Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 63 | Wrzesień 2019

Page 1

ŚLĄSKI KURIER WNET

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

Między niemieckim i sowieckim piekłem

O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą Czy można było uzyskać więcej? Nie jesteśmy Singapurem, gdzie można podejmować optymal­ ne decyzje gospodarcze – musimy liczyć się z ra­ cjami politycznymi. Rząd jest niewątpliwie polski – „rozdaje” Polakom, zamiast pozwolić kraść kos­ mopolitycznym mafiom. Racją stanu jest prze­ dłużenie obecnej władzy o następną kadencję. Jan Martini ocenia rządy PiS po czterech latach.

„My idziemy do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi braci po klasu, jako wasi wyzwoleńcy od ucisku obszarników i kapitalistów. Wiel­ ka i niezwolczona Armia Czerwona niesie na swoich sztandarach procującym, braterstwo i szczęśliwe życie”. To fragment sowieckiej ulotki. Zdzisław Janeczek o tym, jaki los w rzeczywistości zgotowali Sowieci kpt. Henrykowi Kalembie.

K R K‒ U U‒ R R ‒ II ‒ E E‒ R

Nr 63 Wrzesień · 2O19

5 zł

w tym 8% VAT

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

Wszyscy sojusznicy Hitlera wysz­li na kolaboracji z III Rze­ szą lepiej niż Polska, która jako pierwsza mu się przeciwstawi­ ła. Dwóch kolaborantów Hitlera – Rosja i Francja – weszło nawet do grona wielkich mocarstw. Jan Bogatko przypomina, że walka Polaków o własne, suwe­ renne państwo wciąż trwa.

3

Z

E

T

Gdyby posłuchano Bainville’a Piotr Witt

D

ruga wojna światowa była do przewidzenia i została przewidziana. Na długo przed pojawieniem się Hitlera pewien historyk francuski ją przepowiedział, ustalił

A A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A Soros

precyzyjnie datę wybuchu oraz dokładnie opisał sposób postępowania Niemiec. Najpierw wkroczą do Austrii, następnie pochłoną Czechosłowację, wreszcie, w trzecim rzucie, przyjdzie kolej na Polskę. Atak będzie miał miejsce dwadzieścia lat po podpisaniu traktatu wersalskiego – w 1939 roku. Przed uderzeniem na Polskę zawrą sojusz wojskowy z Sowietami. Uderzą, biorąc za pretekst autonomię Gdańska i ochronę rodaków prześladowanych rzekomo w Polsce.

Jacques Bainville zawarł swoje konkluzje w broszurze Konsekwencje polityczne Traktatu Pokojowego napisanej w 1919 i wydanej w 1920 roku, ledwo obsechł atrament podpisów i wystygł lak pieczęci pod traktatem pokojowym. Pisano wiele i rozmaicie o tym traktacie. Nie jeden Bainville odniósł się krytycznie do zredagowanych postanowień. Młodzi artyści doświadczeni przez wojnę, kombatanci uratowani z okopów i sławni już: Roland Dorgelès, Pierre Mac Orlan,

Jean Galtier-Boissière uhonorowali traktat, przyznając mu pierwszeństwo w konkursie na najgorszą książkę roku. Ze swej strony prasa głównego nurtu zignorowała broszurę Bainville’a: głos historyka stanowił niemiły zgrzyt w ogólnej symfonii zachwytów. Dokument wersalski, który miał się okazać zarzewiem nowej wojny światowej, najstraszliwszej ze wszystkich, fetowano wówczas jako doniosły akt trwałego pokoju europejskiego. Dokończenie na str. 3

Przewidywania Bainville’a co do joty się potwierdziły, a dowodem tego jest także niepublikowane dotąd, poniższe przemówienie Hitlera.

Niemcy dotrzymały zobowiązań

Przemówienie Adolfa Hitlera wygłoszone w Reichstagu 1 września 1939 r. Posłowie! Mężowie do niemieckiego Reichstagu! d miesięcy cierpimy z powodu proble­ mu, jaki sprawił nam także traktat wersal­ ski, to znaczy dyktat wersalski; problemu, jaki w swym zwyrodnieniu i wynaturzeniu stał się dla nas nieznośny. Gdańsk był i jest niemieckim miastem. Korytarz był i jest niemiecki. Wszystkie te te­ rytoria zawdzięczają swój kulturowy rozwój wyłącznie niemieckiemu na­ rodowi. Bez niemieckiego narodu na wszystkich tych wschodnich teryto­ riach panowałoby najgłębsze bar­ barzyństwo. Gdańsk oderwano od nas, ko­ rytarz zabrała Polska obok innych niemieckich wschodnich terytoriów, przede wszystkim jednak w najboleś­ niejszy sposób prześladując mieszka­ jącą tam mniejszość niemiecką. Ponad milion ludzi krwi niemieckiej musiało już wówczas, w latach 1919–20 opuś­ cić ojczyznę. Jak zawsze, także i tutaj usiłowa­ łem drogą pokojowych propozycji rewizji doprowadzić do zmiany nie­ znośnego stanu. To jest kłamstwo, kiedy w innym świecie twierdzi się, że my wszystkie nasze propozycje zmian wymuszamy wyłącznie presją. Przez 15 lat, zanim narodowy socja­ lizm doszedł do władzy, była okazja ku temu, by na drodze najbardziej pokojowych porozumień, w drodze pokojowego zrozumienia przepro­ wadzić rewizję. Nie uczyniono tego. W każdym indywidualnym wypadku czyniłem ze swej strony nie raz, ale często wielokrotnie, propozycje re­ wizji nieznośnych warunków. Wszystkie te propozycje, jak Pa­ nowie wiedzą, zostały odrzucone. Nie muszę tu wyliczać ich po kolei: propozycja ograniczenia zbrojeń; tak, jeśli to niezbędne, nawet roz­ brojenia; propozycje ograniczenia prowadzenia wojny; propozycje

wykluczenia pewnych metod pro­ wadzenia nowoczesnej wojny, w mo­ ich oczach trudnych do pogodzenia z prawem narodów. Panowie znają te czynione przeze mnie propozycje w sprawie konieczności przywróce­

Także w przypadku Gdańska, Korytarza itd. usiłowałem rozwią­ zać problemy w drodze pokojowych propozycji, pokojowej dyskusji. Było jasne, że problemy muszą zostać rozwiązane. I rozumiemy, że termin

nia niemieckiej suwerenności na te­ rytoriach Rzeszy Niemieckiej. Znają Panowie niekończące się próby po­ dejmowane przeze mnie w celu po­ kojowego wyjaśnienia i zrozumienia problemu Austrii, później Kraju Su­ deckiego, Czech i Moraw. Wszystko to nadaremno.

tego rozwiązania może okazać się dla państw zachodnich nieciekawy. Lecz termin ten nie jest nam obojęt­ ny; a przede wszystkim nie był – nie mógł być – obojętny dla najbardziej cierpiących ofiar. W rozmowach z pols­kimi mężami stanu roztrząsałem myśli, jakie Panowie

usłyszeli tu ode mnie, w moim ostat­ nim przemówieniu w Reich­stagu, prze­ dyskutowałem je z nimi. Nikt zgoła nie może powiedzieć czy uważać, że było to postępowanie niestosowne, czy przeprowadzone pod niestosowną presją. Jednak w końcu sformułowa­ łem niemieckie propozycje. I raz jesz­ cze muszę tu powtórzyć, że nie istnieje nic bardziej lojalnego i skromnego od tych wówczas przedstawionych prze­ ze mnie propozycji. I pragnę to teraz oznajmić światu: tylko ja, jako głowa, byłem w stanie poczynić takie pro­ pozycje! Bowiem ja wiem bardzo do­ brze, że wówczas zająłem stanowisko przeciwne do wyrażanego przez miliony Niemców. Propozycje te odrzucono. Lecz nie tylko to; po pierwsze odpowie­ dziano na nie mobilizacją, po drugie wzmożeniem terroru, wzrostem presji na osoby narodowości niemieckiej na tych terytoriach i powolnym za­ ciskaniem pętli gospodarczej, celnej, a w ostatnich tygodniach w końcu tak­ że wojskowej i komunikacyjnej prze­ ciwko Wolnemu Miastu Gdańskowi. Polska podjęła walkę przeciw­ ko Wolnemu Miastu Gdańskowi. Nie była dalej gotowa do rozwiąza­ nia kwestii Korytarza w jakikolwiek zgodny i sprawiedliwy dla obu stron sposób. I także nie pomyślała w koń­ cu o dotrzymaniu własnych zobowią­ zań w zakresie mniejszości. Tu muszę stwierdzić jedno: Niemcy dotrzymały tych zobowią­ zań. Mniejszości mieszkające w Rze­ szy Niemieckiej nie są prześladowa­ ne. Niech powstanie jakiś Francuz i stwierdzi, że choćby w Kraju Sa­ ary mieszkających tam 50 000 czy 100 000 Francuzów jest uciskanych, dręczonych czy pozbawionych praw. Tego nikt powiedzieć nie może. Przez cztery miesiące spokojnie przyglądałem się rozwojowi sytuacji. Dokończenie na str. 4

Soros potwierdził, że „poma­ gał w konfiskowaniu mienia ży­ dowskiego”. (…) – Czy by­ ło to trudne? – Nie, wcale nie. (…) to nie sprawiało żadne­ go problemu. – Żadnego po­ czucia winy? – Żadnego. Rafał Karpiński prezentuje „najnie­ bezpieczniejszego człowieka na świecie”.

5

Opowieść o Sławiku W latach 80. przybył do Polski Henryk Zimmermann i ze zdu­ mieniem stwierdził: „Nie rozu­ miem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Zbigniew Kopczyński przyw­ raca pamięć o Henryku Sławi­ ku – jednym z polskich bohate­ rów II wojny światowej, wartym światowej sławy.

7

Truso – emporium Wikingów W łupieżczych wyprawach brali udział także Słowianie Za­ chodni, Słowianie Wschodni, Bałtowie. Wiking to nie był et­ nos, wiking to był zawód. Marek Jagodziński opowiada Krzysztofowi Skowrońskiemu o swoim odkryciu legen­ darnego miasta Wikingów na terenie Janowa Pomorskiego.

9

Wiedzieć czy nie wiedzieć? Gdzieś siedzi zły duch cudzej przewagi informacyjnej, któ­ ry swoimi licznymi wypustkami tak steruje sprawami, byśmy ra­ czej nie wiedzieli, niż wiedzie­ li. Co państwo może, a co po­ winno wiedzieć o obywatelu? And­rzej Jarczewski analizuje niektóre skutki tej wiedzy.

14

Zachować człowieczeństwo W szwedzkich mediach po­ mysł jedzenia ludzkiego mię­ sa jako ratunek dla ludzkości w związku ociepleniem kli­ matu potraktowano poważ­ nie. Do opisu tej nowej deba­ ty wprowadzono nawet nowy termin ‘przemysł ludzki’. Taki „przemysł” już dawno wymyślili Niemcy i Sowieci – przypomi­ na Jadwiga Chmielowska.

20

ind. 298050

A

FOT. WIKIPEDIA / BUNDESARHIV

G

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

Z

darza się, że siadam do pisania wstępniaków w ostatniej chwili, kie­ dy myśl nie chce się skupić i krąży po niepolitycznych orbitach. Jak choć­ by teraz. Wprawdzie siedzę na tarasie Starego Domu Zdrojowego w Krynicy, w której odbywa się Forum Ekonomiczne, i widzę, jak po oświetlonym wrześniowym słońcem deptaku przechadzają się mi­ nistrowie, posłowie i posłanki, eksperci, prezesi i właściciele największych polskich spółek, ale jakoś myśl nie chce się na tym skoncentrować. Ucieka za zieloną kurtynę drzew rosnących na skarpie, biegnie po górach i pragnie być w miejscu, w którym poczuje się wolna. Nie, żeby uciekała od tematów wyborczych, od gospodarki, od chińsko-amerykańskiej wojny handlowej. To wszystko jest pasjonujące, bardziej niż powtarzające się zachody słońca, ale te są piękne. I może właśnie piękna, samego w sobie, naturalnego i takiego po prostu, czasami człowiek potrzebuje. Obudzić się w miejscu, gdzie śpiewają ptaki i nie odczuwać żadnej konieczności. Po prostu być. I może ten zgiełk świata, ten cały ruch, te chęci, dążenia, ambicje są murem zasłaniającym tę prawdziwą potrzebę, którą odkrywamy, gdy wyr­ wiemy się z codzienności. Na taras Domu Zdrojowego w Kry­ nicy nie dobiega śpiew ptaków, ale głos prelegenta. Stawia do pionu, mówi pewno bardzo ważne rzeczy o relac­ jach między Polską a Unią Europejską, o cyberbezpieczeństwie, elektrow­ niach wiatrowych – ale te i podobne słowa zostały już powtórzone na tysią­ ce sposobów; ta cała mądrość wylewa się z przemówień, a ich sens podlega inflacji, przestają interesować, a w koń­ cu przestają znaczyć. W czasie naszej Podróży do Źró­ deł spotkaliśmy w Elblągu odkrywcę osady Wikingów. Truso stanowiło waż­ ne miejsce na mapie politycznej Pomo­ rza od IX do XI wieku. A teraz miejsce to jest polem, a ślady po tamtym ży­ ciu zalegają głęboko w ziemi. Dr Ma­ rek Jagodziński opowiedział nam nie tylko o Wikingach, ale o innych ludach i sprawach, które przez wieki przeta­ czały się przez Ziemię Elbląską. Imiona tych ludów i spraw przeniosły nas pros­ to w krainy, które powstawały w wyob­ raźni Tolkiena. Zapytany, co stało się z tymi wszystkim cywilizacjami, dlacze­ go zniknęły, archeolog odpowiedział, że często działo się to za sprawą zmian klimatu. Tam, gdzie było miasto, poja­ wiała się woda; tam, gdzie była woda, powstawał step. Tak to się kręci. Zmiana, wzrost, upadek są wpisane w historię czło­ wieka, a jak pisał Arystoteles – wszyst­ ko, co ma swój początek, ma też swój koniec. Ten wstępniak również. Teraz Lech Rustecki i Ryszard Gajewski rozsta­ wiają radiowe studio, a Łukasz Jankow­ ski krąży gdzieś po krynickim labiryncie w poszukiwaniu zrozumienia tego, co tu i gdzie indziej się dzieje. Niedługo w studiu Radia WNET pojawi się wice­ minister obrony narodowej Litwy i bę­ dziemy bronić (na szczęście w słowach) naszej wolności. Na tarasie zrobiło się gwarno, a przy stoliku, na którym leżą mikro­ fony Radia WNET, usiadł ambasador Ukrainy. A z informacji docierających tutaj za pośrednictwem globalnej sieci wynika, że w najnowszych sondażach PiS zwiększa przewagę nad konku­ rencją polityczną. Wygląda na to, że 13 października… ale nie bawmy się we wróżki; te mieszkają w lesie. Jest 5 września, godzina 16.00, za­ czynamy Popołudnie WNET z tarasu Starego Domu Zdrojowego w Krynicy. I stąd wszystkich Państwa pozdrawiam i życzę miłej lektury wrześniowego „Kurie­ra WNET”. K

Wrzesień


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

2

TELEGRAF ktokolwiek wątpi że przeznacze-

zakwestionowała legalność wyboru sędziów Sądu

T„Der Tagesspiegel” opublikował statystyki,

dezaktywować i której zapasy rosną w tempie 170

niem każdego narodu jest wolność, wystarczy

Najwyższego.TRadni PO sprzeciwili się nada-

według których stanowiący 11,5% mieszkańców

ton dziennie.TNa skutek zbudowanego wbrew

że spojrzy w kierunku Polski. Zobaczy wtedy

niu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu tytułu

Niemiec imigranci popełniają 34,5% przestępstw,

prawu grawitacji systemu dostarczania nieczy-

ludzi, którzy ukochali wolność. Odwaga i wia-

honorowego obywatela Gdańska.T„Czerwona

w tym 43% wszystkich zabójstw oraz 71% kra-

stości do oczyszczalni ścieków Czajka, Warsza-

ra Polaków prowadziła ich naprzód. Udowod-

zaraza już nie chodzi po naszej ziemi, ale pojawi-

dzieży kieszonkowych.TW Brukseli zwolenni-

wa zaczęła zanieczyszczać Królową polskich rzek

niliście światu, że tam, gdzie jest Duch Boży,

ła się nowa, neomarksistowska, chcąca opano-

cy wegańskiej diety zaprotestowali przeciwko

w tempie 3 ton ścieków na sekundę.TGenerał

tam jest też wolność” – powiedział wiceprezy-

Zygmunt Berling rozstał się z cokołem.TDo-

dent Stanów Zjednoczonych Mike Pence pod-

skonale prosperujące zarówno przed, jak i po

Okazało się, że wspierająca wysiłki prezydenta miasta Rafała Trzaskowskiego we wprowadzeniu karty LGBT+ w Warszawie Jolanta Lange to Jolanta Gontarczyk – oficer SB, która wraz z mężem inwigilowała najprawdopodobniej otrutego przez SB założyciela ruchu Światło-Życie ks. Franciszka Blachnickiego.

czas obchodów 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej.T„Ameryka to najbogatszy kraj Trzeciego Świata” zauważył tego samego dnia portal Onet.plTW dniu, kiedy po wizycie na Festiwalu Wagnerowskim w Bayreuth kanclerz Angela Merkel wraz z małżonkiem udali się służbowym śmigłowcem na urlop do włoskiej Adygi, z uwagi na loty służbowym samolotem z rodziną oraz posłami na pokładzie do dymisji podał się

und Siemens.TNiemieckiej gospodarce zajrzała w oczy recesja.TOd uderzenia pioruna zginęło w Tatrach 5 osób, a kilkadziesiąt dalszych zostało rannych.TAmerykański grzyb złotak wysmukły zaczął opanowywać lasy północnej Polski.

TDecyzją Sejmu Polacy do 26 roku życia przestali płacić podatek dochodowy.TPremier, a za-

wać nasze dusze, serca i umysły. Nie czerwona,

planom odebrania prawa do używania nazwy

razem minister finansów Mateusz Morawiecki

wiceministra sprawiedliwości odszedł oskarżany

ale tęczowa, która zatruwa serca i umysły” – po-

‘burger’ wyrobom roślinnego pochodzenia.

zapowiedział zrównoważenie budżetu państwa.

o skierowany w sędziów hejt sędzia Łukasz Pie-

wiedział podczas homilii metropolita krakowski

TOperator elektrowni atomowej w Fukushimie

TW mieście Lohr am Main w Bawarii odnalezio-

biak.TPo tym, jak Sąd Najwyższy zaczął kwe-

abp Marek Jędraszewski, którego non possumus

potwierdził, że w 960 zbiornikach przechowu-

no płytę nagrobną zmarłej ponad 200 lat temu

stionować legalność wyboru Krajowej Rady Są-

spotkało się z poparciem m.in. przewodniczących

je obecnie 1,15 mln ton skażonej radioaktyw-

Marii von Erthal – bajkowej Królewny Śnieżki.T

downictwa, KRS w Trybunale Konstytucyjnym

episkopatów Austrii, Czech, Słowacji i Węgier.

nie wody, której w żaden sposób nie udaje się

Maciej Drzazga

Jan A. Kowalski

N

a czym polega elita państwowa i jaka jest jej rola w funkcjonowaniu narodu i państwa przedstawię na przykładzie Niemiec, naszego sąsiada i partnera handlowego. W napisanej w roku 2010 (drukowanej w odcinkach w „Kurierze WNET”, numery 27/2016–37/2017) Wojnie, którą właśnie przegraliśmy wykazałem, w jaki sposób Niemcy wygrały światowe zawody pn. globalizacja. Dokonały tego jako jedyne państwo europejskie, przy okazji podporządkowując gospodarczo i polityczne pozostałe państwa Unii Europejskiej, stare i nowe. Doprowadziła do tego w sposób przemyślany i zaplanowany (Agenda 2000) niemiecka elita państwowa: polityczna, społeczna i gospodarcza, przy wykorzystaniu potencjału niemieckiego państwa i narodu. Gdy reszta Europy ocknęła się w roku 2009, przerażona wizją upadku gospodarczego i finansowego własnych państw, Niemcy jako jedyne państwo europejskie odnotowały 110-miliardową nadwyżkę finansową. (Od tego czasu Niemcy powiększają swoją przewagę aż do kwoty 250 miliardów euro za ostatnie dwa lata). W Wojnie… wspomniałem koncepcyjną pracę Ottona Baringa, udekorowanego później najwyższymi odznaczeniami państwowymi. Nie wspomniałem o jednym: o tym, że zwykły niemiecki Schmidt dopiero w roku 2010 zorientował się, że uczestniczył w kolejnym niemieckim planie podboju Europy. I ucieszył się tak bardzo, że w roku tym po raz pierwszy liczba zwolenników euro osiągnęła przewagę nad zwolennikami starej dobrej marki, i to w stosunku 75 do 25%. Jednak projekt pn. euro, który pozwolił Niemcom na tak ogromne zwycięstwo, właśnie wyczerpuje swoje rezerwy. Wygrać dzięki euro – czemu nie? Ale teraz, w sytuacji stagnacji gospodarczej w Europie i trudności z finansami państwowymi Francji, Hisz­panii, Portugalii, Włoch i Grecji, odpowiedzialność za każde nieniemieckie euro w żadnej mierze nie leży w interesie Niemiec. Zatem w ciągu najbliższych paru lat powinniśmy się spodziewać zmiany w narracji niemieckiej elity państwowej. Zwykłemu Niemcowi i Europejczykowi zmiana ta zostanie przedstawiona przez całkowicie zależną od tejże elity niezależną niemiecką prasę jako niemiecka narodowa konieczność i powinność. I okaże się z niej, że Niemcy naprawdę już dłużej nie są

w stanie finansować projektu pn. euro. I dla dobra wszystkich Europejczyków wracają do marki. Honorując, rzecz jasna, każde wyprodukowane wcześniej euro, niemieckie euro. Niemiecka operacja podboju Europy trwała 20 lat. Już zatem rozumiecie, drodzy Czytelnicy, skąd to moje wołanie. Nasz najlepszy premier, Mateusz Morawiecki, ogłosił właśnie przyszły rok jako pierwszy rok bez deficytu budżetowego. Co oznacza, że prawdopodobnie pierwszy raz po roku 1991 nie będziemy musieli pożyczać pieniędzy, żeby wystarczyło nam na przeżycie.

Ulokowanie naszych oszczędności na starość w realnej gospodarce narodowej, obsługującej nasze podstawowe potrzeby życiowe, nie tylko rozwinie polską gospodarkę, ale też zapewni nam spokojną starość. Jest to ogłoszone w „naszej” prasie jako fantastyczna wiadomość. W sytuacji 300-miliardowego zagranicznego długu dolarowego, który w każdej chwili może zostać odpalony do wywołania kryzysu finansowego w naszym państwie. Mieliśmy przykład Rosji po agresji na Ukrainę, jak taka operacja może wyglądać. Jednak w odróżnieniu od Rosji nie mamy nafty i gazu, żeby ją przetrwać.

N

ie zamierzam zbytnio czepiać się premiera Morawieckiego. Nie kradnie i próbuje dobrze zarządzać państwem; na miarę systemu, w którym funkcjonuje. W porównaniu do czasów 8-letniej smuty, gdy Platforma Obywatelska udawała, że rządzi, a kradli wszyscy krewni i znajomi królika – rzecz nie do przecenienia. Jednak nie jesteśmy wyspą. I samo dobre rządzenie w ramach złego systemu niczego nie załatwi. Bo nasz najlepszy rząd nie steruje światowymi rynkami, giełdą w Nowym Jorku i funduszami spekulacyjnymi. Dlatego najwyższy już czas na wypracowanie polskiej strategii narodowej, gwarantującej uniezależnienie się od zagranicy, zwłaszcza od Niemiec. I na budowę polskiego bogactwa narodowego w oparciu o potencjał wewnętrzny.

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

W sytuacji globalnej presji i braku polskich korporacji globalnych, jako przeciwwaga i mocny gracz na rynku musi być wykorzystany polski kapitał państwowy. Kapitał spółek skarbu państwa mogący zainwestować środki potrzebne do rozwoju polskiej infrastruktury gospodarczej. Pisałem przed miesiącem o naszych emeryturach – wyz­waniu, przed jakim stoimy i jakiego nie da się obejść ani przeskoczyć. To jeden z obszarów, które jak najszybciej muszą zostać dobrze zdiagnozowane i uleczone. Kolejne dwa to zdrowie nas wszystkich i budownictwo. Te trzy obszary dla większości z nas, nie tylko dla rządzących, wydają się być największą zmorą. Tymczasem przy umiejętnym podejściu mogą okazać się trzema filarami pod przyszłą zamożność naszego państwa. Ulokowanie naszych oszczędności na starość w realnej gospodarce narodowej, obsługującej nasze podstawowe potrzeby życiowe, nie tylko rozwinie polską gospodarkę, ale też zapewni nam spokojną starość. Spokojną starość dzięki pomnożonym bezpiecznie oszczędnościom. A nie dzięki napłodzeniu kilku milionów Polaków, o czym wszyscy gadają, a nikt nie chce robić. I bez szalonego planu gry na giełdzie naszą przyszłością, co proponuje się obecnie. Jest nas prawie 40 milionów. To, że żyjemy – jemy, pijemy, jeździmy, mieszkamy, chorujemy, a nawet przechodzimy na emeryturę – może być mądrze wykorzystane do budowy naszej zamożności osobistej i państwowej. Ale musimy to zrobić sami, angażując nasze polskie mózgi i ręce, i kapitał. I tym właśnie powinna się zająć polska elita polityczna. A swoje myślenie powinna zacząć od zbadania i przygotowania odpowiedniego gruntu, w którym te filary mają zostać osadzone. Naszego polskiego gruntu. Potrzebujemy samodzielnego polskiego myślenia i polskiego rozwiązania problemów – w opozycji do niemiec­ kiego rozwiązania dla podbijanych terytoriów, przyjętego entuzjastycznie przez poprzedni rząd (PO-PSL) jako najbardziej korzystne dla Polski, aż do wiernopoddańczego hołdu złożonego w Berlinie przez ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. I o taką samodzielną polską elitę narodową wołam. I na taką przed kolejnymi wyborami czekam. A że wybory tuż, tuż, to zagłosuję znowu na Prawo i Sprawiedliwość; przynajmniej nie kradną. K

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Pokora i prośba o przebaczenie

Prezydent Niemiec na obchodach 80 rocznicy wybuchu II wojny światowej Jan Bogatko

P

od niedobrymi auspicjami rozpoczęła się wizyta prezydenta Niemiec w Polsce, celem uczestnictwa w uroczystościach upamiętniających tragiczną dla Polski, Europy i świata, 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Prezydent Niemiec przyleciał do Polski z opóźnieniem, bowiem rządowy samolot typu A321 miał awarię. Steinmeier musiał przesiąść się do innego samolotu. Do Wielunia jednak przybył na czas. Wszystkie bez wyjątku opiniotwórcze media niemieckie, zarówno te papierowe, jak i internetowe, nie wspominając o obu programach niemieckiej telewizji, relacjonowały i szeroko komentowały wystąpienia prezydenta Republiki Federalnej Niemiec w Wieluniu i w Warszawie na uroczystościach w 80. rocznicę napaści Niemiec na Polskę. Spotkanie obu prezydentów w Wieluniu – informował program 1 niemieckiej telewizji publicznej, ARD – miało szczególną wymowę. Prezydent Duda powitał prezydenta Steinmeiera już przed świtem na rynku w miasteczku. Pierwsze bomby lotnicze II wojny światowej spadły na szpital w Wieluniu około 4.40. W Wieluniu Steinmeier powiedział: „Wieluń musi byś obecny w naszych głowach i w naszych sercach”. I dalej: „Wieluń był sygnałem, terrorystyczną napaścią i zwiastunem tego wszystkiego, co nastąpiło w kolejnych sześciu latach”. ZDF podnosił w swej bezpośredniej relacji z Wielunia, że Steinmeier wyraził historyczną winę Niemiec, prosząc Polskę o wybaczenie. Prezydent Niemiec stwierdził dosłownie, że „Niemcy przyjmują na siebie odpowiedzialność, jaką nakłada na nas nasza historia”. I podziękował za ponowne przyjęcie Niemiec do grona Europejczyków: „Niemcy zawsze będą wdzięczne za to, że po tym wszystkim, co Niemcy uczynili mieszkańcom Wielunia i milionom ludzi na naszym kontynencie, ponownie przyjęto nas do grona Europejczyków”. ZDF przytacza też słowa prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej osobiście skierowane do Franka-Waltera

Libero

Projekt i skład

Sekretarz redakcji i korekta

Stała współpraca

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński

Redakcja Z

Wizyta prezydenta Niemiec, Franka-Waltera Stein­meiera w Polsce może przejść do historii relacji polsko-niemieckich, jak słynny gest kanc­ lerza Willy’ego Brandta – do historii stosunków żydowsko-niemieckich, kiedy ten, składając po raz pierwszy oficjalną wizytę w PRL, ukląkł pod pomnikiem Bohaterów Getta.

Redaktor naczelny

Magdalena Słoniowska

A

ich przejęciu ich przez niemiecki koncern Bosch

marszałek Sejmu Marek Kuchciński.TZ funkcji

O polską elitę państwową wołanie przed kolejnymi wyborami

G

1989 roku zakłady Zelmer upadły w 6. roku po

Maciej Drzazga, Tomasz Wybranowski

Lech R. Rustecki Paweł Bobołowicz, Piotr Bobołowicz, Jan Bogatko, Wojtek Pokora, Piotr Witt Zbigniew Stefanik, Piotr Sutowicz, V Rzeczpospolita Jan Kowalski

Wojciech Sobolewski reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna – dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Steinmeiera. Andrzej Duda podziękował mu za to, że opowiedział się po stronie prawdy: „Prawda ta może przynieść przebaczenie i dopomóc w zawarciu przyjaźni”. Również 2. program niemieckiej telewizji publicznej, ZDF, wiele uwagi poświęcił obchodom 80. rocznicy wybuchu najstraszniejszej z wojen. „Jesteśmy w Warszawie. To drugi etap wizyty prezydenta Niemiec w Polsce. Prezydent Duda powitał na placu Piłsudskiego państwowych gości z ponad 30 krajów, w tym także kanclerz Angelę Merkel i prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera z małżonką, Elke Bündenbender. W Warszawie, największym miejskim cmentarzu II wojny światowej,

Niemiec, tradycyjnie postrzegany jako sumienie narodu, podniósł też kwestię pojednania obu sąsiadów (w mojej opinii dopiero teraz tak naprawdę Polska i Niemcy wchodzą na tę drogę): „To, że w tym miejscu, tego dnia, prezydent Niemiec stoi przed Państwem i wolno mu zabrać głos – to jest dowodem na żywy cud pojednania”. Pojednanie to jest aktem łaski, „którego my, Niemcy, nie możemy wymagać, ale na który chcemy zasłużyć”. Steinmeier wykreślił w Polsce, w 2019 roku, termin ‘naziści’ ze słownika relacji polsko-niemieckich, otwierając szeroko drogę prowadzącą do pojednania między naszymi narodami. Wzajemne relacje między Polską a Niemcami weszły 1 września 2019 roku, w 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej, niewątpliwie w nową fazę. K

„To, że w tym miejscu, tego dnia, prezydent Niemiec stoi przed Państwem i wolno mu zabrać głos – to jest dowodem na żywy cud pojednania”. Pojednanie to jest aktem łaski, „którego my, Niemcy, nie możemy wymagać, ale na który chcemy zasłużyć”. padły słowa prezydenta Niemiec: „Wojna ta była niemiecką zbrodnią. To moi rodacy wywołali tę straszną wojnę, która kosztowała życie znacznie ponad 50 milionów istnień ludzkich, w tym sześć milionów obywateli polskich”. Tak wyraźnie nie mówił dotąd o winie Niemiec w największej tragedii XX wieku żaden z niemieckich mężów stanu. Słowa te stanowią, moim zdaniem, przełom w relacjach polsko-niemieckich. „Przeszłość to niezamknięty rozdział – kontynuował w Warszawie prezydent Steinmeier. – Nie zapomnimy ran, jakie Niemcy zadali Polsce”. I dodał po polsku: „Nigdy nie zapomnimy”. W swym szeroko relacjonowanym w Niemczech wystąpieniu prezydent

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 55 zł 1 egzemplarz za 70 zł

+ dodatek: płyta „Ryszard Makowski w Radiu Wnet”

2 egzemplarze za 100 zł

Imię i Nazwisko

Adres

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza za­ mówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać mię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych w celu świadczenia usługi prenumeraty oraz w celach mar­ ketingowych przez administratora, którym jest Radio Wnet Sp. z o.o., z siedzibą przy ul. Zielnej 39, 00-108 Warszawa, KRS 0000333607, REGON 141961180, NIP 5252459752. Informujemy, że dane będą przetwarzane w sposób zgodny z ustawą z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobo­ wych, a także, że posiada Pan/Pani prawo dostępu do tre­ ści swoich danych oraz ich poprawiania oraz zwrócenia się z żądaniem usunięcia podanych danych osobowych. Zbie­ rane dane przetwarzane będą wyłącznie w celu wskazanym powyżej. Podanie przez Pana/Panią danych osobowych jest całkowicie dobrowolne.

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Nr 63 · WRZESIEŃ 2O19

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 07.09.2019 r. Nakład globalny 10 000 egz. Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

T„ Jeżeli


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

3

WOLNA EUROPA

C

Dokończenie ze str. 1

zyż można było brać na serio w republice laickiej i lewicowej wypowie­ dzi Bainville’a? Nie po to III Republika urzędo­ wo stwierdziła, że Pana Boga nie ma, w związku z konfiskatą dóbr kościel­ nych w latach 1905–1906 i laicyzacją nauczania, nie po to zakneblowała usta konserwatystom w Armii, korzystając z rehabilitacji Dreyfusa, aby teraz usłu­ chać krakania członka monarchistycz­ nej Action Française i ultrakatolickiego Opus Dei. Ta niechęć nigdy nie minęła. Nie tylko lewacy francuscy ignorują histo­ ryka. Margaret Mac Millan w swoim dziele referencyjnym o zmianie mapy świata przez traktat wersalski Rzemieślnicy pokoju (2005) nie widzi potrzeby wspominania Bainville’a w tekście, ani nawet w bibliografii przedmiotu liczącej czternaście stron. A przecież autor Konsekwencji był historykiem słynnym. Jego Historia dwóch narodów (1925) miała do 1935 roku 250 000 egzemplarzy nakła­ du. Profesor Oxfordu pani MacMillan jest prawnuczką Lloyda George’a, jed­ nego z czterech tytułowych „rzemieśl­ ników”. Ten pacyfista był nieprzejed­ nanym przeciwnikiem oddania Polsce Górnego Śląska, gdyż „dać Polakom Śląsk, to jakby małpie zegarek”. Ale Jacques Bainville był racjo­ nalistą i w jego dziele nie ma nic poza trzeźwym rozumowaniem, doskonałą znajomością historii i geografii i umie­ jętnością wyciągania wniosków nie za­ mąconą przez zacietrzewienie stron­ nicze. Toteż profesor Édouard Husson nazywa trafnie dzieło Bainville’a „arcy­ dziełem analizy geopolitycznej” (2003). Ale, ale... jak było można przewidzieć wybuch II wojny światowej i opisać okoliczności konfliktu z dwudziesto­ letnim wyprzedzeniem? „W tym, co ma w sobie twardego, traktat jest zbyt miękki; w tym, co ma w sobie miękkiego, jest zbyt twardy” stwierdził Bainville. Podstawowym błędem było odłożenie reparacji wo­ jennych do 1935 roku, zamiast wyma­ gania zapłaty ze skutkiem natychmia­ stowym. Zmusiło to Francję i Polskę do stałej czujności i nieustającego wysiłku

W

óz transportowy przewiózł wypo­ sażenie łódzkiego mieszkania w Raw­ skie. Wypędzeni z Łodzi 13 grudnia 1939 roku moi Ro­ dzicie już tam nie wrócili. Od 26 sierp­ nia do listopada ʼ39 moi Rodzice nic o sobie nie słyszeli. Piję herbatę w rezydencji baro­ na Philippa Boeselagera w Altenahr. W rogu stoi szafa – gruszka podobna do tej, jaką znam z Łańcuta. Okazuje się, że to prezent od Potockich. Jest piękny, sierpniowy dzień. Jak wtedy? Rozmowa schodzi na wrzesień. Dokładniej – na 1 września 1939 roku. Dla mnie histo­ ria, więc słucham z najwyższą uwagą. Dla Philippa von Boeselager – czas jego młodości. O czasie przeszłym dokona­ nym opowiada z iskrą w oku. Komen­ tuje film, przesuwający się przed jego oczami. „Gdyby nie doszło do paktu Hitler-Stalin (tak – i chyba prawidło­ wa to nazwa – określa się w Niemczech pakt Ribbentrop-Mołotow), to wojna by nie wybuchła” – z przekonaniem opowiada mój rozmówca. I wiele wska­ zuje na to, że może mieć rację. Boese­ lagerowie byli ustosunkowani, należeli do elity II i III Rzeszy, byli dobrze poin­ formowani, wiedzieli, co się tańczy na parkiecie politycznym Berlina. Philipp von Boeselager pocho­ dził z bardzo katolickiej rodziny ( jego przodkowie po reformacji przenieśli się do Nadrenii ze względów wyzna­ niowych) i stąd tradycyjnie antypru­ skiej. Był krewnym barona Wilhelma von Ketteler, niemieckiego dyplomaty i przeciwnika narodowego socjalizmu, oraz błogosławionego kardynała Cle­ mensa Augusta hrabiego von Galen, nieprzejednanego przeciwnika naro­ dowosocjalistycznej eutanazji, jakże promowanej dziś w Polsce (i nie tylko) przez postępowych ( jak nazi) „libe­ ralnych demokratów”. Na chwilę mu­ szę zatrzymać się przy tym człowieku, dobrym Niemcu i przyjacielu Polski ( jedno, jak widać, nie wyklucza dru­ giego), by ukazać jego tło kulturowe, które nakazało mu pamiętać o tym, że jest po pierwsze człowiekiem. Kiedy aktywiści rewolucji narodowosocjalis­ tycznej przystąpili do usuwania krzyży w nadreńskich szkołach, widział, czym zagraża hitleryzm. Pozostał do końca wierny swej dewizie etiam si omnes, ego

wojennego, podczas gdy Niemcy mog­ ły się zbroić w tajemnicy. Francuscy republikanie u władzy li­ czyli stale i wbrew oczywistości na po­ jednanie z Niemcami. Domagając się na próżno zapłaty reparacji wojennych, posłali wprawdzie do zagłębia Ruhry oddziały wojska, ale szybko je wycofali w imię hipotetycznego pojednania, nie uzyskawszy niczego. Propozycja wspól­ nej wojny prewencyjnej przeciwko Niemcom hitlerowskim, wysunięta przez Piłsudskiego w 1934 roku, również zos­ tała przez Francuzów odrzucona. Bainville swoją książką udowodnił w pewnym sensie doświadczalnie istnie­ nie charakteru narodowego i psychiki narodu – pojęć wyklętych przez rządzą­ cą lewicę. Znał dobrze język niemiecki i historię narodu niemieckiego, którą opisał w innych książkach. Monarchistą został po dwuletnim pobycie w królest­ wie Bawarii, w roku 1900. Republika – twierdził – reprezentuje władzę zbyt słabą i zbyt podatną na korupcję, aby przeciwstawić się Niemcom. Prusacy nig­ dy nie zrezygnują ze wschodnich tere­ nów zwróconych przez traktat wersal­ ski Polsce, tak jak nigdy nie zrezygnują z czeskich Sudetów i Austrii. U boku zjednoczonych Niemiec Austria, mała i bezbronna, stała się dziwolągiem na mapie Europy. W 1919 roku opisał dokładnie modus operandi Niemiec na dwa tak­ ty, potwierdzony kilka lat później przez Hitlera w Mein Kampf (1925–1926). Naród – mówił Führer – zniesie dawki poniżenia, których by nigdy nie ścier­ piał, gdyby musiał je przełknąć za jed­ nym razem. Po zdobyciu władzy wcielił swe założenia w życie. Aby zwyciężyć bez walki, jak tylko przygotowania wojsko­ we zostały zakończone, wzywano do Berch­tesgaden premiera upatrzonego kraju. Tam poddawano nieszczęśnika se­ rii prób mających go pogrążyć w przera­ żeniu. Opisywano mu dywizje pancerne gotowe do inwazji na jego kraj, samolo­ ty, które obrócą w perzynę stolicę, efek­ ty wielkich bomb. Wchodzili generało­ wie. Führer grzmiał. Udzielał gościowi terminu kilku godzin do wyboru między hańba i ruiną. Ten ustępował. Po czym

non (mniej więcej: nawet, jak wszyscy są za, ja nie muszę). Mam przed sobą niewielką bro­ szurkę wydaną przez Bibliographisches Institut AG w Lipsku pod koniec wrześ­ nia 1939 roku, pod tytułem Schlag nach über Polen (w wolnym tłuma­ czeniu: „Wszystko, co powinieneś wie­ dzieć o Polsce”. Mnóstwo tam propa­ gandy, ale najciekawsza jest mapa Polski i państw bałtyckich z oznaczoną na niej niemiecko-rosyjską linią demarkacyjną z 22 września 1939 roku. Gruba, czer­ wona linia rozbioru dzieli niemiecką od rosyjskiej części Polski mniej wię­ cej następująco: od granicy z III Rze­ szą linia przebiega wzdłuż Pisy i Narwi, i krótkiego odcinka Bugu do Warsza­ wy (Saska Kępa to pewne miała być już Białoruś, Podobnie jak Białystok); dalej wzdłuż Wisły do Sanu i stamtąd do granicy z Węgrami. Oznacza to, że w pierwszej fazie Niemcy dawały Ro­ sji większą część łupów (później do­ szło do rozwiązania tzw. problemu li­ tewskiego), ale tego już na mapie nie ma, podobnie jak brak tam informa­ cji o tym, kiedy Stalin podarował pol­ skie Wilno Litwie, zanim je połknął). Z mapy tej wyczytać można, jak bardzo Hitlerowi zależało na Rosji, skoro dawał jej aż tak wiele polskiego terytorium! To mając na uwadze, opinia Boeselage­ ra, że bez paktu ze Stalinem Hitler na Polskę by nie napadł, jest przekonująca. Ponieważ lewica (liberalna demo­ kracja, socjalistyczna demokracja, sło­ wem: każda demokracja przymiotni­ kowa, czyli żadna) majstruje teraz przy Historii, na nowo pisząc gorliwie tom poświęcony XX wiekowi, musimy być przygotowani na to, że jakiś polski czy inny uczony lub historyk (niepotrzebne skreślić!) niebawem nam obwieści, że to Polska napadła 1 września na Niem­ cy i Słowację, a nie odwrotnie. Słowa­ cy o godzinie 5 rano weszli 1 września 1939 roku na terytorium Polski w sile trzech dywizji, zajmując Podhale, Nowo­ sądecczyznę i część Bieszczadów. O ile wiem, nigdy Polski za to nie „przepra­ szali”. Oczywiście napaść Rosji (która to, w przeciwieństwie do Niemiec, zła­ mała deklarację o niestosowaniu siły – Berlin ją jednak wypowiedział) w dniu 17 września przedstawiana jest, na razie tylko w Rosji i na polskiej lewicy, jako kolejna bitwa w wojnie rozpoczętej przez polski faszyzm w 1919 roku. Skoro

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Gdyby posłuchano Bainville’a W 1939 roku, kiedy jego proroctwa sprawdziły się, Jacques Bainville już nie żył. Dla Profesora Seamusa Dunna nie ulega wątpliwości, że „każdy, kto przeczyta dzisiaj Konsekwencje... będzie uderzony jasnością wizji Bainville’a i precyzją jego przepowiedni”. Inni mówią o cudownym darze jasnowidzenia. Europa winszowała sobie rozwiązania najważniejszych problemów polubow­ nie i bez rozlewu krwi. Po każdym akcie inwazji trzeba było uspokoić inne państwa europej­ skie. Świadczono im zatem najczulszą przyjaźń. Niemcy – mówiono – prag­ ną żyć z nimi w pokoju, nie dążą do żadnych podbojów, chcą tylko ustrzec swych braci i ukarać winny naród. Wchłonąwszy Sudety, Hitler prze­ mówił do tłumów w Pałacu Sportu, zapewniając: „po rozwiązaniu tego problemu Niemcy nie mają już żad­ nych innych problemów terytorialnych w Europie”. Podobnie mówił po wkro­ czeniu do Pragi w marcu 1939 roku. Stosunki z Polską wydawały się wówczas doskonałe. W 1934 roku traktat o nieagresji został

prof. Hartman zapewnia, że Polska napadła wtedy na Rosję, to niebawem znajdzie się (dzięki grantom lub licząc na takowy) jakiś ekspert, który uzna słowa Adol­ fa Hitlera wypowiedziane w Reichs­ tagu w dniu 1 września 1939 roku za historyczną prawdę: „Polen hat heute

J

a

n

B

o

podpisany na dziesięć lat; od tego cza­ su Hitler w licznych przemówieniach zapewniał Polskę o swej przyjaźni. Le­ piej niż ktokolwiek wyjaśniał przyczyny, które usprawiedliwiały istnienie Kory­ tarza: „Nie można – stwierdził – odmó­ wić dostępu do morza krajowi o trzy­ dziestu pięciu milionach mieszkańców”. Problem Gdańska jawił mu się jako je­ den z tych, które trzeba będzie roz­ wiązać pewnego dnia; nie uważał go wszakże ani za naglący, ani natury, która może spowodować poważny konflikt. Ale już 21 marca inny dźwięk dzwonu. Ribbentrop, minister spraw zagranicznych, w rozmowie z ambasa­ dorem Lipskim zaproponował polu­ bowne rozwiązanie konfliktu: powrót Gdańska do

nacht zum erstenmal auf unserem eigenen Territorium auch mit bereits regulären Soldaten geschossen. Seit 5.45 Uhr wird jetzt zurückgeschossen!”, w wolnym tłumaczeniu: „Polska dziś w nocy po raz pierwszy zaczęła na naszym własnym terytorium strzelać re­ gularnym wojskiem. Od 5.45 odpowia­ damy teraz ogniem”.

g

a t k o

Wrzesień Sierpień roku 1939 moja Matka z małym bratem (oczywiście wiele lat starszym ode mnie) spędzała w Rawskiem, w majątku moich dziadków. W ostatnich dniach sierpnia Ojciec został zmobilizowany. Na dworcu Łódź Fabryczna panował chaos. „ Już przegraliśmy tę wojnę” – powiedział, żegnając się z Mamą.

Rzeszy, linia kolejowa i autostrada nie­ miecka między Prusami wschodnimi i Rzeszą; w zamian Niemcy oferowały uznanie granic polskich i traktat o nie­ agresji obowiązujący przez dwadzieścia pięć lat. Słowem, Polska miała oddać klucz do swego terytorium w zamian za iluzoryczną gwarancję. Zwłaszcza można było obawiać się, że będzie to, potwierdzony licznymi przykładami, wstęp do podboju prowadzonego na dwa takty, jak w przypadku Czecho­ słowacji. 28 kwietnia 1939 roku Kanclerz wypowiedział pakt niemiecko-pol­ ski o nieagresji. Skarżył się na polskie prześ­ladowania mniejszości niemiec­ kiej, jaskrawe zwłaszcza w Gdańsku i na Śląsku. Agenci niemieccy i prasa robili wszystko, aby te fałszywe zarzuty uprawdopodobnić. W sierpniu wszystko uległo przy­ spieszeniu. 23. Ribbentrop i Moło­ tow podpisali zakomunikowany całe­ mu światu pakt o nieagresji, a nazajutrz Hitler w rozmowie z sir Neville’em Hen­ dersonem zaproponował Wielkiej Bry­ tanii sojusz wojskowy pod warunkiem, ze Anglia pozostawi mu wolną rękę w Polsce. Na propozycję wymiany lud­ ności, która czuje się prześladowana, Hitler nigdy nie odpowiedział. „Z na­ tury – powiedział – jestem artystą, nie politykiem i chciałbym zakończyć życie jako artysta, a nie dowódca wojskowy. Nie chcę zamienić Niemiec w wieczne koszary; po załatwieniu kwestii pol­ skiej będę uważał mój własny los za spełniony”. Ze swej strony premier Francji Daladier wysłał do Hitlera długą de­ peszę wzywającą go do opamiętania. „Obydwa nasze narody będą walczyć (w przyszłej wojnie), wierząc we własne zwycięstwo. Ale jedno jest pewne: zwy­ cięzcą będą zniszczenie i barbarzyń­ stwo”. 25 sierpnia ambasador Francji miał długą rozmowę z Hitlerem. Jeżeli Führer wątpi o postanowieniu bicia się w przypadku inwazji na Polskę – powie­ dział p. Coulondre – to ambasador rę­ czy mu za to słowem honoru żołnierza. Alianci doskonale wiedzieli, że po­ zorując negocjacje, Hitler gra na zwło­ kę, podczas gdy jego plany wojenne

zostały już zatwierdzone. Informacje z rozmaitych źródeł wskazywały am­ basadorom Francji i Wielkiej Brytanii w Berlinie, że atak niemiecki przeciw­ ko Polsce został zaplanowany na rano 26 sierpnia. Wiedziano o tym również w Warszawie. W pełni lata w kotłow­ niach ambasad brytyjskiej i francuskiej ogień nie gasł. Palono dokumenty. Wie­ czorem 24 sierpnia nadeszła do sztabu depesza od grupy wywiadu polskiego w Paryżu, podająca szczegółowo tajne klauzule paktu Ribbentrop-Mołotow, podpisanego poprzedniej nocy. Ory­ ginalny dokument z podpisem dyżur­ nego oficera sztabu, który ją odebrał, zachował się w polskich archiwach wojskowych. Po rozszyfrowaniu kapi­ tan Zdzisław Witt – mój ojciec – prze­ kazał ją dowódcy referatu „Zachód”. Pisałem już o tym w „Kurierze” i mó­ wiłem w Radiu WNET. Prorocze przewidywania Jacquesa Bainville’a podzielał znakomity polski historyk Szymon Askenazy. Pod wpły­ wem rozmów z nim Jerzy Stępowski zatytułował swój zbiór utworów Eseje dla Kasandry. W mitologii greckiej Ka­ sandra miała dar przewidywania przy­ szłości. Jej dramatycznych ostrzeżeń nie słuchali rodacy, nie udało się jej zapo­ biec upadkowi Troi. W jednej z rozmów z brytyj­ skim premierem Hitler zachęcił sir Neville’a Chamberlaina do rozwagi, gdyż na wypadek wojny „Niemcy nie będą miały nic do stracenia, Wielka Bry­ tania wszystko”. Z perspektywy osiem­ dziesięciu lat można powiedzieć, że on także niewiele się pomylił. Zwycięska w wojnie Wielka Brytania, po utracie imperium zredukowana do rozmiarów wyspy, walczy o przeżycie w rozterce, czy zostać w Unii Europejskiej, gdzie pierwsze skrzypce grają Niemcy. Na­ wet Rolls-Royce przegrał z BMW. Rządząca we Francji lewica nie mogła przyznać racji monarchiście, a w linię Maginota zaangażowane były zbyt wielkie kapitały, zbyt wiele wy­ lano cementu, zbyt wiele zużyto stali, aby pójść za radą Piłsudskiego. Am­ basador Coulondre, człowiek honoru, odszedł z Quai d’Orsay po kapitulacji Francji. K

Może pierwsi eksperci zabiorą głos już w tym roku w Gdańsku, któ­ ry tak marzy o tym, by znów stać się Wolnym Miastem, na festynie pierw­ szowrześniowym? Stanowisko władz miasta jest do tego stopnia żenujące, że brak na ten temat komentarzy nawet w niemieckich bulwarówkach. Posta­ wa wielu polityków totalnej opozycji w Polsce pozwala zrozumieć zjawisko kolaboracji i szmalcownictwa w latach okupacji niemieckiej i rosyjskiej w Pol­ sce i skalę zjawiska donosicielstwa w okresie tzw. Polski Ludowej. Pod koniec września nadchodzi wiadomość o śmierci mego stryja, Stefana Iwickiego, młodego oficera. 10 września poległ on w Konstanci­ nie pod Warszawą. Moja Matka nadal nie ma żadnych wiadomości od swego męża. Wiadomo tylko, że miał się udać do swej jednostki w Brześciu nad Bu­ giem, by służyć tam jako lekarz w jed­ nostce sanitarnej. Na wiadomość od męża przyszło jej czekać długo. Jako dziecko fascynowałem się opowieścią Ojca z frontu wschodnie­ go. Otóż był on dowódcą oznaczone­ go czerwonym krzyżem wagonu sa­ nitarnego w pociągu pancernym na trasie Brześć–Wilno. Pociąg ostrzelali Rosjanie, skład zatrzymał się, rosyjski oficer kazał ustawić się personelowi przed wagonem. Nie pamiętam, ile to było osób – ojciec, jego asystenci, farmaceuta i siostry miłosierdzia. Na rozkaz oficera pojawiło się paru soł­ datów uzbrojonych w karabiny. Każdy wiedział, co się za chwilę zdarzy. Groza wisiała w powietrzu. Rosyjski dowódca wyciągnął machorkę i zaczął skręcać papierosa. Po chwili zorientował się, że nie ma zapałek. Rozpoczął się dialog: – Spiczki u was jest? – Da, konieszno (oj­ ciec nie palił, ale miał w kieszeni fartu­ cha zapałki do zapalania maszynki spi­ rytusowej), pażałujsta. – Można wziat’? – spytał Rosjanin. – Da – odparł Ojciec. I zdarzył się cud: – Uchaditie wsie! – ryknął dowódca. Wolność trwała krótko. Zaraz po tym szczęśliwym incydencie Ojciec do­ stał się do rosyjskiej niewoli. Tak jak w innym miejscu i w innych okolicznoś­ ciach jego brat, stryj Kazimierz Iwicki, ichtiolog, zamordowany potem w Ka­ tyniu. Nie wiem, w jakim obozie znalazł się mój Ojciec, może w Rawie Ruskiej? Wiem natomiast, że transportowano

jeńców pociągiem przez Polesie. Oj­ ciec, uczestnik wojny 1920 roku, miał o bolszewikach wyrobione zdanie. Wyśmiany przez młodszych towarzy­ szy niedoli (przecież nas odeślą do nie­ mieckiej strefy, bo my stamtąd), po­ stanowił z jednym z nich, Henrykiem Sztompką, wyrwać deski z podłogi wa­ gonu bydlęcego, w jakim ich wieziono, i nocą rzucić się między tory jadącego dość wolno pociągu. Ucieczka udała się, tylko jego towarzysz niedoli zła­ mał przy upadku nogę. Teraz trzeba było nocami przechodzić od wsi do wsi. Kiedy nocowali w jakiejś stodole, usłyszeli po białorusku: – Uciekajcie, NKWD jedzie!. Potem już tylko trzeba było przepłynąć San – i do domu! Przy­ byli nocą, wynędzniali i obdarci. Nocny stróż nie poznał ojca. Poznały go psy. Potem tylko spalono odzież, wykąpano ich i po 24 godzinach snu obudzili się szczęśliwi i zdziwieni w białej, wykroch­ malonej pościeli. No i Ojciec kazał za­ wieźć wszystko z powrotem do Łodzi, gdzie przecież pracował… Dzisiaj toczy się dyskusja o tym, czy można było uniknąć wojny. Dyskusja ma sens pod warunkiem, że wyciąg­ niemy z niej wnioski na przyszłość. Fak­ tem jest, że wszyscy sojusznicy Hitlera wyszli na kolaboracji z III Rzeszą lepiej niż Polska, która jako pierwsza mu się przeciwstawiła. Dwóch kolaborantów Hitlera – Rosja i Francja – weszło nawet do grona wielkich mocarstw. Pomniejsi – Rumunia, Słowacja, Chorwacja, Wło­ chy i Węgry (pomijam tu Finlandię, to odrębny przypadek), niemal nie po­ niosły uszczerbku terytorialnego i strat w ludności. Może rzeczywiście przyję­ cie brytyjskich gwarancji (bez pokrycia) było tylko metodą na zachęcenia Hitle­ ra do ataku na Polskę? W każdym razie od porozumienia Sikorski-Majski Polska nie miała szans na zwycięstwo. Straty Polski to 6 milionów obywateli, ponad połowa terytorium państwa, czyli prze­ rwanie ciągłości terytorialnej. Tu nale­ ży wymienić Pożogę – eksterminację polskich elit – znacznie dotkliwszą dla społeczeństwa polskiego od Holocau­ stu dla społeczeństwa żydowskiego, który objął głównie żydowską biedotę, wzmacniając rolę elit. 22 lipca 1944 roku skończyło się I Państwo Polskie. Czy uda się zbudo­ wać drugie, tego nie wiem, choć mam taką nadzieję, bo próba trwa. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

4

80 ROCZNICA WRZEŚNIA

Przemówienie Hitlera na forum Reichstagu 1 września 1939 r. Jan Bogatko

ednakże nie bez przypo­ minania ostrzeżeń. Ostat­ nio wzmocniłem te prze­ strogi. Oświadczyłem polskiemu ambasadoro­ wi, i to już ponad trzy tygodnie temu, że jeśli Polska nadal kierować będzie do Gdańska noty o charakterze ulti­ matum, że jeśli nadal podejmowane będą środki represji wobec Niemców albo jeśli Polska usiłowałaby znisz­ czyć gospodarczo Gdańsk poprzez politykę celną, to Niemcy nie będą się temu przyglądały bezczynnie! I nie pozostawiłem co do tego cienia wątpliwoś­ci, że pod tym względem nie wolno mylić dzisiejszych Niemiec z Niemcami, jakie były przed nami. Usiłowano usprawiedliwić pos­ tępowanie wobec Niemców oświad­ czając, że to mieszkający tam Niemcy dopuścili się prowokacji. Nie wiem, na czym miałyby polegać prowokacje ze strony dzieci i kobiet, nad którymi się znęcano, które porywano, które wywożono, albo też na czym miały polegać prowokacje ze strony tych, nad którymi się znęcano lub których zabijano po zwierzęcemu, kierując się sadyzmem. Tego nie wiem. Ale jedno wiem na pewno: na ma mo­ carstwa opartego na honorze, które na dłuższą metę przyglądałoby się bezczynnie takiej sytuacji! Spróbowałem jeszcze po raz ostatni, mimo – przyznaję – wew­ nętrznego przekonania, że rząd pols­ki, być może także skutkiem jego zależności od rozpasanej, dzikiej sol­ dateski, nie myśli poważnie o rzeczy­ wistym porozumieniu; podjąłem po raz ostatni próbę przyjęcia propo­ zycji rozjemczej rządu brytyjskiego. Zaproponował on, nie tyle, że sam chciałby prowadzić rokowania, lecz zaproponował i zapewnił, że dopro­ wadzi do bezpośredniego kontaktu między Polską i Niemcami, by na tej drodze raz jeszcze przystąpić do rozmów. Tu muszę stwierdzić rzecz nastę­ pującą: przyjąłem tę propozycję. Do tych rozmów przygotowałem punk­ ty wyjścia, znane Panom. I przez dwa pełne dni siedziałem z moim rządem, czekając na to, czy polskiemu rządo­ wi przyjdzie ochota na wysłanie do nas wreszcie pełnomocnika, czy też nie. Wczoraj wieczorem nie przysłał do nas pełnomocnika, lecz ustami ich ambasadora poinformował, że aktu­ alnie rozważa on, czy jest w stanie i na ile jest w stanie przyjąć angiel­ skie propozycje oraz że powiadomi o tym Anglię. Moi Panowie Posłowie! Jeśli od Rzeszy Niemieckiej i głowy państwa wymaga się czegoś takiego, i jeśli Rze­ sza Niemiecka i jej głowa państwa tolerowałoby to, to wówczas naród niemiecki nie zasłużyłby na nic poza zejściem z politycznej sceny. I w tej kwestii co do mnie poważnie się po­ mylono! Nie należy mylić mego umi­ łowania pokoju i mej bezgranicznej cierpliwości ze słabością czy zgoła tchórzostwem! Dlatego wczoraj wieczorem po­ stanowiłem oświadczyć także rządo­ wi brytyjskiemu, że w tej sytuacji nie jestem w stanie dopatrzyć się u rzą­ du polskiego jakiejkolwiek skłonności przystąpienia do naprawdę poważ­ nych rozmów z nami. Tym samym owe propozycje rozjemcze zakończyły się fiaskiem. Bowiem tymczasem pierw­ szą odpowiedzią na tę propozycję rozjemczą była polska powszechna mobilizacja i jako dalsza odpowiedź nowe okrucieństwa. Zdarzenia te dziś w nocy powtórzyły się ponownie. O ile tak niedawno doszło do incy­ dentów granicznych podczas jednej jedynej nocy, to ostatniej nocy było ich 14, w tym trzy bardzo poważne. Dlatego podjąłem decyzję, by rozmawiać z Polską tym samym

o 4.20) – o kwadrans wcześniej. Niemieckie źródła podają, że atak na Polskę Niemcy rozpoczęły już o 4.37 czasu niemieckiego. O nalocie na Wieluń, gdzie zbombardowano szpital, gdzie zginęły kobiety i dzieci, proszę pamiętać, czytając ten akapit wystąpienia Hitlera: „ja nie chcę walczyć z kobietami i z dziećmi. Moim siłom powietrznym wydałem

słyszałem, aczkolwiek trudno mi sobie wyobrazić, by ambasador RP w Berlinie, Józef Lipski, nie przekazał do MSZ jej tekstu). Mowa Führera, majstersztyk fałszu i obłudy, miała na celu przedstawić Polskę jako agresora. Zarzuty były kłamstwem. O rzekomym ataku „Polaków” na radiostację w Gliwicach pisze 1 września 2019 roku Sven Felix Kellerhoff, szef działu historii w gazecie „Die Welt”. Tytuł wszystko wyjaśnia: „Zwłoki w mundurach miały dostarczyć Hitlerowi »powodu wojny«”. Na marginesie – Hitler wygłosił wojenną mowę nie w gmachu

Reichstagu, lecz w przebudowanej w tym celu Krolloper nieopodal Bramy Brandenburskiej (Reichstag był odbudowywany po pożarze). Zaproszenia do udziału w konwentyklu przekazywano posłom do Reichstagu o trzeciej rano kurierem lub telefonicznie. Hitler przemawiał w swym stylu, lecz zdenerwowanie w głosie dało się wyczuć wyraźnie. Czego bał się Hitler? Przede wszystkim wejścia do wojny Francji i Wielkiej Brytanii, której nie szczędził on komplementów w swym wystąpieniu. Zaklinał, niczym sprzedawca fałszywego eliksiru młodości na jarmarku, o swej, niestety

ŹRÓDŁO: BUNDESARCHIV, BILD 183-1987-0703-507 / UNBEKANNT / CC-BY-SA 3.0, CC BY-SA 3.0 DE, HTTPS://COMMONS.W IKIMEDIA.ORG

Z

tego wystąpienia Führera większość zna tylko cytat: „Od godziny 5.45 odpowiadamy teraz ogniem!”. Nawet i on opiera się na kłamst­ wie narodowosocjalistycznego polityka. Pierwsze bomby spadły na Wieluń wcześniej, nawet uwzględniając różnicę czasu (wg czasu polskiego nalot bombowców nurkujących Ju87b odbył się

rozkaz ograniczenia się w nalotach na obiekty wojskowe”. O godzinie 10.10 w dniu 1 września, kiedy niewypowiedziana wojna trwała w najlepsze, Adolf Hitler pojawił się w Krolloper. Przemówienie zachowało się w formie nagrania radiowego, było emitowane z Berlina przez niemieckie radio, o wystąpieniu Hitlera wspomniano też (7 września) w kronice filmowej (Ufa-Tonwoche). Deutsche Informationsstelle w stolicy Rzeszy w 1939 roku przetłumaczyło i kolportowało tekst mowy Hitlera wydany po angielsku, holendersku i hisz­ pańsku (o tłumaczeniu na polski nie

Niemcy dotrzymały zobowiązań językiem, w jakim Polska od miesię­ cy zwraca się do nas! Jeżeli mężowie stanu na Zachodzie oświadczają, że narusza to ich interesy, to mogę wy­ razić jedynie ubolewanie z tego po­ wodu. Nie może ono jednak ani na sekundę zachwiać mnie w wypełnia­ niu mego obowiązku. Czego więcej oczekuje się od nas? Uroczyście zapewniałem i pow­ tarzam, że my niczego nie żądamy od tych państw zachodnich i nie będzie­ my od nich niczego żądać. Zapewni­ łem o tym, że granica między Francją i Niemcami jest ostateczna. Wielo­ krotnie oferowałem Anglii przyjaźń, a w razie potrzeby – najściślejsze współdziałanie. Ale miłość nie jest jedynie oświadczeniem jednej ze stron. Musi być ona odwzajemniona przez drugą. iemcy nie mają żad­ nego interesu na Za­ chodzie. Nasz Wał Zachodni stanowi zarazem po wszyst­ kie czasy zachodnią granicę Rzeszy na zachodzie. Nie mamy też celów na przyszłość. To stanowisko Rzeszy nie ulegnie więcej zmianie. Inne państwa europejskie ro­ zumieją po części naszą postawę. Chciałbym tu przede wszystkim wymienić Włochy, które popierały nas przez cały czas. Panowie, mam nadzieję, zrozumieją, że nie chcę za­ biegać o obcą pomoc w prowadzeniu tej walki. Sami wykonamy nasze zada­ nie. Państwa neutralne zapewniły nas o utrzymaniu neutralności, tak samo jak my im ją przedtem zagwarantowa­ liśmy z naszej strony. Zapewnienie to traktujemy z uroczystą powagą. A jak długo nikt nie zrywa ze swą neutral­ nością, będziemy jej przestrzegać co do joty, bowiem czego mielibyśmy od nich żądać czy choćby chcieć?

Lecz jestem szczęśliwy, mogąc Panów szczególnie poinformować z tego miejsca o pewnym wyda­ rzeniu. Jak Panowie wiedzą, Rosja i Niemcy kierują się dwiema różny­ mi doktrynami. Tylko jedna kwestia wymagała wyjaśnienia: Niemcy nie mają zamiaru eksportować własnej doktryny. W chwili, w której Rosja Sowiecka nie zamierza eksportować do Niemiec swej doktryny, nie widzę żadnych powodów, dla których mieli­ byśmy raz jeszcze wystąpić przeciwko sobie. Teraz uświadomiliśmy sobie, obie strony: każda walka naszych na­ rodów przeciwko sobie przyniosłaby tylko korzyść innym. Dlatego posta­ nowiliśmy zawrzeć pakt, wykluczający po wsze czasy uciekanie się do użycia siły między nami, zobowiązujący nas w pewnych kwestiach europejskich do konsultacji, umożliwiający nam współpracę gospodarczą, a przede wszystkim zapewniający, że siły obu wielkich, potężnych państw nie za­ atakują się nawzajem ani nie zwrócą przeciwko sobie. Każda próba Za­ chodu doprowadzenia tu do zmian spełznie na niczym. Z tego miejsca pragnę zapewnić, że ta decyzja poli­ tyczna oznacza niesłychany zwrot na przyszłość i jest ostateczna. Wierzę, że cały naród niemiecki z zadowoleniem powita moje poli­ tyczne stanowisko, bowiem Rosja i Niemcy walczyły przeciwko sobie podczas wojny światowej i w końcu oba państwa zostały poszkodowa­ ne. Nie może się to powtórzyć i się nie powtórzy. Pakt o nieagresji i konsultacjach, który zyskał moc obowiązującą już w dniu podpisania, został wczo­ raj ratyfikowany na najwyższym szczeblu w Moskwie i także w Ber­ linie. A w Moskwie pakt ten powi­ tano z takim samym zadowoleniem, jakie Panowie tu wyrażają. Mogę się

podpisać pod każdym słowem wystą­ pienia, wygłoszonego przez komisa­ rza ludowego Mołotowa, rosyjskiego komisarza spraw zagranicznych. asze cele: jestem zde­ cydowany, po pierw­ sze: rozwiązać kwestię Gdańska, po drugie: kwestię Korytarza, a po trzecie: zadbać o to, by w relacji Niemiec do Polski doszło do przeło­ mu, do zmiany, umożliwiającej poko­ jowe współistnienie. Przy czym jestem zdecydowany tak długo walczyć, aż albo aktualny rząd polski, albo jakiś inny rząd polski skłonny będzie spełnić te warunki. Chcę usunąć znad granic Niemiec ele­ ment niepewności, atmosferę stanu wiecznej niemalże wojny domowej. Chcę zadbać o to, by na wschodzie pokój na granicy nie różnił się od tego, jaki znamy wzdłuż innych granic. Niezbędnie działania chcę prze­ prowadzić poza tym tak, by nie po­ zostawały w sprzeczności z tym, co wymieniłem w Reichstagu, moi Pa­ nowie Posłowie, jako propozycje dla reszty świata. To znaczy – ja nie chcę walczyć z kobietami i z dziećmi. Moim siłom powietrznym wydałem rozkaz ograniczenia się w nalotach na obiekty wojskowe. Jeśli jednak wróg miałby dopatrzyć się w tym przepustki do prowadzenia ze swej strony walki odmiennymi metoda­ mi, to otrzyma odpowiedź, która go ogłuszy i oślepi! Dzisiaj w nocy Polska po raz pierwszy użyła także regularnych wojsk, strzelając na naszym własnym terytorium. Od godziny 5.45 odpo­ wiadamy teraz ogniem! Od tej chwi­ li na bombę odpowiadamy bombą! Kto walczyć będzie gazem, zwal­ czany będzie gazem bojowym. Jeśli ktoś porzuci zasady humanitarnego

prowadzenia wojny, niech nie spo­ dziewa się czegoś innego, niż takiej samej odpowiedzi. Będę tę walkę, obojętnie, przeciwko komu, prowa­ dził tak długo, aż zapewnione zos­ tanie bezpieczeństwo Rzeszy i jej prawa. Przez ponad sześć lat pracowa­ łem nad budową niemieckiego Weh­ rmachtu. W tym okresie wydano po­ nad 90 miliardów na organizację tego Wehrmachtu. Dzisiaj jest on najlepiej wyposażony i bije wszelkie porówna­ nia z tym z roku 1914. Moje zaufanie do niego jest niewzruszone. Jeśli wezwałem ten Wehrmacht i jeśli oto żądam ofiar od narodu niemieckiego i – jeśli to konieczne – wszelkich ofiar, to mam do tego prawo. Bowiem dzisiaj, tak samo jak i dawniej, jestem gotów osobiście złożyć każdą ofiarę. Nie żądam od żadnego niemieckiego mężczyzny czegoś innego, do czego sam nie byłem gotów dobrowolnie czynić w każdej chwili przez cztery lata. Nie będzie w Niemczech niedostatku, ja­ kiego nie przejmę niezwłocznie na siebie. Całe moje życie należy od­ tąd tak naprawdę do mojego na­ rodu. Nie chcę być niczym innym, jak pierwszym żołnierzem Rzeszy Niemieckiej. Tym samym znów za­ łożyłem mundur, który był dla mnie najświętszy i najcenniejszy. Zdejmę go dopiero po zwycięstwie albo nie doczekam owego końca! Gdyby miało mi się wydarzyć coś złego w toku tej walki, to moim pierwszym następcą jest towarzysz partyjny Göring. Gdyby miałoby się coś wydarzyć towarzyszowi partyjne­ mu Göringowi, to kolejnym następcą ma być towarzysz partyjny Hess. Pa­ nowie zobowiążą ich jako wodzów do wierności i ślepego posłuszeńst­ wa dokładnie tak samo, jak mnie. A gdyby miało się coś wydarzyć także

nieodwzajemnionej, miłości do Anglii i zapewniał Francję, że Niemcy nie mają ma żadnych interesów na zachodzie. Z czego cieszył się Hitler? Z paktu, zawartego ze Stalinem. Informacje o jego szczegółach uzyskali nasi sojusznicy zaraz po jego podpisaniu w Moskwie. Polski nie dopuszczono do tych informacji. Philipp von Boeselager, oficer Wehrmachtu o świetnych kontaktach w Berlinie, zapewniał mnie, że bez tego paktu Hitler nie ruszyłby na Polskę! Hitler nie miał manuskryptu przemówienia. On powstał na podstawie nagrania radiowego, stąd pewne, na ogół drobne różnice w tekstach. K

towarzyszowi partyjnemu Hessowi, drogą ustawy wezwę senat do wy­ brania z tego grona najgodniejszego, to znaczy najdzielniejszego. Jako narodowy socjalista udaję się na tę walkę z ciężkim sercem. Moje całe życie nie było niczym innym, jak tylko walką na rzecz mojego narodu, o jego zmartwychwstanie, dla Nie­ miec. Ponad tą walką stało zawsze wy­ znanie wiary w ten naród. Jednego słowa nie nauczyłem się nigdy; brzmi ono: kapitulacja. Lecz jeśli ktoś uważa, że nadcho­ dzą być może dla nas ciężkie czasy, to chciałbym go prosić, by zastanowił się nad tym, że kiedyś pewien król pruski, władający żałośnie małym państwem, stanął naprzeciw wielkiej koalicji i w trzech bitwach na koniec zwyciężył, bo jego serce wypełniała wiara, której nam trzeba także w tych czasach. I o jednym chciałbym zapewnić wszystkich: w historii Niemiec nigdy nie powtórzy się listopad 1918! Tak, jak sam jestem gotów w każ­ dej chwili położyć na szali moje życie – każdy może mi je wziąć, dla mego narodu i dla Niemiec – tak samo wy­ magam tego od innych. Jeśli natomiast ktoś wierzy, że może sprzeciwić się – bezpośrednio lub pośrednio – temu narodowemu imperatywowi, ten zgi­ nie! Na zdrajców nic nie czeka poza śmiercią! ym samym wszyscy opowiadamy się za na­ szą historyczną zasa­ dą: to całkiem nieważ­ ne, czy my żyjemy, ale jest konieczne, by żył nasz naród, by Niemcy żyły. Oczekuję od Państwa jako od posłańców Rzeszy, by wy­ pełniali Państwo swe obowiązki na zajmowanych miejscach. Muszą Pań­ stwo stać się chorążymi oporu, bez względu na cenę. Nikt nie składa mi meldunku o tym, że w jego okręgu, w jego powiecie, w oddziale czy w komórce nastroje mogłyby się po­ gorszyć. Bo nośnikami, odpowiedzial­ nymi nośnikami nastrojów są Państwo. Ja odpowiadam za nastroje w naro­ dzie niemieckim, Państwo odpowia­ dają za nastroje w swych okręgach, w swych powiatach. Nikt nie ma pra­ wa zrzec się tej odpowiedzialności. Nie powinniśmy teraz pytać o jakieś nastroje, lecz wyłącznie o nasz obo­ wiązek. A nasz obowiązek jest w isto­ cie ofiarą żądaną od nas i nie jest ona większa od ofiar, jakie złożyły liczne pokolenia. Wszyscy ci mężowie, któ­ rzy przed nami musieli dla Niemiec wejść na najcięższą i pełną goryczy drogę, nie złożyli nic innego w ofierze od tego, co jest także i naszym obo­ wiązkiem. Złożona przez nich ofiara nie była mniej wartościowa i mniej bolesna, a tym samym lżejsza niż ta wymagana od nas. Od niemieckiej kobiety ocze­ kuję także żelaznej dyscypliny której bezprzykładnie ulegnie w tej wiel­ kiej wspólnocie walki. Niemiecka młodzież i tak z promiennym ser­ cem wypełni oczekiwania i żądania narodowosocjalistycznego państwa. Jeśli tworzymy tę wspólnotę, spojoną przysięgą, zdecydowaną na wszystko, nigdy nie godzącą się na kapitulację, to nasza wola upora się z każdą trudnością. Pragnę zakończyć wyzwaniem, które wypowiedziałem, rozpoczyna­ jąc walkę o władzę w Rzeszy. Wówczas powiedziałem: jeśli nasza wola jest tak silna, że nie ugnie się pod żadnym cię­ żarem, to upora się z tym ciężarem na­ sza wola i nasza niemiecka stal! Niemcy – zwyciężymy! K Tłumaczył Jan Bogatko Źródło: Adolf Hitler, Rede vor dem Reichstag am 1. September 1939, Bundesarchiv Koblenz


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

5

SEN O POTĘDZE

P

olska była pierwszym krajem z sowieckiej strefy wpływów, w którym George Soros założył fundację należącą do światowej sieci Open Society. W 1988 roku w Warszawie powstała Fundacja Batorego. Na Węgrzech zaś George Soros przyszedł na świat i Węgry były pierwszym krajem skąd, na skutek działalności prawnej i politycznej rządu Viktora Orbána, organizacja Sorosa Uniwersytet Środkowoeuropejski – wycofała się. Soros – człowiek, który „książkowo” zrealizował amerykański sen – od pucybuta do milionera, finansowy geniusz, który rozbił bank Anglii i na tej operacji zarobił ponad miliard dolarów, od dziesiątków lat pozostaje w centrum zainteresowania mediów jako członek klubu najbardziej wpływowych ludzi świata. On sam umiejętnie podsyca to zainteresowanie. Ile w tym wszystkim realnego wpływu na bieg rzeczy, a ile kreacji i pychy? Jaki wpływ na przemiany ostatnich 30 lat w naszej części świata – Europie Środkowo-Wschodniej, a w szczególności w Polsce i na Węgrzech – miał George Soros? Na te i wiele innych pytań dotyczących tej postaci spróbował odpowiedzieć niemiecki dziennikarz Andreas von Rétyi w książce wydanej w Polsce przez Białego Kruka pt. George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata. Kim zatem jest człowiek, który może decyduje o naszym życiu? Trudno podejrzewać von Rétyiego o jakąkolwiek sympatię do opisywanej postaci. Tym bardziej, że rozdział o dzieciństwie i młodości Sorosa otwiera ilustracja przedstawiająca obraz niemieckiego malarza Michaela von Zichy’ego pt. Triumf demona zniszczenia. Wątek destrukcji i wywoływania chaosu jako „Sorosowej” metody zdobywania fortuny przewija się przez całą książkę. George Soros przyszedł na świat w Budapeszcie w zamożnej żydowskiej rodzinie jako György Schwartz. Jego ojciec Tivadar Schwartz był znanym prawnikiem, pisarzem i esperantystą. Miał niekonwencjonalne spojrzenie na świat, a także niezwykłe doświadczenia życiowe. Podczas I wojny światowej dostał się do rosyjskiej niewoli i został wywieziony na Syberię, skąd uciekł akurat w takim momencie, by stać się świadkiem sowieckiej rewolucji. Tivadar zmienił nazwisko rodziny w roku 1936 na Szorosz, co w esperanto oznacza „dotrzeć do góry” „wznosić się”. Był to symboliczny sposób na wyz­ wolenie się z tradycji, religii i w ogóle żydowskości jako takiej, która dla obojga rodziców sześcioletniego Györgya stanowiła swoisty stygmat. Mimo takich zabiegów i wolnomyślicielskich poglądów państwa Szoroszów ich syn, gdy poszedł do szkoły, mógł być przyjęty tylko do klasy żydowskiej. Dzieciństwo i wczesna młodość Sorosa przypadła na czas II wojny światowej. To w jej tyglu ukształtowała się zasadnicza część osobowości przyszłego miliardera. Na formowanie młodego człowieka przemożny wpływ miał także jego ojciec. „Mimo wymaganego w jego zawodzie szacunku dla praw i zasad, doświadczenie życiowe nauczyło go, że w czasach wielkich przewrotów niektóre po prostu przestają obowiązywać. Wówczas liczyło się przede wszystkim zwykle przetrwanie”. To pozwoliło Tivadarowi nie czuć się ofiarą nazistowskiego terroru. Zresztą jako człowiek zapobiegliwy zabezpieczył rodzinę. Dla porządku należy przypomnieć, że Węgry były w sojuszu z Trzecią Rzeszą aż do roku 1944, a niemiecka okupacja rozpoczęła się nad Dunajem dopiero w marcu tego roku. Wspomnienia Sorosa z tego okresu mogą szokować. W wywiadach udzielanych wiele lat po wojnie wspominał ten okres jako „czas wielkiej przygody”: „Czternastoletni chłopiec, który mógł przeżyć tak wyjątkowy czas pod nadzorem swojego ojca, którego podziwiał. To wszystko było bardzo ekscytujące. Tivadar Szorosz był rzeczywiście człowiekiem nieprzeciętnym. Mimo okupacji (rodzina mieszkała już wtedy w ukryciu), przesiadywał całe godziny w kawiarniach na rozmowach z niemieckimi żołnierzami i urzędnikami. Zdarzyło się nawet, że pocieszał niemieckiego oficera, który żalił się, jak bardzo ciąży mu praca przy przygotowywaniu węgierskich Żydów do deportacji. Szorosz senior, wykorzystując swoje nieprzeciętne talenty interpersonalne oraz pieniądze, załatwił synowi opiekę urzędnika z węgierskiego ministerstwa rolnictwa. Dzięki temu młodzieniec nie tylko mógł udawać chrześcijanina, ale dostał pracę w ministerstwie u boku mentora. Nie byłoby

w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że György pracował przy konfiskacie żydowskiego mienia. „Steve Kroft, amerykański weteran wojny w Wietnamie i ceniony dziennikarz, wieloletni korespondent programu »60 Minutes«, przeprowadził wywiad z Sorosem 20 grudnia 1998 roku. Podczas gdy w tle pokazywano oryginalne nagrania filmowe z deportacji, Kroft pyta: – Widział pan, jak ogromne ilości ludzi transportowano do obozów śmierci? Soros odpowiada: – Tak, miałem czternaście lat i powiedziałbym, że wówczas ukształtował się mój charakter. (…) W tej rozmowie Soros potwierdził, że „pomagał w konfiskowaniu mienia żydowskiego”. (…) – Czy było to trudne? – Nie, wcale nie. Być może jako dziecko widzi się… być może widzi się powiązania. Ale to było… to nie sprawiało żadnego problemu… żadnego problemu. – Żadnego poczucia winy? – dopytuje Kroft. – Żadnego – odpowiada Soros krótko i zwięźle”. Ten cytat wydaje się mówić o Georgy’u Sorosu więcej niż wszystkie laudacje na jego cześć wygłoszone podczas nadawania mu licznych doktoratów honoris causa światowych uniwersytetów. Wojna się skończyła. Węgry zostały wyzwolone przez Armię Czerwoną

Gdy postanowił rzucić pracę w banku, kolega, Robert Mayer, zaproponował mu przeniesienie się do USA, gdzie jego ojciec rozkręcał dom maklerski i potrzebował współpracownika. Ta rozmowa zmieniła życie Sorosa na zawsze. To w firmie F.M. Mayer rozkwitł jego talent do handlu akcjami i przeprowadzania ryzykownych operacji. Zajmował się głównie papierami europejskimi. „Ograniczał się do względnie nowych i nieznanych segmentów rynku, co wymagało nieco wyczucia i gotowości do podejmowania ryzyka, stworzyło mu to coś w rodzaju pozycji monopolisty. Ponieważ na tych dziedzinach nikt się nie znał, wystarczyło mieć niewielką ilość informacji, na których można się było oprzeć. Dopiero z czasem wykształcili się specjaliści, a wtedy Soros wycofywał się z interesu. Określał się jako pre-ekspert”.

P

o trzech latach przeniósł się do firmy Wertheim & Co. Był to początek wielkich zmian w Europie – powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali („babcia” dzisiejszej Unii Europejskiej). W tej sytuacji Soros jako specjalista od Europy znalazł się w centrum zainteresowania największych amerykańskich rekinów w branży:

ciułacze i emeryci. Soros zarobił na tej operacji niemal miliard dolarów i stał się niekwestionowaną gwiazdą światowej finansjery. Tak powstał i nadal powstaje finansowe zaplecze Open Society. Ale aby poznać jego podstawy ideowe, musimy cofnąć się do wczesnych lat 50. w Wielkiej Brytanii. Oprócz zarabiania pieniędzy największą pasją młodego Sorosa była filozofia. Jeszcze zanim zaczął studiować ekonomię na London School of Economics, przeczytał książkę sir Karla R. Poppera Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie. „W książce tej, która wedle słów samego Sorosa była dla niego objawieniem, Popper wskazuje na charakterystyczną cechę wspólną narodowego socjalizmu i ideologii komunistycznej: przekonanie, że jest się w posiadaniu prawdy absolutnej, a przecież wedle ludzkiej miary to iluzja. Właśnie z tego powodu obie ideologie musiały opierać się na przeinaczonej stosownie do własnych celów, zafałszowanej rzeczywistości, którą jakiemuś społeczeństwu można narzucić tylko siłą. W przeciwnym razie tych ideologii nie dałoby się w ogóle wprowadzić w życie. (…) W opozycji do nich znajduje się według

kategorii. Rok 1980 to także początek wspierania przez Sorosa opozycji w krajach Europy Wschodniej. Nam, mieszkańcom byłego obozu socjalistycznego, Sorosowe pieniądze na wsparcie polskiej Solidarności czy czechosłowackiej Karty 77 jawiły się jak „boży dar”, który wsparł rozbicie Imperium Zła. Jednak autor książki patrzy na działalność Sorosa z perspektywy interesów Niemiec. Panoszący się w Europie Wschodniej Soros, poprzez swoje fundacje i humanitarne inicjatywy, jawi się jako wielki filantrop i dobroczyńca całych społeczeństw, jednak z perspektywy von Rétyiego jest siewcą chaosu oraz wielkim manipulatorem, który wszystko co czyni, podporządkowuje własnym interesom i zyskom. Jednym z przykładów podanych przez autora ma być destabilizacja Jugosławii, co w konsekwencji doprowadziło do krwawej wojny domowej i rozpadu państwa. To właśnie republiki jugosłowiańskie miały być dla Sorosa poligonem do przetestowania mechanizmu „kolorowych rewolucji”, których ofiarami padły potem Gruzja i Ukraina. Autor książki dowodzi, że w obu przypadkach sponsorowane przez miliardera organizacje doprowadziły te państwa do chaosu, na którym sponsor

W Polsce i na Węgrzech od lat trwa dyskusja na temat roli we współczesnym świecie Georga Sorosa. Jedni uważają go za dobroczyńcę ludzkości, który dużą część swojego, liczonego w dziesiątkach miliardów dolarów majątku przeznaczył na rozwój demokracji poprzez sieć organizacji pozarządowych. Inni widzą w nim cynicznego gracza, który wykorzystuje finansowane przez siebie NGO’sy do tworzenia chaosu i destabilizacji, aby na tym zarobić kolejne miliardy. Andreas von Rétyi, George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata, Biały Kruk 2016 Rafał Karpiński

i wkrótce zaczęły być wchłaniane przez sowieckie imperium. Młody Soros był wówczas zafascynowany dwoma państwami: Wielką Brytanią i Związkiem Sowieckim. Anglia pociągała go, bo wraz z rodziną spędzał długie godziny na słuchaniu radia BBC. Sowieci – bo byli zwycięzcami, byli potężni. Tivadar, mając osobiste doświadczenia z rewolucyjnej Rosji, pomógł synowi dokonać właściwego wyboru. Decyzja zapadła – wyjazd do Anglii. I znowu pomysłowość, upór i spryt Szorosza seniora okazały się nie do przecenienia. Wykorzystując kolejne wyjazdy na konferencje esperanto, którego Tivadar był entuzjastą i popularyzatorem jeszcze z lat przedwojennych, udało się wysłać Györgya do Wielkiej Brytanii, z której ten po prostu nie wrócił. Tu także zmienił brzmienie nazwiska z Szorosz na Soros.

P

oczątki przyszłego magnata finansów nie były łatwe. Młody Soros zarabiał jako ratownik na basenie i obwoźny handlarz. Wtedy też miał przeżyć doświadczenie, które wywarło wpływ na całe jego następne życie. Młodzieniec zbankrutował. Postanowił, że już nigdy w życiu nie dopuści do sytuacji, że upadnie tak nisko. Lecz drzwi do kariery wydawały się zamknięte. Nawet wpojony przez ojca upór w próbach pozyskania pracy w jakimś banku lub instytucji finansowej nie przynosił rezultatów. Jeden z bankowych menadżerów, ujęty wytrwałością młodzieńca, zaprosił go na rozmowę i wyjaśnił, że w Anglii panuje inteligentny nepotyzm, w którym posady w takich firmach, a szczególnie stanowiska kierownicze, otrzymują najzdolniejsi krewni szefów. W tej sytuacji emigrant z dalekich Węgier był na straconej pozycji. Nawet najwięksi geniusze potrzebują trochę szczęścia w życiu. I szczęście uśmiechnęło się do Sorosa. To, co do tej pory było jego przekleństwem, stało się błogosławieństwem. Dostał pracę w banku Singer & Friedlander, którego właścicielami – jak przystało na inteligentny nepotyzm – byli emigranci z Węgier, i do tego Żydzi. Lecz w banku zarabiał niewiele i często mylił się w rachunkach. Ciekawostką jest fakt, o którym wspominał sam Soros, że matematyka była zawsze jego piętą achillesową, co nie przeszkodziło mu zostać geniuszem operacji finansowych.

