając połączony tekst do jedynie trzech stron. Najwyraźniej obecne kierownictwo KPCh podjęło celowy wysiłek, aby zminimalizować wpływ 10 lat rewolucji kulturalnej. W starym wydaniu napisano: „W latach 60. Mao Zedong błędnie uważał, że Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin angażuje się w rewizjonizm oraz że partia i kraj stoją w obliczu niebezpieczeństwa odbudowy kapitalistycznej. Aby zapobiec przywróceniu

Andy Ngô, dziennikarz, który szeroko opisywał Antifę, powiedział, że ta grupa jest zorganizowana w wiele jednostek i że ma zwiadowców, którzy monitorują obrzeża danego obszaru, zapewniając aktualizacje audio lub tekstowe na żywo. Inni przeprowadzają brutalne misje z użyciem broni i bomb zapalających. Zdaniem Ngô ta grupa ekstremistyczna ma poziomą strukturę organizacyjną; nie ma jawnego lidera, ponieważ częścią jej ideologii jest brak autorytetu. Według Johna Millera, zastępcy komisarza ds. wywiadu i przeciwdziałania terroryzmowi w nowojorskiej policji, te radykalne grupy zewnętrzne organizowały zwiadowców, lekarzy, a nawet drogi dostawy kamieni, butelek i środków łatwopalnych „dla grup buntowników, aby dokonywali aktów przemocy i wandalizmu”. Dodał, że grupy te z wyprzedzeniem planowały użycie przemocy, wykorzystując do tego komunikację szyfrowaną. Mike Griffin, wieloletni działacz polityczny z Minneapolis, powiedział w wywiadzie dla „The New York Times”, że byli tam ludzie, których przed demonstracją nigdy wcześniej nie widział, w tym „dobrze ubrani, młodzi, biali mężczyźni w drogich butach, trzymający młotki, którzy rozmawiali o podpalaniu budynków”. „Znam się na protestach, przeprowadzam je od 20 lat” – powiedział. „Ludzie niezwiązani z protestami powodują spustoszenie na ulicach”. Tymczasem ekspert ds. komunizmu, Trevor Loudon, powiedział „The Epoch Times”, że Antifa jest tylko jedną częścią tego obrazu i zaznaczył, że „każda znacząca partia komunistyczna lub socjalistyczna w Stanach Zjednoczonych jest od samego początku zaangażowana w te protesty i zamieszki”. Według Loudona były w to zaangażowane m.in. „Komunistyczna Partia USA (Communist Party USA), Droga Wyzwolenia (Liberation Road), Organizacja Socjalistyczna Droga Wolności (Freedom Road Socialist Organization), Demokratyczni Socjaliści Ameryki (Democratic Socialists of America), Rewolucyjna Partia Komunistyczna (Revolutionary Communist Party), Światowa Partia Robotnicza (Workers

Z wypowiedzi urzędników państwowych i ekspertów, z nagrań wideo oraz własnych słów anarchistów wynika, że grupy komunistyczne – w tym ekstremistyczna organizacja Antifa – wykorzystują wydarzenia, które zaczęły się od pokojowych protestów po śmierci nieuzbrojonego czarnoskórego mężczyzny, do wywołania rewolucji. Bowen Xiao

Antifa i inni Próby wywołania rewolucji

Zniszczenia po protestach w Minneapolis-Saint Paul po śmierci George’a Floyda, 28.05.2020 r. FOT. HUNGRYOGREPHOTOS / WIKIMEDIA

World Party) oraz Partia Socjalizmu i Wyzwolenia (Party for Socialism and Liberation).

Zawłaszczenie pokojowych protestów Komendy policji w kilku stanach ostrzegały w ostatnich dniach, że w niektórych miejscach celowo gromadzone są różne materiały w celu wywołania zamieszek. Komenda policji w Kansas City w Missouri napisała na Twitterze: „Dowiedzieliśmy się o cegłach i kamieniach ukrytych w pewnych miejscach w celu użycia ich podczas zamieszek”. Poproszono też ludzi o zgłaszanie władzom takich przypadków, żeby można było niebezpieczne materiały usunąć. Kilka dni później komenda policji w Minneapolis ostrzegła, że w niektórych zaroślach oraz w ich pobliżu

ukryte są materiały zapalające i substancje łatwopalne, takie jak butelki po wodzie wypełnione benzyną. Cegły i podobne przedmioty pojawiły się na Manhattanie, w Baltimore, Karolinie Północnej i nie tylko. Protestujący przed Białym Domem zostali przyłapani na rzucaniu cegłami. Zdarzyły się też fałszywe alarmy, np. policja we Frisco w Teksasie stwierdziła, że jedna ze zgłoszonych stert (kamieni, cegieł – przyp. redakcji) pochodziła z legalnego placu budowy. Loudon, który także współpracuje z „The Epoch Times”, powiedział, że cegły i inne rzeczy były częścią „terrorystycznej operacji wojskowej” i że cała ta sprawa została „w pełni zorganizowana i dużo wcześniej zaplanowana”. „Gdyby śmierć George’a Floyda w Minneapolis nie wywołała tych zamieszek, to zrobiłaby to następna”

George Orwell ostrzegał nas, że „najskuteczniejszym sposobem na zniszczenie ludzi jest zaprzeczenie i zatarcie własnego zrozumienia ich historii”. W Roku 1984 zauważył: „Kto rządzi przeszłością [...] w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”. Peter Zhang

Powracający upiór rewolucji kulturalnej

Monument na zewnątrz Mauzoleum Mao Zedonga, Pekin

kapitalizmu, postanowił zainicjować »wielką rewolucję kulturalną«”. Jednakże w nowej edycji usunięto słowo ‘błędnie’, próbując uzasadnić motyw Mao zainicjowania rewolucji kulturalnej. Stwierdzono w niej: „W połowie lat 60. Mao Zedong uważał, że partia i kraj stoją w obliczu niebezpieczeństwa odbudowy kapitalistycznej. Zatem podkreślając ideę ‘stosowania walki klas jako zasady’, chciał zapobiec powrotowi kapitalizmu poprzez zainicjowanie Wielkiej Rewolucji Kulturalnej. Latem 1966 roku Wielka Rewolucja Kulturalna została w pełni zainicjowana”. W nowym wydaniu podręcznika dodano również stwierdzenie: „Historia świata zawsze postępuje naprzód pośród wzlotów i upadków”. Tym samym umniejszono okrucieństwa rewolucji kulturalnej, które były jakoby częścią naturalnego rozwoju historii. Jaki jest zatem cel zmiany tych podręczników i dlaczego dzieje się to teraz? Wielu członków KPCh, w tym obecny główny przywódca KPCh Xi Jinping, należy do osób, które przeżyły rewolucję kulturalną – faktycznie do jej ofiar.

Jednak w 2013 roku Xi poczynił kilka niezwykłych uwag: „Mao jest wspaniałą postacią, która zmieniła oblicze narodu i poprowadziła Chińczyków ku nowemu przeznaczeniu. [...] Sztandaru Myśli Mao Zedonga nie można upuścić, a jego utrata oznacza negację chwalebnej historii partii. Zasada trzymania wysoko sztandaru Myśli Mao Zedonga nie powinna być nigdy podważana i będziemy wysoko trzymać ten sztandar, aby zawsze robić postępy”. Wielu obserwatorów Chin podejrzewa, że zmieniając rolę Mao w rewolucji kulturalnej, Xi sam próbuje osiągnąć najwyższy status, jaki posiadał Mao. Szczególnie to widać w świetle niedawnego dążenia Xi do zniesienia limitu prezydenckich kadencji, co utorowało mu drogę do pozostania u władzy do końca życia.

Przykuty do myśli maoistycznej W artykule z „The New York Times” Song Yongyi, ekspert ds. rewolucji kulturalnej Uniwersytetu Stanu Kalifornia

FOT. ANDY WALLACE / PIXABAY

w Los Angeles, posłużył się przykładem Bo Xilaia, książątka KPCh, do wyjaśnienia, dlaczego elita KPCh jest tak mocno przywiązana do doktryn, a także do spuścizny rewolucji kulturalnej. Bo – obecnie za kratkami jako polityczny rywal Xi – w przeszłości był zagorzałym promotorem „czerwonych pieśni” z epoki rewolucji kulturalnej oraz wschodzącą gwiazdą KPCh. Kilka lat temu w gronie tych, którzy chcieli zmiany przywództwa, był postrzegany jako następca Xi. W rozmowie z Fang Ningiem, szefem Instytutu Nauk Politycznych w Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, Bo ujawnił, że jego rodzina miała być niezmiernie oburzona na Mao za surowe czystki, jakich doświadczyła podczas rewolucji kulturalnej, ale po przemyśleniach uznał, że styl przywódczy Mao był mimo wszystko najlepszym sposobem na uratowanie Chin. Takie promowanie maoizmu przez Bo mogło mu pomóc w spełnieniu jego ambicji politycznych – wynika z analiz przeprowadzonych przez Songa. Większość chińskich przywódców, na wszystkich szczeblach władz, w tym

– stwierdził. „Ludzie muszą zrozumieć, że w tym kraju działają setki osób przeszkolonych przez zagranicznych agitatorów i organizatorów oraz dziesiątki tysięcy bardziej zdyscyplinowanych komunistów”. Niektóre filmy pokazują Afroamerykanów odmawiających przyjmowania wręczanych im cegieł. Liczne posty i filmy w mediach społecznościowych przedstawiają Afroamerykanów, protestujących przeciw zamieszkom wywoływanym przez grupy białych mężczyzn ubranych na czarno. Czarny strój od dawna kojarzy się z Antifą. W Oak­ land grupa białych ludzi ubranych na czarno i uzbrojonych w młoty zaczęła niszczyć budynek i włamywać się do niego, a znajdujący się nieopodal Afroamerykanie ich powstrzymali. Na jednym z filmów pokazano tłum najwyraźniej składający się głównie z białych ludzi, którzy niszczyli budynek Departamentu Policji w Minneapolis; część z nich także była ubrana na czarno. Kolejny film, nakręcony rzekomo w Baltimore, przedstawiał protestujących Afroamerykanów błagających białych ludzi, również ubranych na czarno, żeby przestali robić zamieszanie. W Waszyngtonie pokojowo nastawieni protestujący obezwładnili pewnego „uczestnika zamieszek z Antify”, który rozbijał chodnik na kawałki, żeby mieć czym rzucać. Następnie protestujący oddali tego bojówkarza w ręce policji. 30 maja na konferencji prasowej prokurator generalny William Barr powiedział, że ta przemoc wydaje się zaplanowana, zorganizowana i prowadzona przez skrajnie lewicowe grupy ekstremistyczne i grupy anarchistyczne, stosujące taktyki podobne do tych z Antify. Ngô napisał na Twitterze, że niszczenie firm to nie tylko przejaw oportunizmu, ale jest związane z ideologią Antify i Black Lives Matter (BLM), aby „znieść kapitalizm i dokonać zmiany rządów. W tym celu muszą uniemożliwić ożywienie gospodarcze”. „Bojówki Antify dokonały mobilizacji w całym kraju, by pomóc uczestnikom zamieszek BLM” – napisał Ngô. „Każda część zamieszek ma swój cel. Pożary niszczą gospodarkę. Zamieszki

mogą przytłoczyć policję, a nawet wojsko. Wszystko to doprowadzi do destabilizacji, jeśli się utrzyma”.

Xi i Bo, należy do tak zwanego pokolenia rewolucji kulturalnej, znanego również jako „stracone pokolenie”. Możliwe, że doświadczyli jeszcze gorszych rzeczy niż te, które opisał George Orwell w Roku 1984, a ich światopogląd od dzieciństwa kształtowała głównie mała czerwona książeczka Cytaty z przewodniczącego Mao Zedonga. Pomimo dzisiejszej reformy gospodarczej i globalizacji, w ich umysłach i duszach głęboko zakorzenione są doktryny maoistyczne, które nadal mają znaczenie w epoce cyfrowej. Wydaje się, że tak jest w przypadku wielu ludzi z pokolenia rewolucji kulturalnej. Trudnym zadaniem byłoby myśleć nieszablonowo, szczególnie w zamkniętym społeczeństwie. Jak zauważył kiedyś Carl Jung: „Wino młodości nie zawsze się oczyszcza z upływem lat, czasami mętnieje”. W 1989 roku, kiedy tysiące studentów zebrało się na placu Tiananmen, domagając się wprowadzenia demokracji, rzadko kto zauważył, że ci studenci często czerpali inspirację i wzmacniali poczucie solidarności, śpiewając Międzynarodówkę – najbardziej znany hymn komunistyczny XIX-wiecznego ruchu socjalistycznego. To jedna z niewielu pieśni, jakie wtedy wszyscy znali na pamięć, gdyż dorastali w cieniu rewolucji kulturalnej. Ci młodzi ludzie, żyjąc w zamkniętym społeczeństwie, nie byli w stanie stworzyć żadnej nowej piosenki na potrzeby reformy politycznej ani też nie było wówczas możliwe, by znali jakąkolwiek zachodnią piosenkę śpiewaną w czasie protestów, jak We shall overcome czy Blowin’ in the wind.

tym, którzy żyją poza zasięgiem rządów komunistów, np. na Tajwanie, w Hongkongu i Makao, oszczędzono komunistycznego prania mózgu oraz różnych politycznych kampanii. W wyniku tego ci Chińczycy, często określani przez mieszkańców Chin kontynentalnych jako „Chińczycy zamorscy”, nadal używają tradycyjnych chińskich znaków i podtrzymują chińskie tradycje liczące 5000 lat, podczas gdy w Chinach kontynentalnych przez ostatnie 69 lat podążano niemal odwrotną ścieżką. Nie tak jak w otwartych społeczeństwach, gdzie dostępnych jest wiele wersji podręczników, w Chinach istnieje tylko jedna wersja książek szkolnych, a KPCh kontroluje ich zawartość. Niemniej ostatnia zmiana w podręcznikach szkolnych nie ukazała się bez wywołania emocjonalnych dyskusji wśród niemal wszystkich grup społecznych w Chinach, ponieważ rewolucja kulturalna pozostaje traumatycznym wspomnieniem dla wielu milionów Chińczyków, którzy ją przeżyli i obawiają się ponownego nadejścia takiej klęski. Po raz kolejny byliśmy świadkami, jak posty z krytycznymi wypowiedziami chińskich internautów zostały szybko „zharmonizowane” lub usunięte przez internetowych gliniarzy. Ktoś zatweetował: „Zawsze protestujemy przeciwko japońskim podręcznikom, że wybielają zbrodnie z czasów II wojny światowej w Chinach, ale partia bezwstydnie fałszuje naszą własną historię, aby oszukać nasze przyszłe pokolenia”. Łącząc się z duchem rewolucji kulturalnej, władcy KPCh nadal prześladują lud koszmarem z przeszłości. Wydaje się, że zapomnieli o surowej przestrodze ich guru Karola Marksa: „Historia się powtarza, najpierw jako tragedia, a potem jako farsa”. Jak zauważył Song Yongyi w artykule w „The New York Times”: „Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, czy rewolucja kulturalna naprawdę się skończyła, to niech po prostu sprawdzi, czy portret Mao został zdjęty z Bramy Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen), czy nie”. K

Nawiedzając lud Pomiędzy ludźmi żyjącymi w społeczeństwie komunistycznym i demokratycznym występują duże różnice, jeśli chodzi o użycie języka, mentalność, sposób życia i kulturę. Kontrast staje się wyraźny, gdy porównuje się społeczeństwa dawnych Niemiec Wschodnich i Zachodnich, ludzi mieszkających obecnie w Korei Północnej i Południowej lub osoby zamieszkujące Chiny kontynentalne i terytoria poza Chinami kontynentalnymi, takie jak Tajwan, Hongkong i Makao. Od 1949 roku, czyli po tym, jak KPCh przejęła Chiny kontynentalne,

Rdzeń komunizmu Gabriel Nadales, były członek Antify, powiedział Janowi Jekielkowi, który prowadzi cykl „The American Thought Leaders” w „The Epoch Times”, że przynależność do Antify oznacza dwie rzeczy: „Jedną z nich jest wyznawanie ich brutalnej ideologii i gotowość do walki o nią w dowolnym momencie, a druga to wprowadzanie tego w czyn. Nie chodzi tylko o przekonania antykonserwatywne”. Grupy komunistyczne uczestniczyły w ostatnich protestach. 27 maja biuro Demokratycznych Socjalistów Ameryki (DSA) z Twin Cities (TC, aglomeracji Minneapolis-Saint Paul – przyp. redakcji) wezwało do zgromadzenia zaopatrzenia dla „towarzyszy protestujących w 3. dzielnicy (nad jeziorem oraz w Minnehaha)”. Na tym samym obszarze, pośród trwającej ogólnej grabieży, został podpalony sklep AutoZone. Wygląda na to, że takie grupy miały też udział w pozyskiwaniu finansów. 28 maja biuro DSA z Twin Cities poprosiło na Twitterze: „Prosimy również o datki solidarnościowe dla TCDSA, ponieważ ludzie będą potrzebować pomocy w nadchodzących dniach i tygodniach!”. Biura DSA w Seattle, Memphis, Los Angeles i Atlancie wzywały do przekazywania datków podczas protestów. Podczas zjazdu w 2019 roku DSA utworzyła także krajową antyfaszystowską grupę roboczą. Inne ugrupowania komunistyczne, takie jak Światowa Partia Robotnicza, poparły protesty, podczas gdy niektóre grupy, np. Rewolucyjna Partia Komunistyczna, wzywały do „faktycznej rewolucji”. „Liberation News”, gazeta Partii Socjalizmu i Wyzwolenia, napisała 26 maja w oświadczeniu pracowników, że to „decydujący okres”, by „wzmocnić naszą determinację do budowania organizacji, które będą zdolne prowadzić bojowniczą walkę klas”. K Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 3.06 br. Tłum. polska redakcja „The Epoch Times”.

Peter Zhang zajmuje się ekonomią polityczną Chin i Azji Wschodniej. Jest absolwentem Pekińskiego Uniwersytetu Studiów Międzynarodowych, Fletcher School of Law and Diplomacy, ukończył także Harvard Kennedy School. Oryginalna, angielska wersja tekstu została opublikowana w „The Epoch Times” 3.10.2018 r. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

10

KURIER·ŚL ĄSKI

U

w aresztowaniu sztabu zbuntowanej Grupy „Wschód”. Po likwidacji powstania jego pułk został zdemobilizowany w Zamościu, skąd udał się do Krakowa, by podjąć służbę w 2 Pułku Piechoty Legionowej i odbyć kurs oficerski. W czerwcu 1922 r., już jako podporucznik 73 Pułku Piechoty, pod komendą gen. Stanisława Szeptyckiego wkroczył do Katowic. Odtąd pełnił na Górnym Śląsku służbę jako oficer zawodowy. W 1924 r. przeszedł do rezerwy w stopniu porucznika. W latach 1924–1925 pracował jako członek zespołu redakcyjnego „Polaka”, a następnie (1926–1928) „Polski Zachodniej”. Utrzymywał stałą więź ze środowiskiem kombatanckim jako sekretarz generalny Zarządu Głównego ZPŚl. Był komendantem powiatowym oddziałów uchodźczych gliwicko-toszeckich. Ponadto w latach 1934–1939 pracował w strażach pożarnych województwa śląskiego. Był także członkiem ZOKZ/PZZ.

W Manifestacja patriotyczna w Szarleju, ul Bytomska. 1933 r.

FOT. BIBLIOTEKA ŚLĄSKA W KATOWICACH

Był jednym z dowódców powstańczych mającym doświadczenie bojowe, ukończył też kursy instruktorskie, dzięki czemu spełniał warunki do zajęcia eksponowanych stanowisk w strukturach POW G.Śl. Jego talenty dowódcze i charakterologiczne potwierdzają zarówno umieszczone w aktach personalnych opinie zwierzchników, jak i pamiętnikarze. W arkuszach ocen napotykamy wyłącznie oceny pochlebne.

Stanisław Mastalerz (1895–1959)

Zdzisław Janeczek

wał pseudonimów: Karol Gorczek lub Wiktor Gans. W dalszym ciągu działał – jako naczelnik gniazda TG „Sokół” w Gliwicach, a od lutego 1920 r. wchodził w skład Wydziału Okręgowego. Należał także do grona organizatorów straży obywatelskich i związków wojackich Polaków. Mimo licznych obowiązków, nie zaniedbywał sfery życia prywatnego. W 1919 r. poślubił Franciszkę Barbarę ze Złotosiów. Przed pierwszym powstaniem był członkiem Komitetu Wykonawczego POW G.Śl. oraz zastępcą komendanta POW na powiat toszecko-gliwicki i kurierem powiatowym. Ponieważ jego rejon nie był włączony do pierwszego powstania, mógł wykazać się swoim zaangażowaniem dopiero jako uczestnik obrony hotelu „Lomnitz” (27/28 V 1920 r.). Podzielał wówczas opinię Rudolfa Kornkego, że „jeżeli nie chcą wszyscy zginąć, trzeba się bronić i to natychmiast”.

uzgodniły wspólną strategię na następny rok. Rosja miała przystąpić do ofensywy na wschodzie, podczas gdy wojska angielsko-francuskie miały zaatakować nad Sommą, a Włochy uderzyć na Austrię. Jednak plany zostały pokrzyżowane w lutym 1916 r. przez niespodziewaną ofensywę gen. Ericha von Falkenhayna na Verdun. Walki nad Sommą i pod Verdun pochłonęły tysiące ofiar. Straty niemieckie były tak wielkie, że kraj ten został zmuszony do powołania pod broń wszystkich

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Kopalnia „Gleiwitzer-Grube” (Gliwice)

Sztandar gliwickiego 4 Pułku Wojsk Pows­tańczych im. Stefana Batorego

Przeszkolony w armii pruskiej, z doświadczeniem frontowym, dzięki swojemu zapałowi do walki i patriotyzmowi był niezwykle cennym materiałem na dowódcę. Owo pruskie szkolenie stało na bardzo wysokim poziomie, a w jego efekcie armia dysponowała kadrą zawodowców o zbliżonym sposobie myślenia i podobnym zasobie wiedzy, co owocowało doskonałym

P

odczas drugiego powstania Mas­ t alerz jako komendant IX Okręgu POW i dowódca oddziałów w powiatach toszecko-gliwickim i zabrskim meldował 24 VIII 1920 r. o zajęciu podległego mu obszaru (z wyjątkiem Gliwic i Zabrza) i powołaniu polskich straży obywatelskich. W rękach powstańców znalazły się Toszek i Pyskowice. Mastalerza niepokoił fakt, iż w Gliwicach koncentrowała się Sicherheitspolizei.

Szarlej, dzielnica Piekar

II batalion Feliksa Sojki z Łabęd oraz bataliony I, V i VII w Żernicy. Mastalerz walczył w rejonie Gliwic, Bierawy, Starego Koźla i Góry św. Anny. Niektóre starcia przeradzały się w bezpośrednią walkę na granaty, a nawet

FOT. BIBLIOTEKA ŚLĄSKA W KATOWICACH

w takiej sytuacji stracili głowy. Przeciwnie, oswoili się tak z tym sposobem walki, który stał się poniekąd ich chlebem powszednim, i zawsze na nich liczyć było można”. Także Mastalerz podziwiał ich ducha bojowego i upór. Poświęcenie było widoczne na wszyst-

rezerwy w stopniu porucznika Ludowego Wojska Polskiego) nie załamywał się, pracował na rzecz kombatantów, uważał, iż w służbie Polski nie ma miejsca na „stan spoczynku” – w ten przechodzi się dopiero wraz z kresem życia. Zmarł 6 XI 1959 r. w Katowicach,

Legitymacja POW S. Mastalerza

FOT. INSTYTUT IM. JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO W NOWYM JORKU

bagnety. Jego podkomendni mieli nad Niemcami przewagę moralną (zdecydowanie górowali zaciętością w boju i zdolnością do poświęceń), dobrze władali bronią palną, szybko wdrożyli się do dyscypliny ogniowej i nauczyli oszczędzać amunicję. Świetnie spisywali się w kontratakach, co było istotne w stosowanej przez powstańców taktyce. Liczniejszych i lepiej uzbrojonych Niemców dopuszczali do pierwszej linii, słabo obsadzonej dla uniknięcia strat w ludziach. Za to starannie była przygotowana obrona dalszych pozycji. Umiejętnie wykorzystywano ukształtowanie terenu, maskując gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Nieprzyjaciel, ośmielony zdobyciem pierwszej linii,

Stanisław Mastalerz

kich odcinkach powstańczego frontu i na każdym szczeblu dowodzenia. Podkomendni Mastalerza z równym zaangażowaniem uczestniczyli w „cernowaniu miast”, które musieli opuścić po decyzji Komisji Międzysojuszniczej. 4 VI 1921 r. Stanisław Mastalerz na polecenie Wojciecha Korfantego udał się do Bielszowic i brał udział

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

ka Paula von Hindenburga, w które można było za pieniężną ofiarę wbijać gwoździe, ażeby przemienić go w „Żelaznego Męża”. Zebrane w ten sposób pieniądze zasilały fundusze przeznaczone dla armii. Doświadczenia wojenne Mastalerza związane były ze zmianami strategii militarnych, postępem technicznym i przerażającą liczbą ofiar oraz ekstremalnymi warunkami, w jakich żołnierzom przyszło żyć, walczyć i umierać. 5 grudnia 1915 r. państwa Ententy

zaskoczony sytuacją, ponosił zawsze znaczne straty. Według opinii Macieja Mielżyńskiego, „ta taktyka wymagała od żołnierza wielkiego hartu i zimnej krwi, ponieważ cofająca się pierwsza linia mogła wywołać panikę i na dobre zmieszać szyki. Lecz nie zdarzyło się prawie nigdy, żeby nasi powstańcy

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Stanisław Mastalerz w gronie oficerów

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Stanisław Mastalerz podczas Mszy polowej

skakujący atak. Tymczasem żołnierze, jak doświadczył tego Mastalerz, mieli nieraz kłopoty z wydostaniem się z własnych okopów, a jeśli padli ranni, mieli także trudności z podźwignięciem się z ziemi. Odniesiona w 1917 r. kontuzja dała Stanisławowi Mastalerzowi szansę na przeżycie wojny. Od listopada 1918 r. Mastalerz aktywnie udzielał się w Związkach Wojackich i Straży Obywatelskiej dla Górnego Śląska, uchodził za jednego z czołowych organizatorów POW G.Śl.

