Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 53 | Listopad 2018

Page 1

K■ U■ R■ I■ E■ R

Nr 53 Listopad · 2O18

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

5 zł

w tym 8% VAT

I

E

N

N

A

...stała się Polska! ...stało się Radio! Niepodległość w zmieniającym się świecie Z profesorem Andrzejem Nowakiem rozmawia Antoni Opaliński.

Jeżeli rzeczywiście kryje się za tym intencja braku materialnego upamiętniania historii, to chyba dosyć niepokojące... Zupełnie wbrew konserwatywnej i prawicowej szkole politycznej, która powinna doceniać symbole. Zgadzam się z Panem, więc nie będę już roz­ wijał tego aspektu. Natomiast spróbuję teraz odegrać rolę adwokata może nie diabła, ale po prostu tego rozwiązania, które zostało przyjęte. Tutaj silnym argumentem jest ten, który przy­ pomina mi się w słowach Benedykta XVI wypo­ wiedzianych przez niego jeszcze jako kardynała

Ratzingera na pogrzebie Jana Pawła II. Benedykt XVI przypomniał wtedy, że nie pozostanie po nas nic materialnego, nie tylko wielkie budowle, ale nawet książki. Pozostanie po nas dotknięcie duszy nieśmiertelnej, to znaczy relacje z dru­ gim człowiekiem – to, czy służymy poprawie człowieczeństwa w sobie, w innych, czy też nie. Oczywiście nie wydaje mi się, żeby materiali­ zowanie naszych intencji musiało być przeszkodą w tym zakresie. Ale słowa Benedykta XVI przy­ pominają, że rzeczywiście nie można skupiać się tylko na aspekcie materialnym. Przekładając to na realia Polski 2018 roku – bardzo ważne jest, że organizuje się wiele spotkań lokalnych, które nawiązują do lokalnych bohaterów 1918 roku. One mają szansę dłużej zostawić silne odczucia niż akademia centralna w Warszawie czy w Kra­ kowie. A więc przeciwko decentralizacji tych ob­ chodów absolutnie nic nie mam. Żałuję jednak mimo wszystko, nawiązując do Pana pytania, że nie pojawiła się jednak ta logika konserwatorów, czyli tych, którzy konserwują tradycję i uprawiają kulturę – bo kultura to uprawa – którzy zostawia­ ją narzędzia tej kultury pamięci dla następnych pokoleń. Takim narzędziem może być pomnik, muzeum, mogą być najróżniejsze formy.

o godzinie

Warszawa 87.8 MHz · Kraków 95.2 MHz

Mam jeszcze nadzieję, że trwałym śladem następnej ważnej rocznicy będzie w roku 2020 wspaniale zapowiadający się monument Bitwy Warszawskiej pod Ossowem. Wracam do swojej ulubionej idei, która nie­ stety nie może się doczekać realizacji. Za dwa lata będzie już ostatnia okazja, żeby ją urzeczy­ wistnić – mianowicie pomnik-kopiec świętego Jana Pawła II jako bohatera narodowego Pola­ ków. Wyraz naszej wdzięczności – nie jako ka­ tolików, bo został uznany przez Kościół katolicki za wielkiego świętego i naszej wdzięczności nie potrzebuje. Myślę jednak, że jako Polacy, jako wspólnota polityczna mamy bardzo wiele do zawdzięczenia temu papieżowi. Stworzenie materialnego wyrazu pamię­ ci, już nie zdecentralizowanego, jak te setki nie zawsze najlepszych pomników Jana Pawła II, ale w formie zbiorowego wysiłku, może zjed­ noczyć jeśli nie wszystkich, to większość z nas. Właśnie tak sobie to wyobraziłem – jako sypany przez wszystkich chętnych kopiec. Może to byłby też jakiś znak naszego rozumienia niepodległo­ ści i tego, kto jest jej najważniejszym patronem w wieku dwudziestym pierwszym. Tą osobą jest zdecydowanie Jan Paweł II – JP 2, bo JP 1 to był Józef Piłsudski.

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Niewątpliwie Wiktor Or­bán jest młodszy, przys­tojniejszy i lepiej gra w piłkę niż Jarosław Kaczyński. Pomijając fakt, że inaczej się rządzi, mając większość konstytucyjną i czując na plecach poparcie ponad połowy narodu, sytuacji Polski i Węgier porównać się nie da. Jan Martini o sukcesach i porażkach, podobieńst­ wach i różni­cach rządów w Polsce i na Węg­rzech.

12.11 12:11

ind. 298050

Zbliża się 11 listopada. Czy obchodzimy tę rocznicę rzeczywiście na miarę wydarzenia, które ona upamiętnia? Rozmawiamy przed 11 listopada. W tym sensie szczególnie ważny będzie ten właśnie dzień i to, jak wypadnie Marsz Niepodległości, który stał się niestety w ostatnich latach znakiem podziału raczej niż jedności. Rozumiem jednak, że Pan pytał także o to, jak samo państwo zorganizo­ wało te obchody. Otóż ja tej logiki do końca nie zrozumiałem, choć oczywiście próbuję ją zrozumieć. To jest logika bardzo daleko posu­ niętej decentralizacji i niematerializowania tych obchodów, tak ażeby po nich nie została żadna trwała pamiątka. Bo nie widać, żeby był pomysł na uświetnienie, upamiętnienie stulecia odzy­ skania niepodległości jakimś trwałym znakiem. Może to jest jakaś bardziej nowoczesna forma wrażliwości. Wiem jednak, jak ogromny wpływ na mobilizację tożsamościową i obywatelską Po­ laków wywarło odsłonięcie Pomnika Grunwaldz­ kiego w roku 1910. Ten trwały znak miał wtedy ogromne znaczenie. Miał także ogromne zna­ czenie w okresie drugiej wojny światowej, kiedy został świadomie zniszczony przez niemieckich okupantów. I chyba rezonował w świadomości polskiej przynajmniej do momentu, kiedy został odbudowany już w okresie gierkowskim. Więc może warto tworzyć takie znaki, w któ­ rych nasi potomkowie będą mogli odnajdywać emocje naszego pokolenia związane z przeżywa­ niem niepodległości czy innych ważnych wyda­ rzeń dotyczących naszej historii. Tutaj całkowicie z tego zrezygnowano. Ośrodek prezydencki zde­ cydowanie się odżegnał od takiej formy upamięt­ niania, rząd także jej nie podjął. Mam jeszcze na­ dzieję, że trwałym śladem następnej zbliżającej się ważnej rocznicy będzie w roku 2020 planowany i rzeczywiście wspaniale zapowiadający się mo­ nument Bitwy Warszawskiej pod Ossowem. Dwa maszty 100-metrowe i niezwykła perspektywa bit­ wy, która zostanie w bardzo nowoczesny sposób przedstawiona – ten projekt, o ile mi wiadomo, jest realizowany. Liczę na to, że z niego coś wy­ niknie, ale trochę mi żal, że nie powstanie żaden trwały ślad po naszym przeżywaniu na początku XXI wieku stulecia niepodległości.

Zaczynamy nadawać w pierwszym dniu nowego 100-lecia wolności...

Dokończenie na str. 5

KURIER WNET

ŚLĄSKI KURIER WNET

Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku A gdzie mój legionista? Kłopoty bratanków

Ponad 100 stron. Protokoły, dokumenty, listy, rysunki. Sprawę CzeKa nr 7 Edwarda Baldwina-Ramulta rozpoczęto 27 maja 1919 roku, zakończono 4 czerwca tego samego roku. „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”. Paweł Bobołowicz i Wojciech Pokora badają archiwa ukraińskiego KGB w poszukiwaniu śladów nieznanych bohaterów naszej niepodległości.

Takie słowa padły z ust Jana Pawła II w Bazylice Mariac­kiej w 1983 r., gdy papież zorientował się, że w poczcie sztandarowym Związku Legionistów Polskich nie ma por. Stanisława Leszczyc-Przywary. Tego niezwykłego człowieka, o którego upomniał się papież, wspomina Paweł Milla, bo „nigdy za wiele chwil, by zastanowić się, po co i jak powinniśmy żyć”.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

2

T· E · L· E · G · R·A· F T„Islam stał się nowym folklorem dla Euro-

ojkofobię.TUczciwa na 70% Hanna Zdanow-

Kozlovskiej, rozpoczął się proces demontażu wi-

Historii Polski.TW Oświęcimiu rozpoczął się

py Zachodniej”, napisała w swoim ostatnim,

ska (PO) ponownie została wybrana na prezy-

zowego systemu ochrony strefy.TDziewczynka

proces ws. kolizji seicento z kolumną BOR, w któ-

przedśmiertnym felietonie Krystyna Grzybow-

denta miasta Łodzi. TNa mistrzostwach świata

z balonem art-stretera Banksy’ego została naj-

rej poszkodowana została ówczesna premier Be-

ska, dziennikarka.TZ obawy przed reakcją lo-

w Warnie polscy siatkarze dorzucili złoto do zło-

pierw sprzedana za 1 milion funtów, a następ-

ata Szydło.TWydana nakładem PAN głośna

kalnej społeczności muzułmańskiej zdecydo-

ta.TNBP zaczął powiększać posiadane rezerwy

nie zniszczona w niszczarce Galeri Sotheby’s.

książka Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych

wano, że Arnaud Beltrame – policjant, który

złota.T„Polska awansowała do rynków rozwi-

TW ramach akcji MeToo aktor Bill Cosby trafił

powiatach okupowanej Polski okazała się kon-

przypłacił życiem dobrowolne zgłoszenie się do

fabulacją.TKolejka linowa na Kasprowy po-

wymiany za jednego z zakładników przetrzy-

nownie trafiła w polskie ręce.TAktywiści LGBT

„Niemcy mają prawo, a nawet obowiązek być liderami UE (...) Polacy są niedouczeni, wystaje im słoma z butów, są megalomanami, mają problem z porozumiewaniem się z innymi” – zauważył prezes Związku Artys­ tów Scen Polskich ZASP Olgierd Łukaszewicz po tym, jak przestał być prezesem.

podczas marcowego ataku w Trebes, nie zostanie w żaden sposób upamiętniony w przestrzeni publicznej.TW polskich kinach rekordy popularności bił antykatolicki „Kler”.T„Relacje państwo-Kościół w Polsce są chore i odpowiadają za to wszystkie rządzące dotąd w Polsce ekipy.

konywanej na instrumentach z epoki.TRuszył kanał Polsat Rodzina.TObradujący w Stambule Święty Synod Patriarchatu Konstantynopolitańskiego ogłosił, że Ukraińska Cerkiew Prawosławna nie podlega już dłużej Patriarchatowi Moskwy i Wszechrusi.TII Kongres Ruchu Europa

cioła budowały wszystkie ekipy” – wyjawił były

Christi zmierzył się z tematem wizji Europy Jana

minister spraw wewnętrznych i długoletni szef

niętych. Nie przypomina już Rosji, tylko Niem-

do więzienia z powodu oskarżenia, w myśl któ-

Pawła II.TPaweł VI został ogłoszony świętym.

służb specjalnych, Bartłomiej Sienkiewicz.TSo-

cy”, poinformował redaktor naczelny „Finan-

rego w 2004 roku – w wieku 67 lat – dopuścił się

wa i Przyjaciele znowu zabrali głos.T„Musimy

cial Times”.TW ślad za rozmontowaniem przed

gwałtu na 31-letniej wówczas koszykarce An-

TW ostatnią drogę udał się Charles Aznavour. TLiczący 110-tysięcy lat neandertalczyk od-

strząsnąć ze zdrowego drzewa PiS-owską szarań-

trzema laty ochrony zewnętrznych granic Schen-

drey Constand.TDuda obiecał Trumpowi włas-

kryty w jaskini Ciemna w Ojcowskim Parku Na-

czę” – poinformował rodaków Grzegorz Sche-

gen poprzez zapraszanie przez kolejne stolice ob-

ny fort.TWmurowano kolejny kamień węgiel-

rodowym okazał się być najstarszym w Polsce.T

tyna.TJarosław Kaczyński zarzucił opozycji

jętej zakazem wjazdu na terytorium UE Ludmily

ny pod budowę budowanego od 12 lat Muzeum

Maciej Drzazga

P

kresowiaków, mały biznes (CIT 9% to pic na wodę fotomontaż), nie ob­ niżył VAT-u, skłamał z imigrantami wobec tych, co mają oczy i widzą, jak ich przybywa; wprowadził namacal­ ne, upokarzające kapitulanctwo wo­ bec Unii (lasy-kornik, sądownictwo, bezkarny jurgielt) – omal poddań­ stwo, nie mówiąc już o obnoszeniu się z POLIN-em, czyli o podstępnym filosemityzmie, co zwykłych Polaków irytuje do czerwoności (ten Kneset na Wiejskiej!). Dalej: nie tknął antypol­ skich gadzinówek, boi się kasty są­ downiczej, mafii, możnych aferzystów – czyli ogromnym masom ludzkim zostały rozwiane złudzenia. PiS ugrał na najmłodszych (24%), których powinno mu co roku przy­ bywać (istnieje nadzieja), co moim zdaniem jest zasługą Macierewicza, czyli efektem budowania tożsamości patriotycznej, która jest pociągająca dla młodego Polaka, bo wyzwala dumę z Ojczyzny. Ale pomijanie narodow­ ców (Kaczyński zaprasza do wspólnego marszu z Tuskiem – za przeproszeniem gacie na estradzie opadają!), izolowa­ nie ich lub zawłaszczanie czyichś za­ sług, także ignorowanie zwolenników JOW-ów, ruchów antypartyjniackich, spychanie ich na margines… Niewdzięczność Brudzińskie­ go dla kibiców (nagły powrót języ­ ka antykibolskiego, kule gumowe na nich i certolenie się w rękawiczkach

a k t r a k a t ł Żó dla PiS-u s Zygmunt Koru

C

o robić? A, to już jest inny temat do rozważań i mądrych dzia­ łań. Ja tam wiem jedno – lepiej stawiać na sprawdzonych swoich, niż liczyć na „poszerzanie grona zwolen­ ników” z grona obcych ideowo, nie mówiąc o jawnych wrogach, bo prze­ cież i takie karkołomne ruchy PiS czy­ nił. Pod płaszczykiem mobilizowania

Nowe państwo potrzebne od zaraz! Jan A. Kowalski

P

o pięknym babim lecie, jakim obdarzył nas październik, spró­ bujmy jednak nie popaść w me­ lancholię i depresję, ale wykorzystajmy długie listopadowe wieczory i pomyśl­ my o Polsce. I o tym, czy jest najlepsza z możliwych. W tym celu odrzućmy demony, przekleństwa i obce narracje i bez niepotrzebnych emocji dokonaj­ my pewnej analizy. Skoro wiemy, że to obecne państwo nie wzięło się znikąd, odpowiedzmy na podstawowe pytanie wszystkich historyków i prawników: w czyim interesie? To właśnie odpo­ wiedź na pytanie: w czyim interesie/kto zyskał?, pozwoli nam uporać się z dy­ lematem takiego, a nie innego kształtu

państwa. Jego struktury i sposobu za­ rządzania nim. Trzy składniki zadecydowały o obecnym kształcie państwa polskiego. Pierwszy to załamanie się gospo­ darcze systemu komunistycznego pod przywództwem ZSRS. Drugi to decydująca w przemia­ nach roku 1989 rola tajnych komu­ nistycznych służb. Przypominam, że WSI zlikwidowano dopiero w roku 2007, a komunistycznego aparatu są­ downiczego nie udało się zlikwido­ wać do dziś. Trzeci to rozbiór polskiego mająt­ ku narodowego. Pomiędzy uwłaszcza­ jących się komunistów z jednej strony

i zachodni kapitał z drugiej. To właśnie ten czynnik, nieuwzględniający w żad­ nej mierze interesów narodu polskiego, odbił się najbardziej na naszej obecnej kondycji. To dlatego jesteśmy bardzo słabi pod każdym względem. I w każ­ dych statystykach, poza liczbą miesz­ kańców, zajmujemy w Europie ostatnie lub przedostatnie miejsce, ścigając się z Albanią i Kosowem. Oczywiście należy doceniać rów­ nież siłę składnika drugiego, dopełnia­ jącego się z trzecim. Zabezpieczenia systemowego komunistycznej nomen­ klatury przed możliwością jakiegokol­ wiek rozliczenia prawnego i finansowe­ go w zmienionym państwie.

Redaktor naczelny

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński Sekretarz redakcji i korekta

Magdalena Słoniowska Redakcja

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Maciej Drzazga, Antoni Opaliński, Tomasz Wybranowski

z LGBT!), którzy sektorówkami walczy­ li łeb w łeb wraz z PiS-em o przejęcie władzy, a sam obecny szef MSWiA na wszelkich manifestacjach był ochrania­ ny przez młodzież stadionową z Legii Warszawa… Wreszcie ta upierdliwa, omal kołchzowa, bardzo nachalna pro­ paganda w TVP Info; niezrozumiałe dla ludzi obcesowe zmiany rządowe (Szysz­ ko!, Szydło!, Macierewicz!); w końcu przeciek z taśmy z premierem-banks­ terem (spadochroniarzem w partii), je­ go przekleństwa i ten sarkazm o misce ryżu, za którą mogą pracować rodacy – to wszystko się sumowało i w efekcie wyszło jak wyszło. Jest otrzeźwienie. I dobrze. Bo jak tak dalej będzie/pójdzie, to odpo­ wiednio wyspecyfikowane i podzielone grupy elektoratów, przejmowane przez wrogich prawicy cwanych przywódców, mogą tak pokawałkować tort wyborczy, że nadchodzące zmagania parlamentar­ ne przerżniemy. Bo w przyszłym roku koalicję rządzącą będą mogli utworzyć antypolscy dranie.

, bo zostały u t y s o d ie n Wrażenie ane nadziew o c a z s e z r p być może ów definiik n n le o w z je, jest dla wy Polski, ra p a n j ie k b y tywnej, sz ego wyniku n a w o k r ia m wskutek u chyba dość , -u iS P o g wyborcze entowa poc o r p a ic n ż ó bolesne. R m rozumiey n z c o t o p w między – uczciwością a m e w t s ń niu – dra niejszyła. nawet się zm

Zatem mamy listopad – najbardziej mroczny polski miesiąc, który rozpoczynają dziady, a może zakończyć powstanie. Tak było przynajmniej dawnymi czasy. Teraz, gdy mnie bolą kości, a młodzi jakby nigdy nic balują w necie, listopad minie zapewne spokojnie. Nawet pomimo drugiej tury wyborów samorządowych.