„Znalazł się w centrum wydarzeń, nawet takie firmy jak J.P. Morgan i inne olbrzymy jadły mu z ręki, gdyż w końcu zaczęli potrzebować informacji o Europie, jakich mógł im dostarczyć tylko Soros”. Po jakimś czasie prosperity na europejskie papiery skończyła się na skutek wprowadzenia przez prezydenta Kennedy’ego nowego podatku od marży, jednak Soros zdobył już w branży pozycję wysokiej klasy fachowca. Kolejnych kilkanaście lat zajęło mu już „tylko” rozwijanie kariery i zarabianie setek tysięcy dolarów. Kolejny przełom w zawodowym życiu Sorosa nastąpił w roku 1969. Wtedy, wraz z menedżerem funduszy hedgingowych Jimem Rogersem, otworzył własny interes. Rogers podobnie jak Soros lubił ryzykowne transakcje i niemal samobójcze działania. Tak powstał Soros Fund Managment, a cztery lata później sławny Quantum Fund. Do intrygującego przedsięwzięcia od początku dołączyli Rothschildowie, dorzucając swoje „trzy grosze”, czyli kilka milionów dolarów. Osoby ciekawe wzajemnych powiązań w świecie wielkich pieniędzy i roli, jaką odgrywa tam ród Rothschildów, odsyłam do książki von Rétyiego. Autor przeprowadza tam swoiste śledztwo dziennikarskie, aby wyświetlić wzajemne powiązania finansowe i osobiste między osobami z pierwszej światowej ligi. Poszukując odpowiedzi na pytanie o przyczyny ogromnego sukcesu Sorosa na rynkach finansowych pisze, że „nie da się go wyjaśnić po prostu szczęściem, lecz prędzej dostępem do odpowiednich i unikalnych kanałów informacyjnych, zarówno w ramach zarządu, jak i prywatnie”. Tak mogło być podczas najbardziej spektakularnego wyczynu George'a Sorosa, czyli zakładu przeciwko brytyjskiemu funtowi. Był rok 1992. Europa szykowała się do wprowadzenia wspólnej waluty – euro. Soros stwierdził, że wartość funta jest zawyżona i postanowił zagrać na wycofanie brytyjskiej waluty z europejskiego systemu finansowego. Zainwestował 10 mld dolarów i rozpoczął krótkoterminowy handel na wielką skalę – kupował niemieckie marki, a sprzedawał funty. W wyniku tego ataku spekulacyjnego funt stracił w stosunku do marki 15%, a w stosunku do dolara aż 25% wartości. W efekcie Wielka Brytania wystąpiła z europejskiego systemu walutowego, kraj pogrążył się w recesji, a najwięcej stracili przeciętni brytyjscy

Poppera społeczeństwo otwarte, czyli takie, które prawdę absolutną z góry uważa za błędną, gdyż nieosiągalną, i dąży do pokojowego współistnienia rozmaitych stanowisk”. Wpływ tej lektury na Sorosa był tak silny, że prócz ekonomii skończył filozofię, oczywiście jako student samego Karla Poppera. Planował nawet, po osiągnięciu pewnego statusu finansowego, porzucenie działalności zarobkowej i poświęcenie się wyłącznie filozofii. Jednak plan się nie powiódł, bo Soros w założonym terminie kilkakrotnie przekroczył przewidywaną pierwotnie wysokość oszczędności. Napisał nawet doktorat, ale nieusatysfakcjonowany swoimi osiągnięciami w tej dziedzinie, pozostał w świecie finansów. Jednakże stara miłość nie rdzewieje i po latach (i kilka miliardów dolarów później) fascynację ideami Poppera Soros zrealizował (nadal realizuje) w Open Society Fundations. „George Soros ma wizję. Chce zmienić świat, ulepszyć go – oczywiś­ cie zgodnie z własnym rozumieniem tego, co jest lepsze. Jego celem jest przy tym osiągniecie społeczeństwa światowego, w którym pielęgnować się będzie demokrację i wolność wypowiedzi, w którym przestrzegać się będzie praw człowieka i zapanuje sprawiedliwość oraz duch wzajemnego zrozumienia i międzynarodowej współpracy – pisze von Rétyi o celach, jakie oficjalnie przyświecały Sorosowi przy tworzeniu OPS. I pyta: – Dlaczego ten człowiek, który poświęcił całe życie spekulacjom na ogromną skalę i nie zwracał przy tym szczególnej uwagi na innych, miałby nagle wziąć na siebie los ludzkości? Czy nie jest raczej jednym z tych, którzy zaprzedali duszę diabłu i zamiast serca mają w piersi zimny kamień, jak w baśni Hauffa Zimne serce?”.

P

ierwszą fundację Soros założył w roku 1980. Celem było wsparcie czarnych studentów na uniwersytecie w Kapsztadzie, gdzie chciał ufundować dla nich 80 stypendiów. Jednak uniwersytet wydał przyznane środki na zupełnie inne cele. Niezrażony tym Soros rok później rozwinął działalność na terenie Afryki Południowej. Dla porządku przypomnijmy, że w RPA aż do 1989 roku panował system apartheidu, czyli segregacji rasowej, w której murzyńscy mieszkańcy kraju byli traktowani jak obywatele drugiej

OSF zarobił swoje. Dla uzupełnienia warto zauważyć, że inni autorzy i badacze najnowszych dziejów Europy inicjatora rozpadu Jugosławii widzą właśnie w Niemczech, które obawiały się potencjalnie groźnego konkurenta. Jak działają fundacje Sorosa? Ofic­ jalnie zapisanym celom OSF nie można nic zarzucić. Są kwintesencją humanizmu i filantropii, wartości, które porywają, dla których warto poświęcić swój czas i wysiłek, szczególnie kiedy jest się młodym i poszukuje się swojego miejsca w życiu. Fundacje tworzą odpowiednie ścieżki dotarcia do ludzi, przede wszystkim młodych. Stąd zainteresowanie studentami i uczniami, którym przekazuje się konkretne informacje służące dalekosiężnym celom Sorosa. To przejęcie duszy społeczeństwa, a na pewno duszy jego elit, które będą miały zasadniczy wpływ na kierunki rozwoju danego kraju. Stąd finansowanie wydawania podręczników i fundowanie stypendiów. Takie działania mają służyć wychowaniu nowego, otwartego społeczeństwa. Inną drogą do tego samego celu jest kształcenie dziennikarzy oraz wspieranie mediów, które są „po linii i na bazie” Sorosowych wartości. „Poza tym Fundacja wspiera rozwój mediów elektronicznych, niezależne publikacje, jak i pracę niezależnych dziennikarzy. Przy tak licznych działaniach dobroczynnych szybko rozmywa się ich motywacja. Oczywiście można sobie wyobrazić, że wszyscy, którzy byli w ten sposób finansowani, śpiewali na jedną nutę”. W Polsce taką rolę od maja 1988 roku spełnia Fundacja Batorego. Co ciekawe, powstała ona ponad rok przed kontraktowymi wyborami do sejmu i powstaniem rządu Mazowieckiego. Patrzącemu z perspektywy lat na skład osobowy zarządu Fundacji i jej prominentnych działaczy przychodzi na myśl inteligentny nepotyzm, z którym Soros spotkał się w latach 40. w Londynie, gdy intensywnie poszukiwał pracy i w rezultacie ją dostał. Niemiecka perspektywa von Rétyiego wyraża się także w jego stosunku do USA i Rosji. Na wielu stronach swojej książki stara się udowodnić, że Soros jest agentem wpływów amerykańskich, a na potwierdzenie przytacza opinie wyrażane na łamach rosyjskiego Sputnika. W innym miejscu udowadnia, że Ludmiła Sawczuk, która wsławiła się dekonspiracją „petersburskiej fabryki

trolli”’, tak naprawdę nie była ideową bojowniczką o prawa człowieka w Rosji, lecz uwikłaną w sieć Sorosa agentką. Organizacja zaś, w której działała – „Team 29” – była sponsorowana nie tylko przez Open Society Fundation, ale także inne organizacje powiązane z CIA lub amerykańskim Departamentem Stanu. Stany Zjednoczone, a szczególnie CIA i powiązane z nią organizacje, wydają się źródłem wszelkich klęsk i wojen, jakie mamy okazję oglądać na ekranach telewizorów przez ostatnie lata. Autor zapędza się w rejony teorii spiskowych, czerpiąc z nich całymi garściami, aby udowodnić, że Soros i Geor­ge W. Bush grali w jednej drużynie. Podobnych twierdzeń jest w tej książce więcej, a wszystko poparte mnóstwem wydarzeń, nazwisk i nazw organizacji. Tam, gdzie nie da się niezbicie udowodnić tezy, autor pozostawia znaczące niedomówienia. Inną sferą działalności licznych organizacji związanych z OSF jest działalność humanitarna na rzecz fali migrantów zalewających Europę. Badając ten temat, von Rétyi cytuje tekst Friederike Beck pt. Ośmiornica Sorosa, w którym autorka, powołując się na publikację Policy Assosation for an Open Society (Politycznego Stowarzyszenia na rzecz Społeczeństwa Otwartego) z siedzibą w Pradze pisze, że aby zrealizować wizje jednego rynku, należy usunąć wszelkie przeszkody dla swobodnego przepływu dóbr, ludzi i kapitału: „Migracja jest zatem w oczach superkapitalistów stanem pożądanym (…) by w poszukiwaniu maksymalnego zysku doprowadzić do pełnego panowania kapitału na jednolitym rynku. Choć starania te rozpoczął wyraźnie wybijający się jako osoba Soros, to jednak lobby promigracyjne nie jest osobistym hobby jego i jego przyjaciół, lecz żądaniem rynków i tych, którzy uzyskują na nich największe dochody”. Dalej autorka zastanawia się nad „ślepotą” członków licznych organizacji proazylanckich, działających w Europie w kontekście swoich mocodawców i sponsorów. Odpowiedź wydaje się oczywista: są to ludzie wychowani i wykształceni na grantach z OSF, czyli prywatna armia zawodowych rewolucjonistów, która ma zmieniać świat wedle wytycznych „wielkiego kreatora” Sorosa. Nie rozumieją oni, że uchodźcy zostali uprzedmiotowieni i posłużyli geopolitycznym celom i spekulacjom na najwyższym poziomie. Celem wspierania migracji przez Sorosa jest osłabienie państw narodowych Europy (zdaniem von Rétyiego, szczególnie Niemiec). Takie działanie najdobitniej określił Viktor Orbán (od którego poglądów na inne sprawy autor książki się odcina), który nazwał Sorosa i jego OSF siłami bezpośrednio odpowiedzialnymi za kryzys migracyjny. W odpowiedzi Soros za pośrednictwem prasy ogłosił, że jego celem jest pomoc uchodźcom, a granice narodowe w tym przeszkadzają; stąd on i jego organizacje popierają zniesienie wszelkich granic narodowych. W konsekwencji autor książki przypisuje Sorosowi cel, którym dziś otwarcie szermuje europejska lewica z niemiecką na czele, że Europa powinna stać się jednym wielkim państwem, a kryzys migracyjny ma być tylko katalizatorem takiej przemiany. Zdaniem von Rétyiego władza, jaką posiada Soros i jego ODF sprawia, że Europa zaczyna być zaciskana niczym w potrzasku. I tu wracamy do „duchowego ojca” Sorosa, Karla Poppera, który pisał, że totalnej ideologii nie można narzucić społeczeństwom w inny sposób, jak tylko siłą. Co prawda Soros nie ma ani armii, ani policji politycznej, ale nacisk ekonomiczny, medialny oraz kulturowy prowadzi wprost do narzucenia społeczeństwom „wartości”, których w żaden inny sposób by nie przyjęły. K

Cytaty pochodzą z polskiego wydania: An­ dreas von Rétyi, George Soros. Najniebezpieczniejszy człowiek świata, Biały Kruk 2016.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

6

WOLNOŚĆ KRZYŻAMI SIĘ MIERZY

Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła Wojciech Pokora

Tynne, bunkier Bołbotta

C

hwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.

Pogranicze w ogniu Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok. 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”. To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu. Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu. Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego. 18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci

FOT. CC A-S 4.0, WIKIPEDIA

przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca: „Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00. Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspom­ nianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack–Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108). O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.

Termopile Wschodu Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie. Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano

Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna: – Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem. otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier. Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom. Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew. Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz...”.

Leonidas, Raginis... Bołbott Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie.

Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy. W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanis­ ław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II. Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin. Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”. Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że

już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari. Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.

Mistyfikacja i propaganda 11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner. 26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane. Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi. Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego. Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17

września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty. A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków. W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”. Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”. Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą. Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka. K


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

ZAPOMNIANY WŚRÓD NARODU

FOT. LICENCJA: CC A-S 2.0, FLICKR.COM

Ż

ycie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci. To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać. Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów. Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jed­ wabnem… itd. Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje. Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny

Odsłonięcie pomnika Henryka Sławika z Polski (z lewej) i Józsefa Antalla z Węgier, Sprawiedliwych wśród Narodów Świata

Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzys­tanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w licznych toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.

Opowieść o Sławiku Zbigniew Kopczyński

i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.

C

iągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków. Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik. I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść. Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej. W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się

religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę. Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński. Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.

S

ławik zdecydował się jednak zos­tać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”, Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece... Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki. Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie. O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.

W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł: – Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie. Sławik słabym głosem odpowiedział: – Tak płaci Polska. Scena godna hollywoodzkiej realizacji. Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika. I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie R E K L A M A

ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła. Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”. Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.

P

romocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat dorowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojęt­ności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie. Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani

7

Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika. Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa Henryk Sławik – polski Wallenberg. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest. Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek. Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

8

Kto z Bogiem, a kto z diabłem – to tytuł ostatniej Pana książki. Mocny tytuł. Komu stawia Pan pomniki, a kogo piętnuje? Buduję pomniki wartościom, ludziom wartości, natomiast nikogo nie piętnuję, a jedynie wskazuję na zagrożone wartości, chcąc je ocalić. I co najważniejsze, konfrontuję moje myśli z nauczaniem Jana Pawła II, który jeszcze jako kard. Karol Wojtyła podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych w 1976 r., pytany o ocenę naszych czasów powiedział: „Stoimy dzisiaj w obliczu największego w historii konfliktu, ostatecznej konfrontacji między Kościołem a anty-Kościołem, Ewangelią a anty-Ewangelią”. Dodał wówczas, iż „konfrontacja ta leży w planach Bożej Opatrzności. Jest to próba nie tylko dla naszego narodu i dla Kościoła, ale jest to w pewnym sensie próba dotycząca dwóch tysięcy lat kultury i chrześcijańskiej cywilizacji, ze wszystkimi konsekwencjami dla ludzkiej godności, indywidualnych praw i praw narodów”. Święty Papież potwierdzał później, że nadeszły zapowiedziane w objawieniach fatimskich czasy niespotykanego wcześniej ataku na Boga. Kiedy spojrzymy na szalejącą w świecie walkę z Dekalogiem, na erozję wiary w samym Kościele, wówczas zrozumiemy lepiej papieskie ostrzeżenie o aktualności orędzia z Fatimy, o „zagrożeniu narodów i ludzkości na miarę apokaliptyczną”. Słowa te wypowiedział Jan Paweł II 13 maja 1982 r. w Fatimie, czyli w miejscu, w któ-

We współczesnym ataku na chrześcijańską moralność, na dotychczasowe struktury i formy życia jest coś szatańskiego, ponieważ wszystkie jego przejawy da się utożsamić z atakiem na Boga i Dekalog. rym padły z ust Matki Bożej poważne ostrzeżenia dotyczące przyszłości świata i Kościoła. Było to po zamachu na papieża. W wizji ubranego na biało biskupa zdążającego w kierunku krzyża na górze, idącego w trudzie przez zrujnowane miasto, mijającego trupy, wreszcie padającego pod strzałami z broni palnej – Jan Paweł II dostrzegł samego siebie. Będąc w Fatimie w 1991 r. Jan Paweł II dopowiedział, że w dzisiejszych czasach wartości Ewangelii są odrzucane z jeszcze większą siłą niż dawniej i z początkiem trzeciego tysiąclecia dojdzie do nasilenia konfrontacji między „hufcami” zła a „zastępami” dobra. Trzymając się papieskiego terminu o „hufcach zła”, należy w nich widzieć ludzi oddanych diabłu. Stąd tytuł mojej książki. A zastępy dobra? Czy mają milczeć? Zastępom dobra, ludziom dobrym nie wolno milczeć, cieszyć się i uspokajać tym, że my akurat jesteśmy dobrzy. Hufcom zła musimy każdego dnia dawać odpór na przeróżnych polach życia prywatnego, społecznego, politycznego itd. Wzywał nas do tego wielokrotnie św. Jan Paweł II. Dotyczy to tak świeckich, jak i duchownych, którzy zbyt często w Chrystusowym zdaniu z Kazania na Górze „Błogosławieni pokój czyniący…” słowo ‘pokój’ rozumieją jako ‘święty spokój’. Nic bardziej mylnego. Hufce dobra są bez porównania liczniejsze od hufców zła, nie mogą jednak trwać w uśpieniu. Co Pana do napisania tej książki zainspirowało? To nie jest książka jednorodna, ale moje różne teksty drukowane w krakowskim miesięczniku „WPIS” wydawanym przez Białego Kruka. Łączy je myśl, że obecnie przechodzi przez świat lewicowa fala antychrześcijańskiej, neomarksistowskiej rewolucji. Inspirowana i kontrolowana przez masonerię, prowadzi regularną wojnę z Kościołem, aby go ostatecznie zniszczyć: jego misję, przesłanie, dziedzictwo, instytucje, organizacje, jak również jego ludzi, czyli wspólnotę osób wierzących. Zniszczyć duchowo, moralnie, medialnie, intelektualnie, a także fizycznie; w ramach prawa lub poza prawem, jawnie lub skrycie. Dzisiaj atakuje się bezpardonowo papiestwo, biskupów, księży,

IV REWOLUC JA zakonników, prawo kościelne, etykę katolicką, tradycję i kulturę, a także pedagogię kościelną, działalność charytatywną i społeczną, słowem – wszelkie formy obecności Kościoła w świecie i historii. Fałszuje się historię Kościoła, deprawuje dzieci i młodzież przez propagowanie pornografii, seksualizmu, hedonizmu, relatywizmu, narkotyków, alkoholizmu, przez zniesienie samowychowania i samodyscypliny. Pomocą w tym służą odpowiednio ustawione i uzależnione lewicowo-liberalne media. We współczesnym ataku na chrześcijańską moralność, na dotychczasowe struktury i formy życia jest coś szatańskiego, ponieważ wszystkie jego przejawy da się utożsamić z atakiem na Boga i Dekalog. Dlatego należy mówić o walce z Bogiem na niespotykaną dotąd w historii skalę. Jednym słowem, dzisiaj człowiek zapragnął być bogiem. Niestety, wynik tej walki może być tylko jeden: będzie to ponowne wypędzenie ludzkości z raju. Pisze Pan w swojej książce, że walka z Kościołem katolickim, czy szerzej z chrześcijaństwem, toczy się w sposób szczególny w Unii Europejskiej. Że Bruksela narzuca agresywną politykę dechrystianizacji i demoralizacji każdemu z krajów członkowskich. Dlaczego tak się dzieje? Kardynał Robert Sarah z Watykanu, mówiąc o dzisiejszej Europie, stwierdził wprost, że Zachód umiera. „Nie rodzą się dzieci. Bóg i Jego Prawo zostało zepchnięte na margines, następuje inwazja innych kultur”. Współczesna zlaicyzowana Europa – jak uważa kard. Sarah – nie ma żadnego spoiwa, żadnej myśli przewodniej, która nakazywałaby bronić jej przed nadciągającymi zewsząd zagrożeniami. Zniewieściałe społeczeństwa, rozkładane od środka przez ideologię gender, nie są w stanie obronić świata wartości. Europa, wyrzekając się Chrystusa, oddając rządy lewakom i ateistom, spowodowała duchową pustkę, która musi być czymś wypełniona. Kardynał ostrzega: „Jeśli chrześcijanie nie przebudzą się, islam opanuje wszystko”. To, że tak się dzieje, to w dużej mierze nasza wina. Przecież większość elit w Europie to ochrzczeni chrześcijanie. Wielu z nich ma jednak wypaczony obraz Kościoła. Np. patrzą na Kościół socjologicznie. Traktują go jak jakieś stowarzyszenie, związek, ugrupowanie, pomijając wewnętrzną istotę Kościoła, jego rzeczywistość mistyczną, nadprzyrodzoną. Dla innych Kościół to element folkloru, zbiór swoistych obyczajów i zwyczajów świątecznych. Nawet chrzty czy śluby są przez niektórych rozumiane w ten sposób, a nie jako zjawiska sakramentalne, kościelne. Dla nich Kościół to twór ludzki. Ponadto pod wpływem liberalizmu szerzy się mniemanie, że Kościół to sfera indywidualna, prywatna poszczególnych ludzi, niejako hobby. Stąd przekonanie, że i do jego doktryny można podejść indywidualnie. Taki ktoś, uznający się za katolika, potrafi powiedzieć z rozbrajającą ignorancją: a mnie się wydaje, że czyśćca nie ma. Często też przynależność do Kościoła traktowana bywa jako swoista ubezpieczalnia duchowa, na zasadzie: a co mi szkodzi, a nuż coś w tym jest. Ale są i tacy, dla których Kościół katolicki to śmiertelny wróg. Kościół katolicki jako śmiertelny wróg? Czy Pan nie przesadza? Nikt nie zaprzeczy, że są środowiska, dla których Kościół katolicki jest śmiertelnym wrogiem. To np. światowa masoneria. Masoni dążą do zmarginalizowania społeczności chrześcijańskiej przez intelektualne i moralne psucie młodzieży, poczynając od najmłodszych dzieci. Z jednej strony wpaja się im gnostycko-kabalistyczne przekonania (tajną wiedzę) zawarte w bajkach, grach, powieściach, filmach i w całej „owsiakowej” popkulturze, z drugiej strony – poprzez systematyczne psucie obyczajów i uczenie niemoralności, chce się ich spętać i zniewolonych przyprowadzić do tronu Szatana. Nie obawia się Pan, że Kościół nie przetrwa współczesnego kryzysu? Sytuacja Kościoła zmierza do głębokiego kryzysu. Peter Bielik w książce Masoneria przywołuje „masońskie proroctwo” J. Breyera, że „Kościół rzymski będzie zniszczony głównie w wyniku doktrynalnego rozkładu wśród kleru”. Potwierdza to wypowiedź Jacques’a Mitteranda, arcymistrza Wielkiego Wschodu Francji, który ogłosił na głównym konwencie w 1962 r., że wolnomularstwo staje się

anty-Kościołem. W tym celu „masoni podejmują wielorakie działania, by nawiązać współpracę z biskupami i kapłanami katolickimi w celu przyciągnięcia ich do swoich szeregów”. Kryzys postępuje, ale odpowiem optymistycznie, anegdotą. Pewien średniowieczny Żyd po obejrzeniu dworu papieskiego przeszedł na katolicyzm. Gdy powrócił do swego miasta, znawca owego dworu zapytał go: „Czyś ty w ogóle zauważył, co się tam dzieje? – Ależ tak – odparł zagadnięty – wszystko widziałem, wszystkie te skandaliczne sprawki. – I mimo to zostałeś katolikiem? – Właśnie dlatego zostałem katolikiem – odparł Żyd. – Bo skoro Kościół mimo to nadal istnieje, rzeczywiście ktoś musi go podtrzymywać.

– to bez wątpienia tego właśnie jesteśmy świadkami. Dlaczego jednak Kościół katolicki nie przeciwstawia się atakom? Dla przykładu – w Unii Europejskiej hołubi się judaizm, islam, protestantyzm, prawosławie, hinduizm, buddyzm, a nawet wiele sekt, natomiast na różne sposoby występuje przeciw nauczaniu i wymogom Kościoła katolickiego. Z tego powodu rozbito już Kościół katolicki w Austrii, Irlandii, Hiszpanii, a obecnie głównym celem jest Polska. Nie mam złudzeń, że wojna z Kościołem przeniosła się do Polski. Nadzieja w tym, że wszelkiej maści laicyzatorzy nie doceniają siły wierzących w naszym

Katolicy! Nie dajmy się zbałamucić Z senatorem Czesławem Ryszką, autorem książki Kto z Bogiem, a kto z diabłem rozmawia Jadwiga Chmielowska. Obserwujemy dzisiaj największe w historii męczeństwo chrześcijan. Co kilka minut ginie na świecie chrześcijanin. Nie odnosi Pan wrażenia, że demonizowanie C02 czy promowanie LGBT to takie nowe sekty religijne, mające zniechęcić ludzi do Kościoła i wiary? Z całą pewnością. Człowiek potrzebuje pokarmu duchowego, utraconą wiarę w Boga trzeba czymś zastąpić. A co do męczeństwa: ludzie, niekoniecznie wierzący, pytają, dlaczego Kościół katolicki, budujący szkoły, szpitale i przytułki, uczący poszanowania dla władzy, wzbudza tyle nienawiści i okrucieństwa? Po ludzku nie ma na te zbrodnie odpowiedzi. Natomiast patrząc na ostateczny cel obecności Kościoła w świecie – skoro ma być wzorem Mistrza, znakiem sprzeciwu wobec Zła, to ceną jest nierzadko ofiara aż do przelania krwi. O tym jest mowa w trzeciej tajemnicy fatimskiej, dotyczącej głównie walki systemów ateistycznych z Kościołem i chrześcijanami, opisującej cierpienia świadków wiary, niekończącą się drogę krzyżową współczesnych chrześcijan. To obraz grozy XX w., a zarazem bezcenne dziedzictwo, które w trzecim tysiącleciu zaowocuje wzrostem wiary. W tej ofierze dokonuje się zbawienna przemiana, zostaje uproszone Boże miłosierdzie dla świata. Jeśli zapowiedziany w objawieniach fatimskich triumf Matki Bożej ma poprzedzić wielkie męczeństwo chrześcijan – o czym jest mowa w trzeciej tajemnicy

kraju, siły tych, którzy zdali egzamin z wiary w latach totalitaryzmu komunistycznego, a i teraz, ufam, że z Bożą pomocą sprostają wyzwaniom. Na pewno potrzebne będą do tego dużo silniejsze i liczniejsze media prezentujące chrześcijańskie wartości, broniące nas na co dzień. N pytanie, dlaczego taka walka z Kościołem, odpowiedź jest prosta: bez zniszczenia silnego katolicyzmu liberalni i ateistyczni władcy z Brukseli nie zdobędą pełnej dominacji w Europie. A dlaczego my tak słabo się bronimy? Odpowiedzią jest strategia Ewangelii. Pana Jezusa mogły przed śmiercią krzyżową obronić hufce anielskie; wybrał wolę Ojca w niebie. Skąd jednak taka walka z rodziną, z wartościami uznawanymi od zarania ludzkości, podanymi w Dekalogu? Prof. Plinio Correa de Oliveira w książce Rewolucja i kontrrewolucja opisał kolejne fazy walki z Kościołem w ciągu ostatnich stuleci. Pierwszą rewolucją był protestantyzm, który uderzył w porządek religijny, drugą – rewolucja francuska, która zburzyła porządek społeczno-polityczny, trzecią – komunizm, walczący z porządkiem ekonomicznym. Obecny, czwarty etap rewolucji godzi w porządek moralny oparty na rodzinie. Różnej maści socjaliści, liberałowie, masoni, ruchy feministyczne

czy gejowskie walczą dziś usilnie na wszystkie sposoby z małżeństwem złożonym z ojca-mężczyzny oraz matki-kobiety. Neguje się przyrodzoną płeć i godność człowieka, propaguje aborcję, sztuczną prokreację, legalizuje związki osób tej samej płci. Najnowszym, zmasowanym atakiem na przyrodzoną tożsamość człowieka jako mężczyzny i kobiety stała się ideologia gender, głosząca m.in. wielość płci i dowolność jej wyboru. Nieżyjąca już siostra Łucja, wizjonerka z Fatimy, zapytana kiedyś, czy wie, w jaki sposób Bóg ukarze świat za moralny upadek, odpowiedziała: „Karą dla upadłej ludzkości za jej własne grzechy będą cierpienia i nieszczęścia. Ludzkość, odrzucając Boga i zwracając się ku grzechowi, sama ściąga na siebie nieszczęście i cierpienie. Karą będzie zatem owoc jej własnego grzechu. I dopiero na samym dnie rozpaczy ludzie uświadomią sobie, że tylko poprzez podporządkowanie się dziesięciu przykazaniom i oparciu na żarliwej wierze i miłości bliźniego – człowiek może na tej ziemi osiągnąć szczęście”. Co pozostanie po zniszczeniu rodziny? Jakież większe nieszczęście może spotkać dziecko, które zamiast kochających matki i ojca będzie miało stale zmieniających się partnerów swych rodziców?! Gdyby doszło do utrwalenia promowanego przez gender stylu życia, kataklizmy, dramaty i cierpienia będą większe aniżeli po wojnie atomowej. Czy wtedy będzie jeszcze można odbudować małżeńską miłość i wierność, macierzyństwo i ojcostwo, zaradzić zapaści demograficznej? Wiele dzisiaj mówi się i pisze o rozpadzie klasycznej, tradycyjnej rodziny, o jej kryzysie, ubolewa się nad katastrofą demograficzną, ale nie wszyscy orientują się, o co naprawdę toczy się spór. A może właśnie o to chodzi, aby uznać tę katastrofę i kryzys za skutek naturalnych przemian i postawić na rodzinie przysłowiowy krzyżyk! Można by się z tym zgodzić, gdyby kryzys ów nie był sterowany czy wręcz prowokowany. Czy to jedynie przypadek, że w ślad za Hiszpanią, Francją czy Niemcami także u nas – rzekomo omyłkowo – wydrukowano w szkolnych dokumentach zamiast określeń ‘matka’ i ‘ojciec’ terminy: ‘rodzic 1’, ‘rodzic 2’? Zapewne czeka nas wkrótce w tzw. równościowych przedszkolach unikanie słów „dziewczynka” i „chłopiec”, bo wszyscy mają być „kolegami”. Stąd opiekunowie nie będą używać zaimków osobowych ‘ona’ i ‘on’, a obowiązywać będzie tylko neutralne ‘ono’. Na Zachodzie powyższe zmiany są konsekwencją prawnej instytucjonalizacji – nierzadko wbrew większości obywateli – tzw. małżeństw homoseksualnych (wcześniej dokonano także zmian w kodeksie cywilnym, wprowadzając definicję małżeństwa jako „związku dwóch osób różnej lub tej samej płci”). W Polsce przed prawną rejestracją związków osób tej samej płci jeszcze skutecznie się bronimy, oby nie nadaremno. Jakie wnioski? Historycznie rzecz ujmując, we wszystkich ustrojach totalitarnych zwalczano rodzinę, stąd każde dzisiaj działanie przeciw niej zapowiada nowy totalitaryzm. Obecnie wyrazem nowego totalitaryzmu jest całkowicie neutralna postawa wobec rodziny, wyjęcie jej spod ochrony, a często też promowanie innych form życia wspólnotowego, które mają na celu rozbicie naturalnej rodziny. Jest Pan politykiem. Czy to jest książka skierowana szczególnie do Pańskich kolegów? Nie zaprzeczam. Abp Stanisław Wielgus trafnie ostrzega, że dzisiaj zło działa pod płaszczykiem dobra, mając do swojej dyspozycji trzy areopagi: parlamenty, uniwersytety oraz media. Parlamenty uchwalają niemoralne ustawy, uniwersytety tworzą nową definicję człowieka bez Boga, a media to wszystko eskalują, nagłaśniają, podają jako prawdę. Arcybiskup na potwierdzenie swojej tezy przywołał słowa angielskiego pisarza C. S. Lewisa, który powiedział, że „kiedyś diabeł miał utrudnioną pracę, bo musiał każdego z osobna kusić. Dzisiaj ma do dyspozycji wielkich pomocników, ma do dyspozycji media, które jego diabelskie idee przekazują milionom ludzi, zwłaszcza ludziom młodym, zatruwając ich świadomość”. Media również na własny obraz kreują polityków: demokratycznie wybrani, mają zachowywać tzw. neutralność światopoglądową, wykazać się tolerancją dla wszystkich i dla każdego

z osobna. Jan Paweł II, oceniając takie uprawianie polityki, ostrzegał przed groźbą sprzymierzenia się demokracji z relatywizmem etycznym, co może pozbawić społeczności trwałego punktu odniesienia, a tym samym zdolności rozpoznawania prawdy. Jak przypomniał podczas wizyty w polskim parlamencie (za encykliką Veritatis splendor): „jeśli nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Wniosek: Prawdziwe uprawianie polityki musi być oparte na fundamencie moralnym. W związku z tym: czy polityk-katolik powinien utożsamiać się ze swoją wiarą, czy raczej uznać, że wiara jest sprawą prywatną i należy ją pozostawić za drzwiami parlamentu? Polityk-katolik nie może unikać prezentowania swoich osobistych przekonań, powinien promować swoje poglądy, gdzie się tylko da – podobnie zresztą, jak czynią to nieustannie ateiści i agnostycy. Niestety, wielu polityków-katolików ulega powszechnej dziś poprawności politycznej, wg której warunkiem demokracji jest pluralizm etyczny i nieograniczona tolerancja. Tymczasem demokracja nie opiera się jedynie na formalnie pojętym systemie prawnym ani na samym udziale oby-

Protestantyzm uderzył w porządek religijny, rewolucja francuska zburzyła porządek społeczno-polityczny, komunizm walczył z porządkiem ekonomicznym. Obecny, etap rewolucji godzi w porządek moralny. wateli w politycznych wyborach, lecz – jeśli ma prawdziwie służyć człowiekowi – musi opierać się na prawidłowej koncepcji osoby ludzkiej. Konkludując, nie ma czegoś takiego jak katolickie państwo czy katolicka polityka. Natomiast są chrześcijańscy, katoliccy politycy, którzy na serio traktują politykę jako służbę człowiekowi i troskę o dobro wspólne. Można i należy swoje zaangażowanie widzieć w duchu Ewangelii, a w kwestiach ustawowych kierować się społeczną nauką Kościoła. Nie pamiętam już, czyje to słowa, że dzisiaj niebezpieczni nie są ludzie bez wiary w Boga, ale ci wierzący, którzy patrzą na wszystko obojętnie. To z powodu naszej obojętności ludzie bez zasad w parlamentach uchwalają ustawy będące najbardziej oczywistym przejawem „kultury śmierci”, ustawy zwalczające rodzinę, uderzające w tożsamość człowieka. Dlatego, myśląc o pierwszeństwie Boga w państwie, widzę dwa wyzwania, jakie stawia przed nami św. Jan Paweł II. Pierwsze to zachowanie daru wolności, daru wolnej Ojczyzny, co wymaga – jak pisze Jan Paweł II – „ludzi świadomych nie tylko swoich praw, ale i obowiązków: ofiarnych, ożywionych miłością Ojczyzny i duchem służby, którzy solidarnie pragną budować dobro wspólne i zagospodarować wszystkie przestrzenie wolności w wymiarze osobistym, rodzinnym i społecznym” (Słowo do biskupów, czerwiec 1999). Drugie wyzwanie to ocalenie tradycyjnej, silnej Bogiem polskiej rodziny. Dlatego państwo, mimo trudności gospodarczych, musi prowadzić politykę rodzinną. Z jej planowaniem nie wolno czekać do poprawy sytuacji gospodarczej kraju, ponieważ w okresie tego oczekiwania mogą zajść takie niepożądane procesy zmian w rodzinie, których rozwoju nie da się łatwo zahamować, a tym bardziej odwrócić. Jeśli zaś państwo nie dba o rodzinę, tym bardziej musimy zadbać o nią sami. Potrzebna jest wielka solidarność rodzin między sobą, solidarność rodziców w sprawach wychowania i wykształcenia dzieci, świadectwo wierności i miłości małżeństw wobec ataku sił liberalnych. To wszystko jest bardzo ważnym wyrazem miłości Boga i Ojczyzny, świadectwem patriotyzmu, a zarazem podjęciem dziedzictwa św. Jana Pawła II. K


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

9

ZAGINIONE MIASTO Skąd wiadomo, że tutaj była osada Wikingów? Badania trwały dobre kilka lat badań, zanim mogłem z czystym sumieniem powiedzieć, że trafiłem na Truso. Samo odkrycie miało miejsce w 1981 roku, a pierwsze badania – w 1982, czyli minęło już trzydzieści parę lat. Poszukiwania zaczęliśmy prowadzić w miejscach, które były najbardziej zniszczone przez głęboką orkę i dlatego dostarczyły nam mało materiału. Dopiero odkrycia z osiemdziesiątego piątego, szóstego roku zwróciły uwagę wszystkich na to, że to może być właśnie Truso. To były pozostałości wikińskich łodzi, w nich z kolei monety arabskie, odważniki,

A żeby jeszcze uściślić, skąd wiemy, że ta osada nazywała się Truso, trzeba powiedzieć, kim był Wulfstan, który je odwiedził. Otóż przyjmuje się, że był on ważną osobistością na dworze króla Wessexu Alfreda Wielkiego. Ówże Alfred, jak się przyjmuje, był bardzo uczonym królem. Uznaje się go wręcz za ojca literatury angielskiej. To on przetłumaczył z łaciny na język staroangielski wszystkie najważniejsze dzieła starożytne, między innymi Chorografię Paulusa Orozjusza – mnicha hiszpańskiego z V wieku – taki krótki geograficzny wstęp do historii. To był V wiek, a w końcu wieku IX zaszły ogromne zmiany, pojawili

Truso do miast hiszpańskich, ale jeżeli chodzi o tak zwane Barbaricum, to te siedemset osób to naprawdę jest duża liczba. Przyjmuje się, że Hedeby liczyło do tysiąca mieszkańców. Istniała jeszcze Birka. Chyba najbardziej liczny był Wolin. Żadne z tych miast nie było dużo gęściej zasiedlone. No, może Nowogród Wielki, ale to już w trochę późniejszych czasach, w XI–XII wieku. Kim byli Wikingowie i skąd się tutaj wzięli? W okresie wikińskim, który datujemy na koniec VIII do końca XI wieku, powstał szereg takich ośrodków, które nazywamy emporiami. Były to głównie

arbitra, ale jak już się dogadali, to wtedy płacono – ale odważnikiem; płacono odważnikiem. Czyli srebro służyło do uwiarygadniania odważników jako swego rodzaju pieniądza. Czy Wikingowie mieli scentralizowaną władzę? Były królestwa wikińskie, szczególnie skandynawskie, duńskie, szwedzkie, norweskie – i tam była władza scentralizowana, można powiedzieć wodzowsko-rodowa. I stąd ta masa konfliktów między nimi, stąd te łupieżcze wyprawy, bo w Skandynawii – przyznajmy, że dosyć biednej w zasoby, może nie mineralne, ale rolnicze czy leśne – trudno

Jaka była relacja między państwem Mieszka I a Wikingami? Trudno dostrzec taką bezpośrednią relację, ale jak się przyjrzymy temu, co tu odkryliśmy, a przy tym zapoznamy się ze źródłami pisanymi dotyczącymi kraju Mieszka, to przede wszystkim jest widoczne, że Mieszko stosował ten sam system handlowy. Na czym to polegało? Właśnie na używaniu odważników jako pieniądza. Wykonanie kulistego odważnika, który miał rdzeń żelazny, brązowe powłoki, który był misternie oznakowany, wymagało niezmiernie dużej ilości pracy, czasu i po prostu znacznych umiejętności. Wybicie srebrnej monety to klepnięcie

Nazwę ‘Ilfing’, czyli Elbląg, która zachowała się w nazwie rzeki i miasta Elbląg, i ‘Truso’, która przetrwała w nazwie jeziora Drużno – zanotował Wulfstan – anglosaski podróżnik, który dotarł w te rejony pod koniec IX wieku. W Eddzie poetyckiej, najstarszym zabytku piśmiennictwa islandzkiego, Odyn jest pytany o to, czy wie, jak zwie się rzeka, która oddziela kraj bogów od kraju olbrzymów. „Ta rzeka zwie się Ilfing”, odpowiada Odyn. I nie wiemy, czy ta nazwa pojawiła się najpierw w literaturze, czy przeciwnie – na skutek odkryć podróżników trafiła do literatury.

Truso emporium Wikingów

Z dr Markiem Franciszkiem Jago­dzińskim, archeologiem, odkrywcą starodawnej osady Truso w Janowie koło Elbląga, na stanowisku archeologicznym w miejscu odnalezionej osady rozmawia Krzysztof Skowroński.

skandynawskie wyroby jubilerskie; tak, że już wtedy nie ulegało wątpliwości, że jest to osada portowa, czyli poszukiwane od tak dawna Truso. Kto i kiedy poszukiwał Truso? I skąd pochodziły informacje, że znajduje się ono na tych polach? To, że na tych polach było Truso, stwierdziłem dopiero ja. Wcześniej było wiele koncepcji lokalizacji Truso, głównie na terenie Elbląga. Wskazywano też Tczew, a za pierwszą lokalizację uznawano Gdańsk. Taką koncepcję miał Richard Hakluyt, angielski geograf, który napisał wielkie dzieło, wydane w 1589 roku, Wyprawy morskie, podróże i odkrycia Anglików. Na pierwszej stronie zamieścił relację Wulfstana o podróży z Hedeby do Truso, a w komentarzu napisał – czytam dokładnie jak to jest, bo to jest taki język trochę niemiecki, trochę angielski: with is about Dancish. I to była pierwsza próba lokalizacji Truso, pod koniec XVI wieku. Natomiast kiedy ta relacja została jakby powtórnie odkryta i zaczęto się nią zajmować, był już wiek dziewiętnasty. Pojawiły się nowe dziedziny nauki, w tym archeologia; wtedy Schliemann odkrył Troję… I w ramach tej trochę romantycznej archeologii zaczęto się zastanawiać, gdzie mogło leżeć to Truso.

się przede wszystkim Słowianie; Goci gdzieś wywędrowali i zniknęli. Więc przyjmuje się, że chcąc uaktualnić tę Chorografię, król Alfred wysłał Wulfstana z misją opisania tego, co się dzieje po prawej stronie Bałtyku; żeby dopłynął do Truso i opisał kraj Estów, czyli Prusów. I stąd wiemy, że osada o nazwie Truso istniała. Teraz patrzymy na pole i na drogę E7; za nią są tory kolejowe. Jak to wyglądało w IX wieku? Kto tu mieszkał i ilu tych mieszkańców było? Na razie trudno powiedzieć, ilu było mieszkańców, ponieważ jesteśmy na tropie cmentarzyska, jeszcze go nie przebadaliśmy. Dopiero wtedy można byłoby określić, jak duża populacja tutaj mieszkała. Sądząc po rozmiarach emporium tej osady, czy też, nazwijmy to, wczesnego miasta portowego, mogło tu mieszkać w granicach sześciuset, siedmiuset mieszkańców stałych, nie licząc przybyszów. Bo mam przesłanki sądzić, że przybywało tutaj bardzo dużo łodzi w celach handlowych. To niewielka osada. W takim razie skąd te monety arabskie, odważniki, biżuteria? Skąd to bogactwo? Rzeczywiście trudno porównywać

GRUPA LOTOS BYŁA PARTNEREM PODRÓŻY RADIA WNET

porty, w których skupiała się i władza, i handel, i rzemiosło. Pełniły funkcje współczesnych miast. Były to: Hedeby u nasady Półwyspu Jutlandzkiego, Birka pod Sztokholmem, Truso, generalnie rzecz biorąc, u ujścia Wisły – bo Truso obsługiwało najdłuższą rzekę wpadają-

było przeżyć dużym grupom ludzi. I to była główna przyczyna migracji, tych pirackich wypraw. I zresztą sama nazwa ‘wiking’ pochodzi od ‘wik’ – zatoka. W tych wyprawach uczestniczyli nie tylko Skandynawowie czy Normanowie. Mamy informacje, poświadczo-

To jest ciekawostka, o której mało kto wie, ale na tym terenie jako pierwszy pojawił się z misją chrześcijańską nie Święty Wojciech, ale jacyś nieznani chrześcijanie, już w okresie wikińskim. cą do Bałtyku, czyli Wisłę. Był jeszcze Kaup-Wiskiauten na obszarze Sambii, Nowogród Wielki, Staraja Ładoga w północnej Rusi, a oczywiście trzeba wspomnieć również Wolin, który był miastem słowiańskim; i jeszcze na Wyspach Brytyjskich York, który odgrywał podobną rolę jak tutaj Truso. I dla tych wszystkich punktów charakterystyczny był wspólny, jednolity system handlowy. Wyspy Brytyjskie na zachodzie, Ruś na północnym wschodzie, tysiące kilometrów – i w krótkim czasie wprowadzono tam jeden system handlowy. Wszędzie stosowano arabskie monety, precyzyjne wagi szalkowe i znormalizowane zestawy odważników. Dlaczego arabskie monety? Dlatego, że był to kruszec, który napływał stamtąd w zamian za towary, którymi handlowano. W źródłach arabskich można przeczytać, że był to bursztyn, skórki zwierzęce – tutaj, na północy, były mrozy, więc skóry były znakomitej jakości. To była także broń, czyli miecze, no i najbardziej intratny – w cudzysłowie – towar: niewolnicy. Właśnie głównie za niewolników napływały tutaj olbrzymie ilości arabskiego srebra, które potem było rozdysponowywane po tych wszystkich emporiach i odpowiednio użytkowane. Na czym konkretnie polegał ten system handlowy? Na tym, że ustalano w srebrze, w tych arabskich dirhemach, cenę za jakiś towar. Na przykład za prosiaka ktoś chciał pół dirhema. Cięto tego dirhema na połówkę, kładziono na szalkę, równoważono go odważnikiem. Ważenie było podwójne, bo drugi handlarz też miał swoją wagę i swoje odważniki. Jeśli nie doszli do porozumienia, szukano

ne również archeologicznie, że w tych łupieżczych wyprawach brali udział także Słowianie Zachodni, Słowianie Wschodni, Bałtowie. Wiking to nie był etnos, wiking to był zawód. I należałoby go pisać z małej litery. Czyli zawód: rabuś? Zawód rabuś, handlarz – bo to się często łączyło. Dlaczego państwo Wikingów upadło? Trudno mówić o państwie, powiedziałbym raczej o systemie, który panował wokół Bałtyku. Załamał się wraz z rozpowszechnieniem się chrześcijaństwa. W Truso najwcześniejsze ślady chrześcijaństwa pochodzą z pierwszej połowy IX wieku. Pojawiły się w związku z prowadzonymi przez biskupów misjami, między innymi w Birce, gdzie w pierwszej połowie IX wieku zbudowano kościół, odprawiano msze, chrzczono. W tym samym czasie chrześcijanie pojawili się w Truso, bo mamy znaleziska w postaci symboli wiary chrześcijańskiej, między innymi krzyżyki bursztynowe, medaliki takie jak współczesne, wykonane z monet Ludwika Pobożnego, też z krzyżem; kotwice i tak dalej. To jest ciekawostka, o której mało kto wie, ale na tym terenie jako pierwszy pojawił się z misją chrześcijańską nie Święty Wojciech, ale jacyś nieznani chrześcijanie, już w okresie wikińskim. I chrześcijaństwo pośrednio doprowadziło do załamania się tej struktury, którą zbudowali Wikingowie, bo powstawały już wówczas państwa feudalne, między innymi państwo niemieckie, czeskie i polskie.

– i już jest. A taki odważnik był nie do podrobienia, bo jeżeli tę jego brązową powłokę naruszymy i włożymy tam trochę ołowiu, żeby był cięższy, to od razu to widać. Tego się nie da zrobić bez śladu. Współczesne banknoty są zabezpieczane, tak samo zabezpieczane były ówczesne odważniki. Dlaczego? Bo pełniły funkcję pieniądza. O takiej funkcji pisze Ibrahim Ibn Jakub w swojej relacji o kraju Mieszka. Z jego zapisków wiemy, że Mieszko posiadał dużą armię, na utrzymanie której szły podatki, które miały postać ciężarków wagowych. Czyli że płacono m.in. odważnikami. I to jest właśnie ten związek z systemem Wikingów. Wiadomo, że Truso upadło pod koniec XI wieku. Ale powstaje wówczas królewski Gdańsk. Upada wikińskie Hedeby, powstaje królewski Szlezwig; upada wikińska Birka, powstaje królewska Sigtuna. Tak się kończy okres wikiński. Powstają silne, feudalne, scentralizowane państwa z administracją i cywilną, i przede wszystkim kościelną, bo te państwa nie istniałyby bez Kościoła. Wróćmy jeszcze na to pole, mniej więcej dziesięć kilometrów od Elbląga w linii prostej. Powiedział Pan, że tam był port i w tym porcie

dokonano największych znalezisk. Tak, w porcie wręcz masowo występują ułamki monet, szklane paciorki, wyroby jubilerskie, wyroby z warsztatów rękodzielniczych, wyroby kowalskie, półprodukty, przedmioty, którymi handlowano, na przykład sztabki żelazne. Między innymi znalazłem w porcie, już w samym basenie, dwie takie sztabki, które ważyły prawie po kilogramie. I to były półprodukty, głównie miedź. Przywożono je tutaj i wyrabiano z nich miecze. Znalazłem półprodukty i całe głownie mieczy, jelce mieczy. Czyli tu, w Truso, produkowano miecze, a jeżeli sobie uświadomimy, że w tym czasie obowiązywało nałożone przez cesarstwo Karolińskie embargo na miecze, bo to była strategiczna broń, to już mamy jasny sygnał, że w Truso musiał panować jakiś mocny, mały król. Bo to był okres małych królestw. Czy wszystko tu zostało archeologicznie przebadane? Może ta ziemia kryje jeszcze jakieś nieznane skarby Wikingów? Tak naprawdę to zostało przebadane dopiero parę procent strefy portowej i strefy centralnej. A całe założenie liczy ponad dwadzieścia hektarów. Na pewno jeszcze parę pokoleń archeologów będzie badać tę osadę, ze względu na masowość znalezisk, na ich bardzo skomplikowany układ, który powstał między innymi w wyniku działalności człowieka. Na przykład wskutek odprowadzania wody z tych terenów uległy zniszczeniu wszystkie zabytki organiczne. Kiedy dokonano melioracji, obniżył się poziom wody i w warstwach, do których dostało się powietrze, nastąpił naturalny rozkład pozostałości organicznych, np. skór, drewna. To tysiąc lat, płytko pod ziemią –dwadzieścia, trzydzieści centymetrów pod ziemią. A co do ukrytych jeszcze w ziemi skarbów… Po tych trzydziestu paru latach, chyba trzydziestu siedmiu, prowadzenia badań, nie tylko terenowych, ale i studiów nad tą osadą, doszedłem do wniosku, że już tyle nakopaliśmy, mimo niewielkiego zakresu naszych prac, że jeszcze przez przynajmniej parę lat będziemy to opracowywać i publikować. I – moim zdaniem – nie należy się śpieszyć. Metoda archeologiczna jest niestety metodą niszczącą. Jak ja przebadam jakiś wykop, to po stu, stu pięćdziesięciu latach, kiedy powstaną nowoczesne metody badawcze, już nikt tam nie wróci. Pozostanie tylko to, co ja udokumentowałem. A ja nie wiem, co przeoczyłem. Tak, że szukajmy, rozpoznawajmy, ale zostawmy też trochę dla przyszłych pokoleń. Na pewno zostawimy coś dla przyszłych pokoleń, bo nie widzę tutaj nikogo z wykrywaczem metali, kto by poszukiwał skarbów. Mam bardzo dobre układy i kontakty z mieszkańcami wsi Janów, którzy naprawdę pilnują tego terenu. Jeżeli ktokolwiek się tu kręci, od razu jest telefon, tak że nie radzę tutaj przychodzić. Ale mimo to był jeden szczęśliwiec, który znalazł skarb. Co to był za skarb? Złoty pierścień; typowy złoty pierścień królewski. Takich pierścieni znaleziono kilka w Europie, właśnie w grobach królewskich z okresu wikińskiego. Poprzez łańcuszek ludzi dobrej woli udało się dotrzeć jedynie do tej informacji o znalezisku, niestety. Nawet uzyskaliśmy dobre zdjęcie ze skalą. Ale pierścienia nie udało się odzyskać. Może znalazca zmieni kiedyś zdanie i zechce ten klejnot przekazać do muzeum. K

SPÓŁKA KGHM POLSKA MIEDŹ BYŁA PARTNEREM PODRÓŻY RADIA WNET


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

10

CYWILIZACJA...

czywiście roz­ ważania takie w odniesieniu do średnio­ wiecza mogą nieco błądzić w problemach terminologicz­ nych, w których dominującą rolę odegra pytanie o to, kiedy ów naród pol­ ski ewidentnie zaistniał, czy Niemcy tworzyli wówczas naród i co było państwem polskim. Współcześni historycy lubują się w takich roz­ ważaniach prowadzących np. do tezy, że nigdy nie istniało Święte Cesarstwo Rzymskie Naro­ du Niemieckiego. Choć są i tacy, którzy goto­ wi by stwierdzić, że istnieje ono do dziś dnia, gdyż nikt go w sposób ważny nie zlikwidował. Oczywiście wgłębianie się w tego typu spory może nas zaprowadzić na całkowite manowce myśli historycznej, co nie przeszkadza temu, by – jeśli ktoś zechce – owe kwestie badał. Zawsze warto spojrzeć z jakiejś nowej perspektywy na przeszłość, byle się w tych rozważaniach nie zacietrzewiać, którejkolwiek strony owo spojrzenie miałoby dotyczyć. Rocznica napaści niemieckiej na Polskę na pewno jest dobrą okazją nie tylko ku temu, by przyjrzeć się po raz kolejny przebiegowi kampanii wrześniowej i kulisom politycznym ówczesnych stosunków międzynarodowych. Na pewno warto kolejny raz to zrobić, lecz przede wszystkim warto przyjrzeć się kwestii niemieckiej z różnych, czasem może subiek­ tywnych punktów widzenia, również w po­ staci szczątkowej, co niniejszym rzutem oka subiektywnie czynię.

Więcej niż 1000 lat dziejów Dla potrzeb publicystyki spokojnie możemy mówić o ponad 1000-letnich dziejach stosun­ ków polsko-niemieckich, a precyzując i wcho­ dząc w te dzieje jeszcze głębiej, powiemy o relacjach państwowości przedniemieckiej i Słowian zachodnich. Zofia Kossak jedną ze swych ostatnich książek, pisaną wspólnie z mę­ żem, poświęciła historii plemion zachodniosło­ wiańskich żyjących niegdyś na obszarach dziś niemal w całości zgermanizowanych, mniej wię­ cej na terytoriach byłego NRD. Zbiór tekstów temu tematowi poświęcony zatytułowała Troja Północy. Uznając, że dzieje te nie zostały sze­ rzej przedstawione polskiemu czytelnikowi, za­ mierzała stać się jakby Homerem tamtej krainy. Książka nie zyskała szerszej popularności. Do dziś dnia pozostaje jedną z najmniej czy­ tanych pozycji tej powieściopisarki. Znawcy jej twórczości mówią, że jest dość słaba; wy­ daje się jednak, że nie tu tkwi źródło pewne­ go niepowodzenia czytelniczego tomu. Kiedy pisarka wraz z Zygmuntem Szatkowskim two­ rzyła Troję, zainteresowanie tematem słowiań­ skiej przeszłości ziem nad Łabą słabło; poza tym władza chyba miała z tematyką kłopot. Przecież pisało się tam o obszarach należą­ cych do socjalistycznych, „dobrych” Niemców, naszych sojuszników w bratnim obozie. Co innego, kiedy Polska graniczyła z Republiką Weimarską czy Trzecią Rzeszą albo chociażby

jest nieco abstrakcyjne, biorąc pod uwagę, że mówimy o czasach, co do których badania historyczne zazwyczaj odpowiadały zapotrze­ bowaniu politycznemu. Raz Słowianie siedzieli na określonych ziemiach od zawsze, a za dru­ gim razem w tym samym miejscu tkwili proto­ plaści plemion germańskich – archeologowie wygłaszali takie prawdy, jakich oczekiwali od nich politycy. Dziś dyskusje na ten temat są bardziej rozmyte i zgodnie z duchem czasu zmierzające do dekonstrukcji dotychczaso­ wych pojęć i poglądów. Coś trzeba jednak uznać za punkt oparcia, w którym nasza opowieść się zaczyna. Faktem jest, że w początkach średniowiecza Słowia­ nie siedzieli nad Łabą, a ich ekspansja trwała w najlepsze. W pewnym momencie zderzyli się oni z państwem Karola Wielkiego, którego nie tylko nie mogli zmóc, lecz musieli się miejscami cofnąć. Te słowiańskie ludy miały słaby punkt, mianowicie niechętnie podchodziły do scen­ tralizowanych państw. Wszędzie, gdzie pań­ stwa te były wytworem własnej woli Słowian, a nie zewnętrznej, konstrukcja państwowości słowiańskiej bywała lekka. Dotyczy to nie tylko tych plemion, które kiedyś zamieszkiwały Poła­ bie, lecz również późniejszych Polaków, którzy wytwarzając własną państwowość chcieli, by było jej jak najmniej. Refleksja nad tym, czy taka postawa stanowiła wynik wbudowanego głę­ boko w mentalność tych ludów poczucia wol­ ności, czy też anarchii, zdaje się być kluczem do kwestii, jaka cywilizacja najbardziej Słowianom, w tym Polakom, pasuje. Obodrzyckie, lucickie i wszystkie inne słowiańskie plemiona daleko na zachód od dzisiejszych naszych granic za­ chodnich stawiały na wolność i swoisty kon­ serwatyzm. Nawet wtedy, gdy trzeba było się jednoczyć przed naporem Sasów, a potem ce­ sarzy niemieckich czy rzymskich tegoż narodu. Na pewno powstałe w X wieku państwo Germanów samo w sobie nie miało wytyczo­ nego jednoznacznie kierunku ekspansji. Trady­ cyjnie ważny dla niego był kierunek południo­ wy – skoro cesarstwo nazywało się „Rzymskie”, to musiało być i w Rzymie. Z drugiej strony, jego część zachodnia, niewątpliwie czując się spadkobiercą Cesarstwa Karolińskiego, mia­ ła wzrok skierowany za Ren. Kto wie też, czy cesarze skoligaceni z Bizancjum, co w szcze­ gólności dotyczyć może Ottona III, tu, w naj­ bogatszym znanym sobie regionie świata, nie lokowali swoich ambicji. Co więc kazało temu państwu organizować ekspansję na wschód? Otóż chyba pewna specyficzna część składo­ wa imperium: Sasi. Ich początki giną w mrokach dziejów. Nie­ wątpliwie jednak gdzieś od V wieku są rozpo­ znawani w dorzeczu Łaby. Znanym faktem z ich historii jest opór, jaki stawili Karolowi Wielkie­ mu, ponosząc zresztą klęskę, i zostali zmuszeni do podporządkowania się mu i chrztu. Ich dy­ nastia Ludolfingów stała się cesarską i rządzi­ ła właściwie do śmierci Henryka II, wielkiego przeciwnika naszego Bolesława Chrobrego. Ich saski suplement, mimo greckiego pierwiast­ ka Ottona III, lokował ich dążenia w marszu na zachód, i poniekąd było to logiczne. Sasi, których dynastia reprezentowała, byli bez­ pośrednimi sąsiadami Słowian. Pewnie mieli z nimi konflikty, lecz od początku odczuwali

Raz Słowianie siedzieli na określonych ziemiach od zawsze, a za drugim razem w tym samym miejscu tkwili protoplaści plemion germańskich – archeologowie wygłaszali takie prawdy, jakich oczekiwali od nich politycy. z RFN. W latach trzydziestych Ziemia gromadzi prochy – zbiór reportaży Jerzego Kisielew­ skiego, który doskonale wpisał się w klimat epoki i pewnego rewizjonizmu co do granicy polsko-niemieckiej, jaki w naszym społeczeń­ stwie wówczas istniał – cieszyła się ogromnym powodzeniem. Okres przed II wojną światową obfitował w pisma i mapy, na których rysowa­ no najdalszy zasięg słowiańszczyzny, utożsa­ miając go z polskością. Odrodzona II RP miała stać się mścicielem krzywd zadanych Słowia­ nom wieleset lat wcześniej, a potem zacząć na tych ziemiach gospodarzyć, odnawiając coś w rodzaju Rzeszy Słowiańskiej opartej o Łabę. Myśl ta rozwijała się w czasie II wojny świa­ towej, kiedy to Polacy nie mieli nic, łącznie z prawem do życia, w związku z czym wytrwale budowali wizję imperium, w którym Niemców miało nie być. Słowiańszczyzna znowu odżyła jako pojęcie. Łużyce, Pomorze Zaodrzańskie i Połabie niemal do końca lat czterdziestych, kiedy to ostatecznie uformowało się niemie­ ckie państwo komunistyczne, zafunkcjonowały na czas jakiś. Później jeszcze trwały reliktowo w kontekście ziem zachodnich i praw państwa polskiego do nich. Niemniej myśl o dalekim Połabiu powoli słabła… a szkoda. Nie chodzi mi w tym momencie o kultywowanie żądań rewizjonistycznych, bazujących na odległych historycznie faktach, co byłoby nawet miłe – lecz na spojrzenie na ową tysiącletnią prze­ szłość z nieco innej, może bardziej niemieckiej perspektywy. Niemieckie parcie na wschód jest zjawi­ skiem – czy raczej procesem – ciekawym. Py­ tanie, kto na jakichś ziemiach był pierwszy,

również swoistą odrębność cywilizacyjną, któ­ ra kazała im widzieć w Słowianach wrogów na tyle ważnych, że zasługujących na wyniszcze­ nie. Jedną z przyczyn owej zapiekłej wrogości mogły być odczuwane od początku różnice cywilizacyjne.

Cywilizacja Feliks Koneczny patrzył na tę kwestię prosto: Polacy ucywilizowali się na sposób łaciński, a Niemcy – generalnie bizantyjski. Linia styku jest więc obszarem śmiertelnej walki dwóch wielkich metod ustroju życia zbiorowego. Jest w tej konstatacji fundamentalna prawda, tyle że kiedy schrystianizowani już Sasi walczyli z chrześcijańskim Państwem Wielkomoraw­ skim tylko dlatego, że było odmienne i nieza­ leżne od nich, rząd pojęć bizantyjskich chyba jeszcze nad nimi nie panował. Problem tkwi głębiej. Wspomniany Karol Wielki doprowadził do przyjęcia przez Sasów chrześcijaństwa nie tylko przymusem, ale użył do tego brutalnej siły, mordując tych, którzy nowej religii nie przyjęli. Wydaje się, że ta trau­ matyczna metoda wpłynęła na ich mentalność w sposób kluczowy. Z jednej strony potomko­ wie owych saskich ocaleńców uznali ją za je­ dyną skuteczną i możliwą, z drugiej – zwolnili się z autentycznego głoszenia Ewangelii, dla­ tego skądinąd greccy Bizantyjczycy, jakimi byli dwaj mnisi, Cyryl i Metody, wzbudzali w nich niechęć, wręcz nienawiść. To tu tkwi źródło przekonania, że chrześcijaństwa się nie gło­ si – religię się narzuca, a każdy, kto tego nie akceptuje, winien zginąć. Z tych początków

wyrosło poczucie misji, które uległo wzmoc­ nieniu wraz z koroną królewską i cesarską dla Ludolfingów. Ich panowanie chyba wpisało się w idee władzy, jakiej Sasi potrzebowali. Na to w pewnym momencie mógł nałożyć się ów pierwiastek bizantyjski, który uformo­ wał mentalność późniejszych ludów wschod­ nioniemieckich. Chociaż źródeł zgubnej dla Europy mentalności imperialnej, jaka tu wy­ kiełkowała, jest z pewnością jeszcze więcej. U Słowian było dokładnie na odwrót. Nie lubili oni, gdy ktoś nad nimi sprawował władzę. Tę ostatnią tolerowali niechętnie, w stopniu ledwo zabezpieczającym ich prze­ życie, chociaż wolność cenili niekiedy wyżej. Poza tym, o ile ludy germańskie, protoplaści Niemców, wykorzystali średniowieczny uni­ wersalizm do centralizacji władzy, uniwersum słowiańskie, jeżeli kiedykolwiek istniało, roz­

udało się zapobiec. Jego sąsiedzi nie byli, być może każdy z innych powodów, zainteresowa­ ni jego likwidacją. Cesarstwo, mimo pewnych apetytów, miało wciąż problemy z Połabiana­ mi, którzy zdążyli jeszcze sporo mu zaszkodzić, a w pewnym momencie, za panowania nieja­ kiego Kruta, zdołali utworzyć coś w rodzaju państwa; niestety jednak ich konserwatyzm nie pozwolił na dalsze kroki. Późniejsze dzie­ je relacji piastowsko-niemieckich były różne – od konfliktów, w których symboliczne miej­ sce w naszej historii zajmuje obrona Głogo­ wa i bitwa na Psim Polu za czasów Bolesława Krzywoustego, do wpisania się przynajmniej części potomków tego władcy w politykę ce­ sarską, czasami ze względów koniunkturalnych, a czasem gospodarczych. Nasi przodkowie mieli nieustannie do czy­ nienia z sąsiadem czy też kilkoma sąsiadami

Niemieckiemu. Jako narzędzie do walki ze Sło­ wiańszczyzną zakładano je na ziemiach wy­ dartych tym ostatnim, z myślą o przesuwaniu obszaru posiadania, a więc ekspansji. To one dały początek późniejszej niemieckiej pań­ stwowości na ziemiach między Łabą a Odrą, a nawet dalej. Ostatni raz marchię „założo­ no” w… Republice Weimarskiej, gdy w 1922 roku utworzono na obszarach przygranicznych z II RP Marchię Graniczną Poznańsko-Zachod­ niopruską. Sam pomysł zastosowano jeszcze później, kiedy w 1939 roku Hitler utworzył Generalną Gubernię, która miała służyć osta­ tecznemu rozwiązaniu kwestii polskiej na wzór, jaki realizowano w marchiach od czasów śred­ niowiecznych. Marchia Brandenburska już po katastro­ fie państwa Piastów śląskich przerzuciła się na wschodni brzeg Odry, gdzie utworzył się

padło się błyskawicznie. Słowianie zachodni, najbardziej narażeni na ekspansję, nie wytwo­ rzyli centralnej władzy z drugiej strony Łaby, nie wpisali się też w tworzące się państwo pia­ stowskie. Kiedy przyjęło ono chrześcijaństwo, stało się dla Połabian wrogiem takim samym jak Sasi. Tylko nieliczne późne elity dostrze­ gały potrzebę budowania jakiejś wspólno­ ty państwowej z protoplastami Polaków. Tak czy tak, Słowiańszczyzna nad Łabą zniknęła w średniowieczu, oprócz dwóch wysp etnicz­ nych: jednej, istniejącej na zachód od tej rzeki i trwającej do wieku XVIII na obszarze, który do dziś dnia nazywa się Wendlandem i tylko nazwa przypomina o słowiańskich mieszkań­ cach kraju, i drugiej, trwającej szczątkowo po dziś dzień na Łużycach. Polityka nie znosiła i nie znosi pustki – na obszarach zagarniętych wyeliminowanym nie­ kiedy ze szczętem ludom pojawiły się państwa kolonialne. Z jednej strony miały one służyć narzuceniu ocalałym resztkom pierwotnych mieszkańców kultury i języka, z drugiej, jak mają państwa najeźdźcze w zwyczaju, stwo­ rzono tu bazę dla dalszego marszu na zachód.

silniejszymi od siebie. Za nieco niesłuszny sym­ bol zbliżenia piastowsko-niemieckiego słu­ żą do dziś postaci Henryka Brodatego i jego syna zwanego Pobożnym, bohatera bitwy pod Legnicą, który położył kres polityce zbierania ziem polskich z Dolnego Śląska. Dalsza de­ centralizacja władzy nad tą ziemią, wynika­ jąca z namnażania się kolejnych potomków książęcych i wypływająca z tego konieczność dalszego podziału nadodrzańskiej dzielnicy, najbardziej narażonej na wpływy polityczne, kulturowe, ale i gospodarcze zachodnich sąsia­ dów, niestety szybko dała o sobie znać. Cały Śląsk oderwał się od korpusu ziem polskich. Pozostała po nim jedynie słabnąca z latami pamięć o wspólnych dziejach. Początkowo do­ łączył on do Królestwa Czech, którego mniej lub bardziej uprawnione żądania terytorialne względem tej dzielnicy ziściły się w wieku XIV, by potem wraz z Koroną św. Wacława dostać się pod panowanie Habsburgów, a następnie drogą zbrojną wejść w skład kolejnej emanacji rozbójniczej państwowości, jaka na ziemiach słowiańskich zakładana była od średniowie­ cza – Pruso-Brandenburgii. Skomplikowane dzieje złych pomysłów politycznych Jednym z ważniejszych faktów historycz­ nych z perspektywy późniejszego konfliktu polsko-niemieckiego było założenie przez Albrechta Niedźwiedzia Marchii Branden­ burskiej w latach pięćdziesiątych dwunaste­

kolejny organizm, znany pod nazwą Nowej Marchii, choć przez następne kilkaset lat nie wykazała się ona dalszymi sukcesami teryto­ rialnymi z różnych, polityczno-demograficz­ nych powodów. Pamiętajmy, że cały czas ist­ niały również „inne Niemcy”, które lokowały cele polityczne gdzie indziej niż na wschodzie. Często było tak, że marchie musiały liczyć na własne siły i ponosiły nawet straty terytorial­ ne, jak w czasach Kazimierza Wielkiego, któ­ remu udało się, wykorzystując sprzeczności dynastyczne w obrębie cesarstwa, odzyskać na tym terenie Drahim i Czaplinek, a dalszej ekspansji i uzyskaniu dostępu do morza na obszarze Pomorza Szczecińskiego przeszko­ dziła śmierć monarchy. Chwilowo jednak roze­ rwał on kleszcze terytorialne brandenbursko­ -krzyżackie, jakie zwarły się nad Polską i po raz pierwszy stworzyły potencjalne zagrożenie geopolityczne dla bytu państwa. W ten sposób poruszony został temat drugiego tworu państwowo-kolonialnego w wielkim stopniu wpływającego na los Pol­ ski. W drugiej połowie lat dwudziestych trzy­ nastego wieku nieradzący sobie z najazdami pogańskich Prusów na Mazowsze książę Kon­ rad zaprosił do walki z nimi Zakon Krzyżacki, oddając mu do dyspozycji na Ziemię Cheł­ mińską, która stała się podstawę terytorialną państwa krzyżackiego. Rycerze zakonni bardzo szybko przeszli do ofensywy nie tylko wzglę­ dem pogan, ale również księcia. Dzieje zdrad

Piastowie Państwo pierwszych Piastów autentycznie op­ arte na etnosie słowiańskim, szybko ewoluu­ jące w kierunku tworzenia czegoś, co kilkaset lat później nazwane zostanie narodem, od początku zdawało sobie sprawę z zagrożeń. Jego pierwsi władcy musieli słyszeć o tym, co dzieje się na zachodzie. Najpierw jednak utrwalali swoje panowanie, jednoczyli słabo scalone ziemie i lud. Czasy Bolesława Chro­ brego cechuje szczególna specyfika – wład­ ca ten, znający elity cesarstwa choćby stąd, iż był swego czasu cesarskim zakładnikiem, miał chyba na celu stworzenie podobnego, wręcz lustrzanego, uniwersalnego słowiańskie­ go państwa pod swoim berłem. Jego czeskie i łużyckie aspiracje tudzież tworzenie suwe­ rennej prowincji kościelnej świadczą o tym aż nadto dobitnie. Odniósł w tym dziele sukces tylko częściowy – przesunął granicę królestwa najdalej na zachód w historii polskiej (tak ją trzeba określić) państwowości, uniezależnił się od cesarstwa, zmarł jako władca pod każdym względem suwerenny, stał się symbolem, do którego nawiązywali wszyscy, którzy cokol­ wiek myśleli o polityce zachodniej do czasu uzyskania przez Polskę ziem do Odry i Nysy. Nowe państwo nie było jednak tworem mocnym. Rozpad jego struktur, jaki nastąpił podczas panowania Mieszka II, był procesem tragicznym, choć jego skutkom dalekosiężnym

Feliks Koneczny patrzył na tę kwestię prosto: Polacy ucywilizowali się na sposób łaciński, a Niemcy – generalnie bizantyjski. Linia styku jest więc obszarem śmiertelnej walki dwóch wielkich metod ustroju życia zbiorowego. go wieku. Twór ten powstał na obszarach należących uprzednio do Obodrytów i Wie­ letów, choć warto wiedzieć, że jeszcze przez kilkadziesiąt kolejnych lat dzisiejsza dzielnica Berlina Köpenick była niejako stolicą suweren­ nego chrześcijańskiego państwa słowiańskie­ go, ciążącego wyraźnie ku pogrążonej w roz­ biciu dzielnicowym Polsce. Niemniej to stąd Germanie ruszyli na zachód bezpośrednio na ziemie piastowskie. Samo sformułowanie „Marchia” w nazwie państwowej jest historycznie bardzo znamien­ ne. Marchie jako swoiste okręgi wojskowe służące obronie granic przed napadami, za­ kładane za czasów Karola Wielkiego, dosko­ nale przydały się Sasom, a potem Cesarstwu

i niegodziwości krzyżackich są powszechnie znane. Ciekawostką jest to, że po dziś dzień zakon ten na Zachodzie cieszy się chyba do­ brą sławą – sam fakt, że istnieje nadal i dzia­ ła, świadczy o tym, że nie wszyscy, ze Stolicą Apostolską na czele, podzielają polski punkt widzenia na jego rolę w dziejach Europy. W każdym razie, korzystając z zasobów demograficznych ziem niemieckich i zachod­ nioeuropejskich oraz dogorywających co praw­ da, ale wciąż jeszcze istniejących nastrojów kru­ cjatowych, Zakon zdobył obszar Prus po to, by za jakiś czas przystąpić do dalszej ekspansji względem pogańskiej Litwy oraz bez skrupu­ łów zagrabić katolickiemu królowi polskiemu Pomorze Gdańskie i w konsekwencji połączyć


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

CZY CHARAKTER NARODOWY? się wspólną granicą z Brandenburgią. Kwestia pruska – i terytorialnie, i państwowo – stała się dla ostatnich Piastów na polskim tronie sprawą życia i śmierci. To ona była podstawą wielkiego planu politycznego unii z nawróconą na katoli­ cyzm Litwą i ekspansją terytorialną i kulturalną języka i cywilizacji polskiej na wschód. Owe po­ lityczne działania zaowocowały zatrzymaniem ekspansji krzyżackiej, a następnie odzyskaniem Pomorza nadwiślańskiego z Gdańskiem, w mię­ dzyczasie językowo i kulturowo zgermanizowa­ nym, a na dalszym etapie – wyeliminowaniem Zakonu nad Bałtykiem i wasalizacją ich państwa rządzonego przez Wielkiego Mistrza Albrechta Hohenzollerna. Elitom współczesnym wydarzeniu zwane­ mu dziś hołdem pruskim pewnie wydawało się, że to koniec problemów Korony i Litwy na

się Cesarstwo Niemieckie dziś nazywane II Rzeszą. Wydarzenie to było konsekwencją pierwszej koronacji w Królewcu, niejako kolej­ nym etapem budowania imperium. Akt wer­ salski wieńczył proces jednoczenia Niemiec dokonany przez Królestwo Prus – państwo w całości zbudowane poza obszarem będą­ cym częścią składową I Rzeszy. Czy było to więc dzieło Niemców, czy też może podbój Niemców przez Prusy – etniczny amalgamat o kulturze, co do której część inteligentnych Niemców znad Renu wypowiada się jako o ob­ cej, niemającej z niemiecką nic wspólnego? Tak czy tak, w naszej części Europy powstało zaborcze imperium, które starą zasadę eks­ pansji na wschód wprowadziło do oficjalne­ go obiegu. Jej symbolem po dziś dzień jest słynna Hakata, która miała służyć kolonizacji

Niemniej w tym wypadku nic takiego nie na­ stąpiło, oderwanie się Warszawy i chwilowo również Poznania od zaboru pruskiego zmie­ niło ową strukturę demograficzną w Prusach i ułatwiło temu państwu germanizację nowo zdobytych obszarów. W powstaniu napoleońskiego Księstwa Warszawskiego najpierw z ziem III i II zabo­ ru pruskiego, a potem z III i szczątków I au­ striackiego, kryje się mimo wszystko pewien symbol. Otóż granice traktatowe państw niemieckich nigdy już nie oparły się o Bug. Co prawda Generalna Gubernia w czasach II wojny światowej, uważana przez III Rzeszę za swoją część składową, chociaż nie jest to do końca jasne, odpowiadała mniej więcej gra­ nicom najdalszych XVIII-wiecznych zaborów, ale nie był to fakt wynikły z jakichkolwiek trak­

doktrynalna włoskiego faszyzmu, którą udało się nieco poskromić dopiero po utworzeniu w roku 1943 marionetkowej względem Rzeszy Włoskiej Republiki Socjalnej. Wszystko to pod względem politycznym jest dość skomplikowane, pod gospodarczym – nieco mniej. Już w I wojnie światowej Niemcy za cel stawiali stworzenie podporządkowa­ nego sobie środkowoeuropejskiego obszaru gospodarczego, w którym ewentualna Polska, gdyby w ogóle się wyłoniła, byłaby małym, wręcz karłowatym państewkiem rządzonym przez jednego z pruskich czy ogólnie niemie­ ckich dynastów. Zrastanie się gospodarcze za­ równo jej, jak i całego obszaru na wschód od ówczesnego cesarstwa byłoby początkiem asymilacji kulturowej, a z czasem także języ­ kowej; kto wie, jak długo przywrócone przez

W kontekście wielu wydarzeń historycznych i trudnych momentów historii często zastanawiamy się, od kiedy Niemcy w jakiejkolwiek postaci były wrogiem państwa i narodu polskiego.

80 rocznica Września

Piotr Sutowicz tym terenie. Niestety, historia pokazała ina­ czej. Po pierwsze utworzenie świeckiej dy­ nastii w Prusach, spowinowaconej z rządzącą w Marchii Brandenburskiej, zaowocowało za­ interesowaniem tej ostatniej ziemiami nadbał­ tyckimi. Tak jak Królestwo Polskie chciało ze względów gospodarczych posiadać dostęp do Bałtyku, tak samo Marchia Brandenbur­ ska łakomym okiem patrzyła na Pomorze Za­ chodnie, ale i na Prusy. Te drugie miały jeszcze jeden atut – leżały poza obszarem cesarstwa; władca Marchii był elektorem, ale niczym wię­ cej. Możliwości dokonywania podbojów przez Brandenburgię – która miała ekspansję w na­ turze – na obszarze starej Rzeszy były ograni­ czone również przez niewielką w stosunku do innych podmiotów siłę władztwa Hohenzol­ lernów. Dziedziczenie tronu pruskiego było zdarzeniem dla dynastii zbawiennym, a poza tym miało decydujące znaczenie, jeśli chodzi o uratowanie gasnącego, zdaje się, w szere­ gach władców i elit niemieckich poczucia ko­ nieczności ekspansji na wschód. Zresztą do czasu Rzeczpospolita była państwem na tyle potężnym, że raczej to państwa Rzeszy, w tym i Brandenburgia, mogłyby się obawiać marszu na zachód jej wojsk pod wodzą polskich het­ manów. Jak straszne były skutki takich dzia­ łań, mógł się przekonać elektor brandenbur­ ski po przejściu przez Marchię wojsk Stefana Czarneckiego w czasie szwedzkiego potopu, kiedy Państwo Obojga Narodów już słabło. W każdym razie wiek XVI i pierwsza połowa XVII na pewno należą niestety do straconych, jeśli chodzi o możliwość rozwiązania kwestii niemieckiej z polskiej perspektywy.

Królestwo Pruskie i nowe Cesarstwo Znana nam z historii nowożytna ekspansja Prus, a potem Niemiec na zachód, omal nie zakończona zagładą narodu polskiego, ewi­ dentnie opierała się na dwóch wydarzeniach historycznych, obu będących koronacja­ mi. Pierwsza z nich wydarzyła się w styczniu 1701 roku w Królewcu, kiedy to dotychczaso­ wy elektor brandenburski i książę w Prusach, Fryderyk, syn wasala Rzeczypospolitej, koro­ nował się na króla w „Prusiech”. Teoretycznie jego suwerenne królestwo było tworem lili­ pucim, albowiem obejmowało dawne obsza­ ry Prus Książęcych. Reszta, w postaci Marchii Brandenburskiej i większości Pomorza Szcze­ cińskiego, aczkolwiek bez Szczecina, była pod jego władzą, ale nie jako króla. Druga zaś koronacja miała miejsce w też w styczniu, ale 1871 roku w Wersalu, na gru­ zach pokonanej w wojnie Francji. Tu narodziło

niemieckiej, na razie w granicach cesarstwa. Po drodze jednak wydarzyło się całkiem sporo. Przede wszystkim osiemnastowieczne kró­ lewskie Prusy musiały wyeliminować z ogól­ noniemieckich dążeń Królestwo Saksonii. Dokonało się to po wojnach napoleońskich, kiedy zepchnęły one tamto państwo do roli drugorzędnego elementu politycznego. Naj­ ważniejsza jednak była ekspansja na wschód i realizacja zamierzeń, które – nawet jeśli ist­ niały w głowach margrabiów średniowiecz­ nych marchii – to nie zostały zrealizowane. Nie

tatów i generalnie nie cieszył się uznaniem międzynarodowym. W rzeczywistości więc początek wieku XIX był końcem niemieckiej ekspansji terytorialnej na wschód, co oczy­ wiście nie oznacza, że zjednoczone Niemcy nie podejmowały prób trwałego podboju w tym kierunku.

Imperium i narodowy socjalizm Marsz na wschód był paradygmatem nowo­

Ekskluzywizm niemiecki zawsze znajdzie sposób na radzenie sobie w takich sytuacjach i dla utrzymania swojego panowania potrafi cofnąć się, by stworzyć pozory autonomii kulturalnej, a zachować w rękach narzędzia gospodarcze. udało się to też Krzyżakom; chodzi mianowicie o zdławienie ostatniego katolickiego, słowiań­ skiego państwa na terenie Europy Środkowej. Czy Hohenzollernowie myśleli w kategoriach etnicznych? Część współczesnych historyków pewnie gotowa byłaby zaryzykować twier­ dzenie, że nie. Niemniej jednak wydaje się, iż ich celem była germanizacja całego zagar­ niętego z końcem XVIII wieku obszaru. Nic nie wskazuje na akceptację autonomii kulturalnej ziem polskich. Oczywiście losy Prus z granicą na Niemnie i Bugu, przy długim trwaniu mo­ głyby się potoczyć inaczej, niż wynikałoby to z zamierzeń polityki pruskiej. Ludność polsko­ języczna stanowiła ponoć 40% poddanych Fryderyka Wilhelma II. Sytuacja polityczna jego państwa w związku z wojnami napoleoń­ skimi była raczej słaba. Gdyby nie Rosja, pol­ scy poddani pewnie ogłosiliby niepodległość w prowincjach wschodnich. Zresztą zrobili to kilka lat później, wykorzystując dobrą passę Napoleona. W innych sprzyjających okolicz­ nościach mogliby w państwie osiągnąć więk­ szość, wykorzystując zjawiska demograficzne, organizując się i tworząc państwo w państwie. Czy po jakimś czasie Królestwo Prus sta­ łoby się państwem niemiecko-polskim, a kró­ lowie mówiliby po polsku, który to język stop­ niowo stawałby się urzędowym? Przykład monarchii Habsburgów pokazuje, że eksklu­ zywizm niemiecki zawsze znajdzie sposób na radzenie sobie w takich sytuacjach i dla utrzy­ mania swojego panowania potrafi cofnąć się, by stworzyć pozory autonomii kulturalnej, a zachować w rękach narzędzia gospodarcze.

żytnej niemieckiej państwowości przez cały wiek XIX aż do końca II wojny światowej. Okrą­ gła osiemdziesiąta rocznica napaści Niemiec na Polskę jest tylko przypomnieniem kolej­ nego etapu tych dążeń. Oczywiście cały czas trzeba podkreślać, że nie mamy tu do czynie­ nia z trwałą cechą narodu i społeczeństwa nie­ mieckiego, lecz politycznym faktem budowy centrum zjednoczonego już państwa narodo­ wego Niemców w oparciu o elementy, które tę kwestie stawiały w pierwszym szeregu dążeń. Nie jest tu ważne, kto akurat w tym państwie sprawował jakie funkcje, słyszy się bowiem czasem, że przecież Hitler był Austriakiem i Polska w roku 1939 mogła być jego sojusz­ nikiem, ponieważ jego dążenia mogły zostać ukierunkowane gdzie indziej. Może tak się wydawać, lecz wódz Trzeciej Rzeszy nie był kanclerzem Austrii i nie prze­ jawiał w związku z tym dążeń do odbudo­ wania monarchii habsburskiej ani nawet do panowania niemieckiego na Bałkanach. Szcze­ rze mówiąc, fakt napaści na Jugosławię i Gre­ cję nie wynikał z jego celów wojennych, lecz z niebezpiecznego układu geopolitycznego. Względem Grecji, zdaje się, nie miał żadnych planów politycznych, tak jak zresztą i wobec Jugosławii, gdzie w związku z tym poparł Chorwatów wbrew Włochom chyba, bo tak mu było wygodnie. Jedyne, na czym mu, zdaje się, zależało, to na nazyfikacji państw sprzy­ mierzonych i wasalnych, a niechęć do podda­ nia się ideologii nazistowskiej wyrażana przez generała Franco irytowała go w największym stopniu, tak jak daleko posunięta odrębność

Niemców Królestwo Polskie byłoby polskie. Względem okupowanego w czasie I wojny światowej obszaru Królestwa Kongresowego Niemcy wcale nie kierowali się jakąś widocz­ ną zasadą humanitaryzmu. Przypadek ludo­ bójstwa i zniszczenia miasta, jaki miał miejsce w Kaliszu, okazał się tylko przygrywką do tego, co spotkało naród polski ponad dwadzieścia lat później. Tak jak w średniowieczu, celem polityki całych Niemiec było panowanie go­ spodarcze i polityczne na wielkim obszarze, ale najlepiej bez Słowian, spośród których wiodącą grupą w wieku XX byli Polacy.