Nie podejmował jednak działań, czekając na dalsze rozkazy. Po likwidacji powstania objął komendę CWF z zadaniem ochrony polskich wieców i zebrań przed atakami Niemców. W trzecim powstaniu był dowódcą 7 pułku gliwickiego im. Stefana Batorego, w skład którego wszedł

e wrześniu 1939 r. jako oficer operacyjny uczestniczył we wszystkich walkach 23 Dywizji Piechoty, z którą wyszedł w pole. Po rozbiciu jednostki macierzystej pod Tomaszowem Lubelskim przedarł się do Rumunii, skąd przedostał się do stolicy Francji. W latach 1940–1945 był żołnierzem PSZ na Zachodzie. W lutym i marcu 1941 r. pełnił obowiązki sekretarza Komitetu Organizacyjnego obchodów w Londynie 20 rocznicy plebiscytu na Górnym Śląsku. Fragmenty relacji z uroczystości transmitowała polska sekcja rozgłośni BBC. Pobyt w Anglii Mastalerz wykorzystał m.in. do podniesienia swoich kwalifikacji zawodowych. W 1944 r. ukończył dwuletni kurs ekonomiczny dla oficerów spółdzielców wojsk sprzymierzonych w Manchesterze, a w 1945 r. przeszedł specjalne przeszkolenie w Chartres we Francji. Po zakończeniu działań wojennych został zatrudniony na ponad rok (od 17 VII 1945 r. do 28 IX 1946 r.) jako oficer łącznikowy w randze kapitana przy Naczelnym Dowództwie Wojsk Sprzymierzonych w Ludwigsburgu w Wirtembergii. Ponadto w ramach UNRRA współorganizował pomoc dla rodaków czasowo przebywających w polskich obozach repatriacyjnych na terenie Niemiec. Od kwietnia 1947 r. Mastalerz przebywał w Polsce. Był czynny w Związku Weteranów Powstań Śląskich. Mimo upokorzeń (kpt. PSZ przeniesiony do

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

zrozumieniem i współpracą. „Dochodziło do tego, że często trafnie przewidywano, jakie będą rozkazy, i odpowiednio przygotowywano się do ich wykonania, zanim nadeszły”. Mastalerz, doświadczony żołnierz o wysokim morale, tworząc zakonspirowane struktury, ze względu na bezpieczeństwo uży-

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

mężczyzn od 17 do 60 roku życia. Mas­ talerza i jego towarzyszy, obciążonych sprzętem ważącym około 30 kg (który oprócz karabinów, granatów i amunicji zawierał takie urządzenia, jak saperki, oskardy i telefony), zmuszano do wypadów na pozycje przeciwnika. Jedyną szansą na powodzenie był szybki, za-

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

rodził się 7 V 1895 r. w Szarleju (obecnie dzielnicy Piekar Śl.) w pow. bytomskim, jako syn cieśli górniczego Wiktora i Józefy z Michalaków. W 1908 r., po ukończeniu szkoły ludowej podjął pracę w miejscowej kopalni „Helena”, z której w 1913 r. został zwolniony za udział w strajku. Z Szarleja przeprowadził się do Trynku (obecnie dzielnicy Gliwic) gdzie jako młody górnik znalazł zatrudnienie w „Gleiwitzergrube”. Na kształtowanie się jego tożsamości do tego czasu oddziaływały: dom i środowisko osady przemysłowej Szarlej, kultywującej tradycje ruchu narodowego. Działały tam m.in.: TG „Sokół”, Towarzystwo Śpiewu „Paderewski” i Towarzystwo Oświaty na Śląsku im. św. Jacka. Nieprzypadkowo od grudnia 1918 r. funkcjonowała w Szarleju zakonspirowana grupa organizacji zbrojnej Rudolfa Kornkego, która przekształciła się w komórkę POW G.Śl. Stanisław Mastalerz stał się jednym z działaczy TG „Sokół” (gniazda gliwickiego), członkiem Zjednoczenia Zawodowego Polskiego i Towarzystwa Śpiewaczego „Halka” w Piekarach Śl. Już jako uczeń uczestniczył w wyprawach nad graniczną Brynicę, gdzie z kolegami śpiewał polskie pieśni patriotyczne. Zaangażował się także w kolportaż zakazanych polskich druków i ich przemyt do Królestwa Polskiego. „Bibułę” odbierał w zagrodzie piekarskiego rolnika Pudlika i przenosił do Bizji (Świerklaniec) pod Kozłową Górą, skąd agenci z zaboru rosyjskiego dostarczali ją do Częstochowy. W latach 1912 i 1914 brał udział w zlotach sokolstwa polskiego w Poznaniu i Krakowie. Jako obywatel pruski Mastalerz przeszedł przeszkolenie wojskowe w Altenburgu. W latach 1915–1917 służył w armii niemieckiej na froncie zachodnim. Po odniesieniu ciężkiej rany uznano go za niezdolnego do dalszej służby i przeniesiono do pracy w gliwickich zakładach zbrojeniowych. Pod koniec wojny powrócił do poprzedniego miejsca zatrudnienia, tj. kopalni „Gliwice”. Przedłużający się krwawy konflikt rodził wśród mieszkańców Śląska nastroje pacyfistyczne. Mastalerz ze sceptycyzmem obserwował niemieckie propagandowe zabiegi na zapleczu, które miały wpłynąć na postawę żołnierzy. Morale miały podnieść wznoszone wielkie drewniane posągi marszał-

Karykatura Mastalerza

gdzie został pochowany na cmentarzu wojskowym. Jest autorem licznych wspomnień z okresu powstań i plebiscytu, m.in.: Gliwiczanin, dobry syn Polski, Powiat gliwicko-toszecki w trzecim powstaniu i Obrona hotelu Lomnitz. Został odznaczony Orderem Virtuti Militari V kl., Krzyżem na Śląskiej Wstędze Waleczności i Zasługi, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Niepodległości z Mieczami, Krzyżem Komandorskim OOP. K


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

K

rytyka związków LGBT wynika najczęściej z uczucia obrzydzenia, charakterystycznego dla osób heteroseksualnych. Zwolennicy LGBT odbierają to jako kwestię „gustu” i w zasadzie… mają rację. Brak jest jednak u jednych i drugich zrozumienia zagadnienia. Brak jest analizy zjawiska, a taki brak jest zawsze podłożem do manipulacji. Prowadzi to do fałszywych, wręcz skrajnie błędnych rozwiązań prawnych i fatalnych mód społecznych. Nie jest to jednak manipulacja ograniczona tylko do związków jednopłciowych. Błędna, zmanipulowana miłość egoistyczna dotyczy także wielu związków heteroseksualnych, stanowiąc przyczynę licznych rozwodów, tragedii rodzinnych i historii o złamanym życiu. W kościelnych procesach o stwierdzenie nieważności małżeństwa wymienia się trzy grupy przyczyn. Dwie pierwsze związane są z błędami przysięgi małżeńskiej lub zatajeniem poważnej wady (np. choroby). Trzecia grupa – oceniania jako najczęstsza – to błędy związane z niewłaściwym rozumieniem miłości. Ocenia się, że 1/3 małżeństw jest z tego powodu zawartych nieważnie. Kościół stoi na stanowisku, że brak prawdziwej, dojrzałej Miłości powoduje, że nie dochodzi w ogóle do zawarcia związku. Tymczasem wiele par w chwili ślubu „kocha się tak bardzo”, że nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Odczuwają olbrzymie emocje, a jednak mimo to związek nie jest ważny, wręcz uznaje się, że nie został w ogóle zawarty. Dzieje się tak z powodu pomylenia emocji egoistycznej z Miłością.

może rodzić niezwykle silne emocje samozadowolenia. Używa się drugiego człowieka w sposób przedmiotowy. Może jednak istnieć inne rozwinięcie tej zmanipulowanej miłości – to całkowite zniszczenie swojej własnej, wyjątkowej osoby. Strach, brak poczucia własnej wartości (często występuje w okresie dojrzewania po pewnych rażących błędach wychowawczych) mogą doprowadzić do pragnienia ucieczki przed samym sobą. To pragnienie staje się tak silne, że czerpie się podniecenie z postaw „jestem nikim”, „jestem

prawdziwej. W opisywanej tutaj jest to egoista, który wykorzystuje – do podniecania się – niewolnika. Z drugiej strony fałszywa miłość też jest realizowana potrójnie błędnie. To autodestruktor podniecający się tym, że jest niszczony przez dominatora. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że nie mówimy jedynie o miłości jednopłciowej, choć w niej istotną cechą związku jest szukanie podobieństwa. To zmanipulowane uczucie dotyczy też wielu par heteroseksualnych. Odnajdujemy to szczególnie w związ-

i dostrzega w nim możliwość współpracy – jak w mechanizmie kółek zębatych. Człowiek uzależniony od miłości fałszywej szuka odpowiedniej ofiary lub swojego dominatora. Można powiedzieć, że pół biedy, gdy dominator pragnie jedynie „zaliczyć” zdominowanie kolejnej ofiary. Cała bieda następuje wtedy, gdy takie osoby postanawiają ze sobą żyć, gdy w związku dochodzi do poczęcia (produkcji in vitro lub adopcji) dzieci, doświadczając całej potrójnie niszczącej rzeczywistości takiego fałszywego związku.

w danej chwili emocja zaspokajająca podniecenia. Gdy jej nie ma, orzekany jest rozwód. Zgodnie z precedensem prawnym, tę fałszywą emocję można poczuć zresztą nie tylko do człowieka, ale można sobie wyobrażać narcystyczno-niewolniczą relację z psem, kozą, drzewem, ziemią, awatarem, samym sobą, energią kosmiczną itd. Przestaje być ważna własna wyjątkowość, płeć, wiek, gatunek, fakt istnienia. Tworzy się setki ekwilibrystycznych rozwiązań, dziesiątki rzekomych płci i możliwości wyboru gatun-

Prawidłowy związek dwóch osób rozpoczyna się od fazy fascynacji, przechodzi przez fazę przyzwyczajenia (lub na odwrót), aby w końcu zbudować relację prawdziwej, dojrzałej Miłości. Wiele związków jednak nigdy nie dociera do fazy trzeciej. Co więcej, istnieją emocje i postawy, które istotowo uniemożliwiają relację dojrzałej Miłości. Są to relacje zbudowane na czymś, co można nazwać miłością egoistyczną.

Jak leczyć chore związki?

Co to jest Miłość?

Kiedy miłość jest fałszywa? Prawdziwa, dojrzała Miłość wręcz potrzebuje różnic, aby współpracować pomimo ich istnienia. Niewłaściwa miłość błędnie realizuje jeden z trzech elementów. Np. nie chce współpracować z Dobrem, niszczy je albo nie akceptuje różnic, szuka tylko podobieństw albo współpracuje ze złem, egoizmem, uzależnieniem itp., rozwija je. Skrajnie fałszywa miłość ma wszystkie te trzy cechy. W takiej miłości podniecenie wywołuje dostrzeganie własnego odbicia w drugim człowieku. Taka postawa nie szuka kogoś innego, lecz jedynie samego siebie. Miłość egoistyczna zamazuje to, że druga osoba jest wyjątkowa, unikalna i inna. Najważniejsze jest podobieństwo i to

Miłość w związku dwóch osób

FOT. DYU - HA / UNSPLASH

Miłość – dla odróżnienia pisaną przez wielkie „M” – Miłość, która może być skierowana do współmałżonka, bliźniego, a nawet nieprzyjaciela („kochajcie nieprzyjaciół”) – można najkrócej określić jako ofiarowanie siebie dla czyjegoś Dobra. Jest to taka sama Miłość w każdym przypadku. Raz pozwala budować społeczeństwa, raz wspólnoty, a kiedy indziej rodziny. Człowiek, kochając, rozpoznaje Dobro w innej osobie i współpracuje z nim. U podstaw Miłości leży uznanie wyjątkowej godności każdej osoby ludzkiej – bliźniego. Nie ma na świecie dwóch takich samych osób. Każdy jest unikalny. Każdy ma swoje piękne oblicze i swoje wady. Każdy człowiek różni się od nas. Miłość zaczyna się wtedy, gdy pomimo różnic, wad, a nawet zła, dostrzegamy w drugim człowieku Dobro. Takie Dobro możemy dostrzec nawet w nieprzyjacielu. Możemy nawet z nim współpracować na polu tego Dobra. Taka relacja, która pomija różnice, a skupia się na Dobru, jest prawdziwie budująca – potrafi stworzyć coś nawet pomimo tego, że dwoje osób pozostaje wciąż „nieprzyjaciółmi”. Prawdziwa Miłość dąży do współpracy z Dobrem, akceptacji i radości z obiektywnych różnic, naprawienia zła, które niszczy człowieka i relację. Za każdym razem, gdy słyszymy jakąś hasłową wypowiedź o miłości, możemy to słowo podmienić sobie na „współpraca z Dobrem”, aby sentencja była bardziej zrozumiała. Np. „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a nie współpracował z ich Dobrem, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”, „Współpracuj z Dobrem Boga ze wszystkich sił… a z Dobrem bliźniego jak ze swoim”, „Spieszmy się współpracować z Dobrem innych ludzi, tak szybko odchodzą” itd. Takie słowa od razu staną się bardziej konkretne i praktyczne, gdyż na przestrzeni dziejów słowo ‘miłość’ stało się wytrychem niemal do wszystkiego.

znajomy po powrocie do domu, będzie wyżycie się na żonie. Najlepszym sposobem wydaje się ukazywanie wartości prawdziwej Miłości. Zalety takie, jak zacieśnianie dobrych więzi, współpraca, altruizm, wzajemna pomoc pomimo różnic, możliwość wypracowania czegoś nowego z dwóch różnych sposobów życia, możliwość stworzenia nowego, unikalnego życia, nie będącego niczyim klonem, a także spokój, radość, poczucie bezpieczeństwa, poczucie docenienia, godności człowieka – to wszytko i dużo więcej wynika z prawdziwej Miłości. Jednak musimy się nauczyć przedstawiać konkrety, a nie hasła. Na kazaniach bardzo często słyszymy setki razy powtórzone słowa „musimy kochać”, „kochajmy bliźniego”; podobnie w licznych artykułach czy poradnikach. Bardzo rzadko jednak słyszymy, co to znaczy. Co znaczy „kochać nieprzyjaciół” – czy „czuć do nich miętę”?, „zakochać się w oprawcy”? Potrzeba głębokiego i szerokiego zrozumienia dla relacji współpracy z Dobrem dzięki istotowym różnicom. Potrzeba wyjaśniania piękna tworzenia nowej jakości z różniących się składników.

Marcin Niewalda

kimkolwiek”, „można ze mną zrobić wszystko”, „nie mam godności”, „ktoś robi ze mną to, co chce”. Te dwa sposoby rozwinięcia fałszywej miłości są nawzajem dla siebie idealnym partnerstwem w formie pożywki. Dlatego właśnie związki fałszywej miłości tworzą zazwyczaj silną relację narcystyczno-niewolniczą. Jedna osoba to zakochany w sobie egocentryk. Satysfakcję czerpie on z całkowitego podporządkowania sobie niewolnika – kogoś, kto chce zastąpienia swojej osobowości czyjąś. Taka relacja, potrójnie błędna, może trwać długo – nawet całe życie. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na słowo ‘potrójnie’. We wszystkich dawnych kulturach liczba trzy miała szczególną wagę. Wyrażając coś potrójnie, wyrażało się tego świętość. Np. u pierwszych chrześcijan kluczowym wyrazem wiary było trzykrotne wypowiedzenia „Amen, Amen, Amen” w czasie Eucharystii. Analogicznie potrojenie liczby 6 było symbolicznym „uświęceniem” niedoskonałości – czyli rodzajem antyboskiego bałwochwalstwa. Liczba trzech światów (materialnego, emocjonalnego i duchowego) pojawia się w olbrzymiej ilości pierwotnych kultur. Liczba 3 była od zawsze symbolem relacji – gdzie pomiędzy dwiema osobami tworzy się most. W ten sposób, najdoskonalszy, została też wyrażona w Trójcy Świętej, gdzie ów „most” stał się Trzecią Osobą. Potrójny błąd miłości jest krańcowym zaprzeczeniem Miłości

Prawdziwa Miłość dąży do współpracy z Dobrem, akceptacji i radości z obiektywnych różnic, naprawienia zła, które niszczy człowieka i relację. Wręcz potrzebuje różnic, aby współpracować pomimo ich istnienia. kach przemocowych, gdzie np. mizogin dąży do całkowitego podporządkowania sobie kobiety, a ona uzależnia się coraz bardziej od zniszczenia swojej godności i unikalności. Występuje jednak także w wielu innych niedojrzałych relacjach. Często po wielu nieudanych związkach wchodzi się w kolejne, opierając je na tym samym schemacie szukania własnego podobieństwa lub narzucenia swojej osoby komuś drugiemu. Faktem jest, że trudno jest realizować Miłość, gdy całkowicie brak podobieństw, szczególnie w zakresie intymności; jednak najdojrzalsza Miłość właśnie z różnic na tym polu czerpie wzajemne ubogacanie się. Niedojrzała będzie albo niszczyć drugą osobę, albo samą relację między nimi. Fałszywa będzie opierała się tylko na własnym odbiciu lub całkowitym zniszczeniu siebie, szukając ujednolicenia – homogenizacji. Miłość „od pierwszego wejrzenia” to szybkie, intuicyjne spostrzeżenia realizacji naszych pragnień. Człowiek szukający prawdziwej Miłości widzi kogoś różnego od siebie, unikalnego

Manipulacje społeczne Fałszywa miłość obecna jest na tysiącach filmów, stała się stylem, zwyczajem, opanowała wyobraźnię milionów osób na całym świecie. Pierwszy gwałtowny pocałunek przeradzający się w rozbieranie i akt seksualny najczęściej jest na filmach chorobliwym pogłębieniem stylu egoistycznej podniety sobą nawzajem. Po miesiącach lub zaledwie dniach dochodzi wreszcie do zastanowienia: „Czy ja chcę być z tą osobą?”. Rzadko dochodzi do refleksji „Kim ona jest?”, „Czy podoba mi się odmienność tej osoby?”, „Czy chcę zniszczyć to, co ją niszczy?”, „Czy chcę pokonać jej wady, współpracować z jej Dobrem i cieszyć się z różnic?”. Ten potrójnie fałszywy obraz miłości przeniknął tak głęboko do świadomości wielu społeczeństw, że na tej podstawie tworzy się prawo. W USA, gdzie prawo nie wynika z niewzruszanych wartości, lecz ze zwyczaju i precedensu, uznano za podstawę tworzenia związków te właśnie fałszywe emocje, błędnie nazywane miłością. Ważne nie jest postanowienie współpracy z Dobrem pomimo różnic, lecz istniejąca

ku, zrównując w prawach je wszystkie – odrzucając jednak Miłość prawdziwą. Za USA idą inne kraje, gloryfikując fałszywy obraz miłości i prowadząc do milionów tragedii i budowy społeczeństwa opartego na egocentrycznym, dominującym egoizmie. W wielu krajach, które poszły daleko tą drogą, tworzy się prawne potwory, np. zakazując używania słów: matka, ojciec (Francja), on, ona (Szwecja). Niszczy się społecznie te osoby, które próbują przedstawić np. tylko i wyłącznie, bez żadnej oceny, co Biblia sądzi o takich związkach (tak np. został wyrzucony ze społeczności pewien szwedzki pastor). Edukację w dziedzinie fałszywej miłości próbuje się wprowadzać w szkołach, a nawet przedszkolach – ucząc skupiania się na sobie, swoich podnietach, odkrywania jedynie samego siebie bez żadnych „naleciałości kulturowych” (np. pedagogika waldorfska obecna również w Polsce).

Jak zlikwidować manipulację? Jak w większości manipulacji, właściwą drogą jest po prostu prawda. Natomiast słaby skutek przynosi krytyka, tym bardziej zbudowana na emocjach czy gustach. Niewielki efekt odniesie powiedzenie „robisz źle”. Jeszcze mniejszy „brzydzi mnie to, co robisz”. Czy powinno się podchodzić np. do małżeństw przeżywających kryzys w ten sposób? Wyobraź sobie, że mówisz znajomemu bijącemu swoją żonę: „brzydzę się tobą” Pierwszym, co zrobi ów

Postawa ukazywania korzystnej, pięknej drogi jest również dobrą metodą dla psychologów, którzy próbują radzić w sytuacjach uzależnień od fałszywej miłości. Są znani psychologowie mający blisko 40% skuteczność likwidacji uzależnień tego rodzaju (np. holenderski lekarz Gerard von Aardweg). Często ten wynik będzie można znacznie poprawić, uwzględniając dwie możliwe postawy wynikające z tego samego fałszu – postawę egocentrycznego dominatora i postawę samozniszczenia. Każdy, komu przedstawi się piękno prawdziwej Miłości, jest zafascynowany wspaniałością tej postawy. Wystarczy po prostu zrobić to dobrze i skutecznie – a każdy sam będzie chciał przynajmniej spróbować czegoś lepszego w życiu – w relacjach rodzinnych, wspólnotowych, społecznych. Trudno jednak jest naprawić złe małżeństwo. Np.: on, niszczący żonę za każdym razem, gdy ona chce realizować swoją drogę (dominacja). Ona, uwielbiająca „brutalne i czułe” emocje posiadania jej przez osobnika alfa (samozniszcznie). Para mająca całkowicie odrębne życia i natury, męcząca się swoją innością (błędna relacja). W każdym z takich związków przynajmniej jedna osoba jest przekonana, że bardzo kocha tę drugą, najczęściej jednak nigdy nie doszło tu do przejścia na trzeci poziom Miłości dojrzałej. Takie związki, choć początkowo „idealne”, „gorące” i „wyjątkowe”, niosą zagrożenie wieloma tragediami. Trudno je jednak zakończyć, gdy istnieje duże przywiązanie, są dzieci, wspólny dom czy szerokie układy rodzinne. Czasem najlepsze byłoby ich rozwiązanie, ale warto przedtem przynajmniej spróbować przejść na ów poziom trzeci. Przede wszystkim kluczowe jest znalezienie Dobra w drugiej osobie. Początkiem powinno być w ogóle zrozumienie, czym jest Dobro. Następnie szukanie pozytywnych wartości w tej drugiej osobie. Kolejny krok to ocena różnic podstawowych (tych nie do zmiany – choćby takich jak płeć i osobowość), czyli zjawisk obiektywnych, niezależnych od woli. Trzecim etapem będzie zrozumienie zła, wad, przyjętych zachowań, które niszczą każdą z osób w związku i sam związek, a następnie próba wspólnej pracy nad zmianą tych wad. Efektem końcowym może nie będzie ponowna decyzja o związku, być może proces zakończy się postanowieniem trwania w przyjaźni, być może nawet ten drugi będzie to „nieprzyjaciel”, którego będzie się Kochać – jednak taki proces pozwoli naprawić relację, która niszczy i zagraża, oraz doprowadzić do oczyszczenia życia z fałszu. Doceniajmy różnice, faktyczną inność ludzi. Piękno ich wyjątkowości, piękno ich realizowania Dobra. Tylko pamiętajmy, aby nie pomylić Dobra z egocentryzmem.