A

lepszym intepretatorem muzyki Chopina wy-

Bolesne jest to, że ten chory zrost państwa i Koś-

rzyznam, że od wyborczego wie­ czoru kłębią mi się różne myśli w głowie. Burza refleksji, złości na... (?), pretensji do... (?) – jednym sło­ wem: mętlik i jakiś absmak z pseudo­ efektu obecnej demokracji. Zatem hur­ raoptymizm zwolenników PiS-u dos­tał jednak żółtą kartkę – cokolwiek by po­ wiedzieć... Nawet jeśli te apetyty na lepszy wynik wyborczy do sejmików były za bardzo podgrzane i rozbucha­ ne. Niemniej zawsze warto pamiętać o przepływach elektoratów: co zyskuje­ my, gdy kusimy „obcych” nam ideowo, a ile tracimy z grona swoich, którzy są wahliwi albo spostrzegawczy. W istocie ta żółta kartka to zawa­ lenie się doktryny Kaczyńskiego, że prawica nie ma wyboru – i tak mu­ si głosować na niego. Moim zdaniem PiS stracił wielu spośród entuzjastów z tzw. pierwszego naboru, czyli najwar­ tościowszych wolontariuszy z czasów „burzy i naporu”. Zawsze był partią kad­rową, hermetyczną, ale, gdy się wła­ da krajem, potrzeba wsparcia sił więk­ szych, hufców oddolnych. A tu klapa – wiem, jak przez partyjnych bonzów traktowane są osoby ambitne z klubów „Gazety Polskiej”, nie mówiąc o tysią­ cach pomniejszych potencjalnych po­ pleczników prawicy w terenie. Kaczyński nie podtrzymał w wielu ważnych aspektach partyjnych cech tożsamościowych z czasów począt­ kowych, np. zawiódł frankowiczów,

G

trafili do ZHP.TTomasz Ritter okazał się naj-

Libero

Lech R. Rustecki Zespół Spółdzielczej Agencji Informacyjnej Stała współpraca

Wojciech Piotr Kwiatek, Ryszard Surmacz V Rzeczpospolita

Jan Kowalski

Nie jest bynajmniej moim celem odgrzewanie starego leninowskiego ha­ sła: grabit nagrabliennoje. Rabowanie zrabowanego nie dopomoże we wzro­ ście pomyślności narodu polskiego, a może jedynie poprawić kondycję nie­ licznych. Dlatego takiej możliwości na­ wet nie rozpatrujmy. Zastanówmy się natomiast nad jedynym problemem, który pomoże naszemu biednemu (wbrew ratingom i oficjalnej propagandzie) państwu i na­ rodowi stanąć na nogi. Tym problemem jest zbudowanie polskiego kapitału. Tylko dzięki polskiemu kapitałowi bę­ dziemy mogli rozwinąć się w sposób samodzielny i rozumny.

poddaństwo gospodarcze Unii Euro­ pejskiej (z przewagą Niemiec). Budują również fundament pod trwałe pod­ daństwo ideologiczne, co chyba po­ winno zostać dostrzeżone nawet przez największych entuzjastów unijnych. Jak zatem zbudować niezależny

Trzeba pozwolić na swobodne działania gospodarcze polskich obywateli na terenie Polski. Żeby takiej sztuki dokonać, należy odejść od bolszewic­ kiej ideologii i wizji państwa.

C

zy obecne elity polityczne aktu­ alnie rządzące – lub aktualnie opozycyjne – takie rozwiązanie proponują? Oczywiście, że nie. Propo­ nują rozwój jedynie w oparciu o wyko­ rzystanie funduszy europejskich. Co jest tym bardziej niepokojące, że fun­ dusze niebawem się skończą lub Unia Europejska się rozpadnie i zostaniemy z ręką w nocniku. Z niedokończoną infrastrukturą w szczerym polu. Nie łudźmy się też, pieniądze europejskie w żadnej mierze nie przyczyniają się do usamodzielnienia się Polski. Wręcz przeciwnie, co nie tak trudno zauwa­ żyć, budują fundament pod trwałe

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna. Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

milczącej większości/mniejszości. Bo traci się wtedy swoją tożsamość, zawo­ dzi własny, twardy elektorat. Który jest wpływowy, ale traci argumenty, gdy w gruncie rzeczy sami swoi wybijają mu zęby. A tu/Bo leniwy i tak nie przyj­ dzie do urny, jak tkwi w swoim świecie olewacko-obywatelskiej „mądrości” al­ bo wyznaje zasadę, wywiedzioną z do­ tychczasowej optyki zawiedzionego: – Co!? Ja jeszcze będę własnym palcem ciemiężcę sobie wskazywał?!. Prosta, zwyczajna rada dla rzą­ dzących, jeśli ta partia nie jest kolej­ ną „układową fałszywką”, mającą za zadanie wywieść Polaków w pole na parobkowe manowce, bo i takie, dość dobrze uargumentowane głosy się czyta i słyszy (np. hasło „PiS i PO samo zło!”): Odwaga i konsekwencja zawsze zwycię­ żają, bo to porywa niezdecydowanych. Post Scriptum I jeszcze jedno: to życzeniowe, tromtadrackie myślenie „władzuni” przejawiło się strasznym błędem – przedłużeniem kadencji zła, sitw w te­ renie. Teraz my, tacy jak Pani czy Pan, co liczyliśmy na jakiś w miarę normalny zasięg czasowy walki z ekonomiczną i duchową patologią, będziemy mieli rok dłużej do czynienia ze swołoczą i krętaczami sprytniej dbającymi, by się lepiej okopać w złodziejskich dziup­ lach, prawniczych kancelariach i jesz­ cze bardziej wymyślnych szatańskich bastionach. K

(minus trochę Kukiza). Należy zarazem odejść od małpowania modelu niemiec­ kiego, kompletnie nieprzystającego do wolnościowej mentalności Polaków. Należy zlikwidować przytłaczający ten kapitał garb. Garb nie tyle w postaci podatków od dochodu, ale obciążenia kapitału kosztami absurdalnie licznej i niewydolnej państwowej struktury biurokratycznej (= 90 miliardów zło­ tych rocznie). A co równie ważne, należy od­ rzucić, i to na każdym poziomie na­ szej społecznej wrażliwości, myśle­ nie o państwie jako o żerowisku dla większych i mniejszych. Tych z Centrali i tych z dziesięciotysięcznej gminy, któ­ rzy próbują ugrać przynajmniej dietę radnego. Bo takie myślenie skazuje nas na zagładę, na co najwyżej średnie­ go poziomu bantustan. O ile sąsiedzi pozwolą. K DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

polski kapitał? To proste: trzeba poz­ wolić na swobodne działania gospo­ darcze polskich obywateli na terenie Polski. Żeby takiej sztuki dokonać, na­ leży odejść od bolszewickiej ideologii i wizji państwa. To nie może być aparat ucisku, jak postrzegane jest dziś pań­ stwo przez całą polską elitę polityczną

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

Nr 53 · LISTOPAD 2018

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 03.11.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz. Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

mywanych przez terrorystę w supermarkecie


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

3

WOLNA·EUROPA

N

ad otwartym grobem Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Głównodowodzący Sił Zbrojnych odczytał dekret podnoszący Józefa Unruga do rangi admirała floty – najwyższego stopnia wojskowego w marynarce wojennej. Po zakończeniu wojny admirał nie uwierzył w zapewnienia rządu PKWN o szacunku dla przedwojennych oficerów. Umarł we Francji. Szczątki jego

Zanim, ekshumowany z cmentarza w Montresor w Turenii, spoczął wśród swoich – w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu – ostatni obrońca Helu przebył długą podróż, omalże dookoła świata. Po niemieckiej agresji na Polskę najdłużej bronił się Półwysep Helski. Wobec przeważających sił, głównodowodzący obrony Wybrzeża, wiceadmirał Józef Unrug, 2 października 1939 roku wydał rozkaz kapitulacji, aby

P

i

o

t

r

W

i

t

t

służyli w polskiej marynarce. W kampanii wrześniowej brali udział w obronie Helu pod komendą Józefa Unruga. Mówcy zabierający głos nad grobem admirała, nawiązując (nawiasem) do życiorysów tych bohaterów, mówili o zbrodni i karze, i triumfie prawdy nad złem. Pierwsza z tych paraboli jest ścisła. Zbrodnia i zło z pewnością były. O drugiej wiele jeszcze byłoby do powiedzenia. Większość zbrodniarzy – sprawców tortur i prześladowań – dożyła sędzi-

floty polskiej, po czterech latach tortur, przesłuchań, poniżeń zmarł w więzieniu w 1953 roku. Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego doczesne szczątki mogą powrócić do kraju tylko wtedy, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny. W czasie, gdy na Oksywiu grzebano doczesne szczątki bohaterskiego obrońcy Helu, w innej części Gdyni, nie-

wego wieku w dostatku i dobrobycie dzięki wysokim emeryturom. Michał Rola-Żymierski, agent NKWD, osobiś­ cie zatwierdzał liczne wyroki śmierci na przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali osądzeni przez sądy komunistyczne ( jego podpis widnieje na około 100 wydanych wyrokach śmierci). Dożył 99 lat. Zmarł, ciesząc sie tytułem Marszałka Polski i związanymi z nim honorami i pensją. Niektórzy oprawcy, najbardziej gorliwi w okrucieństwie, zostali skazani na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Większość prześladowanych – ci, co przeżyli – spędziło schyłek życia w biedzie i poniżeniu. Kontradmirał Adam Mohuczy został aresztowany i oskarżony o sabotaż razem z komandorami inż. Hilarym Sipowiczem, Władysławem Sakowiczem i Konstantym Siemaszką. Kontradmirał Mohuczy, współtwórca z admirałem Unrugiem odrodzonej

opodal portu jachtowego trwał jubileuszowy – dziesiąty Festiwal Filmowy Niezłomnych, Niezależnych, Wyklętych, poświęcony żołnierzom polskiego ruchu patriotycznego. Wielu z nich walczyło do końca z sowieckim okupantem i zginęło na posterunku. Innych, którzy złożyli broń, ufając komunistycznym porękom, czekał ten sam los – prześladowania, więzienie, śmierć. Przyjmuje się, że w latach 1945– 1955 różnym formom represji w marynarce wojennej zostało poddanych około 400 żołnierzy zawodowych i około 250 marynarzy i podoficerów służby zasadniczej. W kondukcie pogrzebowym Józefa Unruga dawały się często słyszeć słowa ubolewania, że zbrodniarzy nie dosięgła ręka sprawiedliwości i przekonanie, że nawet najbardziej uroczyste ceremonie towarzyszące pochówkowi admirała nie wyrównają rachunku krzywd. K

Dokumenty, torby, kieszenie. Przez parking dla szefa resortu i VIP-ów uczestnicy Forum przechodzą do kolejnego budynku. Za chwilę wjadą prezydenci obu państw, uczestnicy finałowej rundy XIX Forum Polsko-Niemieckiego. Pełno tu personelu pomocniczego, aczkolwiek niezbyt dobrze poinformowanego, gdzie będą obradować grupy robocze. Oczywiście drogę do Weltsaal zna każdy z nich i chętnie wskazuje. „Stosunki polsko-niemieckie w 2018 – dokąd zmierzamy?” Pierwsza dyskusja panelowa z udziałem Michaela Rotha, ministra stanu w AA oraz gościa z Warszawy – jest nim sekretarz stanu w MSZ, poseł Szymon Szynkowski vel Sęk. Panowie zwracają się do siebie po imieniu. Grzecznie, ale bez przesady. Szymon Szynkowski vel Sęk opowiada o 40-min. wywiadzie, jaki przeprowadzili z nim niemieccy dziennikarze. Powstała z tego krótka informacja o kwestii odszkodowań wojennych po II wojnie światowej. W panelu poruszono wiele kwestii: reformę sądownictwa w Polsce, swobodę usług w UE, zagadnienia układu z Schengen (na ile Niemcy szanują dorobek traktatowy), migracji i pomocy na miejscu ze strony Polski, Nord Stream 2 pod kątem unijnej solidarności, statusu Polaków w Niemczech. Cornelia Pieper, polityk FDP, aktualnie niemiecka konsul generalna w Gdańsku, mówiła o społeczeństwie obywatelskim, podkreślając, że Polska jest bezdyskusyjnie państwem demokratycznym. I zebrała oklaski za postulat zwiększenia finansowania pols­ ko-niemieckiej wymiany młodzieżowej, na jaką przeznacza się połowę środków, rezerwowanych dla identycznego projektu wymiany z Francją. Po dyskusji w czterech grupach roboczych (Za bezpieczeństwo wasze i nasze w Europie, Stwórzmy razem lepszy klimat!, Infrastruktura transportowa między Polską a Niemcami oraz Przyszłość integracji europejskiej) – znowu w Weltsaal prezentacja wyników – przełomu nie ma, ale jest nadzieja na poprawę. I oczekiwanie na przybycie najważniejszych gości Forum: prezydentów Polski i Niemiec. Na podium czekają moderatorzy: Rosalia Romaniec (Deutsche Welle) i Piotr Legutko (TVP Historia). Szkoda, że nie wykorzystali tego pół godziny na rozmowę z publicznością.

Zdziwiłem się, kiedy Romaniec z pierwszym pytaniem zwróciła się do Steinmeiera, a nie do gościa z Polski. Prezydent Niemiec gładko opowiedział fakty znane z historii Polski, podkreślając, że spotykają się już po raz czwarty w tym roku; że istnieją problemy, ale „o nich rozmawiamy”. Andrzej Duda przypomniał o wrażliwości, a nawet zrozumiałej nadwrażliwości Polaków na rosyjski imperializm Na tym skończyła się elegancja, a rozpoczął się atak, znany z portalu DW. Romaniec przeszła do reformy sądownictwa i decyzji TZUE w tej sprawie. Prezydent starał się ratować klimat, ale kolejne pytania ze Romaniec psuły już atmosferę na całego. Kiedy Andrzej Duda słusznie zauważył, że instytucje Unii są współodpowiedzialne za Brexit, przez salę przeszedł liberalny pomruk niezadowolenia. Unia ma być za coś odpowiedzialna? Siedzący przede mną uczestnik z Polski określił prezydenta RP słowami powszechnie uważanymi za obraźliwe. Czy to nie on zakłócał późniejszy koncert w berlińskim Konzerthaus? Ale zanim prezydenci, ich małżonki i zaproszeni goście udali się na koncert, pozwolono publiczności na zadawanie pytań. Wspomniany autor komentarza w „Der Tagesspiegel” zapytał, ilu z emerytowanych sędziów SN orzekało podczas stanu wojennego, a także – dlaczego w sobotę nie podano w Polskim Radiu informacji o orzeczeniu TSUE na temat SN. Prezydent odpowiedział, że media publiczne w Polsce są wolne i że on nie narzuca im polityki informacyjnej. Nie podobało się publiczności przypomnienie o fatalnej polityce informacyjnej w Niemczech w słynną noc sylwestrową. Dwa bliskie, dwa odległe kraje. W kuluarach spotkałem byłego szefa Redakcji Polskiej DW, kiedy jeszcze takowa istniała (teraz jest jedynie zespół redakcji witryny internetowej). Powiedział mi, że nie odebrał odznaczenia polskiego, bo miał mu je przyznać Europejczyk Komorowski, a nie Duda. Okazałem zdziwienie, bo przecież odznaczenia przyznaje się w imieniu państwa, a nie osoby. „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie!” Czyżby rzeczywiście proces pojednania polsko-niemieckiego jeszcze się nie rozpoczął? K

Pogrzeb Marynarza

i jego żony przypłynęły do Polski okrętem wojennym, jak na marynarza przystało. W Gdyni, w kościele garnizonowym Marynarki Wojennej pod wez­waniem Matki Boskiej Częstochowskiej, szczególnie poruszające było wys­ tąpienie Krzysztofa Unruga. Żegnając swego dziadka, mówił o jego polskości, o spadku moralnym, który marynarz pozostawił swej rodzinie i swoim następcom. Inni mówcy nie potrafili się zdecydować, czy położyć silniejszy akcent na pożegnanie zmarłego, czy raczej na powitanie dostojników asystujących ceremonii. Mając do wyboru między tamtym światem, gdzie wszystko „w proch się obraca”, a ziemskim, wybierali chętniej doczesność, gdzie honory i zaszczyty są bardziej namacalne. Zasłużone honory spadają na dowódcę marynarki późno – czterdzieści pięć lat po śmierci i siedemdziesiąt trzy od czasu przymusowego wygnania.