Kwestia polska Oczywiście rodzi się pytanie, czemu Niemcy tak jawnie dali poznać, że przede wszystkim chcą wyeliminowania Polaków. Fakt ten wydaje się być złożony, choć z drugiej strony – prosty. Jak napisałem na początku, Słowianie są ludem specyficznym, niechętnie tworzą państwa i źle się czują, będąc podporządkowani silnej wła­ dzy, co nie znaczy, że są głupi. Polacy, przyj­ mując wieki temu cywilizację łacińską, trafili w sedno swej pierwotnej mentalności. Łaciński sposób organizacji życia, oparty na wolności osoby ludzkiej, rodzinie, samorządzie i zasa­ dzie partycypacji, odpowiadał ich cechom charakteru. Stąd też wynikało ich przywiąza­ nie do katolicyzmu, który moralność i prawdy wiary traktował z dużą łagodnością. Jeśli go zestawić na przykład z bizantyjskim prawo­

11

powieści rycerze zakonni zostali ukazani nega­ tywnie, co przebiło się nie tylko do polskiej, ale i światowej opinii publicznej. Podobno, co jest znamienną ciekawostką, Krzyżacy byli niezwykle popularną książką w zachodnich Niemczech, co każe myśleć, że jeszcze w koń­ cu XIX wieku dominacja mentalności prusko­ -brandenburskiej nad całym narodem nie była taka oczywista. W końcu to nie kto inny, jak wielki uczeń Konecznego, zmarły w 1970 roku Anton Hilckman, jako Niemiec wzywał do zerwania pruskiej okupacji nad plemionami niemieckimi. Byłoby to niewątpliwie rozwiąza­ niem kwestii niemieckiej nie tylko z polskiego, ale w ogóle europejskiego punktu widzenia. Niemniej jednak owa mentalność pru­ ska, narzucona całym Niemcom, odnosiła tym większe sukcesy w ich głowach i poglą­ dzie na świat, im dalsza była od zrealizowa­ nia wizja podboju, jaka się za nią kryła. Kres niemieckiego panowania na znacznej części Pomorza Gdańskiego, w Wielkopolsce i na części Górnego Śląska wzmocnił tylko dą­ żenie do rewindykacji i dalszego podboju, a kolejne klęski zadawane wojskom III Rzeszy spiralę nienawiści napędzały. Czasami słabła ona w sytuacji, kiedy zastanawiano się, czy nie można by Polaków choćby na chwilę wprząc jednak w wysiłek militarny narodu niemieckie­ go. W tym względzie Polacy, zdaje się, mieli więcej instynktu samozachowawczego i ro­ zumu niż przedstawiciele nacji zachodnioeu­ ropejskich, kolaborujących militarnie z nazi­ zmem na większą i mniejszą skalę, czy Ukraińcy, którzy dali się uwieść mrzonkom o tym, że za fakt bycia pachołkami Hitlera będzie im dane posiąść swoje własne państwo. Oczywiście Niemcy Wschodem pogardzali i prędzej czy później pokazaliby i temu narodowi swoje cele wojenne. Niemniej, skoro ci na razie zgodzili się mordować żydów, komunistów i Polaków, zaoszczędzając okupantom nie tylko rąk, ale i naboi, gdyż do zabicia człowieka wystarczyły widły lub pałka, to czemu z takich usług nie skorzystać? Dla niemieckiej polityki wschodniej Polacy byli więc najgorszym przeciwnikiem i zawali­ drogą. Raczej mrzonką jest myślenie, że dałoby się zachować suwerenność, idąc na daleko po­ suniętą współpracę z Hitlerem. Klęska wrześ­ niowa jest wynikiem błędów politycznych po­ pełnionych nie we wrześniu roku 1939, lecz znacznie wcześniej. Klęska Niemiec wpisuje się natomiast jed­ noznacznie w proces odsuwania się ich pań­ stwowości od wschodu, oczywiście wbrew ich dążeniom. Analizując historię choćby od cza­ sów koronacji króla w „Prusiech” w początku wieku XVIII, powinni oni wyciągnąć daleko idące wnioski. Czas dominacji marchii wschod­ nich ostatecznie muszą zamknąć na kartach hi­ storii, a miejsce Niemiec, takich czy innych, nie jest na wschodzie Europy. Zdaje się, że zrozu­ mienie tego faktu nie przychodzi łatwo elitom niemieckim. Przykładem może być choćby to, że po likwidacji NRD i zjednoczeniu państwa stolica na powrót została przeniesiona do Ber­ lina. Jest to dość znamienne. Czy uspokojeniu Polaków może sprzyjać okoliczność ustanowie­ nia ośrodka stołecznego tak dużego politycz­ nego bytu tuż przy naszej granicy? Właściwie, lokując tak a nie inaczej sto­ licę zjednoczonych Niemiec, elity polityczne tego kraju straciły możliwość uczynienia gestu, który pozwoliłby trwale unieszkodliwić starą pruską antypolską mentalność. Inne działania, czynione względem nas w „białych rękawicz­ kach”, przypominają te z okresu między Rapal­ lo a paktem Ribbentrop-Mołotow. Jedynym, co na razie znacznie wiąże ręce wielkomocar­ stwowej polityce Niemiec, są dość trwałe kło­ poty demograficzne i demobilizacja moralna części społeczeństwa; siła ekonomiczna kraju jest jednak nadal duża. Czas pokaże, o jakich daleko idących skutkach można tu mówić. Po­ lityka polska powinna być na wszystko przy­ gotowana, tymczasem zachowanie części elit i potworne niszczenie świadomości historycz­ nej społeczeństwa na pewno nie wróży nam niczego dobrego i oby szybko ów sterowany proces został zatrzymany, nim będzie za póź­

Polacy, przyjmując wieki temu cywilizację łacińską, trafili w sedno swej pierwotnej mentalności. Łaciński sposób organizacji życia, oparty na wolności osoby ludzkiej, rodzinie, samorządzie i zasadzie partycypacji, odpowiadał ich cechom. sławiem i sposobem sprawowania rządów, czy niemieckim odłamem bizantynizmu, innym od tego pierwszego, ale jednak mającym mocne skłonności totalitarne, to uzyskamy jedno­ znaczną odpowiedź, że dla Polaków nie były one możliwe do przyjęcia. Stąd tylko Polakom, jeśli chodzi o sąsia­ dów Niemiec, udało się stworzyć państwo, które powstrzymało ich ekspansję; tylko oni wytworzyli tkankę społeczną, która mogła przetrwać bez państwa, cały czas wytwarzając narodową elitę, która w wieku XIX osiągnęła sławę światową. To przecież Sienkiewicz zbe­ letryzował konflikt polsko-krzyżacki. W jego

no. Najlepszym, choć gorszącym jego symbo­ lem czy też obrazem w ostatnich tygodniach jest spór wokół Półwyspu Westerplatte, przy okazji którego możemy zobaczyć, jak w niektó­ rych miastach Ziem Zachodnich dokonuje się odwrót od polskości i przyjmowanie niemie­ ckiej polityki historycznej, słabo zamaskowa­ nej poczuciem lokalności bądź – zależnie od okoliczności – fałszywie rozumianym dziedzi­ ctwem europejskim. Wolne Miasto Gdańsk już istniało – jako błąd polityki międzynarodowej, który stał się jedną z cegiełek do tragedii, jaką była II wojna światowa. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

12

DALEKI WSCHÓD

K

en Lee jest Hongkończykiem mieszkającym w Polsce. W czerwcu był jednym z organizatorów na pl. Zamkowym w Warszawie pikiety solidarności z protestującymi w Hongkongu. Lee jest także jednym z autorów listu do polskich parlamentarzystów apelującego o poparcie dla walczących o wolność Hongkończyków. Jak wygląda sytuacja w Hongkongu? Od momentu rozpoczęcia, protesty przeciwko zmianom w prawie dotyczącym ekstradycji nasilają się. Dochodzi do częstszych starć pomiędzy demonstrującymi a policją. Siły policyjne zaczynają używać coraz bardziej brutalnej broni i metod, by atakować protestujących i niewinnych obywateli. Trzej z manifestujących zostali zranieni przez policyjne gumowe pociski; gazy łzawiące są rozprzestrzeniane obok budynków mieszkalnych; doszło do przypadków pobicia, a nawet torturowania przez policję zatrzymanych uczestników protestów. Tymczasem policja nie podjęła żadnych działań, aby zapobiec

Pikieta Hongkończyków na pl Zamkowym w czerwcu br.

Wydarzenia w Hongkongu będą miały wpływ na naszą wolność Hongkong to dziś miejsce, na które zwraca uwagę cały świat – to tam na ulice wychodzą miliony obywateli w proteście przeciwko pogłębiającej się kontroli ze strony Chin. Aby przybliżyć to, co dzieje się w Hongkongu, oddaliśmy głos samym Hongkończykom. Wywiady przeprowadziła Hanna Shen. uzyskane w Kenii zostaną przesłane bezpośrednio do Chin. Nie tak dawno w Polsce aresztowano pracownika Huawei, który prawdopodobnie szpiegował dla Chin. To jest znak, że Polska jest teraz zagrożona przez Chiny. Biały terror, brutalne tłumienie demonstracji, inwigilacja, czyli to, co rząd komunistyczny stosował w Polsce w ostatnim stuleciu, jest teraz prowadzone przez rząd Hongkongu. Ludzie w Hongkongu naprawdę potrzebują światowego wsparcia w walce z dyktaturą. Jeśli Hongkong upadnie, Chiny będą bardziej agresywne w swoich planach ekspansji.

Chapman Chen podczas protestu w HK

List otwarty do polskich parlamentarzystów Szanowni Państwo Posłowie i Senatorowie, esteśmy grupą obywateli Hongkongu mieszkającymi w Polsce. Prag­ niemy zachęcić Państwa, abyście stanęli po stronie Hongkończyków walczących teraz o swoje wolności. Od czasu tzw. Rewolucji Parasoli w 2014 r. sytuacja dotycząca praw człowieka w Hongkongu bezprecedensowo pogarsza się. I tak na przykład księgarze, którzy sprzedawali pozycje krytyczne wobec rządu w Chinach kontynentalnych, zostali uprowadzeni, wielu działaczy politycznych otrzy­ mało niewspółmierne do winy wyroki więzienia za udział w pokojowych protestach, a legalnie wybrani deputowani zostali pozbawieni mandatów w procesie, który był faktycznie politycznym show. Skumulowany efekt takich działań sprawił, że sytuacja polityczna w Hongkongu stała się bardzo napięta, a zaufanie do rządu spadło. Próba ze strony rządu Hongkongu, aby szybko procedować ustawę o ekstrady­ cji, która zagroziłaby integralności systemu prawnego miasta, pobudziła skrywany do tej pory gniew społeczeństwa i doprowadziła do protestów na szeroką skalę. Ankieta przeprowadzona na Uniwersytecie Hongkongu pokazuje, że zaufanie do policji i rządu jest rekordowo niskie. Ze względu na przemoc stosowaną przez policję, i po odmowie przez władze spełnienia żądań protestujących, ta polaryzacja pogłębia się. Młodzi ludzie, którzy twier­ dzą, że czują się pozbawieni praw, wychodzą na ulice, twierdząc, że „nie mają innego rozwiązania”. Jednocześnie Hongkończycy obawiają się, że komunistyczne władze Chin mogą użyć siły wojskowej, by spacyfikować pokojowe protesty, tak jak to zrobiły w czerwcu 1989 r. na Tiananmen. Protestujący w Hongkongu, głównie młodzi ludzie, są ofiarami kryzysu humanitarnego. Poniżej kilka filmów wideo pokazujących to: • 721 Mob attacked protesters, https://youtu.be/fDtM3dEJdHo •  How China is framing the Hong Kong Protests, https://youtu. be/cMkkS_pZX1Q • History of Hong Kong Protest, https://youtu.be/ya66NBxIA_I Hongkończycy zawsze podziwiali ducha Polaków, którzy w obliczu tyra­ nii i ucisku wybrali wolność i demokrację oraz zmienili kraj i bieg historii. W tym duchu Solidarności prosimy o publiczne okazanie solidarności z obywatelami Hongkongu, którzy teraz walczą o swoją wolność.

J

Z wyrazami szacunku, PL4HK – Supporting Hong Kong from Poland, www.facebook.com/PL4HK · WhatsApp: +48 572644118

i powstrzymać przemoc ze strony triad wobec obywateli Hongkongu. Od czasu rozpoczęcia protestów w czerwcu aresztowano ponad 700 obywateli, ponad 100 jest rannych i 3 jest w stanie krytycznym. Protestujący cały czas domagają się całkowitego wycofania prawa dotyczącego ekstradycji, powołania komisji śledczej w sprawie brutalności policji, zaprzestania określania protestujących jako „uczestników zamieszek”, amnestii dla aresztowanych i powszechnych wyborów zarówno do Rady Legislacyjnej, jak i na szefa administracji Hongkongu. Jednak rząd odrzuca wszelkie możliwe ustępstwa lub zgodę na te żądania. Proponuje teraz wprowadzenie stanu wyjątkowego, co dałoby nieograniczone uprawnienia szefowi administracji, na przykład możliwość wprowadzenie zakazu działania mediów, blokadę internetu, aresztowanie obywateli bez wystarczających dowodów. W Hongkongu zapanuje wtedy totalitaryzm. Dlaczego uważa Pan, że polscy posłowie i senatorowie powinni poprzeć protestujących w Hongkongu?

Trzydzieści lat temu świat stał po stronie Polaków i innych walczących o wolność narodów żyjących pod kontrolą sowiecką. Dziś Hongkong stoi w obliczu zagrożeń ze strony komunistycznych Chin. Na naszych oczach kończy się wolność wypowiedzi i rządy prawa w moim mieście. Jako naród, który kocha wolność i cieszy się nią, Polska powinna okazywać solidarność z Hongkongiem. I nie jest to tylko problem Hongkongu. Chiny, m.in. poprzez ekspansję gospodarczą, stanowią zagrożenie dla reszty świata, także dla Polski. Polska jest jednym z krajów sygnatariuszy chińskiej inicjatywy Nowego Jedwabnego Szlaku. To nie jest zwykła współpraca gospodarcza między Chinami a państwami, które się w to angażują. Jest to kolonizacja. Na przykład rząd Sri Lanki zmuszony był scedować strategiczny port na rzecz Chin, aby spłacić swój dług. W Kenii rząd musi udzielić chińskiej firmie pozwolenia na dostęp do krajowego systemu informacyjnego, ponieważ korzysta z chińskiej technologii. Zasadniczo wszystkie informacje

Gdy rozmawia Pan z Polakami, czy ma Pan wrażenie, że rozumieją, jak ważne jest to, co dzieje się teraz w Hongkongu? Kiedy rozmawiam z Polakami, to okazuje się, że nie rozumieją znaczenia tego, co dzieje się w Hongkongu. Niektórzy z nich słyszeli o protestach, ale tak naprawdę nie wiedzą o żądaniach i o sytuacji w Hongkongu. Głównie dlatego, że protesty nie są w ogóle relacjonowane przez polskie media. Dlatego poprzez nasz list chcemy zwrócić uwagę opinii publicznej w Polsce. Mamy nadzieję, że zwrócą uwagę na niego także media. Musicie zrozumieć, że prędzej czy później to, co wydarzy się w Hongkongu, będzie miało wpływ na was, na wasze wolności.

C

hapman Chen hongkoński dziennikarz, był jednym z założycieli internetowego radia „My radio”. Obecnie prowadzi dwujęzyczny portal informacyjno-publicystyczny Hong Kong Bilingual News. W jednej swoich wypowiedzi porównał Pan sytuację w Hongkongu do wojny polsko-bolszewickiej. Tak. W 1920 r. Polacy powstrzymali ekspansję komunizmu. Dzięki poświęceniu i odwadze Polaków imperializm komunis­tyczny został ograniczony i nie powrócił aż do drugiej wojny światowej, dwie dekady później. Dziś podobnie Hongkong znajduje się na pierwszej linii między wolnym światem a komunistycznymi Chinami. Podstawowymi wartościami w Hongkongu są wolność, chrześcijańska miłość, równość oraz konfucjańska dobrotliwość. Te wartości są całkowicie niezgodne z systemem w ChRL. Hongkong nie chce być jak Chiny. Zachód powinien pomóc Hongkongowi w tym oporze wobec komunistycznych Chin i uniknąć w ten sposób powtórzenia błędu brytyjskiej polityki ustępstw w latach 30. XX wieku, która pozwoliła nazistowskim Niemcom na przejęcie kontroli nad innymi terytoriami. Czyli Hongkong broni się przed ideologią komunistyczną i państwem, które przypomina nazis­ towskie Niemcy. Chiny są podobne do nazistowskich Niemiec w trzech aspektach: ekspansjonizmu, totalitaryzmu i ultranacjonalizmu. Chiny najwyraźniej są zdecydowane eksportować na cały świat chiński model rządzenia, który jest połączeniem nazistowskiego totalitaryzmu i kapitalizmu państwowego. Jeśli chodzi o ekonomię, Pekin stosuje gospodarkę planową i interwencjonistyczną. Model inwestycyjny Chin w innych krajach toleruje korupcję i brak przejrzystości. Pod względem politycznym chiński model charakteryzuje się tłumieniem demokracji, wolności i praw człowieka. Jeśli chodzi o ekspansjonizm, Chiny starają się kontrolować gospodarkę innych krajów za pomocą inicjatywy

Nowego Jedwabnego Szlaku oraz infiltrować inne kraje we wszystkich dziedzinach przez tradycyjne i nietradycyjne szpiegostwo, np. wykorzystując chińskich imigrantów, biznesmenów, naukowców i studentów. Mówił o tym min. Christopher Wray, szef FBI. Chiny twierdzą również, że większość Morza Południowochińskiego należy do nich i zbudowały tam wyspy pod bazy wojskowe. Jeśli chodzi o totalitaryzm – Chiny, podobnie jak nazistowskie Niemcy i sowiecka Rosja, rządzone są przez jedną partię kierowaną przez jednego dyktatora, Xi Jinpinga, o absolutnej władzy, który objął urząd prezydenta na całe życie. Istotą totalitaryzmu jest propaganda i pranie mózgów. „Kłamstwo powtórzone 1000 razy stanie się prawdą” – powiedział Goebbels. I tak kontrolowane przez państwo media w Chinach i Hongkongu, a nawet za granicą, fałszywie twierdzą, że obecne protesty w Hongkongu są organizowane przez USA, a protestujący są opłacani przez CIA. W rzeczywistości Chiny kupiły większość mediów w Hongkongu, zarówno głównego nurtu, jak i online. Pekin kupuje też media zagraniczne i „pracuje nad” zagranicznymi dziennikarzami, aby „dobrze opowiadali historię Chin”. Na przykład China Global Television Network, międzynarodowy oddział państwowej China Central Television (CCTV), jest przykładem takiej szybkiej ekspansji medialnej Chin na całym świecie. Jej celem, według słów prezydenta Xi Jinpinga, jest „dobrze opowiadać o Chinach”. W efekcie dobre opowiadanie historii Chin oznacza pracę na rzecz ideologicznych celów państwa. Jeśli chodzi o ultranacjonalizm, Chiny twierdzą, że etniczni Chińczycy na całym świecie należą do Wielkich Chin i powinni być wobec nich lojalni. Podobnie jak nazistowskie Niemcy podżegały Niemców, podkreślając potrzebę „naprawienia” upokorzenia, jakie Niemcy poniosły w I wojnie światowej, tak Chiny często wyolbrzymiają stuletnie narodowe upokorzenie, czyli okres interwencji i imperializmu mocarstw zachodnich i Japonii w Chinach w latach 1839–1949. Tak jak nazistowskie Niemcy twierdziły, że rasa aryjska jest najwyższą rasą na świecie, tak Chiny wciąż propagują, że Chiny są największym krajem o wspaniałej cywilizacji, liczącej 5000 lat. Tak jak apel niemieckiego nazizmu do przeciętnego Niemca polegał na obietnicach ekonomicznego odrodzenia i wspólnoty narodowej (Volksgemeinschaft), tak Komunistyczna Partia Chin mówi do przeciętnego Chińczyka o odnowie gospodarczej i dowodach na „erę największego bogactwa” Chin. Ważnym elementem ultranacjonalizmu jest czystka etniczna lub ludobójstwo. Chiny utworzyły obozy koncentracyjne podobne do Auschwitz w prowincji Xinjiang, aby uwięzić tam miliony niewinnych Ujgurów. Ponadto policja w Hongkongu utworzyła obozy koncentracyjne w San Uk Ling na granicy między Hongkongiem a Chinami, w celu przetrzymywania tam dysydentów, w tym kobiet i dzieci, z których wielu jest torturowanych. Kobiety, które brały udział w protestach, są tam rozbierane do naga i wykorzystywane seksualnie. Co więcej, od początku ostatnich protestów w Hongkongu policja wystrzeliła 2000 naboi z bardzo trującym, zawierającym wysoki poziom cyjaniny gazem łzawiącym, nie tylko na ulicach, ale także w domach osób starszych, budynkach mieszkalnych, na stacjach kolejowych, stacjach metra. To naprawdę budzi skojarzenia z komorami gazowymi, takimi jak te wykorzystywane przez nazistowskie Niemcy do eksterminacji

Żydów. Tak jak nazistowscy Niemcy nazywali Żydów szczurami, tak chińska agencja Xinhua, hongkońska policja i niektórzy hongkońscy ustawodawcy sprzyjający KPCh poniżają protestujących, nazywając ich karaluchami, które muszą zostać unicestwione bez litości. Jednym z interesujących aspektów protestów jest udział w nich chrześcijan. Protesty mają nawet chrześcijański hymn Śpiewajcie Alleluja Panu. Ta pieśń jest śpiewana w czasie protestów nie tylko przez chrześcijan. Myślę, że ma to wielorakie znaczenie. Po pierwsze, pokazuje, że prawdziwą moc ma Bóg. Pekin, władza i policja w Hongkongu wydają się mieć nieograniczoną władzę, ale tak naprawdę to Bóg jest wszechmocny. Jest Panem życia, miłości i sprawiedliwości. Jemu ufamy. Dlatego Dawid mógł pokonać Goliata. Hymn protestujących demonstruje, że jedną z podstawowych wartości w Hongkongu jest chrześcijańska miłość. W Hongkongu żyje około 900 tysięcy chrześcijan. Myślę, że Śpiewajmy Panu Alleluja na ulicach protestującego Hongkongu to wyraz przekonania, że Jezus musi być po naszej stronie. Kilka dni temu w wywiadzie dla jednej z polskich gazet szef polskiego MSZ wyraził solidarność z obrońcami wolności w Hongkongu. Powiedział, że „to wsparcie ma nie tylko aspekt osobisty, ale leży również w interesie Polski, ponieważ państwa demokratyczne generalnie nie zagrażają innym państwom”. Jak

odbierają to stwierdzenie Hongkończycy? My, Hongkończycy, jesteśmy wdzięczni ministrowi Czaputowiczowi za wyrażenie solidarności z tymi, którzy bronią wolności w Hongkongu. Rzeczywiście leży to w interesie Polski. W marcu 2019 r. Komisja Europejska ostrzegła swoich członków przed „rosnącą potęgą gospodarczą Chin i wpływami politycznymi”. Były minister obrony narodowej Polski Antoni Macierewicz już w 2015 r. (zanim jego partia wygrała wybory) nazwał inicjatywę Nowego Jedwabnego Szlaku „zagrożeniem dla Polski”, projektem będącym „częścią chińskiej ekspansji, współpracą między Europą Zachodnią a Rosją i Chinami, wypychającą wpływy Stanów Zjednoczonych z regionu”, czymś, co może prowadzić do eliminacji niezależnego istnienia Polski. Jest takie chińskie powiedzenie: „Ludzie atakowani przez tę samą chorobę sympatyzują ze sobą”. Polska i Hongkong mają wspólnego wroga, tj. komunizm. Współczesna Polska powinna wystrzegać się ze strony Chin pułapki zadłużenia, żądzy przejęcia polskich kopalń i podstępnej gry na osłabienie pozycji Polski w NATO. Porozmawiajmy na koniec o polityce prezydenta Trumpa wobec Chin i Hongkongu. Niektórzy twierdzą, że fakt, że Trump tak jasno stwierdził, że jakiekolwiek rozwiązanie wojskowe w Hongkongu zaszkodzi rozmowom handlowym, powstrzymuje Pekin od użycia siły, jak to miało miejsce na Placu Tiananmen. Jak Hongkończycv postrzegają politykę Trumpa wobec Chin? Prezydent Donald Trump jest pierwszym amerykańskim prezydentem, który umieścił kwestię Hongkongu w programie negocjacji między USA a Chinami. Trump jest również pierwszym prezydentem USA, który otwarcie wyraził zaniepokojenie bezpieczeństwem Hongkończyków. Jest ponadto jednym z niewielu amerykańskich prezydentów, którzy odwiedzili Hongkong (zanim został prezydentem przyp. HS). Nic dziwnego, że większość obywateli Hongkongu kocha prezydenta Trumpa i docenia to, co robi dla Hongkongu i Chin. Mimo że Hongkong jest bardzo uciskany przez Chiny, nadal jest przydatny dla USA jako ośrodek międzynarodowego wywiadu, centrum geopolityczne, finansowe i kulturalne oraz jako pięta achillesowa Chin. Nawet jeśli sytuacja Hongkongu bardzo się pogorszy, gdy prezydent Trump zniszczy komunistyczne Chiny, Hongkong – mając 170 lat solidnych podstaw – odrodzi się. K

Autor poniższego tekstu wysłał go do redakcji „Dziennika Polskiego”, zbulwersowany treścią opublikowanego przez gazetę artykułu. Nie doczekał się odpowiedzi ani sprostowania ze strony „Dziennika Polskiego”. Swój list przysłał więc do naszej redakcji, a my go publikujemy, podzielając jego zdanie, że sprawa jest ważna.

List do redakcji „Dziennika Polskiego”

Bezmyślność czy nieuczciwość? Paweł Tarnawski

W

jednym z niedawnych wydań „Dziennika Pols­kiego” można było zobaczyć zdjęcie tancerzy w egzotycznych strojach pod­ pisane „Chińczycy z tybetańskiej grupy etnicznej”. Gdybym coś takiego zobaczył na stronach Sputnika, pewnie przeszedłbym nad tym do porządku dziennego. Zobaczywszy coś tak kuriozalnego na stronie prestiżowej gazety w Polsce, jestem zszokowany. Wyobraźmy sobie rycinę przedstawiającą folklor poznański w XIX wieku i podpis: „Niemcy z polskiej grupy etnicznej”. Ewentualnie w tym samym czasie tańczących warszawiaków określonych jako „Rosjanie z pol­ skiej grupy etnicznej”. Zapewne każdy redaktor „Dziennika Polskiego” byłby oburzony i stwierdził, że autorzy podpisu albo wykazali się skrajną niekompetencją, albo nieuczciwością. Dla przypomnienia – Tybet pozostaje pod chińską okupacją od ok. 70 lat, czyli niemal dwa razy krócej niż trwały zabory Polski. Okrucieństwo władz okupacyjnych przewyższa wielokrotnie wszystko, co wymyślili za­ borcy Polski. Na porządku dziennym są najstraszliwsze tortury, jakich nie wymyśliłaby nie tylko carska Ochrana. Nawet gestapowcy wiele mogliby się nauczyć od funkcjonariuszy bezpieki ChRL. Podobnie jak w przypadku okupowanej w czasie drugiej wojny świato­ wej Polski, państwo tybetańskie ma funkcjonujący legalny rząd na uchodź­ stwie. Początki pisanej historii państwa tybetańskiego sięgają pół tysiąca lat przed Mieszkiem I. Kiedy o Polsce nikomu jeszcze się nie śniło, Tybe­ tańczycy budowali klasztory i pisali książki. Jaki cel postawił przed sobą „Dziennik Polski” zamieszczając kuriozalny podpis o „Chińczykach z tybetańskiej grupy etnicznej”? Nawet degradacja poziomu wiedzy ogólnej postępująca od jakichś dwudziestu lat nie uspra­ wiedliwia błędu. Może jednak nie jest to błąd? Może ambasada Chin czy przybudówka chińskich służb zwana Instytutem Konfucjusza ufundowała ostatnio redakcji jakąś przyjemną wycieczkę do Kraju Środka? Może przy okazji jakiś tani przeszczep z Tybetańczyka świeżo po egzekucji? O tempora, o mores… Żeby uniknąć nieporozumień w przeintelektualizowanej redakcji – to nie po chińsku ani nie po tybetańsku). K


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

13

PRZEZ KRESY

Piękno przyrody i bolesna historia. Bezkresne rozlewiska i zapomniane cmentarze. Polscy strażnicy pamięci i chwała zwycięstw z 1920 roku – czyli kontynuacja podróży w ramach letniej akcji Radia WNET mało znanymi szlakami Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej i współczesnej Ukrainy.

Ukraiński Zwiad WNET

Podróż przez Polesie Tekst i zdjęcia – Paweł Bobołowicz

J

eszcze zanim dotrę do Kowla, czytam o historii zagonu na Kowel we wrześniu 1920 roku, dokonanego przez tzw. grupę majora Bochenka. Ten zagon był wyjątkowy – bo to nie uderzenie kawaleryjskie, lecz zmechanizowane. Ataku na tyły sowiec­kich wojsk dokonano m.in. przy użyciu lekkich samochodów pancernych, które okazały się wyjątkowo skuteczne dzięki swej szybkości przemieszczania i możliwości prowadzenia ognia. Zagon okazał się sukcesem, a bolszewicy musieli opuścić miasto, które stanowiło dla nich bazę zaopatrzeniową frontu. Niestety dziś w mieście nie ma

żadnego upamiętnienia tamtych walk z sowietami. A polskie zwycięstwo pozostaje pogrzebane pod sowiecką dominacją na tych terenach po 1944 roku. Pozostaje mieć nadzieję, że stulecie wspólnego polsko-ukraińskiego triumfu nad sowietami na nowo obudzi pamięć o wydarzeniach roku 1920. Do Kowla dojeżdżam dopiero koło południa. Nad miastem wiszą ciężkie chmury i ponieważ chcę uniknąć deszczu, muszę tym razem odwiedziny Kowla bardzo skrócić. W samym centrum miasta spotykam małżeństwo z Polski. Państwo Hargotowie przyjechali z Brzegu. To ich pierwsza wyprawa na Wołyń, chociaż wcześniej odwiedzali Lwów, ale pan Jacek mówi, że mieli pewne obawy przed przyjazdem w strony, z których pochodziła ich rodzina. Wymienia miejscowości Rożyszcze, Wincentówka, Krzemieniec, Francuzy. „Stąd pochodził mój ojciec. Nie wiem, czy jeszcze jest Wincentówka, podobno została spalona przez Ukraińców. Ale też Ukraińcy ostrzegli moją rodzinę, że będą »rezat’« i dzięki temu rodzina przeżyła”. Pierwsze wrażenia nie potwierdzają wcześniejszej niechęci do odwiedzin Wołynia, a pan Jacek nawet chwali ukraińskie drogi. Kowel przez lata był punktem, z którego rozpoczynały się poszukiwania rodzinnych historii i miejsc dla wielu Polaków. Przez lata w niezwykły sposób pomagał w tym Anatol Franciszek Sulik. Chociaż był historykiem amatorem, był niezrównanym znawcą Wołynia, a przede wszystkim pozostanie osobą, która wskrzeszała pamięć o Polakach pomordowanych na Wołyniu,

o miejscach ich pochówków, budziła z zapomnienia imiona ofiar, przywracała pamięć o miejscach i historiach. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy się wiele lat temu w Kowlu, od razu powiedział: „Bobołowicz? Rodzina z Kamienia Koszyrskiego? Mam zdjęcia w swoim albumie, których pewnie nigdy nie widziałeś”. Jeszcze w 2013 roku współorganizowaliśmy pielgrzymkę lubelskiego NSZZ Solidarność na Wołyń. Anatol Sulik próbował też przywrócić pamięć o mordach dokonanych przez NKWD w Kowlu po 1939 roku. Pokazywał miejsca masowych grobów, ale ten temat wciąż pozostaje niewyjaśniony.

A

natol Sulik zmarł w 2014 roku w wieku 62 lat. Nie zdążył opowiedzieć wszystkich historii, ale Instytut Pamięci Narodowej policzył, że przeprowadził pełną inwentaryzację 12 cmentarzy, odnalazł blisko 1200 polskich grobów, na których udało mu się odczytać ponad 660 nazwisk. Docierał na cmentarze rowerem, zrobił setki zdjęć i map, dokumentując polską obecność na Wołyniu. Pisał też opowiadania o Polesiu, sam się czuł Poleszukiem. W 2013 roku w jednym z listów do mnie przyznał: „chociaż jestem Poleszukiem, to cenię do niemożliwości niemiecką punktualność! Ale czy tak niemiecką? Przed wojną w Rzeczypospolitej było tak samo!”. Przez jego smutne opowieści zawsze przebijała też nuta optymizmu, a pomimo jego bolesnej misji, pozostawał człowiekiem pełnym radości i humoru. W tym samym liście w sprawie organizacji wyjazdu na Wołyń pisał do mnie „Proszę zabrać kogoś z gitarą czy akordeonem, bo wypada nie jechać milczkiem, a pośpiewać pieśni patriotycznych i nawet kościelnych!”. Tłumaczył mi, że Poleszucy to wcale nie „posępny lud”, jak wynikałoby z piosenki Polesia czar. To lud żyjący w zgodzie z naturą, pełen filozoficznego spojrzenia na świat. Tak też przedstawiał go w swoich opowiadaniach. Pomimo tego zastrzeżenia do wymowy Polesia czaru, Anatol Sulik śpiewał tę piosenkę, a jej słowa towarzyszyły mi stale w poleskiej części radiowej podroży po Polesiu. Droga z Kowla do Kamienia Koszyrskiego odkrywa prawdziwą naturę

Bezkresne łąki, przecinane pasami rzek, rozświetlane słońcem odbijającym się w stawach, jeziorach, bagienkach, cienie rozległych lasów. Tutaj łódka nie jest tylko sprzętem rekreacyjnym – wciąż pozostaje środkiem transportu i narzędziem pracy. tych terenów: bezkresne łąki, przecinane pasami rzek, rozświetlane słońcem odbijającym się w stawach, jeziorach,

pogodę, bo przecież deszcz, ale także wiatr mogą przysporzyć mu więcej problemów niż pasażerowi samocho-

bagienkach, cienie rozległych lasów. Tutaj łódka nie jest tylko sprzętem rekreacyjnym – wciąż bowiem pozostaje środkiem transportu, czy też narzędziem pracy. I wygląda tak samo jak przed stu czy więcej laty: prosta, drewniana, zbita z kilku desek i napędzana za pomocą długiego wiosła, czasem tyczki. Łodzie pospinane w swoiste pęczki stoją przywiązane do drewnianych pomostów, czekając na wypłynięcie na połów albo przeprawienie kogoś lub czegoś. Po drogach co chwilę przejeżdżają furmanki, a oko przykuwa uprząż widywana na obecnych terenach Podlasia: jej charakterystycznym ele-

du. Ja, wyjeżdżając z Kowla, musiałem stale uciekać przed deszczem. W Kamieniu Koszyrskim dopadł mnie nie tylko deszcz, ale grad i potężna burza, która na krótki czas pozbawiła miasto prądu. Obserwowałem tę intensywną, ale stosunkowo krótką nawałnicę, siedząc na rynku i kryjąc się pod wiatą restauracji o francuskiej nazwie. Sowieckie budynki niewiele mają wspólnego z przedwojenną zabudową Kamienia; jej świadkiem pozostaje jedynie niepozorna budowla, w której kiedyś była pompa i ujęcie wody. Dziś to skład urządzeń służących do sprzątania Majdanu Nezależnosti.

mentem jest drewniana duha i hołoble. Motocykl pozwala nie tylko na inną perspektywę obserwacji. W przeciwieństwie do jazdy klimatyzowanym samochodem, podróżującemu wciąż towarzyszą zapachy lasu, trawy, rozlewisk, pól, podkreślane pędem wiatru. Motocyklista obserwuje też baczniej

Miasto otrzymało prawa miejskie w 1430 roku. Początkowo należało do Sanguszków, potem do Krasic­ kich. Przed wojną było zamieszkane w większości przez ludność żydowską. We wrześniu 1939 roku Kamień dostał się pod okupację sowiecką. W styczniu 1944 roku, w obliczu możliwości

przejęcia miasta przez UPA, miasto opuściła większość Polaków, w tym moja rodzina. Do dzisiaj w Kamieniu przy ulicy Kościelnej stoi dom, którego budowę mój dziadek ukończył w sierpniu 1939 roku. Po wojnie umieszczono w nim Komsomoł, ponoć mieszkał tu też sowiecki prokurator. Dzisiaj budynek zajmuje kilka rodzin, a kolejne przebudowy, dobudówki utrudniają rozpoznanie, jak dom wyglądał pierwotnie. W miejscu ogrodu i sadu stają kolejne rzędy zabudowań. Ale tak jak i kiedyś, kilkanaście metrów przed domem płynie rzeczka Cyr, w której chlapią się kaczki.

W

rynku nie zachował się budynek hotelu i restauracji należący do mojej rodziny – spłonął w latach pięćdziesiątych. Jeden z mieszkańców opowiadał mi, że nawet po wojnie, gdy mojej rodziny w Kamieniu już nie było, funkcjonującą tam restaurację nazywano „Bobołowicza”. Dziś wprawne oko może dostrzec fundamenty tamtego budynku. Trwałym śladem historii tych ziem pozostaje budowla kościoła. W 1628 roku ostatni z rodu książąt Sanguszków Koszyrskich – wojewoda wołyński Adam Sanguszko ufundował klasztor dominikański, który przetrwał do 1832 roku. Później klasztorny kościół stał się parafialnym i funkcjonował do 1944 roku. Sowieci przekształcili go w budynek tartaczny, a potem zlokalizowano w nim fabrykę cukierków. Lepszy los spotkał kaplicę, która została potraktowana jako obiekt zabytkowy i już w czasach współczesnej Ukrainy było można przywrócić jej pierwotną rolę. Obok kaplicy pows­ tał też nowy kościół. Stary budynek klasztornego kościoła niedawno został przejęty przez miejscowe Muzeum Regionalne. Dzięki staraniom dyrektor muzeum, Natalii Pas, jest szansa, że dawny kościół klasztorny odzyska, przynajmniej w jakimś stopniu, swój charakter. Dziś wspólnota rzymskokatolicka Kamienia Koszyrskiego nie jest liczna. Do nowego kościoła przychodzi na msze po kilka osób. Nowym budynkiem kościelnym, starą kaplicą, domem parafialnym i terenem wokół nich (skrywającym między innymi

cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej) zajmuje się pani Lucyna Kawałko z mężem: „Pamiętam, jak klęczałam na kolanach w naszym kościele. Tata, mama, ja, Danka, Gienek… a potem było tak ciężko”. Pani Lucyna opowiada, że udało im się przeżyć czas mordów, bo chowali się w lesie. Jej rodzina należała do tych biedniejszych, nie mogli uciec. „Było bardzo ciężko. Wszędzie była zdrada, zdrada, zdrada. Znałam tych ludzi, którzy nas prześladowali. Banderowcy, lewi, prawi... Przychodzili w nocy, stukali, zabierali... w czas wojny i później”. Nawet po wojnie rodzina próbowała

dotrzeć do Polski, ale różne okoliczności na to nie pozwoliły. Przetrwali w nieprzyjaznym, wrogim środowisku. Dzisiaj dzieci pani Lucyny mają Karty Polaka, ale mieszkają na Ukrainie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie pani Lucyna i jej mąż, dziś w Kamieniu zapewne nie byłoby nowego kościoła, nie byłoby tych nielicznych śladów polskości. Ale co będzie za kilka, kilkanaście lat? Dobrą duszą pamięci o historii pozostaje też dyrektor Natalia Pas. I chociaż nie ma ona żadnych polskich korzeni, stale zabiega o przywrócenie pamięci o całości historii Kamienia Koszyrskiego i jego mieszkańców, także mojej rodziny. To dzięki pani Natalii w zasobach muzeum udało mi się znaleźć zdjęcia mojego dziadka Mariana, który przed wojną był urzędnikiem powiatowym. Muzeum prezentuje ekspozycję o przedwojennej historii Kamienia, a także niemieckich zbrodniach na Żydach. Właściwie każdy przyjazd do Kamienia powinien się zacząć od wizyty w tutejszym muzeum, bo pełni ono także rolę swoistego centrum informacyjnego i promocyjnego tego niewielkiego miasteczka. Dzięki Natalii Pas spotkałem w Kamieniu Koszyrskim uczestników Motocyklowego Rajdu Wołyńskiego. I chociaż sam rajd już się zakończył, to grupa jego uczestników stale powraca na Wołyń, by porządkować polskie cmentarze. Tym razem porządkowali cmentarze m.in. w Kamieniu Koszyrskim i Lubieszowie, który był następnym przystankiem Ukraińskiego Zwiadu WNET... K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

14

B

itwę Warszawską 1920 wygraliśmy dzięki przewadze informacyjnej. Piłsudski korzystał z radiowywiadu i o ruchach wojsk bolszewickich wiedział wcześniej niż Lenin. Ale przewaga informacyjna decyduje też o wielu sprawach w gos­ podarce, polityce i w mediach. Rozpatrzmy w tym kontekście najpierw niedokonaną lustrację księży, a następnie kilka innych ważnych zagadnień.

Leworządność W PRL – jak wiemy – bezpieka każdemu klerykowi zakładała teczkę i gromadziła informacje o danym księdzu nawet po jego śmierci. Księża musieli prowadzić skomplikowaną grę. Mimo różnych utrudnień wznoszono wtedy sporo nowych kościołów, ale chyba wszystkie budowy były na bakier z ówczesną praworządnością. Proboszcz prowadził potrójną księgowość. Pierwszą dla urzędów, drugą dla kurii, a trzecią – nie zawsze zapisywaną – tylko dla siebie. Czy w dokumentacji urzędowej wszystko było w porządku? Jasne, że nie. To były delikatne i wielopiętrowe gry. Ot, na placu pojawia się tysiąc cegieł. Ktoś to wyprodukował, ktoś przywiózł, ktoś zapłacił. Ale nie ma żadnych faktur. Lokalna bezpieka oczywiście to notuje, jednak nie za bardzo chce interweniować. Małych spraw nie warto wszczynać, „poczekamy na większą aferę i wtedy przyskrzyni się klechę”. Dalsze postępowanie zależało zawsze od aktualnej polityki centralnych władz PZPR. Prawie wszystkie kościoły prędzej czy później zostały jednak wzniesione. Władze rzadko interweniowały, afer nie nagłaśniano, ale informacje były zbierane i wpinane do teczek nieustannie. Nie chodziło o samą świątynię, raczej o gromadzenie haków na proboszcza, wikarego i osoby zaangażowane w budowę. Gdyby na ziemię zstąpili wtedy aniołowie, czyniący wszystko zgodnie z obowiązującym prawem... nie pows­ tałby ani jeden nowy kościół, a większość starych by się rozsypała choćby z powodu niedostępności miedzi na dach. Każdy prawdziwy budowniczy musiał być na bakier z prawem, bo to było lewo, nie prawo. Trzeba więc było na każdym kroku walczyć „prawem i lewem”. A każdy krok był zapisany.

Zepsuć episkopat Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do walki politycznej rozgrywającej się publicznie. Każdy drobny incydent, jakiś błąd czy niesympatyczne działanie ministra czy biskupa od razu jest nagłaśniane przez polskojęzyczne media, a nieustanne donosy do zagranicznych ośrodków dyspozycyjnych przestały nas dziwić. Za komuny było inaczej. Władze nie dążyły do widowiskowej konfrontacji z Kościołem. To mogłoby tylko zwiększyć determinację wiernych. Postawiono

Tak działała komuna, ku zresztą swej zgubie: na szczyty promowała trzeci sort nauki. W podobny sposób próbowano zawładnąć polskim episkopatem. na strategię długofalową: fabrykować donosy, sprzyjać łamaniu prawa przez księży, nie reagować w razie skandali obyczajowych, utajniać, ale niczego nie zapominać. Zbierać dowody i w odpowiednim momencie ich użyć. Nawet w grupie aniołów dałoby się znaleźć podgrupkę aniołów upadłych. Wśród ludzi, a księża są ludźmi, jest to bardzo łatwe. Wymaga tylko czasu i obmyślanej, długofalowej strategii. Celem komunistów nie było karanie drobnicy, ale zepsucie możliwie dużej liczby księży i organizowanie wybrańcom awansu zawodowego wewnątrz Kościoła. Niekiedy wprowadzano nawet przeszkolonych oficerów wywiadu do zakonów, by tam realizowali zadania specjalne (słynny casus Tomasza Turowskiego). Dalekosiężny cel wynikał z cennych doświadczeń, zebranych kilka lat po wojnie w czasie formowania tzw. V Komendy WiN-u: do władz każdej organizacji da się wprowadzić „odpowiednich” ludzi. Trzeba tylko działać cierpliwie. Nie wywoływać awantur, ale

WIEDZ I RZĄDŹ jednych eliminować lub choćby systematycznie organizować im niepowodzenia, a innym pomagać w awansie, korzystając z już posiadanych aktywów personalnych i różnych środków, o których rozpracowywani nie mieli pojęcia. Celem było pomnażanie własnych aktywów we „wrogiej” organizacji, czyli w Kościele katolickim, bo inne Kościoły nie stanowiły większego problemu. W latach siedemdziesiątych – jako początkujący naukowiec – ze zdziwieniem obserwowałem zadziwiający awans naukowy kompletnych miernot i niezwykle mozolne zdobywanie należnych pozycji przez wybitnych uczonych. Przestałem się dziwić, gdy zauważyłem, że to nie jest błąd czy wyjątek, ale reguła. Tak działała komuna, ku zresztą swej zgubie: na własne szczyty promowała trzeci sort nauki. W podobny sposób próbowano zawładnąć polskim episkopatem. Nie szło

komunistyczni agenci, ale było ich na tyle dużo, że pozostali się przerazili i w fałszywe imię „dobra Kościoła” ukryli nikczemność swoich współbraci. Przypuszczam, że – choćby z powodów biologicznych – episkopat opuściła już większość tajnych współpracowników PRL. Może nadeszła w końcu pora na ujawnienie ich win i nazwisk? One i tak się będą odtajniać. W kolejnych mutacjach Kleru.

Zniszczyć IPN! Likwidacji IPN-u nie żądają pokrzywdzeni. Przeciwnie. Takie postulaty głoszą ci, którzy mają dostęp do zawczasu wytwarzanych kopii dokumentów. Oni pragną utrwalić swoją przewagę informacyjną nie tylko w celach politycznych, ale choćby handlowych. Za chwilę pomrą wszyscy esbecy i wszyscy inwigilowani, a cała sprawa interesować

jest zawsze ryzykowne. Trzeba też się przyznać do własnej nieudolności. Jak się okazuje – oficerowie SB nie wierzyli w aż takie natężenie naszej głupoty i szukali słonia tam, gdzie była tylko mrówka. To było zadziwiająco skuteczne. Co najmniej raz z całą pewnością dotarłem do dokumentów sfabrykowanych przez oficera SB. Przecież w milicji również rozliczano z efektywności, np. w pozyskiwaniu tajnych współpracowników. Dopisywano więc przypadkowe nazwiska, a w znanym mi przypadku – taki proceder akceptowali przełożeni, by z kolei przed swoimi przełożonymi zasłużyć na jakąś nagrodę. To był ustrój oparty na kłamstwie i jeśli gdzieś istniały wyspy prawdy, to na pewno nie w SB. Trzeba umieć czytać pozostawione przez ten aparat dokumenty i nie wierzyć w dogmat o nieomylności SB.

A jak jesteśmy przy 500+, wskażę pewien nieoczekiwany skutek tego programu. Otóż Towarzystwa Brata Alberta w całej Polsce notują znaczny spadek zainteresowania miejscami w schroniskach dla bezdomnych. Zazwyczaj to kobiety wypędzają tam swoich mężów czy partnerów, którzy – nie pracując – stanowią nadmierne obciążenie. Program 500+ dał wielu rodzinom nowy początek. Gdy nie grozi śmierć głodowa, możliwy staje się nowy rachunek kosztów i nowy rachunek sumienia, bo nie zawsze mężczyzna jest najbardziej winny. I wtedy otwierają się niektóre drzwi, a schroniska tracą klientów. Z kolei panowie, którzy wracają do rodzin po latach poniewierki, ale też po latach pracy nad sobą, są już innymi ludźmi i zyskują szansę, która dla niejednego okaże się zbawienna. To jest kolejny, statystycznie zauważalny, pozytywny skutek 500+.

Co państwo może, a co powinno wiedzieć o obywatelu? Co powinni wiedzieć o sobie obywatele? W epoce swobodnego przepływu osób, kapitału i informacji rysują się dwa bieguny: „nic” i „wszystko”. Nie odnosząc się do bezkrytycznie głoszonych doktryn, ukształtowanych w innych krajach i w innych czasach, sprawdźmy na konkretnych przykładach, co w tej materii jest dla Polski dobre, a co szkodliwe.

Wiedzieć czy nie wiedzieć – oto jest pytanie! Andrzej Jarczewski

łatwo, bo księża, choć musieli uczestniczyć w różnych „grach z diabłem”, to jednak granic zbyt dalekich nie przekraczali. Z wyjątkiem – na który tak liczyła bezpieka – aniołów i księży upadłych. Tych forsowano w mediach, na uczelniach krajowych i zagranicznych, pomagano im eliminować konkurentów, a w końcu ścielono im drogę do episkopatu. Ilu tam dotarło? Tego niestety nie wiemy, bo lustracji nie przeprowadzono.

Lista upodlonych Niedawno mogliśmy poznać kolejny rezultat braku lustracji. Nie znamy listy księży, którzy popełnili jakieś przestępstwo, ale ta lista istnieje. Ot, ktoś dostaje zamówienie na zrobienie filmu o pedofilach. Czy skieruje się do episkopatu z wnioskiem o zestawienie odpowiednich nazwisk i adresów? Nie. Pójdzie do tych, którzy listę swoich tajnych współpracowników przez dziesięciolecia tworzyli w celu późniejszego wykorzystania lub choćby zyskownej sprzedaży. Pedofilia, niegdyś zachwalana przez lewicowych intelektualistów na równi z kazirodztwem i innymi zboczeniami, nagle staje się tym, czym powinna być zawsze: zbrodnią. W każdej dużej populacji znajdziemy przestępców z dowolnego paragrafu. Ze statystyki wynika wprost, że wśród księży – podobnie jak wśród nauczycieli, trenerów i we wszystkich zawodach zbliżonych do dzieci – muszą znaleźć się pedofile. Oni byli namierzeni już w PRL-u (później też), ale wtedy tego nie nagłaśniano. Przeciwnie. Księży o dziwnych skłonnościach łatwo było przerobić na tajnych współpracowników bezpieki. Nie trzeba było iść do sądu. Wystarczył szantaż. A potem pomagano im pogrążać się coraz głębiej. Od rzemyczka do koniczka. Zestawienia księży pedofilów, ale też wszelkich innych przestępców, zwerbowanych i hodowanych przez bezpiekę, nie wyparowały. One istnieją wraz z licznymi kopiami zawartości teczek. Będą pojawiać się przy każdej wyborczej lub innej okazji. Nasz episko­pat zapłaci za swoje decyzje z lat dziewięćdziesiątych ciężką cenę. Nie sądzę, by już w roku 1989 większość stanowili

będzie tylko historyków. Dziś jeszcze żyją i prześladowcy, i prześladowani. Niektórzy spotykają się na korytarzach nie tylko Sejmu, ale i Parlamentu Europejskiego. Gdybyż tak udało się zamknąć IPN! Zbóje mogliby wtedy chodzić w glorii bohaterów, a historię pisaliby kaci, zwłaszcza gdyby udało się też wstrzymać poszukiwanie grobów prawdziwych bohaterów. Nie wzywam do pełnego udostępnienia archiwów ciekawskim. Przygotowując dziesiątki biogramów dla Encyklopedii Solidarności, musiałem opracować wiele ubeckich teczek i dowiedziałem się bardzo dziwnych rzeczy o różnych ludziach. Są tam m.in. tajemnice rodzinne, które nie powinny interesować gawiedzi. Są szczegółowe opisy preferencji seksualnych i różnych pijackich ekscesów. Są też donosy całkowicie fałszywe. Polityki niewiele. To nieprawda, że bezpieka nie oszukiwała sama siebie. Wiara w prawdziwość wszystkich zapisów wymagałaby z kolei założenia, że w PRL była grupa aniołów, która akurat zatrudniła się w SB i tam przestrzegała najwyższych standardów. Nieprawda. W SB byli zwykli ludzie. Owszem, zdarzali się szczerzy komuniści, którzy bez zmrużenia oka mordowali polskich patriotów w imię służby Moskwie, ale większość po prostu przychodziła do pracy po to, by raz w miesiącu otrzymać wypłatę. Wielokrotnie spotykałem w ich notatkach oczywiste (dla uczestnika opisywanych wydarzeń) fałsze i głupie domysły. Dokumenty zgromadzone w IPN są nadzwyczaj wartościową skarbnicą wiedzy, ale przecież my sami staraliśmy się wprowadzić bezpiekę w błąd. Najprostszy przykład: wszystkie biuletyny, które miałem przyjemność redagować lub drukować w stanie wojennym, wychodziły z fałszywymi datami. Nigdy nie wskazywano prawdziwych miejsc konspiracyjnych spotkań. Nawet naz­ wy miast podawano dowolnie. Dla normalnego czytelnika nie miało to żadnego znaczenia, ale esbecy musieli tracić czas na dociekania; poza tym – w podanej dacie wszyscy uczestnicy danej akcji mieli murowane alibi. Drukowano też specjalne dezinformacyjne ulotki w paru egzemplarzach tylko dla bezpieki. Takich drobnych przekłamań było mnóstwo. Niektóre pomagały, niektóre mogły komuś – nawet po latach – zaszkodzić. Operowanie nieprawdą

Dane meldunkowe

Wychowanie permisywne

Jeszcze niedawno przymierzano się w Polsce do likwidacji obowiązku meldunkowego, uzasadniając to przedziwnymi „europejskimi” argumentami. Całe szczęście, że Platforma nie zdążyła z tą operacją do roku 2015. Okazało się, że meldunek jest ważnym elementem polskiego porządku prawnego i należałoby coś zmienić w setce ustaw, by taka zmiana nie spowodowała natychmiastowych zacięć np. w bankach i sądach. Nie wszystkie rozwiązania prawne odziedziczone po PRL i po wcześniejszych epokach należy odrzucić, nawet jeśli komuś się nie podobają. Można powiedzieć: „zlikwidujmy KRUS, ZUS lub spółdzielnie mieszkaniowe”! Ale tylko wariat mógłby to z marszu zadekretować. Podobnie jest z meldunkiem. Gdy wybuchł kryzys migracyjny, nagle okazało się, że państwa, które utrzymują obowiązek meldunkowy, znalazły się w lepszej pozycji, bo dysponują wartościowym narzędziem badawczym i porządkowym. Posiadają cenne informacje, choć – do czasu – tolerują powszechne uchylanie się od przestrzegania niektórych przepisów ewidencyjnych. Co roku publikuję raporty demograficzne, oparte na danych meldunkowych. Te wykresy pokazują główne trendy, wpływające na całą politykę społeczną. Pewnych rzeczy nie da się badać wycinkowo. Potrzebna jest szczegółowa wiedza o całej populacji, zwłaszcza gdy pojawiają się fałszywe interpretacje. Ostatnio na przykład wielokrotnie czytałem, że niby Program 500+ już nie działa, bo spada liczba nowo narodzonych dzieci. Typowe oszustwo informacyjne.

W klasach 1–3 nie wystawia się ocen. Jest to następstwo wprowadzenia koncepcji progresywistycznej, czyli ideologicznego zacietrzewienia w edukacji. Dziwne, że to się utrzymało do dziś, choć już wszyscy widzą, że eksperyment się nie udał. Sam chodziłem do szkoły ze stopniami, gdzie niektórzy uczniowie powtarzali nawet pierwszą klasę podstawówki. Było to w roku 1956 i – mam nadzieję – ten system nigdy nie wróci. Ale dziś, gdy pytam wnuka o postępy w matematyce, otrzymuję odpowiedź, której nie rozumiem. Zainteresowałem się, jak to wygląda w różnych klasach i w różnych szkołach. I nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Dobry i pomysłowy nauczyciel zyskał możliwość prowadzenia ciekawych i rozwijających zajęć. Nauczyciele słabsi mogą nic nie robić i chętnie z tej możliwości korzystają. Niektóre lekcje wyglądają tragicznie. Radzę rodzicom zajrzeć do zeszytów i książek. Jeszcze nie wiem, co myśleć o stronie merytorycznej takiego nauczania. Wiem tylko, że dzieci, rodzice i chyba nauczyciele stracili możliwość wczesnej oceny zdolności ucznia i nawet nie wiedzą, w czym dziecko wymaga pomocy. Oceny opisowe powtarzają się u różnych uczniów słowo w słowo. I nic z tej słownej papki nie da się wyczytać. W szczególności obecny system zabija wszelką ponadprzeciętność. Dziecko wybitnie uzdolnione w jakiejś dziedzinie nie ma szans dowiedzieć się o swoim geniuszu, bo to by przeczyło ideologicznie zadekretowanej „równości”. Młody geniusz już nigdy nie nadgoni straconych w dzieciństwie możliwości rozwoju. Słyszę też, że niektórzy nauczyciele jak ognia wystrzegają się ocen typu „dobrze to zrobiłeś”, „ładnie narysowałaś”, „to jest brzydkie słowo” itp. Wszelkie ocenianie zostaje wyklęte jako niezgodne z nową, permisywną pedagogią. Głębiej w to na razie nie wchodzę. Powracam tylko do tytułu niniejszego artykułu, by odnotować, że w różnych miejscach pojawiają się dziwne działania, których skutkiem jest niewiedza o społeczeństwie, w którym żyjemy. To wygląda na działanie gdzieś przez kogoś zaprogramowane. Cel: „nie wiedzieć”!

Brat Albert i 500+ W „Kurierze WNET” z czerwca tego roku pokazałem – właśnie na podstawie pełnych danych meldunkowych z całego kraju – że ten program działa tak samo jak rok wcześniej, natomiast gwałtownie spada liczba potencjalnych matek jako rezultat głębokiego niżu z lat dziewięćdziesiątych. Konieczne są więc kolejne programy, a efekty rozszerzenia 500+ na pierwsze dziecko zaobserwujemy dopiero w roku 2020, choć wtedy liczba potencjalnych matek znów będzie niższa o kolejne dziesiątki tysięcy.

5G Nie jestem przeciwnikiem technologii 5G. Przeciwnie. Jeżeli pojawią się dowody na szkodliwość tego systemu, zostanie on natychmiast wyłączony na całym świecie. Na razie sytuacja rozwija się tak, że wszelkie opóźnienia mogą okazać się bardzo kosztowne. To jest źródło kreowania nowych przewag konkurencyjnych i Polska nie może przegapić właściwego okna czasu. Ale technologię 5G można traktować również jako gigantyczny system inwigilacji. Jeżeli tego w Polsce nie wprowadzą Polacy, zrobią to nie-Polacy. Albo anty-Polacy. Za chwilę nie będzie na świecie miejsca bez 5G, 6G, 7 itd. Ktoś będzie tym systemem inwigilacji zarządzał. Może to robić w interesie Polski lub przeciw Polsce. Nie ma możliwości „przeczekania”. Nie staniemy z boku, by się temu poprzyglądać. Albo nasze państwo zapanuje nad 5G, albo 5G zapanuje nad państwem. Albo państwo będzie „wszystko” wiedzieć, albo inni będą wiedzieć wszystko o państwie. Tertium non datur. Przykład dają nam hipermarkety, które już od lat inwigilują swoich klientów. Ot, wystarczy podać swój kod pocztowy. Niewinna informacja. Ktoś jednak te informacje zbiera, przetwarza i na ich podstawie podejmuje jakieś decyzje. Nie mówię już o Facebooku, który po prostu handluje informacjami o swoich użytkownikach. To samo robią operatorzy wielu aplikacji mobilnych i pewnie banki, a przynajmniej niektórzy nadzorcy systemów transakcyjnych. W omawianym dziś kontekście ważne jest tylko to, że w biz­ nesie, w wojsku i w polityce lepiej jest wiedzieć niż nie wiedzieć. I robi się wszystko, by wiedzę o otaczającym społeczeństwie pozyskać. Jedni – by temu społeczeństwu służyć, inni – by nas okradać.

Kierunki kształcenia Trudno w to uwierzyć, ale Polska jest jednym z ostatnich w Europie krajów, w których nikt nie panuje nad kierunkami kształcenia w szkołach zawodowych, technikach, a zwłaszcza na uniwersytetach. Po prostu nie mamy żadnego systemu powiadamiania o potrzebach gospodarki narodowej ani – zbiorczo – o uprawnieniach zawodowych, nadawanych w systemie szkolnym. Rozdajemy tylko gigantyczne granty na nieustanne badania tego samego w regionach lub miastach, by otrzymywać stale te same, o rok spóźnione wyniki, z których i tak nikt nie korzysta, bo nie ma obowiązku. Kierunki na uczelniach są przedmiotem walki między profesorami, którzy chcą nadal uczyć tego, co sami wiedzą, a nie tego, czego kraj potrzebuje. W efekcie miliardy złotych wydawane są przypadkowo, a absolwenci natychmiast po zdobyciu dyplomu muszą iść na kolejne kursy, by nie pozostać produktem odpadowym bezsensownego systemu. Nie możemy nawet kierować migrantów tak, żeby wchodzili oni w rzeczywiste, geograficznie określone luki zatrudnieniowe i nie pogłębiali lokalnego bezrobocia w zawodach i specjalnościach nadwyżkowych. Zupełnie inaczej postępują np. Niemcy. Tam istnieje ogromny Federalny Instytut Szkolnictwa Zawodowego, zatrudniający aż... 700 pracowników! A mimo to powstaje kolejne krajowe biuro do oceny uprawnień zawodowych Ukraińców i nowych mig­rantów, którzy uzyskali możliwość przekraczania niemieckiej granicy. Trochę to opóźni przesunięcie Ukraińców z Polski do Niemiec, ale teraz zwracam uwagę na inny aspekt: Niemcy chcą wiedzieć, natomiast Polacy... nie chcą wiedzieć. Paradoksalnie – gotowy projekt ustawy o polskim instytucjonalnym systemie obserwacji kształcenia i zatrudnienia leży w Kancelarii Prezydenta od dwóch lat i jakoś nie może przebić się do sejmu. Przyglądając się od kilkudziesięciu lat różnym zmianom i różnym niezmiennościom w Polsce, dochodzę do wniosku, że gdzieś siedzi zły duch cudzej przewagi informacyjnej, który swoimi licznymi wypustkami tak steruje sprawami, byśmy raczej nie wiedzieli, niż wiedzieli. Zwłaszcza o sobie. Cała nadzieja w nowych wyborach. Gdy pojawi się możliwość zmiany konstytucji, jednym z ważnych jej wektorów powinna być taka polityka informacyjna państwa, by – gromadzona w różnych miejscach – wiedza o Polakach służyła Polsce. K


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

15

F U K S Y I K O M I LTO N I

N

a plakacie z okresu wojny polsko-bolszewickiej możemy zobaczyć trzech mężczyzn strzelających do bolszewików zza barykady: robotnika w fartuchu, chłopa w sukmanie i studenta z charakterystyczną białą czapką. Ta ostatnia wyróżniała studentów na tle innych grup. Jej noszenie uważano za przywilej, a im bardziej była znoszona, tym większy budziła respekt. Aby postarzyć ją, a tym samym sobie dodać lat studiowania, wycieraną nią buty. Biała czapka z czerwonym otokiem, jaką widać na plakacie, była noszona przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Uszyta na obchody święta Konstytucji 3 maja w 1916 roku, miała wyróżniać studentów świeżo odrodzonej polskiej uczelni. Choć rogatywka UW stała się symbolem całej braci studenckiej, to jednak każda uczelnia miała własną czapkę, z odmiennymi barwami i krojem. Politechnika Warszawska miała wielokątną, brązowo-wiśniową. W przypadku SGH i SGGW były to maciejówki, nawiązujące do ubioru studentów tych kierunków sprzed 1914 r. i kojarzące się z tradycją Legionów Polskich. Przed studentami charakterystyczne czapki nosili uczniowie gimnazjów. Genezy czapek studenckich upatruje się także w deklach noszonych przez korporacje akademickie. Te ostatnie sięgają swymi korzeniami do organizacji niemieckich studentów z początku XIX wieku.

Od nacji do korporacji Od początku działalności uniwersytetów w XII w. w Europie, pobierający nauki dzielili się na nacje zgodnie z krajem pochodzenia. Wraz ze wzrostem liczby żaków, od XVI w. w ich miejsce powstawały ziomkostwa (Landmanschaften), według mniejszych jednostek terytorialnych. Ich członkowie nosili odznaki w barwach prowincji, z których pochodzili, jak również bandoliery, czyli pasy podtrzymujące zawieszoną u boku szablę. Stąd wziął się późniejszy zwyczaj noszenia szarf w barwach korporacji. Landmanschaftem kierował konwent seniorów wyznaczający normy (comment), do jakich mieli się stosować członkowie w kontaktach między sobą. Dla rozwiązania sporów honorowych i zapobieganiu eskalacji pojedynków powołano sądy honorowe. Wiek XVIII był czasem rozwoju wolnomularstwa. Na uniwersytetach niemieckich zaczęły powstawać loże studenckie przenoszące akcent ze wspólnoty terytorialnej na intelektualno-duchową. Głosiły one idee wolnościowe i kosmopolityczne. W większości loże nie przetrwały, wyparte przez odzyskujące popularność ziomkostwa, ale te ostatnie przejęły idee głoszone przez studenckie bractwa, zastępując kosmopolityzm hasłami zjednoczenia Niemiec. Od burs, w których mieszkali, studentów zaczęto w Niemczech nazywać burszami. Stąd zaczerpnął swoją nazwę ruch burszowski, mający swój początek w odezwie z 1813 r. króla Prus Fryderyka Wilhelma III, wzywającego swych poddanych do walki z wojskami francuskimi. W odpowiedzi do „wolnego korpusu” (Freikorps) zaczęli zgłaszać się m.in. studenci. To oni założyli dwa lata później w Jenie pierwsze stowarzyszenie typu burszowskiego, które znalazło naśladowców w krajach niemieckich, a po części również w Holandii. Powstające poza ziemiami polskimi stowarzyszenia polskich studentów

W amerykańskich komediach, takich jak Wieczny student czy Sąsiedzi, można zobaczyć bractwa studenckie głównie jako inicjatorów wspólnych imprez. Noszą nazwy pochodzące od liter greckiego alfabetu, mają własną symbolikę i zwyczaje zrozumiałe dla wtajemniczonych. Nie trzeba jednak sięgać za ocean; w Polsce od lat działają korporacje akademickie z własnymi bogatymi tradycjami.

Z deklem na głowie

czyli o tradycjach korporacji akademickich Aleksander Popielarz przejmowały wzorce z organizacji niemieckich. Odsuwając od siebie zarzut o kopiowanie cudzoziemskich wzorców, Polacy podkreślali związek ich stowarzyszeń z dziedzictwem Filomatów i Filaretów. To oni mieli przenieść w 1829 r. z zamykanego Uniwersytetu Wileńskiego do Dorpatu idee wspólnej pracy nad sobą dla dobra ojczyzny. Wyrazem tego związku była śpiewana przy uroczystych okazjach Pieśń Filaretów. Bractwem Filaretów nazwała się jedna z polskich korporacji działających pod koniec XIX w. na Uniwersytecie Jagiellońskim. Choć w Galicji funkcjonowały polskie ośrodki akademickie, to jednak ruch korporacyjny nie cieszył się w nich zbytnią popularnością wśród polskich studentów. We Lwowie, poza skupiającym ludność polską, ukraińską, niemiecką i żydowską Korpusem Akademickim Leo­polia, działały syjonistyczne korporacje: Emunah, Hasmonea i Makabea. Rozwój polskich korporacji akademickich w kraju nastąpił dopiero po 1921 r., po walkach o niepodległość i granice nowej Polski. Działające na zagranicznych uniwersytetach korporacje zaczęły przenosić się do Polski, a jednocześnie powstawały nowe.

Komersy i fuksówki Między korporacjami akademickimi a resztą świata akademickiego następowała wymiana zwyczajów. Część określeń, które dzisiaj usłyszymy tylko wśród korporantów, była pierwotnie znana całemu środowisku studenckiemu. Na uczelniach artystycznych pierwszorocznych określa się mianem fuksa. Jest to również nazwa członka-kandydata w większości korporacji akademickich, który stara się o pełne członkostwo. Organizowane przez zaczynających studia całonocne przyjęcia nazywano fuksówkami. Przed fuksówką przyszłych studentów czekał komers. Przed wojną nazywano tak pomaturalną zabawę absolwentów szkół średnich. Historia tego określenia jest jednak dużo starsza. W latach 20. XIX w. na niemieckich uniwersytetach komersy stanowiły najbardziej popularną formę studenckiego świętowania. Były to pochody, pokazy, odgrywanie scen i inne zabawy.

Rozwój polskich korporacji akademickich w kraju nastąpił dopiero po 1921 r., po walkach o niepodległość i granice nowej Polski. Działające na zagranicznych uniwersytetach korporacje zaczęły przenosić się do Polski, a jednocześnie powstawały nowe. przypominały ziomkostwa, jako że skupiały ludzi ze względu na pochodzenie. Od ziomkostw odróżniało je jednak to, że łączyły studentów z obszaru całej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, a nie tylko jednego regionu. Jedną z takich organizacji był Konwent Polonia, powstały w 1828 r. na rosyjskim uniwersytecie w Dorpacie (ob. Tartu w Estonii). Dorpat, podobnie jak Ryga, gdzie w 1879 r. powstała korporacja Arkonia, był związany z niemieckim światem akademickim, m.in. ze względu na niemieckojęzyczną szlachtę inflancką. Polskie stowarzyszenia, powstając w środowiskach zdominowanych przez niemiecką kulturę uniwersytecką,

Studenci Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy te tradycje przejęli od Frankfurtu nad Odrą, podejmowali nocne, piesze lub konne wyprawy z pochodniami na górę Ślężę. Organizowane były one pierwotnie przez związki studenckie, które rozwijały się na uniwersytecie od 1811 roku. Wtedy powstała tajna „Silesia” grupująca młodzież o przekonaniach patriotycznych i wolnościowych. W kolejnych latach rozpadła się ona na „Teutonię” i „Polonię”, reprezentujące odpowiednio niemiecką i polską perspektywę. W obu organizacjach działali jednak zarówno Niemcy, jak i Polacy. Obie popierały odrodzenie niepodległej Polski i zjednoczenie Niemiec.

Na mocy uchwalonych w 1819 r. postanowień karlsbadzkich działalność takich organizacji, jako kontestujących ład ustalony na kongresie wiedeńskim, została oficjalnie zakazana. Władze zabraniały również prezentowania symboli z nimi związanych. W latach 1823–1841 możliwość organizowanie komersów była raz mniej, a raz bardziej ograniczana ze względu na obawę o moralność publiczną i powagę uczelni. Odgrywane przez młodzież akademicką sceny miały bowiem często charakter obsceniczny lub stanowiły ukryty przekaz polityczny. W 1848 r., po zalegalizowaniu działalności organizacji burszowskich, odbył się ostatni powszechny wrocławski komers. W następnych latach poszczególne stowarzyszenia organizowały własne komersy. Jeszcze na początku XX wieku komersami nazywano spotkania studentów, w czasie których dyskutowano, również na tematy polityczne. W Krakowie w 1901 r. komersy stały się areną starć między młodzieżą narodową a młodymi socjalistami. Przedmiotem gorących debat był stosunek do rosyjskiego ruchu rewolucyjnego. W korporacjach akademickich zaś komersy pozostały ważnymi spotkaniami organizacyjno-integracyjnymi. Organizowane są zarówno przez poszczególne korporacje, jak i jako spotkania ogólnokrajowe. Są miejscem wielu ważnych i integrujących środowisko zwyczajów. Jednym z nich jest tradycja sztychowania. W czasie komersu zebrani korporanci dobierają się w pary, przebijając nawzajem swoje dekle szpadami. Powstałą dziurę w czapce ozdabia się małą perłą, a przy większej ilości sztychowań można w ten sposób stworzyć na deklu rozmaite wzory. Biorący udział w sztychowaniu korporanci stają się po nim sztychbruderami, który to tytuł wyraża łączącą ich przyjaźń. To na komersach wybierane są nowe władze organizacji oraz zaprzysięgani nowi pełnoprawni członkowie, czyli komiltoni.

Karmazyn krwi jest wzniosłych cnót symbolem Oprócz zwyczajów łączących środowisko korporantów z resztą akademików, istniały też te właściwe tylko im, pełniące ważną funkcję integracyjną. Wyróżniały one korporantów na tle innych, a także różnicowały członków korporacji. Źródeł swej symboliki korporanci upatrywali w tradycji rycerskiej. To z niej miały wywodzić się barwy jako oznaka przynależności do korporacji oraz używanie herbów. Wyrażały one fundamentalne dla danego zrzeszenia idee. Korporacja Welecja wybrała zieleń, srebro i niebieski jako symbole odpowiednio nadziei (na wskrzeszenie ojczyzny), prawdy i braterstwa. Krwisto-złoto-szmaragdowa Varsovia sławiła przelewanie krwi za ojczyznę, szlachectwo serc i wytrwałość w nauce. Cechom reprezentowanym przez barwy odpowiadały ich symbole umieszczone w herbach. W przypadku Varsovii były to złota swastyka na karmazynowym polu – będąca, jako

symbol wiecznego ognia, wyrazem „niegasnącego płomienia miłości ojczyzny gorejącego w sercach korporantów” – oraz kaganek oświaty na polu szmaragdowym. Znaczenie barw wyjaśniała szerzej Pieśń do barw, śpiewana przy uroczystych okazjach, której musiał się nauczyć każdy kandydujący na pełnego członka. Korporanci Varsovii śpiewali: „Szlachectwo serc słoneczną nam ozdobą, Symbolem jej złocisty szlak”. Wszystko to streszczało się w dewizie: „Virtute et assiduitate” (mężnie i wytr­wale). Przy oficjalnych uroczystościach, tak jak w innych organizacjach, centralną rolę pełnił sztandar. Poza siedzibą był on noszony przez poczet sztandarowy składający się z chorążego i dwóch asystentów z rapierami. Na kwaterze zajmował on wyeksponowane miejsce i był używany przy nadawaniu barw (pełnego członkostwa). W czasie wojny większość sztandarów korporacyjnych zaginęła lub uległa zniszczeniu. Zewnętrz-

Dekiel polskiej Korporacji Akademickiej Sarmatia z lat 30. FOT. CC BY-SA 4.0, WIKIPEDIA

nymi symbolami przynależności do korporacji są dekiel i banda. Dekiel od zwykłej czapki studenckiej odróżnia monogram korporacji (cyrkiel) na otoku, składający się z pierwszych liter nazwy i słów Vivat, Crescat, Floreat (niech żyje, wzrasta i rozkwita) oraz wykrzyknika, jeśli uznaje ona pojedynki. Fuksowie noszą dekiel jedno- lub dwubarwny. Wszystkie trzy kolory korporacji przysługują pełnym członkom, tj. barwiarzom. Dzielą się oni na członków aktywnych (komiltonów), mających prawo głosu na konwencie, oraz tych, którzy zdążyli już skończyć studia (filistrów). Zadaniem filistrów jest zapewnienie moralnego i finansowego wsparcia korporacji. Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – raz danego nie wolno było stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Nie można było go więc np. zostawić w szatni. Tracąc prawa członka, trzeba było go zwrócić. Konrad Millak,

współzałożyciel w 1908 r. Venedyi, pisze, że „podczas święta nowego maja obchodzonego uroczyście w Dorpacie, między innymi paleniem ognisk i skakaniem przez nie”, jednemu z korporantów „wpadła do ognia czapka. Po podniesieniu się sięgnął już i tak poparzoną ręką w płomień po czapkę i wyjął ją na pół spaloną. Resztki tej nadpalonej czapki zostały uzupełnione przez czapnika i nadal były jego uroczystą czapką przy komersach”. Niektórzy filistrzy nie rozstawali się ze swoim deklem nawet po śmierci – prosili o pochowanie ich razem z nim. Z prawego ramienia na lewy bok przepasuje pierś korporanta banda. Analogicznie do czapki szarfa kandydatów różni się kolorystycznie od tej pełnych członków. Na bandzie umieszczony jest herb korporacji lub jej cyrkiel. W części korporacji ten pierwszy przysługuje barwiarzom, a drugi fuksom.

Z deklem czy bez Jedną sprawą było ustalenie, jakie barwy ma korporacja, inną ich publiczne noszenie. Nie tylko w Niemczech władze uniwersyteckie niechętnie patrzyły na taki rodzaj deklaracji. Na rosyjskim Uniwersytecie Dorpackim wymagano noszenia mundurów i nie pozwalano na korporacyjne dekle. Do zasady tej stosowali się ściśle niezrzeszeni studenci

formalnie uznani za korporację. Polscy studenci postanowili opuścić lokal, a dwaj ostatnich usłyszeli od drugiej strony sporu okrzyki „precz, świnie polskie i polska hołoto korporacyjna”. Następnie jeden otrzymał cios kastetem, a drugi, usiłując ustalić sprawcę, został cięty w głowę rapierem. W czasie rządów sanacji wielu korporantów zaangażowało się działalność w organizacjach narodowych, opozycyjnych wobec władzy. Z tego względu publiczne występowanie w stroju korporacyjnym mogło zostać uznane przez prosanacyjnie nastawioną młodzież za prowokację. Jak wspomina Henryk Wosiński z korporacji Sparta: „Wracałem z jakiejś imprezy sportowej. Zaczepił mnie wówczas jakiś osiłek, bo byłem w deklu. (…) Zaatakował on korporantów, że to szmaty itp. Zareagowałem stanowczym oburzeniem, na co on rzucił się na mnie z rękami”. Za noszenie dekla w niewłaściwych okolicznościach można było zostać również wykluczonym z korporacji, o czym przekonał się jeden z korporantów Aquilonii, który poszedł w nim na pochód pierwszomajowy.

Cały róg przeszedł wzdłuż, pusty już W założonej w znacznej mierze przez harcerzy korporacji Sparta obowiązywał zakaz spożywania alkoholu. Było to

Dekiel ze względu na wartość symboliczną traktowany był jak świętość – raz danego nie wolno było stracić bez ważnych przyczyn, nie ryzykując wyrzucenia z korporacji. Nie można było go więc np. zostawić w szatni. Tracąc prawa członka, trzeba było dekiel zwrócić. pochodzenia rosyjskiego. Pozostali konsekwentnie odmawiali noszenia uniformów, a na swoje dekle zakładali poza obrębem lokalu czarne pokrowce. Te ostatnie stały się przyczyną kontrowersji wśród członków Lutycji. W 1907 r. na komersie zgłoszono wniosek, aby barwy były noszone jawnie. Został on jednak odrzucony, a jego zwolennicy dokonali rozłamu, zakładając Venedię. Co ciekawe, jednym z argum e nt ów prze-

ciwn i k ów było to, że publiczne noszenie barw upodobni polskie stowarzyszenie do korporacji niemieckich. W czasie zaborów studiujący za granicą Polacy razem z innymi walczyli o to, by pozwolono im działać i prezentować się oficjalnie jako korporanci. Po 1918 r. prawa tego odmawiano często przedstawicielom żyjących w niepodległej Polsce mniejszości narodowych. Choć działały takie korporacje, przede wszystkim niemieckie, ukraińskie i żydowskie, to możliwość ich rejestracji była w porównaniu do etnicznie polskich utrudniona. Spór o prawo do noszenia oznak korporacyjnych wybuchł ze szczególną siłą w Krakowie i we Lwowie, gdzie polska młodzież nie chciała się pogodzić z używaniem ich przez organizacje żydowskie. W Krakowie naciskany w tej sprawie rektor zakazał tego przedstawicielom syjonistycznej korporacji Kadimach. We Lwowie 22 kwietnia 1929 r. członkowie Lutyko-Venedyi organizowali sobótkę (tradycyjne spotkanie) w restauracji Pohulanka. Okazało się, że piętro wyżej swoje zebranie ma asymilancka Fraternitas. Jeden z korporantów Lutyko-Venedyi zwrócił uwagę członkom żydowskiego stowarzyszenia, że nie mają oni prawa nosić barw korporanckich, ponieważ nie są

jednak odstępstwo od reguły, zgodnie z którą alkohol, przede wszystkim piwo, pełnił ważną rolę w obyczajowości korporacyjnej. Wśród ideałów, jakie korporacje chciały wpoić swym adeptom, był umiar w spożywaniu napojów wyskokowych. Na kwaterach piwnych pito piwo, przy uroczystościach komersowych wino, ale nie wódkę. Kwaterą nazywano zarówno siedzibę organizacji, jak i rodzaj zebrania. Podczas tego mniej uroczystego od komersu zgromadzenia obowiązywały określone zasady. Pragnący zabrać głos zgłaszał to w słowach „vocem rogo” lub „verbum peto”. Głosu udzielało kierujące spotkaniem Wysokie i Zawsze Nieomylne Prezydium. Mogło ono też zarządzić wspólny śpiew oraz ogłaszało po północy lub wcześniej (jeśli zostało to przegłosowane) nieporządek nocny. Była to część już nieoficjalna. Podczas kwatery piwnej uczestnicy zwracali się do siebie, używając wyłącznie swych imion piwnych. Były to imiona nadawane wszystkim nowym członkom. Na kwaterze fuks wybierał spośród barwiarzy Ojca Piwnego i Matkę Piwną. Prezydium wyznaczało „bóle porodowe” i „akuszerkę” (w niektórych korporacjach „urzędnika stanu piwnego”). Na hasło „wśród nas jest ktoś nieochrzczony” rozpoczynała się ceremonia. Rodzice piwni polewali mu głowę piwem, bóle porodowe krzyczały głośno, zaś akuszerka stwierdzała, że „poród” się odbył. Prezydium nadawało ochrzczonemu w ten sposób imię piwne, którym musiał się meldować na kolejnych kwaterach. Wybrany przez fuksa ojciec korporacyjny towarzyszył mu przez cały okres kandydowania i dłużej, będąc mu stronnikiem, powiernikiem i przyjacielem. Przy piwie komiltoni (pełnoprawni członkowie) i fuksy ślubowali sobie nawzajem braterstwo. Zainteresowani zgłaszali prośbę o „silentium ad fraternitatem” i o orkiestrę, pijąc braterstwo przy śpiewie: „Brat ja i ty, brat ja i ty; Pijemy z jednej szklanicy (…) Pijemy sobie wraz”. Złoty okres ruchu korporacyjnego w Polsce skończył się wraz z wybuchem II wojny światowej i utratą suwerenności. Rozproszeni w czasie wojny korporanci próbowali po jej zakończeniu kontynuować łączące ich tradycje. Część prowadziła działalność na emigracji, inni spotykali się nieoficjalnie w kraju. Komersy odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Do korporacji przyjmowani byli nieliczni nowi członkowie, w znakomitej większości – zaczynający studia synowie dawnych korporantów. Dzięki temu podtrzymano tradycje, które na początku lat 90. zostały przekazane współcześnie działającym organizacjom. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

16

CHINY

W

ykorzystywanie przez Chińczyków obrazków jako elementów składowych języka jest czymś unikatowym pośród prawie wszystkich innych języków pisanych, jakie obecnie są w użyciu. Inne starożytne systemy, w których stosowano piktogramy, takie jak egipskie hieroglify i pismo klinowe z Mezopotamii, zniknęły z naszego świata mniej więcej dwa tysiące lat temu.

Spośród całego światowego dziedzictwa kulturowego nic nie jest bardziej znaczące niż ludzki język. Ze wszystkich istniejących języków żaden nie dorównuje pod względem długości istnienia językowi chińskiemu, a dokładniej chińskim znakom, które są logogramami.

Historia znaków

R E K L A M A

FOT. VASSIL, CC0, WIKIMEDIA

Fragment kości wróżebnej z Chin, z Henan (Anyang), dynastia Shang, 1200 r. p.n.e. Obecnie w Musée de Mariemont.

chińskiego pisma

Peter Zhang

Geneza języka chińskiego W starożytnych Chinach ludzie wiązali supełki na sznurach, aby zapisywać i odczytywać pewne informacje. Ta prymitywna forma zapisu jest znana również jako ‘kipu’ (quipu) lub ‘mówiące węzły’, szeroko stosowane przez niektóre starożytne kultury z andyjskiego obszaru Ameryki Południowej czy przez część rdzennych Hawajczyków. Językoznawcy są zgodni co do tego, że kipu służyło jako narzędzie zarówno do liczenia i zapamiętywania, jak i do zapisywania ważnych wydarzeń. Według archeologów najwcześniejsza znana forma chińskiego pisma to ‘jiaguwen’ (甲骨文) lub napisy na kościach wróżebnych. Jiaguwen można znaleźć już w chińskiej erze brązu. Piktogramowe znaki zostały wyryte na skorupach żółwi oraz kościach zwierząt i zdaniem naukowców były używane do wróżenia z ognia. Jiaguwen zostało odkryte przez przypadek, i to dopiero w 1899 roku, przez Wang Yironga, cesarskiego urzędnika z czasów dy­nastii Qing. Udokumentowano fakt, że Wang zachorował na malarię i udał się do chińskiego sklepu zielarskiego, gdzie wśród różnych składników znalazł „koś­ ci smoka”. Miały na sobie wyryte pewne osobliwe logograficzne znaki. Wang, będąc ekspertem w dziedzinie epigrafiki, postanowił wykupić wszystkie „kości smoka” zarówno z tego sklepu, jak też z pozostałych dostępnych sklepów zielarskich. Po badaniach rozpoznał w tych piktogramach pewnego rodzaju znaki wróżbiarskie, używane od dawien dawna, od czasów dynastii Shang (1766–1046 r. p.n.e.). Przez resztę życia udało mu się zebrać ponad 1500 kości

wróżebnych. A owe piktogramy zostały później nazwane ‘jiaguwen’. Do dzisiaj znaleziono ok. 150 tys. sztuk kości wróżebnych, które znajdują się w muzeach oraz prywatnych kolekcjach na całym świecie. Językoznawcy i archeolodzy zdołali do tej pory odszyfrować ok. 1500–2000 spośród niemal 5000 znalezionych na nich piktogramów. Obecnie językoznawcy zgadzają się co do tego, że oficjalny chiński sys­tem zapisu powstał w czasach Żółtego Cesarza (ok. 2700 r. p.n.e.). Legenda głosi, że pewnego dnia Żółty Cesarz poprosił Cangjie, swojego nadwornego historyka, który według krążących do dziś opowieści miał dwie źrenice w każdym oku, aby wynalazł system zapisu, jakim można byłoby zastąpić mało efektywną metodę zawiązywania węzłów na sznurze. Obserwacja śladów ptaków i zwierząt, jak również własnego otoczenia zainspirowała Cangjie do stworzenia

Poszerzanie zasobu leksykalnego nie tylko pomogło zbudować bazę chińskich znaków, lecz także wzbogaciło rozumienie świata przez Chińczyków o czysto metafizyczny czy duchowy punkt widzenia. piktogramów, które ewoluowały później, poprzez wiele dynastii, do kształtu dzisiejszych chińskich znaków. Przykładowo na podstawie obserwacji cienia rzucanego przez człowieka w słoneczny dzień Cangjie stworzył logograficzny znak 人, który reprezentuje człowieka. Inny wymyślony przez niego znak, 爪, oznacza łapę i obrazuje odciśnięty na ziemi ślad stopy zwierzęcia. Według Huainanzi (淮南子) oraz Chunqiu Yuanmingbao (春秋元命苞) – tekstów literatury historycznej z czasów Zachodniej Dynastii Han (206 r. p.n.e.

Obserwacja śladów ptaków i zwierząt, jak również własnego otoczenia zainspirowała Cangjie do stworzenia piktogramów, które ewoluowały później, poprzez wiele dynastii. – 25 r.) – kiedy Cangjie tworzył swój logograficzny system pisania, podziemne duchy zawodziły nocami, a za dnia niczym deszcz z nieba spadało proso. W tych dwóch ważnych starożytnych kronikach chińskich odnotowano owe nadnaturalne zdarzenia jako niezbite fakty. Na co dzień widywano przebywające razem istoty boskie i ludzi. Wrogie ludzkości istoty rozpaczały z powodu prezentu, jaki Cangjie sprawił ludziom, niebiosa zaś radowały się i zasypywały ludzkość wszelką obfitością. Piktogramy stworzone przez Cangjie zostały zatwierdzone przez Żółtego Cesarza jako pierwszy oficjalny język Chin. Szybko rozprzestrzeniły się po całym kraju i stały się w tamtym czasie wzorem pisma dla wszystkich Chińczyków. Antyczne chińskie znaki logograficzne składają się z symboli wywodzących się z natury. Przykładowo znak 木 przypomina drewno lub drzewo, zaś znak z dwoma połączonymi razem drzewami 林 oznacza las. Przez wieki styl pisania chińskich znaków ewoluował od ‘jiaguwen’ (甲骨文) do ‘jinzi’ (金字) czy metalowych znaków rytych lub odlewanych w brązie, następnie do ‘dazhuan’ (大篆) w czasach Zachodniej Dynastii Zhou (1045–711 r. p.n.e.) oraz ‘lishu’ (隸書) w okresie Wschodniej Dynastii Zhou (770–256 r. p.n.e.), aż do ‘kaishu’ (楷書) w czasach dynastii Południowych i Północnych (420–589 r.). Obecnie lishu i kaishu są wciąż szeroko stosowane zarówno w druku, jak i w kaligrafii. Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

17

PODRÓŻE

Z

bliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopaso-

Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.

Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę. Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym. Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.

N Zaczarowane Wyspy Darwina Tekst i zdjęcia Piotr Bobołowicz wana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia. To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. Mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego

na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).

Z

auważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – Chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz

mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku Chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło. Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście

ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.

a ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.

Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą. Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć. Niestety nie miałem pięciu tygod­ ni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zys­ kanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już drugi miesiąc. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem. K

W

raz z pojawieniem się człowieka powstało także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji. Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów

Dokończenie z poprzedniej strony

Obce wpływy Obce kultury wywarły ogromny wpływ na chińskie znaki oraz słownictwo. Przyczyniło się do tego, szczególnie w czasach współczesnych, zacieśnienie relacji z sąsiednimi krajami i resztą świata. Pojawienie się buddyzmu w Chinach w roku 67 n.e. przyniosło znaczący rozwój języka chińskiego. Zgodnie z pewnymi zapiskami historycznymi, żyjący w tamtym czasie cesarz Ming z dynastii Han miał pewnego razu sen o złotym bogu, który unosił się nad cesarskim pałacem. Następnego dnia rano władca poprosił swoich doradców o wyjaśnienie tego snu. Jeden z ministrów stwierdził, że bogiem ze snu z pewnością był Budda z Zachodu i że sen oznacza wielkie błogosławieństwo. Następnie minister zasugerował cesarzowi wysłanie emisariuszy do centralnej Azji, aby przywieźli stamtąd buddyjskie skrypty. Cesarz Ming przyjął tę radę i wysłał 12-osobową delegację na Zachód. W środkowych Indiach posłańcy spotkali dwóch indyjskich buddystów: Kaśjapę Matangę i Dharmaratnę, a następnie wraz z prowadzonymi przez nich dwoma białymi końmi wiozącymi buddyjskie skrypty sprowadzili ich do Luoyang, ówczesnej stolicy Chin. Cesarz Ming był zachwycony i nakazał wybudowanie słynnej

Świątyni Białego Konia, która stała się oficjalną kolebką buddyzmu w Chinach. Tam dwóch indyjskich mnichów przetłumaczyło na język chiński dobrze znane buddyjskie skrypty, czyli Sutrę

Z wielu względów chińska cywilizacja i znaczna część jej dziedzictwa kulturowego jest w stanie trwać po dziś dzień dzięki jedynemu w swym rodzaju systemowi pisma logograficznego. w czterdziestu dwóch częściach. Dlatego, mimo że historycy odnaleźli dokumenty, w których opisano wcześniejszy kontakt buddystów z Chinami, przyjmuje się, że oficjalnie buddyzm został zapoczątkowany w Chinach przez cesarza Minga z dynastii Han. Zgodnie z przeprowadzonymi badaniami naukowymi, w ciągu 800 lat pomiędzy dynastią Han a dynastią

Tang, do języka chińskiego dodano blis­ko 30 tys. słów lub wyrażeń wywodzących się ze słownictwa buddyjskiego. Powszechnie używane słowa, takie jak 現在 (teraz), 未來 (przyszłość), 世 界 (świat), 因果 (przyczyna-skutek), 悲 觀 (pesymizm) – wszystkie pochodzą z buddyzmu. Takie poszerzanie zasobu leksykalnego nie tylko pomogło zbudować bazę chińskich znaków, lecz także wzbogaciło rozumienie świata przez Chińczyków o czysto metafizyczny czy duchowy punkt widzenia. O ile język i kultura japońska wywodzą się głównie z okresu chińskiej dynastii Tang (618–907 r.), o tyle na współczesne słownictwo chińskie w olb­rzymim stopniu wpłynął język japoński. Po „wojnie opiumowej” coraz więcej japońskich publikacji tłumaczono na chiński. Na początku XX w. wielu Chińczyków udawało się na studia do uprzemysłowionej Japonii, a język chiński zaczął przyswajać dużą liczbę słów japońskich, takich jak 經濟 – (ekonomia), 社會 主義 (socjalizm), 資本 (kapitał), 政 治 (polityka), 電話 (telefon), 派出所 (posterunek policji), 哲學 (filozofia), 雜誌 (magazyn), 幹部 (biurokrata), 藝術 (sztuka), 自由 (wolność) itd. Zdaniem dra Zhao Binga, profesora Fudan University w Szanghaju, 70% chińskiej terminologii używanej we współczesnych naukach społecznych

i humanistycznych w zasadzie zostało zapożyczone z języka japońskiego. W języku chińskim stał się również widoczny wpływ kultury zachodniej, zwłaszcza od czasu dynastii Qing. Słowa takie jak 咖啡 (kawa), 邏輯 (logika), 維他命 (witaminy), 高爾夫 (golf) są obecnie używane na co dzień. Zatem chiński jest językiem żywym i znacząco rozrósł się od czasów starożytnych. W słowniku języka chińskiego z 1994 roku zebrano 85 568 znaków.

Komunistyczne zakłócenia Z biegiem historii ewolucja chińskich znaków nie zawsze przebiegała gładko. Od lat 50. XX w. Komunistyczna Partia Chin rozpoczęła intensywne starania mające na celu oddzielenie społeczeństwa od kultury dawnych Chin, by umożliwić zaimportowanej ideologii komunistycznej zapuszczenie w Chinach korzeni. Aby wyeliminować wpływ tradycyjnej kultury, reżim komunistyczny przeprowadził serie kampanii politycznych, m.in. „cztery stare rzeczy” (stare zwyczaje, stara kultura, stare nawyki, stare idee), „rewolucja kulturalna” oraz prześladowania Falun Gong, praktyki medytacyjnej wywodzącej się z tradycji buddyjskiej.

Śmiertelny cios zadano chińskiemu językowi w 1956 roku, kiedy to partia komunistyczna, postępując wbrew językowemu dziedzictwu oraz sprzeciwowi zarówno społecznemu, jak i akademickiemu, nakazała Komitetowi ds. Reformy Języka wydanie długiej listy ponad dwóch tysięcy „uproszczonych” chińskich znaków, aby zastąpić nimi znaki tradycyjne. Na skutek zastosowania wielu uproszczonych pierwiastków (pods­ tawowych elementów znaków, nazywanych także kluczami lub radykałami – przyp. redakcji) lub usunięcia znaczącej części tradycyjnego znaku, nowe chińskie znaki utraciły swoje pierwotne znaczenie i formę artystyczną, stając się często zapisami bezsensownymi lub irracjonalnymi. Przykładowo tradycyjnym znakiem dla miłości jest 愛, lecz w następstwie usunięcia 心 (serce) ze środka znaku, uproszczony znak (miłość) oznacza dosłownie: bez serca. W wyniku uproszczenia tradycyjnego znaku 聽 (słuchać) do formy 听, nowa postać utraciła swoje korzenie, które symbolizowały 耳 (ucho) i 心 (serce) do słuchania, podczas gdy nowo dodany pierwiastek 口 (usta) w ogóle nie ma związku z ludzką umiejętnością słuchania. Takie szaleństwo, narzucone przez naukowców, ma na celu podważanie tradycyjnego chińskiego języka i dziedzictwa kulturowego. Szczególnie

bolesne było to dla tych Chińczyków, którzy rozumieli, że chińska kultura, a zwłaszcza język, powstały w wyniku boskiej inspiracji i mają korzenie w starożytnej mitologii. Na szczęście tradycyjne chińskie znaki są wciąż używane przez Chińczyków żyjących poza Chinami kontynentalnymi, w szczególności na Tajwanie, w Hongkongu, Makao i Singapurze. Wewnątrz Chin niektórzy ludzie nadal cenią tradycyjne chińskie znaki jako formę sztuki, zwłaszcza kaligrafii pędzlem. Przez wieki język chiński i tradycyjne znaki napotykały wiele wyzwań, w tym naciski pewnych sił na porzucenie formy logograficznej i zastosowanie systemu opartego na alfabecie. Z wielu względów chińska cywilizacja i znaczna część jej dziedzictwa kulturowego przetrwała po dziś dzień dzięki jedynemu w swym rodzaju systemowi pisma logograficznego. Chińskie znaki, jakich używa do zapisu swego języka jedna czwarta populacji tego świata, z pewnością nie staną się jedynie historią; zamiast tego w czasach, które nadchodzą, będą się cieszyć powodzeniem. K Peter Zhang koncentruje swoje zaintereso­ wania badawcze na Chinach. Jest absolwen­ tem Uniwersytetu Harvarda. Oryginalna, angielska wersja tekstu została opubliko­ wana w „The Epoch Times” 21.07 br. Tłum.: polska redakcja „The Epoch Times”.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

18

FOT. MATERIAŁY PROMOCYJNE SARGISA DAVTYANA

LEKKA MUZA

Człowiek bez korzeni staje się nikim Ekipa Radia WNET w Podróży rozmawia z Sargisem Davtyanem, laureatem koncertu Debiuty na tegorocznym, 56. Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. Opowiedz trochę o sobie. Mam siedemnaście lat, mieszkam z rodzicami w Jaworznie i uczę się w liceum. Jak to się stało, że trafiłeś do Opola? Po prostu zgłosiłem się do koncertu Debiuty. Napisałem piosenkę Powiedz, o miłości, jak to często bywa, a powstała ona w wyniku moich osobistych przeżyć. Nikogo tam nie znałem, po prostu odważyłem się wysłać zgłoszenie. No i zostałem zakwalifikowany. Byłem bardzo szczęśliwy. Ale zupełnie nie spodziewałem się, że wygram konkurs. Jesteś Ormianinem… Tak, jestem Ormianinem. Można to już wywnioskować z mojego nazwiska, kończącego się na ‘yan’, bo wszystkie ormiańskie nazwiska kończą się na ‘yan/ ian’. Gdziekolwiek by Państwo byli, jeśli ktoś się przedstawi nazwiskiem, które ma taką końcówkę, to można mieć stuprocentową pewność, że ta osoba jest Ormianinem. Czy Twoja rodzina mieszka na terenie Rzeczpospolitej od wieków? Nie, nie od wieków. Od dwudziestu lat. To niedługo. Bardzo niedługo, zwłaszcza że historia Ormian w Polsce sięga setki lat wstecz. Polska dawniej była przecież jednym

z najbardziej otwartych krajów, jeśli chodzi o inne narodowości. Ormianie, którzy mieszkali w Polsce, zajmowali się złotnictwem, często byli wysyłani przez królów polskich jako tłumacze do Persji, do Egiptu, bo znali bardzo dużo języków.

Czujesz się trochę Polakiem, czy tylko Ormianinem? Bo urodziłeś się w Polsce, skoro rodzice są tutaj od dwudziestu lat, mówisz piękną polszczyzną. Rodzice krótko przed ślubem mieszkali w Polsce, a kiedy się pobrali, pojechali do Armenii i ja tam się urodziłem. Trudno mi jest powiedzieć, kim się bardziej czuję. Nie wiem, czy to najlepsze określenie, ale jestem trochę kosmopolitą. Przy czym uważam, że niezależnie od tego, gdzie i jak długo

się żyje, nie powinno się zapominać o swoich korzeniach, o swojej historii, bo tracąc tożsamość, tak naprawdę tracimy siebie i później stajemy się tak naprawdę nikim – bez własnych wartości, bez przynależności. Dlatego

Niezależnie od tego, gdzie i jak długo się żyje, nie powinno się zapominać o swoich korzeniach, o swojej historii, bo tracąc tożsamość, tak naprawdę tracimy siebie i stajemy się nikim. uważam, że czy Polacy mieszkający za granicą, czy ja jako Ormianin, czy ktokolwiek na świecie – nigdy nie powinien zapominać, skąd pochodzi. Nie powinien się tego wstydzić, tylko po prostu zawsze pamiętać o swoich korzeniach i o tym, kim jest. Ja tak robię. Gdziekolwiek jestem, zawsze z podniesioną głową i z dumą mówię, że jestem Ormianinem.

Charles Aznavour był Ormianinem. Oczywiście. Jego pełne nazwisko to Szahnur Waghinak Aznawurian; à propos, też ‘ian’ na końcu nazwiska. Jest bardzo dużo Ormian na świecie, Cher na przykład, czy Serj Tankian z zespołu System of a Down, którzy zrobili wielkie kariery, bo swoją muzyką po prostu przyciągali do siebie wielką publiczność. Charles Aznavour jest dla mnie autorytetem, bardzo się nim interesuję, czuję z nim pewną bliskość, dlatego że też był Ormianinem mieszkającym za granicą. Zawsze o nim mówiono w moim domu i marzy mi się żeby kiedyś, kiedyś może powtórzyć to, czego on dokonał. Był świadomym Ormianinem, który bardzo często mówił o ludo­ bójstwie, jakiego Turcy dokonali na Ormianach. Tak. Ludobójstwo to jest otwarta rana w sercu każdego Ormianina. To ludobójstwo miało miejsce w tysiąc dziewięćset piętnastym roku w Imperium Osmańskim, ale do dziś jest przez wszystkich Ormian odczuwane jako okropny ból, okropny. Problem polega na tym, że ktoś wchodzi do twojego domu, morduje twoją rodzinę, a potem śmieje ci się w twarz i nie chce się przyznać, że to on. Do dziś Turcy nie przyznają się do wymordowania półtora miliona Ormian. Ja jako Ormianin chętnie bym podał rękę na zgodę, ale nie jest to możliwe, bo brakuje przyznania się do winy, Turcy zrzucają z siebie odpowiedzialność. Twierdzą, że czegoś takiego nie było. Tymczasem każdy Ormianin ma historię, która jest związana z ludobójstwem. Gdyby mój pradziadek nie uchronił się od ludobójstwa, to by mnie tutaj nie było. Z jego rodziny tylko on jeden przeżył. Przyjechał do Armenii, ożenił się. Wtedy w ludziach, którzy przeżyli, było pragnienie, żeby mieć jak najwięcej dzieci, oni starali się jakby załatać tę dziurę, która powstała w wyniku ludobójstwa. Moim zdaniem jest bardzo ważne, żeby o tym mówić; nie tylko dlatego, żeby było wiadome, że to wszystko się wydarzyło, ale żeby w przyszłości takich rzeczy nie było. Żeby ludzkość wiedziała, że takie rzeczy nie zostają bez konsekwencji.

Efekty polityki zagranicznej Emmanuela Macrona Zbigniew Stefanik

roku. Uczynił to król Tirydates III za namową Grzegorza Oświeciciela. To właśnie najbardziej mnie boli – przyduszanie, odbieranie wolności. Teraz też się to dzieje na przykład w Kazachstanie: wielki Nazarbajew zszedł z tronu, przekazał pałeczkę kolejnemu dyktatorowi, ludzie wychodzą na ulice i są bici pałkami, zamyka im się usta. Bardzo mnie boli, że człowiek nie może być wolny. Nie powinno być czegoś takiego na świecie. Jak wygląda Polska w oczach młodego Ormianina? Myślę, że często Polacy nie doceniają tego, co mają. Często porównują się do państw, narodów takich jak Niemcy, Anglia, Francja. I mówią: u nas nic nie ma i tak dalej. No dobrze, ale dlaczego? Polska przez całą swoją historię była rozgrabiana, okradana, podbijana. To właśnie narody z Zachodu grabiły, bogaciły się, dlatego teraz mają

Jesteś siedemnastolatkiem, myślisz o karierze muzycznej. Z wieloma Polakami w Twoim wieku niestety nie dałoby się przeprowadzić rozmowy na tematy, o których teraz tutaj rozmawiamy – bez żadnego przygotowania przecież. I zastanawiam się, skąd masz tę wiedzę i przemyślenia. Po prostu mówię to, co czuję… Ale – czytasz, czy ktoś Ci to przekazał? Nauczyłeś się w szkole? Ja po prostu bardzo uważnie obserwuję to, co się wokół mnie dzieje. Interesuje mnie ten świat, nie chcę być obojętny wobec wszystkiego. Chcę wyrażać swoje zdanie i myślę, że jeżeli wszyscy mówiliby o problemach, to wtedy wszystko byłoby lepsze. Jak to ze mną jest? No, po prostu obserwuję świat i mówię to, co czuję i to, co myślę. Na pewno z Twojej strony jest zainteresowanie. Ale czy ktoś to zainteresowanie w Tobie rozbudził? Dużo zawdzięczam rodzicom, bo wyjaśniali mi różne sprawy, razem omawiamy niektóre rzeczy, jakie się dzieją na świecie. Mój tata jest wielkim patriotą. Umie też stawiać sprawy jasno, mówić wprost, rozróżniać dobro od zła i tak dalej. A w co wierzysz? W siebie. I w Boga.

K

PKO BANK POLSKI BYŁ PARTNEREM PODRÓŻY RADIA WNET

A potem była sowiecka okupacja. Tak… co powiedzieć o sowietach? To też jest bardzo ciekawy i bardzo smutny temat, bo sowieci odegrali bardzo dużą, złą rolę w najnowszej historii. Odrywali społeczeństwa od ich korzeni. Na przykład usiłowali zniszczyć w Armenii religię, Kościół. Armenia jest krajem, który jako pierwszy na świecie przyjął chrześcijaństwo w trzysta pierwszym

P

19 sierpnia tego roku do Francji zawitał po raz drugi podczas prezydentury Emmanuela Macrona rosyjski prezydent Władimir Putin. Inaczej niż dwa lata temu, kiedy to Emmanuel Macron przyjął go w Wersalu, tym razem prezydenci spotkali się w forcie Brégançon, co miało nadać wizycie cieplejszy, przyjaźniejszy i nieco mniej oficjalny niż poprzednio charakter.

Narody z Zachodu grabiły, bogaciły się, dlatego teraz mają wszystkiego pod dostatkiem. Myślę, że dajmy Polsce czas. Uważam, że będzie pięknie. Będzie cudownie.

wszystkiego pod dostatkiem. Myślę, że dajmy Polsce czas. Uważam, że będzie pięknie. Będzie cudownie.

odczas około dwugodzinnej rozmowy obaj prezydenci doszli do wniosku, że „bardzo wiele łączy Francję i Rosję”, jednak podczas konferencji prasowej trudno było im znaleźć wspólne polityczne cele i mianownik, czy też wymienić jakiś aspekt francusko-rosyjskich stosunków, który miałby po tym spotkaniu zmienić się na korzyść. Wizyta odbyła się w miłej politycznej atmosferze i została uznana za wizerunkowy sukces Emmanuela Macrona. Obaj prezydenci stwierdzili, że wiele ich dzieli, coś ich jednak łączy i po tej konkluzji rozstali się w ostentacyjnej zgodzie i dobrym samopoczuciu. Trzy dni później, 22 sierpnia, Emmanuel Macron spotkał się we francus­ kim pałacu prezydenckim z brytyjskim premierem Borisem Johnsonem. Głównym tematem tego dwustronnego spotkania była perspektywa Brexitu i jego aspekty, w tym sporna kwestia tzw. backstopu (czyli pozostania Irlandii Północnej w unii celnej z UE), z którego Francja nie zamierza rezygnować. To spotkanie również zostało uznane we Francji za sukces jej prezydenta, który jako „lider zjednoczonej Europy twardo stawiał europejskie warunki oraz dał do zrozumienia brytyjskiemu premierowi, że Unia Europejska hard Brexitu, czyli Brexitu bez porozumienia, się nie obawia”. Spotkanie nie przyniosło jednak właściwie żadnych rezultatów, albowiem obaj przywódcy, choć przy pożegnaniu demonstrowali przyjaźń i zgodę, to w kwestii Brexitu niczego nie ustalili. Między 24 a 26 sierpnia odbył się w Biarritz szczyt grupy G7. Jego uczestnikami była Francja, Niemcy, Włochy, Wielka Brytania, USA, Kanada i Japonia. Przywódcy tych państw prowadzili rozmowy dotyczące obecnych konfliktów i sporów międzynarodowych (kryzys na Bliskim Wschodzie, kwestia

Donbasu i konflikt rosyjsko-ukraiński, wojna handlowa USA-Chiny), jak również za sprawą Emmanuela Macrona, przywódcy grupy G7, debatowali nad aspektami związanymi z klimatem. Dzięki francuskiej dyplomacji i na specjalne zaproszenie francuskiego prezydenta na szczyt przybył minister spraw zagranicznych Iranu Mohammad Javad Zarif. Spotkał się on z francuskim ministrem spraw zagranicznych Jean-Yves Le Drianem i z Emmanuelem Macronem. Na zaproszenie francuskiego Pałacu Prezydenckiego do Biarritz przybyli również przywódcy Chile, Indii, Australii oraz kilku krajów afrykańskich, w tym RPA. I znów francuska prasa niemal jednogłośnie odtrąbiła wizerunkowy sukces prezydenta Francji. Po pierwsze, inaczej niż w ubiegłym roku podczas szczytu Grupy G7 w Kanadzie, w Biarritz nie doszło do większych ekscesów ze strony antyglobalistów i innych przeciwników szczytów G7 (tegoroczny szczyt zabezpieczało ponad 12 tysięcy policjantów i żandarmów). Po drugie, Macronowi udało się doprowadzić do sytuacji, w której przywódcy o różnych poglądach i zapatrywaniach na politykę ekologiczną podjęli jednak rozmowę dotyczącą zmian klimatu. Po trzecie, udało się uniknąć amerykańsko-francuskiej wojny celnej. W odpowiedzi na zapowiedziany przez Paryż tzw. podatek GAFA dla gigantów internetu Waszyngton zagroził wprowadzeniem specjalnych ceł na francuskie wino, co zważywszy na fakt, iż USA są największym na świecie importerem francuskiego wina, mogłoby stać się dla francuskiej gospodarki bardzo dokuczliwe. Warto jednak zastanowić się, jakie są konkretne efekty szczytu G7 w Biarritz? Pomimo utworzenia przez Grupę G7 specjalnego funduszu

międzynarodowego na rzecz ugaszenia pożarów w lasach amazońskich, w Biarritz nie przyjęto żadnych konk­ retnych wspólnych rozwiązań dotyczących klimatu. Nie został zażegnany amerykańsko-irański kryzys polityczny i dyplomatyczny, a amerykańsko chińska wojna handlowa trwa nadal. Podobnie jak w Kanadzie, uczestnicy szczytu G7 w Biarritz nie przyjęli wspólnego komunikatu, jedynie jednostronicowy dokument, który nakreśla pewne linie dalszej współpracy między najbogatszymi państwami na świecie. Nie ma jednak w tym dokumencie konkretnych zobowiązań czy postanowień.

F

rancuski sierpień”, czyli bardzo aktywny dla Francji miesiąc na arenie międzynarodowej, zdaje się niemal doskonale odzwierciedlać efekty ponad dwuletniej polityki zagranicznej Emmanuela Macrona, który od początku swej prezydentury prowadzi bardzo intensywną działalność międzynarodową. Nowe otwarcie w integracji europejskiej oraz reforma instytucji Unii Europejskiej. Pakt klimatyczny, czyli globalna walka ze zmianami klimatycznymi na świecie. Multilateralizm w stosunkach międzynarodowych. Więcej równości na świecie. Wspólna walka z ubóstwem na świecie i międzynarodowym terroryzmem. Reforma instytucji międzynarodowych, takich jak Światowa Organizacja Handlu. Oto przesłanie Emmanuela Macrona, który już kilkakrotnie okrążył z nim kulę ziemską i przemawiał przed wieloma gremiami międzynarodowymi i w wielu parlamentach krajowych (w tym w kongresie USA). Jednak wygląda na to, że jego przesłanie nie spotyka się z powszechną aprobatą na świecie, a postulowane przez niego zmiany – najdelikatniej to ujmując – coraz bardziej każą na siebie czekać… Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

19

LEKKA MUZA W wielu wywiadach mówiłeś, że sukces Heya w połowie lat dziewięćdziesiątych przerósł Twoje marzenia jako chłopaka grającego dobrą muzykę, pragnącego koncertować, nagrywać płyty, zyskać fanów i popularność. Czy nie wracasz czasami myślą do swojego odejścia z tego zespołu i nie zastanawiasz się nad tym, że pod Twoim dowództwem muzycznym mogłoby powstać jeszcze parę kolejnych płyt Heya? Jak to widzisz z perspektywy dwudziestu lat? Odszedłem z Heya w 1999 roku. Nie zrobiłem tego dla kaprysu ani dlatego, że mi się nudziło. Miałem swoje powody. Nie ma tutaj czasu ani miejsca wgłębiać się w to; w każdym razie nie żałuję. Odszedłem nie dlatego, żeby to był zły zespół. Mam olbrzymi sentyment do Heya. Uważam, że robiliśmy świetne rzeczy, ponadczasowe i przede wszystkim oryginalne. Dlatego z dużą przyjemnością wziąłem udział w pożegnalnej trasie zespołu Hey – jako gość. Ale od tamtego czasu wydarzyło się w moim życiu tyle ciekawych rzeczy… Założyłem zespół Indios Bravos, potem Ludzie Mili, teraz BAiKA. Patrząc na historię zespołu Hey, myślę, że przypuszczalnie znalazłbym się w podobnym miejscu, bo Hey się zawiesił; tym razem nie na skutek mojej decyzji. Ale i tak dziś nie grałbym w zespole Hey, a nie miałbym za sobą tych wszystkich fantastycznych rzeczy, które mi się przydarzyły po drodze.

strony to daje poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej – powoduje, że człowiek żyje na pamięć. Mówię to w swoim imieniu. Zespół Hey mógł się czuć zupełnie inaczej, grając ze sobą przez dwadzieścia pięć lat. Koło wykonało obrót na osi czasu i Żaba znów gra z Tobą. Tak, Marcin Żabiełowicz, gitarzysta zespołu Hey z pierwszego składu. Graliśmy razem w Heyu przez siedem lat, tych pierwszych, najbardziej spektakularnych, a przynajmniej tak to z perspektywy czasu wygląda. A teraz gramy razem w zespole BAiKA. Występowaliśmy początkowo jako Banach i Kafi, stąd skrót BAiKA. Przez pierwsze

i Żaba został bez swojego macierzystego zespołu – dołączył do nas. I to jest wspaniałe, że więzi dobrej, muzycznej przyjaźni pozostają. Rozmawiamy w Szczecinie. Co jest takiego magicznego w tym mieście? Mówisz, że to jest miasto, które kochasz, w którym jesteś i chcesz być. Przyznaję, że nie jestem w tej sprawie obiektywny, ale Szczecin jest dla mnie po prostu wyjątkowy. Kiedyś myślałem, że świat wygląda tak jak Szczecin. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem i poza Szczecin wyjeżdżałem niewiele, jakieś obozy, kolonie – siłą rzeczy nie były to miasta – nie miałem porówna-

niż w reszcie Polski. Ale dzisiaj wyjątkowość Szczecina objawia się, moim zdaniem, także na przykład tym, że kiedy rozmawiam z muzykami z różnych miast, przekonuję się, że nigdzie poza Szczecinem muzycy nie są tak honorowani. Ja i nie tylko ja, również Kaśka Nosowska i jeszcze kilka innych osób z branży muzycznej, zostaliśmy uhonorowani przez miasto Szczecin jako tak zwani honorowi ambasadorzy Szczecina. Mam dyplom, legitymację, ale to nie jest tylko taki sobie tytuł ze strony miasta. To są także darmowe parkingi i darmowa komunikacja do końca życia. Coś takiego w innych miastach w stosunku do muzyków nie funkcjonuje.

ja byłem wtedy początkującym dziennikarzem radiowym. Pamiętam, że obserwowałeś to oblężenie trochę z przymrużeniem oka, a potem była bardzo długa konferencja prasowa, trwała chyba z półtorej godziny, ale cierpliwie odpowiadaliście na pytania. Przypominam to w kontekście sławy i popularności. Twoje podejście do tych spraw jest przede wszystkim zdroworozsądkowe. Często mówiłeś w wywiadach, że bardzo dobrze, jeżeli pod tym względem wraz z upływem czasu nic się nie zmienia w sercu i w głowie. Czy to przekonanie wciąż w Tobie trwa? Że jest idea, serce, zamysł, czyn, scena, wykonanie – ale tak na-

Dziś muzyka trafia bardziej do nóg niż do serca

Pobyt na scenie jest fantastycznym przeżyciem, ale to tylko urywek rzeczywistości. Żeby funkcjonować, żeby być szczęśliwym, trzeba mieć solidny fundament złożony z mądrych, sympatycznych, przyjaznych ludzi wokół siebie.

Piotr Banach, gitarzysta, założyciel legendarnego Heya, obecnie muzyk zespołu BAiKA, w rozmowie z Tomaszem Wybranowskim.

FOT. JAN OLENDZKI

Było miło, że robiliśmy fajne rzeczy, było wygodnie; ale z drugiej strony – jestem za młody na stabilizację. Skończyłem dopiero pięćdziesiąt cztery lata i ciągle czuję, że jeszcze jest wiele przede mną. Mogę powiedzieć, że było miło, że robiliśmy fajne rzeczy, było wygodnie; ale z drugiej strony – jestem za młody na stabilizację. Skończyłem dopiero pięćdziesiąt cztery lata i ciągle czuję, że jeszcze jest wiele przede mną. Stabilizacja to jest powtarzanie od lat tego samego rytuału, schematu. Z jednej

dwa lata graliśmy jako duet, ale potem nam się zachciało czegoś więcej. Jak wspomniałem, mieliśmy wspólną trasę z Heyem, ja i Kafi jako goście. Na tej trasie zrobiliśmy pierwsze przymiarki: a to zagraliśmy wspólnie w garderobie, a to coś sobie nagraliśmy… I w taki naturalny sposób, kiedy Hey się rozwiązał

nia. Ale potem, kiedy zacząłem jeździć po Polsce, okazało się, że Szczecin jest naprawdę wyjątkowy. Bo nie wszędzie chodniki są z granitowych płyt, bo gdzie indziej nie takie są kamienice. Owszem, Szczecin jest miastem z zabudową poniemiecką i także dlatego wszystko wygląda w nim inaczej

antyterrorystycznych. W tej sprawie jest nadal więcej pytań niż odpowiedzi… Kiedy 8 maja 2018 roku prezydent Donald Trump poinformował, że Stany Zjednoczone odchodzą od tzw. umowy atomowej z Iranem (umowa wiedeńska z 14 lipca 2015 r.), francuski prezydent zapewnił władze w Teheranie, że Francja sprawi, iż umowa wiedeńska pozostanie w mocy, a proces pokojowy, tak jak został zdefiniowany w tej umowie, będzie kontynuowany. Jednocześnie Paryż oświadczył, że europejskie korporacje

Na początku swej prezydentury (maj 2017 r.) Emmanuel Macron zapowiedział twardy kurs wobec Rosji Putina. Otwarcie oskarżył rosyjskie służby specjalne o ingerencję we francuskie wybory prezydenckie z kwietnia-maja 2017 roku. Opowiadał się za podtrzymaniem sankcji gospodarczych i politycznych wobec Rosji, jak również ostro sprzeciwiał się rosyjsko-niemieckiemu przedsięwzięciu Nord Stream 2. Tymczasem po niemal pięcioletnim zawieszeniu Rosja została przywrócona w prawach jako uczestnik Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy w Strasburgu. Jest to w dużej mierze skutkiem mocnego wsparcia ze strony Paryża. Francuski prezydent daje do zrozumienia, że Rosja powinna znowu uczestniczyć w szczytach G7 na zasadzie (jak dawniej) G7 plus 1. Na wspólnej konferencji prasowej Macron-Putin podczas wizyty rosyjskiego prezydenta we Francji 19 sierpnia tego roku, francuski prezydent mówił o możliwości porozumienia w kwestii zbrojnego konfliktu w Donbasie. Na tej samej konferencji prasowej Emmanuel Macron nie wspomniał ani słowem o aneksji Krymu przez Rosję, co francuskie media uznały za sukces rosyjskiego prezydenta, kapitulację Emmanuela Macrona i akceptację przez świat zachodni tzw. polityki faktów dokonanych. Faktem jest, iż od początku swojej prezydentury Emmanuel Macron prowadzi bardzo aktywną politykę zagraniczną i na polu wizerunkowym odnosi sukcesy, niekiedy nawet istotne. Jednak owe sukcesy wizerunkowe nie przekładają się na fakty, co stawia pod znakiem zapytania efektywność polityki zagranicznej francuskiego prezydenta. Jest ona nastawiona na podkreślenie wielkomocarstwowości Francji, a w rzeczywistości coraz częściej obnażają malejące możliwości oddziaływania kraju nad Sekwaną i jego głowy państwa na bieg wydarzeń na świecie. K

Dokończenie z poprzedniej strony

Z

apowiadana przez Emmanuela Macrona reforma instytucji UE zdaje się coraz bardziej oddalać w czasie, a on sam traci wpływ na przebieg wydarzeń w Unii Europejskiej. Ugrupowanie prezydenckie La République en Marche przegrało nad Sekwaną tegoroczne wybory do europarlamentu. Macronowi nie udało się doprowadzić do tego, by liderka listy La République en Marche w tych wyborach, Nathalie Loiseau, objęła stanowisko przewodniczącej eurougrupowania Demokratów i Liberałów. A prasa francuska stwierdziła niemal jednogłośnie po tej prezydenckiej porażce, że w tej kadencji owej liderce pozostało już tylko jedno zadanie: „dać o sobie zapomnieć”. Nie udało się też Emmanuelowi Macronowi doprowadzić do objęcia przewod­ nictwa komisji europejskiej przez Francuza Michela Barniera (negocjatora ze strony Unii Europejskiej z Wielką Brytanią umowy dotyczącej Brexitu). I wreszcie – francuski prezydent odniósł porażkę w sprawie przeforsowania w wyborach do europarlamentu międzynarodowych list kandydatów. Również efekty polityki bliskowschodniej Emmanuela Macrona są mizerne. Zamierzał on być pierwszym przywódcą zachodniego świata, który uda się z oficjalną wizytą do Iranu, po rewolucji ajatollahów w tym kraju w 1979 r. Wizyta była planowana na październik 2018 roku. Nie doszło do niej, w dużej mierze na skutek domniemanego zamachu służb specjalnych Iranu powiązanych z Chameneim na kongres opozycjonistów irańskich. Zamach ten miał nastąpić 30 czerwca 2018 roku na terytorium Francji w mieście Villepinte, podczas spotkania z udziałem współpracownika Donalda Trumpa i byłego burmistrza Nowego Yorku Rudolpha Giulianiego. Do zamachu nie doszło ponoć dzięki działaniom francuskich, belgijskich i niemieckich służb

którzy zmieniali świat na lepsze. Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo były to tylko jednostki, ale dawali ludziom, swoim słuchaczom poczucie, że istnieje lepszy świat. Świat ludzi – jakby to powiedzieć – mądrzejszych to złe słowo, bo to zupełnie nie o mądrość chodzi. Po prostu przyjaznych światu, z jakąś ideą, która miała ułatwiać życie ludziom dookoła, a nie tylko sobie samemu. I dla mnie w związku z tym moja kariera to było z jednej strony oczywiście spełnienie moich marzeń. Faktycznie były tłumy, oblężone hotele, o czym wspominałeś, i tak dalej; wypełnione hale – ale z drugiej strony, wchodząc w środowisko muzyczne, w show-biznes, przeżyłem straszliwe

Wygląda na to, że przesłanie Macrona nie spotyka się z pow­ szechną aprobatą na świecie, a postulowane przez niego zmiany – najdelikatniej to ujmując – coraz bardziej każą na siebie czekać… nie poddadzą się presji amerykańskich sankcji i Europa Zachodnia nadal utrzyma stosunki gospodarcze i handlowe z Iranem. Ponadto Macron postulował utworzenie specjalnego europejskiego funduszu, który miał wyrównywać finansowe straty tych korporacji współpracujących z Iranem pomimo amerykańskich sankcji. Ów fundusz nigdy nie powstał, a największe korporacje europejskie zaprzestały współpracy z Iranem. Wreszcie francuski prezydent postawił się w roli mediatora pomiędzy Teheranem i Waszyngtonem i wezwał skonfliktowane strony do porozumienia. Biały Dom pod rządami Donalda Trumpa zdaje się jednak nie zmieniać stanowiska, i to mimo zapowiedzi amerykańskiego prezydenta na szczycie G7 podjęcia w najbliższym czasie rozmów z prezydentem Iranu.

Cieplutko się na serduszku robi… Niby drobiazg, a jednak… Owszem, to jest drobiazg, nic, co by szczególnie zmieniało moje życie, ale człowiekowi robi się miło. Piotrze, wiem, że polecasz nasze radio swoim znajomym. Dlaczego?

Są przedstawiane poglądy, z którymi się mogę bardziej lub mniej zgadzać, ale na pewno gośćmi waszego radia są ludzie, którzy o swoich poglądach potrafią opowiadać. Nie czuję się tutaj manipulowany. Dlatego, że jest w nim dużo polskiej muzyki. Poza tym jest to radio, w którym trafiłem na audycje ze zdrowym rozsądkiem. I po prostu nie czuję się tutaj manipulowany. Są przedstawiane poglądy, z którymi się mogę bardziej lub mniej zgadzać, ale na pewno gośćmi Waszego radia są ludzie, którzy o swoich poglądach potrafią opowiadać. Nie ma tutaj czegoś takiego, z czym spotykam się dookoła i bardzo mi jest z tym przykro – że już nie potrafimy ze sobą rozmawiać, że podzieliliśmy się na jakieś dwa przeciwne obozy i coraz mniej ludzi operuje zdrowym rozsądkiem, logiką. Jakie kto ma poglądy, takie ma, każdy ma do nich prawo; natomiast chciałbym, żeby ludzie potrafili mi powiedzieć, dlaczego tak uważają, a nie tylko rzucać hasłami oderwanymi od rzeczywistości. I kiedy słucham Radia WNET, dostaję takie właśnie umotywowane poglądy. Umotywowane, wyważone, zdroworozsądkowe. Przyjemnie mi się tego słucha. Nie wiem, czy pamiętasz stary, wojskowy hotel przy ulicy Spadochroniarzy. To był chyba rok 1993, przyjechał zespół Hey i nastąpiło totalne oblężenie. A myśmy rozmawiali sobie gdzieś tam na półpiętrze;

prawdę nie wolno gubić w tym przede wszystkim siebie i swoich blis­ kich, zwłaszcza rodziny? Zawsze to podkreślałeś. Bardzo ubolewam nad tym, że w tej chwili – oczywiście na pewno są wyjątki, ale mówię o ogóle – że dla większości młodych ludzi muzyka stała się środkiem do celu, na przykład do zrobienia kariery. Jedni robią ją na Instagramie, inni na Youtube, a jeszcze inni chcą ją zrobić w radiu. I muzyka jakby mniej się liczy, w takim sensie, w jakim liczyła się dla mojego pokolenia. Dla nas muzyka była nośnikiem treści, była mocno powiązana z subkulturami. Dziś nie ma subkultur i muzyka nie ma już takich sztandarów, jakie niosła kiedyś za pośrednictwem tych subkultur, co powoduje, że stała się bardziej użytkowa. A jako taka trafia bardziej do nóg niż do serca. Ja chciałem zrobić karierę nie tylko po to, żeby zaspokoić własną próżność – to oczywiście również, bo wszyscy jesteśmy próżni. Każdy myśli o sobie jako o kimś wyjątkowym. Więc chciałem zrobić karierę również i z tego powodu, ale przede wszystkim dlatego, że wychowywałem się na legendzie wielkich osobowości, które w historii rock and rolla były postrzegane jako ci,

rozczarowanie. To nie było to, co sobie wyobrażałem jako bardzo młody człowiek, który nasiąkł ideą rock and rolla – że to jest muzyka, która zmienia świat na lepsze. Okazało się, że jednak w dużej mierze jest to tylko biznes i show, a idea gdzieś tam w tym wszystkim schodzi na drugi plan. To były takie moje osobiste rozczarowania, które spowodowały, że w ten show-biznes nie wchodziłem mocniej niż mógłbym wejść; bo miałem takie możliwości. Natomiast w tej chwili mam już także tę mądrość, która przychodzi z wiekiem, z doświadczeniem – że nic nie jest ważniejsze od ludzi, którzy są dookoła mnie: rodziny, przyjaciół. Pobyt na scenie jest fantastycznym przeżyciem, ale to tylko urywek rzeczywistości. Żeby funkcjonować, żeby być szczęśliwym, trzeba mieć solidny fundament złożony z mądrych, sympatycznych, przyjaznych ludzi wokół siebie. Na koniec naszej rozmowy, drogi Piotrze, powiedz mi, kiedy i gdzie można Was, czyli formację BaiKA, oglądać. Zapraszam na nasz profil na Facebooku, bo tam są podane wszystkie daty. Grywamy w przeróżnych miejscach, po całej Polsce. Można nas odnaleźć. Ze swojej strony mogę bardzo polecić zespół BAiKA. Wiadomo, jak mówi powiedzenie: każda pliszka swój ogonek chwali; ale jako fan muzyki mogę powiedzieć, że zwłaszcza od czasu, kiedy skład nam się poszerzył nie tylko o Żabę, o którym mówiliśmy, ale jeszcze o Jacka Mazurkiewicza, basistę – my wszyscy, we czwórkę tworzymy teraz taką ekipę, że mam podobne uczucia, jeżeli chodzi o wyjątkowość i swoistość, jak miałem właśnie na początku Heya. Kiedy będziemy organizować studio Radia WNET w Szczecinie, może Piotr Banach poprowadzi od czasu do czasu jakiś program autorski? Z olbrzymią przyjemnością. K

GRUPA PZU BYŁA PARTNEREM PODRÓŻY RADIA WNET


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

20

Historia jednego zdjęcia...

G

O S TAT N I A S T R O N A

Jasną Górę nawiedziło w 2018 roku około 4 mln 300 tys. pielgrzymów, a 124 tys. z nich – pieszo. Ostateczne statystki za bieżący rok nie są jeszcze znane, ale z danych biura prasowego Jasnej Góry wynika, że w sezonie pielgrzymkowym od 12 maja do 25 sierpnia pieszo przed Obraz Czarnej Madonny przybyło w 282 pielgrzymkach 122 tys. 500 wiernych (114 tys. w 242 pielgrzymkach w zeszłym roku). Najliczniejsza była 39. Pielgrzymka Krakowska (8,5 tys. osób). Najwięcej pielgrzymów przyszło z Warszawy (12 tys. 800 osób), a wśród nich widoczni na zdjęciu bracia i siostry z Grupy Amarantowej Akademickich Grup „17”. Idą one własną trasą, ale są częścią Warszawskiej Pielgrzymki Pieszej, która przybyła w tym roku na Jasną Górę po raz 308. Fot. Lech Rustecki

dy rozum śpi, budzą się zbrodnicze ideologie. Wielu mieszkańców Eu­ ropy dało sobie wmówić najróżniejsze brednie. Wszystko podbudowane niby na­ ukowością. Mieliśmy już wypowiedzi różnych mądrali o tym, że w związ­ kach jednopłciowych rodzi się więcej dzieci niż w heteroseksualnych. Natura, doświadczenie i rozsądek wskazują na coś zupełnie innego. Kolejną ideologią jest wpływ na zmiany klimatu jedy­ nie człowieka. Już nie tylko głównym wrogiem jest CO2, ale samo istnienie człowieka. Bardzo się dziwiłam, kiedy nasi czytelnicy z Francji twierdzili, że teksty ze „Śląskiego Kuriera WNET” o dwutlenku węgla nie mogłyby się ukazać w tamtejszych mediach, bo po­ prawność polityczna tego nie dozwala. Świat staje na głowie. Lecz mówić o tych idiotyzmach nie wolno. Popularyzowa­ nie kolejnych dogmatów zbrodniczych ideologii – wprost przeciwnie, jest bar­ dzo pożądane. Teraz chyba Szwedzi wysunęli się na prowadzenie. W dniach 3–4 września odbył się w Sztokholmie szczyt poświęcony spra­ wie żywności w przyszłości (przyszło­ ści zniszczonej przez klimat), zorganizo­ wany przez platformę o nazwie Gastro Summit. „Profesor Magnus Söderlund przeprowadził prezentację w Power­ Point, której przesłaniem było, że mu­ simy obudzić pomysł jedzenia w przy­ szłości ludzkiego mięsa, ponieważ jest to sposób walki ze skutkami zmian kli­ matu” – podała Celia Farber na por­ talu amerykańskim The Epoch Times w swoim artykule Szwedzki naukowiec wskazuje na ludzkie ciało jako odpowiedź na przyszłe niedobory żywności w związku ze zmianami klimatu. Celia Farber jest szwedzko-amerykańską pi­ sarką i dziennikarką z doświadczeniem w reportażu i artykułach śledczych. Publikowała w „Harper’s Magazine”, „Esquire”, „Rolling Stone” i wielu innych prestiżowych czasopismach. Współ­ pracuje także z The Epoch Times. W wykładzie zatytułowanym: Czy możesz sobie wyobrazić jedzenie ludzkiego ciała?, ekonomista beha­ wioralny i strateg marketingowy, prof. Magnus Söderlund z Handelshögsko­ lan – Sztokholmskiej Szkoły Ekono­ mii – opowiada się za przełamaniem

pradawnych tabu zabraniających bez­ czeszczenia zwłok ludzkich w posta­ ci jedzenia ludzkiego mięsa – czytamy dalej. W swoim wystąpieniu natural­ ny sprzeciw wobec takich praktyk na­ zywa przesądem czy tabu, krytykując „konserwatystów”. Twierdzi, że opór jest problemem, który można poko­ nać stopniowo, zaczynając od prze­ konania ludzi, by po prostu spróbo­ wali. Wykład można obejrzeć nie tylko w prezentacji profesora na wideo, ale też na kanale TV4 szwedzkiej telewizji państwowej. Naukowiec twierdzi, że skoro w związku ze zmianami klimatu źródeł żywności będzie w przyszłości brakowało, ludzie muszą zapoznać się z jedzeniem rzeczy, które do tej pory uważali za obrzydliwe – wśród nich ludzkiego mięsa. Magnus Söderlund sugeruje, że łatwiejsze do akceptacji przez ogół jest spożywanie produktów pochodzących od zwierząt domowych i owadów. Jednak to ludzkie ciało było głównym tematem wykładu.

N

ajgorsze jest to, że szwedzkie media nie skrytykowały tej para­ noi. Amerykańska dziennikarka na szczęście pisze o tym, że kanibalizm jest już od wielu lat zbadany. Przyta­ cza informację o plemieniu Fore, któ­ re mieszkało w izolacji w Papui Nowej Gwinei do lat 30. XX wieku. „Wierzyli, że jedząc swoich zmarłych, nie pozwalają, aby ich ciała zostały pochłonięte przez robaki. Doprowadziło to do epidemii choroby zwanej »kuru« lub »roześmia­ ną śmiercią«, spowodowanej spożyciem ludzkiego mięsa”. Określenie ‘śmiejąca się śmierć’ powstało ze względu na cha­ rakterystyczne objawy, czyli gwałtowny, nieopanowany śmiech. Dowiedziono, że kuru to choroba neurodegradacyj­ na, należąca do encefalopatii gąbcza­ stych. Jej przyczyną są zakaźne priony. Szerzyła się wśród plemion Papui No­ wej Gwinei. Kultywowały one rytualny kanibalizm, który dziś już praktycznie nie występuje. Na szczęście – nie tylko z powodów etycznych, ale i dlatego, że do tej pory nie wynaleziono leku na choroby prionowe. Priony to nie­ konwencjonalne czynniki zakaźne, ani bakterie, ani wirusy. Wciąż jeszcze nie są poznane przez naukowców, nadal bu­ dzą zdziwienie i fascynację. Nie zawie­ rają kwasu nukleinowego, nie wykazują

metabolizmu, ale zachowują się jak białkowa forma życia. W dodatku ma­ ją zdolność do samopowielania się. Tego wszystkiego można się dowie­ dzieć o skutkach kanibalizmu choćby z portalu Poradnik Zdrowia (autorka Joanna Malik). Choroba ta nie była spowodowana przez patogen, ale raczej tzw. skręcone białko (zgodnie z dany­ mi NPR), które oszukuje „inne białka w mózgu, aby się skręcały podobnie, uszkadzając móżdżek. Ostatnia ofiara kuru zmarła w 2009 roku” – napisała z kolei C. Farber. W szwedzkich mediach pomysł je­ dzenia ludzkiego mięsa jako ratunek dla ludzkości w związku ociepleniem klimatu potraktowano poważnie. Do opisu tej nowej debaty wprowadzono nawet nowy termin ‘przemysł ludzki’, czyli ‘mannisko-kötts branschen’. Czyż Niemcy w obozach koncentracyjnych nie wykorzystywali więźniów do badań i czy nie byli prekursorami „przemysłu ludzkiego”? Czy w komunistycznych Chinach nie ma „przemysłu ludzkiego”, w ramach którego pobiera się narzą­ dy od więźniów nawet na żywca? Czy można się dziwić mieszkańcom Hong­ kongu, że sprzeciwiają się ekstradycji do Chin? Świat milczy i wykorzystuje importowane z ChRL „części zamien­ ne do człowieka”. W końcu to tylko przemysł ludzki! Nikt na razie nie sta­ wia sprawy jasno, czyli współudziału w zbrodni! Przypadki kanibalizmu zda­ rzały się podczas strasznego głodu na Ukrainie wywołanego przez Rosję So­ wiecką (11 mln ofiar w 3 falach) i pod­ czas oblężenia Leningradu, bo Stalin zabronił kapitulacji miasta.

W

swoim cv w Stockholm School of Economics Söder­ lund podaje, że jego bada­ nia koncentrują się na: „zachowaniach konsumentów”, „bodźcach marketingo­ wych”, „lojalności, emocjach, postrze­ ganiu sprawiedliwości”, „reakcjach psy­ chicznych”… „w społeczeństwie coraz bardziej zjawiskiem obsesyjnym jest konsumpcja”. Warto za redaktor Celią Farber przytoczyć kilka argumentów tego „postępowego” Szweda, który twierdzi, że opór przed jedzeniem ludzkiego mięsa jest związany z kapita­ listycznym egoizmem. Czy nie pachnie nam to Marksem i komunizmem?

Nie tak dawno pewien znany celebryta stwierdził, że nie będzie miał potomstwa, by nie produkowało CO2. Może to i dobrze. Idiotów wszak mamy dostatek.

Zachować człowieczeństwo

Jadwiga Chmielowska Magnus Söderlund stawia nastę­ pujące pytania: „Czy jesteśmy ludź­ mi zbyt samolubnymi, aby żyć w spo­ sób zrównoważony? Czy kanibalizm jest rozwiązaniem na zrównoważony rozwój żywności w przyszłości? Czy współczesne pokolenie ma odpowie­ dzi na nasze problemy żywieniowe? Czy można skłonić konsumentów do podjęcia właściwych decyzji?” I za­ chęca: „W Gastro Summit otrzymasz odpowiedzi na te pytania, a także weźmiesz udział w najnowszych od­ kryciach naukowych i poznasz wiodą­ cych ekspertów”. Podczas swojej prezentacji szwedzki naukowiec, zwracając się do publiczności, pyta, kto spośród obec­ nych na sali byłby otwarty na jego po­ mysł. Niewiele rąk się podnosi. Słychać

jęki dezaprobaty. Natomiast już w wy­ wiadzie po wykładzie wykładowca in­ formuje, że 8 procent uczestników kon­ ferencji zadeklarowało, że są otwarci na próbę. Zapytany, czy sam spróbuje, odpowiada: „Czuję się niepewnie, ale nie wyglądam na zbyt konserwatyw­ nego… Muszę powiedzieć… Będę ot­ warty przynajmniej na spróbowanie” – relacjonuje Celia Farber. Szwecja jest krajem oszalałym na punkcie poprawności politycznej i ate­ izmu. Przoduje w szerzeniu, jak to na­ zwał papież Jan Paweł II, „cywilizacji śmierci”. Propagowane w wielu państwach UE eutanazja i eugenika mają prowa­ dzić do wynaturzenia człowieka. Lu­ dzie starzy i chore dzieci stanowią obciążenie dla społeczeństwa. Teraz

doszedł pomysł szwedzkiego uczo­ nego – promocja kanibalizmu. Wszak nic się nie może zmarnować! Popraw­ ność polityczna ma wyłączyć myślenie i wprowadzić nas w świat opisany przez Orwella w Folwarku zwierzęcym i Roku 1984, ale nawet autor tych proroczych powieści nie przewidział tak poronio­ nych pomysłów przyszłych pokoleń.

N

a przeszkodzie inżynierom dusz ludzkich stanął Bóg, który stwo­ rzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Szatan, wygnany z zas­ tępów anielskich z powodu pychy i usi­ łowania zajęcia miejsca Boga, zazdrości człowiekowi nadziei na zbawienie, któ­ rej on sam się pozbawił. Zrobi wszystko, by zarazić nas swoją postawą, zniewolić swoim sposobem myślenia, a przez to zniszczyć i pogrążyć w piekle razem ze sobą. Szwecja niestety wiedzie w tym propagowaniu zniewolenia prym. Trud­ no się dziwić, że 2500 obywateli Szwe­ cji przeniosło się do Polski. Czyżbyśmy pozostali oazą wolności? Warto przytoczyć na koniec jak­ że ważne słowa wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a, wygłoszone do Pola­ ków 1 września br. z okazji 80 roczni­ cy wybuchu II wojny światowej: „ Jeśli ktokolwiek powątpiewa w przeznacze­ nie ludzkości, którym jest wolność, to niech spojrzy na Polskę, na odważny naród polski”. „Niech zobaczy nieugię­ tego ducha, siłę i odporność tego mi­ łującego wolność narodu, który stoi na fundamencie wiary. Zainspirowa­ ny odwagą, determinacją i wiarą na­ rodu polskiego, od tego dnia mogę was zapewnić, że Polska i Ameryka oraz wszystkie miłujące wolność narody na świecie, w przyszłości razem wyjdą so­ bie naprzeciw. Nigdy nie pozwoliliście się owładnąć rozpaczy, nigdy nie wy­ rzekliście się swojej tysiącletniej histo­ rii. Wasze światło lśniło w mroku, zaś mrok światła nie pokonał” – powie­ dział w Warszawie Mike Pence. Trwa wojna cywilizacji, walka dobra ze złem, fałszu z prawdą. Każdy się musi opowiedzieć po którejś stronie. Tylko z Bożą pomocą jesteśmy w stanie prze­ trwać. Odrzucić cywilizację śmierci. Za­ chować daną nam przez Boga wolność i godność osoby ludzkiej. K FOT. MATHEW SCHWARTZ / UNSPLASH




Nr 63

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Wrzesień · 2O19 W

n u m e r z e

Wydarte z pamięci Wspomnienia trzeba spisywać, bo właśnie dlatego, że zabieramy je do grobu, na świecie, mimo że nie ma wojen, jest tyle zła i niegodziwości. Trzeba pokazać ludziom, że to nie narodowość taka czy inna czyni z człowieka zwierzę. Tadeusz Puchałka opowiada o niezwyk­łych wojennych przeżyciach Ślązaka Alojzego Klosego.

Jadwiga Chmielowska

A

Z Z

EE

TT

A A

NN I I EE

CC

OO

DD

ZZ

II

EE

N N

N N

A

Publikacja ta przedstawia niewygodną prawdę o Józefie Kapuścińskim, ojcu znanego reportażysty i publicysty Ryszarda Kapuścińskiego. Bohaterska historia ojca została „stworzona” przez „cesarza reportażu”, syna Józefa, i jest do chwili obecnej łączona z życiorysem Ryszarda K. Sprawa ppor. rez. Józefa Kapuścińskiego łączy się również z losami mojego stryja, dowódcy 9. kompanii 84 psp, u którego do około 6 września 2 1939 roku Kapuściński był dowódcą 1. plutonu.

Trochę prawdy, trochę legendy…

Tadeusz Marcin Loster

P

or. Tadeusz Marcin Loster był zawodowym oficerem, dowódcą 9. kompani 3. ba­ talionu 84. Pułku Strzelców Poleskich w Pińsku. 23 marca 1939 ro­ ku 84. psp, wchodzący w skład 30. Dy­ wizji Piechoty, został zmobilizowany, a 26 marca koleją przetransportowany w okolice Bełchatowa, gdzie rozpo­ czął przygotowanie pozycji obronnych. W czerwcu tegoż roku por. Tadeusz Loster przyjechał na kilka dni do Lwo­ wa. Przywiózł ze sobą swoje osobiste rzeczy, które pozostawił w domu brata. W rozmowie z rodziną oświadczył, że będzie wojna, a on czuje, że zginie, dla­ tego pozostawia swoje osobiste rzeczy, aby nie przepadły. Opowiadał, że jadąc pociągiem do Lwowa, stłukł przypad­ kowo w przedziale lustro, co oznacza, że zginie. 1 września 1939 roku wybuchła wojna. 30. Dywizja Piechoty wchodzą­ ca w skład w skład Armii Łódź znala­ zła się na głównym kierunku natarcia armii niemieckiej. Por Tadeusz Los­ ter od początku wojny brał udział we wszystkich walkach trzeciego batalio­ nu, aż do dnia 9 września. 8 września 30. DP w lasach brzezińskich została otoczona przez przeważające siły wro­ ga. Dowództwo dywizji zdecydowało przebić się uderzeniem przez niemie­ cki pierścień w kierunku Skierniewic. 9 września 82., 83. oraz 84. pułki pie­ choty wchodzące w skład 30. DP roz­ poczęły atak na pozycje nieprzyjaciela. W dniu tym w natarciu z lasu Przyłęk na wieś Jasienin Duży kompania por. Tadeusza Lostera dostała się pod skon­ centrowany ogień niemieckiej artylerii i karabinów maszynowych. Około 500 metrów na wschód od toru kolejowego około godz. 11.30 dowódca 9. kompanii

Mój starzyk, Jan Kniszka, po tym, jak ktoś doniósł Niemcom, że w domu Kolebaczów ukryta jest broń, w ciągu godziny miał ją przewieźć do siebie: ponad sto karabinów i setki kilogramów amunicji, mając do dyspozycji krowy i wóz. Wnuk powstańca śląskiego Bogusław Kniszka dzieli się przechowaną w rodzinie wiedzą.

Sprawa poruczników Kapuścińskich

4

Potrzebna partia wolnorynkowa!

Cmentarz wojskowy w Jeżowie

por. Tadeusz Loster zos­tał bardzo cięż­ ko ranny odłamkami pocisku artyle­ ryjskiego. Zmarł około godz. 13, miał 29 lat, był kawalerem. Podczas tego ataku zginęli także dowódcy plutonów 9. kompanii: ppor. Stanisław Kapuściń­ ski, ppor. Józef Kot; wraz z nimi zginęło kilkudziesięciu żołnierzy 9. kompanii, która praktycznie przestała istnieć. Do­ wódca plutonu 9. komp., ppor. Ma­ rian Słowik, został ranny w obie nogi. Zwłoki por. Tadeusza Lostera 10 wrześ­ nia, dzień po bitwie, zostały zakopane w zbiorowej mogile na skraju lasu. Po

ekshumacji zwłok w maju 1940 r. 208 znanych i 24 nieznanych polskich żoł­ nierzy poległych w bitwie pod Przyłę­ kiem zostało pochowanych na cmen­ tarzu wojskowym w Jeżowie.

20

września 1939 r. dowódca 84. psp płk. dypl. S. Szarej­ ko wystąpił do dowódcy 30 DP z wnioskiem o nadanie 12 swo­ im żołnierzom (w tym 5 pośmiertnie) orderu Virtuti Militari i 167 Krzyży Walecznych. Zgodnie z pismem do­ wódcy 84. psp (L.dz. 4/op. 20.9.1939 r.)

POŻEGNANIE

Od Redakcji

T

Śląskie środowisko patriotów i społeczników dotknęła wielka strata. W wieku 62 lat odszedł do Pana śp.

Tadeusz Puchałka Był aktywny społecznie całe życie, mimo że praca w kopalni węgla kamiennego Knurów „zżerała” Jego siły witalne. Na emeryturze oddał się całkowicie służbie małej i dużej Ojczyźnie. Był zawsze wszędzie tam, gdzie działo się coś szlachetnego. Przystępnie opisywał ważne wydarzenia patriotyczne, kulturalne, religijne. Przywoływał pięknie zapisane karty z historii regionu – uczył szacunku dla przeszłości oraz mądrego kształtowania przyszłości Ojczyzny, opartego na wartościach chrześcijańskich. Był członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Publikował na łamach „Śląskiego Kuriera WNET” i portali lokalnych. Często gościł na antenie Radia WNET. Bardzo schorowany, nie rozstawał się jednak z kamerą i piórem. Niech Dobry Bóg przyjmie Go na wieczną służbę!

adeusz Puchałka był człowiekiem z prawdziwą pasją, autorem „Śląs­ kiego Kuriera WNET” od początku istnienia naszej gazety. Jego artykuły, kipiące bieżącym życiem i historią lokalnych, na­ wet najmniejszych wspólnot Śląska, peł­ ne życzliwości i ciepła w stosunku do jego mieszkańców, były nierzadko pisane gwarą, którą kochał i którą biegle się posługiwał. Był w naszej redakcji niezastąpiony, jedyny, który z takim zaangażowaniem i za­ interesowaniem śledził i opisywał wszelkie przejawy lokalnego życia wspólnotowego, łączące Polaków w imię dobra. W swoich tekstach przypominał historię – tę wielką i tę prowincjonalną, i miejsca z nią zwią­ zane; przedstawiał postaci wielkich, choć czasem mało znanych, nawet w swoim bliskim otoczeniu, osób zasłużonych dla historii i kształtowania postaw Ślązaków. Przypominał i przybliżał tradycję śląską we wszelkich jej aspektach. Nie bał się także pisać wprost o sprawach trudnych; potrafił wezwać do opamiętania tam, gdzie widział zagrożenia lub niesprawiedliwość. W ogromnym stopniu przyczynił się do nadania „Śląskiemu Kurierowi WNET” niepowtarzalnego kolorytu gazety praw­ dziwie lokalnej i zainteresowanej sprawa­ mi nie tylko ogólnoludzkimi czy ogólno­ polskimi, ale także – konkretnego miasta czy gminy, których nazwy przywoływał; konkretnego człowieka, którego nazwisko podawał, którego opisywał, fotografował – abyśmy wszyscy w Polsce siebie nawza­ jem lepiej poznali, zrozumieli i polubili. Niezmiernie żałujemy, że Pan Bóg tak prędko powołał go do siebie. Będzie nam go brakować. Niech spoczywa w pokoju.

order VM za ofiarę życia złożoną w bi­ twie pod Przyłękiem miał otrzymać śp. por. Tadeusz Loster. Dnia 29 września 1939 r. były dowódca Armii Łódź – gen. dyw. J. Rómmel w „Rozkazie pochwal­ nym” dla 30. Dywizji Piechoty (m.in.) do dyspozycji dowódcy 84. psp prze­ kazał 30 orderów Virtuti Militari dla żołnierzy pułku. Dopiero w 1961 r. władze PRL uznały odznaczenia wojenne przyz­ nane polskim żołnierzom w walkach podczas kampanii wrześniowej 1939 r. Dnia 23 stycznia 1965 roku Departa­ ment Kadr MON przesłał Rudolfowi Losterowi (bratu odznaczonego) zaś­ wiadczenie stwierdzające nadanie po­ śmiertne Orderu Virtuti Militari V kl. śp. por. Tadeuszowi Losterowi. Niestety wraz z legitymacją rodzina nie otrzy­ mała Krzyża Virtuti Militari. Odznakę Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari po śp. por. Tadeuszu Losterze odebrał dnia 8 lutego 2006 roku piszący te słowa jego bratanek Tadeusz Marcin Loster. Urodziłem się dwa lata po wojnie i stałem się spadkobiercą nie tylko pa­ mięci, ale i dwojga imion mojego stryja śp. por Tadeusza Marcina Lostera. Do­ piero po wojnie, już z Gliwic, babcia moja, Zofia, pojechała z moim ojcem do Jeżowa na grób swego syna. Stało się tradycją, że 9 września na uroczys­ tości upamiętniające rocznicę bitwy wyjeżdżała babka sama lub jechał z nią ktoś z rodziny. Ja pierwszy raz pojecha­ łem, aby zobaczyć wojenny cmentarz i mogiłę stryjka, kiedy miałem dzie­ sięć lat. Od tego czasu jeździłem dość często. Uroczystości rocznicowe w Je­ żowie organizował pan Tadeusz Kenc­ ler, który wraz ze swoimi harcerzami jeszcze podczas okupacji założył swo­ im staraniem cmentarz i opiekował się nim bezinteresownie. On to co roku na własny koszt organizował uroczystość rocznicową, wysyłając zaproszenia do wszystkich żyjących żołnierzy 30. DP oraz do rodzin poległych. On też or­ ganizował noclegi i mszę św. w para­ fialnym kościele. Jego mieszkanie było miejscem zbiórek, a dla mojej rodziny miejscem noclegów. W 1961 r. zmarła babcia Zofia, a w 1968 mój ojciec Rudolf Loster. Od 1969 r. jeździłem na wrześniowe rocz­ nice bitwy już sam lub w towa­rzystwie mojej mamy. Głównym punktem uro­ czystości rocznicowych była msza św. Dokończenie na str. 3

Co zrobić, aby partia wolnorynkowa powstała i reprezentowała interesy osób miłujących kapitalizm, a także wolność – rozumianą jako wolność wyboru, wolność gospodarowania i wolność zawierania umów? Artur Szczepek proponuje, jak zaradzić deficytowi na polskiej scenie politycznej.

4

Wokół I powstania śląskiego Powołana pod naciskiem międzynarodowej opinii komisja niemiecka ustaliła łączną liczbę 2500 poległych, rozstrzelanych i powieszonych Polaków; czyli cztery razy więcej Niemcy zamordowali w wyniku represji niż poległo w boju. Jadwiga Chmielowska omawia przyczyny upadku i skutki I powstania śląskiego.

8

Czy Orwell miał rację? Wskazanie na CO2 jako wspólnego wroga wydawać by się mogło genialnym posunięciem. Wreszcie, po tysiącach lat wiecznych wojen, gdzie człowiek dla człowieka był wrogiem, tym razem wrogiem miałby być nie drugi człowiek. To jednak element propagandy i poprawności politycznej – twierdzą Jacek Musiał i Karol Musiał.

9

Jak wychodzić z plaży Polscy naukowcy w ramach tzw. doktoratów wdrożeniowych opatentowali urządzenie do oczyszczania stóp z pias­ku. Po wdrożeniu programu 500+ polskie plaże zapełniają się rodzinami i wynalazek winien być powitany z entuzjazmem, a reformie Gowina przybędzie zwolenników – cieszy się Józef Wieczorek.

12

ind. 298050

W

e wrześniu kwitną wrzosy. 80 lat temu wybuchła wojna. Sowieci z Niemcami zawarli pakt, który umożliwił Niemcom napaść 1 września na Polskę. Silny polski opór sprawił, że Hitler błagał swego przyjaciela Stalina, by wkroczył jak najszybciej; obawiał się rozpoczęcia działań zbrojnych na froncie zachodnim. Zgodnie z układem, Francja i Anglia miały najpóźniej 18 września uderzyć z zachodu na III Rzeszę. 17 września, czyli dzień przed tym terminem, Rosja Sowiecka napadła na walczącą Polskę bez wypowiedzenia wojny. Zachodni sojusznicy nie czuli się zobowiązani do rozpoczęcia działań wojennych, gdyż jak niektórzy z nich twierdzili, układ z Polską dotyczył tylko konfliktu z Niemcami. Niemieckie i rosyjskie sojusznicze wojska okupacyjne padły sobie bratersko w ramiona. Zaczęła się eksterminacja polskiej inteligencji. Listy proskrypcyjne na Śląsku i Pomorzu były zawczasu przygotowane przez mniejszość niemiecką stanowiącą hitlerowską V kolumnę. Na ziemiach zagarniętych przez Rosję Sowiecką wskazywaniem Polaków do rozstrzelania lub wywózki zajmowała się część mniejszości narodowych (Żydzi, Ukraińcy i Białorusini). Goebbels upowszechnił twierdzenie „Kłamstwo wypowiedziane raz pozostaje kłamstwem, ale kłamstwo wypowiedziane tysiąc razy staje się prawdą”. Potwierdza je fakt, że wciąż są osoby, które bronią „prawd” III Rzeszy. Nawet w Polsce wiceprezydent Gdańska ośmielił się twierdzić, że II wojna wybuchła, bo Polak wypowiedział złe słowo… Czyżby uwiarygadniał niemiecką prowokację w Gliwicach w przededniu wybuchu wojny? Na szczęście przez awarię nadajnika Radiostacji Gliwickiej informacja nie poszła w świat, była słyszana tylko w najbliższej okolicy. O dziwo, nikt w Gdańsku nie zareagował, gdy ten sam wiceprezydent wziął udział składaniu hołdu Kaszubom, polskim mieszkańcom Gdańska, spędzonym w pierwszych dniach września 1939 r. do Viktoriaschule, miejsca koncentracji przed wywózką do obozu w Stutthofie i innych miejsc zagłady. Personel polskiego konsulatu, dyplomatów wydalono do neutralnych państw bałtyckich, a zwykłych pracowników-Polaków, obywateli Wolnego Miasta Gdańska, wyrzucono z mieszkań, później wysiedlono do Generalnej Guberni. Nieznajomość historii sprawia, że przyjezdni mieszkający od lat na Kaszubach i Śląsku nie rozumieją rdzennych mieszkańców. Ci z kolei są nieufni wobec obcych i trudno się im dziwić, mają za sobą doświadczenie wielu pokoleń. Za wierność Polsce płacili, a jak nastał PRL, znowu ich tępiono. Historii po 1945 r. uczono z podręczników matki Michnika. Nic dziwnego, że dziś wierni uczniowie Goebbelsa wierzą w kłamstwa powtórzone 1000 razy. Całkiem podobnie jak Niemcy i Sowieci postępują dzisiejsi Rosjanie. Putin kłamie i szerzy swoją propagandę. Wielu to kupuje. Nawet w Polsce nie brakuje idiotów wierzących, że Putin i Rosja obronią wiarę chrześcijańską i uchronią nas przed zgnilizną moralną Zachodu. Tymczasem Rosja realizuje plan Lenina: zanieść rosyjskie porządki aż do Lizbony. Wielu ogłupionych propagandą geostrategów i ekonomistów zerka na Chiny, licząc na ścisłą współpracę z nimi. Przywódca Hongkongu Carrie Lam ogłosiła, że rząd formalnie wycofa skandaliczny projekt ekstradycji do Chin. Miliony mieszkańców uczestniczyły w wielomiesięcznych protestach. Zwolennicy demokracji oświadczyli, że będą nadal żądać utrzymania demokratycznych reguł pozostawionych przez Brytyjczyków i nie godzą się na chińską dyktaturę. Ze zdziwieniem odnotowałam promowanie się Huaweia na tegorocznym Forum w Krynicy. Cały urlop spędziłam na Kaszubach, krążąc po różnych miejscowościach. Gdańsk oczekuje cuchnącego prezentu od Warszawy. W Białogórze mikołajek nadmorski, o którym pisałam przed laty, ma się dobrze; kieruje się prawami natury, a nie ideologią, zwłaszcza LBGT. K

G

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Na froncie wschodnim Nastał czas wojny. Alojzy został po­ wołany do służby wojskowej w Wehr­ machcie. Niedługo potem przyszła najgorsza z możliwych wieści: rozkaz wyjazdu na front wschodni. Każdy, kto dostał bilet w tamtą stronę, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest to podróż bez powrotu. Być może także dlatego dziewczyny, matki i żony, żeg­ nające wtedy żołnierzy, często ubie­ rały się na czarno i rzadko widziało się na ich twarzach uśmiech. Na po­ czątku korespondencja z opóźnieniem, ale dochodziła do domu, jednakże po pewnym czasie kontakt się urwał. Brak informacji potęgował narasta­ jący niepokój w rodzinie. Do bliskich dochodziły pocztą pantoflową mroczne

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Iść… Iść… W stronę zachodzącego słońca. Iść, byle dalej od czerwonego piekła nieludzkiej ziemi...

Wydarte z pamięci Tadeusz Puchałka

wieści, co tylko pogarszało nastroje, ciągle jednak była nadzieja. Na nieprzeciętnych talentach tech­ nicznych Alojza na początku poznali się mieszkańcy Gierałtowic, z nastaniem działań wojennych szybko doceniono owe zdolności w niemieckiej armii, to­ też został przydzielony do batalionu obsługi technicznej. Początkowo służ­ ba polegała na naprawianiu zepsutego sprzętu i z pierwszą linią frontu wujek nie miał wiele wspólnego, lecz wkrótce sytuacja się zmieniła. Oddział został okrążony i z dokumentów zdjęciowych wynika, że musiało to być głęboko na wschodzie. Trwały walki... Po jednej

Warto w tym miejscu raz jeszcze przy­ pomnieć słowa radzieckiej lekarki, bo chociaż miała do czynienia z wrogiem, to jednak obudziły się w niej ludzkie uczucia. Wujek wspominał, że lekar­ ka, mimo trudnej sytuacji, przynosiła z domu jedzenie, dokarmiała Alojzego, czym narażała się na wielkie ryzyko. Widać zatem, że zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie byli ludzie z sercem i duszą, a także nie brakowało pospoli­ tych bandziorów i chacharów. Rozmowa z wujkiem i namawianie go do wspomnień graniczyło z cudem, co nie było odosobnionym przypad­ kiem, bowiem w podobny sposób za­

Stara Gaborka zasnęła twardym snem, ale obudziło ją pukanie w szybę okna. Był to to Alojzy, ziyńć. Cichaczem, aby nie budzić ruskiego oficera, teściowa i żona przetransportowały bezpiecznie Alojzego do piwnicznej komórki. i po drugiej stronie padało wielu zabi­ tych. Potworny mróz, brak amunicji, części zamiennych, paliwa, co było, jak wspominał wujek, najgorsze, bo sprzęt był sprawny, a jednak martwy i sta­ wał się dla wielu załóg stalową trumną, w której ludzie zamarzali. Umierali też od ran, ale i z głodu. Te wspomnienia były bardzo trudne, bo często bywało, że wujek nagle milknął, zamykał się w sobie i odchodził, nie chcąc dalej rozmawiać. Niedługo potem nastąpił kolejny atak, w którym Alojzy został ciężko ranny. Część oddziału zginęła, kilku dostało się do niewoli, ale on wrócił do żywych na pryczy polowego radzieckie­ go szpitala. Odzyskiwał przytomność, by po chwili ją tracić. Po czasie na­ brał sił. Rosjanie traktowali go dobrze. Alojzy zaczął chodzić i dostrzegł wiele niesprawnych samochodów, w których usuwał drobne usterki. Pomagał także lekarzom (jak wynika z opowiadań, własnoręcznie wykonywał igły chirur­ giczne), za co radzieccy lekarze dzię­ kowali mu najserdeczniej. Pewnego dnia wezwała go do siebie radziecka lekarka w stopniu oficera. – Obiecuję wam, Alojzy – powiedziała – że jeszcze nie rozpoczną się transporty waszych ludzi do kraju, a wy już tam będziecie. Nie wiadomo, jak długo wujek przebywał w niewoli. Faktem jest, że rodzina uważała go za zaginionego i łatwo sobie wyobrazić, co odczuwa­ ła moja ciocia, skoro np. chłopak mo­ jej mamy nie wrócił z frontu, a wal­ czył na zachodzie Europy. Wszystko więc wskazywało, że potworne fatum w rodzinie Gaborów osiadło na stałe.

chowywali się wszyscy, którym było dane przejść przez to piekło. Któregoś dnia, kiedy w Gierałto­ wicach stacjonowali jeszcze Rosjanie, ktoś powiadomił moją starkę, że oto Alojzy widziany był w Ornontowicach. Starka nie brała tych słów poważnie, bo przecież nikt nie słyszał, by ktoś wró­ cił stamtąd. – Plotka, zwyczajne wiej­ skie klachy – pomyślała i po pacierzu, jak zwykle, uroniła kilka łez i zasnęła. W pokoju obok spał ruski oficer. Po­ stawne ponoć to było chłopisko o do­ brotliwym spojrzeniu, nie pasującym do żołnierza. Z relacji starki wynika­ ło, że podwładni bardzo go szanowali, a niektórzy bali się okrutnie. Dla ro­ dziny Gaborów, w której w tym czasie przecież były same tylko kobiety, był bardzo dobry. Stara Gaborka zasnęła twardym snem, ale obudziło ją pukanie w szybę okna. Był to to Alojzy, ziyńć. Cichaczem, aby nie budzić ruskiego oficera, teściowa i żona przetranspor­ towały bezpiecznie Alojzego do piw­ nicznej komórki.

Pamiętny sobotni poranek Starka raczej z przyzwyczajenia aniżeli z obowiązku wstawała dycko skoro świt. Tak było i tym razem. Ledwo co pod­ niosła ze stołu kantyczkę i spojrzała okiem na różaniec leżący na nachttiszlu, dało się słyszeć pukanie do drzwi po­ koiku. To prosił o wejście ruski oficer. Nigdy tego nie robił, nie pozwalał sobie na poranne wizyty, co najwyżej prosił, by zaparzyć mu filiżankę czaju, ale tylko przy śniadaniu. Matuszka – zawołał – ja

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

ŚLĄSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

słuszał, szto ty uże wstała. Pajdi w moju kwartiru. Ja chocziu z taboj pogawarit’! Starka, mając w pamięci nocną przygodę, zmartwiła się tym poran­ nym zaproszeniem okrutnie, ale co było robić – trza iść. Oficer siedział przy stole. Popatrzył na starkę smutnym wzrokiem, cisza trwała długo, po czym powiedział po swojemu: – Kiedy ten, którego ukradkiem wprowadziliście w nocy do piwnicy, odpocznie, chcę z nim się widzieć. Czekam. A teraz, matuszka, zrób mi mocnej herbaty... Zabiło mocno serce starki. – To koniec – pomyślała – Rus wszystko widział. Teraz go przesłucha, a potem nas rozstrzelają. Zwołała resztę familii, czyli pozostałe kobiece towarzystwo, bo jak wiadomo, wszyscy mężczyźni albo walczyli jeszcze, albo byli jeńca­ mi któregoś z ruskich obozów. Opo­ wiedziała swoim córkom o wszystkim i przygotowała rodzinę na najgorsze. Niestety, Alojzego opuściły wszelkie siły, więc trzeba było go wnieść na par­ ter na rękach. Jakim był – nieochędo­ żony, zawszony, nieumyty – ułożono go naprzeciw ruskiego oficera, a ten nakazał wszystkim wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Czas bardzo się dłużył; kobiety modliły się przez cały ten czas. Kle­ pały zawzięcie zdrowaśkę za zdrowaśką, co tylko potęgowało ich przerażenie. Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy kobiety usłyszały głos Rusa zaprasza­ jący do izby gościnnej. Oto siedziały przy stole dwa posągi zalane łzami. Je­ den w porwanym, zawszonym szynelu, z nędzną pozostałością butów owinię­ tych drutem, by się nie rozpadły, drugi w galowym ruskim mundurze. Na stole leżało kilka frontowych fotografii tych, co w niemieckich mundurach walczyli gdzieś na wielu frontach kończącej się wojny. Popatrzył ruski żołnierz na prze­ rażone kobiety, wytarł ukradkiem łzy i powiedział: – Nigdy jeszcze, matko, tak na mnie nie patrzyliście. Dlaczego teraz patrzysz na mnie takim wzrokiem kobieto?... – Odpiął guzik swojej żoł­ nierskiej bluzy, wyciągnął z kieszeni zdjęcie, na którym widniała podobizna kobiety i dwójki dzieci. Jedno z nich ko­ bieta trzymała na ręce, drugie – dziew­ czynka – machało ręką, jakby witając się z ojcem. W pokoju rozległ się jeden wielki szloch. Płakali wszyscy, a wujek zasłabł wtedy na dobre. Rus wytargał z kabury pistolet, więc przeżegnały się kobiety, a on rozładował broń i rzucił z potwornym przekleństwem w kąt iz­ by, gdzie stała pepesza, której nigdy ze sobą nie zabierał. Krzyczał przy tym po swojemu: – Wot, prakliataja wojna! Matuszka – powiedział do mojej starki –Tobie Bóg dał zobaczyć syna, ja toże chatieł-by uwidiet’ swoju żenu i rebionki maji, a mnie nada jeszczio

Stali współpracownicy

dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Wojciech Kempa, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Tadeusz Puchałka, Stanisław Orzeł, Piotr Spyra, dr Krzysztof Tracki, Maria Wandzik

bojowat’. Ten człowiek, który tu siedzi – wskazał na wujka – przeżył piekło i umrze, ale jest szansa na jego powrót do zdrowia, jednak trzeba wiedzieć, jak tego dokonać i ja was tego nauczę, a te zdjęcia schowajcie, bo niedługo przyj­ dą po mnie inni, a oni widzą życie zu­ pełnie inaczej. Umyjcie swojego syna, matko, niech śpi, a potem przyjdźcie do mnie, to wam opowiem, co trzeba robić, by przeżył. Kolejna noc minęła spokojnie. Nad ranem kobiety obudził turkot wojsko­ wego motocykla. Była niedziela, więc pojawiali się u naszego oficera łącznicy z meldunkami. Nikogo więc nie zdziwił ów odgłos, jednak tego ranka było ina­ czej. Starka ukradkiem wyjrzała przez okno i z przerażeniem stwierdziła, że to nasz oficer odpala motor, w dodat­ ku w pełnym bojowym rynsztunku. Ba, nawet ruski automat miał przeło­ żony przez ramię. Nie wróżyło to nic dobrego, ale nic też nie można było na to poradzić, tylko czekać na rozwój wydarzeń. Alojzy po niedzielnej toa­ lecie nabrał nieco ludzkiego wyglądu, nic jednak nie mówił i co chwila, sła­ by, opadał na krzesło i zapadał w sen. Z nóg ciekła mu ropa i odpadały części zgniłego ciała. Wcześniej zagojone rany otwierały się i jątrzyły. Kobietom bra­ kowało szmat do zmiany opatrunków, brakowało też leków i środków prze­ ciwbólowych (jakiś nieludzki paradoks – człowiek pokonał tysiące kilometrów po to, by umrzeć rodzinie na rękach).

po kolejne opatrunki, środki dezyn­ fekcyjne i jakieś leki. Nauczył potem kobiety, jak należy karmić naszego wujka, jak gotować potrawy, jak z nim postępować w najgorszym dla niego czasie. – Wujek przeżył dzięki facho­ wej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dal­ szą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich (kiedy się żeg­ nał, obiecał, że kiedy będzie wracał do swoich, wstąpi, by zgodnie ze zwy­ czajem usiąść przed podróżą). Ciągle jednak mamy nadzieję, że Bóg po­ zwolił mu przeżyć, bo bardzo sobie na to zasłużył. Nigdy jakoś nie dbałem o to, by zapamiętać więcej szczegółów tych wspomnień. Czasami wydają mi się tak nieprawdopodobne, że gotów jes­ tem przyznać, że są tylko wytworem mojej wyobraźni. Jednak zupełnie przypadkiem zachowało się kilka zdjęć z tamtego okresu, potwierdzających, że wujek służył na froncie wschodnim w batalionie zabezpieczenia technicz­ nego. Nigdy lub prawie wcale nie opo­ wiadał o swojej tułaczce ze Wschodu. Otrzymał od Ruskich bumażkę, która była tylko teoretycznie glejtem zapew­ niającym bezpieczne podróżowanie. Na wyzwolonych terenach długo jesz­ cze nie było spokojnie, bo w miastach i wioskach grasowały uzbrojone bandy rzezimieszków i wszędzie panowało bezprawie. Czasami udało się Aloj­ zemu przebyć kawałek drogi pocią­ giem, jednak mosty były wysadzone, więc często ta podróż kończyła się niespodziewanie, a wtedy korzystał z przygodnej furmanki lub też mu­ siał dziesiątki, nawet setki kilometrów pokonać pieszo. Bardzo często mógł bezpiecznie iść tylko nocą, a kierunek wyznaczało mu za dnia słońce. Gdyby nie mieszkańcy wiosek, którzy wska­ zywali bezpieczne miejsca i doradzali, gdzie znajdują się niezatrute ujęcia wody, nie doszedłby daleko i pewnie nikt nawet nie wiedziałby, gdzie spo­ czywa. Wujek przeżył na szczęście naj­ gorszy okres i dożył w dobrym zdro­ wiu prawie 100 lat. Chórzysta gierałtowickiego „Skow­ronka” pan Zygfryd* (Zygmunt) Zubek (wyróżniony Odznaką Herol­ da Śpiewact­wa Śląskiego w dowód wdzięczności za długoletnią współpra­ cę z chórem i wspieranie działalności śpiewaczej, a także krzewienie kultu­ ry i lokalnej historii wśród młodych mieszkańców naszej miejscowości) przekonał mnie, że takie wspomnie­ nia trzeba spisywać, bo właśnie dlatego, że zabieramy do grobu takie i podobne wspomnienia, na świecie, mimo że nie ma wojen, jest tyle zła i niegodziwości. Trzeba pokazać ludziom, że to nie naro­ dowość taka czy inna czyni z człowieka zwierzę. Trzeba było wojny, by ludzie to zrozumieli, szkoda tylko, że na bar­ dzo krótko. Tego rodzaju wspomnienia mają poniekąd wychowywać, bowiem nie ma w nich nienawiści, a tylko go­ rycz, wielki żal – i pokazują, że mimo wszystko nawet w tak złych czasach w ludziach budziły się szlachetne uczu­

Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich. Kobiety rozpaczały i opatrywały umierającego człowieka. Czynności te przerwało pukanie do drzwi. Na progu stał ruski żołnierz, najpewniej z mel­ dunkiem, ale kiedy popatrzył na cho­ rego, wybiegł. Po chwili wrócił z du­ żym workiem żołnierskim, z którego wyciągnął opatrunki i jakieś środki dezynfekcyjne i sam niezwykle facho­ wo zajął się wujkiem. W tym czasie na podwórko wtoczył się motocykl nasze­ go oficera. Żołnierz natychmiast wstał, wyprężył się w postawie zasadniczej i czekał na wejście przełożonego. Do motocykla przytroczone było kilka bażantów i jakiś zając. Oficer popro­ sił, by oprawić zająca, oskubać ptaki i dopiero potem wysłuchał żołnierza i nakazał mu, by natychmiast udał się do polowego punktu opatrunkowego

Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama reklama@radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet

Sp. z o.o. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

cia, że mimo wszystko zwyciężało do­ bro, niestety, często okupione łzami go­ ryczy”. Pan Zygmunt jak zwykle i tym razem miał rację. *Zygfryd Zubek czyli Zygmunt Zubek – to kolejny przykład, jak trudne dla Ślązaków czasy nastały po wyzwoleniu. Zygfryd było po wojnie imieniem tak obco brzmiącym, że musiał je zmienić. Są to tematy tak bolesne, a jednocześnie godzące zwyczajnie w ludzką godność, że nawet dziś mówi się o tych sprawach raczej półgębkiem lub wcale. Działania te odbierały nam, Ślązakom, część tożsamości. Wielu rdzennych mieszkańców Górnego Śląska mówi, żartując, że do końca nie wiedzą, jak mają na imię i czy należy używać imienia danego na chrzcie, czy ważniejsze jest to, które później nadawano w urzędzie… K

Nr 63 · WRZESIEŃ 2O19

(Śląski Kurier Wnet nr 58) Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania

Warszawa 07.09.2019 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Z

anim zdecyduję się na przela­ nie wspomnień na papier, bo pamięć jest zawodna i wiek robi swoje, zacytuję sło­ wa mojej starki, które nieco później częs­to powtarzała moja mama pod­ czas wielu wspomnieniowych spotkań rodzinnych: „Hitler wygnał naszych mężów, ojców, braci i synów z domów i pognał ich w daleki świat, każąc im walczyć o wartości, które w większości przypadków każdemu z nich były ob­ ce, a wrócili do domów często dzięki wrogom, do których na początku kaza­ no im strzelać”… I to właśnie o tym ma być mowa w moich wspomnieniowych rozważaniach. Minęło wiele lat, zanim zdecydo­ wałem się przelać na papier wydarte z przyblakłej pamięci – już teraz strzę­ py – wspomnień, które czasami pod­ słuchiwałem ukradkiem jako dziecko podczas familijnych spotkań. Czasa­ mi, lecz bardzo rzadko, udawało mi się nakłonić do nich wujka. To miało pozostać już tylko w mojej pamięci, jednak dzięki namowom mieszkańca mojej miejscowości zdecydowałem się na spisanie tego wszystkiego. Była wojna, jednak nawet w tych okrutnych czasach ludzie zakochiwali się w sobie, a czasu spędzonego ze sobą nie przeliczali na dni, ale często na mi­ nuty, po których nie było wiadomo, czy nastąpi kolejna randka i czy ten czuły pocałunek nie był ostatnim. Młody Alojzy Klose był lokalną gierałtowicką „złotą rączką” – potrafił nie tylko naprawić, ale i wyproduko­ wać wiele potrzebnych w gospodar­ stwie urządzeń. Motocykle nie sta­ nowiły dla niego tajemnicy i nie tylko je naprawiał, ale z nimi rozmawiał po swojemu (często trochę z przekąsem mawiał, że z maszyną można szybciej znaleźć wspólny język aniżeli z czło­ wiekiem, bo ona nie politykuje). Poz­ nali się z Rozalką Gaborową, która była dziewczyną urodziwą, ale wszy­ scy gadali nie bez przyczyny, że miała być chłopczyskiem. W piłę grała lepiej od niejednego chłopaka, pięści miała twarde i często brała udział w podwór­ kowych zadymach, z których podobno zwykle wychodziła zwycięsko. Kiedy podrosła, nie latała wprawdzie za skórą po łące z chłopakami i nie grała w klipa, w której to dyscyplinie również nie miała sobie równych, ale za to, jak głosili miejscowi kronikarze, stała się wiejskim masarzem (rzeźnikiem). Podobno świniobicia stały się jej spo­ sobem na życie. Wszystko, co stano­ wiło wówczas źródło utrzymania, a co chowano w naszych chlewikach, dzięki wprawnej ręce mojej ciotki lądowało jako przedniej wartości wyroby w na­ szych spiżarniach. Silna była ta moja ciotka jak tur, czego doświadczyłem nieraz jako dorastający, niepokorny smarkacz. To dzięki mojej chrzest­ nej nauczyłem się bardzo wcześnie mówić i bez problemu wymawiać ‘r’ (bowiem często posługiwała się sło­ wem pieronie, które sobie upodobałem niezmiernie). Po tym krótkim wstępie wróćmy jednak do czasu młodości mojego wujka i cioci. Jak się młodzi poznali? Tego nie wiem, bo jakoś familijne kroni­ ki przemilczały ten fakt. Pewne jest, że się w sobie zakochali. Dziewczyny w tamtych czasach w taki sam jak dziś sposób spoglądały swojemu ukochane­ mu w oczy, bo przecież stara prawda głosi, że miłość się nie rodzi, nie sta­ rzeje i nie umiera, ona w nas po prostu jest, zaś czas i miejsce nie są dla niej czymś ważnym.