PS Wiele osób użyje typowego pytania relatywizującego: „A co to jest Dobro”? – „Przecież każdy widzi je inaczej”. Jest to błąd myślenia, kolejna manipulacja – bardzo typowa. Generalnie wiemy, czym jest Dobro, choć nigdy zapewne nie zrozumiemy tego precyzyjnie, w 100%. Jednak to przybliżenie nie przeszkadza nam używać tego pojęcia. Próba odrzucenia go z powodu braku idealnej precyzji jest manipulacją. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

12

KURIER·ŚL ĄSKI

Pałac Sztuki na Placu Powystawowym we Lwowie od strony restauracji – kawiarni; przesyłka balonowa przewieziona balonem „Syrena” podczas I Lwowskich Zawodów Balonowych w 1938 roku. Z prawej: plakat Krajowej Wystawy Lotniczej we Lwowie WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z PRYWATNYCH ZBIORÓW TADEUSZA LOSTERA

O kradzieży zegarka premierowi II RP i zawodach balonowych we Lwowie słyszałem od mojego ojca. Może nie zostałoby to w mojej pamięci, gdyby nie fakt, że ówczesny premier Sławoj Składkowski przed udaną balonową imprezą śniadał w restauracji mojego ojca Rudolfa Lostera, mieszczącej się w Pałacu Sztuki na Placu Powystawowym we Lwowie.

Zegarek Sławoja Składkowskiego i zawody balonowe we Lwowie Tadeusz Loster dwukrotnego mistrza świata, kpt. Franciszka Hynka. Na wyznaczonych honorowych miejscach rozlokowała się ekipa rządowa. Do zgromadzonej na boisku ekipy zaczęli przeciskać się zacni obywatele Lwowa aby uścisnąć dłoń przybyłemu na imprezę premierowi. Wszystkie balony wystartowały w dobrych warunkach i poleciały w kierunku na południowy wschód. Kiedy zniknęły z pola widzenia klaskającemu z zachwytu tłumowi publiczności, premier Składkowski sięgnął do kieszeni, aby sprawdzić godzinę. Niestety nie znalazł w niej swojej ulubionej „kieszonki”. Jego głośne „zdziwienie” i informację o kradzieży zegarka podchwycili zaraz dziennikarze, pragnąc opublikować wiadomość o zdarzeniu w miejscowych gazetach. Jednak natrafili na „ścianę cenzury”. Historia ta na tym się nie kończy. Kilka dni po kradzieży została dostarczona premierowi paczka, w której znajdował się skradziony zegarek wraz z listem od „eleganckiego lwowskiego złodzieja”. W liście kieszonkowiec wyjaśniał, że przeprasza za kradzież, która mu się nie opłacała, gdyż nie przypuszczał, że premier Polski ma tak przeciętny zegarek, a taki nie interesuje go jako wysokiej klasy fachowca. Jaki to był zegarek? Określenie ‘zegarek szwajcarski’ kojarzy się z wysoką klasą drogich zegarków chodzących z dużą dokładnością, misternie wykonanych. Trudno odnieść taki opis

Zegarek kieszonkowy firmy „Rosskopf”, tzw. „nagrodowy”, z podobizną Marszałka Józefa Piłsudskiego. Na zegarku dedykacja „I nagroda za bieg 3000 mtr. 1928 r.”. Zegarek ten osobiście wręczył Józef Piłsudski Marianowi Sarnackiemu, mistrzowi Polski w wojskowej dys­ cyplinie biegu na 3 km z przeszkodami w 1928 roku podczas Lekkoatletycznych Mistrzostw Polski na stadionie „Warszawianki” w Warszawie

Repolonizacja Małgorzata Todd

W

ygraliśmy o włos z IV Rzeszą i nie chodzi tu niestety o żaden mecz sportowy, tylko o zachowanie resztek suwerenności. Niemiecka buta rozpanoszyła się od Bałtyku po Tatry, uzurpuje sobie prawo dyktowania nam, jak mamy żyć i kto ma być głową naszego państwa. Niemiecki pismak śmiał wzywać na dywanik Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczpospolitej! Media w Polsce są opanowane co najmniej w osiemdziesięciu procentach przez obcy kapitał.

Ich szmatławce mają ambicję przewracać Polakom w głowach, co poniekąd im się niestety udaje. Brak lustracji sędziów owocuje takimi kwiatkami, jak ten z gdańska. Sąd Apelacyjny we „Freie Stadt Danzig” uniewinnił hitlerowca obrażającego Polaków i ukarał Polkę za to, że śmiała nagrać obelgi Niemca! W Warszawie niemiecka firma komunikacji miejskiej zatrudnia ćpunów jako kierowców autobusów miejskich i każe sobie za to płacić miliony. Tu też

do szwajcarskiego zegarka firmy ROSSKOPF & Cie Patent. Były to produkowane od końca XIX wieku specyficzne zegarki z tzw. wychwytem kołkowym, opatentowanym przez firmę Rosskopf. Posiadacz takiego zegarka nie musiał mieć sporo pieniędzy, aby nabyć taką „cebulę”, która cykała głośno, a chód jej porównywano do jeżdżącego traktora. Poza tym dokładnie odmierzał czas, był niezawodny i „szwajcar”, co przekonywało do niego wielu mniej zamożnych użytkowników. Zegarek firmy Rosskopf był ulubionym zegarkiem Józefa Piłsudskiego. Marszałek jako pragmatyk uważał, że niedrogi, dobry zegarek jest wystarczający dla użytkownika, nawet wodza II RP (czego nie można powiedzieć o niektórych ministrach III RP). Nic dziwnego, że Piłsudski obdarowywał – jubilatów i zasłużonych żołnierzy – takimi „szwajcarami”. Aby upamiętnić takie zegarki-prezenty od marszałka Piłsudskiego, warszawska firma J.W. Wapiński zaczęła składać „Kunsztownie wykonane szwajcarskie zegarki z nieporównywalną podobizną PANA MARSZAŁKA” (jak głosiła reklama), wybitą na tylnym deklu za zezwoleniem M.S. Wojsk. z dnia 17. XI. 1927 roku. Zegarki te, zwane „nagrodowymi”, były wręczane „podczas dużych uroczystości” przez samego marszałka, generałów lub dowódców pułku swoim żołnierzom z nie byle jakiej okazji. Takie zegarki nosili również oddani marszałkowi generałowie i urzędnicy II RP gdyż afrontem byłoby sprawdzać godzinę na zegarku innym niż nosił Józef Piłsudski. Takiego właśnie niezbyt drogiego „szwajcara” ukradł premierowi Sławojowi Składkowskiemu „elegancki lwowski złodziej” kieszonkowy na boisku Pogoni Lwów. Ale wróćmy do zawodów balonowych. Już następnego dnia korespondent „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” donosił z Zaleszczyk: „Balon »Katowice«, na którym startował o godz. 17.07 kpt. Hynek lądował we wsi Dobrowlany pod Zaleszczykami o godz. 22. W rozmowie z korespondentem IKC oświadczył kpt. Hynek, że lot był wspaniały. Mieliśmy – mówił kpt. Hynek – piękną pogodę, lecieliśmy z szybkością 36 klm na godzinę, przyczem maksymalna wysokość wynosiła 2.000 m. Lecieliśmy jednak przeważnie nisko do 50 m. ze względu na

nie chodzi wyłącznie o pieniądze, ale przy okazji i o ideologię. Jeden z kierowców-ćpunów okazał się homoseksualistą. Jakby można kogoś takiego nie zatrudnić!? Przecież to najwyższe z możliwych kwalifikacje! A zatem, co wymaga repolonizacji? Może prócz mediów, sądownictwa, gospodarki – jeszcze instytucje naukowe? A co z kulturą? Czy wystarczą nam milczące muzea i pomniki? Czy jest nam potrzebna również repolonizacja teatrów? Jeśli tak, to w jaki sposób jej dokonać? To nie jest pytanie retoryczne. Liczę na konkretne odpowiedzi. K Małgorzata Todd jest autorką Internetowego Kabaretu.

bliskość granicy rumuńskiej. Na terenie Żołczowa koło Rohatyna pozwoliłem balonowi celowo stuknąć o ziemię, chcąc oszczędzić na balaście. Orjentację mieliśmy przez cały czas dobrą, a lądowaliśmy na skraju lasu zupełnie prawidłowo, albowiem kosz stanął nad przepaścią kamieniołomu i balon ułożył się w dole”…

M

imo skupienia uwagi prasy na balonie „Katowice” pilotowanym przez kpt. Hynka, mistrz świata zajął dopiero szóste miejsce. Pierwsze miejsce zajął balon „Sanok” z załogą: kpt. Bolesławem Kobylańskim i Władysławem Kubicą. Lądował on w okolicy Wołkowca i Dźwinogrodu, po pokonaniu odległości 216 km. Drugie miejsce zajął balon „Mościce” – 201 km, trzecie „Legionowo” – 191 km, a czwarte balon „Syrena”

z damską załogą, po przebyciu 189 km. Panie pokonały o 6 km załogę balonu „Gryf ” i o 9 km balon „Katowice”, który pilotował mistrz świata Franciszek Hynek i Adam Bieniasz.

D

odatkową atrakcją (dla filatelistów) Zawodów Balonów Wolnych była Poczta Balonowa. Zainteresowany nią filatelista mógł nadać przesyłkę listową na poczcie we Lwowie, zaznaczając, którym balonem ma lecieć wysłany przez niego list. Przesyłka kosztowała 75 groszy, a znaczek kasowany był stemplem-datownikiem w formie rysunku balonu o treści „ I Lwowskie Zawody Balonowe” oraz okolicznościowym stemplem „Krajowej Wystawy Lotniczej”. O tym, którym balonem list leciał, świadczył mały stempel

z podobizną balonu i jego nazwą. Łącznie przewieziono 1750 listów. Załoga balonu po lądowaniu miała obowiązek dostarczyć list do najbliższej placówki pocztowej, gdzie przybijano stempel nadania i list wracał do adresata. Mojego ojca zafascynowała kobieca załoga balonu „Syrena” i ją wskazał na pamiątkowej dla niego przesyłce balonowej. 11 września 1938 roku w Liege w Belgii odbyły się 25 jubileuszowe zawody balonowe o Puchar Gordona Bennetta. Zwyciężyła polska załoga Antoni Janusz i Franciszek Janik, pilotująca balon SP-BCU LOPP i pokonując odległość 1692 km. Organizowanie 26. zawodów balonowych przypadło Polsce. Miały się one odbyć we Lwowie 3 września 1939 roku. Niestety wybuch wojny uniemożliwił ich przeprowadzenie. K

FOT. Z ARCHIWUM HENRYKA OCHNIO

B

yła to wielka impreza balonowa, jakiej Lwów jeszcze nigdy nie oglądał. Zawody tego typu – Zawody Balonów Wolnych – miały się odbyć podczas Krajowej Wystawy Lotniczej z okazji 20-lecia polskiego lotnictwa, 15-lecia Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej oraz 10-lecia sportu lotniczego w II RP. Wystawa odbywała się od 29 maja do 29 czerwca 1938 roku na Placu Powystawowym we Lwowie, zajmując wszystkie pawilony Targów Wschodnich. Jej hitem była prezentacja słynnego balonu „Kościuszko”, który w 1932 roku lądował w dziewiczych puszczach Kanady, pilotowany przez Hynka i Burzyńskiego (mistrzów świata), zdobywając Puchar Gordona Benneta. Zawody balonowe miały się odbyć 16 czerwca 1938 r. na terenach przyległych do placu Targów Wschodnich na boisku KS Pogoń Lwów. W imprezie miało wziąć udział 6 balonów, w tym balon „Katowice” pilotowany przez kapitana F. Hynka i pilota A. Bieniasza, oraz balon „Syrena”, pilotowany po raz pierwszy w Polsce przez załogę pań: Stefanię Wojtulanisównę i Zofię Szczecińską. Szeroko reklamowana w Polsce impreza spowodowała, że na start balonów wolnych miało przybyć wiele wybitnych osobistości tak ze światka lotniczego, jak i ze sfer rządowych. Wizytę na stadionie Pogoni Lwów zapowiedział również premier II RP gen. Sławoj Składkowski. Na miejsce posiłku premiera wraz z ekipą rządową zaproponowano restaurację mojego ojca, mieszczącą się w najpiękniejszym budynku Targów Wschodnich, w Pałacu Sztuki na Placu Powystawowym we Lwowie. Jeszcze przed południem na umówiony posiłek o zatwierdzonym menu przybyła ekipa rządowa wraz z prezesem rady ministrów. Po jedzeniu znamienici goście udali się na piłkarskie boisko Pogoni, aby obserwować start balonów. Zapowiedziana impreza wywołała duże zainteresowanie nie tylko wśród mieszkańców Lwowa. Kilka dodatkowych pociągów wiozło olbrzymią ilość ciekawskich z Małopolski, a nawet z odległych terenów Polski. W miarę zbliżania się godzin startu zaczęły napływać coraz większe tłumy publiczności, aby oglądać nawet napełnianie rozłożonych powłok balonowych oraz zobaczyć

Zdjęcie zrobione po spotkaniu autorskim z Jerzym Pietraszką zorganizowanym przez Stowarzyszenie „Chwała Bohaterom - Pamięć i Rekonstrukcja" w Jastrzębiu-Zdroju 8 czerwca 2018 r. Stoją od lewej Wioleta Osiak, Klaudia Bartosiak, Lech Osiak, Marian Molski. Siedzą w drugim rzędzie od lewej Henryk Ochnio, Marek Bartosiak "Bartek", Jerzy Ajzychart. W pierwszym rzędzie od prawej oczywiście Jerzy Pietraszko „Pedro" i Aleksandra Brandys (z d. Osiak) z synem Jeremim Brandysem

17 lipca 2020 r. odszedł do Domu Pana śp. Jerzy Pietraszko, nasz przyjaciel, członek Solidarności Walczącej z Wrocławia

U

Pożegnanie

rodził się 21 XII 1954 we Wrocławiu. Był absolwentem Instytutu Matematyki Uniwersytetu Wrocławskiego (1978). W marcu 1968, jeszcze jako uczeń, uczestniczył w studenckiej demonstracji na pl. Grunwaldzkim we Wrocławiu. W 1972 został mistrzem Dolnego Śląska juniorów w grze błyskawicznej w szachy ( jednym z jego źródeł dochodu w czasie bezrobocia były wygrane pieniężne na zawodach szachowych). W 1977 r. rozpoczął współpracę z wrocławskimi środowiskami opozycyjnymi. Od roku 1978 kolportował wydawnictwa niezależne, w tym od 1979 r. „Biuletyn Dolnośląski”. Na zlecenie Pionu Kształcenia Kadry w 1979 r. podjął pracę jako wykładowca i współprowadzący seminarium w Instytucie Cybernetyki Technicznej Politechniki Wrocławskiej. Po 13 XII 1981 otrzymał zakaz wstępu na teren Politechniki Wrocławskiej. Od stycznia 1982 r. brał udział w tworzeniu podziemnej struktury drukarskiej (w styczniu 1982 r. sprowadził powielacz z Olsztyna do Wrocławia) i kolportażowej RKS Dolny Śląsk. Był także uczestnikiem demonstracji ulicznych. Od czerwca 1982 r. działał w Solidarności Walczącej. W latach 1982–1983 został zatrudniony jako

konserwator w Schronisku PTTK nad Łomniczką. 1 maja 1983 zatrzymało go ZOMO w czasie demonstracji we Wrocławiu (przed transportem do aresztu został pobity przez grupę manifestantów). W latach 1983–1985 m.in. przerzucał przez granicę w Karkonoszach drukowane po czesku przez SW biuletyny „Nazor”. Pisał artykuły do prasy podziemnej, głównie do biuletynu „Myśli”. Współpracował z Radiem SW. W latach 1984–1986 pracował w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Maniowie Wielkim jako specjalista do prac wysokościowych. W latach 1986– 1989 został fikcyjnie zatrudniony jako programista w firmie Datastart (w rzeczywistości utrzymywał się z udzielania korepetycji i innych prac dorywczych). W roku szkolnym 1990/1991 uczył matematyki w VIII LO we Wrocławiu. Od 1993 r. był wykładowcą w Instytucie Matematyki i Informatyki Politechniki Warszawskiej. Jest autorem podręcznika Matematyka. Teoria, przykłady, zadania, 1997 (kolejne wyd. rozszerzone) i tomu wspomnień Terroryści i oszołomy, 2007. Żegnaj, Kolego i Przyjacielu!

Jadwiga Chmielowska, Przewodnicząca Komitetu Wykonawczego SW, Tadeusz Świerczewski – Współzałożyciel SW, Piotr Hlebowicz – Współprzewodniczący Wydziału Wschodniego SW




Nr 74

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Sierpień · 2O2O AquaPoznań Nowy 16-hektarowy park Rataje po 20-minutowej burzy przemienił się w aquapark. „ Jak widać, Jacek Jaśkowiak nie chciał być gorszy od swojego kolegi z Warszawy i prowadzi stolicę Wielkopolski do tej samej katastrofy, co Trzaskowski Warszawę”. Małgorzata Szewczyk

Jolanta Hajdasz

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

2

„Nie dać się oderwać od Chrystusa, ulegając głosom tego świata i osobistym słabościom – oto postawa, którą u progu swego kapłańskiego życia obrał diakon Zenon Grocholewski i którą starał się wiernie urzeczywistniać poprzez 57 lat wiernej służby Kościołowi”. Poruszająca uroczystość i poruszające słowa homilii arcybiskupa Marka Jędraszewskiego na pogrzebie kardynała Zenona Grocholewskiego w Katedrze Poznańskiej. Uroczystości odbyły się 25 lipca. Publikujemy tekst homilii wygłoszonej przez abpa Marka Jędraszewskiego w czasie Mszy św. pogrzebowej kard. Zenona Grocholewskiego.

Czy Trzaskowski uratował Dobrą Zmianę? Rafał Trzaskowski uratował Platformę Obywatelską przed stoczeniem się w otchłań niebytu – czyli podzieleniem losu jej poprzedniczki, Unii Wolności, ale możliwe, że przyczynił się też do zachowania przez PiS wpływu na państwo. Jan Martini

2

Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu

Niezłomny w służbie Prawdzie Jolanta Hajdasz

B

ogu w Trójcy Przenajświętszej pragnę wyrazić wdzięczność i uwielbienie za dar życia i kapłaństwa oraz wszystkie otrzymane łaski. Niech Bóg będzie uwielbiony” – pisał w Poniedziałek Wielkanocny 2 kwietnia 2018 roku, dokładnie w 13. rocznicę śmierci św. Jana Pawła II Wielkiego, w swym duchowym testamencie śp. Zenon Kardynał Grocholewski. Dwa zatem były dla niego największe dary, które od Boga otrzymał i za które pragnął Go nieustannie wielbić – życie i kapłaństwo. W urzeczywistnianiu i w ewangelijnym pomnażaniu tych darów towarzyszyli mu dwaj święci Patronowie. Pierwszym z nich był św. Zenon, męczennik rzymski, którego imię otrzymał na chrzcie świętym; drugim – wybrany na całą kapłańską drogę i posługiwanie w Kościele św. Jan Chrzciciel. Trudno dzisiaj powiedzieć, dlaczego urodzony prawie 81 lat temu, dnia 11 października 1939 roku, w wielkopolskich Bródkach chłopiec otrzymał imię rzymskiego męczennika. Dzień urodzin śp. Kardynała przypadł na pierwsze dni II wojny światowej. Wobec jego Mamy, Józefy, w dużej mierze spełniły się słowa Pana Jezusa o matkach przeżywających swe macierzyństwo w czasach wojennych: „Biada brzemiennym i karmiącym w owe dni” (Mk 13,17). Przed wojną państwo Grocholewscy mieszkali w Sępolnie, tuż przy ówczesnej granicy polsko-niemieckiej, gdzie pan Stanisław jako kupiec cieszył się wielkim szacunkiem nie tylko ze strony Polaków, ale także i Niemców. Najazd hitlerowskich wojsk niemieckich na Polskę dnia 1 września 1939 roku sprawił, że wielu mieszkańców Wielkopolski uchodziło przed wrogiem w głąb Kraju. Wśród nich była także rodzina państwa Grocholewskich. Pani Józefa była wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Nieludzko zmęczona i wyczerpana, wraz z najbliższymi zatrzymała się w Bródkach. Tam właśnie w bardzo trudnych warunkach wydała na świat synka, którego życie od samego początku było zagrożone. W tej sytuacji ochrzczono go dwa dni później, nadając imię Zenon. Pamiętam, jak w pierwszych miesiącach mego pobytu w Rzymie, jesienią 1975 roku, pracujący już w Sygnaturze Apostolskiej młody ks. Zenon Grocholewski zawiózł mnie do rzymskiego opactwa trapistów Tre Fontane i wskazał na znajdujący się tam, obok dwóch jeszcze innych świątyń, pochodzący z XVI wieku kościół Santa Maria

Scala Coeli (Matki Bożej Schodów do Nieba). Według antycznej chrześcijańskiej tradycji, został on wzniesiony na miejscu męczeństwa św. Zenona i innych rzymskich żołnierzy. O tych wspaniałych świadkach Chrystusa Martyrologium Rzymskie wspomina bardzo lakonicznie: „Dnia 22 grudnia w Rzymie przy Via Lavicana między dwoma drzewami laurowymi dzień zgonu 30 Męczenników, którzy podczas prześladowania Dioklecjańskiego w jednym dniu przelali krew swoją dla wiary”. „Tutaj znajdują się relikwie mojego Patrona i jego Towarzyszy” – powiedział ks. Grocholewski i zaraz potem pogrążył się w zadumie. Nigdy nie miałem odwagi zapytać go, czy jego milczenie było związane z tym, że św. Zenon i jego Towarzysze byli dla niego wzorem, jak trzeba zachować się

tak; nie, nie”. Z całą pewnością można o nim powiedzieć: był niezłomnym żołnierzem w służbie prawdzie – i to niezależnie od areopagu, na którym przychodziło mu występować i dawać o niej świadectwo: czy były to zacisza Sygnatury Apostolskiej, gdzie rozstrzygał wiele skomplikowanych spraw sądowych, przesyłanych do tego Urzędu z całego świata; czy były to aule Uniwersytetów Gregoriańskiego i Laterańskiego, których był niezwykle cenionym profesorem prawa kanonicznego; czy były to biura Kongregacji Wychowania Katolickiego, której urząd prefekta pełnił przez szesnaście lat: od 1999 roku do przejścia na zasłużoną emeryturę w 2015 roku. To właśnie z tej Kongregacji wychodziło wiele bardzo cennych impulsów i jasno zarysowanych programów dla ka-

W

każdym razie ci wszyscy, którzy mieli możność spotkać się z księdzem doktorem Zenonem Grocholewskim, później zaś profesorem, biskupem, arcybiskupem, a na koniec kardynałem, musieli być pod wrażeniem jego jednoznaczności i bezkompromisowości: „Niech wasza mowa będzie: Tak,

P

o latach młody Zenon, odpowiadając na Chrystusowe powołanie, postanowił zostać księdzem. Uczył się więc najpierw w Niższym Seminarium Duchownym w Wolsztynie, a następnie w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Poznaniu. Znalazł się zatem w środowisku, które ukazywało mu żywe jeszcze postaci prawdziwych świadków wiary, niekiedy wręcz męczenników: bardzo licznych księży poznańskich, ofiar neopogańskiego niemieckiego systemu nazistowskiego, którzy znaleźli się w Dachau i w innych obozach koncentracyjnych, a także tych, którzy później, już po wojnie, byli prześladowani i więzieni przez system komunistyczny. Wśród nich prawdziwie wybitną postacią był abp Antoni Baraniak, metropolita poznański, który w latach 1953–1955 był więziony w areszcie śledczym na warszawskim Mokotowie, gdzie poddawany torturom, wykazał rzadko spotykany hart ducha i budzącą powszechny szacunek niezłomność. Z jego to rąk alumn Zenon Grocholewski przyjął kolejno święcenia subdiakonatu, diakonatu i w 1963 roku prezbiteratu. Z testamentu kardynała Ten fakt stanowił dla niego prawZenona Grocholewskiego dziwe zobowiązanie na przyszłość. tolickich szkół, dla wyższych uczelni Równocześnie uświadamiał mu kokatolickich i kościelnych, które czę- nieczność zachowania i tworzenia wysto stawały się ewangelicznym „zaczy- razistej ciągłości, historycznej i zarazem nem” dla świata nie znającego jeszcze duchowej, między kolejnymi pokoleniaChrystusa bądź z różnych powodów mi świadków wiary. W polskiej tradycji, odrzucającego Jego naukę. W wykła- sięgającej jeszcze 966 roku i początków dach budzących podziw ze względu na chrześcijaństwa, narodu i państwowoich jasność, przejrzystość i wewnętrzną ści polskiej, znaczyło to: służyć Pollogikę, głoszonych w wielu prestiżo- sce poprzez wierną kapłańską posługę wych miejscach na wszystkich konty- rodakom. Znaczyło to, w konsekwennentach, Ksiądz Kardynał był praw- cji: przyczyniać się do tego, aby Polska dziwym i przekonującym świadkiem nieustannie, z pokolenia na pokolenie, chrześcijańskiego humanizmu. zasługiwała na miano Polonia semper Podobna czytelność i jednoznacz- fidelis – zawsze wiernej Chrystusowi, ność odznaczały kardynała Zenona Krzyżowi i Ewangelii. Dla księdza, biGrocholewskiego w odniesieniu do skupa i kardynała Zenona GrocholewPolski, do jej historii, jej chrześcijań- skiego było to najgłębszym i najbardziej skiej tradycji, jej przyszłości. Był w ja- autentycznym wymiarem jego patriokiejś mierze dzieckiem wojny, ale kto tyzmu – aż do końca jego dni. Dokończenie na str. 3 wie, czy jako dziecko najbardziej nie

Bogu w Trójcy Przenajświętszej pragnę wyrazić wdzięczność i uwielbienie za dar życia i kapłaństwa oraz wszystkie otrzymane łaski. Niech Bóg będzie uwielbiony. Głęboko przekonany, że jedyną słuszną drogą życia na ziemi i jedyną prawdziwą wielkością człowieka jest świętość, ale jednocześnie świadom moich małości, słabości i grzechów, uniżam się wobec Bożego majestatu, ufając w Jego nieskończone miłosierdzie. Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Wszystkich proszę o modlitwę w mojej intencji. Do zobaczenia w Domu Ojca. w chwilach próby, w których chrześcijanin powinien dać jednoznaczne świadectwo o swym Mistrzu i Panu, zgodnie z Jego własnymi słowami: „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie” (Mt 5, 37). Być może w swych myślach łączył wtedy św. Zenona także z Matką Najświętszą, Królową męczenników, czczoną właśnie w tym kościele jako Ta, która swe dzieci prowadzi do Nieba.

cierpiał wtedy, gdy po wojnie rządy w naszym kraju objęła tzw. władza ludowa. W czasach stalinowskich jego ojca Stanisława, powszechnie szanowanego i poważanego ze względu na wyjątkową rzetelność, uczciwość i wewnętrzną prawość, uznano za wroga ludu i osadzono w więzieniu, a jego rodzina, pozbawiona środków do życia, została skazana na biedę. Przetrwali ten trudny czas dzięki pomocy życzliwych ludzi.

„Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, zdradliwie oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa drukowana tych pism jest polska, ale mózg i ręka nimi kierująca – niemiecka”. Piotr Grochmalski

4–5

Prawo głosu Wielu polskich emigrantów nie ma rozeznania w sytuacji politycznej i gospodarczej kraju – wskutek braku zainteresowania czy ulegania antyrządowym manipulacjom sił antypolskich ukrywających się pod maskami organizacji politycznych i społecznych. Celina Martini

6

Czego nauczyła mnie Libia Dotyk jedzenia jest elementem potęgującym doznania smakowe. W kulturze arabskiej formowanie kęsa palcami jest prawdziwym ceremoniałem. Jedzenie przy pomocy sztućców ma wiele zalet, ale nie zapominajmy, że nie jest wyznacznikiem kultury. Marian Smoczkiewicz

7

List z wakacji II Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni oraz jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Wszyscy zaczęli z płaczem chować się po lesie. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem. Aleksandra Tabaczyńska

8

Przygody reżysera z SB w tle Dotknięcie afisza zostawiało ślad widoczny w promieniach ultrafioletowych. Esbekom udało się złapać tylko jedną osobę, a była to… żona reżysera Strzeleckiego, która na premierę przyjechała z Warszawy, nie mogła więc wcześniej zrywać plakatów. Jan Martini

8

ind. 298050

D

ziennikarstwo to mówienie ludziom o zasługach zmarłego, podczas gdy oni najczęściej nie wiedzą, że on w ogóle żył. Ta cyniczna definicja przykleiła się do mnie już dawno i wraca w najmniej spodziewanych okolicznościach, gdy przychodzi mi przekonywać kolegów po fachu, dlaczego „koniecznie musimy” coś opublikować, dlaczego to jest „naprawdę ważne” i dlaczego „wszyscy powinni się o tym dowiedzieć”. Najpierw trzeba przekonać tych, z którymi pracujemy w swojej redakcji, a potem całą resztę… No to zaczynam, ale już całkiem serio i na poważnie. W ostatnich dniach zmarł bowiem jeden z najwybitniejszych Polaków naszych czasów, a śmiem twierdzić, że niewielu z nas miało świadomość, jak wybitny był to umysł i nieprzeciętny człowiek. W pewnym momencie swojej – jak byśmy to powiedzieli – kariery był jednym z najważniejszych prawników Państwa Watykańskiego, w innym – podlegały mu wszystkie katolickie uczelnie na świecie, ponad 200 tysięcy katolickich szkół i 1500 uczelni kształcących ponad 50 milionów uczniów i studentów. Samych doktoratów honoris causa miał aż 25 (słownie: dwadzieścia pięć!). Przyznały mu je nie tylko uczelnie z Europy, ale także z najdalszych zakątków świata, np. w Chile, Wenezueli, Brazylii, Argentynie czy na Tajwanie. Na osobistą prośbę i decyzję Jana Pawła II brał udział w pracach grupy opracowującej Prawo Fundamentalne Państwa Watykańskiego, czyli po prostu konstytucję Watykanu. Została ona ogłoszona przez Jana Pawła II w Roku Jubileuszowym 2000 i zastąpiła poprzednie Prawo Fundamentalne z 1929 r. Także Jan Paweł II powołał go do zaledwie siedmioosobowego grona specjalistów odpowiedzialnych za ostateczne przygotowanie nowego Kodeksu Prawa Kanonicznego, który obowiązuje do dzisiaj od 1983 roku. I tak dalej, i tak więcej… i tak można jeszcze długo opisywać jego zasługi i osiągnięcia. Zmarł 17 lipca. Kardynał Zenon Grocholewski, pochodzący z wielkopolskiej wioski, którego na studia do Rzymu wysłał abp Antoni Baraniak. Śp. Kardynał opowiadał mi, że przez długi czas władze komunistyczne nie chciały dać mu paszportu, następowała odmowa za odmową i gdy w końcu doczekał się tego upragnionego dokumentu, przyszło mu wyjechać w Wielki Czwartek, tuż przed Wielkanocą. Mama błagała – mówił Kardynał – zostań chociaż na święta, ale abp Baraniak nalegał: jedź, bo ci ten paszport zabiorą… Pojechał, choć nie znał włoskiego i jak sam się śmiał, nawet kawy w pociągu nie potrafił zamówić. Każdą wolną chwilę w Rzymie wykorzystywał na zwiedzanie, wycieczki, robienie zdjęć, bo myślał, że jak wróci do Polski, to te zdjęcia przydadzą mu się, gdy będzie uczył dzieci religii, pokaże im imponujące osiągnięcia kultury i wiary chrześcijańskiej. Ale do Polski nie było jak wrócić, bo by mu ten paszport zabrali albo kazali współpracować. Wspominał, jak bardzo zazdrościł swoim kolegom z innych krajów, z tego wolnego świata, że mogą jechać do domu na wakacje, na święta, a on może tylko tęsknić. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego tak rzadko słyszeliśmy jego głos w ważnych dla nas wszystkich sprawach, dlaczego tak rzadko cytowały go media, a przecież był człowiekiem otwartym i szczerym. Wymownym przejawem jego stosunku do Ojczyzny był kardynalski herb, który wybrał i w którego lewym górnym polu widnieje polski orzeł. Bliscy i przyjaciele wiedzieli, że codziennie w swojej prywatnej kaplicy modli się za Polskę, że w intencji Ojczyzny odprawia Msze święte. Zakładając uniwersytety katolickie w krajach radykalnie niekatolickich, szerzył Wiarę i Ewangelię. I zawsze, wszędzie podkreślał, że jest Polakiem, był z tego tak dumny. Koniecznie, ale to koniecznie przeczytajcie w „Kurierze WNET” homilię abpa Marka Jędraszewskiego, którą wygłosił podczas pogrzebu. Kardynał pochowany jest w Katedrze Poznańskiej, ale pamięć o nim winna przetrwać nie tylko w Poznaniu. K

G

FOT. ANDRZEJ KARCZMARCZYK

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

„AquaPoznań”

Nie ma żadnych wątpliwości, jak fajne i bogate w doświadczenia są tak zwane wymiany zagraniczne studentów, czyli Erasmus plus. Większość studentów marzy o semestrze spędzonym w innym kraju. Jest to podyktowane ciekawością świata, możliwością poznania języka, a także chęcią porównania poziomu nauczania i życia.

Co covid-19 zabrał studentom Erasmusa plus

Małgorzata Szewczyk

No i stało się. To, co dotknęło Warszawę w ostatni dzień czerwca, trzy tygodnie później spotkało Poznań. w styczniu 2019 r., zasłynął z tego, że po roztopach niewielkich pokładów śniegu zamienił się w bajoro. Co jakiś czas czytelnicy poznańskich mediów alarmują też o regularnych dewastacjach zabytkowej lokomotywy i wago-

w czasie tej ulewy groziło zalaniem silnika. A warto dodać, że tak przy jednej, jak i przy drugiej ulicy znajdują się parkingi samochodowe. Takie sytuacje nie miały miejsca jeszcze do połowy 2018 r. Wówczas bowiem tereny wokół pierwszej z tych ulic były polaną, z której chętnie korzystali właściciele psów, wyprowadzający swych pupili. Z kolei przy ul. Wyzwolenia mieścił się spory parking strzeżony, ze żwirową nawierzchnią. Kiedy jednak miejscy urzędnicy zajęli się rewitalizacją tych przestrzeni, parking został zlikwidowany, a tereny, przynajmniej od tej strony, zabetonowano. Zresztą betonu w owym 16-hektarowym parku jest co niemiara. Nieprzepuszczalne grunty, brak odpowiedniego drenażu – co do tego wątpliwości nie mają nawet architekci krajobrazu, ale władze Poznania nic sobie z tego nie zrobiły i nadal nie robią. Konsekwencje przecież ponoszą „tylko” mieszkańcy okolicznych bloków mieszkalnych. Jeden z internautów skomentował internetową poburzową dokumentację: „Poznańskie Rataje zalane do kolan. Jak widać, Jacek Jaśkowiak nie chciał być gorszy od swojego kolegi z Warszawy i prowadzi stolicę Wielkopolski do tej samej katastrofy, co Trzaskowski Warszawę”. Nic dodać, nic ująć. K

„Poznańskie Rataje zalane do kolan. Jak widać, Jacek Jaśkowiak nie chciał być gorszy od swojego kolegi z Warszawy i prowadzi stolicę Wielkopolski do tej samej katastrofy.” nu Wars, stojących na tyłach kościoła pw. Nawiedzenia NMP. Należą one do skansenu Średzkiej Kolei Powiatowej. Przed wojną właśnie tędy biegła linia kolejowa o tej nazwie, dlatego w parku urządzono m.in. nibyperon. Ale wróćmy do tego, co wydarzyło się 20 lipca na Ratajach. Otóż oddzielająca osiedla Bohaterów i Rzeczypospolitej ulica o wdzięcznej nazwie Krucza, i prostopadła do niej, a przylegająca do parku Rataje ul. Wyzwolenia, zamieniły się w potężnych rozmiarów rozlewisko. Pokonanie tych przestrzeni samochodem

Czekając na wuefistkę

Z

tych porównań, szczególnie jeśli chodzi o poziom umiejętności, student Akademii Muzycznej w Poznaniu wychodzi, mówiąc skromnie, zupełnie bez kompleksów. Niestety w roku akademickim 2019/20 światowa pandemia nie tylko zabrała studentom tę sposobność, ale tym, którzy już brali udział w programie, przysporzyła wielu kłopotów. Obserwację obu sytuacji umożliwił mi wolontariat w biurze Erasmusa, które działa w poznańskiej Akademii Muzycznej. W ramach swojej pracy przyjęłam pod opiekę studentów z Włoch, Hiszpanii oraz Węgier. „Zaraza” dosięgła ich w kraju zupełnie dla nich obcym, egzotycznym chociażby za sprawą języka i przede wszystkim bez rodziny czy bliskich, na których mogliby liczyć. Tłumaczenie przeze mnie komunikatów Ministerstwa Zdrowia czy wszelakich obowiązujących nowych przepisów było najprostszym zadaniem. Musiałam pośredniczyć telefonicznie w przyjęciu do szpitala jednego ze studentów, co w czasie pandemii było okupione solidną nerwówką. Dużo bardziej wymagające jednak były odpowiedzi na trudne pytania dotyczące terminów, możliwości poruszania się po mieście, a także sposobu studiowania.

Dość powszechnie opisuje się wybory prezydenckie jako „starcie gigantów”, które nieznacznie wygrał jeden z nich.

Czy Trzaskowski uratował Dobrą Zmianę?

Henryk Krzyżanowski

Kolejne odsłony walki totalsów z reelekcją Andrzeja Dudy kojarzą się nieodparcie z tragifarsą. Między kwietniową odmową udziału w wyborach a ostatnim domaganiem się przegranego kandydata, by powtórzyć drugą turę, było tyle sprzecznych ze Jan Martini sobą wersji, że w gruncie rzeczy jedynym ich wspólo oczywista nieprawda – barnym mianownikiem jest to, co młodzież nazywa „sadziej prawdziwe byłoby porównanie do symultaniczmozaoraniem” – pozbawienie się jakiejkolwiek wianego meczu szachowego, rygodności. w którym prezydent Duda grał przeciw

T

dziewczynkami, zabrała nam piłkę i zaprowadziła z powrotem do szkoły. Zachowanie opozycji totalnej w ciągu ostatnich dwóch lat niektórzy tłumaczą podobnie – oto w jej kierownicze kręgi wstąpił jakiś zły duch, który nie pozwala myśleć realistycznie i przedstawić jakąś pozytywną alternatywę programową. Nie jest to wykluczone, jednak coraz częściej obawiam się, że wyjaśnienie jest znacznie bardziej niepokojące, a dla przywódców opozycji niekorzystne. Chaos nie jest efektem

Oto w kierownicze kręgi opozycji wstąpił jakiś zły duch, który nie pozwala myśleć realistycznie i przedstawić jakąś pozytywną alternatywę programową. nie rozpoczęli procedurę kompletowania składu drużyn. Rzut monetą dawał pierwszeństwo wyboru kolejnego gracza jednemu lub drugiemu kapitanowi. Procedura wielokrotnie sprawdzona i w sumie sprawiedliwa. Jednak tamtego dnia jakiś zły duch w nas wstąpił. Co kilka losowań wybuchała kłótnia, składy drużyn były kwestionowane, a procedurę wyboru rozpoczynaliśmy od nowa. Tak upłynął czas lekcji, pani od wuefu pojawiła się z zadyszanymi z wybiegania

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

nieudolności, a metodą i celem. Wiadomo, że wybór Rafała Trzaskowskiego doprowadziłby do sytuacji, w której nie dałoby się realizować w Polsce żadnej w miarę konsekwentnej polityki, a państwo pogrążyłoby się w chaosie. Wtedy, jak w historyjce o kłócących się chłopakach, pozostałoby nam czekanie na przyjście wuefistki, która odebrałaby nam piłkę i zaprowadziła do szkoły. Czy ową wuefistką miałaby być szykująca się na emeryturę Angela Merkel? Cóż, pytanie retoryczne. K

10 innym kandydatom, którzy w większości (oprócz Marka Jakubiaka) mieli cechę wspólną – byli „antypisem”. Rafał Trzaskowski uratował Platformę Obywatelską przed stoczeniem się w otchłań niebytu – czyli podzieleniem losu jej poprzedniczkim Unii Wolności, ale całkiem możliwe, że przyczynił się też w pewien sposób do zachowania przez PiS wpływu na państwo. Niejeden mógłby sądzić, że to Duch Święty zadziałał przy decyzji PO o podmianie „prawdziwej prezydent” na nowego kandydata. Prezydent Warszawy miał bowiem ogromny elektorat negatywny, składający się ze wszystkich tych, którym nie podobało się „lotnisko w Berlinie”, Klub Bilderberg, forsowanie skrajnych form „postępowości”, „sukcesy” w zarządzaniu Warszawą czy zwykłe kłamstwa („nie byłem wówczas posłem”). Niewykluczone, że gdyby w finale znalazł się „kandydat niezależny” czy „antysystemowy”, miałby szanse na pokonanie prezydenta Dudy, bo w pierwszej turze „antypis” łącznie uzyskał 57% głosów. Może języczkiem u wagi była ta część wyborców Konfederacji, która nie chciała wybierać między (ich zdaniem) „dżumą a cholerą” i nie zagłosowała w drugiej turze? Może nie mieliby oporów w głosowaniu na Hołownię czy Kosiniaka-Kamysza? W ostatnich 20 latach w Polsce regularnie pojawiają się byty polityczne chcące przełamać „duopol” i zaistnieć

Redaktor naczelny Kuriera WNET

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini Danuta Namysłowska

i zwrotem stypendium. Ci, co zostali w Polsce, siedzieli sami w wynajętych mieszkaniach i bali się nawet wyjść po zakupy. Tuż przed Wielkanocą przygotowałam kilka tradycyjnych potraw świątecznych, które im wysłałam. Cieszyli się nimi wzruszająco, obfotografowali kolorowe jajka czy mazurki i umieszczali zdjęcia w mediach społecznościowych. Z własnego doświadczenia jednak wiem,

Z własnego doświadczenia wiem, że w niewielu miejscach w Europie można znaleźć tak przyjazną i wręcz opiekuńczą atmosferę, jak w polskim biurze Erasmusa. koleżanka i ja zwróciłyśmy się do proboszcza parafii, na terenie której mieszkamy, by użyczył nam miejsca. Miałyśmy szczęście, bo dobry proboszcz dał nam klucze od salki katechetycznej i mogłyśmy grać. Jednak nie wybrnie z takich kłopotów grający przykładowo na trąbce czy puzonie student z Włoch, Hiszpanii czy Węgier, bo nawet na to nie wpadnie. Covid-19 spowodował, że niektórzy studenci zdecydowali o powrocie do swoich ojczyzn. Niestety taka decyzja wiązała się z dużymi kosztami

że w niewielu miejscach w Europie można znaleźć tak przyjazną i wręcz opiekuńczą atmosferę, jak w polskim biurze Erasmusa. Wielu naszych studentów także pozostawało poza Polską. Wiem, że są studenci, którzy wciąż mają niewyjaśnioną sytuację finansową związaną ze stypendium i kosztami wynajęcia mieszkania. Liczę na to, że osoby oraz urzędy, od których zależą decyzje, głównie dotyczące zwrotów stypendiów, wezmą pod uwagę nadzwyczajną okoliczność, jaką jest pandemia covid-19. K

jest oficjalnie uznana jako jeden z rodzajów sił zbrojnych Izraela, mających na celu wychwytywanie zagrożeń dla interesów tego państwa i diaspory żydowskiej. W tych warunkach rządzenie Polską i dbanie o interesy Polaków jest sztuką iście karkołomną. Zresztą państwa znacznie potężniejsze niż nasze mają podobne problemy. W tych dniach w Wielkiej Brytanii ukazał się bulwersujący raport, w którym stwierdzono, że rząd jest „chronicznie i systemowo” niezdolny do przeciwdziałania rosyjskiej infiltracji. Okazało się także, że wielu członków Izby Lordów ma biznesowe powiązania z rosyjskimi przedsiębiorcami lub wręcz ma swoje biznesy w Rosji. Są wyraźne przesłanki wpływu Rosjan na działania w sprawie autonomii Szkocji. Badane są także okoliczności referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej. Ten smutny dla nas fakt był korzystny dla Niemiec i Rosji (czy Donald Tusk dołożył tu swoją cegiełkę?). Już ze 2 lata pisałem temu na łamach „Kuriera WNET” o aktywności w Wielkiej Brytanii rosyjskich oligarchów medialnych – oficjalnie „skłóconych” z prezydentem Putinem i w „obawie o swoje życie” chroniących się w Angli. Tak się dziwnie złożyło, że ich media gorąco propagowały ideę „niepodległości” i brexitu. Nie ulegają już najmniejszej wątpliwości „interferencje” rosyjskie w wybory w USA i Wielkiej Brytanii – są na to twarde dowody. Chyba nie ma w Polsce człowieka tak

naiwnego, żeby sądzić, że w Polsce nie było takich „interferencji”. W tych wyborach stara agentura komunistyczna, „europejczycy” brukselsko-berlińscy i kosmopolici izraelsko-amerykańscy „grali do jednej bramki” – byli „za Rafałem”. Podobnie zresztą jak „ulica i zagranica”. 12 lipca mieliśmy konfrontację zwolenników Polski podmiotowej z tymi, którzy zadowalają się statusem wyznaczonym nam przez czynniki zewnętrzne, a których głównym punktem programu wyborczego było wulgarne hasło „ośmiu gwiazdek”. Ostatnią kampanię można rozpatrywać także w wymiarze szerszym – jako starcie cywilizacji zachodniej, chrześcijańskiej z postmodernistycznym produktem inżynierii społecznej, który przedstawiany jest jako nowoczesne społeczeństwo „otwarte, tolerancyjne, europejskie”. W wyniku ustaleń Okrągłego Stołu pracę wychowawczą nad Polakami powierzono bardzo sprawnym fachowcom, których 30-letnia działalność przyniosła przerażająco skuteczne rezultaty. W 1992 roku na komunistów głosowało 20 procent Polaków – dziś „internacjonaliści proletariaccy” cieszą się poparciem niemal połowy elektoratu... Czas pracuje na naszą niekorzyść (wymrzemy jak dinozaury?). Tym razem jeszcze się udało, ale w następnych wyborach głosować będą obecni piętnastolatkowie, z których nikt nie wie, kto to był Jaruzelski czy Kiszczak. Czy wtedy będzie jeszcze szansa? K

FOT. WOJCIECH SOBOLEWSKI

P

atrząc na te żałosne wygibasy, przypomniałem sobie zdarzenie, w którym uczestniczyłem hen, hen, w piątej klasie szkoły podstawowej. Nasz wuefista zachorował, więc całą klasą musiała się zająć pani od wuefu dla dziewczynek. Zabrała wszystkich na pobliskie nadwarciańskie łęgi, gdzie nam, chłopakom, wręczyła piłkę, by sama zająć się dziewczynkami. Nie marnując czasu, wybraliśmy dwóch kapitanów, którzy bezzwłocz-

jako „trzecia siła”. Wszystkie te „ruchy obywatelskie”, partie „antypartyjne”, kandydaci „niezależni”, „antysystemowi” – ostatecznie okazują się zwykłym, banalnym „antypisem”. Czyżby świadczyło to o ich wspólnej proweniencji? Wpływ czynników zewnętrznych na polską politykę nie ulega watpliwości, bo Polska jest szalenie ważnym obszarem Europy, którego żadna z potężnych sił tu działających nie może sobie „odpuścić”. To dlatego zawsze szefem rosyjskiej rezydentury wywiadu w Polsce jest oficer w randze generała, ambasadorem Niemiec w Warszawie – z reguły wysoki funkcjonariusz BND, a Polska jest jednym z 5 krajów świata, gdzie istnieje placówka żydowskiej Ligi Przeciw Zniesławieniu. Ta organizacja

Studenci Akademii Muzycznych w swojej uczelni nie tylko przychodzą na wykłady, ale ćwiczą wiele godzin na instrumencie. Zamknięcie uczelni to dla nas ogromny kłopot, zwyczajnie nie mamy jak przygotować się do egzaminów i dyplomów, koncerty odwołano. Ile godzin można grać na flecie, skrzypcach itp. w wynajętym mieszkaniu, gdzie wszyscy sąsiedzi tuż za ścianą siedzą w swoich domach. Moja

Korekta

Magdalena Słoniowska Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Nr 74 · SIERPIEŃ 2O2O

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 66)

Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

Data i miejsce wydania

Warszawa 01.08.2020 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

K

askady wody, podtopienia, wybijające studzienki, potoki na ulicach i kałuże wielkości stawów, zalane garaże i piwnice, powalone drzewa, problemy z komunikacją miejską… Tak było m.in. na osiedlach Polan, Bohaterów II Wojny Światowej, Armii Krajowej, Rzeczypospolitej, ul. Kobylepole i na Górnej Wildzie. Warto zaznaczyć, że burza, jaka przeszła nad stolicą Wielkopolski i w jej okolicach, trwała zaledwie ok. 20 minut. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby padało nieco dłużej. Amatorskie filmiki krążące po internecie dokumentowały sceny niczym z powodzi stulecia. Ludzie po kolana brodzący w przejściach podziemnych, samochody zalane do wysokości opon, nieprzejezdne torowiska tramwajowe i… aquapark Rataje, bo chyba tylko takim mianem trzeba by określić park Rataje. Park, który powstał zaledwie w grudniu 2018 r., od samego początku budzi emocje. Umiejscowiony między osiedlami Bohaterów II Wojny Światowej, Polan, Rzeczypospolitej i Powstańców Narodowych, należy do największych tego typu miejsc w Polsce, wybudowanych po 1989 r. Jego powierzchnia zajmuje ok. 16 hektarów, a koszt wyniósł niebagatelne 20 mln złotych. Zaledwie miesiąc po otwarciu,