N

o to jak można ocenić relacje polsko-niemieckie? – pyta mnie znajomy, kiedy wsiadam do z trudem upolowanej taksówki na Werdescher Markt w centrum Berlina przed Auswärtiges Amt (MSZ), po panelu Europa 1918-2018: historia z przyszłością?. Są łatwiejsze pytania. Prezydent RFN Frank-Walter Steinmeier (SPD) uważa, że w tytule Europa 1918-2018: historia z przyszłością? znak zapytania jest zbędny. Jasne. Europa ma przyszłość. Tylko jaką? Mało wydaje się też prawdopodobne, by Polacy i Niemcy wspólnie budowali przyszłość (mając na uwadze UE) – a szkoda. Na XIX Forum Polsko-Niemieckim wyraźnie doszły do głosu interesy narodowe i różnice w postrzeganiu bezpieczeństwa zbiorowego czy suwerenności państw członkowskich oraz Unii jako takiej. Wśród haseł, jakie padały na Forum w Berlinie na sesjach plenarnych i grupach roboczych („Za bezpieczeństwo wasze i nasze w Europie”, „Stwórzmy razem lepszy klimat!”, „Infrastruktura transportowa między Polską a Niemcami” oraz „Przyszłość integracji europejskiej”), niewątpliwie „Nord Stream 2” pojawiało się najczęściej. Na drugim miejscu: „Reforma wymiaru sprawiedliwości w Polsce”. Określają one największe różnice dzielące Polskę i Niemcy. Plusem Forum była niewątpliwie komunikacja pozbawiona dyplomatycznej poprawności, aczkolwiek nie zabrakło i banałów, choćby w wystąpieniu prezydenta Niemiec, w rodzaju, że dawniej nie mógł jeździć „nach Wroclaw” czy „Krakau”, a teraz i owszem. Ale o tym potem. Pierwszego dnia uczestnicy XIX Forum Polsko-Niemieckiego zajęli się tematem „Nowe idee przewodnie dla Europy – polskie i niemieckie perspektywy dialogu”. Dyskusja w redakcji dziennika „Der Tagesspiegel” ledwie się skończyła, a w foyer na uczestników czekała pachnąca farbą gazeta z komentarzem na stronie tytułowej: Polska i Niemcy – sąsiedzi oddalają się od siebie. Artykuł w zasadzie stanowił podsumowanie konferencji po jej rozpoczęciu, a na długo przed jej zakończeniem. Podziwiam tempo, sam bym się na to nie zdobył! To wymaga talentu, jakiego mi brak. Teza artykułu?

uniknąć niepotrzebnego, dalszego rozlewu krwi. Urodzony w 1884 roku Unrug, jak wielu przedstawicieli przedwojennej polskiej kadry oficerskiej, pierwsze szlify zdobył w cesarskiej armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, jako dowódca łodzi podwodnych. W odrodzonej Polsce kariera oficera marynarki, rozpoczęta od nowa, prowadziła go od podporucznika do wiceadmirała i głównodowodzącego. W czasie wojny, internowany przez Niemców w oflagach oficerskich, rozmawiał z przedstawicielami okupanta przez tłumacza. „ Języka niemieckiego zapomniałem 1 września 1939 roku” – twierdził. Został spensjonowany w Londynie w 1946 roku. Polskie siły zbrojne na Zachodzie liczyły w tym czasie 228 000 osób, w tym 3840 marynarzy. Rząd lubelski rozwinął energiczną propagandę, aby ich ściągnąć do kraju. Józef Unrug,

Euforię we wzajemnych relacjach zastąpiła frustracja. Z czyjej winy? „Za irytację” – utrzymuje komentator – „odpowiada głównie rządząca w Polsce narodowo-populistyczna partia PiS – z czym zgadza się przytłaczająca większość Europejczyków”. I tu następuje katalog rzekomych win polskich, znany z wystąpień totalnej opozycji, przede wszystkim „podkopywanie niezależności sądów” (bo nie w jej rękach) czy mediów publicznych (z tych samych powodów). To znana mantra. Poza tym PiS uprawia propagandę antyniemiec­ ką i o „Europie” (Unii Europejskiej) wyraża się lekceważąco, czekając na uwiąd „projektu Europa”. Na szczęście komentator i prominentny uczestnik Forum zauważa, że i Niemcy nie są bez winy. Przyznaje, że niemiecko-rosyjski gazociąg Nord Stream 2 zagraża polskim interesom i jest sprzeczny z europejską polityką energetyczną, nakazującą unikania zależnoś­ ci od dostawców. Nie zauważa jednak, że protest Polski (i innych państw UE) wobec projektu to także wyraz troski o Niemcy i solidarności z tym krajem! Dalej już gorzej. „Der Tagesspiegel” bierze na tapetę forsowany przez Berlin projekt wprowadzenia płac minimalnych i standardów socjalnych dla kierowców tirów i robotników budowlanych i oburza się na zarzut protekcjonizmu podnoszony w Europie Środkowej, nie dopatrującej się w tym troski o pracownika, lecz próby pozbycia się konkurencji. Być może byłoby inaczej, gdyby niemieckie firmy w Polsce płaciły swym pracownikom stawki zbliżone do tych u siebie… Zgadzam się całkowicie ze stwierdzeniem autora (Christopha von Marschalla), że lepiej jest otwarcie mówić o sprzecznościach, niż je ubierać w piękne słowa, zauważając wszakże, że emancypacja polskiej polityki pod rządami Zjednoczonej Prawicy przysparza poważnych trudności niemieckim politykom i dziennikarzom, przyzwyczajonym do pięknych słów właśnie (zwłaszcza u zagranicznej klienteli), a rezerwujących dla siebie prawo do krytyki. Dyskusję w redakcji „Der Tages­ spiegel” prowadzili Krzysztof Rak i Cornelius Ochmann (sala wypełniona po brzegi, wielu gości podpierało ściany lub siedziało na parapetach, atmosfera

Sześć razy trzasnęły karabiny. Po chwili ciszy huknęły z oddali działa. Strzelał niszczyciel ORP Błyskawica. Były okręt flagowy komandora Józefa Unruga oddawał ostatnie honory swemu dowódcy. Jeszcze później od strony morza odezwały się przeciągłym, żałosnym buczeniem syreny okrętowe. Okręty wojenne w Ojczyźnie żegnały marynarza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. jak wielu z nich, mądrze odmówił powrotu, uznając, że kraj został poddany dominacji Moskwy odpowiedzialnej za mord katyński i że okupują go sowieckie wojska. Obawy o tych, co mimo wszystko zdecydowali się na powrót, miały okazać się niestety uzasadnione. Zamiast obiecanych zaszczytów i honorów czekał ich niedługo po powrocie strzał w potylicę. Szczątki niektórych prof. Krzysztof Szwagrzyk odkrywa od niedawna na tak zwanej „łączce” na Cmentarzu Powązkowskim. Nienawiść nowych władców Polski w pierwszym rzędzie kierowała się przeciwko oficerom wywiadu i marynarki wojennej, uznanym przez nich za najgroźniejszych wrogów ustroju, jako

jak na uniwerku). Temat: perspektywy dialogu i nowe pomysły. Nie narzekałem na nudę, choć nie brakowało starych zaklęć (ale to jazda obowiązkowa). Przesłanie: rozmawiamy ciągle o tych samym problemach, poszukajmy wreszcie rozwiązań. I nieco o mediach w Niemczech i ich polityce. Informacyjnej? Nie całkiem, stwierdził Krzysztof Skowroński. Nazajutrz Weltsaal w imponującym, nowoczesnym gmachu niemiec­ kiego MSZ. „Skąd ta dziwna nazwa?“

J

a

n

B

o

że byli patriotami. Istotnie po masakrze elity polskiej dokonanej najpierw przez Niemców, a później przez Sowietów, po stratach młodzieży podczas powstania warszawskiego ci, co ocaleli na Zachodzie, stanowili najlepszą część narodu. I tak dwóch oficerów marynarki wojennej – komandorzy Stanisław Mieszkowski i Zbigniew Przybyszewski – zostało zabitych strzałem w głowę w grudniu 1952 r. w więzieniu na warszawskim Mokotowie. Cztery dni wcześniej został rozstrzelany komandor Jerzy Staniewicz. Skazano ich na śmierć w procesie, w którym – za rzekome szpiegostwo i dywersję – sądzonych było w sumie siedmiu komandorów. Wszyscy ci oficerowie przed II wojną światową

– pyta mnie jeden z polskich uczestników Forum. Proste: Niemcy bardzo pielęgnują tradycję, wbrew temu, co się często uważa w Polsce. Auswärtiges Amt powstał w 1870 roku jako resort do spraw zewnętrznych Związku Północnoniemieckiego. Potem urząd w II Rzeszy. Krótka to tradycja, ale pielęgnowana. I nie przeszkadza w patrzeniu do przodu. Gmach ministerstwa to twierdza. Silna prezencja policji. Kontrola jak na lotnisku, lecz z większą kurtuazją.

g

a t k o

19 razy Polska i Niemcy Berlin w październiku. Słota i wiatr w oczy. Refleksje z XIX Forum Polsko-Niemieckiego: „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie”.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

4

STULECIE·NIEPODLEGŁOŚCI

O

by ten trend, który wypracowały niektóre środowiska katolickie – a wśród nich należy wymienić chociażby bliskie autorowi niniej­ szego tekstu Stowarzyszenie „Civitas Chri­ stiana” oraz Instytut Wydawniczy PAX, który wznawiał książki pisarki nawet w czasach, kiedy wcale nie było to modne ani opłacalne – utrzymał się w przyszłości, z czego mogą wyniknąć tylko korzyści dla kultury polskiej. Z pewnością to niezaprzeczalny wkład jej pi­ sarstwa w tę dziedzinę narodowego życia zde­ cydował o tym, że prezydent Andrzej Duda zdecydował o uhonorowaniu jej pośmiertnie Orderem Orła Białego wraz z 24 innymi oso­ bami, które uznał on za symboliczne i wybitne dla budowania niepodległości Polski.

wyznaczonej traktatem w Rydze. Niemniej dla całych pokoleń wiedza taka była niedostępna, podobnie jak sama książka, która w Polsce komunistycznej była lekturą zakazaną, a wraz z nią wiele innych publikacji autorki, a w naj­ czarniejszym okresie systemu – wszystkie. Co ciekawe, dziś z przyczyn politycznych jej twórczość również nie jest pożądanym świa­ dectwem faktu, że wspomniane obszary kie­ dyś przynajmniej kulturowo były polskimi. Oprócz niewątpliwego sukcesu literac­ kiego Pożogi, w pierwszej połowie lat dwu­ dziestych życie przyniosło pisarce cały szereg gruntownych przemian. Opuszcza dotychcza­ sowy dom, w roku 1923 umiera jej mąż, jako

o działalności Polaków pozostających wówczas po drugiej stronie kordonu. Ewidentnie zafa­ scynowana jest w ostatnim reportażu osobą i działalnością Arki Bożka, który jest jej prze­ wodnikiem po Opolszczyźnie. O ile w Pożodze opisuje ona to, co utracone, to w Nieznanym kraju znajdziemy postulat przyswojenia sobie tego, co odzyskane, a może i zwrócenia się ku tym kresom zachodnim, które ciągle na swoją Polskę czekają. Tom zyskał uznanie wśród czytelników i krytyków, w Polsce był dobrze przyjęty. Zresztą wpisywał się chyba w pewien rewi­ zjonizm, jaki pojawiał się wówczas wśród Polaków. To w latach 30. Józef Kisielewski

zawdzięcza sferze moralnej oraz uniwersalnym pytaniom o tożsamość cywilizacyjną właś­ nie. Scena rozmowy św. Franciszka z władcą muzułmańskim z powieści Bez oręża jawi się manifestem, który nie tylko przetrwał próbę czasu, ale i nie wydaje się, by kiedykolwiek był on nieaktualny dla wyznawców Chrystusa. Chrześcijańskim dziejom Polski poświę­ ciła autorka całe spektrum powieści, lokując je czasowo i w czasach piastowskich i w póź­ niejszych wiekach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pisała zarówno o rzeczach wielkich, jak i małych, o zbrodni i zadośćuczynieniu. Wszędzie dostrzegała ludzkie emocje, któ­ re składają się na czyny, te zaś na procesy.

Zofia przyszła na świat w Kośminie na Lubelsz­ czyźnie 10 sierpnia 1889 r. Jej ojciec Tadeusz był bliźniaczym bratem Wojciecha – odzna­ czonego razem z bratanicą malarza znanego z twórczości batalistycznej, w tym choćby jako współautora Panoramy Racławickiej. Do dziś dnia malowane przez niego konie pozostają symbolami polskiego charakteru narodowe­ go, a biorąc pod uwagę fakt, że zwierzęta te na żywo można obejrzeć coraz rzadziej, wolno powiedzieć, że Kossakowski symbol przeżył żywy obiekt portretowy. Z pewnością między malarstwem Wojciecha a pisarstwem Zofii daje się zauważyć silny związek, może wynikający z pokrewieństwa, a może z podobnego spo­ sobu widzenia polskości. Warto wspomnieć, że córkami Wojciecha, a więc stryjecznymi siostrami Zofii, były Magdalena Samozwa­ niec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, dwie literackie osobowości dwudziestego wieku. Relacje rodzinne między kuzynkami jednak niekoniecznie należały do łatwych. Obraz ro­ dzinny Kossaków warto uzupełnić jeszcze o siostrę Wojciecha i Tadeusza, Jadwigę, której córka tego samego imienia była później żoną Stanisława Ignacego Witkiewicza. Układanka ta nie jest oczywiście pełna, ale już na jej podstawie widać, że mamy do czynienia z rodziną niezwykłą, której drogi w późniejszych czasach rozeszły się nieraz dra­ matycznie, ale nie można powiedzieć, że ro­ dzina przeminęła, nie pozostawiając po sobie znakomitych i niekiedy mniej znakomitych, ale i tak wartościowych dzieł kultury. Warto też wspomnieć, że przyszła pisarka miała jesz­ cze dwóch braci, z których jeden zmarł, nie dożywszy roku, zaś drugi utonął w nurtach rzeki Wieprz w wieku dwunastu lat. Były to chyba pierwsze śmierci, z którymi przyszło się Zofii zetknąć. W dorosłym życiu będzie ona doświadczać jej bardzo często, co nigdy nie do­ prowadzi do złamania charakteru pisarki, a co ważniejsze – wiary w Boga i Jego Opatrzność. To przekonanie czyniło ją nie tylko wybitną pisarką, ale i apologetką katolicyzmu, co w tej rodzinie, jak już wspom­niano, wybitnej, nie było wcale rzeczą zupełnie oczywistą.

Kronikarka zapomnianych Kresów W roku 1915 Zofia Kossak wyszła za mąż za Stefana Szczuckiego i wraz z mężem przeniosła się do Nowosielicy na Wołyniu. Tam przyszli na świat jej dwaj synowie, Juliusz i Tadeusz, tam wreszcie przeżyła pierwszą odsłonę trage­ dii, jaką XX wiek przyniósł i Europie, i Polsce. Koniec pierwszej wojny światowej to czas, kie­ dy na Kresach zaczyna się anarchizacja życia społecznego. Bunty będące echem rewolucji październikowej i pierwsze wybuchy prenacjo­ nalizmu ukraińskiego stają się tragedią tej zie­

W roku bieżącym minęła 50 rocznica śmierci Zofii Kossak Szczuckiej Szatkowskiej. Z kolei w przyszłym roku będziemy obchodzić 120 rocznicę jej urodzin. Ta popularna przed wojną, ale czytana i po jej zakończeniu autorka zos­ tała nieco zapomniana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, choć w ostatnim czasie jej twórczość zdaje się wracać do czytelników i chyba zaczyna być odczytywana w kontekście współczesności.

Portret pisarki z 1934 r., malował Czesław Kuryatto

Naród – Bóg – cywilizacja Niepodległe pisarstwo Zofii Kossak Piotr Sutowicz

wdowa z dziećmi szuka nowego miejsca na ziemi i znajduje opuszczony dwór w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim. Tu znajduje ją dziecięca miłość i późniejszy towarzysz ży­ cia, notabene jeden z pozytywnych bohaterów Pożogi, bowiem na Kresach ich losy przypad­ kiem na chwilę się splotły. Dla Zofii Szatkow­ ski porzuca protestantyzm i składa katolickie wyznanie wiary. Jest nie tylko jej towarzyszem

opublikował książkę Ziemia gromadzi prochy, która w formie niby to archeologicznego re­ portażu o słowiańskiej przeszłości Branden­ burgii i Meklemburgii wywoływała w Polsce określone nastroje antyniemieckie. Zresztą tuż przed samą wojną ks. Karol Milik, powo­ jenny Administrator Diecezji Wrocławskiej, wydał w milionowym nakładzie pocztówkę z granicami Polski zaznaczonymi tuż w oko­

Do dziś środowiska lewicowe, które nie chcą zrozumieć chrześcijaństwa, mają z tym dokumentem problem, dziwiąc się, jak Polka i antysemitka mogła chcieć ratować Żydów. życia, ale i pomocą przy pisaniu, niekiedy współautorem książek, a po jej śmierci tworzy istniejące po dziś dzień w Górkach muzeum jej imienia. Tu w 1926 roku przychodzi na świat ich syn Witold, rok później zaś umiera pierworodny Juliusz – kolejna, a nie ostatnia śmierć jej życia. Wreszcie w 1928 roku rodzi

Pożoga Zofii Kossak opisuje rzeczy dziejące się na wschód od Słucza, a więc na tej już wówczas pozostawionej przez Polskę ziemi, oddanej na pastwę totalitaryzmu bolszewickiego. mi i żyjących tu Polaków. Swe przeżycia tego okresu spisuje ona niemal na bieżąco, a zapiski ułożone w całość ujrzą potem światło dzienne opatrzone tytułem Pożoga. Książka odniosła błyskawiczny sukces, także międzynarodowy, gdy przetłumaczono ją na języki angielski i francuski, ale również węgierski i japoński. W dwudziestoleciu międzywojennym zna­ czenie dzieła polegało na tym, że traktowało o losach ziem, które po traktacie ryskim nie wróciły do Polski. Dziś, kiedy mówimy o Kresach, mamy na myśli tereny wschodnie II Rzeczypospolitej. Pożoga Zofii Kossak opisuje rzeczy dziejące się na wschód od Słucza, a więc na tej już wówczas pozostawionej przez Polskę ziemi, oddanej na pastwę totalitaryzmu bolszewickiego. Tak jak dziś w Polsce żyją ludzie, którzy pozostawili swoją ojczyznę za obecną polityczną granicą kraju, tak wówczas w ojczyźnie żyli ludzie tęskniący za tamtym dziedzictwem. Obecnie wiemy więcej o tragedii, jaka spotkała pozosta­ łych tam Polaków w latach 1937–38. Do świa­ domości historycznej wkrada się myśl o tym, że polskość sięgała znacznie dalej niż do linii

NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Kossakowie

się córka Anna, dzieląca z matką jej wojenne losy, a po jej śmierci działająca na rzecz zacho­ wania pamięci o jej pisarstwie i działalności.

Oswajanie nieznanego Śląsk Cieszyński wszakże to coś więcej niż miejsce zamieszkania. Zofia przybyła z Kre­ sów Wschodnich na ziemie zachodnie do nieznanego dla większości Polaków kraju. Tu powstały jej najważniejsze w dwudziestoleciu powieści. Pisząc o jej pobycie w Górkach, nie można pominąć faktu napisania dwu dzieł: adresowanych do dzieci Przygód Kacperka, Góreckiego Skrzata oraz Nieznanego kraju – swoistego hołdu dla ziemi i ludzi, którzy do­ chowali wierności ojczyźnie wbrew niej samej. Ten ostatni tytuł to zbiór trochę opowiadań, trochę reportaży, pisany bardzo żywiołowo, z emocjonalnie stawianymi tezami. Na kar­ tach książki widać wielosetletnie zmagania polskości na Śląsku z naporem germanizacyj­ nym. Książka doprowadzona jest do czasów autorce współczesnych, pisze w niej również

licach Berlina, a do tego obejmującymi ob­ szar Czech, świeżo wówczas zaanektowanych przez III Rzeszę. Postulaty rewindykacyjne pojawiały się zresztą również u niektórych myślicieli obozu narodowego tamtego czasu. Wtedy były to tylko marzenia, ale czas pokazał, że działa na rzecz marzycieli właśnie. W tym kontekście książka Kossak-Szatkowskiej by­ ła grzeczna, ale niewykluczone, że dla wielu owych marzycieli stanowiła inspirację, zaś u Niemców wywoływała irytację, a w latach II wojny światowej ściągnęła na pisarkę wyrok. Do tematyki „zachodniej” powróciła ona wraz z mężem jeszcze raz, pisząc pod koniec życia tom opowiadań pt. Troja Północy, opisu­ jący dzieje zagłady dokonanej przez Niemców na Słowianach Połabskich. Temat może dziś uchodzić za dziwny, książka nie jest specjal­ nie popularna, tu i ówdzie bywa krytykowana jako słaba. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy winniśmy traktować ją jako ostrzeżenie, czy może początek marzenia? Chyba znowu czas pokaże.