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

Sprawa poruczników Kapuścińskich

historyka Andrzeja Wesołowskiego pt. My Strzelcy Polescy... wydanej w 2007 roku. Fragmenty tej książki, przeka­ zy rodzinne oraz zebrane przeze mnie listy i notatki uczestników bitwy pod Przyłękiem dnia 9 września 1939 roku posłużyły mi do napisania wspomnień o moim stryju śp. por. Tadeuszu Loste­ rze oraz o żołnierzach jego 9. kompanii. Nakładem Instytutu Historycznego w Tarnowskich Górach ukazała się ksią­ żeczka mojego autorstwa pt. Kufer pełen zapachu lawendy. Wspomnienie o śp. por. Tadeuszu Losterze, bitwie pod Przyłękiem, żołnierzach 84. psp oraz o podharcmistrzu Tadeuszu Kenclerze, Stanisławie Bednarku i spotkaniach jeżowskich. Po tym obszernym wstępie chciał­ bym czytelnikowi przedstawić jeden z rozdziałów tej publikacji – Sprawa poruczników Kapuścińskich. Rozdział ten dotyczy mało znanych losów wojennych ppor. rez. Józefa Kapuścińskiego – ojca znanego publicysty Ryszarda Kapuściń­ skiego, zwanego „cesarzem reportażu”.

Sprawa podporuczników Kapuścińskich Zgodnie z obsadą personalną na dzień 1 września 1939 roku (Wwp, s. 180– 184), ppor. rez. Józef Kapuściński był d-cą 1. plutonu 9. kompanii w 84. puł­ ku strzelców poleskich. Według wielu publikacji miał zginąć dnia 9.9.1939 r. w bitwie pod Przyłękiem i został pocho­ wany na cmentarzu wojskowym w Jeżo­ wie. Jest sprawą dziwną, że w tak wielu pracach pisanych przez zawodowych historyków nikt nie zwrócił uwagi, że na wymienionym cmentarzu pochowany został Stanisław Kapuściński, a nie Józef. Józef Kapuściński nie brał udzia­ łu w bitwie pod Przyłękiem. Podobno wcześniej odłączył się od kompanii (za­ ginął). Był ojcem znanego pisarza Ry­ szarda Kapuścińskiego. Pisarz ten, wspo­ minając w książkach swoje dzieciństwo, a w tym rodziców, stwarza podstawy, aby odtworzyć wojenne i powojenne losy Józefa Kapuścińskiego. Materiałem do odtworzenia życiorysu „zaginione­ go oficera” są również biografie pisarza, w których nie brakuje osoby ojca. Maria i Józef (Kapuścińscy – przyp. T.L.) nie byli stąd. Maria z domu Bobka, wnuczka piekarza, na którego sąsiedzi wołali „Madziar” (bo ciemna karnacja? Bo imigrant?), przyjechała do Pińska z Bochni w Krakowskiem; Józef,

1993; fragment ten za życia Ryszarda Kapuścińskiego umieszczony był na jego stronie internetowej – przyp. T.L.). Następnego ranka ojca już nie było, podążył dalej do centralnej Polski, a do skromnego mieszkanka przy ul Wesołej dokładnie w noc po niespodziewanej wizycie wtargnęło kilku czerwonoarmistów i cywilów, zadając młodej kobiecie tylko jedno pytanie „muż kuda?” (RK Bp, s. 18). Wątpliwościami co do ucieczki ojca z radzieckiej niewoli (nie mówiąc o ucieczce „z transportu do Katynia”) dzieli się ze mną szkolny przyjaciel Kapuścińskiego, Andrzej Czcibor-Piotrowski, pisarz i tłumacz. – Wielu pisarzy ma ciągoty do autokreacji, dopisywania do swojej biografii zmyślonych lub częściowo zmyślonych, ubarwionych wydarzeń – mówi. – Nie ma w tym nic sensacyjnego. Rysiek, jakiego pamiętam, lubił konfabulować. Kapuściński opowiada o „ucieczce ojca z transportu do Katynia” w jednym z wywiadów, niespełna cztery lata przed śmiercią (wcześniej wspomina o tym w rozmowie z Wilhelminą Skulską w jej tekście Raport z 1988 r.)…

Mogiła śp. por. Tadeusza Lostera

Pytam siostrę Kapuścińskiego, Barbarę, czy zna szczegóły ucieczki ojca z niewoli radzieckiej. Jest zaskoczona pytaniem. Mówi stanowczo, że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli, że Opatrzność Boża nad nim czuwała. Nie uciekł więc – dopytuję – z transportu do Katynia? Nie uciekł ani z transportu do Katynia, ani z żadnego z obozów dla polskich oficerów i żołnierzy. Ojciec nigdy nie był w niewoli, a gdyby był, na pewno wiedziałabym o tym. Wrócił, kiedy ustały walki, przebrany w cywilne ciuchy, i krótko potem przeprawił się z kolegą, Olkiem Onichimowskim, też nauczycielem, do Generalnego Gubernatorstwa. Musiał uciekać, bo pod okupacją radziecką, jako nauczycielowi, groziła mu wywózka na Wschód. List stryja Kapuścińskiego, Mariana, który znajduję w pracowni mistrza na poddaszu, potwierdza wersję siost­ ry. Na miesiąc przed wybuchem wojny Marian Kapuściński dostał posadę w nadleśnictwie w Sobiborze. We wrześniu 1939 roku, zanim Niemcy doszli do Sobiboru, zjawił się u niego Józef Kapuściński w mundurze wojskowym. Nadleśniczy, przełożony stryja, dał mu cywilne ubranie, żeby go nie złapano jako oficera i nie wywieziono do oflagu. Józef Kapuściński udał się w dalszą podróż do Pińska po cywilnemu. Ppor. Józef Kapuściński opuścił 9. kompanię przypuszczalnie między 4 a 6 września. W liście (MSP nr 205, s. 481, list z dnia 6.12.1974 J. Kapuś­ cińskiego do A. Wesołowskiego) pisze: Gdzieś chyba 4.IX.39 r. straciłem już kontakt z kompanią i batalionem. Pomimo moich starań nie udało mi się odnaleźć mojej jednostki. Armia niemiec­ka w okolicach Sobiboru znalazła się około 20 września 1939 roku. Ppor. Józef Ka­ puściński znalazł się w Sobiborze po około dwóch tygodniach, przebywa­ jąc w tym czasie odcinek ponad 300 km. W liście swoim wspomina, że ok. 7 IX znalazł się w batalionie Garwolin, gdzie przebywał do końca wojny. Infor­ macja ta (podana w liście) jest sprzeczna ze wspomnieniami jego córki Barbary (przyp. T.L.). Dlaczego Kapuściński dopisał ojcu martyrologiczny rys? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to że załatwiał w ten sposób jakoweś porachunki z częścią swojej biografii, w której oddał serce i umysł idei komunizmu. Czy ojciec „uciekający z transportu do Katynia” miał coś „zrównoważyć”? Powstrzymać

ataki tych, którzy po upadku realnego socjalizmu tropili epizody aprobaty dla tamtego systemu i współpracy z tajnymi służbami w życiu znanych postaci świata polityki i kultury, do których Kapuściński się zaliczał? (KNF, s. 52–53). W 1940 roku z Pińska ruszyły trzy transporty; tuż przed ostatnim w maju – Maria Kapuścińska skorzystała z nadarzającej się okazji i zdecydowała się wyjechać z Pińska (RK Bp, s. 19). Znaleźliśmy go przypadkowo – twierdzi Ryszard Kapuściński. – Jadąc przez wieś, która nazywała się Sieraków, matka w pewnym momencie krzyknęła do przechodzącego drogą mężczyzny: Dziudek!. Był to mój ojciec (Busz po polsku, Warszawa 2008). Dzień, w którym małżonkowie spotkali się na wiejskiej drodze, stał się odtąd rodzinnym świętem. Wkrótce jednak rodzina znów zos­ tała bez ojca – jako żołnierz AK musiał się ukrywać. Dzieci prawie nie zobaczą go już do końca wojny (RK Bp, s. 20–21). Na podstawie relacji uzyska­ nych przez Andrzeja Wesołowskiego w 1979 r. od Józefa Kapuścińskiego (?) w konspiracji był on dowódcą kompanii (ps. Rekin) w rejonie IV (Otwock) VII Obwodu AK „Obroża”. Wiadomości te Andrzej Wesołowski mógł otrzymać od syna Ryszarda, gdyż Józef Kapuściński zmarł w 1977 roku (przyp. T.L.). Ojciec, według tej wersji życiorysu (podanie z prośbą o przyjęcie do PZPR napisane w 1952 roku przez Ryszarda Kapuścińskiego – przyp. T.L.), nie należał w czasie wojny do żadnej organizacji podziemnej. Po latach Kapuściński będzie opowiadał, że ojciec był w Armii Krajowej. Czy w latach stalinowskich obawiał się, że ujawnienie tego faktu może zaszkodzić i ojcu i jemu samemu? Z kolei w krótkim życiorysie spisanym przez Józefa Kapuścińskiego trafiam na ślad, że współpracował z Batalionami Chłopskimi (KNF, s. 83). Tuż po wyzwoleniu (Kapuścińscy – przyp. T.L.) gnietli się w małym pokoiku przy magazynie z materiałami budowlanymi, który prowadził Józef Kapuściński. Gdy ruszyła odbudowa Warszawy i Finowie zaczęli przysyłać domki z gotowych elementów dla budowniczych stolicy, Kapuściński dostał przydział na

(1939, s. 56). Zastanawia w tym zbież­ ność nazwisk. Józef Kapuściński nie uczestniczył w spotkaniach kombatantów 30 DP, które odbywały się co roku 9 września na cmentarzu wojskowym w Jeżowie. Na początku lat 60. podczas rocznicy obchodów bitwy, będąc wraz z rodzi­ cami w Jeżowie przy grobie Stanisława Kapuścińskiego, spotkaliśmy dwóch

Por. Tadeusz Loster, 1936 r.

mężczyzn oraz kobietę, którzy przed­ stawili się jako rodzina poległego pod­ porucznika – na pewno nie była to ro­ dzina Józefa Kapuścińskiego.

Mogiła śp. ppor. Stefana Kapuścińskiego z dopisanym imieniem Józef

li. Kompania 9. poniosła bardzo duże straty (MSP, s. 433). Ryszard Kapuściński w swoich książkach i publikacjach nigdy nie chwalił się odznaczeniem ojca, praw­ dopodobnie o nim nie wiedział. Ppor. Stanisław Kapuściński przypuszczal­ nie należał do grupy „rozproszonych żołnierzy”, z których rano 9 września w lasach brzezińskich formowano plu­ tony 9. kompanii. Zwłoki jego spoczęły na cmentarzu wojskowym w Jeżowie

Pod koniec 2005 roku została przeprowa­ dzona rewitalizacja wojskowego cmen­ tarza w Jeżowie. Lastrykowe nagrobne płyty z nazwiskami poległych żołnierzy zostały zastąpione czarnymi płytami gra­ nitowymi. Uporządkowany i wyremon­ towany cmentarz sprawia pozytywne wrażenie. Na kilku płytach pojawiły się nagrobne zdjęcia poległych żołnierzy Było kilka dopisków na płytach, ale je­ den z nich bardzo mnie zirytował. Na granitowej płycie przykrywającej mogiłę śp. ppor. Stanisława Kapuścińskiego do­ pisano imię Józef. Tym sposobem ktoś dopuścił się fałszu, uwiarygadniając po­ myłki „autorytetów wygłaszanej prawdy historycznej”. Nie istniał ppor. Józef Sta­ nisław Kapuściński! Ppor. Józef Kapuś­ ciński po „zgubieniu się” ok. 6 września, przeżył wojnę, natomiast Stanisław zgi­ nął 9 września i spoczywa na jeżowskim cmentarzu. K Wyjaśnienie skrótów 1. KNF – Artur Domosławski, Kapuściński non-fiction, Warszawa 2010. 2. RK Bp –Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, Ryszard Kapuściński – biografia pisarza, Kraków 2008. 3. MSP – Andrzej Wesołowski, My, Strzelcy Polescy…, Warszawa 2007. 4. 1939 – Paweł Goździński, 1939 8–10 września, EKO-GRAF 2009. 5. (84) – Antoni Nawrocki, 84. Pułk Strzelców Poleskich, Pruszków 2002. 6. T.L. – Tadeusz Loster, bratanek śp. por. Tadeusza Lostera.

Teresa Jasińska-Brodzka

U

1939–2019

rodziła się 18 lutego 1939 w Bucniowie (obecnie Ukraina). Była absolwentką filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1981 r. obroniła doktorat na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 1956 uczestniczyła w zbiórce pieniędzy dla powstańców węgierskich, organizowanej przez studentów Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W latach 1970– 1977 była nauczycielem akademickim na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, ale w 1977 r. zwolniono ją ze stanowiska „z uwagi na zarzut złego oddziaływania ideologicznego na młodzież”. Od 1978 do 1980 r. pracowała w Zakładzie Wychowawczym i Domu Dziecka nr 1 w Gliwicach, a od 1980 do 1984 r. w ZOZ w Zabrzu. We wrześniu 1980 r. została przewodniczącą Komitetu Założycielskiego NSZZ Solidarność w ZOZ w Zabrzu, a następnie, po wyborach – przewodniczącej tamtejszej Komisji Zakładowej Solidarności. 19 XII 1981 roku została internowana. Przebywała w miejscach odosobnienia w Lublińcu, Darłówku i Gołdapi. Odzyskała wolność 14 lipca 1982 r. W ramach represji zwolniono ją z pracy, do której została jednak przywrócona w 1983 r. postanowieniem Sądu Pracy. Od sierpnia 1982 r. do 1984 r. z własnej inicjatywy, poza strukturami Solidarności prowadziła ewidencję represjonowanych w Regionie Śląsko-Dąbrowskim i na podstawie zebranych materiałów sporządziła rzetelny raport o prześladowaniach na tym terenie. Przekazała go Komisji Helsińskiej.

W latach 1984–1985 niosła rodzinom więzionych i prześladowanych pomoc finansową z funduszu śląskiej RKW. Kolportowała też wydawnictwa podziemne. W latach 1984–1990 udało się jej zostać kierowniczką pracowni instruktażowo-metodycznej w Pałacu Młodzieży w Katowicach. W latach 1984–1989 była przedstawicielką Komitetu Helsińskiego na Region Śląsko-Dąbrowski. W roku 1988 jako członek sztabu (z siedzibą w kościele NMP Matki Kościoła) wspomagała strajki sierpniowe w Jastrzębiu-Zdroju. W latach 1990-1992 pracowała w Kuratorium Oświaty i Wychowania w Katowicach, a od roku 1992 do1995 ponownie w Pałacu Młodzieży. Od 1990 r. była członkiem Społecznego Komitetu Pamięci Górników KWK „Wujek” Poległych 16 Grudnia 1981, a w latach 1990–1992 – jego przewodniczącą; następnie członkiem Prezydium Zarządu Wojewódzkiego PC w Katowicach. W 1995 r. przeszła na emeryturę, ale nadal udzielała się (1997-2009) w Stowarzyszeniu Represjonowanych w Stanie Wojennym Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. Posiadała największe archiwum na temat represji w latach 80. w Regionie Śląsko-Dąbrowskim. W 2009 roku została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jak można przeczytać w Encyklopedii Solidarności, od 19 X 1983 do 30 I 1990 r. rozpracowywało Ją MUSW w Zabrzu/Wydz. III-1 WUSW w Katowicach, w ramach KE/SOR krypt. Opiekun. Zmarła w nocy 15 sierpnia 1919 r. FOT. JACEK ZOMMER

Mogiła śp. ppor. Józefa Kota

syn urzędnika gminnego z Kieleckiego. Rząd nowego Państwa Polskiego, które powstało po I wojnie światowej, chciał zasiedlić Polakami wschodnie rubieże, krzewić polską oświatę, lecz mało kto rwał się, żeby jechać na odległe, w dużej części obce kulturowo tereny (KNF, s. 19). Dla wielu był on nawet rodzajem zesłania. Ale dawał też szansę na znalezienie pracy. Znalazł ją również Józef Kapuściński, który po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego w Prużanach pracował najpierw w Łunincu, potem w Pińsku. Prawdopodobnie wtedy poznał swoja przyszła żonę – Marię… Młodzi małżonkowie raczej nie zdołali jednak osiągnąć stabilizacji i stałego zakorzenienia – widać to choćby w ciąg­ łych zmianach miejsca zamieszkania. Najpierw wynajmowali skromny pokoik z ciemną kuchnią na ulicy Bernardyńskiej 58 w domu Włodzimierza Wierbanowicza (w marcu 1932 roku urodził się Ryszard – przyp. T.L.). Wkrótce rodzina przeprowadziła się do domu państwa Obiedzińskich przy ulicy Teodorowskiej, po narodzinach córki Kapuścińscy zamieszkali u państ­ wa Kołodnych na pierwszym piętrze murowanego domu znajdującego się przy ulicy Błotnej 43. Niestety w 1939 roku przyjdzie im jeszcze dwukrotnie zmieniać adres zamieszkania – najpierw wprowadzają się na ulicę Kolejową do domu rodziny Palczewskich, by ostatecznie osiąść w lichym drewnianym domku przy ulicy Wesołej, gdzie mieszkała siost­ra Marii – Anna wraz z mężem Sylwestrem, który był wojskowym. Zanim zdążyli na dobre się w nim zadomowić, nadciągnęła wojna. Już wiosną 1939 roku Józef Kapuściński jako oficer rezerwy został zmobilizowany i wysłany w głąb Polski. Jego dwudziestoparoletnia żona udała się wraz z dziećmi na cale lato do brata we wsi Pawłów koło Rejowca na Lubelszczyźnie (RK Bp, s. 14, 15). Dzień 23 marca 1939 roku był pierwszym dniem mobilizacji. Termin gotowości bojowej wynosił 36 godzin. Trzeci batalion, w skład którego wcho­ dziła 9. kompania pod dow. por. Tadeu­ sza Lostera mobilizowała się w Łunińcu i tam dnia 23 marca musiał przyjechać ppor. rez. Józef Kapuściński, który ob­ jął dow. 1. plutonu 9. komp. Oddziały 84. psp zostały w dniach 25–27.03 prze­ wiezione koleją w okolicę Szczercowa. Trzeci bat. w okresie marzec–sierpień 1939 r. rozmieszczony był w okolicy Broszęcin, Kodran (przyp. T.L.). Ta poniewierka zaczęła się wraz z wybuchem wojny, która zastała siedmioletniego Ryszarda z matką i młodszą o rok siostrą w Pawłowie, około trzysta kilometrów od Pińska, licząc najprostszymi drogami. Udali się tam razem ze sparaliżowanym ojcem matki (wiezionym furmanką), wpadając od razu w tłum uchodźców (RK Bp, s. 16). W odróżnieniu od większości wędrówek wrześniowych tułaczy, martyrologia Kapuścińskich nie zakończyła się szczęśliwym powrotem do domu, lecz wkroczeniem w nowy, złowrogi świat. Bo kiedy zmęczeni wielodniową tułaczką dostrzegają wreszcie znajome wieże kościołów, domy i ulice, wtedy właśnie – na moście „łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata – wyrastają przed nimi marynarze z czerwonymi gwiazdami na okrągłych czapkach. Kilka dni temu przybyli tu aż z Morza Czarnego”… (RK Bp, s. 17). Ojciec, oficer rezerwy, uciekł z transportu do Katynia (rozmowa J. Kapuścińskiego z W. Skulską, Raport, 1988). Widzę, jak ojciec wchodzi do pokoju, ale poznaję go z trudem. Pożegnaliśmy się latem. Był w mundurze oficera, miał wysokie buty, nowy żółty pas i skórzane rękawiczki. Szedłem z nim ulicą i słuchałem z dumą, jak wszystko na nim chrzęści. Teraz stoi przed nami w ubraniu poleskiego chłopa, chudy, zarośnięty. Ma na sobie lnianą koszulę do kolan, przewiązaną parcianym paskiem, a na nogach łykowe kapcie. Z tego co mówi mamie rozumiem, że dostał się do niewoli sowieckiej i że pędzili ich na wschód. Mówi, że uciekł, kiedy szli kolumną przez las, i w jakieś wiosce zamienił z chłopem mundur na koszulę i łapcie (Opis powrotu Józefa Kapuścińskiego z wojny w 1939 r., za­ mieszczony w Imperium, Warszawa

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Tadeusz Marcin Loster

takie lokum. Barbara wspomina, że po udręce mieszkania w klitce przy magazynie dwurodzinny domek fiński wydawał się pałacem: pokoik z wnęką, kuchnia, ubikacja i jeszcze mały ogródek, gdzie ojciec sadził warzywa, kwiaty i drzewka owocowe (KNF, s. 58). Był człowiekiem sumiennym i obowiązkowym, który – jak sam utrzymywał – nigdy w życiu nie spóźnił się na lekcje. Irytowało go, że syn siedzi zamk­ nięty w pokoju i coś robi (to znaczy: pisze), zamiast chodzić do pracy i zarabiać na rodzinę. Siostra Kapuścińskiego Barbara powiedziała mi, że ojciec, który zmarł w siedemdziesiątym siódmym roku, do końca życia nie rozumiał, co właściwie robi Rysiek ani kim jest (KNF, s. 35). W powojennym (z 1958 roku) zes­ tawieniu oficerów i szeregowych 84. psp odznaczonych Krzyżem Walecznych na podstawie Rozkazu Pochwalne­ go Dowódcy Armii Łódź dla 30. DP z 29.09.1939 r. figurują wszyscy dowód­ cy plutonów 9. Kompani: ppor. rez. Jó­ zef Kot, ppor. rez. Henryk Chaniewski oraz ppor. rez. Józef Kapuściński. Swoje odznaczenie mógł Józef Kapuściński zawdzięczać ppor. Stanisławowi Ka­ puścińskiemu, który poległ 9 września pod Przyłękiem, dowodząc plutonem 9. kompanii. Pomyłka ta jest tym bar­ dziej gorsząca, że ppor. Stanisław Ka­ puściński nie został odznaczony, gdyż jego bohaterską śmierć przypisywano „zaginionemu” ppor. rez. Józefowi Ka­ puścińskiemu. Kompania miała przejść z dowódcą pułku na Żyrardów (wspomina dow. 7. komp. por. K. Krasoń – przyp. T.L.) – por. Loster i ppor. Kapuściński zginę-

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Dokończenie ze str. 1

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

odprawiana w kościele pw. św. Józefa w Jeżowie, okraszana w latach 60. kaza­ niami nieprzeciętnego kapłana, byłego kapelana 84. psp, ks. Jana Ziei. Po mszy wszyscy uczestnicy oraz mieszkańcy Jeżowa i młodzież szkolna podążali na wojskowy cmentarz, aby na mogi­ łach poległych żołnierzy złożyć kwiaty i zapalić znicze. Te rocznice, oprócz oficjalnej oprawy – oczywiście organizowanej nie przez władze PRL, a przez kościół, a przede wszystkim przez Tadeusza Kenclera – miały jeszcze jedną odsło­ nę – spotkania w gospodzie wszyst­ kich przybyłych kombatantów i gości. Uczestnicząc w tych suto zakrapianych „obiadach”, chciałem koniecznie do­ wiedzieć się, jak zginął mój stryj, śp. por. Tadeusz Loster. Niestety infor­ macje, które trafiały do mnie, można określić jako bardzo skromne. A to, co opowiadali o kampanii wrześniowej jej uczestnicy, było na tyle zaskakujące, że słuchając ich wspomnień, często zasta­ nawiałem się, dlaczego przegraliśmy w 1939 r. przy takich militarnych suk­ cesach i bohaterstwie opowiadających. W kwietniu 1980 r. zmarł organiza­ tor jeżowskich wrześniowych rocznic, Tadeusz Kencler. Obowiązki organiza­ tora przejął były por. 84. psp Tadeusz Wierciński. W latach 80. stopniowo za­ częło ubywać uczestników bitwy – żoł­ nierzy 30. DP. Właśnie w tym okresie „rozwiązały się języki”. Może sprawiła to Solidarność, a może to, że pozostali przy życiu kombatanci pragnęli przeka­ zać te fakty, które odeszłyby wraz z nimi. Zebrane wspomnienia, zapiski i pamiętniki żołnierzy 84. psp ukaza­ ły się w obszernej pracy doktorskiej


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

4

T

o on w przedmowie do zeb­ ranych Pieśni ludu polskiego w Górnym Szląsku napisał między innymi: „tu matka uradowana polskiemy słowy wita swoje pierworodne, tu w szkółce nauczyciel po polsku daje dzieciom początków wiedzy i z kazelnicy ksiądz opowiada ludowi boskie nauki prawdy odwiecz­ nej”. Jemu i wielu innym podobnym, w tym znanym i nieznanym zawdzię­ czamy, że mimo przeszło sześciuset lat oderwania od Polski mieszkańcy tej ziemi byli z nią sercem związani. Lecz też od połowy XIX wieku ci sami rdzenni mieszkańcy tej ziemi szczególnie doświadczali skutków ha­ katowskiej germanizacji, nie rozumie­ jąc, czemu zabrania się im spowiadać, modlić i w ogóle mówić w swoim ję­ zyku. Czemu i w czym, będąc jak inni mieszkańcami tego państwa, są gorzej traktowani od przybyłych tu z głębi Niemiec czy z innych państw Zacho­ du? Dlaczego są gorzej wynagradzani, poniżani, pogardzani, patrzy się na nich z wyższością? Doświadczeni tym, stają w obro­ nie swoich wartości. Zaczynają się organizować. Powstają więc polskie towarzystwa, amatorskie chóry, tea­ try, biblioteki. Nie uchodzi to uwadze władz pruskich. Podrażnieni przegraną pierwszej wojny, zaskoczeni, a i prze­ rażeni polskim duchem dużej części Ślązaków, bojąc się utraty kolejnych terytoriów, represjonują wszystkich i wszystko, co pachnie polskością. Do­ świadczali tego nasze starzyki, star­ ki, mieszkańcy. Nasi krewni. Jak piszą żyjący w tamtym czasie, nie obyło się bez rozterek, podziałów, zadrażnień w rodzinach. Bo teren pogranicza to jak grusza rosnąca na granicy. Zrzuca ona owoce w obie strony. Więc żona występowała przeciwko mężowi, syn przeciw ojcu, brat przeciw siostrze. Jed­ ni szli za Niemcami, innych ciągnęło do Polski. Mąż stojący za Polską chował karabin na strychu lub w stodole, gdy żona z obawą słuchała o kraju, który sobie wymarzył. Wielu trudno było się zdecydować, gdy serce za Polską, a interes za Niemcami. A tu, jak zauwa­ żył jeden z obserwatorów ówczesnych stosunków na Górnym Śląsku, walka

KURIER·ŚL ĄSKI Od połowy lat XIX i początku XX wieku w sercu wielu mieszkańców Górnego Śląska tlił się i dawał o sobie znać polski duch narodowy. Z empatią pisał o tym między innymi przyjazny i pomocny w ich niedoli niemiecki lekarz, społecznik, entomolog, a i zarazem zbieracz ginących pieśni ludowych z naszego terenu, Juliusz Roger. By zebrać te pieśni, nauczył się języka polskiego.

Trochę prawdy, trochę legendy...

W stulecie I powstania śląskiego, które zapoczątkowano przejściem przez rzekę Piotrówkę z Piotrowic do Gołkowic Bogusław Kniszka dwóch plemion, polskiego i niemiec­ kiego, tocząca się od pół wieku, szyb­ kim krokiem zbliżała się do ostatecznej rozgrywki. Jedna z wybitnych postaci walk o narodowe wyzwolenie z naszego raci­ borsko- wodzisławsko-rybnickiego te­ renu miała powiedzieć: Gdyby Górno­ ślązacy byli należycie traktowani i mieli swoje miejsce w tym państwie, to nie byłoby potrzeby walczyć o swoją god­ ność w trzech powstaniach. 12 stycznia 1919 roku generał Karl Höfer, rezydujący w Bytomiu, ogłosił dla tego miasta, a parę dni później dla całego Górnego Śląska, stan oblęże­ nia. Rozpoczęła się nagonka, repre­ sje, rewizje u osób zaangażowanych w polską sprawę Górnego Śląska. To był terror. Rozpoczęły się aresztowania i przesłuchania. W tej sytuacji wielu członków polskich towarzystw, teatrów czy chórów, w tym i ledwo co, bo po­ wstałej 11 stycznia 1919 roku Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Ślą­ ska, obawiając się represji, schroniło się za granicą. W tym w Piotrowicach (czeskie Petrovice), gdzie powstał obóz dla uchodźców. Oczekiwali tam na

iskrę, sygnał, by pójść do walki o swój polski Śląsk. Zwiedzający nasze strony, zjeżdża­ jąc z autostrady A1 na węźle Gorzycz­ ki, kierując się na Godów, może zwie­ dzić drewniany kościółek w Łaziskach Rybnickich, a jadąc dalej przez Godów dotrze do Gołkowic. Przed skrętem w prowadzącą do granicy z Czechami (w Piotrowicach) ulicę Celną i prze­ jechaniem przez rzekę Piotrówkę, po prawej stronie, naprzeciw drewnianego kościółka pod wezwaniem św. Anny znajduje się ulica Powstańców Śląskich. U jej końca, w miejscu nieistniejącego pałacu, stoi dom, którego mieszkańcy posiadają replikę obrazu tego pałacu. Możemy więc oczami wyobraźni zoba­ czyć noc z 16 na 17 sierpnia 1919 roku, z nacierającymi na pałac powstańcami, jak i stacjonujących w nim i broniących go żołnierzy Grenzschutzu. A może usłyszymy wybuch odpa­ lonej na polach pobliskiego Skrbeńska miny, która miała dać sygnał do rozpo­ częcia powstania w powiecie pszczyń­ skim, rybnickim i raciborskim. Sygnał do rozpoczęcia natarcia dał mieszka­ niec Turzyczki – dawniej części Turzy

Śląskiej (obecna dzielnica Wodzisławia Śląskiego), Maksymilian Iksal. Było też wielu naszych z obecnej gminy Gorzy­ ce, którzy uszli przed represjami, jak i sąsiednich, w tym pochodzący z Ra­ ciborza a zamieszkały w Gorzycach na Kraskowcu delegat na Polski Sejm Dzielnicowy w 1918 roku w Poznaniu, członek Polskich Komitetów Wybor­ czych na powiat raciborski, założyciel POW GŚl. w Gorzycach, Karol Kole­ bacz. A jak podali jego krewni – był on zarazem skarbnikiem w I powstaniu na naszym terenie. Jest to człowiek zapo­ mniany przez historię. Brakuje mi paru dat, w tym jednej ważnej, bym mógł opublikować jego z trudem odtworzo­ ną biografię. Byli i inni, też w historii powstań zapomniani, a pochodzący z naszej gminy, co możemy sprawdzić i wywnioskować, przeglądając wyka­ zy tych, którzy znaleźli po stłumieniu powstania schronienie w Sosnowcu, Oświęcimiu i innych miejscowościach, a których nazwiska potwierdzają archi­ wa Instytutu im. J. Piłsudskiego w No­ wym Jorku, posiadające dokumenty z lat powstań śląskich. Nazwisk z miejscowości obecnej

W niniejszym tekście postaram się odpowiedzieć na kilka zasadniczych pytań związanych z tytułowym wołaniem: dlaczego potrzebna jest organizacja polityczna o charakterze wolnorynkowym?; Gdzie jest przyczyna braku takowej na polskiej scenie politycznej?; oraz: Co zrobić, aby partia wolnorynkowa powstała i reprezentowała interesy osób miłujących kapitalizm, a także wolność – rozumianą jako wolność wyboru, wolność gospodarowania i wolność zawierania umów?

kampanii oraz oferta dla przeciętnego Kowalskiego też pozostawia wiele do życzenia. Dostrzegam jeszcze jeden problem, który dotyczy już wyborców. Stawiają oni cele i mają wymagania nie do zrealizowania przez małą, raczku­ jącą partię. Potrzeba więcej realizmu oraz świadomości długiego marszu.

Koliber czy – niebawem (po rejestracji w KRS) – Towarzystwo Ekonomistów i Przedsiębiorców im. Juliana Duna­ jewskiego. Następnie konieczne jest przygotowanie koncepcji projektu po­ litycznego z konkretnym programem i spójnym przekazem. Co do samego projektu, to powinniśmy odejść od mo­ delu wodzowskiego oraz wprowadzić prawybory „od dołu”. Kto jak kto, ale my mechanizmów rynkowych nie po­ winniśmy się obawiać. Po zorganizowaniu partii poli­ tycznej i jej klarownego systemu za­ rządzania wewnętrznego oraz strate­ gii rozwoju, następnym krokiem jest obudowa przez sektor pozarządowy, oczywiście na zasadach komercyjnych i we wspólnym interesie. Trzeba też stworzyć własne zaplecze medialne – od podstaw i z szeroko zakrojoną wizją. Dopiero wtedy ruszyć w teren, a nie odwrotnie. Przekaz musi być spójny, a oprzeć go trzeba zarówno na eksper­ tach, komentatorach, jak i środkach przystępnych dla ludzi, jak np. filmy, komiksy, memy, piosenki i różnorodna działalność kulturalna. Na koniec najważniejsze: to musi być strategia małych kroków i krótko­ terminowych celów, ponieważ nie moż­ na obiecywać elektoratowi, że w dzi­ siejszych warunkach wygra się wybory, bo to nie jest możliwe. Nasze działania muszą być cierpliwe i konsekwentne. Nie oszukujmy się. Dzisiaj, przy obec­ nej koniunkturze politycznej, musimy jedynie liczyć na powolne budowanie poparcia i na nic więcej. Metodą ma­ łych kroków możemy w przyszłości stać się języczkiem uwagi, który będzie lobbował pasujące nam rozwiązania. Co będzie za 30, 40 czy 50 lat? Tego nie wiemy, ale wytrwale podążajmy wyty­ czoną drogą, a sukces kiedyś nadejdzie. Artur Szczepek jest absolwentem Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Rzeszowie, wiceprezesem zarządu Stowarzyszenia Przedsiębiorców i Rol­ ników Swojak, wiceprezesem zarządu Towarzystwa Ekonomistów i Przed­ siębiorców im. Juliana Dunajewskie­ go i członkiem Instytutu im. Romana Rybarskiego. W kadencji 2014/2018 był asystentem burmistrza Brzozowa. Obszar jego zainteresowań naukowych to historia przedwojennej myśli ekono­ micznej, szczególnie krakowska szkoła ekonomii oraz decentralizacja. K

Potrzebna partia wolnorynkowa! Deficyt na rynku politycznym w Polsce Artur Szczepek

O

dpowiedź na pierwsze pytanie jest bardzo pros­ ta: elektorat prorynkowy, wolnościowy nie ma swo­ ich przedstawicieli w parlamencie (no może poza nielicznymi wyjątkami poje­ dynczych posłów, którzy zasilają więk­ sze podmioty polityczne), co przekłada się na brak realizacji ważnych dla tego środowiska postulatów, takich jak np. szeroko rozumiana deregulacja, decen­ tralizacja państwa oraz obniżka obcią­ żeń fiskalnych, które blokują rozkwit polskiego ducha przedsiębiorczości. Być może istnieje kilka tworów, które mienią się „wolnościowymi” – przynaj­ mniej w sferze deklaratywnej – ale po głębszej analizie głosowań oraz rezulta­ tach ich osiągnięć politycznych w tym zakresie narasta wobec nas, miłośników wolności, ogromny sceptycyzm. Więk­ szość liderów i osób o takich poglądach funkcjonuje na co dzień i pracuje ra­ czej w sektorze pozarządowym, gdzie prowadzi swoje jakże ważne zadanie wykuwania kadr oraz popularyzowa­ nia wolnego rynku szczególnie pośród młodzieży i studentów. Jednak gdy za­ damy sobie pytanie, kto nas reprezen­ tuje w sejmie, jednoznacznie możemy stwierdzić, że nikt. O przyczynach tego stanu w dalszej części mojego wywodu.

Głównym powodem braku wol­ norynkowej partii politycznej jest brak planu na funkcjonowanie długofalowe. Jednak to tylko wierzchołek góry lodo­ wej. Co sezon powstaje kolejny twór polityczny, nastawiony tylko i wyłącz­ nie na wybory – oczywiście w krótkiej perspektywie czasowej – bez strategii, spójnego programu i przekazu. Kiero­ wany jest przez tych samych liderów, którzy non stop robią to samo oraz popełniają te same błędy organizacyj­ ne i wizerunkowe, a przy tym ocze­ kują pozytywnych rezultatów – ale to się nigdy nie udało i udać nie mogło. Kolejnym aspektem są niefortunnie zawierane sojusze, które za wszelką cenę mają wprowadzić wolnościową reprezentację do sejmu. Te sojusze dla liberalnego elektoratu są egzotyczne i nie do zaakceptowania. Zauważalny jest też brak umiejętności zarządzania zasobami ludzkimi, który wynika z bra­ ku spójnego, wewnętrznego systemu zarządzania organizacją. Dzisiaj brak mechanizmu rozliczania poszczegól­ nych osób oraz brak klarownej drogi awansu wewnątrzpartyjnego prowa­ dzą do patologii i rozkładu każdego ugrupowania politycznego. Tego typu organizacja powinna działać jak do­ bra korporacja. Sposób prowadzenia

W

ystępują też czynniki nie­ zależne od organizacji, a do tych zalicza się ne­ gatywne nastawienie do samego libe­ ralizmu, gdyż w dzisiejszym chaosie semantycznym liberalizm jest utożsa­ miany z libertynizmem oraz – niesłusz­ nie zresztą – zarzuca mu się wszystko, co najgorsze. Dla przeciętnego wyborcy w wieku 45+ liberalizm jest synonimem wyzysku i ucisku pracownika. Do czyn­ ników zewnętrznych zaliczam też dzia­ łania propagandowe dużych mediów w Polsce, kontrolowanych przez dwa główne, zwalczające się obozy politycz­ ne. W naszym biednym kraju wystę­

Dla przeciętnego wyborcy w wieku 45+ liberalizm jest synonimem wyzysku i ucisku pracownika. puje też duży odsetek wyborców rosz­ czeniowych i liczących na nieustanną interwencję państwa w każdej sprawie. To nie pomaga. Na koniec odpowiedź na ostat­ nie pytanie, a mianowicie – recepta od autora. Zaznaczam, że moja kon­ cepcja to koncepcja długiego marszu. Najpierw musimy zacząć od mocniej­ szego wsparcia wolnościowego sek­ tora pozarządowego, bo właśnie tam rodzą się nowi liderzy organizacyjni, mówcy, liderzy opinii, dziennikarze, przedsiębiorcy oraz eksperci w różnych dziedzinach. Tu prym wiodą takie or­ ganizacje, jak np. Fundacja Wolności i Przedsiębiorczości, Forum Obywa­ telskiego Rozwoju, Warsaw Enterpri­ ses Institute, Instytut Misesa, Agenda Polska, Stowarzyszenie Przedsiębior­ ców i Rolników Swojak, Instytut im. Romana Rybarskiego, Stowarzyszenie

naszej gminy doliczyłem się kilkadzie­ siąt. Nie wszystkie nazwiska, i to nie tylko z tego archiwum, znajdują się w spisie powstańców śląskich, mimo że ludzie ci byli aktywnymi uczestni­ kami walki o przyłączenie Górnego Śląska do Polski. To samo można po­ wiedzieć o innych miejscowościach. Niestety wiedząc tak dużo, wiemy tak mało o powstaniach śląskich... Lecz idźmy dalej. Po opanowaniu pałacu w Gołko­ wicach powstańcy dotarli do dworca w Godowie, gdzie jednak nie doszło do walk. W tym czasie teren poty­ czek opuścił Maksymilian Iksal, który wszczął powstanie. Udał się – co teraz wyjaśnia nam historia, rehabilitując go, bo był oskarżany o samowolę i rokosz – szukać pomocy u władz polskich. Niestety bez skutku. Walkę o Godów stoczono później, kiedy dowództwo przejęli Jan Wyglen­ da i Józef Witczak. Doszło do niej na wzgórzu przy budynku nieistniejącej już stacji dworca kolejowego w Go­ dowie. Jak opowiadali świadkowie, gdy doszło do szturmu, pagórek jak­ by się podniósł do góry, gdy z oko­ pów pows­tali ukryci w nich żołnierze Reichswehry. Bitwa ta okazała się dla powstań­ ców zwycięska. Wściekli za tę poraż­ kę Niemcy pojmali pięciu mieszkań­ ców-powstańców i rozstrzelali ich przy dworcu kolejowym. W tym miejscu znajduje się upamiętniający to wy­ darzenie obelisk. O walkach świad­ czą też groby Niemców na cmentarzu ewangelickim na Maruszach (obecnie część Wodzisławia Ślaskiego). Składając kwiaty, modląc się i myśląc u stóp tego obelisku, jak i grobów na Maruszach, czytamy: rozstrzelany, lat siedemnaś­ cie, żołnierz, lat osiemnaście… Oby­ dwaj mieli życie przed sobą… Może jeszcze parę dni wcześniej na wiejskiej zabawie ze sobą rozmawiali, umawiali się z dziewczynami, tańczyli i marzy­ li... Także z zemsty za tę klęskę Niem­ cy przeszli granicę i napadli na szko­ łę w Piotrowicach, gdzie kwaterowali uchodźcy i uprowadzili czterdziestu jeńców. Inne źródło mówi o kilku za­ bitych uchodźcach i piętnastu wziętych do niewoli.

W odwecie powstańcy w liczbie – jak podaje źródło – ośmiuset ludzi uderzyli na folwark w Gorzyczkach w gminie Gorzyce (trzeba, zjeżdżając z autostrady pojechać w przeciwległą stronę, w kierunku pałacu, gdzie mie­ ści się Dom Dziecka, a gdzie w krót­ kich czasach jego świetności przebywał śląski magnat cynkowy Karol Godula, a folwarkiem zarządzał jego ojciec Józef Godula), gdzie stacjonował silny od­ dział Grenzschutzu. Pomimo liczebnej przewagi, przy braku broni powstańcy odstąpili. Jednak druga wersja tych wyda­ rzeń mówi, że 30 sierpnia 1919 ro­ ku powstańcy roznieśli tę niemiecką placówkę w pył. I w tym przypadku rozwścieczeni sytuacją Niemcy za­ częli strzelać z dział w kierunku Piot­ rowic, nie wyrządzając szkód we wsi, lecz za to w budynkach fabrycznych hrabiego Larischa, tego samego, który użyczył im gościny w swoim folwarku w Gorzyczkach. Z różnych innych opowiadań, wspomnień, można wyłowić praw­ dziwe lub obrosłe w legendę opowia­ dania: a to o powstańczych skrytkach na broń w frydrychowskim lesie, to jakichś bunkrach na byłej kopalni „Fryderyk”, gdzie ponoć magazyno­ wano broń. A co i mnie dotyka – mój starzyk, Jan Kniszka, po tym, jak ktoś doniósł Niemcom, że w domu Koleba­ czów ukryta jest broń, w ciągu godzi­ ny miał ją przewieźć do siebie: ponad sto karabinów, w tym trzy maszyno­ we, i setki kilogramów amunicji, ma­ jąc do dyspozycji krowy, zwykły wóz z kołami wbijającymi się w piaszczy­ stą drogę i lichą stodółkę, gdzie ledwo słomę i siano mieścił… Słyszałem, jak opowiadano o walkach powstańców z Grenzschutzem w zabudowaniach byłej kopalni „Fryderyk” i o innych potyczkach pierwszego powstania na terenie naszej obecnej gminy … Ale legendy żyją i mają prawo żyć własnym życiem. Świadczą o zainteresowaniu te­ matem i pamięci przeszłych wydarzeń. Pierwsze powstanie śląskie zakoń­ czyło się niepowodzeniem, ale nie znie­ chęceniem. A po nim nastąpiło drugie i trzecie. To ostatnie dla części Górnego Śląska i Polski zwycięskie. K

Ministrowie spraw zagranicznych Polski, Estonii, Litwy, Łotwy i Rumunii wydali wspólną deklarację w związku z 80 rocznicą podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow. Oto pełna treść dokumentu:

Deklaracja

23

sierpnia minie 80 lat od podpisania przez Związek Radziecki i nazistowskie Niemcy paktu Ribbentrop-Mołotow; paktu, który doprowadził do wybuchu II wojny światowej i skazał połowę Europy na dziesięciolecia cierpień. Pakt ten zawierał tajny protokół, który faktycznie podzielił Europę Wschodnią na strefy wpływów. Z tego właśnie powodu dziś, w dniu ogłoszonym przez Parlament Europejski Europejskim Dniem Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych wspominamy wszystkich tych, których śmierć i złamane życie były następstwem zbrodni popełnionych w imię nazistowskiej i stalinowskiej ideologii. Ból i niesprawiedliwość nigdy nie zostaną zapomniane. My będziemy pamiętać. Przypominanie i upamiętnianie minionych nieszczęść daje nam wiedzę i siłę, by sprzeciwić się tym, którzy starają się wskrzesić lub oczyścić te ideologie z ciążących na nich zbrodni i win. Pamięć o ofiarach zobowiązuje nas do promowania sprawiedliwości historycznej poprzez kontynuowanie badań i podnoszenie publicznej świadomości spuścizny totalitarnej na kontynencie europejskim. Podstawami trwałego pojednania i wspólnej przyszłości są sprawiedliwość i obiektywna prawda. Ofiary totalitarnych zbrodni mają prawo do sprawiedliwości. Niestety, praktyka badania i ścigania zbrodni reżimów totalitarnych w dotkniętych nimi krajach pozostaje niewystarczająca i niespójna pomiędzy państwami. Wzywamy rządy wszystkich krajów europejskich do udzielenia zarówno moralnego, jak i materialnego wsparcia dla badań historycznych nad reżimami totalitarnymi. Działając zgodnie, możemy skuteczniej zwalczać kampanie dezinformacyjne i próby manipulowania faktami historycznymi. Musimy wspólnie sprzeciwiać się totalitaryzmowi. Wyraźne i jednoznaczne stanowisko wspólnoty międzynarodowej utoruje drogę do dalszego pojednania. Żywimy przekonanie, że dzisiejsza Europa jest bezpiecznym miejscem dla wszystkich narodów i jest gotowa zdecydowanie przeciwstawić się wszelkiej niesprawiedliwości. Wierzymy, że Europejczycy nigdy nie będą tolerować totalitaryzmu czy ludobójstwa wymierzonego w którykolwiek naród. Nasze kraje odrodziły się jako narody wolne i demokratyczne, po dziesięcioleciach rządów totalitarnych. Trzydzieści lat temu nasze Narody wkroczyły na drogę demokratycznych przemian, która uczyniła nas równymi i aktywnymi członkami Unii Europejskiej. Nasze kraje są zdecydowane, by kontynuować współpracę z partnerami w Europie i na świecie, aby horror minionych czasów nigdy nie powrócił. Minister Spraw Zagranicznych Republiki Estońskiej Urmas Reinsalu Minister Spraw Zagranicznych Republiki Litewskiej Linas Linkevičius Minister Spraw Zagranicznych Republiki Łotewskiej Edgars Rinkēvičs Minister Spraw Zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej Jacek Czaputowicz Minister Spraw Zagranicznych Rumunii Ramona-Nicole Mănescu


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

P

rzypomniałem sobie o tym ambarasie profesora, prze­ glądając program i nadzieje związane ze zbliżającym się kolejnym X Zjazdem Pedagogicznym (Warszawa, 18–20 września 2019). Zwróciły moją uwagę dwie informa­ cje: oto wykłady jubileuszowe wygłoszą ci sami, dobrze znani od trzydziestu lat profesorowie z socjalistyczno-postmo­ dernistycznego zaprzęgu (powiedzmy szczerze – innego nie było), natomiast szczególnie zastanawiająca i niezrozu­ miała jest anonsowana aktywność prof. Zbigniewa Kwiecińskiego, jako że na ostatnim, IX Zjeździe w Białymstoku (21–23 września 2016) ten inicjator wszystkich dotychczasowych zjazdów pedagogicznych – olbrzym polskiej pe­ dagogiki/intelektualista transformacyj­ ny (poświęciłem mu felieton: IX Zjazd Pedagogiczny w Białymstoku czy kolejne święto chaosu?, „Kurier WNET” nr 29/2016) – poinformował, że jest to jego już ostatni Zjazd, w którego „ot­ warciu może aktywnie uczestniczyć”. Nie dotrzymał słowa. Czy da się to za­ chowanie satysfakcjonująco wyjaśnić tytułowym „nawykiem aktywności”? Nie mniej intrygująca jest też za­ powiedź prof. Bogusława Śliwerskie­ go – aktualnego przewodniczącego Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN i członka nowo powstałej Rady Dosko­ nałości Naukowej. Oto ta najbardziej prominentna postać polskiej pedago­ giki, żegnając się wakacyjnie z wielbi­ cielami swojego bloga (wpis 29 czerw­ ca 2019), zapowiedziała Owsiakowym slangiem, że już we wrześniu BĘDZIE SIĘ DZIAŁO... Oznajmił w ten sposób, że dana im będzie min. możliwość wy­ słuchania tego, co On sobie myśli na temat powodów zanikającego zaufania w środowisku nauk pedagogicznych. To, że u nas z zaufaniem do polity­ ków i działaczy samorządowych, wybie­ ranych przecież w wolnych, powszech­ nych wyborach, jest kiepsko, wiadomo nie od dziś. A jak to wygląda na gruncie akademickiej pedagogiki? Ano mamy się dowiedzieć już niebawem. Sam prof. Śliwerski – przypomnijmy dla jasności dalszych wywodów – od wielu lat jest jedną z centralnych postaci tego środo­ wiska i w jakiejś mierze odpowiada za jego kondycję intelektualno-moralną. Będąc więc trochę sędzią we własnej sprawie, zapewnił, że wie, gdzie jest pies pogrzebany i nie zamierza już tego dłu­ żej ukrywać. Weźmie więc odważnie na widelec nasz Profesor trud wyjaśnienia szkopułu nie byle jakiego i będzie się z nim publicznie mocował na jubile­ uszowej intelektualnej uczcie, o której dziś w felietonie mowa. W przeddzień Zjazdu (17 września 2019) w ramach Akademii Młodych Naukowców prof. Śliwerski wygłosi wykład: O dojrzałości i pasji młodego badacza. Tematyka wy­ kładu nie zaskakuje. Bywa, że liderzy akademickiej pedagogiki nie zajmują się działalnością stricte naukową. Bar­ dziej przekazują entuzjazm niż poważ­ ne propozycje naprawy wychowania. Częściej mamy do czynienia z apliko­ waniem nam współczesnej zachodniej pedagogiki, która każe traktować nie­ ufnie wszystko, co kojarzy z dawnymi nacjonalistycznymi tożsamościami. Nie ma już ograniczeń (a na pewno nie powinno już być!) kiedyś narzu­ canych przez religię, obyczaj i tradycję. Przeciwnie – rzekomo otworzyła się droga do coraz bardziej radykalnego odchodzenia od tego, co kiedyś było znakiem normalności. Człowiek ży­

Są więc absurdalni badacze, którzy walczą – jak to określił nonkonformista akademicki (bloger z Krakowa) Józef Wieczorek – aby nie poznać tego, co badają. Bywa więc, że tytuł profesora nie zawsze jest powodem do dumy, a do zadumy. je więc w społeczeństwie pluralistycz­ nym (żyje w domu towarowym), a jeśli nie dał się zwariować, to zamiast ładu słusznie widzi chaos, zamiast poczucia wolności ma poczucie wyobcowania i zniewolenia do życia w obcym mu świecie. Problem w tym, że – przykła­ dowo – prof. Zbigniew Kwieciński też

jest niezadowolony. Choć jako uczony postępowy z zarysowanymi tenden­ cjami sympatyzuje. Oczywiście – jako wyznawca relatywizmu – nie zawsze.

Jak rozpoznać relatywistę? Choć dla takich zacofańców jak ja za­ brzmi to nieprawdopodobnie, żeby nie powiedzieć idiotycznie – relatywista stwierdza coś i jednocześnie to negu­ je. Robi to zazwyczaj z nadętą miną. Uchodzi bowiem za mędrca. Prawdę traktuje tak samo jak nieprawdę o tej samej rzeczy. W osławionych nieusta­ jących dyskursach pedagogicznych raz stwierdza coś z najgłębszym przeko­ naniem, następnie neguje po pewnym czasie swoje poprzednie stwierdzenie również z całym przekonaniem. Najo­ gólniej rzecz biorąc – relatywista w po­ glądach teoretycznych nie uznaje jed­

wolności człowieka od wszystkiego i do wszystkiego. Jak to zrozumieć w spo­ sób bardziej pogłębiony? Otóż z analiz nielicznych badaczy wynika, że nie ma istotnej różnicy między tzw. Nową Le­ wicą w Polsce, w byłych krajach sateli­ ckich imperium sowieckiego, a Nową Lewicą na Zachodzie. To jest cały czas

nieprzezwyciężonej przeszłości. Pierwsza dekada. Równie wymownie brzmi temat wykładu prof. B. Śliwerskiego: Pedagogika (bez) zaufania. Przyszło mi do głowy, aby zapro­ ponować Szanownym Czytelnikom coś ewidentnie nie z mojej bajki: zmienię mianowicie za chwilę konwencję reda­

– Właśnie – przytaknął członek Komitetu. Potępmy się i będzie spokój. – Tym razem samokrytyka nie wy­ starczy. Nauczyciele i bardziej rozgar­ nięci studenci oczekują od nas czegoś bardziej radykalnego – wymamrotał członek Prezydium. – A gdybyśmy swoją nikczemność potępili z całą stanowczością? – To też już było, też za mało. Teraz trzeba radykalnie. Proponuję, abyśmy się rozwiązali. – Co nam to da? A jak nas złapią i potępią? – Nie ma obawy. Zawiążemy się z powrotem jako Komitet do Badania Kompromitującej Działalności Komi­ tetu Nauk Pedagogicznych PAN. K PS Wkrótce specjalny Komitet do Ba­ dania Kompromitującej Działalności KNP PAN imienia prof. Bogdana Su­ chodolskiego rozpoczął działalność.

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

Znany socjolog prof. Józef Chałasiński (1904–1979) wyznał ongiś, że był ministrantem ustalonego obrządku: kultu Stalina. Został nim – napisał – wskutek chęci działania w każdych warunkach, a powodował nim nawyk aktywności. Przedstawił wszystkie swoje osiągnięcia, ale także najostrzejsze oskarżenia pod własnym adresem.

Nawyk aktywności

nej prawdy, lecz wielość prawd, a tym samym pluralizm. Pluralizm to jest to! Dla relatywisty pluralizm oznacza bo­ wiem wyzwolenie od przymusu i gwał­ tu zadawanego wolności myśli. Dlatego rasowy liberał odrzuca jedność, cało­ ściowość oraz uniwersalność. Pachnie mu to totalitaryzmem i zniewoleniem. Stąd – przykładowo – jedność kultury postrzega jako wielkie ubóstwo. Ko­ niecznie musi być wielokulturowość. Nic to, że niesie z sobą problemy (Ks. prof. Czesław S. Bartnik, Liberalizm zniewalający, „Nasz Dziennik”, sierpień 2019). Są więc absurdalni badacze, któ­ rzy walczą – jak to określił nonkonfor­ mista akademicki (bloger z Krakowa) Józef Wieczorek – aby nie poznać tego, co badają. Bywa więc, że tytuł profeso­ ra nie zawsze jest powodem do dumy, a nader często – powodem do zadumy.

Wszystko raczej po staremu Wygląda na to, że po trzydziestu latach nieustającego dyskursu, niezliczonych konferencji polska pedagogika znajdu­ je się w gruncie rzeczy w tym samym miejscu i pod tym samym kierowni­ ctwem. Jej liderzy przeszli suchą sto­ pą od pedagogiki socjalistycznej do postmodernistycznej. Po instytucjo­ nalnym upadku komunizmu w Polsce lewacka akademicka pedagogika nie wyciągnęła w zasadzie żadnych kon­ sekwencji nawet wobec swoich najbar­ dziej skompromitowanych koryfeuszy. Dawne struktury i dawna mentalność dyspozycyjnych pedagogów nie uległy, najogólniej rzecz biorąc, nawet naj­ mniejszym zmianom.

Czy i komu dziś służą? Pewien wgląd w problematykę da­ ją oceny prof. B. Śliwerskiego, który stwierdza m.in., że „obecny system edukacji służy tylko temu, aby speł­ niać oczekiwania unijnych ekspertów i dobrze wypaść w ich miernikach. Nikt natomiast nie myśli o tym, jak polep­ szyć efekty kształcenia”. Przy czym – jak pisze przemilczana na salonach aka­ demickiej pedagogiki Marquerite A. Peeters – eksperci unijni działają poza jakąkolwiek kontrolą demokratyczną (zob. Polityka globalistów przeciwko rodzinie, Warszawa 2013) Napiszę o tym więcej za miesiąc. Przytaczając dane z raportu Ko­ mitetu Prognoz PAN Polska 2050 – prof. Śliwerski stwierdza, że są pora­ żające. Inne kraje będą się rozwijać szybciej (...) nasza edukacja, jeśli się nie zmieni, temu nie sprosta. Ogólnie rzecz biorąc, jest źle: „Zmierzamy ku edukacyjnej katastrofie. W PRL była sowietyzacja, dziś jest amerykaniza­ cja” („Dziennik Gazeta Prawna”, 4 maja 2013). W zarysowanym kontekście nie może specjalnie zaskakiwać, że zdekla­ rowani ongiś jednoznacznie zawodowi marksiści (bądź ich wychowankowie) przekształcili się dość niespodziewa­ nie w postmodernistów, lansujących tzw. nową etykę, relatywizm poznawczy i etyczny, często skrajny, nie liczący się z dobrem wspólnym indywidualizm, konsumpcyjny nieopanowany utylita­ ryzm, a w sposób szczególny – hasło

ta sama formacja umysłowa. Marksiści i liberałowie podali sobie ręce…. Dla uniknięcia nieporozumień zaznacz­ my, że to byli/są zazwyczaj ci sami lu­ dzie. Obserwacje wskazują, że istotną rolę w skutecznym funkcjonowaniu zarysowanych lewackich, antykatoli­ ckich formacji i struktur odgrywał/ odgrywa sformalizowany system ob­ sadzania stanowisk kierowniczych op­ arty na rekomendacji (formalnie już nie istniejącej) partii komunistycznej, zwany nomenklaturą. Zanim na ży­ wo wysłuchamy w Warszawie jubile­ uszowych wykładów odnotujmy dla porządku, że hasło X Zjazdu Pedago­ gicznego brzmi: Pedagogika i edukacja wobec kryzysu zaufania, wspólnotowości i autonomii. Tematy wykładów: prof. Z Kwieciński: Wleczemy za sobą ogon

Tylko klęknąć przed sobą jeszcze nie potrafią! Jakoż owładnięci legendarną pasją poznawczą, jak to zrobić – już niebawem osiągną tę pokorną pozycję na klęczkach, a być może nawet leżenia przed sobą plackiem.

gowania tekstu na taką, w której znaj­ dują upodobanie… liberalni postmo­ derniści. Pamiętamy, że amerykański filozof Richard Rorty (1931–2007) jest autorem koncepcji, zgodnie z którą dla liberalnej sfery publicznej najważniej­ sza jest literacka cnota ironii. Dzięki niej bowiem potrafimy się zdystanso­ wać do naszych głębokich przekonań i dyskutować z racjami innych. Ryzy­ kując nadwyrężenie reputacji konser­ watywnego pedagoga – zaczynamy: Nomenklatura w Komitecie Nauk Pedagogicznych (KNP) Polskiej Aka­ demii Nauk (PAN). Stan: po przełomie politycznym 1989 r. Protokół z tajnego posiedzenia (w konwencji S. Mrożka). – Panowie! – powiedział Przewod­ niczący KNP – nie ma już co dłużej ukrywać. My, Komitet Nauk Pedago­ gicznych PAN, jesteśmy ciałem skom­ promitowanym. – Od kiedy?– zapytał rzeczowo se­ kretarz naukowy KNP. – Odkąd ustąpiła cenzura i stało się możliwe publiczne wykazanie nam, jak ogłupialiśmy studentów dziennych i zaocznych oraz nauczycieli, zapew­ niając ich w naszych podręcznikach i publikacjach, że odnaleźliśmy klucz do urabiania/kształtowania osobowości budowniczych socjalizmu zgodnie z za­ łożeniami materializmu dialektyczno­ -historycznego. – Jeśli tak – zgodził się sekretarz naukowy KNP – to jesteśmy godni naj­ wyższego potępienia. Sprzeniewierzy­ liśmy się etosowi naukowemu, który nakazywał nam poszukiwać prawdy o wychowaniu.

Nie można odmówić im też sukcesów – w stawianiu świata na głowie. Zajmują się bowiem tym, by to, co nie do pomyślenia, stało się najpierw dyskusyjne, następnie uzasadnione, a ostatecznie normalne. Zarzuty, że jego członkowie szybciej teraz awansują w formalnych struk­ turach nauki niż poprzednio (zostają rektorami, doktorami honoris causa, pełnią najwyższe funkcje rządowe w re­ sorcie szkolnictwa wyższego, wydają po kilka książek rocznie i przewodni­ czą wszystkiemu temu, co tolerancyjne i postępowe oraz są najaktywniejszymi uczestnikami nieustających dyskursów pedagogicznych), okazują się bezpod­ stawne. Spotykają ich większe splen­ dory i zaszczyty od innych, ponieważ nikt nie posiada lepszych kwalifikacji do badania Kompromitującej Działal­ ności Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN niż oni. Wymienione powody, dzięki któ­ rym członkowie Komitetu odnoszą

sukcesy, nie pokazują najważniejsze­ go. To oni pierwsi wyczuli ducha czasu i odważnie odrzucili, a nawet unieważ­ nili bagaż konserwatywnej wiedzy, któ­ ry przeszłe pokolenia zwaliły na nasze barki. Zbyt mała jest świadomość, że „istnieje cały szereg opinii, które uzna­ jemy za bezsporne, a które zostały sta­ rannie wszczepione do naszej zbiorowej psychiki poprzez propagandę. Ile szko­ dy w debacie publicznej – zapytajmy – uczyniły proste jak cep konstrukcje

Członkowie Komitetu osiągnęli miażdżącą przewagę nad uwięzionymi w tradycyjnej mieszczańskiej kulturze, niewyemancypowanymi pedagogami. Dzięki temu mogą już prawie wszystko. Tylko klęknąć przed sobą jeszcze nie potrafią! erystyczne w rodzaju: Jesteś przeciwni­ kiem parad homoseksualistów? – Zna­ czy się, jesteś nienawistnym, opresyj­ nym faszystą” („Warszawska Gazeta”, sierpień 2019). Członkowie Komitetu przyjęli doktrynę postępu i odkryli ka­ mień mądrości. Osiągnęli miażdżącą przewagę nad uwięzionymi w trady­ cyjnej mieszczańskiej kulturze, niewy­ emancypowanymi pedagogami, którzy poważnie traktują swoje powołanie. Dzięki temu w aureoli intelektualistów transformacyjnych znowu mogą już prawie wszystko. Tylko klęknąć przed sobą jeszcze nie potrafią! Jakoż można mieć nadzieję graniczącą z pewnoś­ cią, że owładnięci legendarną pasją po­ znawczą, jak to zrobić – już niebawem osiągną tę pokorną pozycję na klęcz­ kach, a być może nawet leżenia przed sobą plackiem. Nie muszę dodawać, że taki widok dla zacofanych osobników mojego pokroju mógłby być niebez­ pieczny. Całe szczęście, że nie można umrzeć z zażenowania. Bywa, że czasem czuję się z tą mo­ ją krytyką luminarzy akademickiej pe­ dagogiki jak ktoś, kto się pastwi nad niepełnosprawnymi... A to przecież jest nieprawdziwe. Moi oponenci są poza wszelką wątpliwość sprawni. Nie można odmówić im też sukcesów, tyle że w przeprowadzaniu lewackiej tzw. zmiany społecznej, polegającej na po­ stawieniu świata na głowie. Zajmują się bowiem tym, by to, co nie do pomy­ ślenia, stało się najpierw dyskusyjne, następnie uzasadnione, a ostatecznie normalne. W takiej perspektywie są­ dzę, że przyszło mi się mocować ze sprawnymi akademikami – tyle że – jak to się dziś mówi – sprawnymi ina­ czej. K

Cieszy fakt, że Telewizja Polska dostrzegła i doceniła zaangażowanie Kościołów protestanckich w obronę tradycyjnych wartości chrześcijańskich.

Protestanci przeciw propagandzie LGBT+

11

marca br. na swoim portalu TVP.Info zamieściła artykuł „Kościoły protestanckie sta­ nowczo przeciw deklaracji LGBT+. „To krzywdzenie dzieci i gwałt na rodzi­ cach”. Często głos polskich protestan­ tów jest pomijany w debacie publicznej, która ogranicza się do przedstawiania stanowiska episkopatu katolickiego. Tym razem stało się inaczej. Kolejnym powodem do radości jest fakt, że tym razem Kościoły pro­ testanckie jasno opowiedziały się prze­ ciwko pomysłom lewicy. W nieodległej przeszłości bywało z tym różnie. Część pastorów popierała ludzi pokroju Tu­ ska, Komorowskiego, a nawet Paliko­ ta. Miejmy nadzieję, że ten zwrot ku wartościom biblijnym w polityce jest trwały. Jedynym smutnym aspektem tej sprawy jest to, że w wymienionym artykule TVP.Info pominięto Kościół, który jako pierwszy zajął stanowisko w sprawie podpisania przez prezyden­ ta Warszawy Rafała Trzaskowskiego deklaracji LGBT+. Kościół Nowego Przymierza w Lublinie, którego jestem pastorem, już 6 marca 2019 r. na swo­ jej stronie internetowej opublikował następujące oświadczenie:

Paweł Chojecki

„Ręce precz od dzieci!” Stanowisko Kościoła Nowego Przymierza w Lublinie Kościół Nowego Przymierza z siedzibą w Lublinie wyraża stanowczy sprzeciw wobec nasilających się działań światowych i polskich neokomunistów i innych lewicowców. Dążą oni do zinstytucjonalizowania procesu demoralizacji polskich dzieci od najmłodszych lat. Dokumentem międzynarodowym, który dał impuls do próby zmian w prawie i obyczaju, są „Standardy edukacji seksualnej w Europie” rekomendowane przez Światową Organizację Zdrowia (WHO). Wywracają one do góry nogami naturalne prawo rodziców do wychowania dzieci i poszanowania ich intymności. Uważamy, że postulaty tego skandalicznego dokumentu mogą posłużyć lobby pedofilskiemu do deprawacji dzieci i czynienia ich ofiarami haniebnego procederu

Mamy nadzieję, że w przyszłości Telewizja Polska dołoży większych sta­ rań w przygotowaniu swoich materia­ łów informacyjnych tak, by nie pomi­ jać tych, którzy jako pierwsi zabierają głos w ważnych sprawach publicznych. Deklaracja LGBT+, którą podpi­ sał prezydent Warszawy z Platformy

wykorzystywania seksualnego. Jednoznacznie potępiamy też działania polskich polityków i autorytetów medialnych, które prowadzą do oswajania Polaków z tymi odrażającymi pomysłami. Doprowadzą one nieuchronnie do zmian obyczajowych i prawnych likwidujących chrześcijański fundament etyczny stanowienia prawa w Polsce. Uczynią też z Polski miejsce niebezpieczne dla rodzin. Wzywamy wszystkich ludzi dobrej woli oraz wszystkie środowiska społeczne do jednoznacznego potępienia tych niebezpiecznych i nieludzkich planów globalnych neokomunistów, które mają na celu zniszczenie chrześcijańskich wartości. W imieniu Kościoła Nowego Przymierza w Lublinie – Pastor Paweł Chojecki

Obywatelskiej, dotyczy działań m.in. w sferze edukacji seksualnej dzie­ ci w szkołach zgodnej z wytyczny­ mi Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Według standardów WHO z dziećmi w wieku od 0 do 4 lat zaleca­ na jest rozmowa o przyjemności z do­ tykania własnego ciała, masturbacji,

o zagadnieniach prokreacji i płodności. W wieku od 6 do 9 lat dziecko powinno poznać podstawowe metody antykon­ cepcji. Dla dzieci w grupie wiekowej 9–12 zalecana jest nauka akceptacji różnych orientacji seksualnych, a także rozmowa na temat orgazmu i pierw­ szych doświadczeń seksualnych. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

6

Między niemieckim i sowieckim piekłem Kpt. Henryk Kalemba (Część VI) Zdzisław Janeczek

jedynie w karabin, trwał w rozpadli­ nach hałd, zwanych siemianowickimi Alpami, dopóki nie dopadli go Niemcy, by zamordować w obozie koncentracyj­ nym w Buchenwaldzie pod Weimarem. Również H. Kalembie dane było doświadczyć dramatu kresu II Rzeczy­ pospolitej. Po zmobilizowaniu w czerw­ cu 1939 r. został mianowany porucz­ nikiem w 73 Pułku Piechoty (w latach 1918–1920 dowodzonym przez ppłk.

Za udział w kampanii wrześniowej oficerom i żołnierzom 73 PP przyzna­ no 61 Krzyży Orderu Virtuti Militari oraz 42 Krzyże Walecznych. W trakcie walk polegli wszyscy trzej dowódcy batalionów: mjr Stanisław Radomir Woźniakowski, ppłk Władysław Kieł­ basa i mjr Władysław Nowożeniuk. Dowódca pułku, ppłk Piotr Sosialuk, został rozstrzelany 2 VII 1940 r. po haniebnym „wyroku” Sondergerichtu

Dominik Brandy nr 1463, Augustyn Kadłubek nr 28870

obliczeń, które niejednokrotnie czyni­ łem, na więźnia przypadało na dobę około 1600 do 1800 kalorii, a dla tych, co nie dostawali drugiego śniadania, około 1400 kalorii. Ponieważ należało każdego więźnia traktować tu jako cięż­ ko pracującego, niedobór w kaloriach wynosił zatem codziennie około 2000. Nic dziwnego, że w tych warunkach okres życia więźnia nie otrzymującego paczek wynosił około 3 do 4 miesięcy”.

Rysunek. Selekcja w KL Auschwitz

Zapłata, jaką firmy zatrudniają­ ce więźniów wnosiły do kasy Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS (WVHA w Oranienburgu), była nie­ wielka. „Stawka wynosiła – za całomie­ sięczną pracę więźnia-fachowca 5 RM, więźnia-robotnika niewykwalifikowa­ nego (Hilfsarbeiter) – 4 RM. Stawki te płacono za pracę całodzienną – 12 go­ dzin. Za połowę dniówki należność była o 50% niższa”. Była więc to praca niewolnicza. Henryk Kalemba znalazł się jed­ nak poza zasięgiem niemieckiej ze­ msty, a był jednym z pierwszych, któ­ rzy walczyli w 1921 r. pod Górą św. Anny z ekstremistycznymi bojówka­ mi Freikorpsu Oberland powiązanymi z osobą Führera. Miarą nienawiści do środowiska Kalemby było zburzenie wszystkich pomników powstańczych i zniszczenie wielu innych miejsc pamięci historycz­ nej związanej z powstaniami śląski­ mi, m.in. Muzeum Śląskiego. II wojna światowa rozproszyła powstańców po całym świecie. Część czołowych dzia­ łaczy ZPŚ1, jak Walenty Fojkis, zna­ lazła się wraz z wojewodą Michałem Grażyńskim w Londynie. Powstańcy ofiarnie walczyli przeciwko Niemcom we wszystkich polskich formacjach zbrojnych II wojny światowej. O ich udziale w kampanii 1939 r. mówi się jako o IV powstaniu śląskim. Ci, któ­ rzy – jak Marian Kierecki – nie zdąży­ li ukryć się w porę, płacili najwyższą cenę – tracili życie. Do rangi symbolu urósł powstaniec Józef Sieroń z Józe­ fowca, dla swoich Zeflik, dawny podko­ mendny H. Kalemby, który uzbrojony

Miejscowi Żydzi jako informatorzy stali się „dla NKWD nieocenionym wprost biczem przeciw ludności pol­ skiej”. „Ujawniło się, że ogół żydowski we wszystkich miejscowościach, […] po wkroczeniu bolszewików rzucił się z całą furią na urzędy polskie, urządzał masowe samosądy nad funkcjonariu­ szami Państwa Polskiego, działaczami polskimi, masowo wyłapując ich jako antysemitów i oddając na łup przybra­ nych w czerwone kokardy mętów spo­ łecznych”. Korzystając z okazji, szydzili z Polaków, profanowali miejsca kultu religijnego (instalując w przydrożnej kapliczce w miejsce Chrystusa figurę Lenina) i znieważali narodowe barwy oraz godło państwowe, nazywając je m.in. „polską gęsią”. Była to powtórka z historii, gdy po pierwszym rozbiorze w 1773 r. we Lwowie, Brodach i innych miastach stawiali Bramy tryumfalne i na bożni­ cach dwugłowe czarne orły, dla „bliż­ szych europejskiej kulturze” Austria­ ków i żołnierzy wyznaczonego przez Wiedeń gubernatora Galicji, gen. An­ dreasa Hadika von Futaka (1710–1790), zajmującego historyczne ziemie Rze­ czypospolitej. Organizowali wystawne uczty z muzyką, pili zdrowie cesarzowej Marii Teresy i pierwszego austriackie­ go gubernatora Lwowa, Johanna Bap­ tisty Antona von Pergena (1725–1814). Chętnie też podejmowali służbę w po­ licji politycznej, tropiąc spiskujących Polaków. Rozpoczął się w życiu H. Kalem­ by ponad półroczny okres koszmar­ nych nocy więziennych. W Tarnopolu przesłuchania aresztowanych, inwigi­ lacje, prowokacje, wszystko to było na porządku dziennym. Instrumentem śledczym NKWD stosowanym wo­ bec miejscowych był, obok szerokiego asortymentu tortur (konwejer, stójki, siedzenie nago na nodze odwrócone­ go taboretu, bicie po żebrach, łama­ nie grzbietu, ujeżdżanie wierzchem), głód i szantaż losami bliskich. Dlatego wielu z nich decydowało się na zmianę nazwisk, imion i dat urodzenia dzie­ ci. Śledztwa były nadzwyczaj brutalne, dokładne i drobiazgowe. Celem osta­ tecznym oprawców było: zmiażdżyć moralnie i pozbawić godności prze­ słuchiwanego. H. Kalemba mógł być szczęśliwy, że jego rodzina mieszkała

roztaczających wokół siebie nieprzy­ jemną woń dziegciu. Kawalerzyści za­ miast strzemion mieli powrozy, kara­ biny na sznurkach, twarze złowrogie i zacięte, czasami skośnookie, policz­ ki niegolone, a na czapach czerwone gwiazdy. Traktami ciągnęły oddziały konnicy, posuwające się w szyku, truch­ tem, za nimi jechały wozy taborowe. Zdumienie budził autobus zaprzężo­ ny w czwórkę koni w poręcz, tj. obok

FOT. MUZEUM KL AUSCHWITZ

Kazimierza Zentkellera, późniejszego dowódcę III powstania śląskiego), pod­ ległym 23 Dywizji Piechoty w Okręgu Korpusu nr V. Jako dowódca kompa­ nii uczestniczył w kampanii wrześnio­ wej. Udział w niej Kalemby możemy prześledzić, zapoznając się ze szlakiem bojowym katowickiego 73 Pułku Pie­ choty, który zgodnie z wyhaftowaną na rewersie sztandaru sentencją „Honor i Ojczyzna”, stanął do boju z niemie­

FOT. MUZEUM KL AUSCHWITZ

ckim najeźdźcą jako jedna z jednostek Armii „Kraków”. W dniach 1–3 IX 1939 r. brał udział w bitwie granicznej. 2 IX chlubnie za­ pisał się w boju pod Wyrami z forma­ cjami 8. i 28. Dywizji Piechoty Weh­ rmachtu, 9 IX walczył pod Pacanowem, 11 IX pod Osiekiem, następnie 16 IX pod Biłgorajem, Solą i w dniach 19–20 IX stoczył ostatni, 22-godzinny bój pod

Michał Grażyński w mundurze ZPŚl. ZBIORY AUTORA

Tomaszowem Lubelskim. Ślązacy do końca zachowali żelazną dyscyplinę i wojskowy szyk. Jedna z ich formacji, przemaszerowując przez Lublin, wzbu­ dziła zachwyt i podziw mieszkańców: szli jak na defiladzie, równym, spręży­ stym krokiem, zachowując przepisowe odstępy, błyskając stalą bagnetów, wy­ bijając rytm uderzeniami podkutych obcasów o bruk. Zwracali uwagę czy­ stością mundurów i butów.

– niemieckiego sądu specjalnego. Ci, co ocaleli, włączyli się w walkę zbrojną Polskiego Państwa Podziemnego lub jednostek Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Nieprzypadkowo gen. Wła­ dysław Anders odznaczył 11 XI 1944 r. katowicki 73 Pułk Piechoty Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari. H. Kalemba, wydostawszy się z niemieckiego kotła na Lubelszczyź­ nie, w jakim znalazł się 73 PP, za Bu­

siebie. Na jednym z nich jechał wierz­ chem krasnoarmiejec, jak w zaprzęgu działowym. W środku pojazdu siedzieli oficerowie. Sowieci konie mieli po czę­ ści jeszcze swoje, małe, kudłate, prze­ ważnie karej lub szarogniadej maści, ale już trafiały się także rosłe i ładne, uprowadzone z dworskich stadnin. Długie bolszewickie kolumny osaczyły Lwów wspólnie z Niemcami. Miasto broniło się do 22 września. Do walki stanęli studenci, robotnicy i har­ cerze. Jeszcze 24 IX 1939 r. komen­ dant oblężonego miasta, gen. Włady­ sław Langner (1894–1972) spotkał się w Tarnopolu z dowódcą radzieckiego Frontu Ukraińskiego komandarmem Siemionem Timoszenką oraz z I sek­ retarzem KC Komunistycznej Partii USRR Nikitą Chruszczowem w celu

KL Auschwitz. Ich już leczyć nie trzeba FOT. MUZEUM KL AUSCHWITZ

Auschwitz, rys. Mieczysław Kościelniak FOT. MUZEUM KL AUSCHWITZ

giem zetknął się z rzeczywistością, któ­ ra przypominała mu rok 1920. Narracja na ten temat pozbawiona jest niestety szczegółów, ale w pewnym sensie ich brak rekompensuje przywołanie at­ mosfery tamtych czasów, przedstawio­ nych jako okres schyłku i rozpadu. Od 12 IX bronił się Lwów m.in. z udziałem RKU Pszczyna, szwadronu zapasowe­

uzgodnienia szczegółów umowy ka­ pitulacyjnej, której Sowieci i tak nie dotrzymali. Jednym z warunków jej podpisania było umożliwienie wymar­ szu polskich żołnierzy i policjantów na Rumunię. Po złożeniu broni Polacy zo­ stali aresztowani i wywiezieni w głąb ZSRR. W większości zamordowano ich w Charkowie i wrzucono do dołów śmierci. Pozostali trafili do Kozielska, a stamtąd koleją wywożono ich do sta­ cji Gniezdowo nad Dnieprem, skąd już było tylko 3 km do Katynia. Jeszcze gorszy los zgotowano obrońcom Wilna i Grodna. Wziętych tam do niewoli oficerów i żołnierzy sowieckie dowództwo poleciło uśmier­ cać poprzez miażdżenie ich pod gąsie­ nicami czołgów. Szturmując Grodno Sowieci wiązali polskie dzieci do pan­ cerzy czołgów, zamieniając je w żywe tarcze. Tak zginął m.in. 13-letni Tadzio Jasiński (1926–1939). Śmierć poniosło wtedy wielu uczniów grodzieńskich szkół, w tym I Państwowego Liceum i Gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Młode „Orlęta Grodzieńskie” do koń­ ca broniły nieokupowanego skrawka Rzeczypospolitej. Ważnym punktem oporu był królewski Zamek. W ciągu pięciodniowych bojów obrońcy znisz­ czyli ponad 20 czołgów. Nieprzyjaciel poniósł także znaczne straty w ludziach – około 800 zabitych, rannych i zagi­ nionych. Sowieci po zdobyciu miasta urządzali masowe rzezie, podobnie jak Niemcy w Katowicach. Wśród ofiar znalazł się m.in. generał brygady Jó­ zef Olszyna-Wilczyński – legionista Marszałka Piłsudskiego, dowódca III

Dowódca 73 pp ppłk Piotr Sosialuk, zamordowany przez Niemców 2 VII 1940 r. ZBIORY JÓZEFY BOGDANOWICZOWEJ

go 3 Pułku Ułanów Śląskich i śląskie­ go Batalionu Obrony Narodowej mjr. Franciszka Głowy. Najpierw miasto nad Pełtwią szturmowały tylko jednostki Wehrmachtu, po 17 IX pojawiły się formacje Armii Czerwonej. Porucznik H. Kalemba zoba­ czył znajomy mu sprzed lat widok: brudnych, spoconych żołnierzy

Brygady Korpusu Ochrony Pogranicza, w wojnie obronnej 1939 r. dowódca Grupy Operacyjnej „Grodno”. 22 IX pod Nowikami koło Grodna generał wraz ze swym adiutantem kpt. Mie­ czysławem Strzemeskim, został bestial­ sko zamordowany. Zabitych polskich żołnierzy obdzierano z mundurów i butów. Do rąk H. Kalemby trafiła ulotka propagandowa, której treść i polszczy­ zna wprawiły go w zdumienie: „Rzoł­ nierze Armii Polskiej! Pańsko-Burżu­ azyjny Rząd Polski, wciągnąwszy was w awanturniczą wojnę, pozornie prze­ waliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obro­ nu. Ministrzy i generałowie, schwy­ cili nagrabione imi złoto. Tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polski na wolę losu. Armia Polska po­ cierpiała surową porażkę, od którego ona nie oprawić w stanie się. Wam, wa­ szym żonom, dzieciam, braciam i siost­ ram ugraża głodna śmierć i zniszcze­ nie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwo­ nej. Wasze przeciwienie bez korzyści i przerzeczone na całą zgubę. My idzie­ my do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi braci po klasu, jako wasi wyzwo­ leńcy od ucisku obszarników i kapita­ listów. Wielka i niezwolczona Armia Czerwona niesie na swoich sztanda­ rach procującym, braterstwo i szczęś­ liwe życie. Rzołnierze Armii Polskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników i kapitali­ stów. Was przymuszają uciskać bia­ łorusinów, ukraińców. Rządzące kołe Polskie sieją narodową różność między polakami, białorusinami i ukraińcami. Pamiętajcie! Nie może być swobodny naród, uciskające drugie narody. Pra­ cujące białorusini i ukraińcy – Wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z nami budujcie szczęśliwe dorobkowe życie!” Być może tę samą ulotkę czytał były dowódca 3 Pułku Powstańczego Rudolf Niemczyk. Jako porucznik re­ zerwy również i on wziął udział w kam­ panii wrześniowej, którą zakończył na terenach okupowanych przez ZSRR. Ocalał i we wrześniu 1941 r. wstąpił w szeregi tworzonej przez gen. Wła­ dysława Andersa armii polskiej. Wal­ czył na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. W latach 1942–1946 był oficerem PSZ na Zachodzie. I było mu dane 18 XII 1941 r., w Tockowie koło Czkałowa, uroczyście razem z Janem Lortzem, Adamem Beniszem, Janem Przybyłkiem i Szymonem Białeckim świętować Dzień Śląski ogłoszony przez gen. Władysława Andersa. Natomiast według relacji naocznego świadka, por. H. Kalemba, uniknąwszy niewoli nie­ mieckiej, dostał się jeszcze we wrześ­ niu 1939 r. do sowieckiej, w założonym w 1540 r. przez hetmana Jana Tarnow­ skiego Tarnopolu. Dopiero teraz mógł ogarnąć myślą to, co stało się z Polską, co przydarzyło się jemu samemu. Słuchał, patrzył, wy­ pytywał innych jeńców i próbował usta­ lić rozmiar klęski. W tym momencie ze świadka zagłady „Kresowej Atlantydy” przeobraził się w ofiarę terroru. Do­ świadczył zła i był widzem destrukcji, jaką szerzyli Sowieci. Rosjanie zburzyli stojący na placu Jana III Sobieskiego okazały konny pomnik marszałka Jó­ zefa Piłsudskiego, który przypomniał H. Kalembie zwycięską bitwę pod Chy­ rowem i Cud nad Wisłą. Miasto utonęło w sowieckim karminie. Z okien, bal­ konów i latarni zwisały czerwone flagi z sierpem i młotem. Na kościołach, od Tarnopola po Białystok, zamiast krzyży pojawiły się gwiazdy i żydowskie bane­ ry, na których widniały cytaty z Karola Marksa. Bramy powitalne zdobiły por­ trety Stalina i jego sojusznika Hitlera. NKWD aresztowało znaczniejszych obywateli i poszukiwało zarejestro­ wanych oficerów Wojska Polskiego.

ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

Śniadanie więźnia składało się „z około 1/3 litra bardzo wodnistej zupy, drugie śniadanie (tylko dla ciężko pracujących) z 50 gramów chleba i plasterka końskiej kiełbasy. Obiad zawsze z wodnistej zupy w ilości około 1 litra na osobę. Przyrzą­ dzano ją zwykle z suszonej albo świeżej brukwi, czasem z kartofli albo grochu, w lecie zaś ze zwykłych zielonych liści kapusty, karpieli i buraków. Dodatek kartofli w zupach był minimalny. Ko­ lację stanowiła dzienna porcja chleba w ilości około 300 gramów oraz kilka razy w tygodniu i nie stale – dodatki w postaci 50 gramów margaryny lub tyle samo końskiej kiełbasy. Te właśnie dodatki były przedmiotem złodziejstwa i handlu ze strony blokowych i kapo, a także SS-manów. Byłem wielokrotnie świadkiem – wspominał więzień – jak z kuchni […] wysyłano niemieckiemu lekarzowi Jobstowi, rzekomo dla psa, cale półkilowe kostki margaryny, zwoje kiełbasy i inne rzeczy z kuchni. Tak sa­ mo czynili inni SS-mani. Na tej podsta­ wie twierdzę, że wyżywienie więźniów w praktyce daleko odbiegało od wyzna­ czonych, nawet w warunkach obozo­ wych, wartości kalorycznych. Według

Powstańcy śląscy obok wielkopolskich stali się jednymi z pierwszych ofiar „niemieckiego Katynia” – KL Auschwitz. Osadzano ich także w innych niemieckich obozach, jak: Dachau, Buchenwald, Sachsenhausen, Flossenburg, Mauthausen, Majdanek i wielu innych miejscach straceń. Szanse na przeżycie były nikłe. Ciężka praca, bicie, niedożywienie i choroby powodowały, że śmierć zbierała obfite żniwo. Trudno było przetrwać dłużej niż 6 miesięcy.

Karykatura sojuszników, A. Szyk

w Siemianowicach Śl. na dalekim Gór­ nym Śląsku, a nie w Tarnopolu, Bro­ dach, Stanisławowie czy we Lwowie.

Ostatni etap Po pewnym czasie ze stolicy Podola jeniec został przeniesiony do nadgra­ nicznych Podwołoczysk nad Zbruczem, gdzie mieściła się strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie do Kozielszczyzny, wsi w dwudziestoleciu międzywojennym leżącej przy granicy polsko-radzieckiej po stronie sowie­ ckiej w obwodzie mińskim; wreszcie

ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

Między niemieckim i sowieckim piekłem

KURIER·ŚL ĄSKI

A. Szyk. Karykatura przedstawiająca Hitlera i Stalina w roli oprawców Polski 17 IX 1939 r.

trafił do Kozielska nad Żyzdrą nie­ opodal Kaługi, skąd napisał krótki list (notkę) z 29 XI 1939 r. i kartkę pocz­ tową z 19 II 1940 r. Został tam osa­ dzony w tzw. Pustelni Optyńskiej – w XVIII-wiecznym monastyrze, na którego terenie w latach 1939–1940 funkcjonował sowiecki obóz jenie­ cki dla Polaków. W zachowanej kore­ spondencji starał się uspokoić rodzinę.