Aleksandra Maria Tabaczyńska


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Niezłomny w służbie Prawdzie Dokończenie ze str. 1

J

ak wspominają jego domownicy i bliscy współpracownicy, w swojej prywatnej kaplicy w Rzymie wielokrotnie sprawował Msze święte w intencji Ojczyzny i Pana Prezydenta. Szczególnie wymownym przejawem umiłowania Ojczyzny był jego kardynalski herb, w którym w lewym górnym polu widnieje polski orzeł. Przemawiał on nie tylko do mieszkańców Wiecznego Miasta, ale i do turystów z całego świata, którzy znajdując się u stóp Kapitolu, przy tytularnym kościele kardynała Grocholewskiego, tzn. przy bazylice San Nicola in Carcere – św. Mikołaja w Więzieniu, nieoczekiwanie spotykali się z symbolem Polski dumnej ze swych chrześcijańskich korzeni. Kiedy wiosną 1963 roku diakon Zenon Grocholewski przygotowywał się do przyjęcia święceń prezbiteratu, za swego drugiego patrona wybrał św. Jana Chrzciciela. Na prymicyjnym obrazku umieścił jego słowa, które słyszeliśmy w dzisiejszej Ewangelii: „Potrzeba, by On wzrastał” (J 3,30). Te same słowa, tym razem w języku łacińskim – Illum oportet crescere – znalazły się w jego herbie, najpierw biskupim, a następnie kardynalskim. Te same słowa widnieją również na wszystkich okolicznościowych obrazkach związanych z obchodzonymi przez niego kolejnymi rocznicami przyjęcia kapłaństwa i biskupstwa. Przejawiała się w tym niezwykła stałość prezbitera, biskupa i kardynała Zenona Grocholewskiego w wiernym kroczeniu drogą wyznaczoną przed wiekami przez św. Jana Chrzciciela. Była to droga treściowo bogatsza niż same tylko jego słowa: „Potrzeba, by On wzrastał”. Gdy czytamy je w Ewangelii św. Jana, odkrywamy szczególny kontekst, w jakim się one pojawiły. Na kontekst ten składa się najpierw postawa Żydów, którzy wyraźnie chcieli poróżnić Jana Chrzciciela z Jezusem z Nazaretu, mówiąc: „Nauczycielu, oto Ten, który był z tobą po drugiej stronie Jordanu i o którym ty wydałeś świadectwo, teraz udziela chrztu i wszyscy idą do Niego” (J 3,26b). Tymczasem Jan Chrzciciel oparł się tej prowokacji, mówiąc o swoim realnym miejscu w odniesieniu do Chrystusa i o związanych z tym swoich osobistych przeżyciach. Przyrównując się do przyjaciela Oblubieńca, powiedział: „Przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu. Potrzeba, by On wzrastał, a ja się umniejszał” (J 3,29b– 30). Na koniec Jan wyznał swą wiarę w Boże Synostwo Jezusa Chrystusa, niejako przedłużając Jego nocną rozmowę z Nikodemem: „Kto przyjął Jego świadectwo, wyraźnie potwierdził, że Bóg jest prawdomówny. Ten bowiem, kogo Bóg posłał, mówi słowa Boże. (…) Ojciec miłuje Syna i wszystko oddał w Jego ręce. Kto wierzy w Syna, ma życie wieczne; kto zaś nie wierzy Synowi, nie ujrzy życia, lecz grozi mu gniew Boży” (J 3,33–34a. 35–36). Nie dać się oderwać od Chrystusa, ulegając głosom tego świata i osobistym słabościom; wręcz przeciwnie, cieszyć się i radować z czci i chwały, jaką On odbiera od ludzi; znajdować, na koniec, fundament dla tej wierności i dla tej radości w żarliwej wierze w Jezusa Chrystusa Syna Bożego – oto postawa św. Jana Chrzciciela. Oto postawa, którą u progu swego kapłańskiego życia obrał diakon Zenon Grocholewski i którą starał się wiernie

FOT. ANDRZEJ KARCZMARCZYK

Jolanta Hajdasz

urzeczywistniać poprzez 57 lat wiernej służby Kościołowi.

W

ciągu tych lat ksiądz, a następnie biskup, arcybiskup i kardynał Zenon Grocholewski zaznaczył się jako: wybitny student na Wydziale Prawa Kanonicznego Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie; ceniony profesor tegoż Uniwersytetu, a także Uniwersytetu Laterańskiego; znakomity uczony i autor kilkuset artykułów naukowych, zapraszany z wykładami na wiele prestiżowych uczelni całego świata; obdarzony przez nie 25 tytułami doktora honoris causa, w tym w Polsce: Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie (1998), Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999), Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2004), Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (2010), Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu (2018), a niecały rok temu Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie; członek specjalnej, zaledwie siedmioosobowej komisji, powołanej wiosną 1982 roku przez Ojca Świętego Jana Pawła II w celu ostatecznego przygotowania i opublikowania nowego Kodeksu Prawa Kanonicznego; kanclerz, sekretarz i prefekt Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej, prefekt Kongregacji Wychowania Katolickiego; członek i przewodniczący wielu Rad, Komisji i Komitetów Kurii Rzymskiej; obywatel honorowy kilku miast w Polsce, w tym Poznania, a także we Włoszech, na Słowacji i w Stanach Zjednoczonych; odznaczony krzyżami i medalami przez przywódców wielu państw; laureat wielu nagród. Wszystkimi tymi wyróżnieniami i zaszczytami można by obdarzyć wiele osób, a tymczasem stały się one udziałem jednego tylko człowieka. Przyjmował je z osobistą radością, ale równocześnie z pewnym dość łatwo wyczuwalnym dystansem, zgodnie z zasadą św. Pawła Apostoła: „Kto się chlubi, niech się w Panu chlubi” (2 Kor 10,17). Księdzu profesorowi, biskupowi i kardynałowi Zenonowi Grocholewskiemu najbardziej bowiem zależało na tym, aby poprzez uznanie, jakim niewątpliwie się cieszył w wielu miejscach i gremiach tego świata, rósł szacunek dla Kościoła katolickiego, który on reprezentował i któremu wiernie służył. W ten sposób pojmował realizację słów św. Jana Chrzciciela, aby przede wszystkim „Chrystus wzrastał” w ludzkich sercach i aby, z drugiej strony, on, cieszący się wielkim poważaniem ze strony papieży Jana Pawła II Wielkiego, Benedykta XVI i Franciszka, należący do najbardziej znaczących postaci Kościoła katolickiego na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, nieustannie „się umniejszał”. Jest rzeczą znamienną, że w prywatnych rozmowach chętniej wracał wspomnieniami do swojej pracy wikariuszowskiej w parafii Chrystusa Odkupiciela na Osiedlu Warszawskim w Poznaniu i do młodych ludzi, których tam katechizował, lub do sióstr i staruszek z domu opieki społecznej niedaleko rzymskiego Ciampino, gdzie przez kilka lat był kapelanem, niż do tytułów, zaszczytów i medali, jakie w ciągu swego życia otrzymał. Do końca swych dni pozostał człowiekiem pełnym wewnętrznego ciepła,

pogodnym i pełnym humoru, skromnym i otwartym na innych. Takim był zawsze dla swojej najbliższej rodziny, do której bardzo tęsknił w czasie swych rzymskich studiów, nie mogąc wtedy przyjechać do Polski, i z którą zawsze utrzymywał serdeczne relacje. Takim też utrwalił się w pamięci tych wszystkich, którzy mieli szczęście kiedyś spotkać się z nim osobiście, którym dane było z nim współpracować czy to w Sygnaturze Apostolskiej, czy w Kongregacji Wychowania Katolickiego i którzy dzisiaj żegnają go pełni żalu i smutku. Równocześnie jednak są oni przepełnieni nadzieją, że kiedyś – zgodnie z końcowymi słowami Testamentu Księdza Kardynała – spotkają się z nim ponownie, i to na wieczność całą, w Domu Ojca, bogatego w miłosierdzie. Są oni przepełnieni tą właśnie nadzieją, przekraczającą wymiar doczesności, ponieważ nieprzerwanie, od prawie dwóch tysięcy już lat, głosi ją zapatrzony w Zmartwychwstałego Chrystusa święty, apostolski i katolicki Kościół. Są przepełnieni tą nadzieją, ponieważ głosił ją i nią na co dzień żył kardynał Zenon Grocholewski. Był jej szczególnie przejmującym świadkiem. Mimo że jak mało kto znał wiele problemów, które niekiedy boleśnie dotykają współczesny Kościół, starał się przede wszystkim dostrzegać – i innym ukazywać – to autentyczne dobro, które naprawdę w nim jest i na co dzień się dokonuje, a które dla niego było zapowiedzią ostatecznego zwycięstwa Chrystusa. Gdy dowiadywał się, że gdzieś rodzi się jakieś dobro, modlił się za jego rozwój, a gdy było trzeba, dyskretnie wspierał je materialnie. Można by o nim powiedzieć słowami św. Paw­ ła, że już tu, na ziemi, był spe salvus, „zbawiony w nadziei” (por. Rz 8,24), ponieważ właśnie nadzieja przenikała i umacniała jego żarliwą wiarę, którą pragnął przekazywać innym. To także w imię tej nadziei zaangażował się osobiście w procesy beatyfikacyjne dwóch wybitnych Wielkopolan: bł. Edmunda Bojanowskiego i bł. Siostry Sancji Szymkowiak, znacząco przyczyniając się do ich pomyślnego zakończenia. „Głęboko przekonany, że jedyną słuszną drogą życia na ziemi i jedyną prawdziwą wielkością człowieka jest świętość – pisał w swym Testamencie kardynał Zenon Grocholewski – ale jednocześnie świadom moich małości, słabości i grzechów, uniżam się wobec Bożego majestatu, ufając w Jego nieskończone miłosierdzie. Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Wszystkich proszę o modlitwę w mojej intencji”.

W

łaśnie w tej modlitewnej intencji zebraliśmy się dzisiaj w Poznańskiej Archikatedrze, która jest prima sedes episcoporum Poloniae – pierwszą stolicą biskupów Polski. Przed prawie sześćdziesięciu laty na jej posadzce w czasie obrzędów święceń diakonatu i rok później prezbiteratu dwukrotnie leżał krzyżem subdiakon, a następnie diakon Zenon Grocholewski. Podczas śpiewu Litanii do Wszystkich Świętych upraszano dla niego i dla jego kursowych kolegów łaskę wytrwania w kapłańskim powołaniu. Dzisiaj, kiedy dobiegł kresu czas jego kapłańskiej posługi, w tej samej Poznańskiej Katedrze będziemy śpiewali: „Niech aniołowie zawiodą cię do raju,/ A gdy tam przybędziesz,/

niech przyjmą cię męczennicy/ I wprowadzą cię do krainy życia wiecznego./ Chóry anielskie niechaj cię podejmą/ I z Chrystusem zmartwychwstałym/ Miej radość wieczną”. Tak, niech Cię przyjmą, Kochany i Drogi Księże Kardynale Zenonie, Najświętsza Maryja Panna, Królowa Polski i Matka Kościoła, wraz z Twoimi świętymi Patronami Zenonem i Janem Chrzcicielem; niech uraduje Cię swoją obecnością św. Mikołaj, który był patronem Twego kościoła tytularnego w Rzymie; niech Cię przywita św. Jan Paweł II Wielki, którego darzyłeś prawdziwie synowską miłością; niech pełni wdzięczności wyjdą Ci na spotkanie bł. Edmund Bojanowski i bł. Siostra Sancja. Miej radość wieczną z Chrystusem Zmartwychwstałym, dla którego zawsze chciałeś się uniżać, aby tylko On – Alfa i Omega, Początek i Koniec wszystkiego – w Twoim kapłańskim życiu był nieustannie wywyższany. Amen K

FOT. ALEKSANDRA TABACZYŃSKA

U

roczystości pogrzebowe śp. kardynała Zenona Grocholewskiego odbyły się w sobotę 25 lipca w Katedrze Poznańskiej. Przewodniczył im delegat Ojca Świętego, jałmużnik papieski kard. Konrad Krajewski. Homilię w czasie uroczystości pogrzebowej wygłosił abp Marek Jędraszewski, metropolita krakowski. W Eucharystii żałobnej uczestniczyli przedstawiciele polskiego Episkopatu, władz państwowych i samorządowych z terenu Wielkopolski oraz z Ciechocinka, którego honorowym obywatelem był zmarły, oraz liczna rodzina Kardynała. Arcybiskup Marek Jędraszewski w homilii przedstawił życie zmarłego kardynała i podkreślił, że „wszyscy, którzy mieli możność spotkać się z księdzem doktorem Zenonem Grocholewskim, później zaś profesorem, biskupem, arcybiskupem, a na koniec kardynałem, musieli być pod wrażeniem jego jednoznaczności i bezkompromisowości”. Podczas wygłaszania homilii przez abp Marka Jędraszewskiego wyczuwało się jego wzruszenie, gdy przytaczał swoje wspomnienia o kard. Zenonie Grocholewskim, z którym przyjaźnił się ponad 45 lat. Wspomniał także, że zmarły był orędownikiem procesów beatyfikacyjnych, znacząco się przyczyniając do ich szczęśliwego zakończenia, dwóch wybitnych Wielkopolan, bł. Edmunda Bojanowskiego, o którym przypomniał św. Janowi Pawłowi II, że będąc jeszcze biskupem, sam był orędownikiem tego procesu, i bł. Siostry Sancji Szymkowiak. Przed zakończeniem liturgii odczytane zostały listy pożegnalne. Papież Franciszek w swoim liście dziękował Bogu za życie i apostolską posługę tego wiernego świadka Ewangelii, z wdzięcznością wspominał jego zaangażowanie akademickie jako wybitnego znawcy prawa kanonicznego oraz autora licznych publikacji naukowych, a na koniec prosił: „Niech Chrystus miłosierny, któremu kardynał Zenon poświęcił swe życie, przyjmie Go w swoich ramionach” i udzielił błogosławieństwa. Następnie został odczytany list od Prezydenta Polski Andrzeja Dudy, w którym prezydent podkreślił dorobek naukowy hierarchy oraz fakt, że zmarły kardynał był orędownikiem dialogu, a jego słowa wiele znaczyły w całym świecie. „Żegnamy dziś wybitnego Polaka, postać ważną nie tylko w życiu Kościoła, ale także człowieka, którego głos liczył się we współczesnym świecie” – napisał Andrzej Duda. Po Mszy św. trumna z ciałem purpurata została złożona w podziemiach katedry, w krypcie biskupów poznańskich, a obrzędom przewodniczył ks. arcybiskup Stanisław Gądecki. W swoim testamencie kard. Zenon Grocholewski napisał: „Bogu w Trójcy Przenajświętszej pragnę wyrazić wdzięczność i uwielbienie za dar życia i kapłaństwa oraz wszystkie otrzymane łaski. Niech Bóg będzie uwielbiony. Głęboko przekonany, że jedyną słuszną drogą życia na ziemi i jedyną prawdziwą wielkością człowieka jest świętość, ale jednocześnie świadom moich małości, słabości i grzechów, uniżam się wobec Bożego majestatu, ufając w Jego nieskończone miłosierdzie. Panie, zmiłuj się nade mną grzesznikiem. Wszystkich proszę o modlitwę w mojej intencji. Do zobaczenia w Domu Ojca”.

List Ojca Świętego Franciszka

Z

głębokim żalem przyjąłem wiadomość o śmierci Księdza Kardynała Zenona Grocholewskiego, bliskiego współpracownika św. Jana Pawła II, Benedykta XVI, jak również mojego. Jednocząc się w modlitwie żałobnej z Księdzem Arcybiskupem i wszystkimi wiernymi Kościoła w Polsce, zwłaszcza Archidiecezji Poznańskiej, dziękuję Bogu za życie i apostolską posługę tego Wiernego Świadka Ewangelii. Z wdzięcznością wspominam Jego zaangażowanie akademickie jako wybitnego znawcy prawa kanonicznego i profesora papieskich uniwersytetów w Rzymie: Gregoriańskiego i Laterańskiego, jak również jako autora licznych publikacji naukowych. Z dużym uznaniem postrzegam Jego pracę na rzecz Stolicy

Apostolskiej, najpierw jako sekretarza i prefekta Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej, następnie jako prefekta Kongregacji Edukacji Katolickiej i członka Kongregacji Nauki Wiary, a także jako legata papieskiego, uczestnika wielu wydarzeń religijnych i dyplomatycznych na świecie. Z kompetencją wspierał On przed laty prace nad nowym Kodeksem prawa kanonicznego i nad reformą Kurii Rzymskiej. Był postulatorem polskich spraw beatyfikacyjnych, pozostawił po sobie godne świadectwo gorliwości kapłańskiej, erudycji, wierności Ewangelii i odpowiedzialności za Kościół. „Illum oportet crescere” („On ma wzrastać”) – to biskupie zawołanie towarzyszyło Mu przez całe życie

Kondolencje Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Andrzeja Dudy

Z

wielkim żalem przyjąłem wiadomość o śmierci Księdza Kardynała Zenona Grocholewskiego, prefekta Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej i Kongregacji ds. Edukacji Katolickiej, bliskiego współpracownika papieży św. Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka, gorliwego patrioty zatroskanego o sprawy Polski, z którą, mimo licznych obowiązków i zamieszkania w Wiecznym Mieście, zawsze był blisko związany. W swojej pracy duszpasterskiej i działalności naukowej Ksiądz Kardynał Zenon Grocholewski wiele uwagi poświęcał budowaniu sprawiedliwego ładu społecznego opartego na chrześcijańskiej wizji człowieka i społeczeństwa.

Jako kanonista podkreślał znaczenie sprawiedliwości popartej miłosierdziem i życzliwością wobec drugiego człowieka, stawiając wartość relacji międzyludzkich ponad doraźną korzyścią. W zachowaniu podstawowych praw osoby upatrywał fundamentu, na którym budować można trwałą wspólnotę z drugim człowiekiem. W poszanowaniu prawa obywateli do dokonywania suwerennych i zgodnych z własnymi przekonaniami wyborów widział ostoję demokracji i wolności. W swoich licznych homiliach, wystąpieniach i publikacjach wielokrotnie dawał wyraz przeświadczeniu, że dialog oparty na prawdzie i trosce o dobro wspólne jest najlepszą drogą rozwiązywania sporów.

i wyznaczało jego sposób myślenia, wartościowania, dokonywania wyborów, podejmowania decyzji i kierunków poszukiwań w wielu dziedzinach. W sercach tych, którzy Go znali, zapisał się jako człowiek niezwykle prawy, szczery, odważny, przede wszystkim jako miłujący Kościół powszechny i ten w Jego Ojczyźnie. Niech Chrystus miłosierny, któremu śp. Kardynał Zenon poświęcił swe życie, przyjmie Go do swojej chwały. Księdzu Arcybiskupowi, Księżom Kardynałom, Biskupom, Rodzinie Zmarłego, Ludowi Bożemu Archidiecezji Poznańskiej, Uczestnikom ceremonii pogrzebowej i wszystkim Polakom z serca błogosławię: w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Watykan, 17 lipca 2020 r.

Pozostawił tym samym dziedzictwo myśli, która nie ogranicza się jedynie do dziedziny prawa kanonicznego, ale sięga znacznie dalej, do źródeł funkcjonowania ludzkiej społeczności. Tak rozumiał swoją misję jako osoba odpowiedzialna za rozstrzyganie sporów, a następnie za kształcenie na katolickich uczelniach, także tych działających w Polsce. Żegnamy dziś wybitnego Polaka, postać ważną nie tylko w życiu Kościoła, ale także człowieka, którego głos liczył się we współczesnym świecie. Jestem głęboko przekonany, że dziedzictwo śp. Księdza Kardynała Zenona Grocholewskiego pozostanie ważnym przesłaniem dla wszystkich, którzy myślą o państwie i społeczeństwie, a także o rodzinie i wychowaniu, przez pryzmat chrześcijańskiego systemu wartości. W dniu pogrzebu łączę się w modlitwie za Jego duszę, a Rodzinie i Bliskim Zmarłego składam wyrazy głębokiego współczucia.


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

G

dyby ktoś chciał poznać współczesną historię Polski w oparciu o niemiecką prasę gadzinową wydawaną w III RP, to odniósłby wrażenie, że Polacy nie mogą i nie potrafią sami rządzić swoim krajem i uczynili z niego Kokoland. Powinni zrozumieć, że tylko Niemcy są w stanie dać Polsce nową wizję raju i szczęśliwości, a także uczynić z wsiaków (Kokoland) prawdziwych Europejczyków. Brutalność prowadzonej narracji oraz jej prymitywizm emocjonalny pokazuje realny stosunek niemieckich wydawców do Polski. Uderzenie nas w twarz prowokacyjnym materiałem niemieckiego Onetu nie wywołało fali oburzenia. Przykład okładki niemieckiego „Faktu” z 3 lipca 2020 r. podprogowo sugerującej, że głowa polskiego państwa dokonała brutalnego czynu na nieletniej osobie, winien być dla nas ostatnim i ostatecznym sygnałem.

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A ostatniego sojusznika”. Naszego – czyli Polski i Polaków? Pismo daje nam też krótką, łopatologiczną instrukcję polityczną i wyznacza nasze miejsce w szeregu. Napis na okładce: – „ Jarosław Kaczyński robi wszystko, by zepsuć nasze relacje z najważniejszym w Europie politykiem, od którego w wielkiej mierze zależy miejsce Polski w Unii”. Czy wielka operacja, którą niemiecki kapitał prowadzi wobec Polaków od lat 90. XX w., przyniósł spodziewane przez Berlin efekty? Dlaczego nie ma w nas świadomości skali agresji, jaka jest realizowana wobec nas – naszej kultury i naszego języka? Jak wytłumaczyć fakt, iż podczas okupacji Niemcy na łamach pism gadzinowych byli bardziej ostrożni w ataku na polską kulturę i tożsamość narodową niż ma to miejsce obecnie? Odpowiedzi na te pytania mają fundamentalne znaczenie, aby zrozumieć istotę niemieckiej strategii, realizowanej konsekwentnie wobec państwa polskiego i polskiej wspólnoty narodowej od dziesięcioleci.

Otto von Bismarck w 1869 r. Stworzył on nielegalny tzw. Reptilienfonds (gadzi fundusz), za pomocą którego rząd między innymi przekupywał dziennikarzy, a nawet potajemnie nabywał gazety, aby służyły one realizacji idei budowy wielkich Niemiec w oparciu o dominację Prus. Takie zakamuflowane ośrodki pruskiej propagandy okazały się jej skutecznym narzędziem i wspierały utworzoną pod patronatem Bismarcka w 1894 r. Hakatę, która uznawała Polaków za największe zagrożenie dla Wielkich Niemiec. Stąd deklarowanym celem Hataty i jej głównego lidera, Heinricha von Tiedemanna, było fizyczne i kulturowe zniszczenie wszelkich śladów polskości. Po odrodzeniu Polski w 1918 r. ten strategiczny cel był nadal konsekwentnie realizowany. Na zjeździe mniejszości niemieckiej w 1925 r. stwierdzono jednoznacznie, iż „Europa Wschodnia jest bezsporną domeną kultury niemieckiej i pozostanie nią w przyszłości”.

MODYFIKACJA: ONET

4

Niemieckie media w Polsce toczą otwartą, bezwzględną wojnę z polskim narodem, z naszą kulturą i tradycją. Często naszymi rękami. Niektórzy polscy dziennikarze wydają się być dumni, że uczą się zawodu pod takim kierownictwem. Bo niemieckie media gadzinowe wydawane po polsku jakoby uczą nas europejskiej kultury. Ulrich Beck, jeden z najbardziej znanych w świecie niemieckich uczonych, napisał w 2013 r. „Każdy to wie, lecz wypowiedzenie głośno tego stwierdzenia oznacza złamanie tabu: Europa stała się niemiecka”. Wyjaśnił też, że na naszych oczach rodzą się nowe Niemcy, obdarzone nowym duchem. Jak zauważył: „Ten nacjonalizm w duchu »znowu jesteśmy kimś i wiemy o co chodzi« ma swoje korzenie w tym, co można nazwać niemieckim uniwersalizmem. (…) czym jest – po pierwsze – niemiecki uniwersalizm, po drugie – zastosowany w polityce europejskiej? Uniwersalizm oznacza: jestem w posiadaniu miar, które rozstrzygają, co jest dobre, a co złe, co jest prawidłowe, a co fałszywe, i to nie tylko tu, u nas, ale także tam, u was, nie tylko teraz, lecz również jutro i w przyszłości”.