Apologie W niepodległej Polsce w kolejnych latach dwudziestolecia powstaje zrąb kanonu lite­ rackiego Zofii Kossak, przynosząc autorce sławę międzynarodową. Można powiedzieć, że twórczość ta szła dwutorowo. Pisarka tworzy dzieła o historii Polski, ale i chrześcijaństwa powszechnego, wszystkie one jednak sprowa­ dzają się do jednego – relacji człowieka i na­ rodu do Boga. Najczęściej w tym kontekście wymienia się cykl Krzyżowcy, opublikowany w latach 30., który ukazuje kontekst walki cy­ wilizacji ujętej w ramy wypraw krzyżowych. Książka była popularna ze względu na niezwy­ kle żywą warstwę fabularną, mogącą stanowić scenariusz filmowy, ale swoją ponadczasowość

Zawsze jednak ponad wszystkim jest Bóg i posłannictwo, które wyznacza człowieko­ wi i narodom. Poszukiwania woli Bożej musiały być w ży­ ciu Zofii Kossak szczególnie bolesne po woj­ nie, kiedy wydawało się, że zapomniana przez wszystkich, oczerniona także przez środowiska emigracyjne, na farmie w Kornwalii pisała Przymierze, będące fabularną wizją życia patriarchy Abrahama. Z książki przebija nadal ów opty­ mizm wypływający właśnie z wiary w Boga. Żeby jednak przypomnieć sobie i zwykłe ludz­ kie radości, Zofia pisze tam również Rok polski – niezwykle wesoły zbiorek opisujący obycza­ je ludowe, w dużym stopniu śląskie. Z jednej strony pewnie wynikały one z tęsknoty do zie­ mi, którą musiała opuścić, z drugiej jednak, przypominając sobie poszczególne epizodziki z ludowego doświadczania roku kościelnego, autorka musiała nieźle się uśmiać. Tęsknota

Pisząc o chrześcijaństwie, w pełni żyła jego zasada­ mi, były one jej i w niej. Jednocześnie dała wyraz niezwykłemu zrośnięciu się wiary i patriotyzmu, które w jej osobowości stanowiły jedność. za ojczyzną jednak okazała się na tyle silna, że Zofia Kossak zdecydowała się wrócić do kraju i mimo cenzury komunistycznej, po roku 1956 nieco lżejszej, podjąć kolejną próbę budowania sobie życia na nowo.

Wojna Zanim wszakże do tego doszło, Zofię Kossak spotkało doświadczenie najgorsze, w tym tak­ że coś, co można nazwać dotknięciem diabła i otchłanią, którą również objęła swym chrześ­ cijańskim spojrzeniem. Wojna była oczywiście doświadczeniem całego narodu. Pisarkę jed­ nak doświadczyła ona na wszystkie sposoby. Już na początku kampanii wrześniowej opuś­ ciła Śląsk, co wydaje się naturalne z powodów, o których było powyżej. Mając doświadczenie „pożogi”, nie zdecydowała się na ucieczkę na wschód i została pod okupacją niemiecką. Trudno powiedzieć, czy uważała Niemców za bardziej cywilizowanych od bolszewików;

być może wybrała nieznane, truchlejąc przed tym, co już poznała. Wojna to czas krystalizowania się postaw. Często wydobywa ona z ludzi to, co w nich najgorsze, ale i to, co najlepsze. Wojenne lo­ sy autorki Krzyżowców pokazują, że pisząc o chrześcijaństwie, w pełni żyła jego zasada­ mi, były one jej i w niej. Jednocześnie dała wyraz niezwykłemu zrośnięciu się wiary i pa­ triotyzmu, które w jej osobowości stanowiły jedność. Z tych wartości wyrastały choćby dwa dokumenty czasów wojny sygnowane przez pisarkę. Jeden z nich to Dekalog Polaka, w którym niezwykle stanowczo oddała ona obowiązki członka narodu w czasach wojny; drugi zaś – słynny Protest z 1942 roku, w któ­ rym zakreśliła ramy chrześcijańskiego postę­ powania wobec zagłady Żydów. Do dziś śro­ dowiska lewicowe, które nie chcą zrozumieć chrześcijaństwa, mają z tym dokumentem problem, dziwiąc się, jak Polka i antysemitka mogła chcieć ratować Żydów. Nie nam pastwić się nad światopoglądem pozbawionym logiki, ale oba wspomniane dokumenty winny być pamiętane jako przejaw konsekwencji w pols­ kości i chrześcijaństwie zarazem. Oczywiście słowa zawarte w Dekalogu, odczytywane dziś, muszą uwzględniać kontekst czasu, ale to chy­ ba nie powinno nikogo dziwić. Działalność pisarki nie mogła pozosta­ wać przez okupanta niezauważona. Z jednej strony była poszukiwana za swe pisarstwo, z drugiej – za patriotyczną aktywność. Śle­ dzona również za pomocą siatek donosicieli, we wrześniu 1943 została aresztowana, naj­ prawdopodobniej na podstawie donosu pierw­ szego męża swej stryjecznej siostry, Magda­ leny Samozwaniec, Henryka Plater-Zyberka. W październiku tegoż roku wywieziona do obozu Auschwitz-Birkenau, początkowo po­ została nierozpoznana. Kiedy Niemcy dowie­ dzieli się, kim jest więźniarka, zdecydowali się powtórnie przewieźć ją na Pawiak, gdzie skazano ją na śmierć. Została jednak z wię­ zienia uwolniona, a raczej wykupiona przez AK i zdążyła jeszcze wziąć udział w powstaniu warszawskim. Śmierć, która towarzyszyła jej całe życie i tu jednak wycisnęła swoje piętno na losie pisarki – w Auschwitz ginie jej drugi syn, Tadeusz Szczucki. Pobyt w obozie był dla pisarki przeżyciem szczególnym. Opisała go w swej drugiej z kolei książce autobiograficznej, Z otchłani. Uczyniła to w 1945 roku, przebywając w Częstochowie. Publikacja ta jest o tyle ważna, że oprócz wy­ mownej warstwy dokumentalnej, z jej kart przebija przesłanie, iż obóz niekoniecznie był piekłem, raczej czyśćcem. W powojennej li­

Jej życie najlepiej oddaje motto, jakie umieściła na swojej obozowej pryczy: „Każdej chwili mego życia wierzę, ufam, miłuję”. Moż­ na do tego dodać słowa św. Ambrożego: „Nie zawiodę się na wieki”. teraturze obozowej był to głos ważny, mocno polemizujący z masowo publikowanymi wspo­ mnieniami Tadeusza Borowskiego, patrzącego na życie obozowe okiem cynika. Oczywiście w nowej rzeczywistości nie było dla niej miejsca w kraju – opuściła Polskę zaraz w 1945 roku. W Londynie spotkały ją oszczerstwa, jakoby była sekretarką Bieruta. Głęboko urażona pisarka spędziła 12 lat we wspomnianej już Kornwalii, gdzie wspólnie z mężem, który powrócił z oflagu, prowadzili gospodarstwo.

Walka o kulturę Wracając do kraju w roku 1957, pewnie zasta­ nawiała się, czy robi dobrze. Związała się z In­ stytutem Wydawniczym PAX, dzięki czemu przynajmniej część jej dorobku mogła zostać przywrócona czytelnikowi. Z drugiej strony trudno jej było uniknąć gry politycznej, jaka się wokół niej toczyła. Niezwykle stanowcza postawa Zofii Kossak i nieuleganie umizgom władz zmniejszały ich zapał w działaniach ma­ jących na celu użycie jej do swych większych i mniejszych celów. O swojej postawie i po­ glądach dawała świadectwo do końca życia. Zachorowała nagle, mówi się, że przyczyniła się do tego wizyta w obozie Auschwitz-Birke­ nau i silne emocje, jakie wywołała u pisarki. Umarła 9 kwietnia 1968 r. w Bielsku Białej. Jej życie najlepiej oddaje motto, jakie umieściła na swojej obozowej pryczy: „Każ­ dej chwili mego życia wierzę, ufam, miłuję”. Można do tego dodać słowa św. Ambrożego: „Nie zawiodę się na wieki”. 9 kwietnia 2018 roku, w 50 rocznicę śmierci pisarki, w imieniu Prezydenta Rze­ czypospolitej złożony został na jej grobie wie­ niec, pierwszy raz w historii III RP. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

Cofnijmy się więc do czasów JP 1. Jacy byli Po­ lacy u progu XX wieku? Czy byli – jak uważał Piłsudski – już tak przyzwyczajeni do niewo­ li, że zapomnieli o niepodległości? Czy raczej byli gotowi na niepodległość, trzeba było tyl­ ko czekać na historyczny moment? Piłsudski swoje ostre sądy o społeczeństwie pol­ skim formułował w warunkach pewnej walki politycznej, a także w specyficznych warunkach zmiennych nastrojów społecznych. Lata po re­ wolucji 1905 roku, rok 1908 – mówię tutaj o ak­ cji pod Bezdanami i testamencie Piłsudskiego, gdzie padają właśnie te oskarżenia pod adresem społeczeństwa polskiego, że przyzwyczaiło się żyć pod nahajką i już nie odważa się upominać o większe cele – to był czas, kiedy rzeczywiście wypłynęły emocje i nastroje związane z gotowoś­ cią do walki i narażania własnego życia. I to jest normalne w życiu każdego społeczeństwa. Nie jesteśmy w stanie żyć jak bohaterowie przez całe, zwłaszcza dłuższe, życie. Kiedy się ginie młodo, wtedy można krótko, bohatersko przeżyć swoje życie. Ale w życiu społeczeństwa przychodzą okresy zmęczenia i okresy mobilizacji. Myślę, że społeczeństwo polskie zostało nie­ słychanie zmobilizowane wytrwałą pracą wie­ lu pokoleń. Złożyła się na to praca wszystkich pokoleń okresu zaborów, poczynając od tych, którzy zaśpiewali pierwszy raz „Jeszcze Polska nie umarła” w 1797 roku, tych, którzy założy­ li Towarzystwo Przyjaciół Nauk w 1800 roku w Warszawie, tych, którzy właśnie za Bonapar­ tem – zgodnie ze słowami hymnu – szli tutaj przez Wartę i Wisłę odbudować jakąś namiast­ kę państwa polskiego. Złożyły się na to kolejne powstania i praca organiczna, które razem – nie przeciw sobie, ale razem – budowały etos przy­ wiązania do idei własnego państwa, do odbudo­ wania własnej wspólnoty politycznej, bez której polskość nie mogłaby przetrwać. Przypomnijmy, że po powstaniu styczniowym nastąpił jednak bardzo głęboki odpływ nastrojów wśród polskich elit politycznych, odpływ nadziei na to, że Polska będzie. Jednocześnie powstanie skutkowało czymś niesłychanie pozytywnym, czego nie było widać, rzecz jasna, w roku 1864 – uwłaszczeniem na maksymalnie korzystnych wa­ runkach dla chłopa. Uwłaszczeniem dokonanym przez władze zaborcze w rywalizacji, w kontrakcji wobec władz powstańczych. Wyrwać chłopa dla siebie, dla Rosji, dając mu maksymalnie dobre warunki uwłaszczenia – taka była intencja wy­ wołana powstaniem styczniowym, intencja cara i jego biurokratów. Ale to właśnie wyrwanie na możliwie najlepszych warunkach chłopa z pań­ szczyzny w 1864 roku niesłychanie skróciło drogę tej największej grupy społecznej, czyli chłopów, od mentalności pańszczyźnianej, w której nie ma miej­ sca na świadomość narodową. Niewolnik nie ma narodowości, taka jest prawda społeczna o chłopie pańszczyźnianym. Skróciło tę drogę do wyboru polskości. Ale tego wyboru by nie było, gdyby nie było aktywnej mniejszości, która wykorzystała to, tworząc wszelkie tajne i legalne – w zależności od zaboru – towarzystwa oświaty ludowej. Popula­ ryzowały przez „żywe obrazki” z Naczelnikiem w sukmanie, przez wystawianie sztuki Anczy­ ca „Kościuszko pod Racławicami” udział chłopa w społeczeństwie polskim, w polskości. Przypomnijmy też pracę socjalistów spod znaku Józefa Piłsudskiego w środowiskach ro­ botniczych, uświadamiającą wartość własnego państwa i tradycji narodowej dla tego środowi­ ska; pracę Narodowej Demokracji i w miastach, i na wsi, bo i tu, i tu działacze Narodowej Demo­ kracji prowadzili ogromną akcję wychowawczą, umacniając tożsamość narodową w szerokich kręgach społecznych. Był też oczywiście wybór ruchu ludowego księdza Stojałowskiego czy Jana Stapińskiego, czy Wincentego Witosa, by organizacje chłopskie budować nie przeciwko polskości. A przecież ta­ ka była mentalność chłopów galicyjskich jeszcze w końcu XIX wieku: Polak to niebezpieczny wa­ riat, który rzuca się na cesarza, a nam, chłopom, nic do tego, a jeśli już, to nie chcemy z tym Pola­ kiem, czyli szlachtą, mieć nic wspólnego, bo to nasz krzywdziciel. Otóż zmiana tej postawy do­ konała się właśnie w końcu XIX wieku, nie tyl­ ko w Królestwie, w zaborze rosyjskim, ale także w Galicji. Wysiłkiem właśnie dziesiątków tysięcy ludzi, którzy sprzyjali tej pracy i którzy sprawili, że w momencie próby, czyli w roku 1918, już tyl­ ko niewielka mniejszość zachowała mentalność chłopów pańszczyźnianych. Witos opisuje w swoich pamiętnikach, jak odjeżdżał z Lublina – gdzie tworzył się rząd Da­ szyńskiego, do którego Witos nie zdecydował się wejść – i widział, jak chłopi rabują tam las rządo­ wy. Uznali, że skoro nie ma państwa, to można kraść. I Witos im tłumaczył, że to jest teraz na­ sze, polskie. Byli i tacy, którzy tego nie rozumieli. Wśród robotników podobnie, była jakaś mniejszość, która poszła za hasłami Lenina, Troc­kiego i Dzierżyńskiego. Ale to była wyraźna mniejszość, kilkuprocentowa zaledwie. Ogrom­ na większość chłopów i robotników, a więc tych mas tworzących społeczeństwo, dzięki pracy elit szlacheckich, potem inteligenckich, dzięki pracy

Dokończenie ze str. 1

...I stała się Polska!

Niepodległość w zmieniającym się świecie Z profesorem Andrzejem Nowakiem rozmawia Antoni Opaliński.

księży, którzy nieśli przesłanie narodowe przez wszystkie pokolenia okresu zaborów – ta ogrom­ na masa stworzyła nowoczesny naród i obroniła ten naród w roku 1920. Ta sztuka nie udała się np. Ukraińcom ani Białorusinom – nie dlatego, że jakaś straszliwa potęga szła na nich, bo taka sama szła na Polskę, jak na tamte narody. Tylko one jeszcze nie okrzepły w swojej świadomości narodowej. A Polacy już tę świadomość zdobyli, właśnie tym ogromnym wysiłkiem wykonanym w szczególności w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku i w pierw­ szych dwóch dekadach wieku XX, tym wysiłkiem, który symbolizuje owych wybranych przez nas sześciu ojców założycieli niepodległości. Dlatego nie zgadzam się z Piłsudskim w tym sensie, że zawsze, a w szczególności w latach 90. XIX wieku i w pierwszych dwóch dekadach w wie­ ku XX, była w polskim społeczeństwie elita nasta­ wiona na niepodległość, na pracę nad tym, żeby Polska była. Piłsudski sam, bez tej elity, nie wy­ walczyłby nam niepodległości. On miał dziesiątki tysięcy sprzyjających niepodległości członków elity, do której wchodzili przecież i z poprzed­ niego pokolenia Orzeszkowa i Prus. Niezależnie od tego, jak ich dziś umiejscawiamy, bez nich nie byłoby tej świadomości, że warto być Polakiem. No i oczywiście Wyspiański, który widział Polskę, nie tylko teatr, ale i Polskę ogromną w przyszłości, której nie doczekał ze względu na swoją tragiczną chorobę. Trzeba tutaj przypomnieć cały wysiłek kultury. Bez niego, w pojedynkę, żaden geniusz wodza by nam na wolności nie przyniósł. W książce „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement” opisuje Pan m.in. mentalność elit zachodnioeuropej­ skich, w tym wypadku na przykładzie elit brytyjskich. Mentalność historyczną, impe­ rialną, dla której aspiracje narodów Europy Środkowej, nawet tych o długiej tradycji his­ torycznej – jak Polacy – były niewiele war­ te. Musieliśmy walczyć nie tylko o samą nie­ podległość, ale też o uznanie wśród narodów świata, że mamy prawo do odrębności. Tak, to jest zagadnienie bardzo ciekawe histo­ rycznie i znacznie ważniejsze niż historyczne, bo aktualne. Historycznie jest bardzo ciekawe, bo to