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

7

ZBIORY AUTORA

KURIER·ŚL ĄSKI

Pomnik J. Piłsudskiego w Tarnopolu

W notce listopadowej pisał: „Moi Naj­ milsi! Znajduję się na terenie SSSR– ZSRR. Jestem cały i zdrowy, czego się i od Was spodziewam. Bóg niech Was ma w opiece i pozdrawiam Was wszyst­ kich. Henryk”. Wówczas żona i córka ucieszyły się, że trafił do sowieckiej, a nie niemieckiej niewoli. Nie wiedzia­ ły, bo nie mógł im napisać, że był to obóz śledczy, w którym na potrzeby NKWD pod kierownictwem kombry­ ga (generał-majora), prawdopodobnie Wasilija Michajłowicza Zarubina, roz­ pracowywano każdego internowanego. W ostatnim liście z Kozielska, da­ towanym 19 II 1940 r., można między wierszami wyczytać oznaki niepokoju i ślady cierpienia. Od prawie pół roku żył w świecie nękanym przemocą i nie­ doborami spowodowanymi wojną. Na szlaku kresowym i w sowieckiej niewo­ li widział rzeczy, o których nie śniło się nawet holenderskiemu malarzowi i wizjonerowi Hieronimowi Boschowi (1450–1516), autorowi dyptyku Piekło i Potop. Krew i łzy lały się strumieniami. Równocześnie wyczuwał niebezpie­ czeństwo grożące jego rodzinie, która była zdana na łaskę okupanta niemie­ ckiego. Radził przeprowadzkę do Ge­ neralnej Guberni. Gdzieś w głębi duszy rodził się także niepokój o własną przy­ szłość. W trwodze i on nie mógł być pewien jutra. Jak trafnie to ujął Florian Czarnyszewicz, autor Nadberezyńców, „chwile wyczekiwania śmierci strasz­ niejsze bywają niż sama śmierć”. Na co dzień myślał o swojej rodzinie. Toteż pisał: „Najdroższa Broniu, Dzidziuniu i Wszyscy w domu! Otrzymałem 12 II br. Wasz miły list, za który serdecznie dziękuję i który mnie bardzo rozweselił. Moi Najmilsi! Jak z mieszkaniem? Czy wszyscy żyją? Rodzice obojga stron, bracia, siostry? Czy wszyscy pracują?

Pozdrówcie Wszystkich i uściśnijcie Ich ode mnie. Gdzie ty moje Złotko (Józefo – Z.J.) pracujesz? A ty Uko­ chana Broniu czy pobierasz zasiłek po mnie? Bo jak wynika z listów kolegów, to żony niektórych otrzymują około 47 zł. Czy złote kursują? Moi Najdrożsi! Zlikwidujcie mieszkanie i bądźcie do mego powrotu u Babci (Wiktorii Jęd­ ruskowej – Z.J.) na Saturnie. Resztę ja załatwię. Dbajcie tylko o Wasze cenne zdrowie. Ja już zupełnie zdrowy i mam drugą gwiazdkę. Bardzo tęsknię za Wa­ mi i niepokoję się o Was ale poruczam wszystko Bogu. Kiedy się zobaczymy, nie wiadomo. Jest tu kilku Panów z Sie­ mianowic, a nawet w Kozielszczyźnie był Koczy i Kocek z Dębu oraz Buk z Wełnowca. Bardzo dużo przeżyłem i nie wiem co nas jeszcze czeka. Za­ tem bądźcie ostrożne, nie wychodźcie, piszcie mi częściej gdyż ja mogę raz na miesiąc. Całuję Was Najdroższa Żonu­ siu i Córuniu mocno i ściskam. Wasz Ojciec. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich obojga stron. Przyślij mi notes i papier”. Otrzymawszy prawo do korespon­ dencji, musiał podawać swój adres pocztowy jako „Dom wypoczynkowy im. Gorkiego” w Kozielsku. Dla bezpie­ czeństwa swojej rodziny (był poszuki­ wany przez gestapo) pisał do Wiktorii Jędruskowej, przebywającej w tym cza­ sie u pana Trojaka, zamieszkującego posesję przy ulicy Katowickiej w Czela­ dzi. Informował, iż przyznano mu dru­ gą gwiazdkę, co znaczyło, iż otrzymał awans na porucznika. Starał się w ten sposób odwrócić uwagę najbliższych od

H. Kalemba; poniżej: list Kalemby z obozu w Kozielsku ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

Koperta z Kozielska ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

Białystok po 17 IX 1939 r.

grożących mu niebezpieczeństw. Był to ostatni pozostawiony przez niego ślad życia. Pozostała mu już tylko wiara. Bo jak napisał F. Schiller: „Kto się Boga boi, ten się nikogo bać nie potrzebuje”. Czynnikiem niezmiernie podno­ szącym jeńców na duchu było rozwi­ nięte życie religijne. W Kozielsku zna­ lazło się wielu wojskowych kapelanów. Ponieważ wszyscy byli w mundurach, NKWD zorientowało się, iż nie byli to oficerowie liniowi, dopiero po upływie kilku miesięcy. W wieczór wigilijny 24 XII 1939 r. aresztowano i wywieziono wszystkich księży bez względu na ob­ rządek, zarówno rzymskokatolickich, jak i prawosławnych oraz protestanc­ kich. Uchował się tylko jeden kapelan, mjr Jan Leon Ziółkowski (1889–1940), zaprzyjaźniony z siemianowiczaninem

ks. Pawłem Dembińskim (1888–1971), który wraz z bratanicą Karoliną odwie­ dzał go w Czortkowie. Z por. H. Ka­ lembą ks. J.L. Ziółkowskiego łączyła nie tylko znajomość tych samych osób, lecz także przeszłość frontowa. W 1919 r. wstąpił on do służby duszpasterskiej Wojska Polskiego, otrzymując rangę starszego kapelana. Wkrótce został przydzielony do 5 Pułku Piechoty Le­ gionów w Wilnie, gdzie 23 VII 1919 r. rozpoczął pełnienie funkcji kapelana. W szeregach tej jednostki służył pod­ czas wojny polsko-bolszewickiej, po­ sługując także w wileńskich szpitalach wojskowych. Brał udział w działaniach frontowych pułku na Wileńszczyźnie. Za bohaterstwo, odwagę oraz za wpływ na żołnierzy z marszu na Giby 22 IX 1920 r. w trakcie bitwy pod Sejnami otrzymał 10 I 1921 r. Krzyż Walecz­ nych, przyznany przez gen. Edwar­ da Śmigłego-Rydza. Drogi życia por. H. Kalemby i ks. J.L. Ziółkowskiego po raz pierwszy przecięły się w styczniu 1920 r. w bojach o Dyneburg. Po raz drugi – we wrześniu 1939 r. W dniu agresji ZSRR na Polskę 17 IX 1939 r. ks. Ziółkowski odprawił dla żołnierzy poranną Mszę świętą polową i tego sa­ mego dnia w drodze z Tarnopola do Buczacza, w okolicach Trembowli do­ stał się do niewoli sowieckiej. Por. H. Kalemba razem z ks. J.L. Ziół­kowskim (zamordowanym 9 IV) podzielił los m.in. swojego puł­ kowego kolegi kpt. Nikodema Sobika (1894–1940), legendarnego dowód­ cy powstań śląskich, rozstrzelanego w Charkowie razem z ppor. Janem Fleis­ cherem (1904–1940) i ppor. Józefem Gorywodą (1913–1940). 11 IV 1940 r. H. Kalemba został przewieziony (w VII grupie oficerów) do Katynia i 12 wie­ czorem lub rankiem 13 IV 1940 r. roz­ strzelany przez funkcjonariuszy Obwo­ dowego Zarządu NKWD w Smoleńsku lub pracowników NKWD przybyłych z Moskwy, na mocy decyzji Biura Po­ litycznego KC WKP(b) z 5 III 1940 r. Wśród eksterminowanych na nie­ ludzkiej ziemi znaleźli się także inni ofi­ cerowie 73 Pułku: ppor. Wilhelm Bla­ cha (1910–1940), ppor. Ryszard Henryk Machil (1911–1940), ppor. Tadeusz Majchrzak (1913–1940) i ppor. Henryk Julian Spychalski (1903–1940). Zamor­ dowani zostali pochowani na polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu. Po­ rucznik H. Kalemba figuruje na liście wywózkowej 025/1 z 9 IV 1940/450 str.

rewolwerowej na potylicy, wyjściową na czole. Jednolity charakter ran i kie­ runek postrzałów wydawał się wska­ zywać na to, że strzały oddawane były z ręcznej broni z najbliższej odległości, do oficerów w postawie stojącej. Część zwłok miała związane z tyłu mocnym sznurem ręce: prawdopodobnie byli to ci, którzy się bronili. Mundury pol­ skie, odznaki, szarże, dekoracje, znaczki pułkowe, spodnie i buty – były dobrze zachowane pomimo kontaktu z zie­ mią i rozkładu. W głębi wykopanych głębokich jam znajdowały się dalsze warstwy trupów i sterczały z piasku czerepy, nogi, ręce lub plecy. Wśród trupów uderzał poważny stosunek wyż­ szych rang (majorowie, podpułkowni­ cy). […] Na miejscu między starszymi sosnami wyrosły od czasu mordu […] drogą samosiewu – sosenki, które po­ dobno wskazują na to, że egzekucje musiały mieć miejsce wiosną 1940 r. Podobno leśnik fachowiec stwierdził ten sam wiek sosen, również na za­ sadzie korzeni. […] Z pamiętników odczytanych przez członków Komisji Technicznej PCK, notatka najbardziej prawdopodobnie zbliżona do chwili mordu, znajdowała się przy zwłokach mjr. [piechoty Wojska Polskiego Ada­ ma Teofila – Z.J.] Solskiego pod datą 9 IV 1940 r. Brzmi ona dosłownie jak następuje: »Grupa oficerów polskich z Kozielska przybyła do Smoleńska, go­ dzina 3.30 rano. Parę minut przed 5-tą zrobili pobudkę, wsadzili nas do aut więziennych, gdzie były celki (strasz­ ne), w każdej była straż. Przyjechaliśmy do lasku, wyglądającego na letnisko, gdzie odebrali nam obrączki, zegarek, na którym była godzina 6.30 (8.30), oprócz tego pasy i scyzoryki. Co z nami będzie …?« Śmiertelny strzał prawdo­ podobnie w kilka chwil potem zakoń­ czył życie mjr. Solskiego […]. Nie mogąc czekać dłużej ze wzglę­ du na warunki atmosferyczne, postano­ wiono natychmiast pogrzebać kilkaset zwłok ekshumowanych. Tak powstało w Katyniu 6 bratnich mogił oficerów polskich według intencji i nieprzeka­ zanej myśli tych, którzy w Warsza­ wie niezależnie podjęli decyzję. Przez bolszewików zostaną zniszczone pro­ ste krzyże z sosnowego drzewa oraz skromny wieniec metalowy z pocho­

4. Lp. 58 nr akt 3599. Łącznie w samym tylko Katyniu zamęczono: 12 genera­ łów, 1 admirała, 82 pułkowników, 205 podpułkowników, 563 majorów, 1521 kapitanów, 18 kapitanów marynarki, 1830 poruczników, 4149 „innych ofi­ cerów”, 21 duchownych.

Katyńskie doły śmierci Podczas egzekucji zdarzały się sceny jak z obrazów Artura Grottgera. Podobno jeden ze skazańców, młody porucznik piechoty, gdy na stacji Gniezdowo wy­ prowadzono go z wagonu do kibitki zwanej czornyj woron, mającej zawieźć go na miejsce straceń, wyrzucił swą rogatywkę, wznosząc okrzyk: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Tak się złożyło, iż inny z towarzy­ szy niewoli por. H. Kalemby, w ostat­ niej chwili ocalony Stanisław Swia­ niewicz (1899–1997) – ekonomista, prawnik, pisarz i sowietolog, więzień Kozielska – stał się jedynym polskim świadkiem dokonanej zbrodni. Otóż w książce W cieniu Katynia napisał, iż osobiście był świadkiem odbierania te­ lefonicznych rozkazów z Moskwy co do składu personalnego poszczególnych transportów. Znalazł się na liście wy­ wózkowej już po męczeńskiej śmierci por. H. Kalemby. S. Swianiewicz z obozu w Koziel­ sku 29 IV 1940 r. odbył pociągiem więziennym dokładnie tę samą dro­ gę, co tamten, do stacji Gniezdowo pod Smoleńskiem. Jednak niespodziewanie skreślono go z ewidencji i pozostawio­ no w pociągu. Przez mały prześwit pod sufitem wagonu obserwował wyprowa­ dzonych kolegów, których załadowa­ no do autobusów, nazywanych czornyj woron, z oknami zasmarowanymi wap­ nem, by następnie wywieźć w niezna­ nym kierunku i celu. O ich dalszych kolejach dowiedział się, podobnie jak Bronisława Kalembowa i jej córka Jó­ zefa, 13 IV 1943 r. z komunikatu Radia Berlin o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok tysięcy polskich oficerów. Wstrząsające szczegóły poznał po ekshumacji zwłok w kwietniu 1943 r., m.in. z tzw. Raportu PCK. Czytamy w nim: „Na polance między grobami leżały trupy dotychczas ekshumowa­ nych naszych oficerów. Wątpliwości nie podlegało, że mamy do czynienia z eg­ zekucją masową, wykonaną wprawną ręką katowską. Wszystkie zwłoki […] miały bez wyjątku ranę wejściową kuli

Ks. Jan Ziółkowski, ostatni kapelan w Kozielsku ZBIORY KAROLINY DEMBIŃSKIEJ

dzącym z czapki oficerskiej orzełkiem w cierniowej koronie z drutów kol­ czastych, ale ofiara wojskowych, któ­ rzy tu polegli na dalekich, niegdyś pol­ skich kresach, nasuwa myśl połączenia w przyszłości: Krzyża, symbolu mę­ czeństwa, z kurhanem, którego sylwet­ ka w starych naszych tradycjach owiana jest wspomnieniem ofiarnej śmierci za Ojczyznę. Myśl ta powstała w łonie Za­ rządu Głównego PCK, może znajdzie się kiedyś urzeczywistnienie czy to na terenie konferencji pokojowej, czy na drodze innej […]. Komisja stwierdza, że

wydobywanie zwłok połączone było z wielkimi trudnościami, gdyż były one mocno sprasowane, chaotycznie pozrzucane do dołów, część z powiąza­ nymi do tyłu rękami i część ze zdjętymi i narzuconymi płaszczami na głowę, przy czym płaszcze związane były na szyi. Tak skrępowane zwłoki znajdo­ wały się głównie w specjalnie jednym dole, zalanym podskórną wodą, z któ­ rego wydobyto wyłącznie przez człon­ ków PCK 46 ofiar. Władze wojskowe niemieckie, z uwagi na ciężkie warunki przy tego rodzaju wydobywaniu, chcia­ ły w ogóle dół ten zasypać. W jednym zaś tylko dole znaleziono zwłoki w licz­ bie około 600, ułożone równymi war­ stwami, twarzą do ziemi. Wielką trud­ ność sprawiał brak dostatecznej ilości

oczy, powieki i nozdrza, prawie wszyst­ kie usta otwarte, czy to w krzyku, czy też wskutek bezwładu mięśni po agonii, wargi kurczowo ściągnięte lub w ogóle zniszczone, zęby obnażone). Rozkopa­ ny grób zrobił na przeprowadzającym oględziny „wrażenie jakiejś potwor­ nej skrzyni prasowanych daktyli, przy czym zwłoki leżały na sobie wzdłuż, na ukos, w poprzek, w najrozmaitszych pozycjach, tak jak powpadały lub zo­ stały wrzucone do dołów. Ręce, nogi i głowy były ze sobą tu i ówdzie naj­ dziwaczniej poplątane”. Ten trudny temat, mimo cenzury w kraju, jako pierwszy podjął Włodzi­ mierz Odojewski w Zasypie wszystko zawieje (Paryż 1974) i w książce Milczący i niepokonani. Opowieść katyńska (Warszawa 2003), poświęconej „kłam­ stwu katyńskiemu”. Główny wątek po­ wieści nawiązywał do wydarzeń z lat 1945–1946, gdy w PRL-u zainsceni­ zowano tzw. proces katyński, które­ go celem miało być jednoznaczne ob­ ciążenie winą Niemców i tym samym zdjęcie winy z ZSRR. Dzieło to zainspi­ rowało A. Wajdę do nakręcenia filmu o Katyniu. Jedna z odsłon dramatu, które­ mu na imię było „kłamstwo katyń­ skie”, dotyczyła sowieckich pojazdów opancerzonych SU-76 M zmierzających na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. w kierunku powstańczej Warszawy, na których malowano napisy: „Zemsta za Katyń”. W celu zakłamania zbrod­ ni sformowano odrębną jednostkę – 27. Pułk Pancerny pod nazwą „Mści­

Jeśli Sowieci wygrają wojnę. Katyń wszędzie! Plakat francuski ZBIORY JÓZEFY BOGDANOWICZOWEJ

A. Szyk. Grafika Hitler i Stalin nad Polską ZBIORY JÓZEFY BOGDANOWICZOWEJ

Kpt. Nikodem Sobik ZBIORY JANA DELOWICZA Z ŻOR

rękawic gumowych. Wydobywanie zwłok wykonywane było przez oko­ licznych mieszkańców, którzy rekwi­ rowani byli przez władze niemieckie […]. Ogólna liczba ekshumowanych zwłok w ilości 4241 została pochowana w sześciu nowych bratnich mogiłach, wykopanych w bliskości dołów mordu. Zwłoki dwóch generałów (Bronisława Bohatyrewicza i Mieczysława Smora­ wińskiego, dowódcy Okręgu Korpusu Nr II w Lublinie – Z.J.) pochowano w oddzielnych pojedynczych grobach. Mogiły położone są na terenie wygóro­ wanym, suchym, piaszczystym. Teren z dwóch stron bratnich mogił jest niski i mokry […]. Mogiłami jest znaczona historia Polski, takiej mogiły jeszcze nie było”. Jako jeden z pierwszych opisał to miejsce Józef Mackiewicz. Całą swą wiedzę zawarł w dziele przełożonym na siedem języków, Katyń. Zbrodnia bez sądu i kary. To cenne świadectwo, gdyż pisarz spędził tam trzy „najdłuższe dni w swoim życiu”. Zastał straszne wido­ ki. Był wstrząśnięty tym, co zobaczył w dołach śmierci. Widział „Ręce i nogi nawzajem splecione, wszystko uciśnięte jak walcem. Poszarzałe, martwe, szereg za szeregiem, setka za setką, niewinni,

Parfien Kisielew w rozmowie z dr Ferencem Orsosem ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

Odkopywanie największego grobu w Katyniu, w którym spoczywał m.in. gen. Smorawiński ,1943 r. ZBIORY J. BOGDANOWICZOWEJ

bezbronni żołnierze. Krzyż Virtuti Mi­ litari widać na samym przodzie. Głowa odwalona pod but kolegi. Tamten leży twarzą w dół. Ten jest jeszcze w czapce. Wyjątek. A tam dalej wszyscy w płasz­ czach i nie rozpoznać w tej lepkiej ma­ sie indywidualnych kształtów. Właśnie: masa, słowo tak ulubione w Sowietach”. I gdzieniegdzie przedmioty, drobne, cenne i bezwartościowe. J. Mackiewicz wyliczał: szczoteczki i grzebyki, zapal­ niczki i cygarniczki, lusterka i portmo­ netki, ołówki i żyletki, tytoń i papierosy, jakieś pudełka, banknoty, 3300 listów i kart pocztowych, urywki gazet. Równie wstrząsający był raport z 21 IV 1943 r. sporządzony przez ppłk. Stefana Mossora. „Rysy twarzy prze­ ważnie nierozpoznawalne (zniszczone

ciele Katynia”, wyposażony w działa samobieżne SU-76. Służyli w nim wraz z Polakami Rosjanie, których ubrano w polskie mundury i kazano im mó­ wić, iż są potomkami Sybiraków. Żoł­ nierzom wmawiano, że za zbrodnię odpowiadają Niemcy, a ich pułk ma pomścić ofiary. Bronisławę Kalembową i jej córkę Józefę wszystkie te manipulację napa­ wały obrzydzeniem i goryczą. Ukrywa­ jąc się na terenie Generalnej Guberni

Ul. Damrota 7. Ostatnie miejsce zamieszkania H. Kalemby ZBIORY AUTORA

od kwietnia 1943 r., były bombardo­ wane oskarżeniami propagandy nie­ mieckiej, która tryumfalnie obwiniała sowiecki reżim o dokonanie mordu na polskich jeńcach. Odbierała ona im resztę nadziei, że Kalemba żyje. Były zdruzgotane. Niemcy publikowali listy ofiar i zdjęcia ekshumowanych zwłok leżących wokół odkrytych grobów. Sło­ wo ‘Katyń’ stało się znane w każdym polskim domu. Nazwiska tysięcy zabi­ tych oficerów odczytywano setki razy przez uliczne megafony, wyświetlano kroniki filmowe, kolportowano płyty gramofonowe, organizowano prelekcje, wystawy, wycieczki do miejsca zbrod­ ni, pisała na ten temat także prasa ga­ dzinowa. W „Gońcu Krakowskim” 16 IV 1943 r. ukazał się artykuł pt. GPU zlikwidowało cały obóz polskich oficerów. „Kurier Kielecki” zamieścił tekst za­ tytułowany Bezgraniczne bestialstwo bolszewików. GPU zlikwidowało obóz polskich oficerów, a „Nowy Kurier War­ szawski” opublikował wywiad pt. Wrażenia krakowskiego robotnika w lesie katyńskim. Dokończenie na str. 11


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

8

KURIER·ŚL ĄSKI

FOT. WIKIPEDIA

R

ozumieli, dlaczego Ślązacy chwycili za broń, ale jednak napisali: „Ludność znajdu­ je się w stanie wielkiej roz­ paczy z powodu ostatnio doznanych rozczarowań i zawodów, które w lud­ ności obudziły nienawiść przeciwko najeźdźcy. Można oczekiwać, iż niena­ wiść obróci się w pogromy nielitości­ we Niemców i Żydów, ponieważ tłum jest zupełnie pozbawiony dowódców inteligentnych, którzy by mogli prze­ szkodzić podobnym wybrykom. Wobec takiej sytuacji pewne kroki zaradcze są nieodzowne. Z drugiej strony agitacja komunistyczna jest prowadzona z nie­ bywałą energią wykorzystując do swej agitacji: brak żywności, zupełną nie­ świadomość terminu okupacji Górnego Śląska przez wojska koalicyjne”. Auto­ rzy oświadczenia proponowali w ra­ zie upadku powstania zmienić umo­ wę koalicyjną tak, by wojsko polskie mogło wejść na tereny plebiscytowe, wskazując nawet wprost armię gen. Hallera. Choć tekst ten jest propolski, to jednak widać w nim wpływ propa­ gandy niemieckiej i, niestety, niektó­ rych kręgów śląskiej inteligencji, nie wierzącej w patriotyzm i rozwagę ludu śląskiego. Podobnie Naczelna Rada Lu­ dowa uzasadniała wcześniej w Paryżu powstanie Armii Wielkopolskiej, która miała być jakoby użyta do tłumienia ruchu rewolucyjnego. Konstanty Wolny to ten sam, który w kwietniu jechał pilnie do Poznania, by zaalarmować NRL o wyznaczeniu przez POW terminu rozpoczęcia walk i przywieźć rozkaz Wojciecha Korfan­ tego wstrzymujący działania zbrojne. Zmarnował tym szansę na zwycięskie powstanie w sprzyjających insurgen­ tom warunkach. Ks. Paweł Pośpiech był działaczem Narodowej Demokra­ cji, niechętnej walkom powstańczym. Premier Ignacy Paderewski (18.11.1919 – 27.11.1919), związany z NRL, w odezwie rządu polskiego przypisał wybuch powstania komu­ nistom. Tak też pisała w tym czasie niemiecka prasa burżuazyjna, która nie chciała międzynarodowej opinii pub­ licznej podawać informacji o istnieniu wielkich problemów narodowościo­ wych na Śląsku. Dopiero w drugiej fazie powstania przyznano w Warszawie, że powstaniem kieruje POW G.Śl., nie tyl­ ko znana, ale i całkowicie podporząd­ kowana przecież obozowi narodowemu w Poznaniu (NRL). „Ludność górno­ śląska, prowokowana przez wystąpie­ nia spartakowców oraz prześladowana ze strony władz i wojsk niemieckich, straciła cierpliwość” – tak po przere­ dagowaniu zapisano w komunikacie rządu polskiego. Nie można się temu dziwić, wszak endecja była przeciw­ na nie tylko strajkom, ale nawet także powstaniu wielkopolskiemu. Politycy ci chcieli czekać na decyzję mocarstw. Dziwne wydaje się takie postępowanie, bo przecież zarówno Paderewski, jak i głównie Korfanty dobrze zdawali so­ bie sprawę z tego, że to lud śląski, a nie komuniści wywołają powstanie. Przede wszystkim rozpoczęcie powstania w kwietniu, tak jak chciało

Ledwo się powstanie rozpoczęło, a już napływały meldunki do różnych władz polskich. Do dowództwa 2 Dywizji Strzelców armii gen. Hallera nadeszło oświadczenie Konstantego Wolnego i ks. Pawła Pośpiecha.

Wokół I powstania śląskiego

W

Historia powstań śląskich · Część X Jadwiga Chmielowska

POW, dawało największe szanse na suk­ ces. „Wybuch powstania przed 7 ma­ ja 1919 r. – terminem przedstawienia pierwszej wersji traktatu pokojowego Niemcom, przewidującego wcielenie Górnego Śląska do Polski – rokował jeszcze szanse na sukces, ponieważ byłby stworzeniem faktu dokonane­ go, zgodnego jednak w zasadzie z in­ tencjami Ententy. Tak się jednak nie stało. Całkowitą pod tym względem odpowiedzialność ponoszą tu Komi­ sariat NRL – przypomnijmy, że organ ten był również przeciwny wybuchowi powstania wielkopolskiego – oraz rząd polski. Wspólnym motywem niechęci obu organów do idei ruchu zbrojnego na zachodzie była źle pojęta lojalność w stosunku do przyszłych decyzji kon­ ferencji pokojowej oraz obawa przed zradykalizowania się ruchu zbrojnego” – ocenia Franciszek Hawranek w ko­ mentarzu do książki Jana Ludygi-Las­ kowskiego Zarys historii trzech pows­tań śląskich 1919,1920,1921.

N

iestety powiązanie śląskiej POW z Naczelną Radą Ludo­ wą w Poznaniu zamiast stwo­ rzenia własnego centrum politycznego i ściślejszych kontaktów, zwłaszcza po­ litycznych, z dowództwem POW w in­ nych regionach Polski – zemściło się. Ślepe posłuszeństwo Naczelnej Radzie Ludowej, a szczególnie Korfantemu, którego traktowano jak „niepodważal­ ny autorytet i decydującą instancję”, nie

sprzyjało podejmowaniu samodziel­ nych i słusznych decyzji. Zaprzepasz­ czono szanse na zwycięstwo. Trudno teraz powiedzieć, czy endecki rząd pod kierownictwem Paderewskiego zde­ cydowałby się w kwietniu na przerzut broni i na wkroczenie wojsk polskich pod pretekstem ochrony ludności pol­ skiej i zaprowadzenia porządku. W raporcie z 18 VIII 1919 r. płk Kazimierz Łukoski „Orlicz”, dowódca 6 Pułku Strzelców Polskich, tak mel­ dował: „O godz. 3:30 rano Niemcy zostali zaatakowani przez Polaków­ -Górnoślązaków, którzy byli uzbrojeni w granaty ręczne, rewolwery i własno­ ręcznie robione bomby.(…) Grupa Po­ laków-Górnoślązaków w liczbie ok. 300 przekroczyła granicę celem ściągnię­ cia pomocy. Nie można ich powstrzy­ mać, mimo starań z naszej strony. Tak wielką jest u nich chęć walki. (…) Biją się w tej chwili za sprawę, która nam wszystkim z różnych względów jest tak droga. Dotychczas wszystko wskazuje na to, że na próżno się nie biją, bo jed­ nostki niemieckie stawiają słaby opór powstańcom. (Powstańcy donoszą mi, że niektóre jednostki niemieckie, ob­ warowane w koszarach czy domach, nie chcą poddać się powstańcom tyl­ ko z tego powodu, ponieważ boją się zasłużonej zemsty Polaków; natomiast jednostki te gotowe poddać się, gdyby przed nimi stanęły jednostki armii re­ gularnej). Oprócz tego powstańcy do­ noszą, że urzędnicy niemieckiej kolei

żelaznej, mimo iż są to w przeważnej części Niemcy, sympatyzują z powstań­ cami i przez bierne wykonywanie roz­ kazów niemieckich opóźniają przesyłki transportów wojska niemieckiego zdą­ żającego na teren walki”.

P

łk Łukoski ostrzegał również dowództwo, że podlegający mu żołnierze polscy mogą próbo­ wać pomóc powstańcom, pojedynczo i w małych oddziałach przechodząc granicę. Powtórzył też na piśmie swą prośbę telefoniczną o wysłanie mi­ sji wojskowej i polskiego wojska do obwodu Katowice, „bo obawiam się jeszcze, że korzystając z zamiesza­ nia powstałego na G. Śląsku, mogą pows­tać rewolty, organizowane przez bolszewików. Ci mogliby zająć kopal­ nie, przedsiębiorstwa przemysłowe i zniszczyć na nieprzewidziany czas cały kraj. (Dla informacji podaję, że Niemcy mieli w planie zniszczenie ca­ łego przemysłu przed ukazaniem się traktatu pokojowego)”. Organizacje polskie na Śląsku powołały już wcześ­ niej straż przemysłową do pilnowania zakładów pracy przed niemiecką i ko­ munistyczną dywersją. Zagłębiacy wspierali powstańców jak mogli. Już 18 sierpnia o 3 rano ogło­ sili w Czeladzi strajk. Delegat w imieniu robotników oświadczył: „Strajk odbę­ dzie się w największym spokoju; praca zostanie podjęta z chwilą, jak wojska polskie otrzymają rozkaz wkroczenia

Jeden z nielicznych koryfeuszy nauki polskiej, prof. dr hab. Bogusław Śliwerski, prowadzi od lat blog Pedagog, i to nadzwyczaj systematycznie. Co dzień jeden tekst, także w soboty i niedziele. Bez wytchnienia. Doprawdy imponujące, tym bardziej, że jednocześnie jest profesorem Uniwersytetu Łódzkiego, profesorem kontraktowym w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie (imponujący ilościowo wykaz działalności naukowej na stronie uczelni) i od lat bryluje w sektorze nadawania stopni i tytułów naukowych jako osoba odpowiedzialna za ich wartość.

O doskonałości pedagoga Przed jubileuszowym zjazdem pedagogów Józef Wieczorek

Sylwetka niemal doskonała Profesor był członkiem Centralnej Komisji do Spraw Stopni i Tytułów, a od czerwca te­ go roku jest członkiem Rady Doskonałości Naukowej, która za nadrzędny swój cel ma „trzymanie poziomu” (prof. Grzegorz Węg­ rzyn w „Forum Akademickim” 7/8, 2019). W CK znajdował się w czołówce pisarzy re­ cenzji habilitacyjnych, co chyba nie było ko­ rzystne dla utrzymania należytego poziomu naukowego, o czym świadczy spadek poziomu prac habilitacyjnych. Co więcej, jak oznajmia na swoim blo­ gu, jest redaktorem naczelnym kwartalnika „Studia z Teorii Wychowania”, członkiem rad naukowych czasopism pedagogicznych:

„Litera Scripta Journals”, „The New Educa­ tional Review”,„Rocznik Pedagogiczny KNP PAN”,„Chowanna”, „Przegląd Pedagogiczny”, „Forum Oświatowe”, „Auxilium Sociale No­ vum”, „Ars Educandi”, „Wychowanie na co Dzień”, „Problemy Wczesnej Edukacji” i „Ho­ ryzonty Wychowania”, z czym wiąże się na ogół znaczna praca recenzencka. Ponadto ostatnio wydał Książki (nie)godne czytania Kraków, 2017, Meblowanie szkolnej demokracji (Warszawa 2017), Habilitacja. Diagnoza. Procedury Etyka. Postulaty (Kraków 2017), Harcerstwo źródłem pedagogicznej pasji (Kraków 2016); Edukacja (w) polityce – polityka (w) edukacji. Inspiracje do badań polityki oświatowej (Kraków 2015); Diagnoza uspołecznienia publicznego szkolnictwa III RP

w gorsecie centralizmu (Kraków 2013); Pedagogika ogólna. Podstawowe prawidłowości (Kra­ ków 2012). Zamieścił je w sektorze „Ulubione książki”, co najlepiej świadczy o tym, że lubi to co robi! Chociaż szkoda, że nie ujawnił, czy lubi jakiekolwiek książki innych autorów.

Także cenzor doskonały Aby zdobyć siły na taką aktywność, trzeba czasem wypocząć i profesor oznajmił na blo­ gu, czego nie napisze ze względu na urlop, przerywając blogowanie od początku lipca do końca sierpnia. Jednocześnie informuje: Zapewne zmartwią się moją nieobecnością w sieci hejterzy, faryzeusze, cynicy, hipokry­ ci czy pozorni sojusznicy mojej aktywności

na G. Śląsk. W chwili obecnej górni­ cy z Czeladzi i Saturna wystawili po­ sterunki strajkowe i ruch strajkowy odbywa się w całym spokoju” – czy­ tamy w meldunku pułkownika Łuko­ skiego. Jak widać na tym przykładzie, PPS wspierała powstańców. Józef Pił­ sudski, przychylny powstańcom, nie mógł jednak radykalnie sprzeciwić się endeckiemu rządowi. Należy pamię­ tać, że rozmowy pokojowe w Paryżu prowadził właśnie przywódca endecji Roman Dmowski. Powstanie wielko­ polskie wybuchło, gdy premierem był Jędrzej Moraczewski z PPS. Roman Dmowski, jako były poseł rosyjskiej Dumy, nie popierał też walki o wschodnie granice Polski. Przecież wtedy jeszcze państwa Ententy miały nadzieję na poskromienie rewolucji w Rosji, która była ich sojusznikiem w I wojnie światowej. Do dziś niektórzy endecy mają pretensje do Piłsudskie­ go, że nie pomógł białym generałom, ale ci nie widzieli możliwości istnienia niepodległej Polski. Stali na stanowisku jedynej i niepodzielnej Rosji. Nie było więc z kim rozmawiać! edług Encyklopedii Pows­ tań Śląskich w pierwszym powstaniu śląskim wzięło udział od 12 do 15 tys. Ślązaków. Zes­ tawienie opracowane przez Stanisława Nogaja mówi o 477 osobach poległych w walkach. Powołana pod naciskiem międzynarodowej opinii komisja nie­ miecka ustaliła łączną liczbę 2500 po­ ległych, rozstrzelanych i powieszonych Polaków; czyli cztery razy więcej Niem­ cy zamordowali w wyniku represji niż poległo w boju. „Schwytani przez wojsko powstań­ cy przechodzili straszne katusze w ko­ szarach i na podwórkach policyjnych. Deptano ich nogami, tarzano i wle­ czono po ziemi, bito obszytemi skórą łańcuchami, wężami gumowemi i elek­ trycznymi kablami. Ulubioną torturą był przysiad i trzymanie na głowie wia­ der napełnionych wodą. Bicie rozdzie­ lano w porcjach co dwie godziny, i tak w ciągu całej nocy. Wielu powstańców zakatrupiono innych zrobiono kaleka­ mi” – przytacza zeznania naocznych świadków J. Grzegorzek w swojej książ­ ce Pierwsze Powstanie Śląskie 1919 roku. Narzędzi tortur dostarczały kopal­ nie. W kopalni Bielszowice już w mar­ cu było 36 szt. pał zrobionych z twar­ dej gumy, oplecionej pasami z żelaza. „Każdy z tych batów ważył przeszło pół funta” – czytamy we wspomnieniach. „Na podwórzu policyjnym przy­ witano jeńców pałkami gumowemi. Obito ich wszystkich. Gdy skończyła się młócka, powstańców ustawiono w dwa szeregi. Każdy otrzymał wo­ dą napełnione wiadro, które nad gło­ wą trzymać musiał. Zasłabł który, al­ bo zemdlał przytem, znowu był bity. (…) Górnik Jakób Jamrocz, który brał udział w powstaniu, podczas uciecz­ ki w Słupnej został otoczony przez żołnierzy Grenzschutzu i w sposób okrutny zamordowany. Jamrozowi odbito pół głowy, nie strzelono doń ani razu. (…)

społeczno-oświatowej, gdyż nie będą mieli »paliwa« do swoich toksycznych manipula­ cji, podwieszania się pod moje wpisy, by wy­ łudzać czytanie ich postmodernistycznych wyziewów w internecie czy lokalnej prasie” – demaskując istnienie jakiś bliżej nieokreślo­ nych sił naruszających tak bardzo potrzebny błogostan pana profesora. Niewątpliwie za­ mknięcie na okres wakacyjny swoistej stacji paliwowej może prowadzić do obezwładnienia potencjalnego przeciwnika, którego profesor jednak nie ujawnił. Zaatakował anonimowego czytelnika blo­ ga: „Zmartwi się wyemancypowany teoretyk wychowania, który już zapomniał o swojej aktywności w PZPR na Uniwersytecie Śląs­ kim. Zapewne schował głęboko w domowej szafie Odznaczenie im. Janka Krasickiego, by przygotowywać swoje kolejne publicystyczne »szczucie« na tych, którzy wywołują w nim zawiść, a może i nienawiść z tytułu nieprzyj­ mowania do wiadomości krytyki jego zabu­ rzeń czy publicystyki. Warto odwiedzić lekarza lub psychiatrę”. Ten wpis czytelnicy „Kuriera WNET” mogą odnieść do Herberta Kopca, który na łamach „Kuriera” zamieszcza swoje refleksje z pozycji niewyemancypowanego pedagoga. Szkoda, że profesor Śliwerski nie podjął po­ lemiki z tymi refleksjami bezpośrednio na łamach „Kuriera”, a jeszcze w czerwcu tego roku zaatakował na swoim blogu rzeczone­ go Herberta Kopca w tekście Herberta Kopca postmodernistyczna „szczujnia” publicystyczna. Na swoim blogu zaapelował „Jeśli masz zamiar

Stara wdowa nazwiskiem Stawo­ wa z Zawodzia pod Katowicami mia­ ła dwóch synów w wieku 17 i 23 lat. W dniu 21 sierpnia synowie odwie­ dzili przyjaciela mieszkającego w tym

Powołana pod nacis­ kiem międzynarodowej opinii komisja niemiecka ustaliła łączną liczbę 2500 poległych, rozstrzelanych i powieszonych Polaków; czyli cztery razy więcej Niemcy zamordowali w wyniku represji niż poległo w boju. samym domu. Do mieszkania wrócili o godz. 9:30 wieczorem. Starszy, chcąc wieczerzać, zapalił lampę. Ale sko­ ro światło rozbłysło, wszedł do izby Grenzschutz i oświadczył, iż do Polski chcą dawać sygnały. Obu aresztowa­ no, a matka jęcząc poszła za synami. Gdy żołnierze zmęczyli się biciem, zastrzelili obydwóch. A skoro matka powróciła do domu, i zaledwie opo­ wiedziała gospodarzowi, co zrobio­ no z jej synami, została aresztowaną. Przy oględzinach nieżyjących braci stwierdzono, że starszemu wybito oko i oderżnięto uszy. Miał dziurę w głowie i 13 ran od kul karabinowych. Młodszy był spuchnięty od bicia, wnętrzno­ ści znajdowały się na wierzchu skóry brzusznej. (…) Górnik Teodor Moroń z Giszowca został w dniu 21 sierpnia o godz. 4 rano wywleczony z łóżka. Zaprowadzono go do aresztu i bito bykowcami, kolbami i szablami. (…) Na drugi dzień ludzie z Murcek znaleźli w lesie nie do rozpo­ znania zniekształcone zwłoki. Z karty zarobkowej wynikało, że był to wspom­ niany Moroń z Giszowca. (…) Dnia 19 sierpnia w Murckach wpadł w ręce żołnierzy Grenzschut­ zu powstaniec Karol Bialik, lat 39, żo­ naty i ojciec czworga dzieci. Został najpierw skatowany, potem bez sądu rozstrzelany”. Są to relacje przytoczo­ ne w książce J. Grzegorzka. Niemcy zastrzelili też na miejscu Jana Koło­ dzieja – kowala z Murcek, gdyż wys­ tąpił w obronie prowadzonych przez wieś czterech sąsiadów. Jan Kołodziej osierocił dziewięcioro dzieci. Zastrze­ lono 17-letniego Karola Kiszkę, syna dozorcy Jana Kiszki z Murcek. Chło­ piec pasł gęsi, pochwycili go nie­ mieccy żołnierze, przytroczonego do końskiego ogona zawlekli do Tych. Pomimo wstawiennictwa miejscowe­ go proboszcza, ks. Kapicy, chłopaka rozstrzelano. Niemcy skatowali też, a następnie zastrzelili polskiego na­ uczyciela Wincentego Janasa z Kolonii Karola w Rudzie. Zaprzysiężone zeznania o zbrod­ niach niemieckich złożono w wojsko­ wej komisji Ententy. K Cdn. Pierwotna wersja tekstu była opublikowana w niewychodzącej już „Gazecie Śląskiej”.

kogoś obrazić, to zrezygnuj z komentowania”. Przypuszczalnie jednak autor bloga skierował go tylko do osób chcących komentować to, co on pisze, natomiast nie do siebie, stąd nie zrezygnował z umieszczenia materiału obra­ żającego kolegę po fachu. Pod jego tekstem usiłowałem umieścić następujący komentarz „W czasach PRL-u by­ wało, że za dyrdymały wypisywane przez członków CKK (podlegających polityce KC) stawiałem studentom 2 (nauki przyrodni­ cze, a nie ideologiczne) i na podobne oceny zasługują też dyrdymały wypisywane przez członków CK w III RP. Tekst członka CK, mimo że publicystycz­ ny, nie zasługuje na pozytywną ocenę, bo liczy co prawda ponad 13 000 znaków, ale nie wia­ domo na czym te znaki się opierają. Prof. CK pisze o szczuciu, ale nie przytacza ani jednego zdania, które by dokumentowało, uzasadnia­ ło taką opinię i nie wiadomo czego ten tekst dotyczy. A zatem jeno mamy do czynienia ze szczuciem na niewygodną z jakiegoś powodu (z jakiego?) dla prof. osobę, która go swoim jestestwem uwiera. Szczujnia profesora nie za­ sługuje zatem na uwagę, bo niby dlaczego coś takiego nobilitować jakąś polemiką. Winien się tym jednak zająć jakiś rzecznik dyscyplinarny, aby zdyscyplinować profesora intelektualnie i moralnie i spowodować ujście powietrza, gdyż z samego tekstu niejako widać, jak się nadyma. Szkoda, że tego nie zilustrował jakimś selfie. Na uwagę jednak zasługuje to, co sam profe­ sor, chyba przez roztargnienie, napisał o swo­ im tekście „może i posłuży komuś do analizy Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI Dekalog Społeczeństwo niemieckie, które łączył wspólny język, wspólne wartości, które przez dwa wieki było motorem europej­ skiej nauki i kultury, w krótkim czasie dało się omamić fałszywym, obcym mu ideom, choć stały one w sprzecz­ ności z tradycją niemiecką wyrosłą na bazie Dekalogu. Pomijając wartości nadprzyrodzo­ ne przypisywane Dekalogowi, a więc patrząc na niego wyłącznie z ateistycz­ nego punktu widzenia, jest on zbiorem praw opartym na doświadczeniach kil­ kuset pokoleń. W długotrwałej per­ spektywie przestrzeganie określonych zasad miało być optymalnym postępo­ waniem dla przetrwania społeczeństwa jako całości. Dekalog nie wyznacza kar – nie jest kodeksem karnym, a jedynie (albo aż) aktem normatywnym. Ujęcie tych zasad w formę nakazów moral­ nych wiąże się z faktem, że ich łamanie w perspektywie krótkowzrocznej wy­ daje się miłe, przyjemne, doraźnie nie­ zwykle korzystne. Kilka współczesnych testów na inteligencję stawia szybki zysk i umiejętność łamania zasad po­ nad tradycją, wiernością, stabilnością. Doraźne korzyści wynikające z łamania wspomnianego zbioru zasad to na przy­ kład szybko odczuwalne zaspokojenie całego szeregu potrzeb – np. poprawa sytuacji materialnej, awanse.

Psychologia tłumu Potrzeb jest wiele; zostały opisane w te­ orii hierarchii motywacji Abrahama Maslowa (1908–1970) i pracach będą­ cych jej kontynuacją w połowie ubie­ głego wieku. Wcześniej, bo na przeło­ mie XIX i XX wieku, psychologią tłumu zajmował się lekarz, socjolog i psycho­ log – Gustave Le Bon (1841–1931). Jednostka, pomimo najlepszych, nawet przyswojonych zasad podlega tzw. in­ stynktowi stadnemu. Czynu, którego z pewnością nie dopuściłaby się sama, z dużym prawdopodobieństwem może dopuścić się w grupie. Świadczy o tym wiele badań psychologicznych, jak np. znany eksperyment polsko-amerykań­ skiego psychologa Solomona Ascha (1907–1996) z 1955 roku, dowodzący tzw. konformizmu, czy eksperyment Stanleya Milgrama (1933–1984) z 1962 roku, dotyczący ślepego posłuszeństwa. W sytuacji presji otoczenia, a nawet pod wpływem zdania większości w gru­ pie, jednostka stwierdzi/postąpi tak jak reszta stada: przedmiot (zachowanie) nazwie białym (pozytywnym), pomimo iż w istocie jest czarny (negatywny). Dotyczy to zatem także ocen moral­ nych. Co więcej, odnosić się to może i do nauki, w tym do nauk ścisłych.

Teoria geocentryczna a heliocentryczna Klasycznym przykładem jest historia Galileusza i jemu podobnych, któ­ rzy podważali geocentryczny model wszechświata. Pomimo opublikowa­ nia przez syna krakowskiego kupca – lekarza, astronoma, matematyka

i ekonomistę Mikołaja Kopernika (1474–1543) w 1543 roku De revolutionibus orbium coelestium – podstaw teorii heliocentrycznej – zaprzecze­ nie kanonom z trudem przebijało się w środowiskach naukowych. Obowią­ zujący model miał po swojej stronie

Poprawność polityczna Poprawność polityczna ma kilka zna­ czeń. Najczęściej używana jest w rozu­ mieniu pozytywnym, czyli szacunku i tolerancji. Pośrednim znaczeniem jest (za Słownikiem języka polskiego) „po­

wyw­rotowa wrogich mediów). Wma­ wianie decydentom poprawności może prowadzić do fatalnych decyzji gospo­ darczych mających na celu przejęcie czyichś dóbr (na przykład pokładów węgla). Innego rodzaju działania pod płaszczykiem „poprawności” mogą

Codzienna lektura wiadomości w por­ talach internetowych jest naszpikowana szarą propagandą prowadzoną przez zewnętrzne strony konfliktu w języ­ ku czytelnika/internauty. Znalezienie wroga w postaci CO2, poprzez rzucenie fałszywego oskarżenia o powodowanie

Według Orwella najbardziej gorliwymi strażnikami i egzekutorami „poprawności” są ludzie o ograniczonej inteligencji.

Czy Orwell miał rację? Poprawność polityczna a totalitaryzm Jacek Musiał · Karol Musiał bogatą literaturę, naukowe uzasadnie­ nia, dobrane współczynniki, epicykle, ekwanty, deferenty i przede wszystkim setki uczonych – autorytetów nauko­ wych, którzy, co najważniejsze – byli przepełnieni dumą, że teorię ptolemej­ ską naprawdę dogłębnie zrozumieli.

Po tysiącach lat wiecznych wojen, gdzie człowiek dla człowieka był wrogiem, tym razem wrogiem miałby być nie człowiek, lecz bezosobowy, pozornie obojętny – dwutlenek węgla.. W końcu: teoria geocentryczna była wtedy obowiązującą prawdą nauko­ wą, jedyną słuszną (analogicznie jak dziś obowiązująca teoria globalnego ocieplenia, mająca pochodzić od ant­ ropogenicznego dwutlenku węgla) i mocno ugruntowaną społecznie. Dla­ czego proces przemiany zakodowanej świadomości zajął aż osiemdziesiąt lat? Decydujące znaczenie mógł mieć me­ chanizm konformizmu społecznego i instynkt stadny. Ci, którzy intuicyjnie, skrycie dopuszczali słuszność teorii heliocentrycznej, obawiali się ewentu­ alnego ośmieszenia. Obawiali się, że to może jednak oni się mylą, skoro nie ma innych odważnych, którzy by zabrali głos przeciw obowiązującej doktrynie. Może świadomie lub podświadomie bali się ostracyzmu środowiska. Dziś nietrudno wskazać palcem ludzi ucho­ dzących za naukowców i ekspertów, będących w istocie zwykłymi hipokry­ tami… Nawiasem mówiąc – rodzinę trzeba wyżywić. Ile czasu, po 30 latach intensywnej medialnej indoktrynacji, może współcześnie zająć uświadomie­ nie społeczeństwu błędów XX-wiecznej teorii globalnego ocieplenia od CO2?

stępowanie zgodnie z obowiązującym konwenansem”. Na drugim, negatyw­ nym biegunie, może z powodu braku właściwego, innego określenia, popraw­ ność polityczna stała się synonimem konformizmu, biernej postawy wobec zła, wobec błędów, czynów, postaw tra­ dycyjnie negatywnych. Orwell nazwał to prawomyślnością lub ortodoksyjnoś­ cią (wobec obowiązujących w tym mo­ mencie przepisów prawa państwowego). Przykładem historycznym jest usank­ cjonowana w III Rzeszy zagłada Żydów i Romów, czy E-Aktion, znana jako T4. Wszystko odbywało się przecież zgod­ nie z obowiązującymi normami. Pod pozorem swojego głównego znaczenia poprawność polityczna staje się prze­ wrotnym i bezwzględnym narzędziem walki politycznej, instrumentem wymu­ szania posłuszeństwa wobec ideologii, nawet jawnie destrukcyjnych. Poprawność obwarowaną stra­ chem i opisanymi mechanizmami zachowań psychologicznych można przypisać poprawności politycznej sensu stricte, poprawności moralnej, naukowej, ekonomicznej, ekologicznej i pewnie wielu innym. Zespół zacho­ wań naukowców, polegający na „niewy­ chylaniu się”, można nazwać polityczną poprawnością nauki. Poprawność po­ lityczna wiąże się z autocenzurą i cen­ zurą otoczenia, w tym – z donoszeniem na „nieprawomyślnych”. Czasem, chcąc wykazać się własną „poprawnością” – z izolowaniem lub ośmieszaniem myślących inaczej. Według Orwella najbardziej gorliwymi strażnikami i eg­ zekutorami „poprawności” są ludzie o ograniczonej inteligencji. To, jak z dnia na dzień poprawność polityczna może zamienić rolami dobro i zło, w humorystyczny sposób zostało przedstawione w dwóch odcinkach Latającego cyrku Monty Pythona sprzed blisko pół wieku, gdy neutralne słowo „semprini” staje się nagle zakazane i pe­ nalizowane, natomiast to, co „filthy” staje się poprawne i nagradzane. Poprawność stała się narzędziem do manipulowania społeczeństwem własnym (przykładem wspomnia­ ne Niemcy I połowy XX wieku) lub obcymi (współczesna działalność

mieć na celu destrukcję moralną ca­ łych narodów i w efekcie ich upadek. Taki rodzaj dezinformacji to w prostym języku zorganizowane oszustwo.

Potrzeba wroga – CO2 wrogiem? Z socjologicznego i psychologicznego punktu widzenia istnienie wspólnego wroga ma wiele aspektów. Najlepiej, jeśli jest to wróg zewnętrzny. Pozwala zapo­ mnieć o wielu innych, może bardziej przyziemnych problemach i potrzebach. W klasycznej psychologii niewielu au­ torów porusza ten temat, chociaż od wieków, może tysiącleci, funkcjonuje on na świecie. Z jednej strony posiadanie wspólnego wroga można zaliczyć do psychologicznych mechanizmów obron­ nych. Może być rozważane w kategorii potrzeby bezpieczeństwa. Może być po­ zytywnym czynnikiem jednoczącym. Kiedy indziej wróg jest elementem po­ zwalającym manipulować grupą, spo­ łeczeństwem, narodami. Wróg praw­ dziwy lub urojony pozwala utrzymać się przy władzy. Niewykluczone, że dla człowieka pierwotnego wrogiem byli ne­ andertalczycy, dla niemieckich nazistów I poł. XX wieku – Żydzi, dla marksisty – kapitaliści, dla amerykańskich Żydów przełomu XX i XXI wieku są nim Po­ lacy. Jak się rozejrzeć po kontynentach, gdziekolwiek istniały różnice językowe, ekonomiczne lub inne, tam mogło bu­ dzić się aktywne poszukiwanie wroga. Wskazanie na dwutlenek węgla ja­ ko wspólnego wroga wydawać by się mogło genialnym posunięciem. Wresz­ cie, po tysiącach lat wiecznych wojen, gdzie człowiek dla człowieka był wro­ giem, tym razem wrogiem miałby być nie drugi człowiek, lecz bezosobowy, pozornie obojętny – dwutlenek węgla. Pomysł byłby do zaakceptowania, gdy­ by (pomimo całej, złożonej konstrukcji budowania nowego, wspólnego wroga) dotychczasowi wielcy gracze polityczni faktycznie zakopali topór wojenny, a na świecie nie ginęłyby z ich inspiracji setki ludzi dziennie. Dwutlenek węgla stał się dla mas pozornym wrogiem wyłącznie dla zamaskowania kontynuacji zbrojeń i permanentnych konfliktów zbrojnych.

globalnego ocieplenia przez jego część emitowaną przez człowieka, może nies­ tety wieść do większych strat ekologicz­ nych niż to powodowane przez spalanie węgla, chociażby dlatego, że całkowicie zaciemnia obraz faktycznych zagrożeń dla środowiska. Nie można też pominąć faktu, że fałszywe oskarżenie węgla staje się źródłem niebotycznych zysków wy­ branych grup interesu (czego obawiał się wiele lat temu genialny radziecki nauko­ wiec, profesor Michaił Budyko), a dys­ kryminacji państw opierających swój byt na tym surowcu i dramatycznego zaburzenia równowagi ekonomicznej w Europie. Potrzeba posiadania wroga oraz prowadzenia permanentnych wojen zostały pięknie scharakteryzowane przez Orwella w powieści przywoływa­ nej w kilku punktach w tym artykule.

Poprawność CO2 a Rok 1984 G. Orwella Społeczeństwa zachodnie, w których wolność i demokracja uśpiły czujność, łatwo poddają się „praniu mózgów” w stylu opisanym w 1948 roku przez George’a Orwella, czego dowodem jest to, jak łatwo uwierzyły w urojonego wroga w postaci CO2. Mieszkańcy by­ łego bloku wschodniego na własnej skórze mieli okazję poznać, czym jest poprawność polityczna i ci, którzy to pamiętają, są mocno wyczuleni na te metody. Niestety to pokolenie już wy­ miera, a nowe pokolenie nie odziedzi­ czyło tej wrażliwości. Przez dobrych 30 lat społeczeństwa były indoktrynowane opartą na bardzo subtelnych przekłamaniach teorią, że dwutlenek węgla pochodzący z działal­ ności człowieka (a nie inne przyczyny) powoduje globalne ocieplenie. Zaanga­ żowane w cały proceder były i są organi­ zacje międzynarodowe, wiodące media, politycy, „poprawni” naukowcy. Wszelkie inne poglądy są tłumione w zarodku, marginalizowane lub umierają pozbawio­ ne środków finansowych. Są niezgodne z wielkimi interesami lobby rosyjskiego gazu ziemnego, francuskiej energetyki jądrowej, chińskich turbin wiatrowych i spekulacji giełdowej. Nieliczni, którzy

próbują mieć inne zdanie, są ośmieszani, wyszydzani. Polski uczony, profesor Zbi­ gniew Jaworowski (1927–2011) z niez­ wykłą intuicją próbował uzasadnić, że dwutlenek węgla nie może mieć istotnego wpływu na globalne ocieplenie, lecz nie zdążył udowodnić swoich racji, gdyż stra­ cił za dużo czasu na błędną ścieżkę – ślepy zaułek. Swoją drogą, w środowisku na­ ukowym spotkał się nie tylko z oporem, ale wręcz z izolacją. Cóż, naruszyłoby to piękną konstrukcję ortodoksyjnej teorii globalnego ocieplenia. Znajomi inżynierowie pytają, po co tracić czas na walkę z mitem CO2 jako domniemanego czynnika sprawczego globalnego ocieplenia, skoro absurd tej teorii jest oczywisty? Otóż w dzisiejszej rzeczywistości – wcale nie tak oczywisty, nie zdroworozsądkowy. Według przy­ wołanej futurystycznej powieści Orwel­ la, napisanej jeszcze w 1948 roku, „za największą herezję uzna(wa)no zdrowy rozsądek”. Co więcej: przyzwolenie na funkcjonowanie kłamstwa to zgoda na bezzasadne zniszczenie ekonomiczne niektórych państw, a powiększanie ich kosztem dobrobytu innych (nic dziwne­ go, że będących obecnie wielkimi orę­ downikami pochodzącej jeszcze z ubie­ głego wieku teorii globalnego ocieplenia od CO2). To również niemoralne przy­ zwolenie dla spekulantów. Jak to zosta­ nie opisane w następnych artykułach – to z dużym prawdopodobieństwem droga do faktycznego (a nie urojonego, od CO2) globalnego ocieplenia i dalsze­ go niszczenia środowiska. Sam zdrowy rozsądek w orwellowskiej rzeczywistości nie wystarcza. W sytuacji „siła złego na jednego” potrzebne są konkretne hi­ potezy mocniejsze od tej z XX wieku. W 2018 roku na COP24 w Katowi­ cach aż niemiecka minister środowis­ ka Svenja Schulze była zbulwersowana wznoszonymi tam hasłami „górnicy – naziści”, o czym 13 grudnia 2019 roku wspomniała nawet Polska Agencja Pra­ sowa (patrz Marek Adamczyk, „Kurier WNET” nr 55 ze stycznia 2019). Prze­ cież takie teksty to klasyczna nowomowa ze wspomnianej powieści. Stworzona atmosfera to wypisz wymaluj obraz z or­ wellowskich „Dwóch Minut Nienawiści” w wykonaniu „Ligii Młodych”. Czy mo­ że dziwić, że prawdziwy, wykształcony fizyk czy inżynier mógłby poczuć się tam jak w jakimś Matriksie? Ale czy ktoś z obecnych Polaków zdobył się wtedy na odwagę, by publicznie zaprotestować? Co się dzieje z polską młodzieżą? Czy ktoś nią manipuluje (miejmy na­ dzieję, że nie nauczyciele), czy pod­ świadomie ponosi skutki wieloletniej indoktrynacji? Studiując „Rezolucję Parlamen­ tu Europejskiego w sprawie konfe­ rencji ONZ w sprawie zmiany kli­ matu w 2018 r. w Katowicach, Polska (COP24), czytamy (…) cel zeroemi­ syjności (…) najpóźniej do 2050 roku”. Abstrahując od retoryki, do złudzenia przypominającej orwellowską nowomo­ wę, warto zauważyć, że w powieści Rok 1984 Orwella jako ostateczny termin odejścia od tradycyjnego języka i wpro­ wadzenia nowomowy partia wyznaczyła „najpóźniej do 2050 roku”. K

Dokończenie z poprzedniej strony

tego, jak nie należy wprowadzać czytelników w błąd. Czekam zatem na stosowną analizę i przestrogę dla czytelników, którzy mogą być wprowadzeni w błąd takim tekstem”. Niestety na blogu profesora mój komen­ tarz się nie ukazał (skrupulatna cenzura!), więc go ujawniłem na Facebooku, a profesor nieba­ wem, mimo wakacyjnego braku aktywności na blogu, możliwość komentowania tekstów wyłączył całkowicie! Widocznie lubi tylko to,

Profesor w swych tekstach jawi się jako wręcz fanatyczny zwolennik obecnego systemu tytularnego, dyskredytując tych, którzy nie są posiadaczami niewiele wartych tytułów, za nadawanie których w jakimś stopniu sam odpowiada. co sam pisze, a nie lubi krytycznych komen­ tarzy, zapewne uznając je za obrazę swojej doskonałości. Wcześniej jedynie zaznaczał, że komentarze „będą moderowane w okre­ sie wakacyjnym z wyłączeniem jednak prób zamieszczenia komentarzy, których intencją (explicite czy implicite) i treścią jest narusze­ nie norm obyczajowych i prawnych”. Blokując całkowicie możliwość komento­ wania swoich tekstów, nie podał ani jednego przykładu zablokowanych komentarzy, które

by naruszały normy obyczajowe czy prawne. Po prostu ocenzurował wszystko jak leci, nie podając nawet podstawy prawnej, co czyniły media w okresie „jaruzelskim”! Rzeczywiście profesor osiągnął doskonałość cenzorską.

Udoskonalanie niedoskonałych W pożegnalnym, przed urlopem, wpisie na blogu ostro zaatakował także nieujawnioną publicznie osobę: „Nie będzie pocieszona oso­ ba podszywająca się pod polską naukę, ale kompromitująca ją swoimi pseudonaukowymi rozprawami, w wyniku czego nie otrzymała stopnia doktora habilitowanego na jednym z uniwersytetów. Takich dotkniętych poraż­ ką, a nieprzyjmującym do wiadomości braku własnych kompetencji i nierozumiejących po­ pełnianych błędów we własnych rozprawach jest wiele w naszym kraju”. Nie wiadomo dlaczego profesor nie ujaw­ nia personaliów atakowanych czytelników, którym przypisuje czy to zaburzenia psychicz­ ne, czy rozprawianie pseudonaukowe. Chyba bije na oślep czymś poirytowany, nie dając żadnych konkretnych profesorskich porad, jak ci nieszczęśnicy winni osiągnąć akceptowany przez niego – w końcu członka Rady Dosko­ nałości Naukowej – poziom doskonałości. Z wyjątkiem jednej, nader nieprecyzyjnej rady: „Akurat ukazało się nowe wydanie podręcz­ nika Jerzego M. Brzezińskiego pt. Metodologia badań psychologicznych (Warszawa 2019, ss. 525). Polecam habilitantom i doktorantom,

którzy mają niepowodzenie w postępowaniu awansowym, by jednak najpierw przeczytali ze zrozumieniem chociażby ten jeden pod­ ręcznik, a następnie podjęli wysiłek nauko­ wy, a nie naukawy”. Sam jednak wysiłku na­ ukowego na drodze udoskonalania polskich naukowców nie podjął. Czy takie atakowanie/dyskredytowanie/ znieważanie „niedoskonałych” mieści się w ka­ tegoriach doskonałości naukowej? Czy pod­ czas urlopu zdołał pan profesor odwiedzić lekarza lub psychiatrę co zaleca „niedoskona­ łym”, sam o siebie nie dbając, jakby nie speł­ niając prośby wielu czytelników bloga (sam pisze – „Wiele osób prosi mnie, bym jednak zatroszczył się o siebie...”)? Sam troszczy się natomiast o innych: „po­ winni trochę odpocząć ode mnie, od moich komentarzy, recenzji i analiz…”. Trzeba przy­ znać, że troska ta jest nader uzasadniona.

Zapowiedź Zjazdu Pedagogicznego na drodze do doskonałości naukowej Profesor zapowiada na blogu zbliżający się X Zjazd Pedagogiczny (18–20 września 2019 w Warszawie), o którym organizatorzy piszą „Chcielibyśmy, aby ten Jubileuszowy Zjazd był miejscem spotkania naukowców, którym bli­ skie są problemy pedagogiki i edukacji, aby sprzyjał dialogowi ludzi nauki i praktyków oraz interdyscyplinarnej dyskusji nad rolą pedago­ giki i pedagogów we współczesnym świecie”. Także profesor ma wziąć w nim udział. Pisze:

„Zobaczymy się na X Jubileuszowym Zjeździe Pedagogicznym w Warszawie, gdzie będę miał możliwość podzielenia się z Państwem analizą powodów zanikającego zaufania w środowisku nauk pedagogicznych, które dotknięte jest grą pozorów, środowiskowymi manipulacjami, fenomenem zdrad i zanikającej etyki recenzo­ wania publikacji. Wierność nauce jest odwagą w uniwersytetach handlujących stopniami na­ ukowymi, gdzie niektórzy profesorowie wolą tracić godność i własną wiarygodność”. Nie będąc pedagogiem, ale osobą wyklę­ tą za „psucie młodzieży” przez patologiczne środowisko akademickie, o którym – jak wy­ nika z tego wpisu – zdaje się pan profesor ma podobną opinię, chętnie bym się podzielił z profesorem i innymi pedagogami swoimi spostrzeżeniami/doznaniami/analizami/pro­ gnozami, ale póki co nie jest to możliwe. Po­ dzielam jednak pogląd zawarty w ujawnionej już treści wykładu inauguracyjnego jubileuszo­ wego zjazdu pedagogów, że „wleczemy za sobą długi ogon nieprzezwyciężonej przeszłości” i że „niebezpieczni dla kraju są ludzie, którzy są przekonani, że posiedli prawdę absolutną”. Ciekawe, jak do tych tez odniesie się profesor od doskonałości naukowej. O patologiach/etyce/ historii i teraźniej­ szości środowiska akademickiego piszę od lat i są tego setki tekstów dostępnych bezpłatnie w internecie, z możliwością komentowania, bo komentarzy nie zablokowałem, z wyjątkiem wulgaryzmów, choć bywają krytyczne. Tym niemniej nie zauważyłem, żeby pan profesor podjął się polemiki z moimi tekstami. No może

z jednym wyjątkiem, kiedy w swojej książce Turystyka habilitacyjna Polaków na Słowację w latach 2005–2016 z przekąsem wyrażał się o moich interpretacjach negatywnego znacze­ nia dla nauki przygranicznego ruchu habili­ tacyjnego (mój blog – Dwie pasje Polaków: turystyka i habilitacja, w jedno połączone). Pan profesor też był negatywnie nastawiony do tych patologii, ale niestety nie podzielił się swoimi działaniami na rzecz ich powstrzy­ mania (może ich nie było?), kiedy był obecny przez spory czas na jednym z tych najbardziej patologicznych uniwersytetów słowackich, stanowiących cel peregrynacji habilitacyjnych polskich miłośników stopni i tytułów nauko­ wych, choć niekoniecznie nauki. Profesor w swych tekstach jawi się jako wręcz fanatyczny zwolennik obecnego syste­ mu tytularnego, dyskredytując tych, którzy nie są posiadaczami niewiele wartych tytu­ łów, za nadawanie których w jakimś stopniu sam odpowiada. Nie podnosi problemu wartości tych ty­ tułów w relacji do nauki światowej, w której – mimo doskonałości krajowej – niemal nie istniejemy. Czy na Zjeździe Pedagogów ta niedosko­ nałość naszego systemu zostanie poruszona i czy zostaną podane wytyczne pedagogiczne jak ten system udoskonalić? Czy też obecny tytularny system zostanie uznany za doskonały naukowo, mimo że nas stawia na marginesie nauki światowej, a pozbawieni tytułów po­ zostaną nadal obiektami szczucia ze strony strażników doskonałości naukowej? K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

10

– nie mogły nie brać jej pod uwagę w swoich rachubach politycznych. Je­ śli w ukraińskich chłopach pańszczyź­ nianych widzieć można było żołnierzy przyszłego powstania, (…) narzędzie użyte dla własnej sprawy, to stosunki z niespolonizowanym ziemiaństwem ukraińskim dawały się układać jedynie na zasadzie partnerstwa. Mogli stać się przyszłymi towarzyszami w walce z ca­ ratem, gdyż wykazywali skłonność do odrębności narodowej i niechęć do cen­ tralistycznych rządów imperium. Zro­

Dlatego od Wiosny Ludów „ukra­ ińskim Piemontem” stawała się habs­ burska Galicja, gdzie dzięki protekcji austriackich zaborców powstała rzesza oświeconego duchowieństwa greckoka­ tolickiego, które poprzez żywy kontakt z ludem stało się główną siła społecz­ ną odrodzenia narodowego w Galicji Wschodniej i na Zakarpackiej Ukrai­ nie. Dzięki temu cerkiew greckokato­ licka stała się tam potęgą moralną i in­ telektualną, zdolną obronić odrębność narodową i religijną Rusinów.

Bojkowszczyznę, Naddniestrze, Nad­ sanie i dodatkowo teren gwar łemkow­ skich, jak również południowy Wołyń wraz z gwarami ukraińskimi na terenie tzw. Chełmszczyzny. Grupa ta dzieli się na takie zespoły gwarowe, jak wołyński (teren wokół takich większych miejsco­ wości, jak Równe, Łuck, Hrubieszów), podolski (od Kamieńca Podolskiego do Humania i aż pod Tyraspol), nad­ dniestrzański lub opolski (wokół takich miast, jak Tarnopol i Lwów), pokuc­ ko-bukowiński (z ośrodkiem w Czer­

narzecza północnego i południowo­ -zachodniego, ma przy tym bardziej jednolity charakter (por.: M. Łesiów Ukraina wczoraj i dziś, Wykłady Ot­ warte UMCS, Lublin 1995, ss. 24–26). Jak doszło do tego, że to T. Szew­ czenko został ojcem języka ukraińskie­ go? W liście do redaktora rosyjskie­ go czasopisma „Narodnoje Cztienije. Kniżka II. 229” sam Szewczenko pi­ sał tak: „Jestem syn chłopa Grzegorza (Hryhora – S. O.) Szewczenki. Uro­ dziłem się d. 25 lutego 1814 r. we wsi

W kontekście wydarzeń rewolucyjnych Wiosny Ludów, zarówno tych ją poprzedzających, jak i po niej następujących, szczególne miejsce dla rozwoju narodowego ruchu ukraińskiego w imperium carów zajmuje życie, twórczość i działalność Tarasa Szewczenki. Trzeba ją jednak dostrzegać jako wyraz pewnych tendencji nurtujących część społeczeństwa Ukrainy od lat 20. XIX w.

Łabędzi śpiew mitu unii hadziackiej a Taras Szewczenko Stanisław Orzeł

zumienie dla tej problematyki, wynikłe na gruncie powstałego w Legionach Dąbrowskiego polskiego abstrakcyjne­ go panslawizmu i modnej teraz w Eu­ ropie idei narodowości, prowadziło do sympatii i poparcia dla rozpoczynają­ cego się ukraińskiego odrodzenia naro­ dowego i uznania – w różnym stopniu – jego aspiracji. Tendencję do ich pełnej akceptacji wyrażał młody polski poeta i konspirator Tomasz (Tymko) Padura, kiedy na posiedzeniu loży miał wręcz powiedzieć o »prawach gospodarza tej chaty, w którejśmy się zebrali«. Obok tej dążności (…) do czynnego współ­ udziału w kształtowaniu ukraińskiej świadomości narodowej, a dającej się umotywować (…) zasadami wolno­ mularskimi, występowała druga. W sy­ tuacji wzrastającego popytu na zboże ukraińskie zamożni i światli ziemia­ nie odczuwali potrzebę kapitalizacji i intensyfikacji swoich gospodarstw. Polscy i rosyjscy ziemianie na Ukrai­ nie rozumieli też, iż pomocnym (…) byłoby znalezienie wspólnego języka z ludnością kraju, w którym znajdo­ wały się ich majątki. Idea narodowości i pryncypia wolnomularskie (…) były punktem wyjścia. Dlatego stali się des Slaves Réunis pierwszym na Ukrainie ośrodkiem, w którym konkretyzowano koncepcję federalizmu słowiańskiego, starano się ją zastosować do warunków lokalnych. W kilka lat później wyraź­ niej zarysuje się ona w dekabrystow­ skim Stowarzyszeniu Zjednoczonych Słowian, w latach zaś czterdziestych znajdzie uwieńczenie w Bractwie Cy­ rylo-Metodiańskim”. Jednym z lide­ rów jego radykalnie demokratycznego skrzydła był Taras Szewczenko.

J

ednak liczebność ludności ukraiń­ skiej pod zaborem rosyjskim oraz sprzeczne tendencje wśród kształtu­ jącej się laickiej i duchownej inteligencji ukraińskiej w Galicji (moskalofilstwo, inspirowany przez zaborcę austriackie­ go antypolonizm) sprawiły, że to nie galicyjska, a wschodnia odmiana gwar ukraińskich stała się podstawą ukształ­ towania literackiego języka ukraińskie­ go. Wśród językoznawców uważa się, że współczesny ukraiński język litera­ cki jest oparty na gwarach środkowo­ naddnieprzańskich, skąd pochodzili I. Kotlarewski i T. Szewczenko. Miały one szczególne znaczenie dla ukształtowa­ nia się języka ukraińskiego: przez wie­ ki nie był on językiem państwowym, bo niezawisłego państwa ukraińskiego o charakterze narodowym od czasów upadku królestwa Rusi Halicko-Wło­ dzimierskiej – poza krótkim okresem po I wojnie światowej – nie było. Dlatego gwary ludowe stały się jego podstawą. Językoznawcy wyróżniają trzy gru­ py dialektalne języka ukraińskiego:

niowcach), nadsański (z ośrodkiem w Przemyślu) i karpacko-ukraiński, który znów dzieli się na: gwary zakar­ packie (na południe od Karpat w ob­ wodzie zakarpackim), huculskie, boj­ kowskie i łemkowskie (na terenie Polski i Słowacji). Od zachodu stykają się one z gwarami małopolskimi, a na południu z gwarami słowackimi, węgierskimi i rumuńsko-mołdawskimi. Z historycz­ nego punktu widzenia są kontynuacją mowy takich plemion, jak legendarni Biali Chorwaci, Dulebowie, następnie zwani Wołynianami, Tywercy i Ulicze. Cechą charakterystyczną tego zespołu dialektalnego jest tzw. ukanie (wymowa o jak u w sylabach nieakcentowanych), które zostało przejęte przez mowę kre­ sową Polaków ze Wschodniej Galicji jako istotny składnik tzw. „lwowskiego akcentu”, np. ni mam braci czasu, bu idy teraz du domu (W. Witkowski, Język ukraiński, Kraków 1968, s. 12–13). Grupę tę cechuje też archaiczność form gramatycznych i słownictwa oraz wpły­ wy słownictwa polskiego, słowackiego,

R

ównolegle do likwidacji wolno­ mularstwa w Rosji pod koniec panowania Aleksandra I i pod tyranią Mikołaja I – dla progermań­ skich władz imperium rosyjskiego „udział ukraińskich i białoruskich ka­ tolików w powstaniu listopadowym 1830–1831 był pretekstem dla ostatecz­ nej likwidacji unii (brzeskiej, cerkwi greckokatolickiej – S. O.) na Białorusi i Ukrainie w roku 1839. Główną rolę spełniał w tym niesławnym dziele bi­ skup Józef Siemaszko, który przeszedł na prawosławie. Unici zostali jeszcze tylko na Chełmszczyźnie i Podlasiu, ponieważ te regiony były częścią auto­ nomicznego Królestwa Polskiego i tu represje carskie jeszcze unitów nie do­ sięgły. (…) Unia została zlikwidowana, a prawosławni ukraińscy zostali podpo­ rządkowani (…) Moskwie, niszczono ciągle ukraińskiego ducha i tradycje w cerkwi, duchowni nadsyłani zwykle z głębokiej Rosji stawali się często zwy­ czajnymi urzędnikami carskimi i ru­ syfikatorami. Nie było mowy o języku ukraińskim w cerkwi. Nawet wydanie Pisma św. w języku ukraińskim do roku 1908 na terenie imperium rosyjskiego nie było możliwe” (M. Łesiów, Ukraina wczoraj i dziś, Wykłady Otwarte UMCS, Lublin 1995, s. 56–57). W ten sposób ziemie ukraińskie pod zaborem rosyjskim zostały spacyfikowane jako siła motoryczna narodzin odrębności ludów Ukrainy.

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

W

raz z upadkiem re­ wolucyjnych nadziei Wiosny Ludów za­ częła wygasać idea czy raczej legenda unii Rzeczypospo­ litej Trojga Narodów, zrodzona z ugody hadziackiej (1658). Działający jeszcze w latach 20. XIX w. pod panowaniem cara Aleksandra I kijowski warsztat wolnomularski des Slaves Réunis/Soje­ dinionnych Sławjan inspirował swoich członków „do przyjacielskiego ułożenia stosunków pomiędzy trzema grupami narodowymi tego terenu. Należała też do loży elita polska, rosyjska i ukraiń­ ska, przewodniczyli zaś kolejno mar­ szałkowie powiatowi, Polacy Walenty Rościszewski i Franciszek Charliński. Godność pierwszego dozorcy długo piastował płk ks. Aleksander Trubie­ ckoj, drugiego zaś ppłk Leontij Du­ belt, późniejszy szef korpusu żandar­ merii. Po zawieszeniu działalności loży połtawskiej (Ljubow k’Istinie – S.O.) w gronie kijowskim znalazł się (Wasi­ li – S.O.) Łukaszewycz, został w nim zastępcą przewodniczącego” (L. Hass, Wolnomularstwo w Europie Środkowo-Wschodniej w XVIII i XIX wieku, Os­ solineum 1982, s. 310). Perejesławski marszałek powiato­ wy W. Łukaszewycz (1783–1866) po­ chodził z bogatej rodziny starszyzny kozackiej. Był synem carskiego gene­ rała-majora i wychowankiem carskiego korpusu paziów. W 1807 r. wytoczono mu śledztwo o toast na cześć Napoleo­ na. Jako jeden z pierwszych działaczy ukraińskiego ruchu narodowego „stał niejako w centrum międzynarodowoś­ ciowych i międzynarodowych stosun­ ków polsko-ukraińsko-rosyjskich. Przez jego ręce przechodziły nici od konspiracji polskich i rosyjskich do miejscowych kół ukraińskich”. Zanim trafił do loży Zjednoczonych Słowian, działał w połtawskim warsztacie Lju­ bow k’Istinie, podległym petersbur­ skiej Wielkiej Loży Astrieja, w którym „znalazła się grupa szlachty, posiadają­ cej poczucie ukraińskiej czy »małoru­ skiej« (…) przynależności narodowej (…). Takim był np. zastępca przewod­ niczącego warsztatu, były gubernator połtawski Semen Koczubej, wydawca jednego z pierwszych utworów nowo­ czesnej literatury ukraińskiej, Eneidy Iwana Kotlarewskiego (…). Godność mówcy piastował (…) autor Eneidy, ojciec literatury ukraińskiej” (op. cit., s. 309). „Inspiratorem założenia loży poł­ tawskiej i jej przewodniczącym był dy­ rektor kancelarii generała-gubernatora małorosyjskiego N. Riepnina-Wołkon­ skiego, stary wolnomularz i republika­ nin, mający już nazwisko w literaturze, Rosjanin Michaił Nowikow (bratanek głośnego Nikołaja). Ten przyjaciel Kot­ larewskiego (protegowanego z kolei przez Riepnina-Wołkonskiego) głosił pogląd, że »w wolnomularstwie tylko teoria«, do praktycznej zaś działalności powołane są inne stowarzyszenia, prze­ twarzające ową teorię w czyn. On też wspólnie z Łukaszewiczem zamierzał założyć tajne niepodległościowe sto­ warzyszenie ukraińskie – Towarzystwo Małorosyjskie. Sprawa nie wyszła (…) – jak się wydaje – poza rozmowy (…). Prawdopodobnie skład osobowy loży, liczącej (…) około 30 członków, jej bli­ skość ukraińskiego ruchu narodowego oraz pogłoski o panujących w niej na­ strojach budziły niepokój władz (…). Toteż już w drugiej połowie marca 1819 r., po roku istnienia, została za­ mknięta – dwa lata wcześniej niż inne loże w państwie carów – na podstawie specjalnego zarządzenia Aleksandra I z 12/24 marca, Riepnin zaś zobowią­ zał się nie tolerować w swoim generał­ -gubernatorstwie placówek wolnomu­ larskich. (…) Udział takich ludzi w loży oraz przynależność do niej ponadto sporej jeszcze grupy osób pochodzenia ukraińskiego spowodowały, że Ljubow k’Istinie stała się ogniwem przejścio­ wym w ewolucji od wolnomularstwa na ziemiach ukraińskich do wolnomu­ larstwa ukraińskiego” (L. Hass, „Wolnomularstwo ukraińskie (do rewolucji lutowej 1917 r.), w: „Studia z dziejów ZSRR i Europy Środkowej” XVIII, ss. 24–25). „Do loży (des Slaves Réunis/So­ jedinionnych Sławjan – S.O) należało ok. 70 osób. Była tak popularna wśród ziemian z bliższych i dalszych nawet okolic, iż (…) do tysiąca osób dawało na jej rzecz datki pieniężne. Wielonaro­ dowościowy skład (…) loży sprawił, że w (…) ukraińskich warunkach przepla­ tania się sprzeczności klasowych i na­ rodowych stała się terenem, na którym kształtowały się pewne idee i koncep­ cje narodowe. Stykając się codziennie z ludnością ukraińską, polskie elemen­ ty patriotyczne – wystarczy wskazać na Gustawa Olizara czy Charlińskiego

KURIER·ŚL ĄSKI

Taras Szewczenko, Autoportret

1. Północnoukraińską, która obej­ muje gwary ukraińskie zwane pole­ skimi. Gwary te występują również częściowo na Podlasiu w granicach dzisiejszej Rzeczypospolitej Polskiej na północ od Włodawy i Radzynia, wschodniej części woj. podlaskiego i południowo-wschodniej części Bia­ łostocczyzny między Bugiem i Narwią na północy, gdzie stykają się z gwa­ rami czysto białoruskimi. Historycy języka łączą je z dawnym plemieniem Drzewian oraz mowami Wołynian i Siewierzan. Dialekt ten odróżnia się od innych dialektów ukraińskich m. in. pewną ilością wyrazów typowych na Polesiu. 2. Południowo-zachodnią, obej­ mującą od wschodu Podole, Bukowi­ nę, Zakarpacie, całą Galicję Wschod­ nią, w tym: Pokucie, Huculszczyznę,

węgierskiego i rumuńskiego. 3. Południowo-wschodnią, któ­ ra dzieli się na: a) gwary średnionad­ dnieprzańskie na południe od Kijowa z ośrodkami w Czerkasach i Połtawie, będące kontynuacją mowy plemienia Polan, byłego centrum Rusi Kijowskiej, uważanego za najważniejsze w dziejach Ukrainy. Ten zespół gwarowy stał się za sprawą twórczości Kotlarewskiego, Szewczenki i innych podstawą współ­ czesnego ukraińskiego języka litera­ ckiego; b) gwary słobodzkie z ośrod­ kiem w Sumach i Charkowie na terenie tzw. Słobodzkiej Ukrainy; c) gwary ste­ powe nad dolnym biegiem Dniepru, na wybrzeżu Morza Czarnego aż do granicy ukraińsko-rosyjskiej. Grupa dialektów południowo-wschodnio­ ukraińskich zajmowanym obszarem przewyższa łączną powierzchnię ziem

Kiryłówce (kijowsk. gub. zwinogrodz. powiatu) (w rzeczywistości urodził się we wsi Moryńka – S. O.), w majątku obywatela pewnego (siostrzeńca ks. Grigorija Potiomkina „taurydzkie­ go”, słynnego kochanka Katarzyny II, Wasilija Wasiliewicza Engelhardta ze znanego rodu zrusyfikowanych Niem­ ców – S.O). W 1816 r. Szewczenkowie przenieśli się do nieodległej Kiryłówki, gdzie Taras pobierał pierwsze nauki i równolegle do czytania i pisania za­ czął rysować, a jego talent stał się rzeczą oczywistą dla otoczenia. „Wieś – ni­ czym pisanka” – wspominał po latach – „Wiśniowy sadek koło chatki, chra­ bąszczów nad wiśniami brzęk”, wokoło „szerokolistne topole”, lasy, wzgórza. Taki był w jego romantycznej wizji lat dziecinnych „raj pośród ciasnych ścian”. Jednak rzeczywistość była inna: rodzice Szewczenki od świtu do nocy pracowali na pańskim, pańszczyzna dochodziła do sześciu dni w tygodniu, na pod­ danych zarządcy właściciela nakładali podatki, daniny, szarwarki, dodatkowe robocizny, nierzadko zapędzali do ro­ boty w niedziele i święta. Kara chło­ sty była na porządku dziennym, a przy braku zwierząt pociągowych, do płu­ gów zaprzęgano kobiety i dziewczęta… W takich warunkach zmarła w 1823 r. jego matka, a ojciec ożenił się z wdo­ wą, która miała troje własnych dzieci, nienawidziła inteligentnego Tarasa, biła go i upokarzała. Żeby go chronić przed jej prześladowaniami, ojciec oddał go do szkółki parafialnej, jednak w 1825 r. również on zmarł. „Straciwszy (…) ojca i matkę – pi­ sał Szewczenko – znalazłem się w szko­ le u diaka parafialnego (Bogorskiego – S.O.), jako żak-popychadło. Żacy ci w stosunku do diaków mają się tak sa­ mo, jak chłopcy oddani od rodziców lub innej władzy na naukę do rzemiosł. Prawa majstra nad nimi nie określają się żadnemi granicami. Są to najzu­ pełniejsi niewolnicy jego. Na nich to się zwalają wszystkie domowe roboty, wszystkie zachcenia gospodarza i do­ mowników jego. Wyobraźcie więc so­ bie, czego wymagał ode mnie diaczek, pijaczysko okrutne, i co to ja musiałem wypełniać z niewolniczą pokorą, nie mając ani jednej istoty na ziemi, co mogłaby lub chciała pomyśleć o mnie. Jakkolwiek bądź, w ciągu dwuletniego ciężkiego życia przeszedłem Grama­ tykę i Psałterz. Pod koniec szkolnego zawodu mojego diaczek wyręczał się mną, skoro wypadło czytać Psałterz po duszach zmarłych, i raczył mi płacić za to dziesiąty grosz jako zachętę. Pomoc ta pozwalała srogiemu nauczycielowi mojemu oddawać się więcej niż kiedy ulubionej butelce, wraz z przyjacielem swoim Jonaszem Lirnarem, tak że wra­ cając z nabożnych wycieczek moich, zastawałem ich zawsze śmiertelnie pijanych. Diak mój obchodził się ok­ rutnie nie tylko ze mną, lecz i z inny­ mi żakami, i wszyscyśmy go nienawi­ dzili serdecznie. Bezmyślna surowość i czepianie się jego zrobiło nas mści­ wymi i obłudnymi; okpiwaliśmy go przy każdej zręczności i uprzykrzaliśmy się najrozmaitszemi figlami. Despota ów, pierwszy, z którym zetknąłem się

w życiu, wpoił mi na zawsze głęboki wstręt i pogardę ku wszelkiej przemo­ cy”. Wypada podkreślić tę samoocenę Szewczenki i zapamiętać ją… „Serce moje dziecinne po milion razy obrażane było przez tego wyrzutka seminarskiego – i skończyłem z nim tak, jak zwyczajnie kończą wyprowadzeni z cierpliwości ludzie bezbronni – zemstą i ucieczką. Zastawszy go raz pijanego bez czucia, użyłem przeciwko niemu włas­ nego oręża jego – rózgi, i o ile wystarczy­ ło mi sił dziecinnych, odemściłem mu za okrucieństwa doznane. Ze wszystkich sprzętów diaka pijanicy najkosztowniej­ szym wydawała mi się zawsze książeczka jakaś z kunszcikami, tj. rycinami, zapew­ nie najlichszej roboty. Czy nie widziałem w tem grzechu, czy też nie zwyciężyłem pokusy – dość, że ukradłem książecz­ kę – i w nocy uciekłem do miasteczka Łysianki”. (…) W Łysiance wynalazłem nowego nauczyciela w osobie malarza dyakona, który, jak wkrótce się przeko­ nałem, bardzo niewiele odróżniał się pod względem zasad i obyczajów od pierwszego mojego mentora. W prze­ ciągu trzech dni najpotulniej dźwiga­ łem pod górę wodę wiadrami z rzeki Tykicza i rozcierałem na blasze farbę miedzianą. Na czwarty dzień cierpli­ wość mię zawiodła i uciekłem do wsi Tarasówki do diaczka-malarza słynnego na całą okolicę z malowania męczenni­ ka Mekity i Iwana rycerza. Do tego to Apellesa udałem się z postanowieniem niezłomnem przeniesienia prób wszyst­ kich, nieodłącznych, jak mi się zdawało, od wszelkiej nauki. Najgoręcej pragną­ łem nabycia, chociażby w najmniejszej cząstce, mistrzowskiej umiejętności je­ go. Ale niestety! Apelles spojrzał badaw­ czo na lewą rękę moją i wręcz odmówił nauki, zawyrokowawszy ku wielkiemu zmartwieniu mojemu, że jestem do ni­ czego, nawet do szewstwa i kołodziej­ stwa niezdolny”. Te fatalnie zakończone doświadczenia z przedstawicielami du­ chowieństwa prawosławnego ukształto­ wały u Szewczenki odruchową niechęć nie tylko do cerkwi prawosławnej, ale i wszelkiego kleru. „Straciwszy wszelką nadzieję zo­ stania kiedykolwiek chociażby tuzinko­ wym malarzem, z sercem zgryzionem powróciłem do wsi rodzinnej. Uśmie­ chał mi się natenczas w myśli los nader skromny, któremu jednak wyobraźnia moja dodawała wiele prostodusznego powabu. Chciałem zostać „niewin­ nym trzód pasterzem”, jak mówi Ho­ mer, ażeby chodząc za gromadzką wa­ tahą, czytać ulubioną książeczkę moją z kunszcikami”.