Przyczyna jest oczywista – Niemcy w pismach gadzinowych za okupacji otrzymywali inne instrukcje niż obecne koncerny niemieckie, aktywnie funkcjonujące na polskim rynku medialnym. Joseph Goebbels nie był tak agresywny w swojej propagandzie wobec Polaków, jak robi to obecnie niemiecka prasa w Polsce. Czym jest prasa gadzinowa? Celnie zdefiniował to pojęcie już w latach okupacji „Biuletyn Informacyjny” AK (nr z 9 I 1941 r.): „Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, zdradliwie oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa drukowana tych pism jest polska, ale mózg i ręka nimi kierująca – niemiecka. Ich celem – robota dla Niemiec” (T. Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010, s. 319). Istnieją więc dwa zasadnicze kryteria, które pozwalają na definiowanie tego specyficznego rodzaju mediów – stoi za nimi kapitał i kierownictwo niemieckie, a także służą one przede wszystkim interesom niemieckim. Nietrudno udowodnić, iż niemieckie pisma w Polsce, wydawane w języku polskim, w pełni spełniają te kry-

J

asno i dosadnie strategię Niemiec wobec Polski i całego obszaru Międzymorza przedstawił Hitler w Mein Kampf, gdy stwierdził: „Nasza przyszłość leży na Wschodzie”. Podczas okupacji Niemcy włączyli część Polski do Rzeszy. Z pozostałych terytoriów (oprócz ziem okupowanych przez Związek Sowiecki) utworzyli Generalne Gubernatorstwo, proklamowane 12 października 1939 r. Dwa miesiące później Goebbels powołał do życia koncern Zeitungverlag Krakau-Warschau z zagrabionego majątku krakowskiego koncernu Ilustrowany Kurier Codzienny i warszawskiego Domu Prasy państwowej. Obok krakowskiej centrali, miał on oddziały w Warszawie, Lublinie, Radomiu, Częstochowie – a od 1941 r. także we Lwowie. Wydawał łącznie 13 tytułów prasowych. Dużą rolę odgrywało też krakowskie Wydawnictwo Rolnicze Agrarverlag – wydawca 8 tytułów. „Wszystkimi pismami – z bardzo rzadkimi wyjątkami – kierowali niemieccy redaktorzy naczelni (na zewnątrz, w „stopkach”, najczęściej nieujawniani lub figurujący tam pod fikcyjnymi polskimi nazwiskami). Polski personel redakcyjny (sza-

FOT. NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

„Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, zdradliwie oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa drukowana tych pism jest polska, ale mózg i ręka nimi kierująca – niemiecka”. hitlerowskiej 1939–1945, Opole 2014, s. 22). Obecnie ten mechanizm jest bardziej zawoalowany, ale potencjał niemieckich mediów w Polsce dziesiątki razy przewyższa struktu-

materiałem jakby zabił drugi raz Marię Brodacką. Mimo tak skandalicznego czynu, portal nie spotkał się z powszechnym ostracyzmem. Na zdjęciu widać inne kobiety. Łącznie Niemcy

n i z d ga

kontra polsk

Piotr Gro

Innymi słowy, tylko Niemcy wiedzą także, co jest dobre dla Polski i Polaków. Jak bowiem podkreśla, „Niemcy czują się zobowiązani do odpowiedzialności. Mają wrażenie okrążenia przez niedbałe narody. Hiszpanie i Włosi, Grecy i Portugalczycy mogą nad nami górować, jeśli chodzi o radość życia. Ale ta ich lekkomyślność! Ta ich bezmyślność! Muszą się wreszcie nauczyć, co oznacza dyscyplina budżetowa, moralność podatkowa, poszanowanie środowiska naturalnego”. Zestawmy ze sobą dwie okładki tygodników. Pierwsza pochodzi z okupowanej Polski, z 13 października 1939 r., i jest wydana w języku polskim przez hitlerowską propagandę. Ukazuje żołnierza okupacyjnej armii stojącego na baczność u wejścia do grobu polskiego bohatera narodowego. Podpis przy zdjęciu: „Niemiecka warta honorowa przy grobie marszałka Piłsudskiego na Wawelu”. Okładka druga pochodzi z listopada 2015 r. z magazynu niemiecko-szwajcarskiego „Newsweek”, wydawanego w języku polskim. Jest wysoce obraźliwa dla każdego, kto ma świadomość, iż prezydent Polski reprezentuje majestat RP. Użyte określenie ‘bewzstyd’, wsparte agresywnym, obraźliwym gestem dłoni, skierowanym wobec Prezydenta, jest totalnie prymitywną ingerencją w politykę polską. Wyobraźmy sobie sytuację, iż polski tytuł wydawany w Berlinie po niemiecku umieściłby twarz Angeli Merkel z wytatuowaną swastyką na jej czole na tle piramid trupów w Auschwitz i z napisem „Hańba”. „Newsweek” w październiku 2017 r. drukuje na okładce twarz niemieckiej kanclerz i określa ją mianem „Naszego

Jak wytłumaczyć fakt, iż podczas okupacji Niemcy na łamach pism gadzinowych byli bardziej ostrożni w ataku na polską kulturę i tożsamość narodową niż ma to miejsce obecnie?

IKP, nr 39 z 28 września 1941r.

teria. Czy więc uzasadnione jest nazywać je współczesnymi gadzinówkami? Problem jest bardziej złożony. Samo pojęcie wprowadził do obiegu

IKP nr 30, 26 lipca 1942 r.

cowany w sumie na ok. 100 osób) odgrywał wyłącznie rolę pomocniczą i odsunięty był od wszelkich decyzji (Krzysztof Woźniakowski, Polskojęzyczna prasa gadzinowa czasów okupacji

ry organizacyjne stworzone przez III Rzeszę w czasie okupacji naszych ziem. Współcześnie niemiecki kapitał nie może tak otwarcie realizować swojej strategii. Ale nietrudno znaleźć przykłady działań, które wskazują, iż mamy do czynienia z wyjątkowym bezwstydem i brutalnością metod stosowanych przez media niemieckie wobec polskich obywateli. Warto przytoczyć szokujący przykład z 5 marca 2016 r., gdy niemiecki portal Onet dokonał czegoś, co nie ma precedensu w dziejach dziennikarskiego bezwstydu i hańby. W wywiadzie Daniela Olczykowskiego z autorką książki pt. Pokochałam wroga, Mirosławą Karetą, w sensacyjnym tonie ukazuje się okupację poprzez przykłady „leżącej kolaboracji” – polskich prostytutek nazywanych „przyjaciółkami niemieckich żołnierzy”; jest też mowa o „bytowej prostytucji”. Tekst jest więc próbą ukazania prostytuowania się Polek z okupantami. Tytuł artykułu miał być prowokacyjny – „Związki Polek z niemieckimi żołnierzami podczas II wojny światowej. Dla wielu ludzi to wciąż nie do pomyślenia”. Chodziło o kolejny przykład ukazywania ludzkiego wymiaru okupantów – nie byli tacy źli. Niemiecki Onet ten niesmaczny tekst zilustrował fotografią, która była zapisem ostatniej drogi kobiet prowadzonych na miejsce narodowej kaźni w Palmirach pod Warszawą. Na zdjęciu widnieje napis: „Romans z niemieckim żołnierzem był surowo zakazany, ale w Polsce żyją dzieci będące owocem takich związków”. Krystian Brodacki, syn więźniarki rozstrzelanej w Palmirach przez Niemców, Marii Brodackiej – rozpoznał swoją matkę na zdjęciu. Wystąpił na drogę sądową wobec Onetu, broniąc dobrego imienia swojej matki – i wygrał sprawę. Jego ojciec umarł w 1939 r. podczas obrony Warszawy. Matka działała w konspiracji. Została schwytana i poddana brutalnemu śledztwu. Nie została złamana przez Gestapo. 14 czerwca 1940 r. została rozstrzelana w Palmirach. Była córką polskiego generała, Władysława Jaxy-Rożena. Niemiecki Onet tym

zabili w Palmirach 2,2 tys. osób. Krystian Brodacki jest jedynym spadkobiercą Marii Brodackiej. „Czyn Onetu jest nie tylko zniesławieniem pamięci, czci i dobrego imienia śp. Marii Brodackiej. Jest uderzeniem w pamięć, cześć i dobre imię wszystkich bohaterskich Polek, które poniosły ofiarę życia w walce o niepodległość. Sprawa wymaga najostrzejszej reakcji i potępienia, zwłaszcza, że czynu tego dopuścił się portal, którego właścicielami są także Niemcy (AxelSpringer)” – czytamy w oświadczeniu wysłanym przez Urszulę Wójciak z Reduty Dobrego Imienia. Oczywiste jest, iż tekst ten wpisuje się w konsekwentnie realizowaną linię programową koncernu wobec społeczeństwa polskiego i Rzeczypospolitej Polskiej. Onet powstał w 1996 r. jako polska inicjatywa wydawnicza. W 2012 r. został wykupiony przez niemiecko-szwajcarski koncern, który stanowi naturalne zaplecze politycznego obozu Angeli Merkel. Imperium Axela Springera w powojennej historii Niemiec było jednym z kluczowych elementów kształtowania nowej wizji i misji państwa niemieckiego. Po 1989 r. niemiecki rząd, do czasu połączenia się Niemiec w jedno państwo, był przeciwny kapitałowej ekspansji mediów niemieckich w Polsce. Potem dał zielone światło i finansowe zachęty do tego, aby rozpocząć przejmowanie tytułów na ziemiach polskich. W 1991 r. mała firma z Passau założyła koncern, który ma dziś miażdżącą przewagę na rynku prasy regionalnej i lokalnej. Obecna Polska Press z pełną szczerością stwierdza, iż ich wizja to „media pierwszego wyboru dla mieszkańców każdego regionu Polski” (pozostały im do realizacji tej „wizji” Warmia i Mazury). W 1994 r. do Polski wkroczył koncern Axel Springer. Jej pierwszym prezesem został Wiesław Podkański, który z niemieckim namaszczeniem został następnie prezesem Izby Wydawców Prasy. Wydawnictwo to jest właścicielem „polskiego” „Newsweeka” i „Faktu”. Nawet pobieżna analiza okładek obu tych pism i realizowanej


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

5

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Produkt niemiecki sprzedawano jako oryginalny produkt polski – tak, jak to ma miejsce obecnie. To klasyczny mechanizm manipulacji zastosowany na masową skalę już przez III Rzeszę. przez nie strategii pokazuje ich integralność i spójność z niemiecką racją stanu. Wpisane są w długoletnią politykę Niemiec realizowaną wobec państwa polskiego. Zestawienie współczesnych okładek „Newsweeka” z gadzinówkami okresu okupacji (a szczególnie z okładkami „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”) szokuje. Są one bowiem zdecydowanie bardziej drastyczne od tych, które były dziełem hitlerowskiej machiny propagandowej. Pisma nadzorowane przez Goebbelsa podkreślały polskie wątki rodzinne, religijne, a nawet patriotyczne (okładka ukazująca honorową wartę przy grobie marszałka Piłsudskiego).

prócz urzędowych obwieszczeń, reklam i ogłoszeń zamieszczały artykuły, które miały ukazać, że Polacy powinni być szczęśliwi, bo panuje dobrobyt i porządek, i jest to zasługa sprawnej niemieckiej organizacji i nazistowskiej technologii: „W Częstochowie w ostatnich miesiącach naprawiono szereg mostów, wzgl. zbudowano nowe. Ostatnio oddano do użytku most przy ul. Rzeźniczej nad rzeką Stradomką. Stary most posiadał słabą nawierzchnię drewnianą, nie odpowiadającą potrzebom komunikacji. Nowy most zbudowany jest według nowoczesnych zasad konstrukcyjnych” – pisał o częstochowskiej inwestycji tygodnik

i k ó n

ka racja stanu

ochmalski

O

becne okładki niemieckiego koncernu (ze współudziałem szwajcarskich pieniędzy) wbijają do polskiego języka neologizmy, które mają deprecjonować Polaków, polski naród. Jak widać z perspektywy niemieckiego koncernu, Polak to obrzydliwa małpa albo psychol. W krzywym zwierciadle niemieckich pism wydawanych w języku polskim (ale specyficznym, coraz bardziej dostosowywanym do tego, by był odporny na patriotyzm i tradycyjne wartości) ‘Bóg’, ‘Honor’ i ‘Ojczyzna’ to pojęcia diabelskie (okładka z Nergalem). Podprogowo mamy uważać polską flagę za szatańskie barwy – za coś złego, obciachowego. A polski orzeł to zwykła kokoszka, bo jesteśmy wieśniakami. Niemcy zasługują na prawdziwego orła w swoim herbie. Spójrzmy na upalny lipiec 1941 r. ukazany na okładce IKP (w środku był obszerny materiał pokazujący bezstresowe życie Polaków korzystających z uroków plaży nad Wisłą w Warszawie). Czyż ktoś uwierzyłby, że w tym czasie Niemcy dokonywali w Polsce planowej operacji mordowania polskiej inteligencji i polskiego narodu? Albo inne wzruszające okładki – beztroskie dzieci na karuzeli i matka z córeczką na grobie najbliższych – emanują szacunkiem dla naszej tradycji i do polskiej rodziny. Nie ma zdjęć łapanek, masowych egzekucji, eksperymentów medycznych na polskich patriotkach. Fragment tekstu z 1941 r: „We wszystkich nieomal miastach zorganizowała sobie młodzież tory saneczkowe okupując w sposób nieco bezapelacyjny drogi i szosy posiadające odpowiednie nachylenie. Między innymi powstał taki tor na Żoliborzu w Warszawie. Widzimy, że nieraz nie tylko sama młodzież korzysta z tych sportów zimowych, ale również starsi – bądź to dla własnej przyjemności, bądź też aby towarzyszyć swoim pociechom” – „Ilustrowany Kurier Polski” nr 3 z 19 stycznia 1941 r. Czasopisma gadzinowe, w których zatrudnienie znalazło wielu naszych rodaków (w tym przedwojennych literatów i dziennikarzy),

„Siew” 1 grudnia 1940 roku. Miesiąc wcześniej z dumą donosił, że w „Gen. Gubernatorstwie jest około 1.900.000 krów dojnych z przeciętną wydajnością 1.200 l. mleka rocznie od krowy. Przeciętna wydajność krów w Rzeszy wynosi dwa razy tyle. Oczywiście przy tej jakości krów, jakie są obecnie w Gen. Gubernatorstwie, nie można ani w przybliżeniu marzyć o uzyskaniu podobnej wydajności (...) ale i w Gen. Gubernatorstwie wydano z początkiem września rozporządzenie, które stwarza możliwości, że i tutaj przebudowę takiej hodowli da się w wysokim stopniu zrealizować”. „Siew” był przeznaczony głównie dla mieszkańców wsi, propagował wyjazdy na roboty do Niemiec i zamieszczał pełne zachwytu listy od polskich robotników z Rzeszy: „Otóż gdy przyjechałem tutaj doznałem wielkiego oczarowania. Otóż na pierwsze spojrzenie na porządek, na gościnność, na kulturę tego kraju, a druga zasada, która mnie zadziwiła nie ma złodziejstwa, co w Polsce można było spotkać na każdym kroku. Drugie mnie zadziwiło, technika rozpowszechniona wszędzie szosy bite, czego w Polsce trzeba było szukać”– pisał w numerze 13. z listopada 1940 r. Jerzy Frąckowiak (pisownia oryginalna). Tygodnikowi wtórowały inne „opiniotwórcze” gazety. Inna gadzinówka, tygodnik „7 Dni” (30– 40 tysięcy nakładu), promowała w numerze 22. z maja 1943 roku godne pochwały obywatelskie działania: „Ostatnio podjęta została na większą skalę akcja zbierania odpadów. Jest to dziedzina u nas nie tylko zaniedbana, ale nawet zupełnie nieznana. Przed wojną zbieraniem odpadków zajmowali się niemal wyłącznie żydzi i oni też na tej akcji robili olbrzymie majątki. Myśmy tymczasem tę zbiórkę wyśmiewali, uważając zajmowanie się »śmieciami« za rzecz uwłaczającą naszej godności i zupełnie niecelową. Było to stanowisko szalenie błędne”. Wielka machina propagandowa, zorganizowana przez Josepha Goebbelsa dla okupowanej Polski, okazała się jednak mało skuteczna, bo stworzyliśmy setki pism podziemnych,

których Gestapo nie było w stanie zniszczyć. Jednak warto dogłębnie analizować techniki i metody, jakie wówczas stosowali Niemcy wobec nas. Istnieje na przykład zasadnicze podobieństwo ich ogólnej strategii do tej, jaka jest realizowana obecnie. Propaganda Goebbelsa stworzyła całą paletę pism – począwszy od tygodników ilustrowanych po magazyny dla wsi, dla dzieci, dla lekarzy, dla kobiet, a nawet pisma erotyczne. Dziś kapitał niemiecki dysponuje w Polsce, nawet w niszowych segmentach rynku, silnie okopanymi mediami. Po drugie, stworzono na potrzeby tych pism specyficzny język, z którego wyeliminowano wiele słów zbyt niebezpiecznych i zbyt mocno powiązanych z polską tradycją. Nawet pobieżna analiza współczesnych niemieckich pism wydawanych w Polsce wskazuje na podobne zjawisko. Po trzecie produkt niemiecki sprzedawano jako oryginalny produkt polski

(a było ich ponad siedemdziesiąt; w tym typowo specjalistyczne, przeznaczone dla poszczególnych grup zawodowych, jak „Pszczelarz”, „Kolejowiec” czy „Wiadomości Terapeutyczne”) pracowało około stu naszych rodaków. Spis pracowników umysłowych i fizycznych oraz współpracowników Presse-Verlag-Warschau przeczy tej tezie – zawiera bowiem 464 nazwiska. Wśród nich znaleźli się m.in.: były redaktor PAT w Poz­ naniu Aleksander Schoedlin-Czarliński (w czasie okupacji redaktor „Gazety Lwowskiej”), przedwojenny reporter „Dziennika Poznańskiego” (autor negatywnych artykułów o Polsce przedwrześniowej w „Kurierze Częstochowskim”), Stanisław Kazimierz Homan (skazany w 1948 r. na karę śmierci), literat i podróżnik Józef Brochwicz-Kozłowski (pisał w „Nowym Kurierze Warszawskim”) oraz publicysta i były wiceprezes Związku

IKP, nr. 28, Kraków, 11 lipca 1943 r.

Niemcy próbują realizować dziś wobec Polski współczesną wersję kulturkampfu. Od nas zależy, czy powiedzie im się to, czego nie dokonał Bismarck – obronić naszą tożsamość narodową. Jest to kwestia fundamentalna dla polskiej racji stanu.

– tak, jak to ma miejsce obecnie. To klasyczny mechanizm manipulacji zastosowany na masową skalę już przez III Rzeszę. Warto jest skonfrontować strukturę propagandową stworzoną przez Josepha Goebbelsa z jego opiniami na temat Polski i Polaków. 7 października 1939 r. w swoim pamiętniku napisał: „Polaków oceniliśmy całkowicie fałszywie. Ich przywódcy są nic niewarci. Egoistyczni i zepsuci. Prawdziwie polscy! A przy tym tkwiący w gównie w sposób niedający się z niczym porównać. Niosą ze sobą niebezpieczeństwo, że stepy [azjatyckie] zbliżą się do granic Europy. Führer położył historyczną zasługę, niszcząc to państwo. (...) A 10 października 1939 r. zanotował: „Polacy na dodatek są jeszcze szczególnie niechlujni, zawszeni i leniwi (.). Opinia Führera o Polakach jest miażdżąca. Bardziej zwierzęta niż ludzie, całkowicie otępiali i amorficzni. (...) Brud wśród Polaków jest niewyobrażalny. Również ich możliwości rozumowania są równe zeru”. Historycy szacują, że w gadzinowych czasopismach w Generalnym Gubernatorstwie

Zawodowego Literatów Polskich, Jan Emil Skiwski (publikował m.in. w dwutygodniku „Przełom”). A także późniejszy autor niezwykle popularnych książek dla młodzieży o przygodach Tomka Wilmowskiego – Alfred Szklarski, występujący na łamach „Nowego Kuriera Warszawskiego”, „Fali” i „7 Dni” jako Alfred Murawski, który w polskojęzycznych hitlerowskich czasopismach publikował powieści w odcinkach, jak również mniejsze formy literackie. Po wojnie został skazany na osiem lat więzienia (wyszedł po pięciu). Jakie były motywy podjęcia pracy w okupacyjnym wydawnictwie? W szeroko nagłaśnianych przez powojenną prasę procesach polskich dziennikarzy-kolaborantów, które miały miejsce w latach 1948–49, oskarżeni tłumaczyli się złą sytuacją materialną. Redaktor „Nowego Kuriera Warszawskiego” mógł zarobić od 300 do 450 złotych, reporter – 150. Dodatkowo dziennikarze mogli liczyć na wierszówki, ich wysokość nie jest jednak znana. Dla porównania – dzienny koszt utrzymania

jesienią 1939 roku wynosił ponad siedem złotych. Pracownicy mediów kierowali się też chęcią zapewnienia sobie bezpieczeństwa (legitymacja prasowa mogła uchronić przed rewizjami czy łapankami), niektórzy wskazywali też na – dosyć zresztą wątpliwą – działalność konspiracyjną (na przykład dostarczanie odbitek redakcyjnych materiałów). Po wojnie część z tych osób nie wróciła do zawodu: recenzent teatralny „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” Czesław Pudłowski (4 lata więzienia) miał warsztat konserwacji maszyn i urządzeń przemysłowych, autor humorystycznych felietonów w „NKW” Jan Wolski (3 lata więzienia) pracował w Warszawskich Zakładach Naprawy Samochodów. Uniewinniony Antoni Kwiatkowski (prowadził w „NKW” kronikę miejską) został kierownikiem księgarni „Czytelnika”, szef „Nowej Polski” Józef Kessler (15 lat więzienia) był administratorem majątku pod Szamotułami, a dyrektor administracyjno-personalny „NKW” (15 lat pozbawienia wolności) Eugeniusz Riedel znalazł zatrudnienie najpierw jako komendant MO w Sopocie, a później w Służbie Bezpieczeństwa. O większości słuch jednak zaginął… Gdyby ktoś chciał poznać historię okupacji z lektur gadzinówek, to sądziłby, że był to rajski okres dla Polaków – przekaz sugerował, że jesteśmy stworzeni do tego, by pracować pod światłym kierownictwem Niemiec. Czy można sobie wyobrazić większe barbarzyństwo od tego, jakim wykazali się Niemcy podczas okupacji Polski w okresie II wojny światowej? W takim razie – jak odczytać sens tego, że media gadzinowe podczas okupacji wykazywały znacząco mniejszą skalę agresji od obecnego oddziaływania na polski język i polską kulturę wydawanych w Polsce mediów będących niemiecką własnością? Częściową odpowiedź można znaleźć w refleksjach Goebbelsa. W swoich pamiętnikach 2 listopada 1939 r. pisał: „Na cytadeli. Wszystko jest tutaj zniszczone. Nie pozostał kamień na kamieniu. Tu polski nacjonalizm przeżywał swój czas cierpienia. Musimy go całkowicie wytępić, bo

inaczej któregoś dnia znowu się podniesie… (…) Wizyta w pałacu Belwederskim. Tu polski marszałek [Piłsudski] żył i pracował. Jego pokój i łoże, w którym zmarł. Tu można pojąć, co się ma do stracenia, gdy polska inteligencja dostanie możliwość rozwinięcia skrzydeł”. Święty Jan Paweł II, przemawiając w UNESCO 2 czerwca 1980 r., powiedział : „ Jestem synem narodu, który przetrzymał najstraszliwsze doświadczenia dziejów, którego wielokrotnie sąsiedzi skazywali na śmierć – a on pozostał przy życiu i pozostał sobą. Zachował własną tożsamość i zachował pośród rozbiorów i okupacji własną suwerenność jako naród – nie w oparciu o jakiekolwiek inne środki fizycznej potęgi, ale tylko w oparciu o własną kulturę, która okazała się w tym wypadku potęgą większą od tamtych potęg”. Niemcy próbują realizować dziś wobec Polski współczesną wersję kulturkampfu. Od nas zależy, czy powiedzie im się to, czego nie dokonał Bismarck – obronić naszą tożsamość narodową. Jest to kwestia fundamentalna dla polskiej racji stanu. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

6

P

olonia wciąż kojarzy nam się z amerykańskimi emigrantami ubranymi w stroje góralskie i witającymi papieża Polaka. Ci ludzie, zakorzenieni w polskiej tradycji, powinni wspierać rząd o konserwatywnym profilu, na co prawdopodobnie liczyli rządzący, zwiększając już podczas ostatnich wyborów parlamentarnych ilość lokali wyborczych za granicą, aby jak największej liczbie rodaków umożliwić identyfikację z ojczyzną i udział w jej życiu politycznym. Wyniki wyborów obaliły te złudzenia. Polacy głosujący za granicą wybierali w większości ugrupowania lewicowe i liberalne. Ich dziełem było pozyskanie do Sejmu tak wartościowej osoby, jak posłanka Klaudia Jachira, która w Polsce uzyskała 1000 głosów, za to w UK 4000. Skąd czerpią wiedzę o kraju ci, którzy w nim nie mieszkają? W znacznym stopniu z mediów: bądź kraju zamieszkania, bądź z polskich portali

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A politycznych i społecznych. Brak tego rozeznania nie przeszkadza im wpływać na rządy w Polsce i urządzać Polakom życie według swojej miary. Są wprawdzie za granicą wspaniali rodacy zaangażowani w sprawy polskie, zwalczający fałszywe stereotypy o naszym kraju, dzielnie walczący o polskie sprawy, jednak nie jest to częste zjawisko. Jak do problemu wyborów odnosi się polska Konstytucja? Konstytucja ta daje prawo udziału w wyborach każdemu obywatelowi: Art. 62. 1. Obywatel polski ma prawo udziału w referendum oraz prawo wybierania Prezydenta Rzeczypospolitej, posłów, senatorów i przedstawicieli do organów samorządu terytorialnego, jeżeli najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat. 2. Prawo udziału w referendum oraz prawo wybierania nie przysługuje osobom, które prawomocnym orzeczeniem sądowym są ubezwłasnowolnione

Udział w wyborach ludzi nie wypełniających swoich obowiązków wobec kraju jest zagrożeniem dla wolności i praw innych osób uczestniczących w pracy na rzecz ojczyzny. internetowych. Wszyscy wiemy, w jak jednostronny sposób opisywana jest sytuacja w Polsce w zachodnich mediach. Źródłem zamieszczanych tam informacji są w większości polscy dziennikarze „Gazety Wyborczej” czy innych, jawnie wrogich rządowi mediów, nie wahający się przed agresywnym oczernianiem własnego kraju. Polityczna poprawność zatruwająca umysły i kneblująca usta zachodnich dziennikarzy z pewnością wpływa na ogólny tenor poglądów wyznawanych przez zachodnie społeczeństwa oraz mieszkających tam naszych rodaków. Śmiem zaryzykować tezę, że wielu polskich emigrantów nie ma rozeznania w faktycznej sytuacji politycznej i gospodarczej kraju, czy wskutek braku głębszego zainteresowania, czy też ulegania antyrządowym manipulacjom potężnych sił antypolskich ukrywających się pod maską różnych organizacji R E K L A M A

lub pozbawione praw publicznych albo wyborczych. Kto jest obywatelem polskim? Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej stwierdza: Art. 34. 1. Obywatelstwo polskie nabywa się przez urodzenie z rodziców będących obywatelami polskimi. Inne przypadki nabycia obywatelstwa polskiego określa ustawa. 2. Obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że sam się go zrzeknie.