Czasem mylnie interpretuje się 13. punkt słynnego orędzia Wilsona sądząc, że on oferował nam całe Pomorze. Nie, on zakładał, że swobodny dostęp do Gdańska to będzie prawo korzystania z Wisły. A więc ta minimalna Polska, Polska de facto niezdolna do samodzielnego życia, tylko żyjąca pod patronatem Rosji, co po pierwszej wojnie światowej wydawało się naturalne, bo Niemcy przegrały wojnę. Ewentualnie, w innych warunkach politycznych, to Niemcy mogły być uznane przez zachodnich przywódców za tych, którzy mają prawo objąć patronat nad tą malutką Polską razem z innymi, jeszcze mniejszymi kra­ jami. Krajami, które mogą istnieć, ale tylko jako część układanki wygodnej dla Niemiec albo dla Rosji, a najlepiej dla Niemiec i Rosji jednocześnie. Otóż temu przeczyła II Rzeczpospolita, jej ist­ nienie, jej etos niepodległości, przekonanie, że ma­ my prawo istnieć nie tylko jako autonomiczna część układu rosyjskiego czy niemieckiej Mittel­europy, ale jako odrębny byt polityczny. Przekonywanie o tym, że ten odrębny byt polityczny w Europie Środkowo-Wschodniej ma prawo do istnienia, zajęło dwadzieścia lat okresu międzywojennego i zostało zakwestionowane przez napaść dwóch systemów totalitarnych w 1939 roku. I znów Pol­ ska zniknęła na lat czterdzieści kilka w worku pod nazwą „obóz socjalistyczny”, który inaczej powi­ nien się nazywać Imperium Sowieckie, czy geo­ politycznie – Imperium Rosyjskie. I to sprawiło, że po 1990 roku właściwie znów wracamy do te­ go zadania – przekonać; najpierw siebie samych. W wielu z nas jest jeszcze ten instynkt kolo­ nialny: „nie możemy być niepodlegli i nie stać nas na niepodległość, musimy być jeśli nie pod Rosją, to pod Niemcami. To Niemcy albo przynajmniej ogólnie Europa powinni nami kierować, bo my sa­ mi nie możemy”. Bardzo wielu z nas wciąż jeszcze tak myśli. Skoro nie przekonaliśmy jeszcze siebie do końca w tej sprawie, to tym trudniej przeko­ nywać innych. Niemniej jestem tutaj optymistą, dlatego że każdy rok istnienia Polski na mapie jako kraju, który już nie jest wpisany w obóz soc­ jalistyczny czy Imperium Rosyjskie, jak ta Polska powiedeńska, każdy rok akceptowania suwerennej polityki polskiej, i to nie w izolacji, ale w połącze­ niu z aspiracjami do istnienia niepodległego takich

Niemcy zawsze mogą porozumieć się kosztem Polski z Rosją jako silniejszym i dużo dla nich ważniejszym partnerem. Amerykanie też, ale nie mogą ustanowić wspólnej granicy z Rosją nad Wisłą. jest proces kurczenia się w wyobraźni elit politycz­ nych Europy Zachodniej – od wieku XVII przez rozbiory i zupełnie nową sytuację porządku po­ wiedeńskiego – Polski jako miejsca. Po 1815 roku, po Kongresie Wiedeńskim, pojawiła się na sto lat na mapie Europy plama pod nazwą Królestwo Pol­ skie. Sugerowała, że to jest cała Polska. Ale jedno­ cześnie to Królestwo Polskie było częścią większej całości – Imperium Rosyjskiego. Przypomnę herb Królestwa Polskiego utworzonego w 1815 roku. To był biały orzeł na piersi ogromnego, dwugło­ wego czarnego orła – maleńka Polska wewnątrz większej Rosji, ale autonomiczna, wyodrębniona w specyficznych granicach: na wschodzie na Bugu, na zachodzie nad Prosną, na południu na Wiśle. Nawet Kraków był niestety poza granicami tego Królestwa Polskiego. Otóż tak właśnie wyobrażali sobie odrodzoną Polskę przywódcy Zachodu – mniej więcej tak, jak to Królestwo Polskie. No może Kraków tam się jeszcze doda, może jakiś kawałek Poznańskiego...

krajów jak Czechy, Węgry, Słowacja, Litwa, Łotwa, Rumunia; to, że te kraje istnieją obok nas między Rosją a Niemcami – to wszystko bardzo sprzyja utrwaleniu naszej podmiotowości. Jednocześnie to nie zmniejsza ryzyka tej pod­ miotowości, bo oczywiście zawsze może być wy­ godniej – użyję takiego paradoksalnego i dra­ stycznego określenia – bezpieczniej jest nie istnieć niż istnieć. Najbezpieczniej jest na cmentarzu, tam już nam nic nie grozi. Otóż tego rodzaju perspek­ tywa – śmierci wspólnoty politycznej, oddania kontroli nad rzeczywistością innym siłom, na które nie mamy żadnego wpływu – niewątpliwie wciąż się objawia jako pewnego rodzaju pokusa. Alternatywa nie jest rozkoszna. Nie możemy żyć w poczuciu, że niepodległość jest nam dana raz na zawsze, że zawsze tutaj będzie jakieś nasze państwo, w którym będzie można swobodnie mówić po polsku i żyć w bezpiecznych granicach. Myślę, że cała dyskusja o wyborach samo­ rządowych pokazuje jednocześnie ogromną

zaściankowość widzenia naszej polityki w tym klinczu PiS–PO, bo tylko tym się interesujemy, o niczym innym nie mówimy. Wystarczy rozej­ rzeć się po świecie, by zobaczyć, jak niesamowite zmiany się w tej chwili dokonują. Nie wszystkie mogą okazać się ostatecznie dla nas dobre, ale musimy w nich uczestniczyć, bo alternatywą jest oddanie innym prawa do decydowania za nas. Co mam na myśli? Donalda Trumpa wy­ powiadającego traktat o ograniczeniu zbrojeń rakietowych, co zupełnie zmienia sytuację geo­ polityczną w naszym regionie, ponieważ w ślad za tym musi iść decyzja o rozmieszczeniu rakiet amerykańskich w pobliżu Rosji – bo o to chodzi. Czyli teraz te wszystkie nadzieje części z nas na ulokowanie baz amerykańskich w Polsce stają się coraz bardziej realne, ale coraz bardziej drama­ tyczne staje się pytanie, co dalej? W perspektywie, którą otwiera teraz prezydent Trump, wydaje się, że jeśli wygra następne wybory prezydenckie – a to jest możliwe – to te bazy w Polsce powstaną, tyle że Polska będzie znowu krajem granicznym. Alternatywą dla tej ryzykownej wizji jest pers­pektywa, że Polska będzie krajem neutral­ nym, jak w czasach saskich, albo oddanym pod opiekę temu z lewej albo temu z prawej. Czyli Rosji – na to się w tej chwili nie zanosi, nie widać takiej dużej siły politycznej, która by zgłaszała taki program – albo Niemcom; tu akurat słychać potężne głosy, że to będzie jedyne rozsądne roz­ wiązanie, to będzie jakaś bezpieczna perspek­ tywa. Otóż nie jest to bezpieczna perspektywa ani bezpieczniejsza od tej amerykańskiej – bo Niemcy zawsze ostatecznie mogą porozumieć się kosztem Polski z Rosją jako silniejszym i dużo dla nich ważniejszym partnerem. Oczywiście Ame­ rykanie też mogą porozumieć się kosztem Polski, ale Amerykanie nie mają możliwości zrobienia wspólnej granicy z Rosją nad Wisłą, natomiast nasi sąsiedzi już parokrotnie takie granice wyty­ czali. W świecie zmian granic, wcześniej niewy­ obrażalnym, jeszcze 5–10 lat temu, a dziś znowu wyobrażalnym, odkąd Rosja zaczęła siłą zmieniać granice w Europie, na Krymie i w Donbasie, mu­ simy brać pod uwagę niestety i takie scenariusze. Nasi amerykańscy sojusznicy też dokonali zmiany granic w Kosowie. Tak, uważam to za ogromny błąd i krytykowa­ łem to również wtedy, ale całkowicie odrzucam porównanie. Amerykanie bardzo nieroztropnie dopuścili do powstania nowego państwa w Eu­ ropie, ale nie powiększyli Stanów Zjednoczonych o podbity przez siebie kraj. A Rosja zrobiła właśnie to – podbiła, zajęła militarnie kawałek sąsiednie­ go kraju i przyłączyła do swojego terytorium. To jest najczystsza praktyka imperialistyczna, z jaką można mieć do czynienia w historii. Tego mamy prawo obawiać się najbardziej. Oraz instynk­ tu części elit tzw. Zachodu, także kulturalnych, że na wschód od Niemiec liczy się tylko Rosja. I ostatecznie – jeśli Rosja ma być zagrożeniem, to już lepiej niech weźmie co chce, na razie na Ukrainie, potem w Polsce. Ta mentalność w Unii Europejskiej, men­ talność o charakterze imperialnym, to jest prob­ lem, o którym trzeba jasno mówić. Mentalność, zgodnie z którą o Unii Europejskiej mają prawo decydować tylko i wyłącznie starzy jej członko­ wie, przede wszystkim Niemcy i Francja. Wielką Brytanię udało się Niemcom wypchnąć, to trzeba podkreś­lić: Niemcy w żadnym wypadku nie poz­ wolą na powrót Wielkiej Brytanii do Unii. Bo to jest największy triumf Niemiec. Unia Europejska bez Wielkiej Brytanii jest Unią bez porównania bar­ dziej niemiecką, kontrolowaną przez Niemcy przy niewielkiej współpracy mało poważnych w po­ równaniu z niemieckimi polityków francuskich. Otóż taka sytuacja, kiedy elity francuskie czy niemieckie wyobrażają sobie, że jedynie one mają prawo mówić, co jest dobre dla Europy, a w żadnym wypadku nie mają prawa mówić tego politycy z Warszawy, Pragi, Rygi czy Buka­ resztu – te pozostałości imperialnego myślenia są realnym kłopotem Unii Europejskiej. Tylko taka polityka, jaką dziś prowadzą Polska, Węgry, Czechy – czyli polityka podkreślania, że mamy prawo do własnego głosu w Unii – może stopnio­ wo ten imperializm ograniczyć i zwiększyć nasze bezpieczeństwo, czyli doprowadzić do sytuacji, w której w będziemy mogli czuć się jak w klubie równych, w którym dba się o bezpieczeństwo każdego członka tego klubu, a nie równych i rów­ niejszych, gdzie liczą się interesy najsilniejszych. Mówi Pan językiem historyka XIX wieku, opi­ sującego interesy mocarstw. Ktoś mógłby Pa­ nu zarzucić, że tego świata już nie ma. Mie­ liśmy przecież żyć w epoce postnarodowej i globalnej. Myślę, że to, co dzieje się w tej chwili w polityce międzynarodowej, pokazuje, że utopia świata postpolitycznego nie zrealizowała się. Najpo­ tężniejsze państwa na świecie całkowicie od tej utopii abstrahują. Czy na przykład Chiny chcą się rozpuścić w świecie postnarodowym? Wprost przeciwnie, realizują swoją strategię narodowego mocarstwa na skalę globalną. Podobnie Stany Zjednoczone. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

6

Z·A·G·R·O·Ż·E·N·I·A

P

sympatię i empatię dla kraju agresora, nie ofiary.

U Polska polityka wschodnia ukierunkowana jest na zapewnienie stabilności i rozwoju w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Współdziałając z innymi partnerami w ramach organizacji międzynarodowych, których jest członkiem, Polska realizuje różne działania mające wesprzeć kraje regionu.

Polska a kraje regionu wobec hybrydowych zagrożeń Mariusz Patey prowadzących do Europy Środkowej i Wschodniej. Destabilizacja tego re­ gionu oddala nadzieje Polski na możli­ wość dywersyfikacji surowców energe­ tycznych w oparciu o złoża kaspijskie.

P

aństwa Europy Środkowo­ -Wschodniej nie są w stanie przeciwstawić się agresji mili­ tarnej ze strony Federacji Rosyjskiej. Te z nich jednak, które są członkami NA­ TO, mogą liczyć na skuteczną osłonę i adekwatną odpowiedź, jeśli nastąpi­ łoby naruszenie ich granic. Z tej przy­ czyny wywieranie przez Rosję wpły­ wu metodami militarnymi odbywa się w stosunku do krajów będących poza strukturami atlantyckimi. Narzędzia miękkie, takie jak nacisk ekonomiczny, korupcja polityczna, wykorzystywanie mediów, internetu do osłabienia woli oporu społeczeństw zaatakowanych krajów, do prób obniżania poziomu sympatii, izolowania ofiary na scenie politycznej – mają na celu zminimali­ zowanie kosztów użycia środków mi­ litarnych. W związku z dużym uzależnieniem

Tolerancja dla wszystkich!

T

Zbigniew Kopczyński

ęczowy piątek organizowany był pod hasłem tolerancji dla osób LBGT. Gdy rozszyfrowałem, co kryje się za tymi czterema literami, doszedłem do zaskakującego wniosku: tęczowy piątek, koncentrując się na czterech specyficznych grupach, jest przejawem skrajnej nietolerancji, wykluczającej wiele innych mniejszości! Różnych odmieńców, dziwadeł czy osób, które niekoniecznie z własnej winy mają problemy z własną psyche, jest znacznie więcej niż kryjących się pod wspomnianymi czterema literami. Nie powinniśmy dłużej dopuszczać do ich wykluczania i następny tęczowy piątek powinien być poświęcony walce o tolerancję nie tylko dla czterech liter, lecz dla całego alfabetu. Poniżej moja propozycja listy tych, o których powinniśmy mówić w tęczowe piątki. Lista zdecydownaie niekompletna i wymagająca wielu uzupełnień. Traktujmy ją więc jako zachętę do dyskusji. A anorektycy i alkoholicy B biseksualiści C cyklofrenicy i charakteropaci D dendrofile i debile E efebofile, ekshibicjoniści i erotomani F fetyszyści i fonofobi G geje i gerontofile H homoseksualiści, hipochondrycy, histerycy i hazardziści I interseksualiści, imbecyle i idioci J jarosze K kleptomani, klaustrofobi, kretyni i kazirodcy L lekomani, lunatycy i lesbijki

M masochiści, maniacy i matoły N nerwicowcy, narkomani, narkolepcyty, nekrofile i nimfomanki O obsesjonaci i onaniści P pedofile, paranoicy, psychopaci, piromani i podglądacze R  ruminaci S schizofrenicy, socjopaci i sadyści T transgendryci U upośledzeni i uzależnieni W w ykolejeńcy i weganie Y yerbamateholicy Z zoofile i zakupoholicy

Tolerancja musi być dla wszystkich. Nie może być tak, że jeśli Jasiu poczuje się Małgosią, spotyka się z uznaniem dla wolnego wyboru swojej płci, pełnym zrozumieniem i może zostać celebrytką, natomiast gdy tenże Jasiu poczuje się Napoleonem lub synem Boga, jego wolność wyboru osobowości jest brutalnie tłumiona i przemocą poddaje się go leczeniu, a nawet zamyka w oddziale zamkniętym. W walce o tolerancję dużo jeszcze mamy do zrobienia, nie tylko w zacofanej Polsce, lecz również w Unii Europejskiej i całym postępowym świecie.

gospodarki FR od eksportu do krajów UE, politycy Kremla muszą się liczyć z zachodnią opinią publiczną. Sankcje obejmujące eksport surowców mogłyby wywołać gwałtowny spadek dochodów ludności i w konsekwencji zaburzenia społeczne w Rosji. Działania przeciw krajom regionu mają więc ograniczony charakter i są osłaniane propagandowo, osłabiając możliwy międzynarodowy

skutecznie się bronić, tworząc znaczą­ cy koszt dla agresora, a także koordy­ nować działania w celu optymalnego wykorzystania wspólnych zasobów obronnych. Niestety w wielu krajach regionu, w tym w Polsce, istnieją defi­ cyty organizacyjno-prawne uniemoż­ liwiające taką efektywną współpracę. Polskie prawodawstwo i organizacja bezpieczeństwa państwa nie są przy­

Ustawodawstwo ukraińskie jest pod pewnymi względami lepiej dostosowane do odpowiedzi na zagrożenia hybrydowe. Umożliwia na przykład służbę obywateli obcych państw w armii ukraińskiej. Polskie prawodawstwo tego nie przewiduje. oddźwięk. Często Rosja ukrywa używa­ nie własnych oddziałów wojskowych, posługując się grupami militarnymi bez oznaczeń, o nieustalonym pochodze­ niu. (tzw. zielone ludziki, separatyści itp.). W użyciu są oddziały specjalne i agencje wywiadowcze. Państwa regionu mogą w przypad­ ku ograniczonej agresji hybrydowej

P

olitycy, podejmując decyzje, od których często zależy zdro­ wie nasze i naszych dzieci, opierają się na opiniach eks­ pertów. A opinie eksperckie nie są by­ najmniej wolne od błędów, a nawet od świadomie popełnianych grzechów. Pięć głównych grzechów eksper­ tów to: 1. Brak skromności, przekonanie, że wiedzą lepiej od obywateli, co oby­ watele potrzebują; 2. Jednostronność opinii, brak spojrzenia interdyscyplinarnego; 3. Świadome, a czasem nieświado­ me działanie na korzyść wielkich firm, twierdzenie, że jeśli nie wprowadzimy, i to szybko, pewnych technologii, to będziemy „ograniczeni cywilizacyjnie”; 4. Niebranie pod uwagę długoter­ minowych efektów proponowanych działań; 5. Twierdzenie, że dane, które nie zgadzają się z ich wywodami, są nie­ naukowe. Obecnie na całym świecie toczą się dyskusje na temat szkodliwości pro­ mieniowania elektromagnetycznego związanego z używaniem telefonów komórkowych – wpływem stacji bazo­ wych i sieci wifi oraz samych aparatów telefonicznych i laptopów. A wkrótce mają wejść do użytku, także w Polsce, sieci „piątej generacji”, tzw. 5G, któ­ re używają fal o częstotliwości nawet 30-krotnie wyższej od sieci obecnie stosowanych, takich jak LTE i które wy­ magają mniejszych, ale znacznie gęściej porozmieszczanych stacji bazowych w celu „pokrycia terenu”. W USA i Europie Zachodniej co­ raz głośniejsze są protesty przeciwko wdrażaniu technologii 5G, ponieważ w dłuższym okresie może ona poważ­ nie zagrozić zdrowiu praktycznie ca­ łej populacji, w szczególności dzieci. Tymczasem polscy eksperci w doku­ mencie Raport z pilotażowych badań i analiz dotyczących dopuszczalnych poziomów pól elektromagnetycznych, ogłoszonym w marcu 2017 r. przez Mi­ nisterstwo Cyfryzacji, stwierdzają na przykład: „Brak jest dowodów, które by potwierdzały tezy o negatywnym wpływie promieniowania elektromag­ netycznego (PEM) na ludzkie zdrowie”, czy „Jedynym jednoznacznie potwier­ dzonym efektem działania RF EMF na układ biologiczny jest podniesienie

gotowane na zagrożenia hybrydo­ we. Ograniczenia Polski, jeśli chodzi o możliwości aktywnej pomocy dla krajów objętych hybrydową agresją, polegają także na szczupłości zasobów, wynikają również z podpisanych umów międzynarodowych, w tym umowy at­ lantyckiej, mającej charakter obronny. Istnieje na przykład brygada

litewsko-polsko-ukraińska, jednak jej działania mogą być prowadzone tylko podczas misji pokojowych. Zezwolenie przez Polskę i Litwę na udział tej bryga­ dy w działaniach zbrojnych na Donbasie postawiłoby te dwa kraje w charakterze strony w konflikcie niebędącym bezpo­ średnio obroną ich granic. W związku z tym przestałaby obowiązywać ochro­ na wynikająca z art 5 umowy atlantyc­ kiej. Mogłoby to prowadzić do wzrostu ryzyk związanych z bezpieczeństwem i możliwymi działaniami skutecznie destabilizującymi oba państwa. Mimo wszystko Polska aktywnie zabiega, by organizacje, których jest członkiem, reagowały na przykłady agresji ze strony Federacji Rosyjskiej. W wyniku perswazji, między innymi ze strony Polski, zwiększa się koszt woj­ ny ze strony agresora (sankcje). Pol­ ska aktywnie lobbuje też za urucho­ mieniem narzędzi pomocowych dla Ukrainy, poz­walających jej zminima­ lizować skutki wojny i zwiększać po­ tencjał obronny. Obniża skuteczność tych polityków w strukturach atlantyc­ kich i europejskich, którzy przejawiają

Rozpowszechniona jest opinia, że ekspert to osoba, która nie musi myśleć – ekspert po prostu wie. Tymczasem bycie prawdziwym ekspertem wymaga szerokiej interdyscyplinarnej wiedzy, ogromu pracy i wielkiej skromności.