S

zewczenko został najpierw pastu­ chem, później służącym u popa, parobkiem, aż wreszcie pewien malarz ze wsi Chrypnowka zgodził się go przyjąć na naukę, ale zażą­ dał formalnego pozwolenia nowego właściciela: Szewczenko był przecież chłopcem pańszczyźnianym ziemia­ nina Pawła Wasiliewicza Engelhardta (1799–1849), adoptowanego w wieku dwóch lat nieślubnego syna zmarłego niedawna W. Engelhardta. P. Engel­ hardt był właścicielem klucza Olsza­ na (Wilszana). Jednym z rządców jego majątków był Polak Jan Dymowski, do którego na początku 1829 r. trafił pięt­ nastoletni Taras. Dymowski zatrudnił go jako posługacza w kuchni dworskiej, ale zauważywszy zdolności Tarasa do rysunków i chęć do nauki malarstwa polecił go Engelhardtowi jako nadają­ cego się na „malarza domowego”. Za­ nim jednak Szewczenko trafił do służ­ by u Engelhardta, Dymowski uczył go wiedzy elementarnej i języka polskiego (S.O. za: M. Jackiewicz Związki Tarasa Szewczenki z Wilnem i Litwą, UDK 82, 191, ss. 133–134). Szewczenko z żalem pisze, że nie został pasterzem: „Lecz i to mi się nie udało. Pan mój, który w tym samym czasie odziedziczył majętność ojcow­ ską, zapotrzebował roztropnego chło­ paka – a skutkiem tego obszarpany żak i włóczęga odziany został w kurtkę i szarawary i awansowany na pokojo­ wego kozaczka”. Po latach Szewczen­ ko tak charakteryzował swojego pa­ na: „Pomieszczik Pawieł Engielhardt władieł nieskolkimi siołami zwienigorodskogo ujezda, a »riezidiencij« swojej izbrał miestieczko Olszany. Eto był obrusiewszij (zrusyfikowany – S.O.) Niemiec, priezirawszij (gardzący – S.O.) wsio ukrainskoje i russkoje, Chobia on i czisliłsia oficerom impieratorskoj gwardii. W Domie Engelhardta goworili na polskom i francuskom jazykach. Pomieszczik-samodur żestoko (okrutnie – S.O.) obraszczalsia so swoimi kriepostnymi. On bolszuju czast’ goda prowodił w Warszawie ili Wilno”. Jak przykre musiały być obowiąz­ ki „kozaczka”, świadczy następująca


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

11

portretów z natury. Za model posługi­ wał mi najcierpliwiej inny mój ziomek i przyjaciel, Kozak Iwan Nicziporenko, dworski pana mojego. Razu jednego ten spostrzegł u Nicziporenka robotę moją, która do tego stopnia podoba­ ła się jemu, iż począł mię używać do zdejmowania portretów z ulubionych kochanek swoich, za co mię aż całym rublem wynagradzał czasami”. Szyria­ jew natomiast kazał mu rozrabiać far­ by, malować parkany, podłogi i szyldy. W drodze wyjątku zezwolił na współ­ pracę przy malowaniu wnętrza teatru, senatu i synodu…

W

opinia Szewczenki: „Wynalazek poko­ jowych kozaczków należy do cywiliza­ torów Ukrainy zadnieprzańskiej – Po­ laków. Obywatele innych narodowości przejmowali i przejmują od nich ko­ zaczków; jako wymysł niezaprzeczenie rozumny. W krainie niegdyś kozackiej przyswoić Kozaka od lat dziecinnych jest prawie to samo, co w Laponii uko­ rzyć woli ludzkiej szybkonogiego rena. Dawniejsi panowie polscy utrzymywali kozaczków nie tylko jako lokajów, lecz nadto jako teorbanistów i tancerzy. Ko­ zacy przygrywali dla ubawienia panów wesołe piosenki dwuznaczne, utworzo­ ne z biedy przez pijaną muzę ludową, i puszczali się przed panami »siudy tudy na prysiudy«, jak mówią Polacy. Najnowsi przedstawiciele wielmożnej szlachty z uczuciem dumy oświeconej nazywają to protegowaniem ukraiń­ skiej narodowości, którem się mieli odznaczać ich antenaci. Pan mój ze stanowiska ruskiego Niemca zapatry­ wał się na Kozaków praktyczniejszym poglądem. Opiekując się po swojemu narodowością moją, wyznaczył mi za obowiązek milczenie i nieruchomość w kąciku przedpokoju, dopóki się nie rozlegnie głos jego, rozkazujący podać stojącą tuż obok lulkę czy nalać mu szklankę wody pod samym nosem. Po­ wodowany wrodzonem mi zuchwalst­ wem, łamałem rozkaz pański, nucąc po cichu tęskne piosenki hajdamackie i przerysowując ukradkiem malowid­ ła suzdalskiej szkoły, zdobiące poko­ je pańskie. Do rysowania używałem ołówka, który, przyznam się bez naj­ mniejszego wstydu, ukradłem u miej­ scowego rachmistrza”.

P

rzydzielony do służby dworskiej, po półrocznym pobycie w Ol­ szańskim pałacu Engelhardtów Szewczenko wyjechał przez Kijów do Wilna, bo P. Engelhardt jesienią 1829 r. jako oficer gwardii został mianowany trzecim adiutantem wileńskiego genera­ ła-gubernatora Aleksandra Rimskiego­ -Korsakowa. Szewczenko pisał o tym tak: „Pan mój był wielce ruchliwym: bez ustanku też jeździł to do Kijowa, to do Wilna, to do Petersburga, wlo­ kąc i mnie za dworem swoim dla po­ dawania fajki, siedzenia w przedpokoju i tym podobnych potrzeb. Nie mogę powiedzieć, ażeby pozycya moja pod­ ówczas zdawała mi się nieznośną; dzisiaj dopiero przestrasza mię ona, wydając się jakimś snem gorączkowym. Wielu też niezawodnie z ludu ruskiego popa­ trzy niegdyś po mojemu na przeszłość swoją. Wałęsając się z panem moim od jednego domostwa do drugiego, korzy­ stałem z każdej zręczności, ażeby ściąg­ nąć ze ściany partackie malowidło jakie – i tym sposobem zgromadziłem sobie kollekcyję nielada. Szczególniejszymi ulubieńcami moimi byli bohaterowie historyczni: Sofowiej razbojnik (boha­ ter klechd wielkorosyjskich), Kulniew Kutuzow, kozak Płatów i inni. Zresztą nie powodowała mną chciwość dobra cudzego, lecz niezwalczona żądza ko­ pijowania, którą też zaspakajałem przy pierwszej lepszej zręczności”. „Razu jed­ nego, w czasie pobytu naszego w Wil­ nie, d. 6 grudnia 1829 r., państwo moi wyjechali na bal wydawany w resursie szlacheckiej z powodu imienin cesar­ skich. Cały dom uspokoił się, zasnął. Zapaliłem w najustronniejszym pokoju świecę i rozwinąwszy kradzione skarby swoje, wybrałem Płatowa i z namaszcze­ niem kopijować począłem. Czas leciał niepostrzeżenie dla mnie. Już zabrałem się był do malutkich Kozaków hasają­ cych u kopyt olbrzymich jeneralskiego rumaka – w tem z tyłu otwarły się drzwi i wszedł pan mój powracający z balu. Ze wściekłością rzuciwszy się na mnie, naszarpał mi uszu i nadawał policzków – nie za umiejętność moją, o, nie! na umiejętność nie zwrócił on uwagi – a za to, że jakobym mógł spalić nie tylko dom, ale i miasto całe. Na drugi dzień rozkazał on furmanowi Sidorce osma­ gać mię należycie, co też ten i wypełnił z sumienną gorliwością”. Z owego pobytu w Wilnie

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

Bp Józef Siemaszko

Jewhen Hrebinka

skiego znany jest też jego szkic portretu hrabiego Narcyza Olizara (1794–1862) oraz portret ojca poety, Hryhora Szew­ czenki, który prawdopodobnie namalo­ wał z pamięci. Jest też rysunek Główka dziewczyny, który Taras wykonał w pra­ cowni Jana Rustema. Podczas pobytu w Wilnie Taras zakochał się bowiem w Jadwidze Gorzkowskiej (nazwisko to występuje też jako Gaszkowska lub Husykowska/Gąsikowska), pochodzą­ cej z Warszawy młodej szwaczce, którą nazywał „Dziunia”. Młody i krzepki kozaczek musiał się jej podobać, toteż opiekowała się nim i dbała o jego wy­ gląd zewnętrzny. Spotykali się często przed kościołem św. Anny, gdzie Ja­ dwiga przychodziła na nabożeństwo. Jeszcze po latach poeta pisał: „We śnie widziałem kościół św. Anny w Wilnie i miłą Dziunię, czarnobrewą Husykow­ ską, która się tam modliła”. Gorzkowska jako gorąca patriotka polska żądała od Tarasa, żeby rozmawiał z nią tylko po polsku. Ta pierwsza miłość Szewczenki odegrała bardzo ważną rolę w rozwo­ ju jego osobowości: stała się nie tyl­ ko zachętą do nauki języka polskie­ go, ale – jak twierdzą badacze życia i twórczości T. Szewczenki – obudziła w nim protest przeciw ludzkiej niewoli. Gorzkowska, chociaż uboga, należała do stanu wolnego. Wspominając o tym swoim romansie z Dziunią, Szewczen­ ko mówił swojemu przyjacielowi, Iwa­ nowi Soszence: „Pierwszy raz wówczas przyszło mi na myśl… dlaczego i my, poddani, nie moglibyśmy być wolny­ mi ludźmi, jak inne stany?”. A zatem w Wilnie dzięki tej miłości ukraiński poeta uświadomił sobie swą godność ludzką… Wiosną 1830 r. P. Engelhardt wy­ jechał z rodziną i służbą do Warszawy, a stamtąd, gdy w Warszawie zaczęły się burzliwe dni powstaniowe, w lutym 1831 r. uciekł do Petersburga, zabie­ rając ze sobą wszędzie T. Szewczenkę. To właśnie mieszkając w Królestwie Polskim i uciekając z Warszawy, Taras dostrzegł nicość systemu, którym carat niewolił podbite narody.

W

Petersburgu Szewczen­ ko zaczął realizować swo­ je marzenia artystyczne. „W 1832 r. skończyło mi się lat 18, a ponieważ nadzieje pana co do lo­ kajskiej roztropności mojej jakoś się nie sprawdzały, uwzględniając prze­ to nieodstępne me prośby, zakontrak­ tował mię na cztery lata cechowemu mistrzowi rozmaitych dzieł malowni­ czych, niejakiemu (Wasylowi – S. O.) Szyrajewowi w Petersburgu. „Szyra­ jew łączył w sobie wszystkie przymioty diaka-spartańczyka, dyakona-malarza i diaka chyromanty: lecz pomimo to brzemię troistego geniuszu jego, bie­ gałem w światłe nocy wiosenne (tzw. białe noce – S. O.) do Letniego Ogrodu w celu kopijowania posągów, zdobią­ cych wyprostowany ów utwór Piotra W. (…) W czasie jednego z podob­ nych seansów (w Ogrodzie Letnim – S.O.) poznałem się – pisał Szewczenko – z artystą Iwanem Maksymowiczem Soszenką (pochodzącym z Ukrainy, wówczas jeszcze studentem Akademii Sztuk Pięknych, który zaprosił go do swojego mieszkania – S.O.), z którym dotychczas pozostaję w najserdeczniej­ szych stosunkach braterskich. Za radą Soszenki wziąłem się do akwarelowych

tym czasie Soszenko przedstawił Szewczenkę przebywającemu w Pe­ tersburgu Jewhenowi Hrebince (1812– 1848). Był to ukraiński poeta, bajkopi­ sarz, beletrysta, wydawca i społecznik. Tworzył po ukraińsku i rosyjsku. Jest znany jako autor w 1843 r. jednego z najbardziej popularnych romansów rosyjskich Oczy czarne. Jednak jego ulubionym gatunkiem była bajka, która na Ukrainie naddnieprzańskiej od wie­ ków miała bogatą tradycję. W swoich bajkach zawarł codzienność i mental­ ność prostych ludzi, dzięki czemu służą one jako źródło wiedzy o ówczesnych realiach. Większość bajek Hrebinki od­ woływała się do motywów ludowych zakorzenionych w tradycji narodowej,

Michaił Wielhorski

przez co zawarty w nich przekaz był zrozumiały nawet dla niewykształco­ nych odbiorców.

Wiosną 1834 r. Hrebinka opubli­ kował w Sankt Petersburgu po rosyj­ sku zbiór bajek Małorossijskije prikazki, dzięki czemu stał się znany wśród Ukraińców przebywających w stolicy. Kilka lat później to właśnie Hrebin­ ka pomógł wydać drukiem pierwszy zbiór wierszy Szewczenki Kobziarz. W 1837 r. Hrebinka został nauczy­ cielem języka rosyjskiego w pułku dworskim, a Soszenko zaprezentował Szewczenkę sekretarzowi Akademii Sztuk Pięknych W. I. Hrehorowiczowi „z prośbą – jak pisał Szewczenko – wy­ wolenia mię od ciężkiego losu mojego. Hrehorowicz zniósł się w tej mierze z W.A. Żukowskim, który też stargo­ wawszy się naprzód z właścicielem mo­ im, poprosił K.P. Briułłowa, ażeby zdjął portret z niego celem rozegrania go w loteryę prywatną. Wielki Briułłow natychmiast się zgodził i wkrótce por­ tret Żukowskiego był gotów. Żukow­ ski za pomocą hr. M.I. Wielhorskiego urządził loteryę na 2 500 r. ass.; za ce­ nę tę kupiona została swoboda moja 22 kwietnia 1838 r.”. Kim byli dobro­ czyńcy Szewczenki? Wasilij Andriejewicz Żukowski (1783–1852) był rosyjskim poetą i pi­ sarzem, tłumaczem dzieł literackich, autorem słów hymnu Imperium Rosyj­ skiego Boże, zachowaj Cara! (ros. Боже, Царя храни!). Natomiast Karł Pawło­ wicz Briułłow (1799–1852) to rosyjski malarz i architekt. Pochodził z rodzi­ ny Brulleau, Francuzów osiadłych od XVIII wieku w Rosji. Był profesorem petersburskiej Akademii Sztuk Pięk­ nych. W latach 1836–1848 namalował wiele portretów ówczesnych osobistości oraz cykl obrazów o historii Rosji. Jed­ nym z nich był obraz Oblężenie Pskowa przez polskiego króla Stefana Batorego w 1581 roku. Natomiast organizator loterii, dzię­ ki której Szewczenko został wykupiony z poddaństwa pańszczyźnianego, był to Michaił Wielhorski (1788–1856), h. Kierdeja, rosyjski działacz państwowy, muzyk, kompozytor i mecenas sztuki. Wywodził się z osiadłego na Wołyniu spolonizowanego rodu bojarskiego. W 1833 r. przyczynił się do uwolnienia z poddaństwa utalentowanego skrzyp­ ka Iwana I. Siemionowa (1798–1874).

6/18 kwietnia 1835 r. został mianowany koniuszym, 2/14 kwietnia 1838 r. zaś ochmistrzem dworu cesarskiego. Gdy organizował loterię na rzecz Szewczen­ ki, stał u szczytu kariery. Jego pasją by­ ła muzyka. Otrzymał w tym kierunku wszechstronne wykształcenie. Prowa­ dzony od 1826 r. petersburski salon braci Michała i Mateusza Wielhorskich uchodził za centrum muzyczne carskiej stolicy. Występowali tam z koncerta­ mi m.in. wirtuozi fortepianu F. Liszt i Clara Wieck Schumann (1819–1896), hiszpańska śpiewaczka operowa i kom­ pozytorka, żona r. Schumanna – Pauli­ ne Viardot (1821–1910), Henryk Wie­ niawski (1835–1880). Wielhorski znał osobiście J.W. Goethego (1749–1832), A. Humboldta (1769–1859), historio­ grafa N. Karamzina (1766–1826), czo­ łowych przedstawicieli złotego wieku literatury rosyjskiej, m.in. Nikołaja W. Gogola i Fiodora Dostojewskiego (1821–1881), który w nieukończonej powieści Nietoczka Niezwanowa (1849) zawarł elementy związane z domem Wielhorskiego. Wielhorski był obecny przy A. Puszkinie aż do jego zgonu, a na prośbę wdowy po poecie został jednym z opiekunów jego dzieci i kuratorów majątku. Działał także w masonerii. Po swoim wyzwoleniu Szewczen­ ko intensywnie uzupełniał wykształ­ cenie, pochłaniał literaturę rosyjską i polską, czytał Mickiewicza w orygi­ nale, zgłębiał teksty Balzaka, Byrona, Dickensa, Goethego, Schillera i Scotta. Studiował też nauki przyrodnicze i fi­ zykę, odwiedzał muzea i teatry. Blaski życia stolicy nie przysłaniały mu jed­ nak ponurej rzeczywistości carskiej Rosji, a zwłaszcza – doli rodzinne­ go kraju. Z listów pisanych do bra­ ta, nadal chłopa pańszczyźnianego, wyzierała gorycz i smutek. Męczyła go tęsknota za Ukrainą. „Tak mi cięż­ ko – skarżył się bratu. – Każdej nocy widzę we śnie tylko Ciebie, Kiryłów­ kę, rodzinę, burzany”. W autobiogra­ fii pisał: „Odtąd zacząłem odwiedzać kursa Akademii sztuk i wkrótce zo­ stałem jednym z ulubionych uczniów­ -kolegów Briułłowa”. Podczas studiów w Akademii Sztuk Pięknych Szew­ czenko poznał kilku Polaków. Przez nich nawiązał stosunki z polskimi

Dokończenie ze str. 7

Między niemieckim i sowieckim piekłem Zdzisław Janeczek

P

odobne artykuły można było przeczytać w „Kurierze Często­ chowskim”, „Dzienniku Radom­ skim” i „Nowym Głosie Lubelskim” oraz w niemieckojęzycznych perio­ dykach kresowych, takich jak: „Min­ sker Zeitung” i „Deutsche Ukrainer Zeitung”. Z kolei „Goniec Krakowski” w artykule Rzućmy myśli na szalę łączył dramat ludności cywilnej z hekatom­ bą żołnierzy. Jego autor stawiał pyta­ nie „Gdzie jest 400 000 dzieci polskich wywiezionych do Rosji? Kto miał kiedy od nich jaką wiadomość? Ksiądz biskup [polowy Józef – Z.J.] Gawlina na próżno się o to upominał. Gdzie są żołnierze polscy? Albo katowano ich w ciężkich robotach, albo likwidowano w Katy­ niach i innych kaźniach”. O tragedii polskich oficerów pisała także polska prasa podziemna. Los tych nieszczęśników wpisywał się w niechlubną rosyjską tradycję. Jej kontynuatorem był J. Stalin, dla którego bohaterami były takie postacie, jak car Iwan Groźny i feldmarszałek Aleksan­ der Suworow. O wyczynach armii gen. Suworowa wspominał Adam Mickie­ wicz w Panu Tadeuszu. W Koncercie Jankiela przypomniał gwałty, rabun­ ki, podpalenia i mordy w czasie rzezi Pragi 1794 roku: Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów, Takt marszu, wojna, atak, szturm, słychać wystrzały, Jęk dzieci, płacze matek. Tak mistrz doskonały Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały, Przypominając sobie ze łzami boleści Rzeź Pragi, którą znały z pieśni i powieści. Na krzyki gwałconych i mordowanych kobiet, które słychać było po drugiej stronie Wisły, gen. A. Suworow zare­ agował podobno schwytaniem dwóch indyków i żartami z tragedii, wołając: „Niech te nieboraki przynajmniej się uratują”. Jednak po bitwie przyznał, iż

straszny był przelew krwi, w wyniku którego każda piędź ziemi została po­ kryta ciałami poległych. Nie miał jed­ nak z tego tytułu żadnych skrupułów. Żołnierze wykonali zalecenia zawarte w czytanym im regulaminie wodza – „potwora”: „Gdy nieprzyjaciel ucie­ ka do miasta [...] strzelaj gwałtownie w ulice, wal żwawo [...] Wyrzynaj wroga na ulicach; jazda niech rąbie [...]. Gdy mury opanowane, bierz łupy [...]. Łup jest rzeczą świętą. Zdobędziecie obóz – wszystko twoje; zdobędziecie fortecę – wszystko twoje”. Na Pradze stosy trupów zalegały place i ulice, a krew płynęła potoka­ mi. Wisła unosiła ciała nieszczęśników, którzy szukając ratunku, potonęli w jej nurtach. Grozę tego krajobrazu po­ twierdziło wielu współczesnych, m.in. austriacki generał Kinsky von Wchi­ nitz und Tettau, pruski komisarz pro­ wiantowy Engelhard Friedrich Nufer oraz pruski oficer Johann Gottfried Seume, płk. Christofor Andrejewicz Liewen, dowódca pułku muszkieterów tulskich, i rosyjski gen. Lew Nikołaje­ wicz Engelhard.

N

ufer pisał o stosach pomordo­ wanych obojga płci, starców i niemowląt u piersi matek, o zbroczonych krwią nagich ciałach obnażonych przez żołnierzy. Według relacji współczesnych, wszędzie walały się trupy koni, psów, kotów, a nawet świń i połamane wozy, pośród których drgały jeszcze członki umierających. Miasto stało w płomie­ niach, dachy zawalały się z trzaskiem, któremu niczym echo odpowiadało przeraźliwe wycie kozaków i klątwy rozjuszonego żołdactwa. Skuszeni łat­wym zarobkiem Żydzi stali się ko­ lejnymi męczennikami. Żołnierze, pochwyciwszy swoje ofiary za nogi, tłukli ich głowami o ściany i bruk, aż trysnął mózg, by następnie podzielić się ich pieniędzmi. Na jednym z po­ dwórzy kozacy zabawiali się zabija­ niem dzieci, nadziewając je na spisy

i wrzucając do ognia. Według rela­ cji E.F. Nufera zewsząd dochodziło rzężenie umierających, krzyki mor­ dowanych i gwałconych kobiet. We­ dług Henryka Mościckiego dorastają­ cych chłopców chwytano, by wywieźć ich w głąb Rosji i tam wychować na wrogów własnej ojczyzny, zakonnice w klasztorze bernardynek zgwałco­ no, a ponadto zarżnięto dziewiętna­ stu bernardynów i siedmiu kalekich starców, przebywających w klasztorze.

Ostatnia droga. Z Kozielska do Katynia ZBIORY JÓZEFY BOGDANOWICZOWEJ

W pamięci płk. Ch. A. Liewena prze­ trwał obraz grenadiera, który w lewej ręce trzymał karabin i każdego napot­ kanego Polaka nadziewał na bagnet, a rannym „ciosem łaski” rozbijał głowy siekierą, którą trzymał w prawej dłoni. Gen. Lew Nikołajewicz Engelhard wi­ dział na brzegu Wisły zabitych i umie­ rających ludzi różnego stanu. Wszę­ dzie zalegały stosy martwych żołnierzy, cywilów, Żydów, księży, zakonników, kobiet i dzieci. Wstrząśnięty rzezią uznał, iż podczas walki człowiek nie tylko nie czuje w sobie żadnej litości, ale się jeszcze „rozzwierzęca”. Niemniej morderstwa po bitwie – według jego osądu – to hańba. Innego zdania był Stalin. W mar­ cu 1940 r., gdy rozstrzygnęły się losy polskich jeńców, osobiście zatwierdził scenariusz autorstwa Jurija Grebne­ ra i Mikołaja Rawicza do filmu Generał Suworow, reżyserowanego przez Wsiewołoda Pudowkina, z Mikołajem Czerkasowem w roli głównej. Jego pre­ miera odbyła się 23 I 1941 r. Film roz­ poczynał się od sceny, gdy przed gen. Suworowem meldują się jego oficero­ wie obwieszczając, iż w pień wycięli wszystkich jeńców! Na co A. Suworow odpowiada z uśmiechem: „I dobrze zrobiliście. Niewyrąbany las odrasta”. Analogia nasuwa się sama.

kołami demokratycznymi, od których otrzymywał zakazaną w Rosji literatu­ rę emigracyjną, zwłaszcza Mickiewi­ cza i Lelewela. Polska myśl rewolucyj­ no-demokratyczna, literatura rosyjska, z którą zaznajamiał się w Petersburgu, ruchy rewolucyjne w Europie, sytuacja

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

Szewczenko przytaczał slogan rekla­ mowy Wileńskiej Szkoły Malarskiej, którą kierował spolszczony Turek czy Ormianin, energiczny i ruchliwy, choć starszy już malarz, Jan Rustem: „Jan Ru­ stem maluje z gustem!”. Może to świad­ czyć, że uczęszczał na zajęcia w jego szkole malarskiej. W 1830 r. dzięki żonie Engelhardta, której towarzyszył jako „kozaczek”, trafił również do pra­ cowni Giovanniego Battisty Lampiego syna, który przebywał w Wilnie od zi­ my do wiosny 1830 r. Dzięki tym wi­ leńskim doświadczeniom przyswoił sobie technikę malarską, co przydało mu się w przyszłości. Z okresu wileń­

ŹRÓDŁO: POLSKIPETERSBURG.PL

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

KURIER·ŚL ĄSKI

Karł Pawłowicz Briułłow

własnego, zniewolonego kraju legły u podstaw jego ówczesnych poglądów społeczno-politycznych. Być może dlatego wyzwolony z poddaństwa z inicjatywy rosyjskich kręgów dworskich w Petersburgu i ufor­ mowany artystycznie pod wielkoruskim autorytetem Briułłowa, nie poszedł jed­ nak Szewczenko drogą swoich poprzed­ ników w literaturze ukraińskiej. Mimo starań czynników oficjalnych niższego szczebla, by pozyskać młodego, utalen­ towanego i inteligentnego malarza dla dalszego asymilowania środowisk ukra­ ińskich i wciągania ich w tryby polityki caratu, zachował świadomość swego pochodzenia i ukraińskości. W tym cza­ sie dzięki talentom i inteligencji wielu jego rodaków robiło zawrotne kariery urzędnicze, wyrzekając się często swojej ukraińskości i zacierając ślady pogardza­ nego przez Wielkorusów „chachłackie­ go” pochodzenia. Jednak Szewczenko, chłopski syn, pastuch gromadzki, wyku­ piony z poddaństwa kozaczek domowy, zachował godność osobistą, przywiąza­ nie do swojego ludu, a w rezultacie nie tylko świadomość odrębnej od Rosjan narodowości, ale i – w ówczesnych wa­ runkach – postawę rewolucyjną. K Cdn.

W

dziele zagłady Sowieci mieli doskonałych wspól­ ników. Komunistycznych filii Katynia można doszukiwać się także w niemieckich obozach, m.in. w Auschwitz i Buchenwaldzie, gdzie sympatycy J. Stalina, nawet jako więź­ niowie, likwidowali polskich faszystów, tj. sanacyjnych oficerów. 10 III 1943 r. z KL Auschwitz wysłano do Buchenwal­ du na zatracenie 1000 Polaków, ludzi młodych – oficerów z kręgu rotmistrza Witolda Pileckiego i grupę harcerzy. Miał zająć się nimi SS-Obersturmführer dr Waldemar Hoven (1903–1948), na­ czelny lekarz obozowy. Swoje ofiary uśmiercał zastrzykiem z fenolu. Po­ laków próbowali osłaniać: funkcyjny Buchenwaldu, kpt. Friedrich Wolff, były sekretarz kanclerza Austrii Schuschnin­ ga, oraz przebywający tam Ślązacy, po­ wstańcy oraz harcerze: Kachel, Gorzoł­ ka i Kwoczek. Ślązacy dokooptowali do swojego Komitetu Koleżeńskiego „zugangów z Auschwitz”, przyjęli na­ zwę Komitetu Polskiego i przystąpili do tworzenia w obozie grup harcerskich. Natomiast funkcyjni komuniści eli­ minowali bezpardonowo oświęcimia­ ków w kamieniołomach lub kierowali ich do gabinetu zabiegowego dr. W. Hovena. Główny pielęgniarz szpitala, Helmuth Thieman, akcję wykańczania uzasadniał wyimaginowanym preteks­ tem: „W Oświęcimiu faszyści polscy pomagają w mordowaniu Żydów”. Wy­ powiedź jego kończyła się konkluzją – więc tu, w Buchenwaldzie, są zasko­ czeni, że muszą ginąć w faszystowskim obozie. Z kolei inny czerwony obozowy prominent, niejaki Horst, nie tylko, jak pisze Bohdan Urbankowski (na podstawie relacji Konstantego Piekar­ skiego), potępiał Polaków za to, że we wrześniu 1939 r. ośmielili się stawiać opór Armii Czerwonej, lecz pochwalał zbrodnię katyńską: „Wszyscy polscy oficerowie są wrogami proletariatu! Wszyscy byli indoktrynowani do walki z komunizmem i socjalizmem. Żaden z nich nie może być reedukowany do pracy dla dobra ojczyzny! Są zdecydo­ wanie kontrrewolucyjnym elementem antysocjalistycznym, który musi być zniszczony […] Zadaniem Sowietów jest uwolnienie [Polski – Z.J.] od fa­ szystów i zbudowanie prawdziwego społe­czeństwa socjalistycznego”. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

12

KURIER·ŚL ĄSKI

N

ależy podkreślić wspaniałą po­ stawę mieszkańców Gierałto­ wic. Zdumiewa ich zdyscypli­ nowanie, by kibicować bezpiecznie, bez narażania siebie i zawodników. Przypomnijmy, iż tegoroczny wy­ ścig, w którym zawodnicy mają do po­ konania 1060 km, to nie tylko sportowe emocje, ale znaczący jubileusz, nawią­ zuje bowiem do stulecia Polskiego Ko­ mitetu Olimpijskiego. Śląsk to historia i symbole. Na trasie trzeciego etapu pojawił się obiekt, który jest nam szcze­ gólnie bliski: Stadion Śląski w Chorzo­ wie. Meta będzie w Zabrzu – mieście wielkiego przemysłu, nauki i kultury.

P

rzed ubiegłorocznymi wakac­ jami portal Nauka w Polsce informował, że „Naukowcy ułatwią nawet wyjście z plaży”, co winno skutkować wzrostem pod­ upadającego niestety prestiżu polskich naukowców. Po wdrożeniu programu 500+ polskie plaże zapełniają się ro­ dzinami i wynalazek, który ułatwi im wychodzenie z plaży, winien być po­ witany z entuzjazmem, a reforma Go­ wina – nieraz krytykowana – zyskać jednak zwolenników. Przecież ma ona stymulować innowacje, pod względem których wciąż pozostajemy w ogonie Europy. Kiedy Gowin w swej reformie przeforsował doktoraty wdrożeniowe, zespół absolwentów Uniwersytetu Śląs­ kiego, Politechniki Śląskiej oraz Aka­ demii Górniczo-Hutniczej w Krakowie podjął się innowacyjnego wyzwania na rzecz efektywnego rozwoju, projektu­ jąc urządzenie do czyszczenia stóp dla osób opuszczających plaże. Rozwiąza­ nie już opatentowano. Czyli sukces.

Innowacyjne odpiaszczanie stóp w ramach doktoratów wdrożeniowych Jak wiadomo, nasze plaże są piasz­ czyste, mimo długotrwałego pano­ wania komunizmu, który jest takim systemem, że i pustynie (a także pla­ że) może ogołocić z piasku, jak nas uczył nieoceniony Jan Pietrzak (mimo, że nie profesor, a nawet nie doktor). Nam się udało, na naszych plażach piasek jeszcze jest (choć nie zawsze czysty) i może dlatego wielu (także profesorów) uważa, że czego jak cze­ go, ale komunizmu to u nas nie było. Jasne, jakby był, to piasku na plażach byśmy przecież nie mieli. Ale skoro piasek jest, a my na plaże wchodzimy, to nasze stopy mogą się nim oblepić, co, rzecz jasna, w życiu pozaplażowym bywa niewygodne. W PRL-u wielu plażowiczów oczyszczało stopy z piasku ręcznie, szczególnie ci, którym sylwetka umoż­ liwiała schylanie się. Ale wzrost dobro­ bytu w III RP spowodował, że wielu plażowiczów nosi brzuchy opadające aż do stóp i schylić się tak nisko nie mają szans, a sam brzuch ich nie wy­ czyści. Gdzieniegdzie stosowano zatem urządzenia wykorzystujące strumień wody pod ciśnieniem, którym nawet największe grubasy są w stanie obmyć swoje stopy po opuszczeniu plaży.

FOT. WIKIPEDIA

Śląsk po raz kolejny został wytypowany do zorganizowania tej wspaniałej imprezy. Aż cztery etapy z siedmiu zaplanowanych odbędą się na naszej ziemi. Ten zaszczyt nie wziął się znikąd. Świetna organizacja, ciekawe tereny, a także doskonała postawa kibiców to chyba podstawowe atuty, które zdecydowały o podjęciu takiej decyzji przez organizatorów.

VI Tour de Pologne – śląskie etapy Tadeusz Puchałka

Następny etap to trasa Jaworzno–Ko­ cierz i kolejny symbol, bowiem zmaga­ nia kolarzy na tym odcinku będą prze­ biegać pod hasłem rocznicy powstań śląskich. Trasa Knurów–Gierałtowice (7 km) to dla mieszkańców fura spor­ towych emocji. Trzeci etap to 150,5 km. W tym czasie plejada największych gwiazd kolarstwa przemknęła ku naszej radości malowniczymi terenami gminy Pilchowice, Knurowa oraz Gierałto­ wic, a dalej ulicami dzielnicy Zabrza – Makoszowy, by u stóp korony sta­ dionu Górnika Zabrze zakończyć dla nas bardzo ważny z wielu powodów ten etap wyścigu.

Siedem kilometrów... Zaledwie kilka minut i niestety po wielkich emocjach pozostaną tylko wspomnienia. Okazu­ je się jednak, że kolarstwo to nie tylko rowery, ogromny ludzki wysiłek i sza­ lone emocje. Wielki sportowy show na terenie Knurowa i Gierałtowic rozpo­ czął się bowiem na długo przed zapla­ nowanym przejazdem kolarzy. Już od kilku dni tematem rozmów w pracy, na spacerze czy przy kuflu piwa po szych­ cie jest kolarstwo. Śląsk żyje sportem od lat, a rowery, żużel i piłka nożna to dy­ scypliny, które królowały u nas od nie­ pamiętnych czasów. W Gierałtowicach na krótko przed „godziną 0” na ulice

wyległy tłumy kibiców. Było jak zawsze kolorowo i zabawnie. Kolarze dosłownie przemknęli ulicą Dworcową i skierowali się do Gierałtowic. To był szybki, bardzo szybki odcinek trasy. W Gierałtowicach było o wiele trudniej. Ostry zakręt zmusił peleton do zmniejszenia szalonego tem­ pa. Podobnie było w dalszej części ulicy ks. Władysława Roboty. Nie ukrywajmy, była to gratka dla amatorów dobrych zdjęć, bo teren ciekawy i tempo nieco wolniejsze. W okolicach skrzyżowania u zbiegu ulic Ks. W. Roboty i Korfantego aktywni byli reprezentanci Polski. Za­ wodnicy kilkusetmetrowym odcinkiem ul. Korfantego dojechali do skrzyżowania

i pomknęli w kierunku Przyszowic. Do Zabrza zostało im około 15 km, co spra­ wiło, że już w Gierałtowicach na trasie robiło się nerwowo. I pojawiła się kolej­ na okazja do dobrych zdjęć, bowiem jest to trudny technicznie odcinek. Na tym kończy się nasza krótka relacja z sied­ miokilometrowej trasy, wycinka całości liczącej prawie 1100 km. Niewątpliwie dla miasta Knurowa, gminy Pilchowice czy gminy Gierałto­ wice jest ogromnym zaszczytem stać się choć na krótką chwilę gospodarzem tak wielkiej imprezy, dla mieszkańców zaś to kolejna okazja do przeżywania wielkich emocji i dobrej zabawy. Bo

kolarstwo ma duszę i nie­powtarzalny klimat… K P.S. Jak donosi Interia Sport, w Rybni­ ku doszło do tragicznego w skutkach wypadku na 48. kilometrze wyścigu. Śmierć poniósł w wyniku odniesio­ nych obrażeń 22-letni kolarz belgijski grupy Lotto, Soudal Bjorg Lambrecht. Łączymy się w bólu z jego bliskimi. Je­ steśmy zdruzgotani. To chyba jedyne właściwe określenie sytuacji, do której doszło na ulicach Rybnika. Straszne, kiedy z euforii trzeba przejść do tak tragicznej rzeczywistości. Składamy szczere kondolencje rodzinie i przy­ jaciołom tego młodego sportowca.

„Rozwiązanie to jest jednak nie­ ekologiczne i kosztochłonne, wiąże się bowiem ze znacznym zużyciem czystej wody, wymaga też zastosowania odpo­ wiedniej infrastruktury doprowadzają­ cej ją do urządzenia” – tak krytycznie oceniają istniejący przez lata stan rze­ czy naukowcy, którzy zaprojektowali innowacyjny wynalazek – urządzenie, w którym „niskociśnieniowy strumień powietrza dokładnie oczyści stopy pla­ żowiczów z piasku oraz innych zanie­ czyszczeń”. I dalej: „Urządzenie składa się z po­ destu z wbudowaną komorą czyszczenia oraz siedziskiem ułatwiającym wykona­ nie czynności przez osobę korzystającą z tego rozwiązania. Komora czyszczenia wyposażona jest w zestaw co najmniej sześciu dysz zasilanych niskociśnienio­ wym strumieniem powietrza i zakoń­ czonych silikonowymi fibrylami ułat­ wiającymi oczyszczanie stóp”. Jak widać, technologicznie urządze­ nie jest bez zarzutu, a siedzisko niezbęd­ ne dla czyszczącego stopy umożliwia ich oczyszczenie nawet przez grubasów mających problemy z pochylaniem się nad swoim poplażowym losem. Zalety opatentowanego urządzenia podnosiła także „Gazeta Lekarska”, jako że „umoż­ liwi także dezynfekcję stóp osób prze­ bywających np. na basenie”. Urządze­ nie jest jednak spore, więc niezbędna jest przyczepa do samochodu, ale tych przynajmniej już nie trzeba innowacyj­ nie wynajdywać. Korzyści z wynalaz­ ku poplażowego urządzenia winny być wszechstronne. Bo i plażowicze będą mogli wrócić z plaż bez piasku na sto­ pach, więc nic nie będzie ich uwiera­ ło w życiu miejskim, a i wynalazcy po odniesionym sukcesie mogą liczyć po wakacjach na wręczenie im wdrożenio­ wych doktoratów, które ministerstwo niewątpliwie im przygotuje, jak tylko sobie stopy oczyści z piasku. Korzyść dla uczelni będzie też znaczna, bo krzywa doktorska im wzrośnie i utrzymają, a na­ wet podniosą swoje kategorie mierzo­ ne ilością stopni i tytułów naukowych, wdrożeniowych w szczególności. Niestety podczas krótkiej wizyty na plaży w roku ubiegłym i w tym nie zauważyłem ani jednego takiego urzą­ dzenia na polskich plażach. Sądziłem, że ze względu na doniosłość wynalazku może takie urządzenia zostaną zasto­ sowane na innych plażach – niekiedy także piaszczystych – bardziej postępo­ wych krajów Wspólnoty Europejskiej. W końcu kooperacja wspólnotowa jest coraz lepsza.

Wakacje się kończą i czas na innowacyjne refleksje nad spędzaniem wolnego czasu; rzecz jasna, także nad wprowadzeniem w życie wynalazków naszych akademików.

bo chodzenie, i to pod górę, służy zdro­ wiu, także psychicznemu. Stąd takie po­ mysły, jak naszym „gondolowym” uczo­ nym im do głów nie przychodzą. Co prawda w alpejskim mieście, ja­ kim jest francuskie Grenoble, funkcjo­ nuje gondola wożąca turystów na wy­ niesioną nad miastem Bastylię, z której rozciąga się piękna panorama miasta i otaczających gór, ale jakoś studenci nie są nią transportowani na sale wykła­ dowe Instytutu Dolomieu, nad którym ta gondola przewozi turystów. Studen­ ci wchodzą stromą drogą do swojej uczelni. Kiedy przed laty siedziałem w bibliotece tego instytutu, gondola przesuwała się w górę niemal nad mo­ ją głową, ale żaden student z niej nie wysiadał, bo nawet nie zainstalowano tam przystanku, aby ułatwić studen­ tom zdobywanie wiedzy akademickiej. Ciekawe, że ta wiedza jest jednak na wyższym poziomie niż naszych projek­ tantów gondoli na terenach płaskich.

jest jeszcze parę kilometrów i z tego miejsca nawet kopca nie widać. To tak jakby na szlaku zabytków Krako­ wa umieścić tablicę o Wawelu np. przy Hali Targowej albo tablicę o Collegium Maius przy Nowym Kleparzu (oczy­ wiście bez podania, jak tam trafić!). Parę lat temu wybrałem się piękną trasą rowerową wzdłuż Wisły do Tyńca i tam przypadkowo w gęstych zaroś­ lach odkryłem kolejne stanowisko tego szlaku. Czemu miała służyć taka tabli­ ca niemal ukryta w gęstych krzakach? Czyżby twórcy szlaku wstydzili się tego, co zrobili? A może bawili się z turysta­ mi w harcerskie podchody? Nie widać jednak, aby wyznaczyli jakąś nagrodę za odnalezienie kolejnych tablic. To wy­ gląda na jakąś nową formę zabawy. Ale czemu prowadzoną na koszt podatnika? Tablicy tej już nie ma, bo przy powo­ dzi zniosły ją wody Wisły, ale kto o mini­ malnej choćby wiedzy geologicznej (czy chociażby zdrowym rozsądku) nad samą Wisłą taką tablicę umieszcza? Tam się przecież prowadziło zajęcia z początku­ jącymi studentami geologii, aby pokazać, jakie są skutki działania erozji wodnej. No cóż. Jaki jest cel takiego punk­ tu geoturystycznego? Ano może taki, żeby podatnicy mogli się przekonać, jak marnotrawi się grosz publiczny. Na naukę – jak słyszymy – pieniędzy nie ma! Bo jak pieniądze przeznaczo­ ne na naukę wyrzucimy w błoto (w las, w krzaki), to nie może ich być, a żaden kraj nie ma tyle pieniędzy, aby zapełnić kieszenie takich naukowców. Polscy podatnicy – tym bardziej. I co zrobić, aby szlag człowieka nie trafił po takich wynalazkach/takich szlakach naszych biednych, wysoce uty­ tułowanych naukowców? Z geoturystyki w Polsce żyją chyba tylko ci, którzy prowadzą takie studia na polskich uczelniach i realizują ta­ kie geoturystyczne projekty. Niestety polskie środowisko akademickie wo­ bec takich patologii milczy, odważnie chowa głowy w piasek i nie zanosi się na to, aby naukowcy dokonali inno­ wacyjnego wynalazku urządzenia do wyciągania głów akademickich z pia­ sku i wdrożyli go w życie. A bez takie­ go wynalazku trudno sobie wyobrazić, aby coś się zmieniło w polskim życiu akademickim na lepsze. K P.S. Ja w każdym razie naszym inno­ wacyjnym akademikom w ramach sa­ mopomocy akademickiej oferuję za­ opatrzenie się w piątą klepkę (kiedyś taką odnalazłem na moich szlakach wakacyjnych)…

Jak wychodzić z plaży czyli innowacyjne wynalazki polskich naukowców Józef Wieczorek

Kilka godzin w tym roku prze­ bywałem na jednej z plaż włoskich, także piaszczystej, bo mimo okreso­ wego zauroczenia postępową ideolo­ gią niemałej części Włochów, komu­ nizmu w tym kraju nie zainstalowano i piasku na przedpolu Apeninów, na brzegach adriatyckich nie brakuje. Piasek ten, podobnie jak piasek plaż bałtyckich, przyczepia się do nóg, ale stosowania polskiego wynalazku do ich odpiaszczenia nie zauważyłem. Ludziska po prostu obmywają no­ gi wodą z zainstalowanych kranów plażowych i udają się na ulubioną pizzę czy kawę. Może coś się w tym zakresie zmie­ ni, bo jeden z Włochów opatentował znakomity wynalazek – przyklejane podeszwy (nakładki „NakeFit”), które chronią stopy od zapiaszczenia i ura­ zów (można je stosować także na pla­ żach kamienistych). Mają one coraz więcej fanów na całym świecie. Aby je zastosować indywidualnie, nieza­ leżnie od infrastruktury plażowej, nie potrzeba mieć przyczepy do samocho­ du – wys­tarczy ręczna torebka czy ple­ cak plażowy. Jest jednak jeden manka­ ment – taki włoski wynalazca, mimo że wynalazek jest wdrażany, i to na ca­ łym świecie, nie ma szans na doktorat wdrożeniowy. W tej tytularnej dziedzi­ nie, nawet jak wdrożenia brak, bijemy Włochów na głowę! Mimo to włoskie uczelnie, niekiedy z małych miasteczek, choć nie są potentatami naukowymi, to w rankingach międzynarodowych biją na głowę nasze uczelnie, i to te najlepsze. Czy ktoś z tego wyciągnie jakieś zasadne wnioski? Póki co refor­ ma jest – refleksji brak.

Gondolą na salę wykładową? Po wakacjach należałoby też refleksyjnie zwrócić uwagę na innowacyjny – przed paroma laty, w czasach rektora Ryszarda Tadeusiewicza – pomysł budowy w Kra­ kowie kolejki gondolowej z miastecz­ ka akademickiego na AGH, który nie wiadomo dlaczego do tej pory nie zo­ stał zrealizowany, może ze względu na brak – wówczas – kategorii doktoratów wdrożeniowych. Ani chybi skutkuje to zmniejszoną frekwencją studentów na wykładach. Ci, mimo osłabienia życiem akademickim, muszą się przemieszczać pieszo po płaskim terenie, i to nawet ja­ kieś kilkaset metrów, a może i kilometr, aby dotrzeć na wykłady, co wielu niewąt­ pliwie zniechęca. Gdyby tak gondola ich dostarczała prosto z akademika (najlepiej z samego pokoju) na salę wykładową, fre­ kwencja by znacznie wzrosła, a i ochota do innowacyjnych wynalazków także. Taki pomysł zyskał sympatyków, o czym słyszałem nawet przed ostatnimi wybo­ rami lokalnymi. Fakt, że to pomysł inno­ wacyjny, zapewniający projektodawcom utrzymanie się na biednych uczelniach finansowanych z kieszeni podatnika, któ­ ry nie ma co jednak liczyć na polepsze­ nie swojego bytu po takich projektach naszych naukowców. Ciekawe, że np. w miasteczkach włoskich, także akademickich, takich jak Urbino czy Asyż, mimo że usytuowa­ nych na terenach spadzistych (Apeniny), a nie równinnych, jakoś nie zaprojek­ towano gondoli jako środka transportu i ludziska, nawet w wieku podeszłym, przemieszczają się często pod górę, za­ chowując tym samym dobrą kondycję,

Na takim szlaku szlag człowieka może trafić Ale to nie koniec wynalazków naszych biednych naukowców. Przed kilku laty naukowcy AGH opracowali innowacyj­ ny Małopolski Szlak Geoturystyczny sponsorowany przez Ministerstwo Gos­ podarki. Innowacyjny, bo różni się od innych szlaków tym, że nie wiadomo, którędy ten szlak prowadzi, gdzie się zaczyna, dokąd zmierza i jak odszukać planowo jego kolejne punkty. Na wielu tablicach informacyjnych o szlaku, na które przypadkowo trafiałem w róż­ nych miejscach Małopolski – czy to na jakimś szczycie, czy w jakiejś kępie drzew, czy na miejskim deptaku – ta­ kich, wydawałoby się podstawowych informacji, nie ma! Idzie sobie człowiek grzbietem górskim, lasem, czasem doli­ ną, czasem miejskim deptakiem i włazi przypadkiem na jakąś kolorową tablicę informującą, że to szlak, i to geotury­ styczny, który winien nam przybliżyć jakąś ciekawą wiedzę. Jakoś twórcy tego innowacyjnego szlaku nie wzięli nawet pod uwagę, że jak to jest szlak, to na tablicach trzeba pokazywać skąd i do­ kąd prowadzi, bo kogoś zainteresowa­ nego na takim szlaku może szlag trafić. A jak się mają objaśnienia na tabli­ cach do otaczającej rzeczywistości? Np. na tablicy tego szlaku usytuowanej przy drodze, zaraz za Kopcem Kościuszki w Krakowie, mamy objaśnienia o geo­ logii bloku Sowińca, ale do Sowińca (kopiec Marszałka Józefa Piłsudskiego)

FOT. MATTHEW WHEELER ON UNSPLASH

K

ultura w Pilchowicach nie wyjechała na wakacje, a pilchowiczanie „dole­ wają oliwy do ognia”, co sprawiło, że w zacisznej miejscowości zrobiło się w piąt­ kowy wieczór 5 lipca głośno i tanecznie. Od dawno wiadomo, że uliczne spektakle dobrze się przyjmują wśród społeczności wielkich miast (mam na myśli te wydarzenia, które mają w sobie odpowiednią dawkę właściwie rozumianej kultury). Dobry pomysł jest gwarantem dobrej za­ bawy, a ruchu nigdy za wiele. Jak się okazuje, dobrze i zdrowo można się bawić dosłownie wszędzie, a już na pewno wtedy, kiedy ulicz­ ną zabawą będzie kierował dobry instruktor. Adam Foks prowadzi Szkołę Tańca w Żo­ rach. Tym razem mistrz pojawił się ze swoim programem na „aktywnym piątku” w Pilcho­ wicach i od razu zrobiło się ciekawie. Mó­ wi się, że taniec to dobry sposób ćwiczenia

pamięci i wiele w tym prawdy, a skoro tak, to ten sposób aktywnego spędzania czasu po­ winien być szczególnie pomocny seniorom, jednak towarzysząca programowi muzyka

Wystarczy naśladować wprawne ruchy instruktora, by po chwili poruszać się jak dobrze zaprogramowana maszyna. Piątkowe spotkanie było pierwszą lekcją square dan-

„Jeszcze coś potrafię, jeszcze na coś mnie stać!” Często ten tylko potrafi to zrozumieć, komu jeszcze przed chwilą trudno było przejść z pokoju do pokoju. Tymczasem nagle w tań­

Pilchowice tańczą square dance Tadeusz Puchałka country i niezwykle dynamiczne kroki wspo­ mnianego gatunku tańca są dobrze przyjmo­ wane także przez ludzi młodych. Ludzie starsi, ćwicząc w ten sposób swoją pamięć, potrafią zapomnieć o sporej ilości minionych wiosen, młodzież zaś, poddając się żywiołowym ryt­ mom, nadaje często spektaklowi ulicznemu wiele swoistego kolorytu.

ce, na której uczestnicy opanowali 6 pod­ stawowych figur (w planie są jeszcze dwie lekcje i możliwość poznania w tym czasie kolejnych 16 figur). Square dance to fajna zabawa, a połączona z łatwo przyswajalny­ mi rytmami daje uczestnikom mnóstwo zadowolenia, ale też poczucia wartości, co nie jest bez znaczenia.

cu ubywa lat i stajemy się aktorami ulicznego tanecznego spektaklu. Ten wspaniały pomysł i podobnej wartości lekcja mogły zostać zreali­ zowane dzięki Stowarzyszeniu Pilchowiczanie Pilchowiczanom, Annie Surdel i współpra­ cy Gminnego Ośrodka Kultury w Pilchowi­ cach. Polecamy każdemu ten rodzaj spędzania wolnego czasu, który, jak widać na zdjęciach,

nie jest obcy nawet niewielkim górnośląskim miejscowościom. Tradycyjnie po plenerowej lekcji odbyła się biesiada, na której życzenia urodzinowe złożyliśmy paniom Janinie Skopek, Ilzie Hej­ nie oraz panu Marianowi Kapolowi. K PS Świat ogarnięty jest dziś wielką polityką... Ba, można z całą pewnością zauważyć jej mę­ czący przesyt. Czy zatem opisywanie lokal­ nych wydarzeń ma w dobie zachłystywania się politycznymi rozgrywkami jakiekolwiek znaczenie? Uważam, że właśnie dlatego po­ winno się ukazywać możliwości korzystania z dobrodziejstw życia w nieco inny, do nie­ dawna uważany za normę, sposób spędzania czasu. Życie jest piękne, nawet gdy w okno zagląda jesień życia! Trzeba tylko odbierać jego piękno we właściwy – zwyczajnie ludzki sposób.




Nr 63

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Wrzesień · 2O19 W

n u m e r z e

Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu Próba opowiedzenia II wojny światowej z perspektywy nie­ istniejącego everymana ma w sobie coś nieludzkiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii. Przyjęcie wspól­ nego mianownika dla losu lu­ dzi po obu stronach frontu niej jest podejściem właściwym – stwierdza Henryk Krzyża­ nowski.

Jolanta Hajdasz

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

Z Jadwigą Emilewicz – minister przedsiębiorczości i technologii, „jedynką” PiS z Poznania w wyborach parlamentarnych 2019 – rozmawia Jolanta Hajdasz.

Chcę być ambasadorem Poznania

Pani wystąpienie na konwencji wy­ borczej Prawa i Sprawiedliwości w Poznaniu zostało bardzo dobrze przyjęte przez zebranych. Oklaski­ wali wystąpienie prezesa Jarosła­ wa Kaczyńskiego i Pani z porówny­ walną siłą. Dziękuję, taka ocena to dla mnie wy­ różnienie. Ale między pochwałami pojawiła się także obawa, że zaraz po wybo­ rach zdradzi Pani i Poznań, i poz­ naniaków, bo przecież jest Pani z Krakowa… Nie, nic takiego się nie stanie. Traktuję swoje zobowiązania wyborcze długo­ terminowo i jeśli poznaniacy zechcą mi zaufać i zagłosują na mnie i na pro­ gram Zjednoczonej Prawicy, to obiecu­ ję, iż będę przez długi czas realizować tę misję, którą postawiłam sobie jako cel główny – chcę być ambasadorem Poznania, jego interesów w stolicy. Dlaczego Poznań potrzebuje takie­ go ambasadora? Choćby po to, by zrealizować kilka ważnych i dużych inwestycji gospo­ darczych, których przez lata tu nie było. Pozornie w Poznaniu żyje się całkiem nieźle, jak patrzymy na dane makro­ ekonomiczne, to widzimy, że dochód PKB na jednego mieszkańca jest jed­ nym z najwyższych w Polsce, a w stolicy Wielkopolski, czy szerzej – w powiecie poznańskim – nie ma problemów ze znalezieniem pracy. Tu jest silne śro­ dowisko akademickie, czyli zaplecze intelektualne dla realizacji śmiałych po­ mysłów gospodarczych, ale… no właś­ nie, jest ale, o którym w rozmowach ze mną mówią nie tylko profesorowie i pracownicy środowisk akademickich czy nauczyciele, ale przede wszystkim zwykli mieszkańcy Poznania, spotyka­ ni przeze mnie na ulicach, w sklepach czy na rynkach. Co mają na myśli ci, którzy mówią: w Poznaniu, jest dobrze, ale…? Dobrym uzasadnieniem tego, iż Pozna­ niowi brakuje dziś dobrego ambasado­ ra, jest cytat z wystąpienia posła Rafała Grupińskiego pochodzącego z partii, która od kilku kadencji rządzi Pozna­ niem, a który pytany ostatnio przez dziennikarza o program jego partii, odpowiedział wprost: „my nie musimy mieć programu”. Ten brak programu rządzących Poznaniem i Wielkopol­ ską to odpowiedź na pytanie, dlaczego w Poznaniu nie zrealizowano żadnej dużej, ważnej inwestycji; dlaczego na­ dal nie ma tu nowoczesnego szpitala uniwersyteckiego; dlaczego dworzec kolejowy nie jest rozbudowywany, co odczuwają wszyscy przyjeżdżający do Poznania pociągami; dlaczego nie ma hali widowiskowej na miarę potrzeb

2

Zginął, bo był dziennikarzem

wielkiego miasta, w której jednorazo­ wo może się spotkać nawet 10 tysięcy osób. Ale jeśli prezydent miasta mówi, że taka hala jest niepotrzebna, bo jak ktoś chce jechać na duży koncert rocko­ wy czy inne wydarzenie kulturalne, to może przecież polecieć do Berlina, to ja jestem z tymi, którym to nie odpo­ wiada. Bo my nie chcemy jeździć na koncerty do Berlina, tylko chcemy na nie chodzić także w naszych miastach. Nie mam wątpliwości, że ambasador, który będzie skutecznie walczył o takie sprawy, przyda się Poznaniowi i jego mieszkańcom. Patrząc na wyniki Prawa i Sprawied­ liwości w kilku ostatnich wyborach w Poznaniu, czeka Panią spore wyzwanie. Po tych pierwszych tygodniach kampa­ nii wyborczej mam poczucie koniecz­ ności realizacji zadania wykraczające­ go poza horyzont wyborów. Widzę tu potrze­bę budowania dużego środowis­ ka zabiegającego odważnie o popar­ cie dla naszego programu. Właściwie trudno sobie wyobrazić lepsze miejs­ ce w Polsce niż Poznań dla realizacji programu, który wyrósł z wartości konserwatywnych, rodzinnych, które jakby się tu gdzieś zagubiły. My mamy dobry program tworzenia nowoczesne­ go państwa, nowoczesnej gospodarki, który łączy się z poszanowaniem war­ tości tradycyjnych, a to są rzeczy, które poznaniakom z pewnością są bliskie. Dlatego chciałabym ten Poznań „odwo­ jować”. To jest taki mój długotermino­ wy cel. Chciałabym do naszego progra­ mu przekonać studentów i środowisko akademickie, ludzi młodych. Myślę, że przyda się tu moje doświadczenie har­ cerskie, bo jestem instruktorką ZHR, a w przeszłości zakładałam Klub Jagiel­ loński. Te doświadczenia chciałabym przenieść na grunt poznański i budo­ wać silne poparcie dla naszego obozu. Jak zamierza Pani to osiągnąć? Sformułowałam pięć najważniejszych zadań, które powinny być zrealizowa­ ne w nadchodzącej kadencji. Pierwsze brzmi „Poznań stolicą przedsiębior­ czości”. Uczymy się przecież z pod­ ręczników, że Poznań jest kolebką przedsiębiorczości, że tutaj jest zare­ jestrowanych najwięcej w Polsce jed­ noosobowych działalności gospodar­ czych, ale jednak czegoś brakuje. To nie Poznań jest centrum finansowym Pols­ ki. Biorąc jednak pod uwagę potencjał,

który jest w mieście, zarówno ten po­ tencjał akademicki, jak i ten tradycyj­ ny, przekazywany z pokolenia na po­ kolenie, tutaj wiele może się zmienić. Moja propozycja wiąże się z progra­ mem deglomeracji, czyli przenoszenia instytucji. centralnych z Warszawy do innych miast. Zamierzam przyjrzeć się Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, która obecnie podlega kierowanemu przeze mnie ministerstwu, i zastano­ wić się, które z jej zadań mogłyby być przeniesione do Poznania. To jest moja deklaracja, którą składam publicznie. W takim razie trzymamy za słowo. Co jeszcze? Drugi punkt programu brzmi „Poznań na miarę naszych ambicji”. To przede wszystkim budowa centrum widowis­ kowo-koncertowego, tak by można by­ ło realizować w tym miejscu przed­ sięwzięcia kulturalne, które gromadzą więcej niż 10 000 uczestników, a takiego miejsca dzisiaj w Poznaniu nie ma. To także rozbudowa szpitala uniwersytec­ kiego, który pozwoli realizować usługi medyczne na najwyższym poziomie. I jeszcze jedna bardzo ważna dla mnie sprawa, bo zajmuję się nią w rzą­ dzie od trzech lat, a hasłowo nazywa się to „Poznań wolny od smogu”. Poznań jest na liście najbardziej zanieczysz­ czonych miast w Polsce. Wiadomo, że jego źródłem są piece opalane byle ja­ kim opałem i smog komunikacyjny. Oferujemy mieszkańcom spółdzielni mieszkaniowych tani i czysty prąd z ba­ terii fotowoltaicznych montowanych na dachach bloków, bo za sprawą noweli­ zacji prawa o odnawialnych źródłach energii to jest już dziś możliwe. Z dru­ giej strony, będziemy dokładnie badać stan powietrza w Poznaniu i w powiecie poznańskim i dlatego zamierzamy zain­ stalować tu znacznie więcej czujników jakości powietrza, bo wiemy, że ta wie­ dza jest niezbędna. Kolejna propozycja dotyczy transportu. Niekończące się remonty torów ko­ lejowych, chyba najdroższa w Eu­ ropie autostrada prowadząca do stolicy regionu to faktycznie wiel­ ki problem u nas. Stąd kolejny punkt programu: „Poznań na dobrej drodze”, czyli konieczność dokończenia inwestycji – i kolejowych, i drogowych. Myślę przede wszystkim o S11, o kierunku w stronę morza, który jest tak ważny dla mieszkańców nie tyl­ ko ze względów biznesowych, ale także

turystycznych. Póki co, po tylu latach remontów „nawet pendolino się u nas nie zatrzymuje”, jak śmieją się gorzko poznaniacy podróżujący koleją. Mam więc nadzieję, że ten remont, który jesz­ cze trwa, zakończy się w przyszłym roku i że podróż Warszawa–Poznań będzie odbywać się właśnie pendolino. Jakby się Pani udało obniżyć cenę biletu autostradowego A2, to pew­ nie głosowaliby na Panią wszyscy użytkownicy Autostrady Wielko­ polskiej, z pewnością najdroższej autostrady w Polsce. Doprowadzenie do renegocjacji umowy z obecnym operatorem tej autostrady jest konieczne, to powinno być naszym wspólnym działaniem. W tej sprawie powinni współpracować wszys­cy po­ litycy ponad podziałami partyjnymi. To jest dla mnie oczywiste. Ostatni punkt programu to „Poz­ nań – miasto rodzin”. Co to znaczy? Ten punkt to po prostu charakterys­ tyczna dla naszego rządu polityka spo­ łeczna, która ma na celu materialne wsparcie rodzin. To jest zapewnienie, że ta polityka będzie kontynuowana. To także to, o czym wspominał w Po­ znaniu prezes Jarosław Kaczyński – nie będziemy wprowadzać eksperymentów społecznych do szkół, bo nie taka jest rola ani rządu, ani samorządu, by wyrę­ czać rodziców w wychowywaniu dzieci. Na tym polu ma Pani wiedzę nie tyl­ ko teoretyczną, prawda? Jestem nie tylko ministrem, ale przede wszystkim mamą trzech synów. Dwóch z nich jest już w szkole podstawowej, a trzeci właśnie w tym roku rozpoczyna naukę. Wiem dobrze, jakim pięknym i wielkim wysiłkiem jest macierzyństwo. Moje dzieci chodzą do szkół katolickich, wiele problemów, z jakimi zmagają się dziś rodzice w publicznych szkołach, mnie nie dotyczy, ale chciałabym, by wszystkie szkoły były wsparciem dla rodziców w wychowywaniu ich dzieci. Jak mogą się z Panią kontaktować potencjalni wyborcy? Najlepiej przez mój profil na Faceboo­ ku. Przede mną 45 spotkań z różnymi środowiskami w Poznaniu. Każdy, kto będzie chciał ze mną porozmawiać, będzie miał taką możliwość. Oprócz tych zorganizowanych spotkań, moż­ na mnie spotkać na ulicach, na placach czy rynkach. K

Czy udowodnią winę oskarżo­ nym, czy w sposób wiarygodny oczyszczą ich z zarzutów? Czy bliscy będą mogli po latach pochować zamordowanego dziennikarza? I czy Jarka moż­ na było uratować z rąk opraw­ ców? Aleksandra Taba­ czyńska przypomina sprawę Jarosława Ziętary w 27 roczni­ cę jego porwania.

2

Zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej Jeśli najbardziej aktywny poseł w Wielkopolsce, który rzuca wyzwanie PO, dostaje szóste miejsce na liście, jest to sygnał dla naszych radnych wszystkich szczebli, że to nie praca, a inne czynniki decydują o awansach. Wywiad Jolanty Hajdasz z po­ słem PiS z Wielkopolski, Bar­ tłomiejem Wróblewskim.

3

Radio Wolna Europa: znane i nieznane Co wynika z ponad 40-letniej działalności Radia Wolna Eu­ ropa? Jednym ze skutków jest ukształtowanie w Polsce mitu Ameryki jako kraju pryncypial­ nego, któremu w światowej po­ lityce chodzi o wartości, życz­ liwego hegemona. Andrzej Świdlicki niekonwencjonalnie o rozgłośni „Wolna Europa”.

4

Z Polski do Polski Co może połączyć nasze na­ rody? Koncepcja Józefa Pił­ sudskiego zbudowania federa­ cji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakcep­ towania przez stronę litew­ ską. I tak już chyba pozostanie. Refleksje s. Katarzyny Pur­ skiej USKJ z pielgrzymki z Su­ wałk do Wilna szlakiem miejs­ cowości zamieszkanych przez Polaków.

6-7

Matka Boska AK Maryja z dwoma nacięciami na policzku przypomina Matkę Boską Częstochowską, a zdo­ biące Jej płaszcz lilie zostały za­ stąpione znakami Polski Wal­ czącej. Wojciech Bogajewski o uroczystości poświęcenia płaskorzeźby prof. Andrze­ ja Pityńskiego, upamiętniającej ofiarę, którą złożył cały naród polski w II wojnie światowej.

8

ind. 298050

A

FOT. JOLANTA HA JDASZ

Z

nakomicie wypadła konwencja wyborcza Prawa i Sprawiedliwoś­ ci w Poznaniu. Choć info o niej przekazywane było zaledwie dzień wcześniej, uczestnicy dopisali, a świetne przemówienie Jarosława Kaczyńskiego miało wymowę nie tylko wyborczą. W Poznaniu, gdzie obecny prezydent nawet nie ogłasza, że wprowadza w ży­ cie założenia Karty LGBT w oświacie, szczególnie mocno zabrzmiały słowa, że szkoła nie może być miejscem eks­ perymentów wychowawczych. Że nie wolno podważać fundamentalnej roli rodziny w społeczeństwie ani odebrać rodzicom prawa do decydowania o tym, czego mają się uczyć ich dzieci. Wątek ten podchwyciła także jedynka PiS­ -u w Poznaniu, minister Jadwiga Emile­ wicz, prywatnie mama trzech synów. Moje dzieci chodzą do szkoły katolickiej, więc wiele problemów, o których dziś mó­ wimy, mnie nie dotyczy, ale chciałabym, by wszyscy rodzice byli równie spokojni o metody i treści nauczania, z jakimi ich dzieci spotykają się dziś w szkołach. W mieście, którego władze od ponad dekady organizują „parady równości” i finansują wszelkiego rodzaju warsztaty, imprezy kulturalne i konkursy promują­ ce pod pretekstem równości i tolerancji ideologię gender, oświata obciążona jest wielką presją. Ideologicznie jednoznacz­ na postawa władz Poznania przekłada się przecież na to, kto obejmuje funkcje kierownicze w podległych miastu szko­ łach czy domach kultury i jakie „pro­ jekty” są hojnie wspierane z miejskiej kasy. Mocne słowa wsparcia dla rodziny i tradycyjnego modelu wychowania to dobra przeciwwaga dla lewackich eks­ perymentów samorządowej ekipy PO w Poznaniu i województwie. I jeszcze charakterystyczny epi­ zod. Chciałabym, by Poznaniacy przes­ tali mówić szeptem o tym, iż podoba im się program PiS-u, powiedziała minister Emilewicz i opisała swoją wizytę u fryz­ jera, gdzie sympatyczna pani po cichu i na ucho mówiła jej: ja was popieram. Skąd ja to znam? W piekarni, na ulicy, na uczelni nie raz i nie dwa słyszałam konspiracyjne: czytam „Kurier WNET”, ale mówione tak, by nikt obok tego nie słyszał. Słyszałam Panią w Radiu Mary­ ja, widziałem w TV Republika… Też na ucho. Może uda się wreszcie obudzić śpiącego poznańskiego olbrzyma, czyli ożywić konserwatywny elektorat, by na­ brał odwagi i głośno wyraził to, co dziś skrywa z obawy przed… Przed czym? Sierpień 2019 był czasem wielu protestów przeciwko blokowaniu kon­ serwatywnych treści przez globalne koncerny w internecie. Blokada konta Radia Maryja na YouTube (na szczęście krótkotrwała) z homilią abpa Marka Jędraszewskiego wygłoszoną w dniu 75 rocznicy wybuchu powstania war­ szawskiego, paradoksalnie miała pozy­ tywną stronę – uświadomiła nam, jak nietransparentny i łatwy w realizacji jest mechanizm usuwania treści z in­ ternetu. Możemy naiwnie wierzyć, że każda pomyłka systemu, algorytmu czy jak tam nazwiemy tego współczes­ nego cenzora, zostanie natychmiast naprawiona, wystarczy tylko zwrócić się do anonimowego zarządzającego „regulaminem społeczności” z obiet­ nicą poprawy. Ale tak dobrze nie jest. Dziwnie się bowiem składa, że blokowane są treści i profile prawi­ cowe, a te inne nie… I nie rozwiąże się tego problemu tylko na gruncie prawnym. Blokada konta wtedy, gdy wszyscy interesują się danym tematem, ma o wiele bardziej negatywne skutki niż ta sama naganna blokada zrobiona w innym czasie. Usunięcie z sieci ma­ teriału źródłowego, jakim jest nagra­ nie całej homilii Metropolity Krakow­ skiego, było jaskrawym naruszeniem zasady wolności słowa, bo nastąpiło wtedy, gdy spór o zdanie zawierające słowa o „tęczowej zarazie” sięgał zeni­ tu i gdy zainteresowani także w sieci powinni móc bez problemu znaleźć argumenty obu stron, a nie tylko jed­ nej, antykościelnej. I jeszcze jedno. 14 września spo­ tykamy się we Włocławku. Polska pod Krzyżem. Nie może nas tam za­ braknąć. K

G

FOT. JOLANTA HA JDASZ

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Pod koniec sierpnia w krótkim odstępie czasu przez polskie Tatry przetoczyły się gwałtowne burze, w wyniku których 5 osób zginęło, a ponad 150 zostało rannych. Jeśli uwzględnimy rodzinę z 7-letnim dzieckiem, rażoną piorunem podczas powrotu z Boczania, na szlaku między Kuźnicami a Halą Gąsienicową, i ponad 400 osób, które utknęły na Kasprowym Wierchu z powodu uszkodzonego zasilania sterowania górnego i dolnego odcinka kolejki liniowej, siły natury nie trzeba chyba komentować.

C

hoć na szczęście nie ucierpiał nikt z turystów, którzy przez całą noc, dzięki zaangażowa­ niu toprowców i straży pożar­ nej, byli zwożeni z Kasprowego Wierchu – bilans sierpniowych nawałnic w górach jest tragiczny. Niestety wydarzenia te odsłoniły – wydaje się – podstawową, a dziś zapominaną prawdę, że człowiek w starciu z potęgą przyrody często prze­ grywa. A dzieje się to zwłaszcza wtedy, gdy odsłania swą indolencję i bezref­ leksyjność. Czy tego chcemy, czy nie, zawierzając bezmyślnie współczesnym narzędziom techniki, gubimy zdolność krytycznej obserwacji rzeczywistości. Człowiek żył kiedyś bliżej natu­ ry i potrafił odczytać dawane przez nią sygnały. Dlaczego? Bo nadsłuchi­ wał i obserwował. Mimo braku ipho­ nów, smartfonów i wszelkiego rodzaju aplikacji z prognozą meteorologiczną, bezbłędnie rozpoznawał, patrząc na zachód słońca, czy aura następnego dnia się zmieni i będzie padać, czy nie, a obserwując kolor nieba, wiedział, czy będzie wiało. Umiał rozpoznać ściera­ jące się fronty, a licząc sekundy między błyskiem a grzmotem, potrafił określić, jak szybko zbliży się burza. Będąc w le­ sie, po mchu na korze drzewa rozpo­ znawał, gdzie jest północ… Kto dziś o tych prostych wskazówkach pamięta? Pokolenie head down utoż­ samia wszystko to, co jest wtórną

konsekwencją smartfonizacji. Pokole­ nie, które ma przez większą część dnia głowę spuszczoną i wzrok utkwiony

Pokolenie, które ma przez większą część dnia głowę spuszczoną i wzrok utkwiony w ekranie telefonu, nie jest zainteresowane tym, co dzieje się wokół. Niestety skutkiem ubocznym postępu bywa regres podstawowych umiejętności człowieka. w ekranie telefonu, nie jest zainte­ resowane tym, co dzieje się wokół. Niestety skutkiem ubocznym postę­ pu bywa regres podstawowych umie­ jętności człowieka. Dziś wielu traktuje aplikacje meteorologiczne jak wyrocz­ nię, ignorując sygnały natury i stając się zależnym od tego, co odczyta na

swoim telefonie. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa ostrzeże nas przed nawałnicą; jeśli komunikat nie przyj­ dzie SMS-em, to znaczy, że nic złego w przyrodzie się nie wydarzy. Apli­ kacja „nie pokazuje” chmurki z pio­ runem? Burzy nie będzie, tyle że… zwłaszcza w górach prognozy pogo­ dy nie można przyrównać do syste­ mu zerojedynkowego. Ci, którzy prze­ szli kilka szlaków, wiedzą, że pogoda w tym rejonie może zmienić się nagle i gwałtownie. Nie chcę pastwić się nad ceprami, ale już kilka lat temu widziałam panie w klapeczkach i w bucikach na kotur­ nach mężnie wspierające się na silnych ramionach swych mężów, narzeczonych czy partnerów, zmierzające w stronę Przełęczy Konradzkiej… Rodziny z ma­ łymi dziećmi maszerujące w samych ko­ szulkach na ramiączkach, a brak choćby jednego plecaka wskazywał na niepo­ siadanie swetrów, kurtek czy zapasów wody. Można zadać jeszcze jedno py­ tanie: kto dziś zabiera na szlak papiero­ wą mapę i latarkę? To passé, przecież wszyscy mamy telefony… Prawda jest jednak bardzo smut­ na: nieumiejętność obserwacji otacza­ jącego nas świata i poczucie zwolnie­ nia z krytycznego myślenia czynią z nas istoty bezrefleksyjne i – nomen omen – zagubione w realnym świecie. Wir­ tualny nas nie uratuje… K

27 rocznica porwania Jarosława Ziętary Aleksandra Tabaczyńska

W

śród nich Krzysztof Kaź­ mierczak, redakcyjny ko­ lega Jarka. Oprócz zniczy i kwiatów przygotowano też bezpłatną broszurę autorstwa K. Kaźmierczaka, zawierającą kompendium historii tra­ gicznych losów zaginionego reportera. 27 lat temu pierwszy września przypadał we wtorek. Tego dnia oko­ ło godziny 9.00 rano młody poznański dziennikarz był widziany po raz ostat­ ni. Wyszedł z domu przy ulicy Kole­ jowej 49 i według zeznań świadków w dwóch procesach toczących się w Są­ dzie Okręgowym w Poznaniu, wsiadł do rzekomego radiowozu i odjechał, prawdopodobnie w towarzystwie męż­ czyzn ubranych w mundury policji. Do redakcji „Gazety Poznańskiej”, w której pracował, nigdy nie dotarł. Do dziś nie odnaleziono ciała Ziętary, nie wia­ domo też, kiedy dokładnie zginął ani kto go zabił.

gdzie dziennikarz wynajmował miesz­ kanie, widnieje napis: „W tym domu mieszkał Jarosław Ziętara. Porwa­ ny 1 września 1992 r. Zginął, bo był dziennikarzem”.

W Poznaniu znajdują się dwa miejsca upamiętniające Jarosława Ziętarę. Pierwsze to ulica jego imie­ nia, która znajduje się przy budynku, gdzie w 1992 roku mieściła się siedziba „Gazety Poznańskiej”. To miejsce pra­ cy, do którego Ziętara nie dotarł 27 lat temu. Drugą lokalizacją jest tablica przy ulicy Kolejowej 49 na poznań­ skim Łazarzu. Na murze kamienicy,

należącej do biznesmena Mariusza Ś., którzy przebrani za policjantów, mieli porwać dziennikarza spod jego miesz­ kania w Poznaniu i przekazać zabój­ com. W Krakowie trwa jeszcze trzecie

FOT. ALEKSANDRA TABACZYŃSKA

Małgorzata Szewczyk

Zginął, bo był dziennikarzem

FOT. ALEKSANDRA TABACZYŃSKA

Postęp, czyli… regres

W niedzielę 1 września przy tablicy upamiętniającej dwudziestoczteroletniego poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętarę na ulicy Kolejowej 49 spotkali się ludzie mediów z Wielkopolski oraz znajomi zamordowanego.

Oba te upamiętnienia powstały z inicjatywy Komitetu Społecznego im. Jarosława Ziętary, który do dziś walczy o wyjaśnienie okoliczności śmierci reportera. Od września br., po wakacyjnej przerwie będą konty­ nuowane dwa procesy związane z lo­ sami Ziętary. Jeden o podżeganie do zabójstwa poznańskiego dziennika­ rza. O czyn ten został oskarżony były senator, twórca pierwszych kantorów wymiany walut w Polsce – Aleksander Gawronik, który nie przyznaje się do winy i czuje się niesłusznie oskarżony. W drugim procesie oskarża się Mirosła­ wa r. pseudonim „Ryba” i Dariusza L. pseudonim „Lala” – o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie Ziętary. „Ryba” i „Lala” to dwaj ochroniarze z firmy Elektromis,

śledztwo, które ma ustalić, kto zabił Jarosława Ziętarę. Trudno dziś przesądzić, czy sprawy sądowe i toczące się śledztwo wyjaś­ nią wszystkie niewiadome tej zbrod­ ni. Nie wiadomo też, czy udowodnią winę oskarżonym, czy może w sposób wiarygodny oczyszczą ich z zarzutów. Czy bliscy dowiedzą się, gdzie znajdują się szczątki zamordowanego dzienni­ karza i będą mogli po tylu latach go pochować. I dla mnie osobiście bardzo ważne pytanie: Czy Jarka można było uratować z rąk oprawców? Oba procesy od początku roku ob­ serwuje Centrum Monitoringu Wolno­ ści Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Na stronach SDP oraz CMWP będą zamieszczane relacje z poszcze­ gólnych rozpraw. K

Złośliwe skandynawskie duszki i nienawistnicy – czyli „trolle i hejterzy” – istnieli od zarania internetu. Dla uczestników blogosfery są złem koniecznym, z obecnością którego należy się pogodzić.

Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu Trolle i hejterzy Gorączka przedwyborcza i niemądra konfrontacyjna polityka gdańskiego samorządu nie sprzyjają poważnej rozmowie o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Mimo to, wobec 80 rocznicy Września warto zastanowić się, czy obecny kształt muzeum odpowiada znaczeniu tej wojny w zbiorowej świadomości Polaków.

T

o, co piszę, jest opinią zwy­ kłego zwiedzającego, który nie widział Muzeum przed zmianami w ekspozycji wpro­ wadzonymi przez nowe kierownictwo. Zmianami przez jednych chwalonymi, przez innych gwałtownie krytykowa­ nymi. Stały się one nawet przedmio­ tem kuriozalnej skargi sądowej – gdyby przyjąć punkt widzenia autorów pierw­ szej wersji Muzeum, nie mogłoby ono podlegać żadnym zmianom bez ich zgody. A przecież nie jest ono dziełem sztuki, jest instytucją państwa polskiego, oprócz zwykłych zadań wystawienni­ czych realizującą ważne cele polityki historycznej. Czyż zatem domaganie się, by zastygło w swoim pierwotnym, „autorskim” kształcie, nie jest nieporo­ zumieniem? Po pierwszej wizycie byłoby nie­ mądre czepianie się szczegółów. Ale ocenić założenie ogólne można. Wy­ chodząc z Muzeum po kilku godzi­ nach zwiedzania, miałem wrażenie, że zasadniczy przekaz ekspozycji to spoj­ rzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Czyli w skrócie przede wszystkim pa­ cyfizm bez państw i granic.

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

No tak, ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy ma przecież imię i nazwisko, rodziców, dziadków, może mieć dzieci; ma język i kulturę, uczucia sympatii i antypatii… no, to wszystko, co ma żywy człowiek. Wielu ma religię, każdy ma pragnienie wolno­

siły, by stawić opór dwóm sprzymie­ rzonym przeciw nim potęgom. Gdyby Niemcy nie czuli upokorzenia trakta­ tem wersalskim i nienawiści do tych, którzy odebrali im Posen czy Brom­ berg, nie ulegliby tak łatwo i tak ma­ sowo demagogii nazistów.

Próba opowiedzenia II wojny światowej z pers­ pektywy nieistniejącego everymana ma w sobie coś nieludzkiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii. ści, dla wielu silniejsze od instynktów kierujących codzienną egzystencją. Ma wreszcie poczucie przynależności do większej wspólnoty, które w warun­ kach skrajnych może przeważyć nawet nad instynktem samozachowawczym. Zatem próba opowiedzenia II wojny światowej z perspektywy nieistniejące­ go everymana ma w sobie coś nieludz­ kiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii. Gdyby Polacy w swojej masie byli takimi tworami wyłącznie biologicznymi, nie znaleźliby w sobie

To nie jest chyba przypadek, że jest to bodaj pierwsze muzeum, gdzie pró­ bowano znaleźć wspólny mianownik dla losu ludzi po obu stronach frontu. Nie wydaje się jednak, by dla takiego sposobu mówienia o II wojnie świa­ towej było miejsce w zbiorowej wy­ obraźni Polaków. Trauma Września i wszystkiego, co było dalej, jest ciągle jeszcze zbyt świeża. K

Redaktor naczelny Kuriera WNET

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini Danuta Namysłowska

Jan Martini

W

iem, o czym mówię, bo niemal od 10 lat prowa­ dzę blog na portalu Nie­ poprawni (nick Leopold) i obser­ wowałem licznych komentujących funkcjonariuszy, którzy mniej lub bar­ dziej udatnie czynią zamęt na portalu i w głowach czytelników. Niektórzy przestali już być aktywni – zmarli lub zostali przeniesieni w stan spoczynku. Ze starych, sezonowanych trolli pozo­ stało już niewielu, ale za to pojawiła się czereda nowych, którzy łączą się w stada celem zwiększenia „siły raże­ nia”. Czy są to trolle nowej generacji, o zamiarze zatrudnienia których mó­ wiła premier Kopacz? Cechą „nowych” jest brutalizacja języka i używanie wulgaryzmów. Trolla jest dość łatwo zlokalizować – nie pisze on własnych tekstów, tylko znaczną ilość komentarzy. Zna się na wszystkim i zabiera głos na każdy temat, zaw­sze kończąc konkluzją – „PiS PO to sa­ mo zło”. Po za tym w rubryce „o so­ bie”, gdzie każdy pisze na swój temat parę słów, zostawia puste miejsce lub deklarację w rodzaju „kocha Polskę”. W swoich komentarzach trolle częs­to popełniają rażące błędy ortogra­ ficzne, gramatyczne, stylistyczne i nie używają polskich znaków diaktrycz­ nych, jakby sugerując, że autor komen­ tarza jest cudzoziemcem. Nagminnie piszą „rzydzi” małą literą i przez ‘rz’. W ogóle nie lubią Ukraińców, rzekomo chcących nam urządzić „drugą wołyn­ kę” i Żydów („ZydoPISowska banda

Korekta

Magdalena Słoniowska Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

zdrajcow robi wszytko, żeby Polska za­ mienila sie w POLIN a Polacy wczesniej okradzeni znikneli.Trwa ekonomiczne wyciskanie,zadluzanie i okradnie naro­ du”). Bardzo „złą prasę” mają powsta­ nia narodowe (zwłaszcza powstanie warszawskie), a także Piłsudski. Gdy autor o nicku Podpułkownik napisał rzeczowy tekst o zwycięskiej dwuletniej wojnie polsko-rosyjskiej (1918–1920), wspominając o zasługach Piłsudskie­

Niezależnie od ilości regulacji, hejt w internecie był i będzie, gdyż okazał się skutecznym narzędziem osiągania celów politycznych. go, wywołało to lawinę krytyki pod adresem piszącego („Podpułkownika zdegradować do szeregowca i kazać czyścić latryny. Razem z Misiewiczem i Macierewiczem”).

C

zyżby nasi trolle kierowali się instrukcjami płk. Władimira Lisiczkina, autora podręcznika Problemy psychologii wojskowej? „Aby naród wykończył się sam, należy zlik­ widować jego dumę narodową, odciąć go od historii i poczucia tożsamości, (…) Jednym z elementów tej subtelnie prowadzonej wojny jest dekonstrukcja tradycji historycznej przeciwnika (...)

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Nr 63 · WRZESIEŃ 2O19

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 55)

Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

Data i miejsce wydania

Warszawa 07.09.2019 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Henryk Krzyżanowski

»Wojna historyczna« polega na nad­ szarpnięciu jedności narodu poprzez takie działania informacyjne, które ma­ ją na celu moralną likwidację wszyst­ kich bohaterów, osobistości bądź wy­ darzeń, będących do tej pory źródłem dumy narodowej”. Uważam, że portal Niepopraw­ ni ma pewien udział w kształtowaniu świadomości społecznej, co przy­niosło znakomity rezultat w zwycięstwie „do­ brej zmiany”. Tak o portalu pisał w 2017 roku, z okazji 9-lecia istnienia, jego szef – Gawrion: „Z dumą mogę powiedzieć, że by­ liśmy jedną z pierwszych tego rodzaju inicjatyw w polskim internecie. W cza­ sie, gdy zakładaliśmy portal, monopol na »prawdę«, opinię i informację miały: TVN, Polsat, TVP, Onet, Wp. Wyrzuca­ no nas z nowo powstałego komercyjne­ go miejsca dla blogerów – salonu24.pl. Nazywanie Bolka Bolkiem było wtedy wariactwem i niedorzecznością. Wszę­ dzie szalała cenzura. »Gazeta Polska« była niszowym, papierowym tygodni­ kiem. Nikomu nie śniło się o interne­ towych, komercyjnych mediach typu niezależna czy wpolityce, które powsta­ ły dopiero kilka lat po nas”. Czasy się jednak zmieniają – dziś każdy, pisząc życzliwie o rządach obec­ nej ekipy, może być pewny komentarzy w rodzaju: „No takiej szmiry propagan­ dy sukcesu jedynie slusznie postepu­ jacego PISdzielskiego nierzadu to za czasow Gomolki trudno by znalezc. Autor ma nas za kompletnych idjotow tlumaczac ten antypolski prozydowski nierzad”. Niezależnie od ilości regulacji, hejt w internecie był i będzie, gdyż okazał się skutecznym narzędziem osiągania celów politycznych. K


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Z jakimi uczuciami startuje się do Sejmu z szóstego miejsca na liście? Szóste miejsce na liście ma swoje dobre i złe strony, ale przyzwyczaiłem się do ciężkiej pracy. Już w 2015 r. nauczyłem się, że to nie numer na liście liczy się najbardziej, tylko kandydat, jego pro­ gram i jego osobiste zaangażowanie.

Czy miał Pan jakiś wpływ na to, z którego miejsca będzie Pan star­ tował? Nie, nie miałem na to żadnego wpły­ wu. Ale powtarzam, przyzwyczaiłem się do kandydowania z niebiorących miejsc. Widzę nawet korzystne strony takich decyzji. Niemniej nie służą one

Zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej Nadal konieczne jest oddolne zaangażowanie nas wszystkich – przekonuje w rozmowie z Jolantą Hajdasz Bartłomiej Wróblewski, poseł PiS, który ubiega się o reelekcję w nadchodzących wyborach parlamentarnych.

W Poznaniu potrzeba dobrej zmiany w dobrej zmianie. dobru wspólnemu, osłabiają formację i ostatecznie korzysta polityczna kon­ kurencja. Którymi sprawami spośród tych, ja­ kimi się Pan zajmował, jest Pan naj­ bardziej usatysfakcjonowany? Co jest taką dobrze wykonaną pracą, która przyniosła efekty? Są cztery obszary, w których byłem moc­ no zaangażowany. To sprawy ideowe, które są fundamentem naszej państwo­ wości i naszej cywilizacji. Najważniejszą dla mnie sprawą było przygotowanie i złożenie wraz z 107 koleżankami i ko­ legami posłami wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zbadania konstytucyjności aborcji eugenicznej.