C

hciałabym odnieść się do określenia „inne przypadki nabycia obywatelstwa”. Otóż za granicą poznałam obywateli państwa Izrael, którzy nie mieli obecnie nic wspólnego z Polską (oprócz, prawdopodobnie, odległych przodków), oczywiście niemówiących słowa po polsku

Jest nas 60 milionów! Ponad 20 milionów Polaków rozsianych po całym świecie w połączeniu z mieszkańcami kraju nad Wisłą daje całkiem pokaźny wynik. Wyobraźmy sobie, jakie możliwości działania na rzecz Polski dawałaby synergia tych dwóch sił! Każdy Polak za granicą ambasadorem swojej ojczyzny! Takie dumne sformułowania można czasem usłyszeć w Polsce i takie nadzieje żywiło jeszcze niedawno Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Prawo głosu Celina Martini

i niemających pojęcia o Polsce ani o żadnych związanych z Polską sprawach. Chwalili się oni posiadaniem polskich paszportów. Ambasada Polska w Izraelu wydała ponad 28 tysięcy paszportów obywatelom tego państwa. Mają oni zatem prawo, by wybierać nam rząd i prezydenta. Czy są jakieś ograniczenia? Art. 31. 3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw. Zarazem ta sama Konstytucja obwieszcza: Art. 82. Obowiązkiem obywatela polskiego jest wierność Rzeczypospolitej Polskiej oraz troska o dobro wspólne. Art. 84. Każdy jest obowiązany do ponoszenia ciężarów i świadczeń publicznych, w tym podatków, określonych w ustawie. Art. 85. 1. Obowiązkiem obywatela polskiego jest obrona Ojczyzny. Widać tu wyraźną niekoherentność ustawy, gdzie prawa nie są wyraźnie powiązane z obowiązkami. Wprawdzie Roman Dmowski mawiał: „Jestem Polakiem i mam obowiązki polskie”,

jednak ta dewiza nie przyświecała autorom obecnej polskiej Konstytucji, gdy przy znaczącym udziale Kwaśniewskiego i Geremka pilnowano, aby zasady okrągłostołowe i wypływająca z nich dominacja postkomunistów zostały nienaruszone. Mimo, że konstytucja ta została zaakceptowana przez jedynie 6 398 316 obywateli z 28 milionów uprawnionych, jednak musi być przestrzegana (do czasu uchwalenia nowej), choć jest ona niespójna i nieaktualna, nie odnosząc się do różnych dzisiejszych problemów. Między innymi mankamentami, prawa obywateli nie są wyraźnie powiązane z obowiązkami. W tej chwili każdy obywatel z polskim

wspólne? Jakie ciężary ponoszą na rzecz ojczyzny? O obronie ojczyzny też nie ma mowy, gdy mieszka się tysiące kilometrów od kraju. Przypadek obywateli Izraela jest w tym kontekście szczególnie drastyczny. Z Konstytucji wynika, że obywatele polscy mogą wybierać dowolne miejsce zamieszkania: Art. 52. 1. Każdemu zapewnia się wolność poruszania się po terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz wyboru miejsca zamieszkania i pobytu. Każdy może swobodnie opuścić terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Prawo to jest jednocześnie niezgodne z wymogami Konstytucji

Obecny trend przyznawania praw wszystkim do wszystkiego (z wyjątkiem prawa do życia od poczęcia do naturalnej śmierci) nie sprzyja odpowiedzialnemu podejściu do prawa wyborczego. paszportem ma prawo urządzać Polskę niezależnie od swojego wkładu w jej rozwój. Np. ludzie, którzy ukończyli polskie uczelnie państwowe, a więc opłacane z naszych podatków, wyjeżdżają za granicę, by pracować na rzecz obcych obywateli i płacić podatki, wzbogacając obce budżety narodowe. Jaka jest troska tych ludzi o dobro

wobec obywateli zapisanymi w paragrafach 82–84 z punktu widzenia powinności wobec ojczyzny, których wypełniania należy wymagać od wszystkich jednakowo. Uważam, że można by zatem wprowadzić na podstawie art. 31 pkt. 3 Konstytucji możliwość ograniczenia prawa uczestnictwach w wyborach przez osoby

długotrwale zamieszkujące za granicą i w żaden sposób nie pracujące dla Polski, gdyż udział w wyborach ludzi nie wypełniających swoich obowiązków wobec kraju jest zagrożeniem dla wolności i praw innych osób uczestniczących w pracy na rzecz ojczyzny.

O

becny trend przyznawania praw wszystkim do wszystkiego (z wyjątkiem prawa do życia od poczęcia do naturalnej śmierci) nie sprzyja odpowiedzialnemu podejściu do prawa wyborczego. A przecież jest to wielki przywilej obywatelski wpływania na kształt państwa, na który powinno się w jakiś sposób zasłużyć swoim życiem we wspólnocie. Nie zaw­sze prawo głosu było powszechne. Np. w państwie pruskim mieli je tylko mężczyźni powyżej 30 lat, płacący podatki powyżej pewnej minimalnej kwoty. W ostatnich latach II Rzeczypospolitej zaś prawo wybierania do Senatu przysługiwało jedynie z tytułu zasługi osobistej, z tytułu wykształcenia bądź z tytułu zaufania obywateli, a obwarowane było dodatkowo przez cenzus wieku (ukończenie 30 lat). Kolejnym problemem przywileju wyborczego jest prawo wyborcze dla kryminalistów. Osadzonych, którzy w mniejszym lub większym stopniu łamią prawo, nie zawsze należałoby karać także odebraniem praw obywatelskich, jednak pozostawianie praw wyborczych sprawcom poważnych przestępstw przeciw współobywatelom jest działaniem kłócącym się z poczuciem etyki i rozsądku. Kodeks karny powinien automatycznie pozbawiać tego prawa od określonej wysokości kary. W tym roku w wyborach prezydenckich uczestniczyło ok. 370 tys. osób z zagranicy, z polskimi paszportami. Celowo nie piszę „obywateli polskich”, gdyż wielu z nich, nie wypełniając obowiązków konstytucyjnych, nie powinno być tak nazywanych. Z wyborów na wybory ta liczba się zwiększa. Czy chcemy, by nasz kraj urządzali nam ludzie, którzy od lat nie dzielą z nami losu, nie uczestniczą w ponoszeniu trudów, nie obdarowują swymi talentami? Czy zasługują oni na kształtowanie naszej wspólnoty? K


SIERPIEŃ 2O2O · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Minęło już 35 lat od mojej ponad dwuletniej pracy na kontrakcie medycznym w szpitalu w Dernie w Libii. Po takim czasie wspomnienia nie gasną, tylko nabierają łagodniejszych kolorów i nawet te złe, mimo wszystko, stają się bliskie sercu.

Czego nauczyła mnie Libia

N

Marian Smoczkiewicz

ie tylko nie dało się opalać na kampie przed swoim domem. Problemem też było wieszanie prania, bo co atrakcyjniejsze części garderoby łatwo zmieniały właściciela. Prym w tej dziedzinie wiodła bielizna damska, która nie wisiała nawet minuty, stając się łupem kolekcjonerów. Z braku prawidłowego ogrodzenia wynikało też niestety wiele innych, bardziej poważnych sytuacji. Kiedy zostałem dyrektorem zespołu, uznałem, że postawienie muru jest najważniejszym zadaniem na najbliższy czas. Umówi-

FOT. Z ARCHIWUM A UTORA FOT. Z ARCHIWUM A UTORA

starali się spokojnie wyperswadować ojcu jego decyzję. Ponadto poinformowali o jej skutkach, czyli jakie niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia jego córki groziło w przypadku zaniechania leczenia. Do dyskusji chwilami włączały się miejscowe pielęgniarki, ale bez większego entuzjazmu. Narastało zdenerwowanie i agresja. Ostatecznie ojciec zabrał córeczkę do samochodu i odjechał do domu, a my zostaliśmy z obawą o zdrowie i życie dziecka. Martwiliśmy się, czy zrobiliśmy wszystko, żeby rozwiązać konflikt na korzyść pacjentki. Zastanawialiśmy się, jak można wybrnąć z takiej sytuacji, kiedy nieświadomy niebezpieczeństwa ojciec nie przyjmuje argumentów i postępuje nieodpowiedzialnie. Po upływie około godziny ojciec zjawił się ponownie z chorą córką i spokojnie, jakby nie było poprzedniej sprzeczki, poprosił o przyjęcie i operację. Na wszystko się zgodził i podpisał. Nie ten sam człowiek. Takie sytuacje były na porządku dziennym. Zdarzały się zwykle, gdy ojciec sam przyjeżdżał z dzieckiem. Tu

Panorama miasta Derna

to prosta i łatwa droga do konfliktów, a nawet nieszczęść. Oczywiście wszyscy chcieliśmy dobrze i działaliśmy według swoich norm etycznych, które dla naszych libijskich pacjentów i ich rodzin były zupełnie nieczytelne, i na odwrót. Przykład z codziennej praktyki chirurgicznej, który bardzo często się powtarzał. Do szpitala zgłosił się ojciec z kilkuletnią córką. Dziewczynka skarżyła się na silne bóle brzucha, wymioty, brak apetytu. Dolegliwości miała od wczoraj i nasilały się. Po wykonaniu koniecznych badań stwierdziliśmy ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i poinformowaliśmy ojca, że w tym przypadku jedynym leczeniem jest przyjęcie do szpitala i zabieg operacyjny, który należy wykonać bezzwłocznie. Reakcja ojca była zaskakująca. W sposób kategoryczny odmówił pozostawienia dziecka w szpitalu. Zabrał je do domu. Rozmowa miała charakter awantury. Miejscowi są na ogół bardzo impulsywni, nigdy nie wiadomo, co może spowodować konflikt. Moi współpracownicy

nie naruszając czyjejś prywatności. Na konsekwencje nierozumnej decyzji zamiany muru na płot nie trzeba było długo czekać. Większość naszego zespołu stanowiły panie, które w czasie wolnym od pracy chciały odpocząć i w stroju plażowym poleżeć na leżaku na słońcu przed swoim domkiem. Taka sytuacja budziła ogromne zainteresowanie męskiej części społeczeństwa Derny. W krótkim czasie wzdłuż płotu gromadził się tłumek gapiów, który głośno i w niewybredny sposób komentował, co widzi, a niektórzy zgorszeni nawet rzucali kamieniami.

jeszcze należałoby wspomnieć o zasadzie, że zgodę na operację podpisuje wyłącznie mężczyzna. Kobiety nie mogą podpisać zgody za siebie, w ich imieniu wyraża ją mąż, ojciec, syn itp. Wygląda to jak typowa dyskryminacja, stawiająca kobietę w gorszej sytuacji. Tak prosto widzą to często przedstawiciele naszej cywilizacji.

W

racając do dziewczynki z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Dlaczego jej ojciec na początku się awanturował i wszystko negował, gdzie był potem przez godzinę i dlaczego wrócił zupełnie odmieniony? Sprawa jest prosta. Trzeba tylko i aż tylko znać reguły i zwyczaje panujące w rodzinie i miejsce każdego jej członka. Nasz bohater po awanturze w szpitalu pojechał do domu zreferować sprawę. Tam musiał uzyskać zgodę na zabieg od żony, potwierdzoną przez teściową i babcię. Nie konsultował się ze swoim ojcem ani braćmi. Decydowały kobiety. Ich zdanie

było ostateczne. Decyzja zapadła szybko; kobiety mają wyczucie, co należy robić. Godzina, jaka była potrzebna na powrót do szpitala, wynikała z odległości między szpitalem a domem. Teraz ojciec mógł przyjść z podniesionym czołem i zakomunikować, że dojrzał do decyzji i wyraża zgodę na proponowane leczenie. Jego niezależność i samodzielność w podejmowaniu decyzji została pozornie nienaruszona, ale ile

przy zachowaniu stanowiska ordynatora. Funkcję p.o. dyrektora sprawowałem do końca mojego kontraktu. Nie mogłem zostać dyrektorem, bo jako niepartyjny nie miałem rekomendacji, która była obligatoryjna dla kierowniczych stanowisk za granicą. Strona libijska w ramach kontraktu była zobowiązana m.in. do zapewnienia zakwaterowania dla wszystkich pracowników. Na terenie szpitala po-

Dotyk jedzenia w trakcie posiłku jest dodatkowym elementem potęgującym doznania smakowe. W kulturze arabskiej i w wielu innych formowanie kęsa palcami przed włożeniem go do ust jest prawdziwym ceremoniałem. musiał się nabiegać, to jego sprawa. W rozmowie z moimi arabskimi przyjaciółmi znalazłem potwierdzenie: dla nich było oczywiste, że bez uzgodnienia z rodziną mężczyzna na ogół nie odważy się niczego podpisać. Z czasem nauczyliśmy się nie przejmować takimi dyskusjami. Zwyczajnie mówiliśmy, co należy zrobić w konkretnej sytuacji i dawaliśmy czas na podjęcie decyzji. Na tym przykładzie widać, że pozycja kobiety w świecie islamskim jest teoretycznie słaba, a w praktyce zaskakująco silna.

S

tandardowo kontrakt w Libii w polskim zespole medycznym opiewał na 2 lata. Często ten okres był przedłużany z różnych przyczyn. Najczęściej była to wspólna inicjatywa strony arabskiej i osoby zainteresowanej. Gospodarze przyzwyczajali się do pracownika, często się z nim przyjaźnili, a nasi polubili to środowisko i chcieli zaoszczędzić więcej dewiz. Wśród pań był jeszcze większy nacisk, ponieważ z czasem tworzyły się pary, które nie wyobrażały sobie rozłąki. Jednak to wszystko nie było łatwe. W Polsce z kolei były naciski ze strony oczekujących kandydatów, którzy nie mogli się doczekać na zwolnione miejsce, by jak najszybciej zarabiać w dolarach. Po dwóch latach przywoziło się mniej więcej kwotę, za którą można było kupić samochód w peweksie (oczywiście za dewizy: dostępne były wartburgi, fiaty itp.) lub kawalerkę w spółdzielni mieszkaniowej. Było to krótko po zniesieniu stanu wojennego w Polsce. Wszystko było reglamentowane i trudno dostępne. Posiadanie konta dewizowego w banku dawało komfort nieosiągalny dla przeciętnego obywatela. Przyjechałem na stanowisko ordynatora oddziału chirurgii, jednak po pół roku mój przyjaciel dr med. Jerzy Marciniak, który był tam pierwszym dyrektorem, został odwołany. Mnie polecono pełnić obowiązki dyrektora

budowano z prefabrykatów blaszanych domki składające się z 2 pokoi, kuchni z jadalnią i z łazienki oraz pawilony z kilkoma pokojami, wspólną kuchnią i węzłem sanitarnym. Obszar ten nazywano kampem. Szpital w Dernie wraz z kampem znajdował się na płaskowyżu górującym nad miastem. Domki były nowoczesne, ze wszystkim mediami i klimatyzacją, wystarczająco wyposażone. Problem był w tym, że klimatyzacja często się psuła, a w tropiku przebywanie w metalowej puszce jest nie do zniesienia. Pierwsi pracownicy medyczni z Polski przyjechali 3 lata wcześniej. W momencie przyjazdu kamp zasadniczo był gotowy do zamieszkania. Pozostała tylko sprawa ogrodzenia i zamknięcia obiektu. Libijczycy odpowiedzialni za całość inwestycji przystąpili do budowy muru, który miał otoczyć nasze miejsce do życia i wypoczynku. Wśród naszych pracowników podniósł się gwałtowny protest przeciwko budowie muru. Nie damy się zamknąć jak w więzieniu, nie zasłonimy sobie słońca i widoków na okolicę – argumentowano. Na wspólnym zebraniu przegłosowano prawie jednomyślnie, że nie będzie muru, tylko zwykły płot. Wola większości została spełniona i powstał płot z siatki. W tradycji arabskiej tylko odpowiednio wysoki mur stanowi wyłączenie pewnej przestrzeni z powszechnego użytku i dostępu postronnych do tego miejsca. Wszystkie domy rodzinne są otoczone murami, a nie płotami. Mur zapewnia bezpieczeństwo, prywatność, intymność, a jego przekroczenie bez zgody gospodarza traktuje się jak przestępstwo. Są jeszcze inne przyczyny, które wpłynęły na zwyczaj odgradzania się murami – np. ochrona przed wiatrami i zasypywaniem pustynnym piaskiem, ochrona przed słońcem. Płot nie spełnia żadnych z tych funkcji i w wyobraźni miejscowych w ogóle nie istnieje. Jak wiatr przenika przez płot, tak można przez niego przechodzić,

zachcianki męża, o niczym nie decyduje, a gdy chce wyjść, to musi stać się postacią bez osobowości. Tylko siąść i płakać nad jej losem. Czy rzeczywiście tak jest? Byłem wielokrotnie zapraszany do domów arabskich na różne spotkania, często organizowane na moją cześć z okazji powrotu do zdrowia kogoś z rodziny. Były też spotkania typowo towarzyskie. Czasami nawet nocowałem. Miałem okazję przyjrzeć się, jak funkcjonuje dom na co dzień, a nie na pokaz. Większe liczebnie i bardziej oficjalne imprezy polegają głównie na obfitym jedzeniu, popijaniu herbaty i innych bezalkoholowych napojów, paleniu tytoniu i głośnych rozmowach. Posiłki przygotowują kobiety, natomiast zaopatrzenie należy do obowiązków mężczyzn. Mężczyźni siedzą w osobnym pomieszczeniu, kobiety w osobnym; dzieci biegają wszędzie. Siedzi się na poduchach rozłożonych na podłodze lub na ziemi, dokoła obrusa położonego też na ziemi, na którym stawia się rozmaite jedzenie. Do dyspozycji gości są miseczki i talerze, nie ma żadnych sztućców. Zupę pije się wprost z miseczki, a potrawy o zwartej konsystencji je się rękoma. Z naszego punktu widzenia może niezbyt to ele-

Okazało się, że tylko osoba wierząca może liczyć na wizę na dłuższy pobyt i pracę w islamskim kraju. Po prostu Libijczycy uważali, i słusznie, że wierzący, bez względu na rodzaj religii, kierują się ogólnie przyjętymi zasadami. łem się z merem miasta i pojechałem na spotkanie. Rozmowa była bardzo przyjemna i owocna. Mer zauważył, że płot został postawiony na nasze życzenie. Ja tłumaczyłem, że reprezentujemy różne kultury i to, co u nas uchodzi, może być źle odbierane przez społeczność miejscową. Nie chcemy narzucać swojego stylu życia, ale wypoczywając, chcielibyśmy czuć się swobodnie na wyznaczonym nam terenie i nie drażnić otoczenia. Wiedziałem też, że opinia w mieście o kampie jest nie najlepsza. W rzeczowej i przyjaznej atmosferze szybko doszliśmy do porozumienia. Już następnego dnia przyszli robotnicy i zaczęli stawiać mur. Stał on się materialnym dowodem mojej dyrektorskiej działalności. Z całej tej historii należy wyciągnąć dwa wnioski. Po pierwsze: znajomość uwarunkowań środowiska, historii, kultury, panujących zwyczajów jest podstawą podejmowania prawidłowych decyzji. Po drugie: nie wszystkie sprawy czy problemy należy rozwiązywać, uciekając się do głosu ludu, czyli głosowania. Są sprawy, które nie podlegają głosowaniu i muszą być rozwiązane przez specjalistów, którzy się znają na zagadnieniu. Również odpowiedzialność za decyzję jest wówczas przypisana do określonej osoby lub grupy osób, a nie rozmyta, bo większość tak zadecydowała. Życie rodziny arabskiej dla obserwatora z zewnątrz jest nieznane i okryte tajemnicą. Wśród naszej cywilizacji panuje pogląd o dominującej pozycji mężczyzny w rodzinie – czyli męża, ojca – i podrzędnej roli kobiety, czyli żony i matki. Wszystkie decyzje podejmuje pan domu i nic się nie może wydarzyć bez jego wiedzy i aprobaty. Kobieta natomiast w tym układzie całkowicie jest

ganckie, ale taka jest ich tradycja. I w naszej kulturze jadano wyłącznie rękami, pomagając sobie czasami nożem. Dopiero w średniowieczu na dworach zaczęto używać sztućców. Z czasem zwyczaj ten stał się miernikiem nowoczesności i elegancji, i przeniósł się na wszystkie stany. Jednak fizjologia człowieka nie wymaga jedzenia za pomocą narzędzi. Jedzenie posiłku i czerpanie z tego przyjemności to złożony proces, w którym udział biorą prawie wszystkie zmysły. Pierwszym elementem jest poczucie głodu. Specjalne zakończenia nerwowe w jamie ustnej (język) informują nas, co jemy i czy jest to smaczne. Sygnał z tych zakończeń nerwowych idzie do innych części przewodu pokarmowego, przygotowując go na przyjęcie pożywienia. Do prawidłowego wyczucia smaku i oceny wartości jedzenia niezbędny jest zmysł powonienia. Czując zapach jedzenia przygotowywanego w kuchni lub leżącego na stole, odczuwamy nagły przypływ apetytu, zwiększone wydzielanie śliny i jesteśmy gotowi natychmiast zasiąść do posiłku. Podobnie ma się sprawa ze wzrokiem. Jest to bardzo ważny element w procesie odżywiania. Pięknie upieczone mięso, uwędzoną szynkę, udekorowany tort, kanapki, artystycznie ułożone na talerzach produkty „zjadamy oczami”. Wokół przygotowywania i spożywania posiłków kręci się duża część naszego życia i we wszystkich regionach świata w zasadzie sprowadza się do tego samego. Jedzenie ma ładnie wyglądać, zachęcająco pachnieć i dobrze smakować. Trzy zmysły mające zasadniczy wpływ na przyjemność spożywania posiłku. Okazuje się, że dotyk jedzenia w trakcie posiłku jest dodatkowym elementem potęgującym doznania smakowe. W kulturze arabskiej i w wielu innych formowanie kęsa palcami przed włoże-