5Grzechów ekspertów Włodzimier Klonowski

temperatury układu”. Autorytatywne głoszenie takich nieprawdziwych tez stanowi poważne naruszenie zasad ety­ ki naukowej.

W

pływ pól elektromagnetycz­ nych, w szczególności pól wykorzystywanych w te­ lekomunikacji (RF EMF), nie zostanie nigdy naukowo udowodniony, ponie­ waż etyka nie pozwala wykonywać na ludziach naukowo zaplanowanych do­ świadczeń, a doświadczenia na zwierzę­ tach i roślinach mogą stanowić jedynie wskazówkę. Ale wiele obserwacji opisa­ nych w literaturze naukowej wykazuje, że od termicznych efektów działania RF EMF znacznie ważniejsze mogą być efekty nietermiczne. Odbiornik radiowy pobiera energię miejscowo z gniazdka lub baterii, a docierające fale elektro­ magnetyczne nie powodują efektów termicznych – niosą informację, któ­ ra dzięki pobieranej miejscowo energii daje w głośniku albo mowę lub muzy­ kę, albo jedynie trzaski odpowiadające szumowi informacyjnemu. Podobnie żywy organizm czerpie energię z reakcji biochemicznych, a docierające ze środo­ wiska fale elektromagnetyczne na ogół niosą jedynie szum informacyjny, który może zaburzać w organizmie niektóre procesy życiowe, tak jak trzaski zabu­ rzają w głośniku radiowym brzmienie muzyki czy mowy. Pola elektromagne­ tyczne o bardzo małym natężeniu i spec­ jalnie dobranych charakterystykach są jednak coraz częściej wykorzystywane

w procedurach medycznych, na przy­ kład do nietermicznego leczenia no­ wotworów. Na temat nietermicznych oddziaływań EMF na organizmy uka­ zało się wiele prac naukowych, w tym dziesiątki prac przeglądowych. Wrażliwość na pola elektromag­ netyczne jest cechą osobniczą, ale naj­ bardziej wrażliwe są dzieci. Nawet 15% populacji może wykazywać nadwrażli­ wość na fale elektromagnetyczne (ang. electromagnetic hypersensitivity, EHS) czyli reakcję alergiczną na promienio­ wanie RF EMF, podobną do alergii na środki chemiczne. Osoby cierpiące na tę ciężką chorobę, wśród których są także dzieci, nazywane są Przez auto­ rów Raportu „osobami samookreśla­ jącymi się jako nadwrażliwe”. Autorzy sugerują, że „w przypadku nadwrażli­ wości elektromagnetycznej przeważają raczej czynniki psychologiczne”. Tym­ czasem w najnowszych wskazaniach dotyczących dopuszczalnych pozio­ mów pól elektromagnetycznych wy­ raźnie wskazano w oparciu o analizę prac naukowych, że normy dopusz­ czalnej mocy pola dla częstotliwości używanych w telekomunikacji powinny być stokrotnie niższe, co odpowiada normom dla mierzalnych natężeń pól dziesięciokrotnie niższym niż dla po­ pulacji niewykazującej nadwrażliwości. Te same źródła zalecają obniżone nor­ my ekspozycji nocnej w porównaniu z dzienną, a więc szczególnie w domach mieszkalnych; odpowiednio dziesięcio­ krotnie niższą moc i trzykrotnie niższe

FOT. THOR ALVIS / UNSPLASH

olska akceptuje granice państw w regionie, jakie się wyłoniły po rozpadzie ZSRS w 1991 ro­ ku. Potwierdza prawo państw do prowadzenia suwerennych poli­ tyk i samostanowienia. Wspiera tak­ że w swoim dobrze pojętym interesie procesy demokratyzacji, budowę spo­ łeczeństw obywatelskich, dzieląc się przy tym własnymi doświadczeniami transformacji. Niestety procesy budowy własnych państwowości, społeczeństw obywatelskich przez państwa Europy Wschodniej napotykają trudności zwią­ zane z prowadzeniem polityki rewi­ zjonizmu i rewanżyzmu przez polity­ ków Federacji Rosyjskiej. Polska także może czuć się zagrożona, bowiem jej doświadczenia historyczne wskazują, że wszelki rewizjonizm i rewanżyzm prowadzi do kataklizmów wojennych i potwornych strat dla polskiego pań­ stwa i społeczeństwa. Nigdy też nie wia­ domo, gdzie jest nieprzekraczalna dla rewizjonizmu granica. Mając takie cele polityki w regio­ nie, Polska stanęła po stronie Ukrainy będącej przedmiotem agresji ze strony mocarstwa, realizującego swe interesy za pomocą metod nazwanych przez za­ chodnich ekspertów wojną hybrydową. Metody działań wobec Ukrai­ ny po 2014 r. nie są nowe. Elementy stosowanej strategii można odnaleźć w niemal wszystkich konfliktach, ja­ kie wybuchały w strefie postsowieckiej: w Gruzji wokół Abchazji i Osetii Połu­ dniowej1991 r., w rozwoju separatyzmu w Naddniestrzu, w wojnie lat dziewięć­ dziesiątych w Czeczenii, w działaniach militarnych skierowanych przeciwko Gruzji w 2008 r. Konflikty w Naddniestrzu czy Kau­ kazie wydawały się odległe i bez wpływu na sytuację w Polsce. Jednak zwłaszcza Kaukaz Południowy ma dla Polski zna­ czenie, tam bowiem biegną korytarze transportowe łączące złoża surowców energetycznych basenu Morza Kaspij­ skiego z Morzem Czarnym. Cel agreso­ ra jest oczywisty: odbudowa wpływów politycznych i gospodarczych w prze­ strzeni poradzieckiej i niedopuszcze­ nie do emancypacji państw powstałych na gruzach ZSRR, monopolizacja stra­ tegicznych dróg przesyłu gazu i ropy

stawodawstwo ukraińskie jest pod pewnymi względami lepiej dos­tosowane do odpowiedzi na zagrożenia hybrydowe. Umożliwia na przykład służbę obywateli obcych państw w armii ukraińskiej. Polskie prawodawstwo tego nie przewiduje. Wprowadzenie możliwości służby polskich obywateli w armiach państw, z którymi Polska podpisałaby stosow­ ne umowy, mogłoby umożliwić ochot­ nikom z Polski, posiadającym odpo­ wiednie przeszkolenie i doświadczenie, pomoc napadniętym bez ponoszenia konsekwencji prawnych. Dziś obywa­ tel polski, zaciągający się do formacji zbrojnych nawet w krajach zaprzyjaź­ nionych, ryzykuje karę pozbawienia wolności. Polska mogłaby również ze­ zwolić na służbę w polskiej armii oby­ watelom państw, z którymi miałaby podpisane odpowiednie porozumienia. Ochotnicy mieliby zagwarantowane prawa kombatanckie krajów, w których odbywaliby służbę. Państwa, z których pochodziliby ochotnicy, nie stawałyby się przy tym formalnie stroną konflik­ tu. Takie rozwiązania prawne mogły­ by prowadzić do bardziej efektywnego wykorzystania zasobów ludzkich kra­ jów regionu. Innym ważnym obszarem insty­ tucjonalnej współpracy powinno być przeciwdziałanie skutkom wojny psy­ chologicznej, dezaktywacja działań wymierzonych w destabilizację sto­ sunków między państwami i obniża­ nie poziomu ich wzajemnych nega­ tywnych emocji. W krajach regionu, w tym w Pol­ sce, należy dostosować prawodawstwo i struktury organizacyjne do sytuacji zagrożeń hybrydowych. Dla naszego własnego dobra nie możemy pozo­ stawiać krajów Europy Wschodniej samym sobie, zwłaszcza kiedy proszą o pomoc. Polska i pozostałe państwa regionu mają prawo do obrony suwe­ renności i swoich granic. Będzie to obrona bardziej skuteczna, kiedy nie będzie samotna. K Mariusz Patey jest dyrektorem Instytutu im. Romana Rybarskiego.

natężenie pól, nawet dla populacji nie wykazującej nadwrażliwości. Ponad­ to nadwrażliwość na RF EMF często ujawnia się dopiero po wielu latach ekspozycji. Natężenia RF EMF wokół istnie­ jących stacji bazowych telefonii ko­ mórkowej według danych podanych w Raporcie nie przekraczają w zasadzie polskiej normy 7 V/m, ale prawie wszę­ dzie przekraczają sugerowaną przez EUROPAEM EMF Guideline 2016 nor­ mę dla osób nadwrażliwych 0,3 V/m. W przypadku anten umieszczonych na dachach budynków mieszkalnych na­ tężenia w sypialniach prawdopodobnie przekraczają sugerowaną tamże normę ekspozycji nocnej 1 V/m. Nadwraż­ liwość u mieszkańców tych domów, nawet jeśli nie jest obserwowana w tej chwili, może się dopiero rozwinąć.

W

Raporcie czytamy: „Wiele prac biorących pod uwagę ten problem [wpływ RF EMF na organizm] budzi wątpliwości co do prawdziwości wyciąganych z nich wniosków (…) Najlepszym sposobem na redukcję narażenia społeczeństwa na ekspozycję na RF EMF jest edu­ kacja”. Niestety właśnie Raport budzi ogromne wątpliwości co do wniosków wyciąganych z niezwykle jednostronnie wybranych prac. Edukacja nie zredu­ kuje narażenia społeczeństwa na eks­ pozycję RF EMF, w szczególności taka edukacja, jaką serwują autorzy Rapor­ tu. Zniwelować obawy społeczeństwa może tylko ustalenie odpowiednich zasad i norm ekspozycji na RF EMF, nie obciążonych lobbingiem firm tele­ komunikacyjnych, dla których niższe normy i luźniejsze zasady oznaczają niższe koszty. Jeśli niespecjaliści, w szczególno­ ści politycy, zaufają ekspertom od Ra­ portu i uznają za prawdziwe oczywiste głoszone przez nich autorytarnie oczy­ wiste nieprawdy, poparte w dodatku autorytetem Ministerstwa Cyfryzacji, to już niedługo Polska może zostać po­ kryta gęstą siatką anten 5G, a kto nie będzie mógł zdrowotnie wytrzymać tego elektromagnetycznego smogu, przed którym nie będzie gdzie i jak się skryć, ten będzie musiał jak naj­ szybciej z Polski emigrować, zabierając swoje dzieci. Eksperci, nie grzeszcie więcej! K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

7

STULECIE·NIEPODLEGŁOŚCI

K

olejny dzień siedzimy z Wojtkiem Pokorą w ar­ chiwum Służby Bezpieczeń­ stwa Ukrainy. Archiwum, które udostępniło największy zasób taj­ nych dokumentów sowieckich służb spośród wszystkich postsowieckich państw. Moskwa wciąż w olbrzymiej części uznaje je za ściśle tajne. Prze­ gryzamy się przez tysiące stron roż­ nych spraw dotyczących naszych Roda­ ków. Zaczynaliśmy od tematu mordów NKWD we Włodzimierzu Wołyńskim w roku 1939. I chociaż ta sprawa wciąż pozostaje naszym głównym tematem, stale trafiamy na inne polskie wątki. Pomagają nam w tym ukraińscy pra­ cownicy archiwum i historycy. Nasz stolik w czytelni archiwum SBU już tradycyjnie wręcz tonie pod stosami kolejnych spraw. Tym razem szukamy tych najwcześniejszych. Dociekamy, co działo się w Kijowie po wyparciu wojsk Piłsudskiego i Petlury w 1920 roku. Wojtek trafia na sprawę chłopaka, którego bolszewicy złapali na dworcu w Kijowie. 18-letni Polak raczej nie był typem zaangażowanego patrioty i re­ wolucjonisty. Do Kijowa oswobodzo­ nego przez Polaków i Ukraińców uciekł w z sowieckiej armii. Ale nie po to, by służyć w wojsku. Pod zmienionym na­ zwiskiem zajmował się handlem. Nie­ stety nie wycofał się z polskim wojs­ kiem przed bolszewicką nawałą. Złapany przez bolszewików, został oskarżony o dezercję, szpiegostwo i rozstrzelany. Teczka z jego aktami to zaledwie kilka­ naście stron. Daleko mu było do bycia szpiegiem, a ciężko też znaleźć w jego sprawie coś, co świadczyłoby o jego bo­ haterstwie. Prosta osoba w trybach woj­ ny. Sprawa, która jednak obnaża skalę sowieckich represji, bezzasadnych prze­ śladowań i mordów. Otwieramy kolejną teczkę sygno­ waną przez Ogólnoukraińską Czeka (Czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej). Sprawa jest jesz­ cze starsza, bo z 1919 roku. Ponad 100 stron. Protokoły, dokumenty listy, ry­ sunki. Część w języku rosyjskim, ale wiele dokumentów jest po polsku, czy wręcz polskich. Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ra­ mult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakoń­ czono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. Na teczce późniejsze pieczątki i numery z sygnaturami KGB. Jedna informuje o inwentaryzacji w 1941 r. Pewnie gdy wywożono akta w obliczu niemieckiej inwazji. Na początku znajduje się dzien­ nik posiedzenia ukraińskiej CzeKa z 5 czerwca 1919 roku. Ma on formę wydrukowanego arkusza z ozdobny­ mi napisami i miejscami na daty i in­ ne wpisy. Oprawa graficzna bardziej przypomina afisz teatralny niż ponury druk organów bezpieczeństwa. Liczba 82 oznacza kolejny numer posiedzenia komisji. Poniżej nazwiska jej członków i tabela z dwiema głównymi rubrykami: „Słuchali” i „Postanowili”. W tej dru­ giej, wpisana ołówkiem, prosta senten­ cja przekreślająca dalsze losy Baldwina: „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”. Przeglądamy teczkę, najpierw za­ trzymując wzrok na najbardziej cha­ rakterystycznych elementach, na tym, co najłatwiej rozczytać. Naszą uwagę zwraca koperta. W środku bilet wizyto­ wy oznaczony cyfrą 7: Edward Baldwin Ramult, Oficer Wojsk Polskich. W teczce pod numerem 28 znajdu­ je się Wojenna Księga ewidencyjna Chorążego Etapu I Korpusu Wojsk Polskich Baldwin-Ramulta Edwarda, sporządzona 31 maja 1918 roku. To właściwie dla bolszewików mógłby być gotowy akt

oskarżenia przeciwko młodemu pols­ kiemu oficerowi. Według Księgi Bald­ win urodził się 13 kwietnia 1897 roku w mińskiej guberni; w innym miejscu figuruje jako data urodzenia rok 1896 i miejsce: Warszawa. Pochodzenie: szlachcic. Wyznanie: rzymski katolik.

Student I kursu Wydziału techniczne­ go Moskiewskiego Instytutu Handlo­ wego, ukończył szkołę chorążych pie­ choty i kurs instruktorów grenadierów i okopowej artylerii. Przebieg służby: od carskiej armii do wojsk polskich. Zarobki: 300 rubli miesięcznie.

i zorganizowaniu się, wszczęliśmy ofen­ sywę na Osipowicze, dokąd były ściąg­ nięte główne siły bolszewików, tekiń­ cy przy pierwszym spotkaniu cofnęli się, szerząc popłoch wśród bolszewi­ ckiej armii. Nasz oddział składający się z około 200 ludzi pod dowództwem

I

jest też zapis jednego dnia sporzą­ dzony na tekturce. Przyklejono na niej kartkę z kalendarza: 27 listopa­ da 1918 roku, etykietę z wina, rachunek z ukraińską pieczęcią i dopisek: „Dnia tego w imię Boże rozpoczynamy z Galką księgę dni żywota naszego”. Inna kartka

przesłuchania wiadomo, że ojciec Edwar­ da umiera w tym czasie na zapalenie płuc. Hala pisze po polsku do Anny, siostry Edwarda: „Każdy dzień pracuję nad pol­ skim językiem i Edward mówi że ja bar­ dzo dobrze mówię nie tylko z nim roz­ mawiam a z innymi i wszyscy rozumieją

Wielu z tych, którzy o polską niepodległość walczyli ponad 100 lat temu, nie mogło się nigdy nią cieszyć. Tysiące naszych rodaków zapłaciło za naszą wolność swoim życiem. Miliony zaś pozostały poza granicami Niepodległej. Po wygranych bitwach Polacy wracali na terytorium kontrolowane przez wroga do swoich domów, do swoich bliskich. Jedni sądzili, że ich domy powrócą do Niepodległej. Inni wierzyli, że wracają tylko na chwilę, że zabiorą swoje rodziny i zaraz wyjadą do Ojczyzny. Tak też zapewne sądził chorąży Wojska Polskiego Edmund Baldwin-Ramult.