Ten wniosek jest w Trybunale od paź­ dziernika 2017 r. i nadal czekamy na wyrok. Drugi to praca legislacyjna w Sej­ mie. Mam satysfakcję, że należałem do najbardziej aktywnych posłów. To prawda; aż 39 razy był Pan po­ słem sprawozdawcą, co sytuuje Pa­ na na szóstym miejscu spośród 460 posłów… To bardzo dobry wynik. Było wiele ważnych ustaw, w uchwa­ lenie których bezpośrednio się zaan­ gażowałem, w tym m.in. o rejestrze pedofilów, o osobach represjonowa­ nych w czasach PRL, o darmowej po­ mocy prawnej. Włączyłem się w prace nad nowelizacją kodeksu postępowa­ nia administracyjnego, postępowania karnego czy ustawy o ustroju sądów powszechnych. Przypomnę tylko, iż była to jedyna ustawa z pakietu ustaw sądowych, której 2 lata temu nie zawe­ tował prezydent Andrzej Duda. Trzeci obszar to sprawy zwią­ zane z pracą w zakresie dyplomacji

Był Pan senatorem z ramienia PiS w latach 2005–2007. Od lat dzie­ więćdziesiątych jest Pan zaangażo­ wany w politykę samorządową. Pana matecznik polityczny to ZChN, a od 2001 roku – Prawo i Sprawiedliwość. Świetnie Pan się sprawdza w pracach poznańskiej Rady Miejskiej. Co Pa­ na skłoniło do ponownego ubiega­ nia się o mandat senatora? Przemysław Alexandrowicz: Przede wszystkim potrzeba – potrzebny był kandydat rozpoznawalny w Poznaniu, który jest w stanie zawalczyć o posze­ rzenie naszego grona wyborców. Mam nadzieję, że to się stanie. W poprzed­ nich wyborach mieliśmy sytuację dość nietypową: było tylko dwoje kandyda­ tów (pan prof. Stanisław Mikołajczak – PiS i pani senator Jadwiga Rotnicka – PO). Ten pojedynek skończył się wy­ nikiem 33% – Stanisław Mikołajczak, 67% – Jadwiga Rotnicka. Moim zada­ niem jest po pierwsze ten wynik utrzy­ mać, po drugie, o ile to możliwe, go poprawić. Jeżeli to się uda, a nie będzie to łatwe po takim kandydacie jak prof. Mikołajczak, to uznam, że wypełniłem swoje zadanie. Takie ograniczone cele, jakie Pan sta­ wia, mogą prowokować pytanie, czy chce Pan wygrać wybory? Ależ oczywiście, że chcę wygrać. Jed­ nak rzeczywistość polityczna Pozna­ nia nie sprzyja konserwatystom. Nie mogę zakwestionować wiedzy ma­ tematycznej, statystycznej o funk­ cjonowaniu systemów wyborczych. Nie mogę też zakwestionować wiedzy o specyfice wyborów większościo­ wych w okręgu jednomandatowym. Znamy także wyniki wyborów samo­ rządowych niecały rok temu i wybo­ rów europejskich w Poznaniu w maju tego roku. Co robić, żeby zmienić tę nieko­ rzystną sytuację? Należy rzetelnie i konsekwentnie pra­ cować, aby z wyborów na wybory po­ woli poprawiać wyniki naszego obozu politycznego. Załóżmy jednak, że zostaje Pan se­ natorem. Co zamierza Pan osiąg­ nąć? Myślę, że w tej chwili opowiadanie przeze mnie, co chciałbym zrobić jako

parlamentarnej. Byłem m.in. przewod­ niczącym polsko niemieckiej grupy par­ lamentarnej i wiceprzewodniczącym polsko-brytyjskiej grupy parlamentar­ nej. Staraliśmy się wzmocnić naszą po­ zycję, utrzymując dobre relacje z parla­ mentami z tych państw. Czwarty obszar to praca na terenie mojego okręgu wy­ borczego, gdzie po wyborach 2015 r. poważnie potraktowałem hasło rzuco­ ne przez prezydenta Dudę o pomocy prawnej dla obywateli. Wraz z grupą niemal 30 prawników i ekspertów stwo­ rzyliśmy osiemnaście punktów pomocy prawnej na terenie Poznania i wszyst­ kich 17 gmin powiatu poznańskiego. Ponadto pomagaliśmy w sprawach bu­ dowlanych, zusowskich, podatkowych i innych. Wraz z punktem pomocy prawnej działało społeczne biuro po­ selskie. Staram się być blisko naszych wyborców, a szerzej – blisko wszystkich mieszkańców, by mieli łatwy dostęp do mnie jako ich posła i poczucie, że ich re­ prezentuję. Łącznie przez te nasze biura

opowiadają, co oni sami zrobią. W pe­ wien sposób może to mówić kandy­ dat na prezydenta, wójta, burmistrza. Bo akurat ustrój samorządowy jest tak skonstruowany, że jednoosobo­ wy organ wykonawczy: prezydent, wójt, burmistrz rzeczywiście może coś osobiście forsować, w dużej mie­ rze samodzielnie, chociaż w oparciu o urząd i o większość w radzie. Z mocy prawa podejmuje decyzje i w dużym stopniu jest samodzielny. Natomiast jeżeli pojedynczy radny miejski, radny sejmikowy czy poseł mówi, że on to i tamto sam zrobi, to ja zawsze patrzę na to z dystansem.

W imieniu wszystkich obrońców ży­ cia dziękuję Panu za wielkie i oso­ biste zaangażowanie w obronę nienarodzonych. Ale mam jedno­ cześnie pytanie: czy nie jest tak, że to właśnie ono wpływa mocno na Pana pozycję w Prawie i Sprawied­ liwości i sprawia, iż jest ona słab­ sza, niż wynika to z Pana aktywnoś­ ci i pracy w parlamencie? Zdecydowana większość naszej for­ macji deklaruje wsparcie dla obrony życia, natomiast wiemy, że w praktyce poziom determinacji jest różny. Moje stanowisko w sprawie jest następujące: trzeba szukać sposobów na poszerzenie zakresu ochrony, a jednocześnie argu­ mentów, aby przekonać osoby inaczej myślące, a w każdym razie osłabić ich sprzeciw. Dlatego już wiosną 2016 r. postulowałem wprowadzenie 500+ dla niepełnosprawnych. Niekiedy słyszę, że ochrona ży­ cia to zbyt trudny temat, niemożliwy do realizacji albo możliwy co najwy­ żej w jakiejś mglistej perspektywie. Jest to część szerszego procesu poli­ tycznego, przez który przeszło wiele formacji prawicowych na Zachodzie, tzn. uelastycznienia naszych postaw w sprawach ideowych. Jeśli nie stawi­ my czoła tym pokusom, czeka nas los zachodnioeuropejskich chadecji. Moja motywacja do zaangażowania w poli­ tykę jest chrześcijańska, konserwatyw­ na, prawicowa i nie wyobrażam sobie swojego zaangażowania polityczne­ go, w którym nie byłoby tego właśnie aspektu ideowego. Jako polityk bardzo intensywnie zaangażowany w różne sprawy lo­ kalne w ostatnich czterech latach

jestem nauczycielem historii, uczyłem w szkole kilka lat, a w Radzie Miasta od ponad dwudziestu lat zajmuję się sprawami oświaty. Mamy w Polsce do czynienia z na­ rastającym konfliktem nie tylko politycznym, ale kulturowym. Jak to napięcie osłabiać? Jakie ma Pan zdanie w tej materii? Oczywiście należy dążyć do zmniejsze­ nia napięcia między ludźmi, natężenia nienawistnych wypowiedzi czy oso­ bistych konfliktów. Natomiast moim zdaniem jest bardzo dobre to, że ma­ my do czynienia z debatą dotyczącą spraw fundamentalnych, że stawiane są problemy najistotniejsze dla przy­ szłości naszego społeczeństwa.

Czyli ograniczone cele w myśl zasad konserwatyzmu? Tak. I czy robię to jako szeregowy radny miejski, czy jako przewodniczący Ko­ misji Oświaty w poprzedniej kadencji, czy jako przewodniczący Rady Mia­ sta, czy wreszcie jako senator w latach 2005–2007 – zawsze staram się praco­ wać, jak mogę najlepiej.

Chrześcijańska polityka istnieje, co nie zmienia faktu, że jest też odpowiedzialność chrześcijanina za politykę. Najczęstsza interpretacja takiego stwierdzenia stawia politykę na zewnątrz wierzącego człowieka, chrześcijanina i obywatela zarazem.

Zatem istotą demokracji jest cywi­ lizowany spór? Oczywiście. Widzimy to w Stanach Zjednoczonych, gdzie od dawna to­ czą się fundamentalne spory etyczne dotyczące obrony życia nienarodzo­ nych, eutanazji, kary śmierci czy po­ wszechnego prawa do posiadania broni. Także w Polsce, jako konsekwencja kulturowej wojny rozpoczętej w kra­ jach zachodniej Europy w 1968 roku, pojawiły się fundamentalne pytania o definicję małżeństwa, o tę nieszczęsną ideologię genderową, o swobodę wy­ boru tzw. płci kulturowej czy o aborcję eugeniczną. Takie problemy muszą wy­ wołać i wywołują gorącą debatę, co mo­ im zdaniem jest dobre. Należy uspoka­ jać towarzyszące jej emocje, natomiast nie wolno zagłaskiwać problemów. Bo prędzej czy później wrócą.

Nie chce Pan iść szlakiem tych, któ­ rzy mają skłonność do wielkich obietnic przedwyborczych? Polityka jest działaniem zbioro­ wym i grą zespołową. Muszę powie­ dzieć, że bawią mnie politycy, którzy

mnie trzy kadencje w radzie Miasta, w tym pełnienie funkcji przewodni­ czącego Rady Miasta. Byłem również członkiem senackiej Komisji Edukacji i Nauki. Wynikało to z moich zainte­ resowań oraz tego, że z wykształcenia

Jak katolik ma funkcjonować w de­ mokracji parlamentarnej? Jest pan katolikiem i jasno to artykułuje. Jestem katolikiem i to dość ortodok­ syjnym i tradycyjnym w rozumieniu zadań ludzi wierzących, ojcem czwórki

Z Przemysławem Alexandrowiczem, kandydatem PiS do Senatu z Poznania, rozmawia Maciej Mazurek.

Gdzie i jak mogą się z Panem kon­ taktować wyborcy? Mam stronę internetową www.bartlo­ miejwroblewski.pl. Łatwo mnie znaleźć na Facebooku i Twitterze. Mój numer telefonu to 602 236 194, a adres mej­ lowy to bw@bartlomiejwroblewski. pl. Innymi słowy – skontaktować się ze mną jest bardzo łatwo. Zapraszam! Dziękuję za rozmowę.

K

Poglądy polityczne to nie jest coś zewnętrznego, to głębokie przekonania, które powinny być zintegrowane z naszą wiarą, osobowością i muszą owocować podejmowanymi dla wspólnego dobra działaniami.

Czy tę Pana powściągliwość mogę odczytać jako konserwatywną de­ klarację ideową? Konserwatyzm zakłada, że powinni­ śmy wspólne dobro, które dziedziczy­ my po naszych poprzednikach, zacho­ wać i w miarę możliwości rozwijać, a nie stracić. Mogę oczywiście przypo­ mnieć, czym zajmowałem jako senator w latach 2005–2007. Byłem wówczas wiceprzewodniczącym Komisji Samo­ rządu Terytorialnego i Administracji Państwowej, do czego przygotowały

Polityka jest grą zespołową senator, byłoby trochę nieroztropne i mogłoby być przedmiotem złośli­ wych komentarzy. Szansę na wygra­ nie wyborów tak do sejmu, jak i do senatu w skali kraju mamy bardzo dużą. Natomiast szansę na wygranie większościowych wyborów w jedno­ mandatowym okręgu senackim w Po­ znaniu są bardzo niewielkie. Dlatego na Pana pytanie mogę ogólnie odpo­ wiedzieć, że moim zadaniem jako polityka, na każdym szczeblu – lo­ kalnym, miejskim, regionalnym czy krajowym – jest działanie na rzecz wspólnego dobra każdej z tych spo­ łeczności.

FOT. Z ARCHIWUM B. WRÓBLEWSKIEGO

przewinęło się około 7 tysięcy osób. Ta część pracy przyniosła mi bardzo dużo satysfakcji.

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Wtedy miał Pan 11 miejsce na liś­ cie i mimo to zdobył Pan dla Pra­ wa i Sprawiedliwości jeden z trzech mandatów w Poznaniu. Cztery lata temu miałem drugi wynik na liście. Zaufało mi ponad 14 tysię­ cy osób. Liczę na nich także w tym roku. Mam nadzieję, że praca orga­ niczna, którą prowadzę w Wielko­ polsce, przyniesie dodatkowe owo­ ce. Przyznam także, że zwycięstwo z dalszego miejsca smakuje lepiej. Ale trzeba jednak dodać, że taka sy­ tuacja ma także istotne negatywne konsekwencje. Należę do najbardziej aktywnych legislacyjnie posłów tej kończącej się kadencji, więc to moje miejsce na liście to sygnał dla innych, że nie warto zajmować się poprawą jakości naszego prawa, bo później wcale nie będzie to jakoś specjalnie docenione. Równie niepokojący jest aspekt polityczny. W Poznaniu i aglo­ meracji poznańskiej PiS jest w trud­ nej sytuacji, bo dominuje u nas ży­ wioł lewicowo-liberalny. I sytuacja się w ostatnich latach pogarsza. A jeśli najbardziej aktywny poseł w Wielko­ polsce, jak dość powszechnie jestem określany, parlamentarzysta, który rzuca wyzwanie Platformie Obywatel­ skiej, dostaje szóste miejsce na liście, jest to sygnał dla naszych radnych wszystkich szczebli, że to nie praca, a inne czynniki decydują o awansach. Tak nie powinno być. To praca, kom­ petencje i osiągnięcia powinny być decydujące, antyszambrowanie mniej.

Praca, kompetencje i osiągnięcia powinny być decydujące, antyszambrowanie mniej.

w Poznaniu i Wielkopolsce, gdzie widzi Pan szanse na poprawę wyni­ ku PiS-u w naszym regionie? Wielkopolska jest zróżnicowana wybor­ czo. Są takie tereny, gdzie Prawo i Spra­ wiedliwość uzyskuje znakomite wyni­ ki; mam tu na myśli przede wszystkim wschodnią Wielkopolskę, niegdyś na­ leżącą do zaboru rosyjskiego. W pozo­ stałej części Wielkopolski wyniki są gor­ sze, a najsłabsze w samym Poznaniu. Tu wynik będzie odpowiadał naszej pracy wykonanej w ostatnich czterech latach, bo mieszkańcy naszego regionu z regu­ ły mają mocno sprecyzowane poglądy i rzadko podejmują decyzje na krótko przed wyborami. Myślę, że u nas po­ trzeba pracy organicznej konsekwentnie wykonywanej przez wiele lat. I to pracy wielu osób, na różnych szczeblach, od parlamentu przez wszystkie poziomy sa­ morządu do rad osiedli i sołectw. Kiedyś jej było niewiele, teraz jest trochę lepiej, ale to jeszcze za mało. Staram się ten mo­ del pracy promować poprzez tworzenie społecznych biur poselskich, punktów pomocy prawnej czy poprzez osobiste zaangażowanie. Wcześniej odwiedziłem 235 sołectw w powiecie poznańskim, a w tej kadencji wszystkie osiedla w Po­ znaniu. Spotkałem się z 40 radami osied­ li, starając się zaprzyjaźnić z radnymi i mieszkańcami, interweniować w waż­ nych dla nich sprawach. W mojej ocenie potrzeba powszechniejszego, oddolnego zaangażowania polityków i działaczy PiS w aglomeracji poznańskiej. Wielkie programy społeczne, które przekonują do Prawa i Sprawiedliwości duże gru­ py Polaków, działają słabiej w central­ nej Wielkopolsce. Bez zmiany naszego sposobu działania tu, na miejscu, to się raczej nie zmieni. W Poznaniu potrzeba dobrej zmiany w dobrej zmianie.

dzieci. Jestem też w różny sposób ak­ tywny w środowiskach katolickich. By­ łem wychowankiem duszpasterstwa ojca Jana Góry. Jestem od trzydziestu lat członkiem Klubu Inteligencji Kato­ lickiej w Poznaniu, a od kilkunastu lat jego prezesem. Ojciec Jan Góra miał wizję pełnej, ukształtowanej i zintegro­ wanej osobowości człowieka wierzące­ go. Można by ją streścić następująco: jeżeli jestem człowiekiem wierzącym, to wiele rzeczy z tego wynika – dla mnie, dla mojego rozwoju duchowe­ go, dla moich obowiązków moralnych wobec Pana Boga, dla mojej rodziny, dla moich najbliższych, dla mojego śro­ dowiska pracy, dla mojej miejscowości i wreszcie dla mojej ojczyzny. I właśnie taką zintegrowaną, uwewnętrznioną, przemyślaną wizję dojrzałej wiary sta­ rał się ojciec Jan Góra przekazać swoim wychowankom. Adenauer miał powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak chrześcijań­ ska polityka, jest tylko chrześcijań­ ska odpowiedzialność za politykę. Co Pan o tym sądzi? Takie stwierdzenie, czy może jego do­ minująca interpretacja, sprowadziło, moim zdaniem, zachodnioeuropejskie chadecje na manowce. Dlatego z tym stwierdzeniem nie do końca się zga­ dzam. Uważam, że chrześcijańska po­ lityka istnieje, co nie zmienia faktu, że jest też odpowiedzialność chrześcijani­ na za politykę. Najczęstsza interpreta­ cja takiego stwierdzenia stawia polity­ kę na zewnątrz wierzącego człowieka, chrześcijanina i obywatela zarazem. A poglądy polityczne to nie jest coś zewnętrznego, to głębokie przekona­ nia, które powinny być zintegrowane z naszą wiarą, osobowością i muszą owocować podejmowanymi dla wspól­ nego dobra działaniami. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

J

Ustanie zagłuszania z dniem 1 I 1988 r. odebrało rozgłośni smak owocu zakazanego. Stała się dobrze słyszalna także dzięki retransmisji na falach IV ogólnopolskiego programu Polskiego Radia, ale jej szczupłe siły i ograniczone środki zderzyły się z roz­ budzonymi oczekiwaniami słuchaczy. Zaczęła nasuwać skojarzenia z żaglow­ cem w erze odrzutowców. Przestała wpi­ sywać się w gusta młodych wiekiem słuchaczy, na które nastawił się rynek komercyjnych mediów. Wolna Europa była wyjątkowym radiem, finansowanym w różnych okresach przez CIA, Departament Stanu i Kongres, o znacznym zakre­ sie niezależności redakcyjnej. Nada­ wała z Monachium; stosunki pracow­ nicze kształtowało prawo niemieckie, a pracowali w nim polityczni uchodźcy z Polski, Czechosłowacji, Węgier, Ru­ munii, Bułgarii i ZSSR. Nad wszystkim czuwali Amerykanie z doświadcze­ niem w mediach korporacyjnych bądź z politycznym stażem w Kongresie lub dyplomacji. Amerykanie mieli także rządową rozgłośnię – Głos Ameryki, gdzie zak­ res swobody redakcyjnej był mniej­ szy niż w RWE, ale z punktu widze­ nia polityki Waszyngtonu oba radia uzupełniały się. Na początku lat 50. krążył nawet dowcip: jaka jest różni­ ca między Głosem Ameryki a Radiem Wolna Europa? Odpowiedź: W Gło­ sie Ameryki Polacy uprawiali polity­ kę amerykańską, a w Wolnej Europie Amerykanie polską. W podtekście było twierdzenie, że obie rozgłośnie różniło niewiele. Jest to krzywdzące dla RWE, pomyślanej jako alternatywa dla cen­ zurowanych massmediów krajowych, ale warto pamiętać, że Departament Stanu sterujący Głosem Ameryki, tak­ że w Monachium miał wiele do po­ wiedzenia, a gdyby nie jego dyskretna zgoda, to CIA nie tylko nie miałaby wolnej ręki w utworzeniu radiostacji

Radio Wolna Europa

Znane i nieznane Andrzej Świdlicki

w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec, ale nie utworzono by nawet Narodowego Komitetu Wolnej Europy będącego sponsorem rozgłośni. Piszę m.in. o genezie Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, znanej początkowo pod nazwą Głos Wolnej Polski, o roli emigracji antyjałtańskiej w jej utworzeniu, o działaniach Służby Bezpieczeństwa i radiowcach, którzy ukształtowali jej legendę. Wyrazem aktualności tematu jest popularność dyrektora Jana Nowaka (Jana Nowa­ ka-Jeziorańskiego), widoczna choćby w kinematografii i filatelistyce. On to obok Zdzisława Najdera zagospodaro­ wywał polskie życie polityczne po 1989 roku. Choć dwaj panowie N. nie znosili się wzajemnie, ich działania miały spo­ ro wspólnego, a ogląd wielu spraw był pokrewny. Tematem książki jest także ideowe pokrewieństwo politycznych ugrupowań NiD-u (Niepodległości i Demokracji), w którym Nowak był ważną postacią, oraz PPN-u (Polskiego Porozumienia Niepodległościowego), którego animatorem był Najder. Niewiele dotychczas napisano o rozpracowywaniu dyrektora Zdzis­ ława Najdera przez jednego z najsłyn­ niejszych agentów PRL, Andrzeja Madejczyka ps. Lakar, pod flagą za­

zresztą jak awantury w zespole. O odej­ ściu Nowaka przesądziła utrata para­ sola ochronnego CIA na fali reorgani­ zacji w przededniu połączenia RWE ze Swobodą. Nowaka, podobnie jak jego pra­ wą rękę Tadeusza Żenczykowskiego, obciąża afera Bergu – wywiadowczej współpracy delegatury WiN-u z wy­ wiadem amerykańskim w celu stwo­ rzenia w Polsce piątej kolumny na wypadek konfliktu z Sowietami, firmo­ wanej przez emigracyjne stronnictwa: narodowców, socjalistów i NID-ow­ ców. NiD to ugrupowanie, w którym Nowak, choćby z racji stanowiska w Monachium, był ważną postacią. Dyrektorską nominację, czego nigdy nie przyznał, zawdzięczał Delegaturze WiN-u. Okoliczności nominacji zata­ jał, by nie łączono go z aferą Bergu.

Staram się oddemonizować Johan­ na Kassnera, firmującego treuhaner­ skie oskarżenia pod adresem Nowaka, przedstawionego przez niego w fał­ szywym, złowrogim świetle, mimo iż wiedział o jego zasługach dla wywiadu AK. Bronię też „wrogów wewnętrz­ nych” Nowaka: Ptaczka, Zamorskie­ go i Trościanki przed agenturalnymi pomówieniami.

N

ie jest szerzej znane to, że RWE była dezinformowana przez bezpiekę niemal od samego za­ rania. Jesienią 1952 r., a więc kilka mie­ sięcy po rozpoczęciu nadawania, Urząd Bezpieczeństwa za pośred­nictwem zinfiltrowanej komendy WiN-u i jej delegatury w Monachium skutecz­ nie przekonywał dyrekcję rozgłośni o niecelowości bojkotu pierwszych po

Co wynika z ponad 40-letniej działalności Radia Wolna Europa? Jednym ze skutków jest ukształtowanie w Polsce mitu Ameryki jako kraju pryncypialnego, któremu w światowej polityce chodziło o wartości, życzliwego hegemona. chodnioniemieckiego BND. Twierdzę, że Madejczyk stał za wpisaniem rzym­ skiego korespondenta RP RWE Marka Lehnerta na czarną listę Sala Stampa i nasłaniem niemieckiego kontrwy­ wiadu na redaktora Piotra Załuskiego.

W

iele miejsca w Pięknoduchach, radiowcach, szpiegach zajmuje akcja roz­ pracowania Jana Nowaka przez Służbę Bezpieczeństwa. To historia sensacyj­ na sama w sobie, globalna akcja bez­ pieki, materiał na filmowy scenariusz o człowieku broniącym swojej legendy. W tle jest okupacja, zbrojne podzie­ mie, komunistyczny wywiad, piękna kniaziówna i kandydat do literackiej nagrody Nobla, któremu wzbraniano dostępu do anteny. Odmiennie niż Ste­ fan Wysocki i Andrzej Pomian argu­ mentuję, że przegrana Nowaka przed sądem w Kolonii w lipcu 1975 r. i je­ go pośrednie przyznanie się do pracy w hitlerowskim zarządzie pożydow­ skiego mienia były bez związku z jego odejściem z Monachium. Podobnie

FOT. Z ARCHIWUM JOLANTY HA JDASZ

Na początku lat 50. krążył dowcip: jaka jest różnica między Głosem Ameryki a Radiem Wolna Europa? Odpowiedź: W Głosie Ameryki Polacy uprawiali politykę amerykańską, a w Wolnej Europie Amerykanie polską.

25 lat temu 30 czerwca 1994 r. Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa po 42 latach i dwóch miesiącach zaprzestała nadawania z Monachium. Przez kolejne 2,5 roku dożywała swoich dni w Warszawie. Resztówka radia – RWE Inc. – nie znalazła w Polsce partnera chętnego z nią współpracować, a prywatyzacja się nie udała.

FOT. Z ARCHIWUM JOLANTY HA JDASZ

est pewnym paradoksem, że Wolną Europę pokonał wolny rynek mediów, o który walczy­ ła, a jej antykomunistyczna le­ genda traciła na znaczeniu w miarę jak w Polsce ubywało tematów tabu. W swojej książce Pięknoduchy, radiowcy i szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowanych (wydawnictwo Le­ na, Wrocław) starałem się wykazać, że temat jest nie tylko aktualny, ale że wiele aspektów działania tej rozgłośni nie zostało opisanych. Rozgłośnia była w PRL jedynym niecenzurowanym przez komuni­ stów środkiem masowego przekazu w pewnych okresach, zwłaszcza poli­ tycznych buntów i przełomów słucha­ nym masowo. Władze PRL uważały RWE za ideologicznego wroga, dążąc do utrzymania monopolu na słowo będące w komunizmie instrumentem sprawowania władzy. Z RWE walczo­ no w PRL na trzy sposoby: w latach 1952–1956 i 1971–1988 usiłowano ją zagłuszyć, przez cały czas infiltrowano i penetrowano wywiadowczo, zwłasz­ cza na przełomie lat 60. i 70., i w pierw­ szej połowie lat 70., gdy ważyły się jej losy, oraz pierwszej połowie lat 80. Nie szczędzono wymyślnych prób, by ją zdyskredytować i nieustannie dawano jej propagandowy odpór. Było to radio dające wgląd za kuli­ sy władzy, obrosłe mitem dzięki zagłu­ szaniu i korzystaniu z niedostępnych ogółowi słuchaczy źródeł informacji. W latach 60. opowiadano dowcip o Jó­ zefie Cyrankiewiczu, który schodząc z trybuny po wygłoszeniu przemówie­ nia, natknął się na kierowcę z szelkami. Zapytał, po co mu je daje i w odpowie­ dzi usłyszał, że Wolna Europa mówiła, że w trakcie przemówienia premierowi opadły spodnie.

wojnie wyborów do Sejmu. Ważnym agentem wpływu był w Monachium Anatol Kobyliński, dyrektor Biura Za­ rządu Głównego SPATIF-ZASP, który od przełomu lat 60. i 70. aż do końca lat 70. urabiał nastawienie rozgłośni do opozycji demokratycznej w Polsce, odwiedzając przyjaciela z dawnych lat, redaktora RP RWE Henryka Rozpę­ dowskiego. Spotykał się też z dyrek­ torami Nowakiem i Michałowskim, którzy chcieli go zatrudnić. Pod nad­ zorem MSW Kobyliński dezinformo­ wał opozycjonistów z KOR i ROPCiO o stosunku Wolnej Europy do nich. Po wyjeździe (faktycznie przerzucie) do Niemiec w 1982 r. zatrudnił go Najder. Oprócz niego po raz pierwszy ujawniam agentów Służby Bezpie­ czeństwa: Krzysztofa Witonia i Bog­ dana Molińskiego. Pierwszy z nich współpracował z bezpieką przez kil­ ka miesięcy w 1982 r. po zwolnieniu z internowania, następnie wznowił współpracę dwa lata po zatrudnieniu w Monachium. W przypadku Moliń­ skiego wygląda na to, że był wysła­ ny do wkręcenia się w którąś z anglo­ saskich placówek wojskowych lub semi-wojskowych, ale mu się nie udało, ugrzązł w Waszyngtonie – najpierw w Głosie Ameryki, a następnie jako korespondent RP RWE. Wraz z odejś­ ciem z RWE na własną prośbę w maju 1987 r., tajemniczo zniknął. Rozgłośni bardzo zaszkodził też kontakt informa­ cyjny Andrzeja Madejczyka w Rzymie – Dominik Morawski, korespondent RP RWE, sekcji polskiej BBC i współ­ pracownik „Kultury”. Akcje Służby Bezpieczeństwa przeciwko Radiu Wolna Europa w Monachium to jeden z głównych wątków książki. Inne to m.in. wątek emigracyjny i polityczny. Rozgłośnia była placówką emigracji antyjałtań­ skiej, według Cata-Mackiewicza na­ grodą pocieszenia za Jałtę. Jej renoma jest zasługą weteranów Polskich Sił Zbrojnych, dipisów, AK-owców, ale najwybitniejszego pisarza na emig­ racji Józefa Mackiewicza nie dopusz­ czono do anteny. Najostrzej zwalczali go dawni działacze Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Ar­ mii Krajowej, którzy po wojnie wstą­ pili do NiD-u, obsadzając kierownicze stanowiska w Rozgłośni Polskiej RWE i współpracując z wywiadem USA. Bez Józefa Mackiewicza nie można zrozu­ mieć, czym było Radio Wolna Euro­ pa, z pewnością nie można zrozumieć Jana Nowaka. Wątek polityczny książki dotyczy stosunku rozgłośni do ważnych wyda­ rzeń w kraju, pojmowania jej roli przez poszczególnych dyrektorów, stosun­ ków dyrekcji polskiej z amerykańską i zdalnego sterowania oczekiwaniami politycznymi Polaków. Głównym sen­ sem działalności rozgłośni w Mona­ chium było kształtowanie przekazu, tłumaczenie sensu wydarzeń, ustawia­ nie poprzeczki politycznych oczeki­ wań i wyobrażeń słuchaczy. Ten aspekt działalności RWE był ważniejszy niż walka z cenzurą, która – choć na pierw­ szym planie – była tylko środkiem. Ce­ lem było kształtowanie myślenia ludzi zdolnych wpływać na opinię publicz­ ną zgodnie z długofalowym interesem

Stanów Zjednoczonych. Z dzisiejszej perspektywy widać, że był to interes tyleż polityczny, co finansowy. Pod wątek polityczny podpada idea partnerstwa polskiej emigracji politycznej, dyrekcji rozgłośni pols­ kiej i Amerykanów, leżąca u źródeł rozgłośni. Zakładała, że zorganizowa­ ne wychodźstwo ma wpływ na obsa­ dę personalną polskiej redakcji i jest konsultantem w sprawach politycz­ nych. Idea wykazała swą ograniczoność w 1955 roku, gdy emigracja w USA wystąpiła przeciwko tzw. akcji balo­ nowej na Polskę, a mimo to CIA jej nie poniechała, w następstwie czego dyrektor nowojorskiej redakcji Stani­ sław Strzetelski podał się do dymisji.

N

ie jest szerzej znane to, że roz­ głośnia była blisko procesów integracyjnych i globalizacyj­ nych po II wojnie światowej. Pierw­ szym przewodniczącym Komitetu Wolnej Europy – organizacji nadzo­ rującej tworzenie radia w Monachium – był C.D. Jackson, jeden ze współza­ łożycieli grupy Bilderberg – przyjaciel prezydenta Eisenhowera i wydawca magazynu „Time”. Inny współzałoży­ ciel Bilderbergu, Józef Retinger, był ins­ piratorem Zdzisława Najdera. Z kolei Najder znał Zbigniewa Brzezińskiego – politycznego mentora Jana Nowaka i bliskiego współpracownika Davida Rockefellera. Swoją wymowę ma także to, że zamykany w Monachium Insty­ tut Badawczy – ważny element działal­ ności radia – na pewien czas wzięła pod dach Fundacja George’a Sorosa. Co wynika z ponad 40-letniej działalności Radia Wolna Europa? Jednym ze skutków jest ukształtowa­ nie w Polsce mitu Ameryki jako kraju pryncypialnego, któremu w światowej polityce chodziło o wartości, życzliwe­ go hegemona, przyjaźnie nastawionego do Polski. Drugim było przekonanie o reformowalności komunizmu – Wol­ na Europa, co nie zawsze rozumiano w Polsce, nie była nastawiona na jego obalenie, lecz konwergencję Wschodu z Zachodem, rozmiękczanie systemu, ewolucję itp. Znajdowało to wyraz we wspieraniu tzw. partyjnych liberałów. To podejście zatriumfowało po dojściu do władzy Michaiła Gorbaczowa, czego

Wolna Europa kibicowała Okrągłemu Stołowi i wspierała przemysł transformacji, jak zorganizowane wychodzenie z komu­ nizmu nazwał Niall Ferguson, marginalizując opozycję antysys­ temową i ideowych antykomunistów. skutkiem była tzw. ustrojowa transfor­ macja – odgórny proces zmian stero­ wany przez komunistów, firmowany przez dokooptowaną do systemu wła­ dzy „konstruktywną opozycję”. Wolna Europa kibicowała Okrąg­ łemu Stołowi i wspierała przemysł transformacji, jak zorganizowane wy­ chodzenie z komunizmu nazwał Niall Ferguson, marginalizując opozycję an­ tysystemową i ideowych antykomuni­ stów. Jej dorobek wpisuje się w obecną polityczną rzeczywistość Polski, ale zostawia niedosyt. K Andrzej Świdlicki, Pięknoduchy, radiowcy, szpiedzy: Radio Wolna Europa dla zaawansowa­ nych – książka wydana nakładem wrocław­ skiego wydawnictwa Lena (78 PLN), http:// www.wydawnictwo-lena.pl/rwe.html#


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

5

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Wydawać by się mogło, że teza zawarta w tytule jest oczywista i niewymagająca uzasadnienia. Jednak sondaże przedwyborcze temu przeczą – zwolenników rozdawnictwa i grabieży jest z grubsza tyle samo (z lekkim wskazaniem na grabież).

O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą Jan Martini

N

ie jesteśmy w stanie odpo­ wiedzieć na pytanie, dlacze­ go tak jest. Zresztą trudnych pytań, na które nie znajdo­ waliśmy sensownych wyjaśnień w III RP, było sporo. Na przykład długo nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Ame­ rykanie przeforsowali na prezydenta Jaruzelskiego i byli przeciwni rozwiąza­ niu SB (nawet rozwiązanie WSI w 2007 roku spotkało się z amerykańską dez­ aprobatą, jako samowolka i brak subor­ dynacji). Dopiero po latach uzyskali­

Pomijając rytualne ataki ze stro­ ny opozycji i wrogich mediów, słów krytyki nie szczędzą (i czasem mają rację!) także ludzie strony niepodleg­ łościowej. Nie uwzględniają oni jednak istotnego faktu – otóż nasza obecna niepodległość znacząco różni się od tej przedwojennej. Wtedy odrodziliśmy się dzięki decyzjom aliantów, ale mie­ liśmy też „wkład własny” – siłę zbroj­ ną zdolną walczyć o granice i obronić kraj. Wbrew oficjalnej narracji, to nie cherlawe strajki 1988 roku (według

Rosjanie zastrzegli sobie brak reprywatyzacji, Niemcy likwidację polskiej gospodarki morskiej, sojusznicy naszych sojuszników wymogli rodzaj „eksterytorialności” obozu Auschwitz. śmy odpowiedź, która była tak prosta, że aż dziw bierze, że nikt z nas – anty­ komunistów – na to nie wpadł. Wyjaś­ nień udzielił w swoich wspomnieniach George Bush, opisując spotkanie z gen. Jaruzelskim: „Powiedziałem, że jego odmowa kandydowania może mimo woli doprowadzić do groźnego w skut­ kach braku stabilności i nalegałem, aby przemyślał ponownie swoją decyzję. Zakrawało to na ironię, że amerykański prezydent usiłuje skłonić przywódcę komunistycznego do ubiegania się o urząd publiczny”. A tak amerykańskie zaangażo­ wanie w „budowę polskiej demokra­ cji” tłumaczył Janusz Onyszkiewicz: „Amerykanie prosili nas, żebyśmy za bardzo nie »kołysali tą łódką«. Apelo­ wali o ograniczanie się w radykalizmie pomysłów. Oni po prostu się bali, że jeśli posuniemy się za daleko w Polsce, to wówczas proces demokratycznych zmian może się załamać w Rosji. A im bardzo zależało, żeby Gorbaczow kon­ tynuował swoje działania”. Amerykanie „na odcinku” ro­ syjskim nie osiągnęli nic, my nato­ miast skutki ich działań odczuwamy do dziś. W wyborach 1989 roku na komunistów głosowało ok. 20% ludzi – dziś, po „wzmacnianiu lewej nóżki” przez Wałęsę i trzydziestoletniej pracy Michnika nad polskimi mózgami – na „internacjonalistów proletariackich” w różnych odmianach (lewicowców, liberałów, chadeków, ludowców, anty­ systemowców) jest skłonna głosować połowa elektoratu. Mimo widocznego wzrostu zamożności, świetnych efek­ tów gospodarczych, poszerzenia zakre­ su wolności (sami decydujemy, kiedy posłać dzieci do szkoły czy przejść na emeryturę), likwidacji ubóstwa wśród dzieci, podwojenia rezerw złota, za­ miany wieczystej dzierżawy na włas­ ność, zmniejszenia typowego dla kra­ jów Trzeciego Świata rozziewu między najbogatszymi a najbiedniejszymi – miliony ludzi uważają, że jakaś inna ekipa rządziłaby skuteczniej.

A. Gwiazdy odgórnie sprowokowa­ ne) skłoniły komunistów do „oddania władzy”, ale sytuacja międzynarodowa związana ze zjednoczeniem Niemiec. Dzisiejsza niepodległość ma konkretne ograniczenia, gdyż jest wynikiem de­ cyzji zewnętrznych i musi uwzględniać interesy „wysokich umawiających się stron” (pomijając już bariery wynika­ jące z członkostwa w UE). Po 1945 roku alianci gwarantowali w Polsce „wolne wybory” z zastrzeże­ niem, że wyłoniony rząd musi być przy­ jazny ZSRR. Po 1989 roku „mocarstwa sprzymierzone” również wymogły na Polsce szereg warunków, jako że nie­ podległość ma swoją cenę. Uzgodnio­ no, że między Rosją a Niemcami ma powstać strefa buforowa, czyli „pań­ stwo teoretyczne” nieprowadzące po­ lityki zagranicznej, bez przemysłu i sił zbrojnych, administrowane przez ludzi gwarantujących interesy zewnętrznych decydentów. Rosjanie zastrzegli sobie brak reprywatyzacji, Niemcy likwidację polskiej gospodarki morskiej, sojuszni­ cy naszych sojuszników wymogli rodzaj „eksterytorialności” obozu Auschwitz. (Później podobny status – iluzoryczny nadzór państwa polskiego ograniczony do finansowania – rozciągnięto także na Centrum Badań nad Zagładą Ży­ dów PAN oraz muzeum „Polin”). Ale najważniejszą sprawą były kadry ad­ ministrujące Polską. Problemy, jakie mogą napotkać te kadry, jasno zdefiniował Br. Geremek: „Populizm i demagogia są największym zagrożeniem dla młodych demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej”. Po­ dobnie zresztą jak „uczucia narodowe (...) mimo że niebezpieczeństwo istnie­ je, jesteśmy czujni i będziemy umie­ li stawić mu czoła”, aby nie zaistnia­ ła sytuacja, w której „pierwszy lepszy może sięgnąć po władzę”. W praktyce oznaczało to kontynuację sprawowa­ nia władzy przez komunistyczne elity i ludzi przez nich „autoryzowanych”. Mimo pozornie „domkniętego” syste­ mu („wolne” media propagujące tylko

„słuszne” treści, sądownictwo niepod­ legające żadnej kontroli wyborczej, ko­ misje wyborcze szkolone w Moskwie), zdarzały się „wypadki przy pracy” i cza­ sem „pierwszy lepszy sięgnął po wła­ dzę”. W pierwszych wolnych wybo­ rach na Węgrzech zwycięstwo odniosła partia prawicowa, której przywódca József Antall został premierem. Jednak międzynarodowe uzgodnienia musiały być inne, bo wkrótce do Budapesztu przyjechała grupa bankierów amery­ kańskich z żądaniem, by połowa minis­ trów pochodziła ze Związku Wolnych Demokratów (siostrzana partia Unii Wolności, kontrolowana przez czer­ wone dynastie i mniejszość żydowską). Narzucono też prezydenta i poleco­ no, by nie zmieniać starych, komu­ nistycznych szefów radia i telewizji. W obliczu groźby wycofania kapitału z banków premier uległ naciskom, co Węgrzy przyjęli jako „zdradę Antal­ la”. Obecnie przeważa pogląd, że An­ tall powinien się zwrócić do narodu i poinformować o zaistniałej sytuacji. Stało się inaczej, a konsekwencją było 20 zmarnowanych lat, podczas których „rozkradziono wszystko, co było cięż­ sze od powietrza” (słowa V. Orbána). Dziś również jesteśmy świadkami wspólnej akcji zainteresowanych gra­ czy. W czerwcu 2019 r. dokonano „rese­ tu” rządu w Mołdawii. Do Kiszyniowa przyjechali Dmitrij Kozak – rosyjski wicepremier, Bradley Freden (dorad­ ca rządu USA ds. Europy Wschodniej) i Johannes Hahn – unijny komisarz ds.

partii, „wojskówka” była odpowiedzialna za transformację ustrojową i tworzenie kapitalizmu. Podczas rozmowy o par­ tiach dowiedziałem się, że „za PO stoją potężne pieniądze”, PSL dysponuje „gi­ gantycznymi pieniędzmi”, postkomu­ niści z SLD mają „ogromne pieniądze”. Na moje pytanie o PiS padła lekcewa­ żąca odpowiedź – „to dziady”; i ta in­ formacja ostatecznie przekonała mnie do tej partii. Podczas pierwszych wolnych wy­ borów służby wprowadziły do Sejmu 66 agentów. Gdyby znajdowali się na jednej liście – wygraliby wybory (zwycięska Unia Demokratyczna mia­ ła 62 mandaty). Byli oni równomier­ nie rozrzuceni po wszystkich partiach z WYJĄTKIEM Porozumienia Cen­ trum Jarosława Kaczyńskiego. Wśród 44 posłów tej partii nie było żadnego agenta! Partia ta zatem nie tylko NIE była założona przez służby, ale i nie dała się zdalnie sterować. Z tych powodów była od zarania swego istnienia furia­ cko atakowana przez media. Sam Ka­ czyński – twórca PC i późniejszego PiS – stał się obok Pinocheta, Amina i Ka­ dafiego naczelnym „czarnym ludem” polityki („Le Soir”: „świat odetchnął z ulgą – skrajny nacjonalista Jarosław Kaczyński nie został prezydentem”). Jest on najbardziej znienawidzoną po­ stacią polskiej sceny politycznej, we wszystkich rankingach niezmiennie wygrywa w kategorii „polityka, które­ mu najmniej ufają Polacy”. Przez 30 lat „przyjął na klatę” tony hejtu gęstego

Nie jesteśmy Singapurem, gdzie można podejmować optymalne decyzje gospodarcze – musimy liczyć się z racjami politycznymi. Można mieć rację i przegrać wybory, a racją stanu jest przedłużenie obecnej władzy o następną kadencję. rozszerzenia Unii. Ustalono, że urząd prezydenta i władze parlamentarne po­ zostaną pod kontrolą Rosji, premierem zaś będzie Maja Sandu – funkcjona­ riuszka Banku Światowego. Nie można wszystkiego pozostawiać ślepym siłom demokracji...

Wyjątkowość PiS-u Lata temu, podczas rejsu na Alaskę mia­ łem okazję spotykać się często z austra­ lijskim milionerem Ryszardem Oparą. Kojarzony z WSI pan Opara (prywatnie przemiły człowiek) jest dobrze poinfor­ mowany, gdyż służba ta była głównym organizatorem pierestrojki w Polsce. Podczas, gdy „sąsiedzi” (w branżowym żargonie służby cywilne) zajmowali się budową „społeczeństwa obywatelskie­ go” – meblowaniem sceny politycznej, wytwarzaniem polityków i zakładaniem

jak smoła, równocześnie będąc anali­ tykiem niezwykle trafnie diagnozują­ cym sytuację. Kaczyński już w latach 90. intui­ cyjnie wyczuł to, czego my dowiedzie­ liśmy się dopiero w 2017 roku dzięki pracy J. Targalskiego Służby specjalne i pierestrojka (Rola służb specjalnych i ich agentur w demontażu komunizmu w Europie sowieckiej). „Naczelnik” zda­ je sobie sprawę, że żyjemy w jednym z najbardziej niebezpiecznych rejonów świata („europejski teatr działań wo­ jennych”), a obecny (całkiem spory) zakres naszej niezależności jest wy­ nikiem długich, trudnych rokowań i kompromisu Sił Mających Możliwo­ ści Decyzyjne. Ten swoisty „koncert mocarstw” nie przewidywał jednak polskiej podmiotowości. Kaczyński, balansując na cienkiej linie i starając się nie zakłócić chwiejnej równowagi,

próbuje powiększać obszar naszej nie­ podległości, wykorzystując wszelkie rozbieżności między „decydentami”. To dlatego na wszelkie afronty natych­ miast „nadstawiamy drugi policzek”, a nasza policja jest najłagodniejsza na świecie. Wydawać by się mogło, że rząd czyni wiele, aby uniknąć wszelkich na­ pięć. Mimo to postępowi naukowcy twierdzą, że rząd przyjął metodę „za­ rządzania przez konflikt” (socjolog dr Flis: „PiS przez ostatnie trzy lata raczej podgrzewało napięcia w kraju, niż je rozładowywało”) Zupełnie odwrotnie postrzega sytuację konserwatywny re­ cenzent działań PiS: „wyprzedaż war­ tości na rzecz czystego, bezideowego technokratyzmu, jałowego trwania u władzy (…) PiS podzieli los zachod­ nioeuropejskich formacji jakże nie­ udolnie imitujących prawicę… a lewa­ ctwo, nieniepokojone, dokończy swą

tej władzy nie zaś jej zmiana, juz go­ rzej byc zreszta jak teraz w przededniu okupacji żydowskiej nie może”. „Jedno szambo zostalo zastapio­ ne drugim szambem, a licytowanie się ktore bardziej śmierdzi jest śmieszne w obecnej sytacji kiedy losy Polski są w rekach PISowskich zaprzańcow ste­ rowanych przez żydowstwo”. Potencjalni zwolennicy dobrej zmiany często zadają sobie pytania, na które nie znajdują odpowiedzi, co interpretują jako ukrywanie niewygod­ nych prawd przed Polakami, oszukiwa­ nie czy wręcz „zdradę PiS”. Na niektóre z tych pytań można odpowiedzieć jed­ nym zdaniem. Inne wymagają dłuż­ szych wyjaśnień. Dlaczego nie wyrzucono z Polski aroganckich ambasadorów? Bo nie mamy dostatecznie silnej pozycji międzynarodowej.

Przegrana będzie oznaczać w dziedzinie ekonomicznej powrót okradania narodu, w ideowej – homoterror, poniewieranie godności narodowej i walkę z Kościołem, a w politycznej – jeszcze większą zależność od sił zewnętrznych rewolucję z poziomu samorządów, są­ dów, kultury, mediów. Kompletny brak asertywności obecnej władzy jest efek­ tem przyjęcia taktyki umizgów do cen­ trowego elektoratu (z natury pacyfis­ tycznego, aideowego i bardzo labilnego etycznie). Zrozumiała więc staje się taktyka daleko idących kompromisów i uników, ale powoduje to niebywałą eskalację agresji i bezczelności drugiej strony, co owocuje lawiną oczywistych prowokacji! W państwie teoretycznie rządzonym przez konserwatystów le­ wactwo hula sobie, upewnione poczu­ ciem absolutnej bezkarności, świado­ me naszego autoparaliżu, kompletnej bezsilności”.

Trudne pytania Niewątpliwie partia rządząca ma prob­ lem komunikacyjny z elektoratem. Rząd polski nie ma swego organu pra­ sowego ani nawet liczącego się życzli­ wego dziennika. Pozostaje telewizja, ta zaś dociera tylko do ludzi starszych. Na internet nie ma co liczyć, gdyż poten­ taci internetowi, nie czekając na imple­ mentację Acta II, wzięli sprawę w swoje postępowe ręce, stosując cenzurę pod hasłem „zwalczania mowy nienawiści” (D. Tusk: „Internet jest nasz”). Wiemy, że referendum aborcyjne w Irlandii wygrał Marc Zuckerberg, blokując strony „proliferów”. Ob­ serwujemy także wzmożoną aktyw­ ność trolli na portalach niepodległoś­ ciowych: „Tragedią dla Polski jest trwanie

Dlaczego nie wypowiedziano kon­ wencji stambulskiej? Bo wiązałoby to się z koniecznością rezygnacji z członkostwa w Radzie Bez­ pieczeństwa ONZ. Dlaczego nie wznowiono śledztwa w sprawie morderstwa księdza Po­ piełuszki? Bo szanse na ukaranie winnych są bliskie zera. Wprawdzie żyje jeszcze prokurator Witkowski (dwukrotnie odsuwany od sprawy), ale większość świadków, jak i potencjalnych oskarżonych – zmarła. Odgrzewanie sprawy nie przyniosłoby sprawiedliwości, tylko szkody polityczne (niepokoje w środowisku b. służb). Płk. Pietruszka, który niewinnie spędził 10 lat w więzieniu, kryjąc sprawców, mil­ czy jak grób. Można by go skłonić do mówienia, np. przypiekając żelazkiem, ale polskie prawo zabrania takich metod pozyskiwania zeznań. Dlaczego nie można wyjaśnić Smo­ leńska? Jeden z głównych architektów „ładu po­ jałtańskiego” – Zbigniew Brzeziński – wyraźnie powiedział, żeby przestać się zajmować tą sprawą (zagraża trwałości układu, który zmontował?) Wiemy już, że nie była to zwykła katastrofa. Dalsze drążenie tematu postawiłoby w kłopot­ liwym położeniu naszych sojuszników. Sytuacja jest identyczna jak ze zbrod­ nią katyńską. Brudną robotę wykonali Rosjanie (Putin podlegał ostracyzmowi politycznemu przez niemal rok – nikt Dokończenie na str. 7


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

6

P

okonaliśmy razem ok 270 km, choć na mapie odległość po­ między Suwałkami a Wilnem jest dużo mniejsza. Przyglą­ dając się na mapie trasie naszej pielg­ rzymki, stwierdziłam, że dość mocno kluczyliśmy, zanim osiągnęliśmy cel, jakim było stanięcie u stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Dlaczego tak? Zapew­ ne organizatorzy pielgrzymki – księ­ ża salezjanie – kierowali się nie tylko względami praktycznymi, ale przede wszystkim mieli na uwadze cel patrio­ tyczny. Większość bowiem odcinków drogi pokonywanej przez pielgrzy­ mów prowadziła przez miejscowości zamieszkałe w większości przez lud­ ność pochodzenia polskiego. Mówiła nam o tym ogromna radość, z jaką po­ dejmowali nas mieszkańcy tych miejs­ cowości. Tej wielkiej radości i wzrusze­ niu dali wyraz Polacy z Litwy już na granicy obu państw, gdyż czekali na nas w delegacji Stanisław Łabowicz – pol­ ski konsul honorowy – wraz z dwiema pracownicami konsulatu oraz ks. Józef

Od 2004 r., tj. od chwili przystąpienia Litwy do Unii Europejskiej, emigrowało z kraju wiele młodych osób. Od lat zaznacza się też ujemny przyrost naturalny. Litwini mają mało dzieci! Aszkiełowicz – proboszcz parafii Bu­ trymańce. Przedstawiciele konsulatu powitali nas litewskim chlebem i sę­ kaczem, a ks. proboszcz pokropił nas wodą święconą i udzielił pasterskiego błogosławieństwa. Ten obraz księży proboszczów sto­ jących na granicy swoich parafii z wodą święconą i kropidłem w ręku powta­ rzał się jeszcze kilkakrotnie podczas naszego pielgrzymowania. Na granicy państwowej usłyszeliśmy znamienne słowa: „Nie jesteście na obczyźnie, bo Ojczyzna wasza tu”. Wzruszeni odpo­ wiedzieliśmy, intonując hymn narodowy i ruszyliśmy przed siebie krokiem polo­ neza, w takt towarzyszącej nam muzyki. Po drodze ludność polska witała nas kwiatami rozsypanymi po drodze, gir­ landami w otwartych szeroko bramach kościołów i biciem dzwonów. Młode kobiety z dziećmi na ręku podchodzi­ ły, aby pobłogosławić ich dzieci; starcy, czasami na wózkach inwalidzkich, sie­ dzieli przy płotach i wzruszeni machali nam w powitalnym geście. Widziałam też stare kobiety klęczące przy drodze z różańcem w rękach. Piękne i wzrusza­ jące obrazy, które zachowałam w pamię­ ci i w sercu. I w opozycji do nich inne obrazy, te z miejscowości zamieszkałych w większości przez Litwinów: wylud­ nione drogi, demonstracyjna obojęt­ ność i mocno powściągliwe reakcje. Tu czuje się wzajemne napięcia i animozje pomiędzy Polakami a Litwinami. Rozumiem niechęć Litwinów do naszej obecności na tych ziemiach. Jest ich mniej niż 2,9 mln. Wilno jest ich stolicą i bardzo lękają się wyimagino­ wanych lub prawdziwych roszczeń Po­ laków. Mogę sobie wyobrazić, jak czują się dziś, gdy widzą tłum arcypolskich pielgrzymów maszerujących do Wil­ na. Zapewne podobnie jak ja, np. we

Polska młodzież rejonu solecznikowskiego (78% ludności stanowią Polacy) zupełnie nie korzysta z polskojęzycznych mediów. Dominują wśród nich media litewskie i rosyjskie. Wrocławiu, wobec hałaśliwie zacho­ wujących się turystów z Niemiec i gdy słyszałam, jak przewodniczka wskazuje im z dumą na niewątpliwe ślady kultury niemiec­kiej w tym mieście. Litwini wal­ czą nie tylko o swoją tożsamość, ale tak­ że o swoje przetrwanie! Tym bardziej, że jest ich coraz mniej. Od 2004 r., tj. od chwili przystąpienia Litwy do Unii

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Europejskiej, emigrowało z kraju wie­ le młodych osób. Od lat zaznacza się też ujemny przyrost naturalny. Litwini mają mało dzieci! Nic więc dziwnego, że mniejszość polską traktują jako zagrożenie dla swe­ go bytu. Można to zaobserwować już na pierwszy rzut oka. Nigdzie nie ma polskich napisów. Ani na mapach, ani na drogowskazach. Także na terenach zamieszkałych w większości przez Po­ laków. Do 2010 roku obowiązywała na Litwie ustawa o mniejszościach narodo­ wych, która pozwała na używanie języka mniejszości w urzędach i na tablicach informacyjnych. Po jej wygaśnięciu no­ wa nie została przyjęta. Tak więc obec­ nie jedynym urzędowym językiem jest litewski. Mimo to trzeba przyznać, ze od czasu przełomu komunistycznego, czyli od roku 1990, na Litwie wydawane są pisma w języku polskim i działa m.in. jako stowarzyszenie Związek Polaków na Litwie (ZPL). Polacy mają też swoją reprezentację polityczną w postaci partii pod nazwą Akcja Wyborcza Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Ro­ dzin (AWP-ZChR). Partia ta istnieje od 1994 r. i według stanu z 2016 roku liczy 2207 członków. Problem w tym, że wprowadzona przez państwo klau­ zula 5% dla podziału mandatów z listy krajowej okazała się dla niej zaporowa. W wyborach 2000 r. uzyskała więc je­ dynie 1,85%. Trudno się temu dziwić, skoro Po­ lacy na Litwie stanowią obecnie 5,62% ludności tego kraju i odsetek ten wciąż spada.

P

odczas trwania pielgrzymki przyszło nam nocować w róż­ nych miejscach, ale tylko dwu­ krotnie miałam przyjemność i zaszczyt gościć w domach. Próbowałam jednak podejmować rozmowy z napotkany­ mi ludźmi i starałam się ich uważnie słuchać. Kiedy w gościnnych polskich domach zasiadłam przy suto zastawio­ nym stole, prowadziłam z nimi „noc­ ne Polaków rozmowy”. Słuchali mnie z niedowierzaniem, gdy tłumaczyłam, że obecnie rządząca ekipa wcale nie jest skrajną prawicą, lecz raczej lewicą ze względu na przeprowadzane reformy społeczno-gospodarcze. Kiedy w koń­ cu przyjęli tę informację i dali wyraz swej aprobacie, ostrożnie zapytali mnie

Młode pokolenie nie chce mówić i nie mówi po polsku. Wynika to m.in. z tego, że edukacja w polskiej szkole, tj. z językiem wykładowym polskim, utrudnia im perspektywy życiowe i zawodowe. o mój stosunek do Rosjan. Wyjaśni­ łam, że nie mam uprzedzeń w stosun­ ku do ludzi. Wtedy przyznali, że od lat współpracują na Litwie z Rosjanami na szczeblu lokalnym i samorządowym, a zaraz potem wyjaśnili, że jest to ko­ nieczne, gdyż wspólnie muszą bronić się przed Litwinami. Dałam więc wy­ raz swoim obawom co do kierunku tej współpracy i realnie pojawiającego się niebezpieczeństwa rozgrywania intere­ sów rosyjskich poprzez skonfliktowanie Polaków z Litwinami. W odpowiedzi usłyszałam słowa uznania pod adre­ sem polityki Rosji i samego prezyden­ ta Putina. Przy innej okazji moja rozmówczy­ ni – również Polka – ze zgrozą wspo­ minała pobyt swego ojca w łagrze na Syberii, o którym dowiedziała się po latach, a zaraz potem – ze wzruszeniem mówiła o tym, jak została przyjęta do Komsomołu pomimo tego, kim był jej ojciec. Podczas rozmowy z aprobatą wyrażała się o niezrealizowanym pro­ jekcie stworzenia wspólnie z Rosjana­ mi, na obszarze zamieszkałym przez większość polską, tzw. krasnowo rajona. Uważała to za dobry pomysł, ponieważ zwiększał siłę mniejszości polskiej i ro­ syjskiej przeciwko Litwinom. Na koniec dodała: „Jak świat światem Litwin Po­ lakowi nigdy nie był bratem”. Słysząc te słowa, byłam pełna niepokoju i we­ wnętrznego zamieszania. Kiedy więc nadarzyła się okazja, zaczepiłam na ten temat jednego z księży proboszczów. Przyznał niechętnie, że taki pogląd pa­ nuje wśród Polaków, po czym przerwał

„Długi łańcuch ludzkich istnień połączonych myślą prostą...” – ten cytat z kultowej pieśni Jana Pietrzaka przywołał mer rejonu solecznikowskiego, Zdzisław Palewicz, podczas swego wystąpienia skierowanego do przybyłych z Polski pielgrzymów. Pielg­ rzymi ci przywędrowali pieszo z Suwałk i w drodze do Ostrej Bramy zatrzymali się na kilka godzin w parafii Butrymańce na Litwie. Salezjańska Pielgrzymka Suwałki– Wilno odbywała się w dniach 15–24.07 już po raz 29 i zgromadziła ok. 740 osób z całej Polski, a także spoza jej granic. W tym roku osobiście wzięłam w niej udział i dlatego chciałabym o niej opowiedzieć z pers­ pektywy uczestnika i obserwatora.

Z Polski do Polski

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

rozmowę i opuścił moje towarzystwo. Odniosłam wrażenie, że moje pytania bardzo go zaniepokoiły i zirytowały. Dla dopełnienia kreślonego tu obrazu należałoby przywołać jeszcze jeden wątek mojej rozmowy z Polaka­ mi na Litwie. Zapytałam ich o edukację dzieci i młodzieży. Przyznali, że młode pokolenie nie chce mówić i nie mówi po polsku. Wynika to m.in. z tego, że edukacja w polskiej szkole, tj. z języ­ kiem wykładowym polskim, utrudnia im perspektywy życiowe i zawodowe. Dlatego też rodzice wybierają dla nich najczęściej szkołę rosyjską, a czasami litewską. Efekt? Sprawdziłam dane. Zaz­nacza się stały spadek ludzi, któ­ rzy uznają język polski za swój język ojczysty (z 220 tys. w 1989 r. do 154 tys. w 2011 roku; dane z Wikipedii). Co więcej, z badania jakościowego prze­ prowadzonego przez Biuro Nordyckiej Rady Ministrów na Litwie (Norden) oraz spółkę TNS wynika, że polska młodzież rejonu solecznikowskiego (78% ludności stanowią Polacy) zu­ pełnie nie korzysta z polskojęzycznych mediów. Dominują wśród nich media litewskie i rosyjskie. W domu najczęś­ ciej rozmawiają po rosyjsku, a nie po polsku. Jeśli nawet mówią po polsku, to aż 42% wśród używanych w mowie wyrażeń stanowią rusycyzmy. Nie jest to jednak tylko problem młodzieży polskiej. W Wilnie (dane z 2014 r.) 52,1% respondentów pocho­ dzenia polskiego ogląda telewizję rosyj­ ską, a polską – jedynie 31,4%. Jak wyni­ ka z tych badań, aż 63,86% litewskich Polaków uważa Rosję za kraj przyjazny Litwie, a politykę prezydenta Putina po­ zytywnie ocenia 64,6%. Przeciwnego zdania jest tylko 30% Polaków na Litwie. O czym to świadczy? Mariusz Antono­ wicz – członek zarządu Polskiego Klubu Dyskusyjnego w Wilnie i wykładowca Uniwersytetu Wileńskiego – nazywa świat, w którym żyją współcześni Polacy na Litwie, „ruskim mirem”. Zarzuca polskim działaczom i parlamentarzystom reprezentują­ cym AWP-ZChR odpowiedzialność za rozpowszechnianie wśród mniejszości polskiej na Litwie rosyjskich wpływów kulturalnych i politycznych. Powołuje się przy tym na konkretne fakty, np. na to, że działacze ci brali udział w obcho­ dach Dnia Zwycięstwa. Uroczystości te

Aż 63,86% litewskich Polaków uważa Rosję za kraj przyjazny Litwie, a politykę prezydenta Putina pozytywnie ocenia 64,6%. Przeciwnego zdania jest tylko 30% Polaków na Litwie. odbywają się w dn. 9.05 na cmentarzu antokolskim i organizuje je corocznie ambasada Rosji w Wilnie. Co więcej, kilku z nich, a wśród nich Waldemar Tomaszewski – były przewodniczą­ cy APL, wybrany w 2000 r. na posła okręgu Wilno-Soleczniki – miał pod­ czas tych uroczystości wpiętą w klapę marynarki wstążkę „georgijewską”. Byli nią nagradzani kaci z Katynia. Walde­ mar Tomaszewski podczas udzielane­ go wywiadu nazwał ją zaś symbolem rycerskości. Autor artykułu wymienia również wśród postaci mocno kontro­ wersyjnych Rafała Muksinowa – Rosja­ nina, który kandydował z listy AWPL, mimo że znany jest jako działacz ot­ warcie prokremlowski.

S

kąd Rosjanie na liście AWPL? Otóż partia ta w wyborach z 2004 r. wy­ startowała razem z przedstawicie­ lami mniejszości rosyjskiej i białoruskiej. Przyczyna leżała w ordynacji wybor­ czej. Partia podjęła taką decyzję, aby przekroczyć próg wyborczy 5% i rze­ czywiście w 2012 roku uzyskała 5,83%. Jak twierdzą Polacy na Litwie, to oni zadecydowali o wyborze w 2019 roku obecnie sprawującego urząd prezydenta Gintasa Nauseda. Rzeczywiś­cie, nowy prezydent Litwy rozpoczął swoje wizy­ ty zagraniczne od Warszawy. Jest więc szansa na ocieplenie stosunków litew­ sko-polskich. Wróćmy jednak do uza­ sadnianie zarzutu Antonowicza o bu­ dowanie „ruskiego miru” przez polską mniejszość na Litwie. W czasach ko­ munistycznych, gdy istniała jeszcze Litewska Republika Ludowa, w roku

1988 Polacy na Litwie powołali Stowa­ rzyszenie Społeczno-Kulturalne, które w 1989 r. przekształciło się w związek Polaków na Litwie. Inicjatorem, współ­ założycielem i pierwszym prezesem tego Stowarzyszenia został Jan Sienkiewicz. Należał on też do grona redaktorów polskojęzycznego dziennika wydawa­ nego w Wilnie w latach 1953–1990 pt. „Czerwony Sztandar”. Okazuje się, że w 12-osobowej grupie inicjatyw­ nej SSKL (Stowarzyszenia Kulturalno­ -Oświatowego) było aż 7 dziennikarzy tego pisma. Dla mnie osobiście intere­ sująca wydaje się jeszcze informacja, że gazeta „Czerwony Sztandar” przekształ­ ciła w 1990 r. się w „Kurier Wileński”. Podczas pielgrzymki uczestniczyliśmy w spotkaniu z redaktorami tego pisma. Deklarowali nam wówczas, że czasopis­ mo nawiązuje do znanego i powszechnie czytanego w okresie międzywojennym pisma o tym samym tytule. Tymczasem, jak dowodzi Mariusz Antonowicz, nie ma już tego przedwojennego Wilna ani jego mieszkańców, o których pisze we

Jak twierdzą Polacy na Litwie, to oni zadecy­ dowali o wyborze w 2019 roku obecnie sprawującego urząd prezydenta Gintasa Nauseda. Rzeczywiś­ cie, nowy prezydent Litwy rozpoczął swoje wizyty zagraniczne od Warszawy. wsp­omnieniach gen Rydz-Śmigły, że kiedy w 1919 r. wkraczał na czele woj­ ska polskiego do Wilna, ci, „gdyby mo­ gli, rzucaliby serca pod kopyta końskie”.

Z

astanawiam się nad postawiony­ mi tu zarzutami. Wątpię, czy po­ trafię dokonać obiektywnej oceny moralnej działań podejmowanych na Litwie przez polskich polityków, dzia­ łaczy i dziennikarzy. Trzeba by dobrze znać kontekst polityczny i historycz­ ny, a ja tego nie mogę sobie przypisać. Staram się więc słuchać argumentów każdej ze stron. Po latach redaktorzy „Czerwonego Sztandaru” opowiadają o tym, jak skutecznie, choć mozolnie walczyli z nakazami Litewskiej SRR w obronie ludności polskiej. Jednym ze skutecznie zwalczonych problemów był nakaz stosowania zlitua­nizowanych nazw miejsco­wości. Dopiero w roku 1988 udało im się wprowadzić polskie nazwy. „Czerwony Sztandar” oficjalnie był organem KC KPL, a więc dziennika­ rze tej gazety mogli – także w urzędach – interweniować w sprawach ważnych dla polskiej społeczności pod hasłem „obywatele piszą, gazeta partyjna in­ terweniuje”. Redakcja pisma przypisu­ je też sobie zasługę doprowadzenie do wzrostu liczby polskich dzieci posyła­ nych do szkół z językiem wykładowym polskim oraz skuteczną obronę przed zlikwidowaniem polskiego cmentarzyka wojs­kowego utworzonego w 1922 r. na tzw. Nowej Rossie, gdzie znajduje się Mauzoleum z sercem marszałka Józefa Piłsudskiego. Obecność urny z sercem

Co nas może połączyć? Na pewno nie historia. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez stronę litewską. I tak już chyba pozostanie. Marszałka na cmentarzu w Wilnie jest znakiem pamięci narodowej dla ko­ lejnych pokoleń Polaków. Marszałek mawiał: „Naród, który traci pamięć, przes­taje być Narodem – staje się jedy­ nie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”. Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2O19 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

7

nie sprawuje się tam nabożeństw – do wnętrza może wejść niewielka, bo kilkudziesięcioosobowa grupa wier­ nych. Można pomodlić się na progu świątyni, spoglądając na obraz przez szklane drzwi.

N T

o ważna myśl nie tylko dla Po­ laków na Litwie, ale przede wszystkim dla nas tu, w naszym kraju. Z bólem dostrzegamy niekie­ dy, że Polacy, którzy opuścili nasz kraj w ostatnich latach, nie ustrzegli swych dzieci przed utratą tożsamości narodo­ wej. Już drugie pokolenie na obczyź­ nie często słabo mówi po polsku i nie czuje się Polakami. Tymczasem na tych ziemiach polskość była pielęgnowana i zachowywana nie tylko dzięki wy­ siłkowi działaczy i polityków, ale za sprawą rodziców przekazującym pa­ mięć historyczną i język ojczysty swoim dzieciom oraz dzięki zaangażowaniu gorliwych kapłanów. Podobno wilnianie, nawet jeśli mówią po polsku, to i tak myślą po ro­ syjsku. Jeśli to prawda, to jest to wyz­ wanie dla nich, ale przede wszystkim dla nas, żyjących w obecnych grani­ cach Polski. Wszyscy darzymy Wilno większym lub mniejszym sentymen­ tem, ale nie rościmy już pretensji do jego odzyskania. Sądzę, że szanuje­ my aspiracje niepodległościowe Lit­ winów. Stosunki polsko-litewskie na przestrzeni 100 lat od odzyskania niepodległości były trudne, wspól­ nie przechodziliśmy okresy ocieplenia lub zlodowacenia. Teraz wyłania się kolejna szansa. Pytanie, co nas mo­ że połączyć? Na pewno nie historia. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zbudo­ wania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakcepto­ wania przez stronę litewską. I tak już chyba pozostanie. Mogą nas połączyć

go nie zapraszał, nikt nie odwiedzał Moskwy), ale „neutralizacja polskich nacjonalistów” wszystkim zaintereso­ wanym była na rękę. Wygląda na to, że podobnie jak liczne dwudziestowieczne zbrodnie na Polakach, ta również nie zostanie osądzona. Dlaczego aferzyści „bujają się na wolce” zamiast siedzieć? Bo mamy niezależne sądownictwo. Jest ono także niesprawne i wręcz wrogie rządzącej ekipie. Po próbie reformy środowisko zastosowało coś w rodzaju strajku włoskiego – czas rozstrzyga­ nia spraw się wydłużył, co miało udo­ wodnić tezę, że reforma spowodowała bałagan. Możemy się tylko pocieszyć, że na Węgrzech reforma sądownictwa także się nie udała. Próba wysłania ko­ munistycznych sędziów na wcześniej­ szą o 5 lat emeryturę spowodowała tak gwałtowną reakcję, że premier Orbán zrezygnował. Sędziowie całego świa­ ta wystąpili w obronie swoich kole­ gów, wykazując solidarność zawodową (a może także etniczną). Dlaczego nie wprowadzono całko­ witego zakazu aborcji? Choć zacna Kaja Godek ma moralną rację, obecnie racje polityczne są waż­ niejsze. Próba zaostrzenia przepisów aborcyjnych – i tak bardzo restrykcyj­ nych na tle Europy – spowodowałaby powszechne oburzenie całego postę­ powego świata. Nie trzeba dużej wy­ obraźni, by przewidzieć wielotysięcz­ ne „czarne marsze” w obronie „praw człowieka” i „praw reprodukcyjnych kobiet”. Skończyłoby się interwencją instytucji międzynarodowych typu TSUE i wycofaniem projektu. Taki scenariusz przerabialiśmy już kil­ kakrotnie. Dlatego nawet kosztem odpływu części wiernego elektoratu (np. pobożnych niewiast zasłużonych w zwycięstwie 2015 r.), rząd unika działań w tym skrajnie kłopotliwym temacie. Nic dziwnego, że opozycja chętnie wykorzystuje aktywność po­ czciwych „proliferów” jako cepów do okładania rządzących („mający krew na rękach” Kaczyński wygrał kon­ kurs na „Heroda” – winnego „rzezi niewiniątek”). Dlaczego nie ujawniono aneksu do raportu o rozwiązaniu WSI?

interesy gospodarczo-polityczne, ale czy tylko? Chciałabym wierzyć, że po­ łączy nas wiara katolicka w większości wyznawana na Litwie. Ze smutkiem jednak muszę skonstatować, że i w tym względzie też nie ma jedności. Decy­ zją biskupa wileńskiego przeniesienia obrazu Jezusa Miłosiernego autorstwa E. Kazimierowskiego z kościoła pol­ skiego pod wezwaniem Ducha Świę­ tego do kościoła przy ul Dominikań­ skiej – tzw. Sanktuarium Miłosierdzia Bożego – została oprotestowana przez Polaków. Władze kościelne tłumaczyły – i słusznie – że chodzi o rozszerzenie i upowszechnienie kultu Bożego Mi­ łosierdzia. Niestety w praktyce słynny obraz stał się mało dostępny. Próbowa­ łam wejść do wnętrza tego maleńkiego kościoła, stojącego w ciasnym szeregu kamienic Starego Miasta. Okazało się to niemożliwe, bo właśnie sprawowa­ na była msza święta. A nawet kiedy

asz biskup nas, Polaków, nie zauważa” – skarżą się wilnianie. „Nie chce do nas ani słowa po­ wiedzieć po polsku”... Podczas wejścia Ogólnopolskiej Pielgrzymki witał piel­ grzymów pod Ostrą Bramą ks. wikary parafii. Uroczystą Mszę św. celebrował tam ks. bp Jerzy Mazur – ordynariusz Diecezji Ełckiej wraz z ks. biskupem pomocniczym z Diecezji Wileńskiej... Jako katolicy wierzymy, że Kościół zos­ tał zbudowany przez Jezusa Chrystu­ sa na Ewangelii i że jest katolicki, tj. powszechny, a więc ponadnarodowy. Na koniec rodzi się we mnie ko­ lejne pytanie: Jak ratować polskość na tych terenach? Na pewno przez dzia­ łania edukacyjne, poprzez przyjmowa­ nie w Polsce dzieci i młodzieży (choć podobno to bardzo trudne z prawnego punktu widzenia). Trzeba również, aby polskie media, polska telewizja stały się bardziej dostępne na Litwie. Na­ leży wspierać finansowo i politycznie polskie organizacje i stowarzyszenia na Litwie, ale chyba to już zadanie dla polskiego rządu. Piszę zaś o tym, bo pragnę, aby Polacy poczuli się odpowiedzialni za wspólne dziedzictwo i za swoich Ro­ daków na obczyźnie. Sądzę, że nasza presja wywierana na rząd i parlament może okazać się skuteczna. K

Dokończenie ze str. 5

O wyższości rozdawnictwa nad grabieżą Jan Martini

Aneks zawierał ok. 10 tysięcy nazwisk beneficjentów transformacji ustrojowej – ludzi, którzy z dnia na dzień stali się kapitalistami. Zaprzyjaźniony z tym środowiskiem Sąd Najwyższy zade­ cydował, że dane osobowe muszą być chronione, gdyż wynika to z praw czło­ wieka. Sąd dopuścił opublikowanie pod warunkiem „anonimizacji” (zaczer­ nienia) nazwisk, co znacznie osłabiło wymowę dokumentu. Prace nad przy­ stosowaniem tekstu ukończono na po­ czątku kwietnia 2010 roku. Prezydent Kaczyński miał opublikować aneks po powrocie z Katynia... Dalsze losy doku­ mentu są niejasne – przypuszcza się, że pośpiech, z jakim instalowała się eki­ pa Komorowskiego (rozpoczęła pracę w sobotę – jeszcze przed znalezieniem ciała prezydenta Kaczyńskiego – wła­ mując się do biurek), wynikał z chęci zdobycia aneksu. Dziś, gdy wszystkie przestępstwa się przedawniły, a 3000 bi­ znesów osób wymienionych w aneksie jest mocno osadzonych w gospodar­ ce, publikacja posłużyłaby tylko pod­ grzewaniu emocji. Dlatego J. Kaczyń­ ski uznał, że ujawnianie aneksu jest niecelowe. Zresztą nie wiadomo, gdzie znajduje się sporządzony w jednym egzemplarzu dokument (w Moskwie?).

I najtrudniejsze pytanie: Co z żydowskimi roszczeniami? Prawdopodobnie nasi rządzący uwa­ żają, że frontalne starcie z „przemys­ łem Holokaustu” przyniesie totalną klęskę, dlatego starają się odwlec spra­ wę. W konflikcie tym nie znajdziemy żadnych sojuszników, a gangsterzy, któ­ rzy z monetaryzowania Holokaustu uczynili sobie sposób na życie – nie odpuszczą. Pracują nad rabunkiem Polski już kilkadziesiąt lat (pierwsza książka szkalująca Polaków – Malowany ptak – ukazała się w 1965 roku) i zainwestowali setki milionów dolarów. To dlatego powstało tysiące artykułów, książek i filmów szkalujących Polaków (Izrael Singer: „Polska będzie tak dłu­ go upokarzana, dopóki nie zapłaci”). W tym celu także powstała (za nasze pieniądze!) tzw. „nowa polska szko­ ła historyczna”, która „naukowo” uza­ sadnia rzekome polskie uczestnictwo w Holokauście. Wypłacanie odszko­ dowań jakiejś grupie uważającej się za reprezentację wymordowanych Żydów jest totalnym zaprzeczeniem porządku prawnego. Niemniej Szwajcarzy uznali, że taniej będzie zapłacić reketierom, niż prowadzić przez dziesięciolecia batalie

prawne. Zagrożeni zajęciem ich „ase­ tów” w USA, wykpili się kwotą stano­ wiącą ok. kilkanaście procent żądanej sumy, ale ustanowili precedens. Dlate­ go Serbowie zaczęli płacić, nawet nie czekając na amerykańską ustawę 447. Dostali korzystne warunki – 950 mln dolarów w ratach rozłożonych na 15 lat. Ktokolwiek będzie rządził w Polsce, nie ucieknie od tematu. Nie ochroni nas także oddanie się „pod opiekę” Niem­ com czy Rosji. Rządząca ekipa albo za­ płaci „po dobroci” (taniej), albo zosta­ nie wzięta „na huki”. Ponoć Kaczyński myśli o zapłacie 20% kontrybucji (cena okazyjna!).

„Rozdawnictwo” zagrożeniem? Jak wykazują sondaże (czy wiary­ godne?), 75% przedsiębiorców na­ pawa obawą perspektywa drugiej ka­ dencji PiS i z utęsknieniem oczekują oni zmiany ekipy rządzącej. Może to świadczyć zarówno o pochodze­ niu naszych „kapitalistów” (komu­ nistyczna nomenklatura?), jak i sta­ nowić sygnał, że obciążenie fiskalne ludzi wytwarzających dochód naro­ dowy osiągnęło maksimum. Rządzący

wiedzą, że zasadne są obawy kry­ tycznego ekonomisty, który napi­ sał: „Niestety ten rok, jako rok wy­ borczy, będzie trudny dla finansów publicznych. Wszystko przez bardzo kosztowną kiełbasę wyborczą, jaką rządzący zamierzają rzucić społe­ czeństwu. Szacuje się, że koszt rea­ lizacji tzw. Piątki Kaczyńskiego wy­ niesie ok. 40 miliardów złotych. To więcej niż roczne wpływy do budże­ tu z podatku dochodowego od osób prawnych (...) Tymczasem obecnie w systemie podatkowym brak jest potencjału do istotnego zwiększenia wpływów. (...) Zatem wszystko wska­ zuje, że realizacja przedwyborczych obietnic rządu będzie zrealizowana »na krechę«. To bardzo zła wiado­ mość dla nas wszystkich, gdyż wzroś­ nie poziom zadłużenia, a wraz z nim koszt obsługi zadłużenia. Niestety wi­ dać tu dużą niefrasobliwość przywód­ ców Naszego Państwa, którzy patrzą w krótkiej, 4-letniej perspektywie. Obecnie mamy wciąż niezłą sytuację koniunkturalną. Dodatkowo jesteśmy beneficjentem netto transferów z UE.

W sytuacji miażdżącej przewagi me­ dialnej „sił postępu” rządowi pozostaje jedynie „w prostacki sposób kupować wyborców” w nadziei, że w sumie jest to mniejsze zło niż zaprzepaszczenie dorobku czterolecia (opozycja zapo­ wiedziała anulowanie WSZYSTKICH ustaw). Nie jesteśmy Singapurem, gdzie można podejmować optymalne decyz­je gospodarcze – musimy liczyć się z rac­ jami politycznymi. Można mieć rację i przegrać wybory, a racją stanu jest przedłużenie obecnej władzy o następ­ ną kadencję. Wiemy już, czym grozi powrót do władzy „Koalicji Euroazjatyckiej”– czyli ugrupowań o różnych obliczach, ale wspólnych korzeniach. „Zlikwi­ dujemy CBA, zlikwidujemy IPN” – to sprawy mniej istotne, lecz grozą napawa zamiar likwidacji urzędu wojewody i fragmentaryzacja kraju. Przegrana będzie oznaczać w dzie­ dzinie ekonomicznej powrót okrada­ nia narodu, w ideowej – homoterror, poniewieranie godności narodowej i walkę z Kościołem, a w politycz­ nej – jeszcze większą zależność od

Rząd jest niewątpliwie polski – „rozdaje” Polakom, zamiast pozwolić kraść kosmopolitycznym mafiom. Czy można było uzyskać więcej? Piłkarskie przysłowie mówi, że „gra się tak, jak przeciwnik pozwala”. To optymalny moment, żeby spłacać zadłużenie. Sytuacja w najbliższych latach prawdopodobnie się pogorszy. Również środki unijne ulegną wyraź­ nemu zmniejszeniu. Czy faktycznie chcemy zostawić naszym dzieciom własne długi do spłacenia?” Jednak transfery socjalne („roz­ dawnictwo”) mają też swą dobrą stro­ nę – pieniądz w rękach ubogich jest najcenniejszy, bo zostaje w kraju i na­ kręca gospodarkę (bogaci często wy­ prowadzają kapitał, kupując kafelki szwajcarskie czy apartament w Por­ tugalii). Odwoływanie się do patrioty­ zmu i wartości narodowych jest słabo skuteczne wobec większości popu­ lacji (obojętnej, ogłupionej antyrzą­ dowo lub istotowo wrogiej rządowi).

sił zewnętrznych (Julia Pitera: „Pol­ ska jest własnością całej Europy i to Europa powinna decydować o spra­ wach Polski, a nie rząd”). Rządzący mają też świadomość, że „miłośnicy demokracji” nie będą brali jeńców (prof. W. Sadurski: „To oczywistość, że PiS trzeba będzie zdelegalizować. Nie przez jakąś zemstę, ale jako akcja zapobiegawcza demokracji przeciw organizacji przestępczej”). Rząd jest niewątpliwie polski – „rozdaje” Polakom, zamiast pozwo­ lić kraść kosmopolitycznym mafiom. Wydaje się, że PiS w istniejących wa­ runkach osiągnął bardzo wiele. Czy można było uzyskać więcej? Piłkarskie przysłowie mówi, że „gra się tak, jak przeciwnik pozwala”. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2O19

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Spotkanie przedwyborcze

P

ilski okręg wyborczy do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej obej­ muje część województwa wiel­ kopolskiego. Specyfika tego obszaru polega na tym, że wyborcy powiatów grodziskiego, nowotomyskiego i wolsz­ tyńskiego do siedziby okręgowej komi­ sji wyborczej, która mieści się w Pile, mają ponad dwie godziny jazdy samo­ chodem. Okręg pilski otacza jak rogal Poznań, do którego można dojechać w ciągu 45 minut. Jego skrajne powiaty:

złotowski i wolsztyński dzieli odległość niemal 180 km. W tej sytuacji trud­ no wypracować jakąkolwiek lokalną wspólnotę, szczególnie gdy obszar ten nigdy nie był zintegrowany kulturowo, historycznie, turystycznie, przemysło­ wo, a nawet komunikacyjnie. Zwyczaj­ nie mieszkańcy, którzy nie są chociażby dalekimi sąsiadami i nie mają powo­ dów, by się widywać na przykład na ofi­ cjalnych uroczystościach, są sobie obcy. Może te wybory przyniosą zmianę

i południowo-zachodnie powiaty będą miały swojego przedstawiciela w sej­ mie. I tak w ostatni piątek sierpnia środowiska prawicowe tych terenów spotkały się z Danutą Nijaką, kandydu­ jącą do Sejmu z listy Prawa i Sprawied­ liwości. Danuta Nijaka obecnie jest radną powiatową, mieszkanką Gro­ dziska Wielkopolskiego, która pracuje w Nowym Tomyślu. Wie dob­rze, że pierwszy raz powstała realna szansa na zdobycie mandatu właśnie z tych tere­ nów. Do tej pory w parlamencie były reprezentowane głównie Piła i Trzcian­ ka. A szkoda, by południe okręgu wy­ borczego nr 38 mogło cieszyć się tyl­ ko tym, co nie zostanie wykorzystane przez inne regiony. K at

Limeryk o słabej woli Henryk Krzyżanowski Wraz z Learem pochylam się nad cierpieniami powodowanymi uleganiem własnym sła­ bościom. A w parafrazie przypominam o kryzysie współczesnej chadecji. Kto nie wiedział, że w Peru jest prowincja Loreto, a parlament nazywa się Kongres, teraz już wie.

There was an Old Man of Peru, Who never knew what he should do; So he tore off his hair, And behaved like a bear, That intrinsic Old Man of Peru. Niestabilny senior Peruwianin, wolitywnych doświadcza szarpanin. Raz babę ciągnie w krzaki, by wnet w skrusze rwać kłaki. Cóż, dla wnuków to model do bani.

Chadek z Peru, z prowincji Loreto, miał za cel reelekcję, przeto frakcję wsparł bez krępacji od tęczy i dewiacji. Trudno rozstać z Kongresu się dietą...

Matka Boska AK

P

Wojciech Bogajewski

łaskorzeźba prof. Andrzeja Pi­ tyńskiego nazywana jest też Pietą Powstańczą. Przedstawia umierającego chłopca, ostatkiem sił podtrzymującego głowę, z której spadł już hełm, kurczowo trzymającego ka­ rabin i przytulonego do Matki, przy której sercu znajduje spokój i ukoje­ nie. Matka Boska Pityńskiego nie jest Matką Boską płaczącą, ale współczu­ jącą, biorącą w opiekę, przyjmującą w swoje ramiona ofiarę, którą złożył cały naród polski w kolejnym powsta­ niu narodowym. Opuszczony przez sojuszników, bez wsparcia i pomo­ cy, umierał w cierpieniu i bólu. Po jednej stronie Wisły Polacy ginęli od kul niemieckich, a po drugiej stała Armia Radziecka, która nie pozwo­ liła przyjść z pomocą umierającym

Polakom. Naród polski po raz kolejny został poniżony, zdławiony przez kule i ból w sercach tych, którzy przeżyli tamte dni. Matka Boska AK z dwoma nacię­ ciami na policzku przypomina Matkę Boską Częstochowską, a zdobiące Jej płaszcz lilie zostały zastąpione znakami Polski Walczącej. Chrystusa obrazuje mały powstaniec z płócienną biało­ -czerwoną opaską na ramieniu i lilijką harcerską. Chrystus już nie ma korony cierniowej, została mu zdjęta, tak jak powstańcowi hełm z biało-czerwoną opaską i symbolami Armii Krajowej. Na piersi Matki Bożej wisi medalion z polskim orłem i napisem „Rzeczpos­ polita Polska”. Karabin, który chłopiec próbuje jeszcze utrzymać w ręce, jest jak krzyż, z którego zdjęto Chrystusa.

Dla młodego powstańca cierpienia się skończyły – teraz jest już w ramionach Matki Bożej – Matki naszej Ojczyzny, która złoży go, tak jak wielu innych, do grobu. Płaskorzeźba prof. Andrzeja Pityń­ skiego została umieszczona 23 września 1984 roku w Doylestown, w miejscu kultu maryjnego, zwanym amerykań­ ską Częstochową. Znajduje się także w Warszawie na tzw. Reducie Matki Boskiej przy al. Solidarności 60 i w koś­ ciele oo. paulinów pw. Świętego Du­ cha, w Krakowie w kościele św. Idziego, w Mauzoleum Partyzantów na Hali Malinowej w małopolskiej wiosce Si­ dzina oraz w katedrze pw. Najświętszej Maryi Panny od Ucieczki do Egiptu w Kapsztadzie w RPA. Prof. Andrzej Pityński wyraził zgo­ dę na realizację płaskorzeźby i umiesz­ czenie jej w kaplicy św. Józefa w koś­ ciele pw. Jana Kantego w Poznaniu. Wykonawcą płaskorzeźby jest Antoni Bludnik. K

S t o w a r z y s z e n i e

„ K a t y ń ”

P o z n a ń

ma zaszczyt zaprosić na uroczystość obchodów 80. rocznicy wydania rozkazu utworzenia pierwszych obozów dla polskich oficerów, żołnierzy i policjantów przez władze ZSRR. Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego w Poznaniu

20 września 2019 r. o godz. 12.00 W kaplicy znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców województwa poznańskiego – ofiar ludo­ bójstwa katyńskiego, na której jest 1939 imion i nazwisk pomordowanych, obraz Matki Boskiej Katyńskiej trzymającej w swych dłoniach przestrzeloną głowę oficera oraz Tablica Wołyńska, poświęcona ludobójstwu dokonanemu na mieszkańcach Kresów Wschodnich i II Rzeczpospo­ litej Polskiej. O godz. 12.00 zostanie poświęcona płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego. Następnie będzie sprawowana Msza Święta pod przewodnictwem metropolity po­ znańskiego abp. Stanisława Gądeckiego, w intencji pomordowanych w czasie II wojny światowej. Bezpośrednio po Eucharystii nastąpi składanie kwiatów.

Bóg, Honor, Ojczyzna 80 lat później 27-29.09.2019 Facebook.com/czytamPoznan czytamPoznan.pl

Partnerzy Festiwalu: Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. FOT. Z ARCHIWUM W. BOGA JEWSKIEGO


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.