FOT. Z ARCHIWUM A UTORA

P

obyt i praca w Libii stały się częścią naszego życia. W tym czasie mieliśmy z żoną już dużą rodzinę: czworo dzieci, mieszkanie spółdzielcze, czarno-biały telewizor i brak perspektyw na większe pieniądze (garaż był pusty). Mój przyjaciel, dyrektor jednego ze szpitali w Poznaniu, zwrócił się do mnie z propozycją objęcia stanowiska ordynatora chirurgii w szpitalu Wahda w mieście Derna w Libii. Po rodzinnej naradzie błyskawicznie się zdecydowałem. Była to jedyna droga do poprawienia swojego statusu materialnego, bowiem na kontrakcie zarabialiśmy w dolarach. Jak się szybko okazało w praktyce, to nie była wcale prosta droga do dobrobytu. Wielu wyjeżdżających bowiem okupiło ją chorobami, rozpadem rodziny, a nierzadko też nałogami. Formalności związane z moim wyjazdem zorganizowano bardzo szybko. Paszport i wizę libijską załatwiało Ministerstwo Zdrowia, ponieważ była to praca w ramach umowy międzypaństwowej dotyczącej ochrony zdrowia. W tym czasie w Libii, a był to rok 1984, działało, o ile pamiętam, 9 szpitali i poradni z polską załogą. Do dziś mam w pamięci sytuację, jaka wydarzyła się podczas wypełniania wniosku wizowego. Urzędniczka departamentu kadr uprzedziła mnie, że w rubryce „religia” należy wpisać wyznanie rzymskokatolickie, a absolutnie nie wolno „niewierzący”. Dodam tylko, że były to nie tylko czasy PRL-u, ale też krótko po stanie wojennym. Skutkowało to tym, że pracowników kontraktowych w Libii najczęściej rekrutowano z klucza partyjnego, podobnie zresztą jak urzędników ministerstwa. Dla tych środowisk wpis „niewierzący” był normą. Stąd ta niezrozumiała dla mnie, w pierwszej chwili, informacja. Okazało się bowiem, że tylko osoba wierząca może liczyć na wizę na dłuższy pobyt i pracę w islamskim kraju. Po prostu Libijczycy uważali, i słusznie, że wierzący, bez względu na rodzaj religii, kierują się ogólnie przyjętymi zasadami i można od nich oczekiwać odpowiedniego zachowania lub przewidywalnych reakcji. Teraz, w okresie poprawności politycznej, postawa ówczesnych władz libijskich może dziwić, a przecież była taka prosta i słuszna. Wielomiesięczna praca Polaków w Libii stała się nie tylko bogatym źródłem wiedzy o kraju, zwyczajach arabskich, ale swoistą szkołą życia. Pracując w libijskim szpitalu, wraz z arabskimi lekarzami, można rzec: na własnej skórze poznawaliśmy środowisko, relacje międzyludzkie oraz jakie słowa lub gesty mogą kogoś obrazić, chociaż w naszej kulturze są do przyjęcia. Czasami reakcja libijskiego pacjenta na naszą lekarską informację przerażała i wydawała się, że za moment doprowadzi do tragedii. Nieznajomość kultury, delikatnych stosunków i więzi rodzinnych

7

Pracownicy szpitala Wahda w Dernie

podporządkowana mężowi i jej zadaniem jest dbanie o dom i męża, rodzenie i wychowywanie potomstwa. Jeśli chce wyjść z domu, to tylko za zgodą pana domu i tylko w specjalnym okryciu sięgającym do ziemi i zakrywającym również włosy i twarz z wyjątkiem oczu. Nakrycia głowy są różne, zależne od regionu. Innymi słowy, kobieta w domu jest służącą, osobą zaspokajającą

niem go do ust jest prawdziwym ceremoniałem. Dawniej, jak wspomniałem, jadło się palcami i było to powszechnie przyjęte. Nie nawołuję do powrotu do dawnych zwyczajów; jedzenie przy pomocy sztućców ma wiele zalet, ale nie zapominajmy, że nie jest wyznacznikiem kultury. Jedzenie palcami ma poważne uzasadnienie i zachęcam, by spróbować go np. przy grillu. K


KURIER WNET · SIERPIEŃ 2O2O

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

ze Służbą Bezpieczeństwa w tle

W

arto od czasu do czasu przypominać, czym był stan wojenny, zwłaszcza że trafiają się osobnicy (także wśród tzw. legendarnych opozycjonistów), którzy bezczelnie ośmielają się twierdzić, że „teraz jest gorzej niż w stanie wojennym”. Ponieważ wielka rzesza młodszych ludzi (co gorsza – wyborców) nie pamięta tamtych czasów, mogą oni dojść do wniosku, że „dyktatura satrapy Kaczyńskiego” i dyktatura Jaruzelskiego to w gruncie rzeczy

Jan Martini nie uczestniczyłem, gdyż jako szczęśliwy posiadacz pojazdu samochodowego marki Syrena właśnie naprawiałem ów pojazd gdzieś na poboczu drogi. Syreny były znane z awaryjności. Każdy użytkownik woził ze sobą komplet narzędzi i musiał mieć pojęcie o podstawowych naprawach. Ponieważ miejsce, gdzie mój pojazd się „zawiesił”, nie było zbyt odległe od teatru, udałem się tam, by umyć ręce. Wówczas zauważyłem naszego „resortowego” nadzorcę, kpt. Izydora Jakubowskiego, jak wchodził do pokoju sekretarza

Jeden z członków KW PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „ Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?” zjawiska podobne, różniące się nieco szczegółami. Tylko ludzie urodzeni przed 1970 rokiem pamiętają te rozstawione na ulicach koksowniki, przy których ogrzewali się żołnierze, łoskot czołgowych gąsienic po bruku, godzinę policyjną, patrole legitymujące przechodniów i sprawdzające im torby, zakaz podróży poza miejsce zamieszkania, tekst „rozmowa kontrolowana” w słuchawce telefonicznej. Dodając uciążliwości dnia codziennego – kompletnie puste sklepy, kartki na żywność, kilometrowe kolejki po benzynę, codzienne wyłączenia prądu, wiadomości o aresztowaniach i zwolnieniach z pracy – wszystko to tworzyło naprawdę przygnębiającą atmosferę. Przed jednostką wojskową w Koszalinie utworzono stanowiska ogniowe z artylerią (!) chronione workami z piaskiem. Ponoć mieszkaniec pobliskiego bloku prosił, aby przesunąć lufę trochę w lewo, bo mierzy prosto w jego okno… Później dowiedziałem się od pewnego oficera, że krążące po mieście w celu zastraszania ludności opancerzone transportery (tzw. BTR-y) faktycznie stanowił jeden wóz, któremu codziennie przemalowywano numery. Ale dla nas, solidarnościowców, nie był to czas błazeńskiej maskarady, lecz grozy – codziennie spodziewaliśmy się rewizji, zatrzymania czy zwolnienia z pracy.

P

racowałem wówczas jako kierownik muzyczny w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Ponieważ wszelkie imprezy kulturalne przez 2 miesiące były odwołane i nie graliśmy przedstawień, więc teatr nie ponosił związanych z tym kosztów. Dlatego nasza instytucja uzyskała znakomite efekty finansowe – to jeden z paradoksów gospodarki socjalistycznej. Wypłacono całej załodze „trzynastkę” i „czternastkę”. Mimo to wszyscy przyjęli z ulgą „odmrożenie” działalności teatru, choć jego wnętrze wyglądało już inaczej: zamiast biuletynów „Solidarności” na zapleczu – propagandowe plakaty zohydzające związek. Ktoś (antysocjalista?) systematycznie zrywał te plakaty. W tych okolicznościach zjawił się w teatrze Andrzej Strzelecki, by reżyserować własną sztukę pt. Clowni. Było to przedstawienie bardzo nietypowe – z małą obsadą, w konwencji ni to kabaretu, ni to wygłupów cyrkowych, lecz pełne aluzji i podtekstów politycznych. Pamiętam reżysera Strzeleckiego jako błyskotliwego i bardzo dowcipnego człowieka, który potrafił wzbudzić wielki entuzjazm do pracy w całym zespole. Aktorzy spotykali się na nocne próby po wieczornym przedstawieniu i nikt nie pytał o nadgodziny. Spektakl odniósł sukces i był później nagradzany na rozmaitych festiwalach. Aktorzy bawili się znakomicie i tak też reagowała widownia. Jednym z najprzyjemniejszych wydarzeń dla ludzi teatru są bankiety po udanej premierze. Niestety w bankiecie po premierze Clownów

partii. Równocześnie spostrzegłem, że wszystkie korytarze są dosłownie oblepione plakatami propagandowymi, a wśród nich jeden zatytułowany „Czy i Ty zarabiałeś tyle w związku?” z kopią listy wypłat z Regionu Łódzkiego NSZZ Solidarność. Kwoty były rzeczywiście spore, ale manipulacja polegała na tym, że to było wyrównanie wstecz z kilku miesięcy. Związek miał dużo pieniędzy (składki 10 mln ludzi!) i podjęto uchwałę o zwiększeniu wynagrodzeń w regionach powyżej 100 tys. członków. Chciałem to nazajutrz kolegom wyjaśnić.

G

dy w końcu udało mi się uruchomić samochód, było już zbyt późno, by wracać do teatru na bankiet. Następnego dnia dowiedziałem się, jak wyglądało zakończenie wieczoru. Okazało się, że z braku ważniejszych zadań w Koszalinie, SB postanowiła namierzyć antysocjalistę zrywającego propagandowe plakaty. Teatr został otoczony przez funkcjonariuszy SB, a przy wyjściu wszystkim kontrolowano ręce przy pomocy lampy fluorescencyjnej. Afisze były nasączone jakąś substancją i ich dotknięcie zostawiało ślad widoczny w promieniach ultrafioletowych. Esbekom udało się złapać tylko jedną osobę, a była to… żona reżysera Strzeleckiego, która na premierę przyjechała z Warszawy, nie mogła więc wcześniej zrywać plakatów. Pani Strzelecka tłumaczyła się, że podniosła

reżyser Strzelecki, nie kryjąc wzburzenia, mówił, że przyjechał tu działać na niwie artystycznej, a został wplątany w jakąś kryminalną awanturę. Miał pretensje do dyrekcji, która wiedząc, że w teatrze jest „kocioł” nie ostrzegła w jakiś sposób załogi. „Dyrektor mógł choćby umieścić wazon w oknie” – stwierdził znany z poczucia humoru Strzelecki… Jeden z aktorów oznajmił, że jak u niego w garderobie pojawi się taki afisz, to go zerwie. Inny zapytał, pod jaki paragraf „podpada” zrywanie afiszów. Kpt. Jakubowski odparł, że „coś by się znalazło – niszczenie mienia czy śmiecenie” i dalej wyjaśnił, że wolno być przeciwnikiem politycznym, ale jeśli przeciwnik polityczny ujawni się w działaniu, to wówczas wkracza on, bo „za to mu płacą”. Kapitan przyznał, że „tym razem” akcja się nie udała, ale że na terenie teatru grasuje „przeciwnik polityczny w działaniu” i „oni go znajdą”. Powiedział to takim tonem, że ciarki po plecach przeszły wszystkim „przeciwnikom politycznym”. Ówcześni funkcjonariusze SB, w przeciwieństwie do swoich ledwie piśmiennych ojców z UB, byli już ludźmi wykształconymi. Jako humaniści z zamiłowania studiowali historię, psychologię i socjologię, a tytuły magistrów zdobywali w swojej „kuźni kadr”, czyli w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku.

P

rowokacja z farbą fluorescencyjną świadczyła, że funkcjonariusze SB byli entuzjastami nowoczesności i innowacyjności. Przekonał się o tym także mój kolega, którego wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu. Wyłamując drzwi, wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania „przejętego mienia” i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek… W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach Solidarności, a literat Żukrowski powiedział: „jaką krwawą łaźnię zamierzano nam urządzić!”. Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano „listy osób do zamordowania przez Solidarność” i jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił

Opancerzone transportery stanowił jeden wóz, któremu codziennie przemalowywano numery. Ale dla nas nie był to czas błazeńskiej maskarady, lecz grozy – codziennie spodziewaliśmy się rewizji, zatrzymania czy zwolnienia z pracy. zerwany afisz z podłogi i wrzuciła do kosza. Niefortunna akcja SB wywołała ogromne oburzenie całego zespołu teatru. Domagano się natychmiastowego spotkania z autorami prowokacji. Ja zaś znałem nazwisko funkcjonariusza, który „ochraniał” teatr, bo miałem wątpliwą przyjemność poznać go już na początku stanu wojennego, gdy przeprowadzał ze mną tzw. rozmowę profilaktyczną. Z kolei o jego nazwisku poinformował mnie tajny współpracownik SB zatrudniony w teatrze na etacie inspicjenta, mówiąc, że placówki kultury w mieście nadzoruje „major Izydor Jakubowski”. Taką też wiadomość „puściłem” do naszej podziemnej „Gazety Wojennej Grudzień 81”. Dziś już wiem, że w ten sposób, zmieniając jeden szczegół (nie kapitan, lecz major) SB śledziła źródła i trasy przesyłu wiadomości. Dzięki temu uzyskano dowód na moje powiązania z podziemną prasą Solidarności. Kapitan Jakubowski przyszedł do teatru na spotkanie, podczas którego

się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?” Kilka dni po premierze Clownów do mojego domu weszła grupa 8 esbeków i rozpełzła się po piętrach. Znaleziono dowody przestępstwa, „przeciwnik polityczny objawił się w działaniu” i zostałem aresztowany. Skonfiskowano mi „narzędzie przestępstwa” – maszynę do pisania, która później, mocą wyroku sądu, przepadła „na rzecz skarbu państwa”. Ponieważ byłem postacią znaną nie tylko w kręgach artystycznych, moje aresztowanie wywołało spore poruszenie w mieście, a śp. Andrzeja Strzelec­ kiego zainspirowało do napisania sztuki pt. Kazanie, która była wystawiana w następnym sezonie. W sztuce tej jest wątek skonfiskowanej maszyny do pisania i odbywa się taki dialog między bohaterem a szpiclem: – Dlaczego pan za mną chodzi? – A dlaczego pan chodzi przede mną? W ten sposób trafiłem do literatury. K

Aleksandra Tabaczyńska

K

ochana Mamo, Jestem grzeczny, słucham księdza Marka, Neptuna, Loka i Welona, no i siostry Hosanny. Siostry Hosanny nie da się nie słuchać. Chciałbym, żebyś napisała do siostry usprawiedliwienie, że nie muszę odpoczywać po obiedzie, bo nie jestem przedszkolakiem, myć się, bo codziennie pływam w morzu, i jeść warzyw. Koniecznie napisz takie usprawiedliwienie jak do pani Cięciwy, gdy nie daliśmy rady rozwiązać zadania domowego z matmy. Pamiętasz? Taty nie było, a wujek Krzysiu wypłynął w morze, a wujek Pawełek pojechał na Ukrainę i głupio nam było dalej dzwonić po rodzinie po pomoc. Wczoraj akurat usiedliśmy do obiadu, a tu nagle siostra Hosanna wybiegła przed nasz stołówkowy namiot. Więc wszyscy wstaliśmy i poszliśmy zobaczyć, co się stało. Do siostry przyjechały koleżanki misjonarki i Mamo, nie uwierzysz, wszystkie mają czarną skórę, białe habity i żadna nie mówi po polsku. Szok kompletny, a Cykuś, ten najmłodszy ministrant, to nawet zaczął płakać. Weszły z nami do namiotu na obiad, ale nikt nic już nie zjadł. W kompletnej ciszy obserwowaliśmy przybyłe. Siostra Hosanna powiedziała, że Siostry Białe, czyli Misjonarki Królowej Afryki, chciałyby nas lepiej poznać, a że mówimy różnymi językami, to najlepiej będzie po prostu razem się pobawić. Pierwszą wspólną zabawą była gra w nogę. Na bramce przeciwnika stała siostra Perpetua, zwana Machiną, w ataku Anwarita, czyli po naszemu Awaria, a na pomocy Avatar, czyli siostra Alkantara. W obronie grały siostry Caritas i Karmela, którym nie zmieniliśmy imion, bo dało się je wymówić. Ksiądz Marek sędziował, a siostra Hosanna kibicowała obu drużynom. Mecz Afryka kontra ministranci z Polski przegraliśmy – masakra – trzy do zera. Najbardziej załamany wynikiem był Welon, ten najlepszy ceremoniarz w parafii. A Neptun, nasz prezes, stwierdził nawet, że dobrze się stało. Przecież siostry są gośćmi i to wręcz nie wypada ograć misjonarek, i to tak na dzień dobry. – Prawdziwą odwagę i zaradność pokażemy na wyprawie do lasu dziś w nocy. Zamarliśmy! Kefir, wiesz, ten mój kolega, zaczął krzyczeć, że mu rodzice nie pozwalają wychodzić w nocy, a zwłaszcza do lasu. – Dobrze – zgodził się Neptun – zostaniesz w obozie. Przyda się jakaś warta, nigdy nic nie wiadomo.

Wtedy Kefir powiedział, że nie ma mowy, sam w obozie nie zostanie i pierwszy był gotowy do wyjścia. W nocy na dworze było kompletnie ciemno. Ksiądz Marek zebrał wszystkich i powiedział, że misjonarki i siostra Hosanna czekają na nas w lesie, a my, idąc po śladach, musimy znaleźć ich kryjówkę. Ruszyliśmy więc, śpiewając na odwagę: „Gdy na morzu wielka burza” i „Szedłem kiedyś ścieżyną przez las”. Trochę czasu zajęło nam przejście przez pastwisko, bo stały na nim dwie krowy i niektórzy się bali. Gdy

nam naprzeciw. Misjonarkom nie było widać twarzy i rąk, tylko habity, a siostrze Hosannie odwrotnie. Draka była na całego, nie mogliśmy znaleźć wszystkich chłopaków, bo nie chcieli wyjść z kryjówek. Najszybciej poszło z Cykusiem – poznaliśmy po płaczu, że leży w krzaczkach jagód. Najdłużej trwało z Piecykiem, tym, co zawsze coś zbroi. Tak się dobrze schował, że w końcu zaczęliśmy wołać „koniec zabawy i bomba, kto nie wróci, ten trąba!”. Nic nie pomagało, Piecyka nie było. Siostra Hosanna niespodziewanie zawołała go po imieniu i zaraz wyszedł. Tłumaczył się, że z tego przejęcia – nie ze strachu, tylko z przejęcia – zapomniał, że na niego mówimy Piecyk i sam szukał tego Piecyka, czaruś jeden.

R RYS. ELŻBIETA KOWALSKA

Przygoda reżysera

List z wakacji II

weszliśmy w końcu do lasu, piosenki na odwagę śpiewali już tylko ksiądz Marek, Neptun i Lok. Było strasznie, nic nie widzieliśmy, bo liście zasłaniały nawet księżyc.

K

siądz Marek zdecydował, że nie będziemy szukać śladów, bo się nie wyrobimy do rana i poprosił Welona, żeby wszystkich zaprowadził na miejsce spotkania. Siostra Hosanna podobno przekazała mu wszystkie wskazówki. Welon podrapał się w głowę i ten najlepszy ceremoniarz przyznał, że nie wie, gdzie jest, i nie trafi. Wtedy Kefir rozbeczał się i łkał, że zabłądziliśmy i na pewno zjedzą nas dzikie zwierzęta, że na następne wakacje to on przywiezie zwolnienie od rodziców na wszystkie wyjścia poza obóz. Nagle – Mamo, lepiej tego nie czytaj, bo się przerazisz – zobaczyliśmy pięć białych zjaw bez twarzy i dłoni oraz jedną twarz z kompletem dłoni, ale za to bez reszty. Wszyscy zaczęli z płaczem chować się po lesie, a najwięcej chłopaków za księdza Marka. Takiego stracha nigdy nie przeżyłem. Okazało się, że to siostry wyszły

ano na śniadaniu każdy dostał zdjęcie prawdziwego afrykańskiego chłopca. Mój jest najfajniejszy, ma na imię Bosede i tak jak ja ma dziesięć lat. Mieszka w ośrodku sióstr w Malawi. W tym ośrodku mieszka jeszcze 100 innych dzieci, bo nie mają rodziców. Siostry powiedziały, że jeśli ktoś chce, to może mieć kolegę w Afryce, za którego będzie się modlić. Zabiorą też nasze zdjęcia i dadzą tym chłopakom w Afryce, żeby modlili się za nas. Ucieszyliśmy się i Neptun cały dzień strzelał nam foty. Tylko Kefir jak zwykle gadał, że słyszał, że w Afryce są dzikie zwierzęta, które zjadają ludzi, i dzikie plemiona, które też podobno jedzą to samo. Nikt mu nie uwierzył, tylko Cykuś poszedł i wziął sobie za kolegę taką małą dziewczynkę z warkoczykami jak antenki. Czuł się bezpieczniejszy, bo ona wyglądała na niejadka. Siostra Karmela powiedziała, że może kiedyś spotkamy się z naszymi afrykańskimi przyjaciółmi. Niestety te dzieci często są bardzo chore i szybko umierają. Możemy więc nie zdążyć spotkać się tu na ziemi, ale w wieczności jest duża szansa, pod warunkiem, że wszyscy trafimy do nieba. Na to Piecyk, lizus jeden, powiedział, że nie może się już doczekać tego spotkania. Gdy wszyscy wybałuszyli oczy, to warknął, że na szybkim terminie aż tak mu nie zależy. Ksiądz Marek powiedział, że w szkole jest kółko misyjne. Czemu mi nic nie powiedziałaś i nie kazałaś się zapisać? Czy ja zawsze do wszystkiego muszę dochodzić sam?! Kocham Cię i nie zapomnij o usprawiedliwieniu. Polski Ministrant – Nieustraszony Misjonarz K

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. Armia księdza Marka. Można ją nabyć przez internet: www.armiaksiedzamarka.pl lub www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: ratola@wp.pl

O ksenofobii mrówek Henryk Krzyżanowski W roku 1946, kiedy Gałczyński napisał Balladę o mrówkojadzie, nikomu nie śniła się polityczna poprawność w postaci, z jaką przychodzi nam walczyć obecnie. Owszem, była coraz ostrzejsza cenzura, był terror polityczny, na Kremlu planowano już zapewne etapy wprowadzania w Polszy socrealizmu. Jednak, inaczej niż dziś, uniwersytety były jeszcze ostoją racjonalności, z którą dziś tak bezwzględnie walczą. O czym morał mojego wierszyka.

Ze sfer postępu fama niesie, że ma być multikulti w lesie. Tu pumę, a tam barracudę wpuści się w swojskiej fauny nudę. Mrówki straszone mrówkojadem ksenofobicznym plują jadem. „Mrówkojad!!?? Takiej imigracji nam nie potrzeba! Nie bez racji mądry Ildefons opowiadał o nędznym końcu mrówkojada.” A dziś od Chałup aż do Jasła Ciemnobór ciasne wznosi hasła: Łąka dla żuczka! Las dla mrówki! Balkon dla mszyc i bożej krówki! Pupa dla kleszcza! Sad dla szpaka! Staw dla okonia, żab i raka! Etc., etc. Szto diełat’? Wnioski oczywiste: Czas faunę słać na studia wyższe.

FOT. THOMAS KINTO / UNSPLASH

17 lipca br. media podały smutną wiadomość o śmierci Andrzeja Strzeleckiego – reżysera, aktora, i człowieka… „implementującego” w Polsce grę w golfa. Strzelecki stał się centralną postacią pewnego wydarzenia w ponurym, schyłkowym okresie PRL-u. Rzecz miała miejsce w Koszalinie podczas stanu wojennego.

Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. bł. Natalii Tułasiewicz w Poznaniu, ul. Mińska 32 Trwa rekrutacja do: · Publicznego Liceum im. Kard. Augusta Hlonda · Publicznej Szkoły Podstawowej · Niepublicznego Przedszkola Katolickiego Nasze szkoły mogą poszczycić się bardzo wysokimi wynikami kształcenia, współpracą z licznymi instytucjami i uczelniami wyższymi. Dużym atutem jest to, że szkoła jest kameralna, a dzięki temu bezpieczna i położona w pięknej okolicy. Tylko jedna klasa z każdego rocznika. W tym roku otwieramy dwa profile: biologiczno-chemiczny i humanistyczny. Zapraszamy! sekretariat@szkoly.poznan.ksw.pl

sekretariat: tel. 061 8794 941, 505 659 199


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.