Żołd do1 sierpnia 1918 r. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta Paweł Bobołowicz · Wojciech Pokora Współpraca: Timur Nahalewski · Piotr Mateusz Bobołowicz

W

rubryce zatytułowanej „Udział w bitwach i wybit­ ne czyny” zapisano: „Brał udział jako oficer 7 Pułku Strzelców Polskich w walkach z bolszewikami przy zajęciu miasta Bobrujska, przy zajęciu Fortu Wilhelma, Twierdzy Bob­ rujsk, w potyczkach pod stacją Jasień. Jako oficer II Legii Rycerskiej (w Legii był też Melchior Wańkowicz – przyp. red.) – w bitwie przy zajęciu stacji Osi­ powicze, w ekspedycjach do Słucka i na Bohuszewicze”. To walki z początku 1918 roku. Każda z tych nazw dla bol­ szewików oznaczała dotkliwą, hańbiącą porażkę. Polacy rozbili tam bolszewi­ ków pomimo ich przewagi liczebnej. Tak te walki opisywał generał Jó­ zef Dowbor-Muśnicki: „Nasze walki w kierunku na Mińsk toczyły się ze zmiennym, choć przeważającem z na­ szej strony szczęściem. Siły bolszewi­ ków ilościowo znacznie przewyższały nasze; mniej więcej, w stosunku 1:20. Naszą przewagą była dobra kawalerja. Po stronie zaś bolszewików była, nie­ gdyś słynna, a wówczas już zdemorali­ zowana kaukaska dywizja jazdy i około 300 tekińców i osetyńców. Rozumie się, że tym nieszczęsnym »inorodcom« chodziło tylko o to, aby jaknajprędzej dostać się do domu, bolszewicy zaś ich nie puszczali. W takich warunkach ta jedynie dobra kawalerja bolszewicka zupełnie nie miała chęci wygrzebywać kasztanów z ognia dla idei bolszewiz­ mu. Kiedy po pewnem wzmocnieniu

kapitana Jurkiewicza zadał ogromną i kompletną klęskę bolszewikom, było to pod Osipowiczami w nocy z 18-go na 19-ego lutego. Bolszewicy zostawili w naszym posiadaniu całą swą artyle­ rię, opancerzony pociąg i samochody”. Jednym z walczących tam ofice­ rów był Edward Baldwin-Ramult. Ofi­ cer pozostawał w Bobrujsku co naj­ mniej do połowy 1918 roku. Świadczy o tym potwierdzenie wypłaty żołdu według matrykuli nr 3645 podpisa­ nej przez komendanta Etapu w Bo­ brujsku. I choć data jest czerwcowa, żołd chorąży otrzymał do 1 sierpnia 1918 roku. Z innych dokumentów możemy ułożyć jego dalszą historię. Baldwin trafia do Charkowa, gdzie przebywa jego żona Hala. Hala jest albo Ukrain­ ką, albo Rosjanką. W aktach zachowuje się ich domowa korespondencja. Hala w ramach przygotowań do wyjazdu do Warszawy uczy się polskiego. Tam Edward ma zabrać też rodziców i siost­ rę. Domowa korespondencja z żoną jest dowodem ich wielkiego uczucia i bliskich relacji. Śmieszne wierszyki, rysunki – czasem po polsku, czasem po rosyjsku. Gdzieś lista zakupów, jakiś zapisek o kupowaniu sera i powtarzane słowa: „Twój”, „Twoja”. Hala pisze, że wie, jak Edward lubi, gdy ona „pracuje” nad swoim polskim. Nazywa swojego męża „kochanym słoneczkiem”. W liś­ ciku ołówkiem poprawione są błędy, zapewne ręką Edwarda.

zatytułowana jest „Kilka ważnych dat” Ale próżno tam szukać wielkich wyda­ rzeń, raczej to opisy zrozumiałe tylko dla nich dwojga. Jedno z zapisanych zdań brzmi tak: „25 lutego 1919 roku na obiad był bigos, jabłka w mleczku... śledzia wędzonego nie było” i jeszcze

mnie i ja też. Jak będziemy w Warszawie i spotkamy się z tobą to już będziemy mówić w twoim ojczystym języku”. Hala stwierdza, że jest zadowolona ze swojego życia, tylko brakuje jej muzyki i śpiewu. W czasie przesłuchania Edward zez­naje, że jego żona jest śpiewacz­

twierdzi, że nie należy ona do niego. W czasie zeznań stwierdza, że jako kil­ kunastoletni chłopak podczas nauki w Warszawie należał do PPS, był aresz­ towany przez carską policję. Przyznaje też, że został zatrzymany również przez petlurowców. Ale zaprzecza, by miał prowadzić jakąś działalność wywro­ tową, to raczej próba dowiedzenia, że nie mógłby współpracować z „białymi”. Po głównych zeznaniach, następnego dnia prosi o uzupełnienie: „Przy koń­ cu moich zeznań w dniu 3.06 zostałem oskarżony w sposób tak nie oczekiwany i wytrącający mnie z równowagi, że na Wasze pytanie, „czy mam coś jeszcze oświadczyć”, nie mogłem niczego po­ wiedzieć. Teraz jednak chcę uzupełnić swoje zeznania i proszę je wpisać do akt”. Baldwin szczegółowo tłumaczy, jakim absurdem jest zarzut w stosun­ ku do niego o działalność podziem­ ną. Twierdzi, że w żaden sposób nie ukrywał się z tym, kim jest, nie skry­ wał swojego pochodzenia, że chodził w ubraniach z elementami polskiego munduru. W ten sposób chce udo­ wodnić, że nie prowadził działalnoś­ ci konspiracyjnej. W aktach znajduje się pismo z datą 6.06.1919, podpisane przez Halę Baldwin, z prośbą o przy­ spieszenie zakończenia sprawy i zwol­ nienia z aresztu małżonka, na którego nie znaleziono żadnych obciążających dowodów. To ostatni element jej kore­ spondencji. I jedyny w aktach napisany przez nią w pełni po rosyjsku.

Z

apewne gdy żona chorążego Baldwina pisała te słowa, so­ wieccy oprawcy wykonali już wyrok. 4 czerwca Inspektor Tajnego Oddziału CzeKa zamknął sprawę, uznając Edwarda Baldwina winnym współpracy z „polskimi białogwardzi­ stami i próby wyjazdu do Polski”. Z teczki sowieckich służb nie wie­ my, jaki był dalszy los rodziny polskiego oficera. 10 miesięcy później do Kijowa wkroczyły sojusznicze wojska Polski i Ukraińskiej Republiki Ludowej. Być może, gdyby aresztowanie nastąpiło później, Baldwin doczekałby się naszych wojsk. Chociaż Sowieci masowo mor­ dowali więźniów przed samym wkro­ czeniem Polaków i Ukraińców. Później znów mordowali tych, którzy wspierali krótki epizod wolności w Kijowie. Chociaż w teczce ciężko znaleźć pot­ wierdzenie takiej tezy, ale może chorąży faktycznie na tyłach wroga znalazł się nie tylko dlatego, że chciał zabrać stamtąd ro­ dzinę? W aktach znajduje się instrukcja szkoleniowa dla artylerzystów – Sowieci nawet przetłumaczyli ją na rosyjski. No i po co Baldwin miał przy sobie swoją pełną dokumentację wojskową?... 10 sierpnia 1998 roku Prokuratura Generalna Ukrainy, działając na pod­ stawie Ustawy o rehabilitacji ofiar po­ litycznych represji na Ukrainie stwier­ dziła, że nie było żadnych dowodów potwierdzających winę Edwarda Bald­ wina-Ramulta. Baldwin pośmiertnie został zrehabilitowany. Bobrujsk, o który walczył Bald­ win, pozostał poza granicami II RP. To jedno z postanowień traktatu zawarte­ go w Rydze w 1921 roku, kończącego wojnę polsko-bolszewicką. Tragiczne losy mieszkańców tych terenów, pozo­ stawionych bez opieki Ojczyzny, opi­ sał Florian Czarnyszewicz w książce Nadberezyńcy. Nikt nigdy nie dokonał obliczeń, ilu Polaków zostało zamordowanych przez Sowietów od momentu przejęcia przez nich władzy w Rosji w 1917 roku. Miejsca pochówków Polaków mordo­ wanych przez dziesięciolecia na terenie Sowietów bardzo często nadal pozostają nieznane. Dopiero dzięki otwarciu ar­ chiwów KGB przez władze niepodległej Ukrainy udaje się ustalić zapomniane imiona polskich bohaterów walczących o Niepodległą. Takich, jak 22 letni cho­ rąży Edward Baldwin-Ramult. K Zdjęcia: Paweł Bobołowicz i Wojciech Pokora. Materiał mógł powstać dzięki pomocy i wsparciu dyrekcji archiwum SBU w Kijowie i projektowi „Archiwa dla mediów” realizowanemu przez Centrum Badania Ruchów Wyzwoleńczych.

wieloznaczny wpis o tym, co działo się pod piecem... Za każdym razem czuć w tym lekkość i humor. Nawet jeśli te daty skrywały coś innego, ważnego, a może i poważnego. Z przesłuchania można wywnioskować, że młodzi żyli w świecie artystów, z korespondencji wyłania się świat sztuki i muzyki. Z Charkowa Edward i Hala wy­ jeżdżają do Kijowa. Z późniejszego

ką i dlatego też chcieli wyjechać do Warszawy. Edward zostaje aresztowany już w Kijowie. Śledczy zarzucają mu, że utrzymywał kontakty z odeskimi kontr­ rewolucjonistami. W aktach znajdu­ je się kartka bezładnie ostemplowana pieczątką „Wsierossijski sojuz”. O tę pieczątkę dopytują się śledczy i o ko­ respondencję z kimś z Odessy. Baldwin


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

8

szkoły dyplomatycznych kłamstw swo­ ich sowieckich poprzedników, jednak w tej diagnozie dotyka istoty sprawy. Na Ukrainie bowiem nie ma wątpliwo­ ści, że autokefalia ostatecznie wyrywa ten kraj z rosyjskiej dominacji, właśnie także w obszarze idei, ducha, mental­ ności. A tego Rosja nie może znieść. Oczywiście Ławrow do tego dorzuca inny stały element rosyjskiej propa­ gandy: ukraińska autokefalia, według

polecił natychmiastową ich inwenta­ ryzację. Należy bowiem pamiętać, że chociaż są one w dyspozycji kościo­ łów, to należą do składników mająt­ kowych ukraińskiego państwa. Oczywiście można uznać, że ostra retoryka Moskwy, zarówno tej widzącej się jako centrum świata, jak i tej, która chciałaby być Nowym Rzymem, ma na celu tylko i wyłącznie zachowanie sta­ tus quo. Schizma na razie nie stała się

zarejestrowanych jako tajni współ­ pracownicy komunistycznej bezpie­ ki. Obecny Metropolita Sawa (Michał Hrycuniak) jako TW „Jurek” przez lata, aż do upadku komunizmu miał współ­ pracować z organami bezpieki. W ar­ chiwach IPN zachowała się też doku­ mentacja współpracy arcybiskupa Abla (Andrzej Popławski, TW „Krzysztof ”) i wielu innych hierarchów polskiego prawosławia.

Ciężką sytuację ma Cerkiew gruzińska, która sprzeciwiając się Moskwie, może stracić swoją jurysdykcje na terenach Osetii i Abchazji okupowanych przez Rosję. Niewątpliwie Moskwa ma tu du­ że możliwości szantażu. Rosja tradycyjnie może za to liczyć na Serbię i jej Cerkiew. Według nieofic­ jalnych źródeł może też się zdecydować na krok, który jeszcze bardziej pogłębi rozłam: sama zacznie nadawać autoke­

Oto jesteśmy świadkami początków schizmy, której konsekwencje są trudne do przewidzenia. I podobnie jak w przypadku Wielkiej Schizmy z 1054 roku, wcale nie spory doktrynalne są jej podstawą. Synod Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej uznał za niemożliwe dalsze przebywanie w jedności eucharystycznej z Konstantynopolem.

Schizma

niego oczywiście, jest skutkiem ame­ rykańskich wpływów. Moskwa, strasząc konfliktem re­ ligijnym, sięga też po słownictwo do tej pory charakterystyczne tylko dla retoryki islamskich terrorystów. 18 paź­ dziernika Władimir Putin na spotka­ niu Międzynarodowego Dyskusyjnego Klubu Wałdajskiego został zapytany o możliwość ataku nuklearnego na Ros­ ję. Jego odpowiedź miała niewątpliwie charakter religijny, a nie polityczny: „Agresor powinien wiedzieć, że odwet jest nieunikniony. My jak męczennicy trafimy do raju, a oni po prostu zdech­ ną, dlatego że nie zdążą się nawet po­ kajać” (cyt. za http://jagiellonia.org/ putin-przygotowuje-rosjan-meczen­ skiej-smierci/).

N

iektórzy ukraińscy eksperci zwracają uwagę na inny prob­ lem, przed którym stanął Putin. Centrum Lewady, uznawane za wciąż jeszcze niezależny ośrodek badania opi­ nii publicznej w Rosji, opublikowało dane, które świadczą o spadającym po­ parciu dla rosyjskich władz. W ciągu roku poparcie dla rządzącej partii Je­ dynej Rosji spadło z 65% do 44%. Pra­ wie podwoiła się też liczba niechętnych w stosunku do prezydenta – z 17% do 32% w sierpniu. A zaufanie do prezy­ denta spadło o 17% i osiągnęło poziom 58%. To wynik, jaki Putin osiągał przed zajęciem Krymu. Dziś wyprzedza go armia, która cieszy się pełnym zaufa­ niem 66% respondentów. FSB w tym badaniu cieszy się 50% zaufaniem. Czy zatem ostra walka o ukraińską Cerkiew ma pomóc Putinowi zachować twarz, a może też przywrócić poprzedni po­ ziom zaufania? Dla rosyjskiej Cerkwi ukraińscy wierni są też ważnym elementem jej ekonomicznej codzienności. Ukraiń­ skie parafie stanowią ok 1/3 parafii RPC, a na terenie Ukrainy znajdu­ ją się główne prawosławne sanktu­ aria – Ławry: Peczerska, Poczajow­ ska i Świętogórska. Są to olbrzymie ośrodki kultu pielgrzymów i swois­ tego rodzaju organizmy ekonomicz­ ne, produkujące nie tylko wszelkiego rodzaju dewocjonalia, ale też pro­ wadzące bardzo świecką działalność handlową. W ich rękach znajdują się też unikalne skarby historii Ukrainy i prawosławia. W obawie o możliwość ich wywiezienia za granicę minister kultury Ukrainy Jewhen Niszczuk

nieodwracalnym i pełnym aktem. Mos­ kwa, zrywając jedność eucharystyczną, zakazała swoim wiernym uczestnictwa w liturgii w cerkwiach Konstantyno­ pola i zaleca, by nie pielgrzymować do świątyń na Athosie. Krytykując Konstantynopol i obarczając Bartło­ mieja rozłamem, nie nałożyła jednak na niego anatemy. Być może tylko do czasu. Warto odnotować, że reakcja Konstantynopola na postanowienia sy­ nodu Rosyjskiej Cerkwi była nad wy­ raz spokojna. Bartłomiej na spotkaniu z grecką diasporą stwierdził: „Czy się to podoba, czy nie naszym rosyjskim braciom, wcześniej czy później będą wykonywać decyzje przyjęte przez Pa­ triarchat Ekumeniczny, dlatego że nie mają innego wyboru”. Patriarcha po­ wiedział, że doskonale wie o „czarnej propagandzie” uprawianej przez Rosję i o dobrze przez nią opłacanych artyku­ łach, w których jest obiektem ataków. Zarówno w tej wypowiedzi, jak i w fak­ cie niepodejmowania przez Bartłomieja „kroków odwetowych” w stosunku do

P

olska Cerkiew wyraźnie nega­ tywnie odnosiła się przez ostat­ nie lata do nieuznawanego za kanoniczny Patriarchatu Kijowskiego. Jego kapłani podkreślają, że w Polsce zawsze mogli liczyć na dobre przyjęcie pośród duchowieństwa katolickiego, ale nie prawosławnego, które zbyt miało się kierować opiniami Moskwy. Niechęć do ukraińskiej autokefalii jest ciekawa w kontekście historii polskiego Kościo­ ła prawosławnego i jego walki o nieza­ leżność po odzyskaniu przez Polskę nie­ podległości w 1918 roku. Zachowanie Cerkwi moskiewskiej było podobne do tego, co obecnie czyni w odniesieniu do Ukrainy. W 1923 r. metropolita war­ szawski Jerzy, który był orędownikiem autokefalii, został zamordowany przez jej przeciwnika, archimandrytę Sma­ ragda. Ostatecznie jednak polscy pra­ wosławni autokefalię otrzymali w 1924 roku. Niewątpliwie jednak wpływy mo­ skiewskiej Cerkwi w świecie prawo­ sławia były wtedy o wiele słabsze ze względu na wewnętrzny problem Rosji,

Na Ukrainie nie ma wątpliwości, że autokefalia ostatecznie wyrywa ten kraj z rosyjskiej dominacji, właśnie także w obszarze idei, ducha, mentalnoś­ ci. A tego Rosja nie może znieść. Moskwy po jednostronnym ogłoszeniu zerwania jedności eucharystycznej, wi­ dać niechęć Konstantynopola do za­ akceptowania moskiewskiej schizmy. Dopóki Konstantynopol nie odpowie analogicznie Cyrylowi, dotąd schizma nie jest przesądzona. W takim dzia­ łaniu Bartłomieja widać troskę o los Cerkwi i próbę wzniesienia się ponad doraźny interes polityczny. Nie wyda­ je się prawdopodobne, by do takiego sposobu myślenia znalazł partnerów w Moskwie. Niewątpliwie Moskwa zbiera so­ juszników do swojego działania wśród innych Cerkwi prawosławnych. Część ukraińskiej opinii publicznej w tym kontekście nie jest zadowolona z za­ chowawczej postawy polskiego Koś­ cioła prawosławnego, a niektórzy wręcz upatrują się w niej zbyt bliskich relacji niektórych polskich hierarchów z Mos­ kwą i wskazują, że może mieć to zwią­ zek z przeszłością polskich hierarchów prawosławnych, z których wielu było

którym stali się bolszewicy. Konstanty­ nopol nadał wtedy autokefalię również prawosławnym w Estonii (1923 rok), która zresztą do dzisiaj również bory­ ka się z problemami z Patriarchatem Moskiewskim. Większość prawosławnych Kościo­ łów nie upublicznia swojego stanowiska i nie jest skłonna do otwartego wystę­ powania przeciwko Konstantynopolo­ wi, czy też jego popierania. Jednoznacz­ nie po stronie Bartłomieja opowiedział się w tym sporze patriarcha Jerozolimy Teofil III. Poprze go zapewne też Cer­ kiew rumuńska. Napięcia pomiędzy Grecja i Rosją, w tle z aferą szpiegow­ ską, właśnie dotyczącą prób wpływania na kapłanów, też spowodują, że Grecja raczej poprze Konstantynopol. Rosji raczej nie uda się też utrzymać w ob­ jęciach tradycyjnie promoskiewskiej Bułgarii. W tym procesie faktycznie mogą odegrać rolę Amerykanie, któ­ rzy starają się wypierać rosyjskie wpły­ wy z różnych obszarów życia Bułgarii.

na udostępnienie cerkwi dawno się już skończyła, a Filaret nie chciał poświęcić żadnej ze swoich świątyń. Cerkiew św. Andrzeja została przekazana Bartło­ miejowi specjalną decyzją ukraińskiego parlamentu i ma stanowić swoistego rodzaju „ambasadę Konstantynopola”. W ukraińskiej przestrzeni pub­ licznej nie brakuje głosów, apeli, by hierarchowie nie zaprzepaścili tej dzie­ jowej szansy. Wiadomo bowiem, że tomos zos­tanie nadany tylko wtedy, gdy dojdzie do faktycznego zjedno­ czenia i utworzy się nowy Kościół pra­ wosławny na Ukrainie. Nie ulega też wątpliwości, że dzisiaj nie ma innego pretendenta na jego zwierzchnika niż Filaret, którego autorytet i prawo do tej funkcji jest właściwie niepodważa­ ne. Nie ulega też wątpliwości, że opo­ wiadając się przez lata za autonomią ukraińskiej Cerkwi, płacił wielką cenę, będąc niesłusznie obłożony anatemą.

W

Paweł Bobołowicz

FOT. PAWEŁ BOBOŁOWICZ

N

a razie jest to jednostronne działanie Moskwy, a jednoś­ ci świata prawosławnego na­ dal strzeże spokój i powścią­ gliwość Bartłomieja I – Arcybiskupa Konstantynopola – Nowego Rzymu. 11 października synod biskupów Ekumenicznego Patriarchatu Kon­ stantynopolitańskiego jednoznacznie pot­wierdził rozpoczęcie procedury nadania autokefalii ukraińskiej Cer­ kwi. Stwierdzono również, że na Ukra­ inie zostanie odnowiona stauropigia – w uproszczeniu przedstawicielstwo, czy też struktura Cerkwi bezpośrednio podległa patriarsze Konstantynopola. Synod zdjął anatemę z Filareta i Maka­ rego – zwierzchników ukraińskich Cer­ kwi – i uznał odnowienie łącznoś­ci eu­ charystycznej z wiernymi tych Cerkwi. Jednocześnie skasował zobowiązanie z 1686 roku o przekazaniu Patriarsze Moskiewskiemu prawa do wyświęce­ nia Metropolity Kijowskiego. Tym sa­ mym ukraińscy wierni zostali po ponad 300 latach wyjęci spod zwierzchności Moskwy. Na reakcję Rosji nie trzeba było dłu­ go czekać. Już następnego dnia w Mos­ kwie zebrała się Rada Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, a w jej obradach brał udział prezydent Władimir Putin. Rzecznik prezydenta Rosji Dmitrij Pie­ skow stwierdził, że Rosja będzie chro­ nić praw prawosławnych tak, jak broni praw rosyjskojęzycznych i jednocześnie zapewnił, że… Kreml nie miesza się do dialogu między Cerkwiami. 15 października, czyli już po przy­ jęciu stanowiska przez władze świeckie Rosji i wyznaczeniu odpowiednich kie­ runków, zebrał się synod Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Jego decyzja bez wątpienia otwiera drogę do schiz­ my. Moskiewscy hierarchowie uznali bowiem za niemożliwe dalsze prze­ bywanie w jedności eucharystycznej z Konstantynopolem. Uzasadniając de­ cyzję Rosyjskiej Cerkwi, biskup Hila­ rion (Grigorij Walerijewicz Alfiejew), który odpowiada w niej za stosunki zewnętrzne, stwierdził, że synod nie mógł podjąć innej decyzji i że została ona wymuszona działaniami Patriar­ chatu Konstantynopola. Działania te Hilarion nazwał „bezprawnymi i kano­ nicznie nikczemnymi”. Nie jest jednak wykluczone, że Patriarchat Moskiew­ ski sięgnie po dalsze środki i obłoży zwierzchnika Patriarchatu Konstan­ tynopola Bartłomieja I anatemą. Ostre słowa biskupa Hilariona o kanonicznej nikczemności mogłyby o tym świad­ czyć. Tym samym Moskwa będzie chciała przejąć rolę Konstantynopola i Trzeciego Rzymu, i wokół siebie gro­ madzić inne Cerkwie prawosławne. Na razie jednak Moskwa nie chce wypuś­ cić ze swoich rąk Białorusi, dla której ukraiński przykład mógłby być zaraź­ liwy. Nic zatem dziwnego, że po raz pierwszy w swojej historii synod RPC obradował poza Moskwą, a miejscem tym była właśnie białoruska stolica. Uznanie przez Konstantynopol za bez­ prawne zwierzchnictwa Moskwy nad Kijowem właściwie daje też możliwość usamodzielnienia się Cerkwi białorus­ kiej. A to dla Moskwy na pewno nie jest do zaakceptowania. Histeryczne reakcje Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej nie dają się wy­ tłumaczyć w żaden inny sposób niż w połączeniu z całością polityki Ros­ ji wobec Ukrainy. Świadczy o tym i wspom­niane posiedzenie Rady Bez­ pieczeństwa FR, i kolejne komunikaty rzecznika Kremla. Szokuje, że prezy­ dent Rosji rości sobie prawa do wy­ powiadania się o wyborach, wolnoś­ ciach religijnych w innym państwie. Budzi niepokój straszenie ochroną już nie tylko rosyjskojęzycznych – co było głównym motywem budowania „ruskiego miru” i uzasadnieniem ro­ syjskiej agresji na Ukrainę, ale przede wszystkim musi niepokoić głoszona nowa teza o ochronie prawosławnych. Warto przypomnieć, że przecież Koś­ cioły prawosławne są na całym świe­ cie, a ich wyznawcy wcale nie czują się w jakikolwiek sposób związani z Rosją. Ale jak widać, Rosja może poczuwać się do ich ochrony i mieć pretekst do ingerencji w sprawy wewnętrzne każ­ dego państwa, w którym uzna, że pra­ wosławie jest zagrożone. Rosja zatem walczy nie tylko o te­ rytoria, ale też i o rząd dusz w rozu­ mieniu ideologicznym i religijnym. Zdradził to, może mimowolnie, mi­ nister spraw zagranicznych Rosji Ser­ giej Ław­row, komentując dla RT Fran­ ce, „Paris Match” i „Le Figaro” decyzję Konstantynopola: „Zamysł jest oczywi­ sty – zrobić jeszcze jeden krok w celu oderwania Ukrainy nie tylko politycz­ nie, ale też i duchowo od Rosji”. Ław­ row jest znany z wręcz udoskonalenia

C·E·R·K·I·E·W

falie dla Cerkwi dotąd nieuznawanych. A takie są rozsiane po całym świecie. Nie będzie się liczyć ich faktyczna siła, lecz zdobywanie kolejnych nazw. Co prawda taka wizja często jest krytykowana, ale z drugiej strony Rosja nieraz udowod­ niła, że potrafi działać według z pozoru absurdalnych scenariuszy.

J

ednym z nich jest też możliwość nadania autokefalii przez Moskwę Cerkwi... na Ukrainie. Oczywiście na czele z podporządkowanym jej pa­ triarchą Onufrym czy innym uznają­ cym Moskwę jako Trzeci Rzym. Nie ulega wątpliwości, że takie kroki wy­ muszą na Konstantynopolu odpowiedź, która de facto uzna moskiewską schiz­ mę. Jednak taki wariant może jeszcze bardziej skomplikować sytuację na Ukrainie. Trudno bowiem będzie da­ lej oskarżać Onufrego i jego Kościół o podporządkowanie Moskwie. Choć zapewne będzie ono faktyczne, to me­ tamorfoza Patriarchatu Kijowskiego w autokefalię ukraińską (nadaną przez Moskwę) może zmylić nawet licznych wiernych. Z drugiej strony dla wie­ lu z nich patriarcha w nieistniejącym Konstantynopolu wcale nie musi być bardziej przekonujący niż mówiący zrozumiałym językiem patriarcha z jak najbardziej realnej Moskwy. Szczegól­ nie jest to niebezpieczne w sytuacji, gdy proces zjednoczeniowy Cerkwi na Ukrainie będzie się przedłużać i prze­ biegać w atmosferze skandalu. Na razie tajemnicą poliszynela jest konflikt Fila­ reta (Mychajło Denysenko), zwierzch­ nika Ukraińskiej Prawosławnej Cerkwi Patriarchatu Kijowskiego, z Makarym (Mykoła Małetycz) – zwierzchnikiem Ukraińskiej Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej. Przez lata niemożność podjęcia przez nich współpracy osła­ biała ich pozycję w relacjach z Kons­ tantynopolem. Niestety ten konflikt nie ustaje nawet w obliczu dziejowej szansy, jaką jest uzyskanie autokefalii dla Ukrainy. Makary publicznie kry­ tykuje niemożliwość ustalenia z Fila­ retem, jak ma wyglądać proces zjed­ noczenia Cerkwi. Może się też czuć upokorzony, że jedna z najważniejszych świątyń Kijowa i całej Ukrainy, cer­ kiew św. Andrzeja, z której korzystał jego Kościół, została przekazana Pa­ triarsze Konstantynopola. Oficjalnie było to z nim nieuzgodnione, nieofic­ jalnie jednak mówi się, że nie za wiele mógł w tej sprawie zrobić, bo umowa

ubiegłym miesiącu obcho­ dziliśmy 40 rocznicę obra­ nia na Stolicę Piotrową Karola Wojtyły. Dialog z prawosławiem i dążenie do jedności chrześcijaństwa stanowiło wielką część pontyfikatu św. Jana Pawła II. Pomimo, że Papieżowi udało się prowadzić dialog z Kons­ tantynopolem, do końca nie mógł li­ czyć na normalne relacje z Patriarchą Moskwy. Moskwa nie mogła wybaczyć Papieżowi jego wsparcia dla Kościo­ ła greckokatolickiego i eksponowane­ go uwielbienia dla Ukrainy. W czasie swojej pielgrzymki 2001 roku do Ki­ jowa, w homilii wygłoszonej w języ­ ku polskim i ukraińskim powiedział: „Chrzest, który odbył się tutaj, w Ki­ jowie, rozpoczął tysiącletnią historię chrześcijaństwa na terytorium dzisiej­ szej Ukrainy i całego regionu. Dziś, gdy łaska Boża pozwala mi zatrzymać się w tym historycznym miejscu, patrzę na ponad dziesięć wieków, podczas któ­ rych łaska tamtego pierwszego chrztu spływała na kolejne pokolenia synów tego narodu.” Moskwę musiały boleć też słowa przypominające o męczenni­ kach, bo przecież to ona była sprawcą ich męczeństwa: „Ziemio ukraińska, przesiąknięta krwią męczenników, dziękuję ci za przykład wierności Ewangelii, jaki dałaś chrześcijanom z każdej części świata! Tak wielu two­ ich synów i córek dochowało w pełni wierności Chrystusowi; za swą konsek­ wencję wielu z nich złożyło najwyższą ofiarę. Ich świadectwo niech będzie dla chrześcijan trzeciego tysiąclecia przy­ kładem i źródłem energii”. Moskwa nie mogła tego wybaczyć Papieżowi­ -Polakowi. Moskiewscy hierarchowie nie pozwolili, żeby ziściło się marzenie Ojca Świętego o pielgrzymce do Rosji. I to hierarchowie tej Cerkwi pozostali najbardziej zamknięci na dialog. Portal deon.pl przytacza relację Anny Stretowicz-Garbolińskiej, która w liście do redakcji „Życia Duchowe­ go” opisała wydarzenia na Ukrainie po śmierci Jana Pawła II, przypominając że patriarcha kijowski Filaret odprawił za Jana Pawła II Eucharystię. Liturgia była transmitowana przez ukraińską telewizję, a Filaret w wywiadzie stwier­ dził, że oto po raz pierwszy patriarcha Kościoła prawosławnego modli się za katolickiego papieża. Dzisiaj Patriarchat Moskiewski pogrąża się w schizmie, a Filaret staje się jednym z największych przywód­ ców w świecie prawosławia. Niezależ­ na ukraińska Cerkiew będzie realnie wpływać na kształt i drogę prawosła­ wia. Inną sprawą pozostaje, czy obecny papież potrafi w tym dostrzec znak, który niewątpliwie byłby bardzo czy­ telny dla św. Jana Pawła II. Schizma, która podzieliła chrześ­ cijaństwo, była procesem wyniszcza­ jącym, trwającym wiele stuleci. Da­ ta 1054 roku jest jedynie momentem umownym, symbolicznym. Nie ulega jednak wątpliwości, że konsekwencje tamtej schizmy były tragiczne i podob­ nie jak i dzisiaj, wcale nie spory dok­ trynalne były jej podstawą. I raczej nikt nie spodziewał się, że doprowadzi ona do podziału chrześcijaństwa na kolejne 1000 lat. Być może jednak tym razem w przewrotny sposób schizma Moskwy może zainicjować pozytywne procesy. Postawienie się na marginesie chrześ­ cijaństwa hierarchów, którzy bardziej niż Bogu chcą służyć Putinowi, mo­ że być zgubne i dla nich samych, i dla putinowskiej Rosji. A dla prawosławia może to być element oczyszczenia. Nie­ stety nie da się jednak wykluczyć nega­ tywnego rozwoju wypadków, którego skutki mogą być tragiczne: imperialna myśl Putina, obudowana fanatyzmem religijnym, może stać się paliwem do kolejnych jego wojen w imię poszerza­ nia russkiego mira. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

9

WOJNA·I·BIZNES

Amerykański łącznik W biografii Hitlera najprawdopodob­ niej rok 1922 był przełomowy. W tym bowiem roku w jednej z monachijskich piwiarni pojawił się pewien postawny mężczyzna, by posłuchać jego przemó­ wienia i osobowość Hitlera zafascyno­ wała go. Był to Ernst Franz Sedgwick Hanfstaengl, niemiecki przedsiębior­ ca działający w USA. Hanfstaengl był absolwentem Uniwersytetu Harvarda i miał wielkie znajomości w amerykań­ skich kręgach politycznych i finanso­ wych. Znał m.in. Williama Randolpha Hearsta, Theodora Roosevelta i Fran­ klina Delano Roosevelta. W Niemczech współpracował z amerykańskim wy­ wiadem wojskowym. Na wiecu Hit­ lera pojawił się na polecenie kapitana Trumana Smitha. Hanfstaengl szybko zyskał sym­ patię Hitlera i stał się jego bliskim do­ radcą. Przez większość lat 20. XX wie­ ku pośredniczył w kontaktach Hitlera z przedstawicielami wyższych klas spo­ łeczeństwa i kreował jego wizerunek. Finansował również po części wydanie Mein Kampf oraz oficjalny organ pra­ sowy NSDAP „Völkischer Beobachter”. Wymyślił zarówno brunatne mundury narodowych socjalistów, ich pozdro­ wienie, jak i kilka najbardziej chwyt­ liwych piosenek. Komponował marsze dla Hitlerjugend i SA. Stworzył także pieśń pt. „Sieg Heil”. Hitler został oj­ cem chrzestnym jego syna. W 1923 r., kiedy w czasie puczu monachijskiego Hitler, ścigany przez policję, chciał po­ pełnić samobójstwo, to Helena, żona Hanfstaengla, wyrwała mu broń z ręki, ratując mu życie.

Rosji i Niemiec. Postanowienia traktatu po utworzeniu ZSRR w grudniu 1922 r. rozciągnięto na wszystkie republiki ra­ dzieckie. Traktat ten został poszerzony układem berlińskim w 1926 r., przedłu­ żanym w latach 1931 i 1933. Państwa zachodnie poczytały Niemcom układ za zdradę. Niezadowo­ lenie panowało również w Polsce. Józef Piłsudski na posiedzeniu Rady Gabi­ netowej 5 czerwca 1922 r. tak ocenił tę umowę: Traktat w Rapallo powinien był zerwać resztę łusek z oczu – porozumienie rosyjsko-niemieckie zaszło tak daleko, że jest nie tylko faktem dokonanym, wspartym na doskonałą znajomość interesów stron obu, ale co więcej faktem nie do odrobienia. Istnieje sprzysiężenie rosyjsko-niemiecko-litewskie (...), skierowane przeciwko Polsce (M. Kornat, Polityka równowagi 1934–1939. Polska pomiędzy Wschodem a Zachodem, Kraków 2007, s. 137). Jednak formal­ nie stosunki Polski z tymi sąsiadami bezpośrednio po podpisaniu układu nie zmieniły się. Współpraca, zapoczątkowana w Rapallo, aż do roku 1933 odbywa­ ła się z korzyścią dla obydwu stron. Niemcy udzielały Rosji pożyczek na zakup towarów i udostępniały nowe technologie, w zamian zaś otrzymywa­ ły surowce przemysłowe, dzięki czemu

hiperinflacji. Kryzys 1929–33 spowo­ dował bezrobocie i biedę w Niemczech i innych krajach. Natomiast niemiec­ ko-amerykańskie konsorcja (takie jak AEG, czyli niemieckie General Elec­ tric) zwiększały swoje zyski. Kluczowym efektem planu Younga było powołanie do życia Banku Roz­ rachunków Międzynarodowych (Bank for International Settlements – BIS). Oficjalnie celem założenia BIS było usprawnienie spłaty reparacji wojen­ nych przez Niemcy, jednak tak napraw­ dę został on zaplanowany jako instru­ ment zacieśniania międzynarodowych układów finansowych i kontroli świa­ towej bankowości i polityki. Narodził się układ między Schachtem, kartelem bankowym Morgana i Youngiem, który finansował F.D. Roosevelta. W czasie II wojny światowej BIS stał się bezpiecznym i pewnym miejs­ cem wymiany informacji i kapitałów między bankierami krajów wojujących. Kiedy na całym świecie trwały krwawe walki, w siedzibie banku w szwajcar­ skiej Bazylei francuscy, amerykańscy, angielscy, niemieccy i włoscy bankierzy spokojnie dobijali targów i opracowy­ wali szczegóły kolejnych transakcji. Kredyty, które popłynęły do Nie­ miec po wprowadzeniu planu Dawesa, pozwoliły zbudować system koncer­

z branży chemicznej, w tym znane do dziś Bayer i BASF. Między 1925 a 1929 rokiem banki z Wall Street (głównie National City Bank) wpompowały w I.G. Farben 30 mln dolarów. Firma stała się gigantem posiadającym banki, kopalnie węgla, laboratoria, huty stali i elektrownie. Do jej wspólników na­ leżały amerykańskie korporacje: Stan­ dard Oil of New Jersey, DuPont, Alcoa, Dow Chemical. Bez I.G. Farben udział Niemiec w wojnie byłby nie do pomyślenia. Firma starała się uniezależnić Rzeszę od importu najważniejszych surow­ ców chemicznych (magnezji, gumy, benzyny, olejów, włókien sztucznych, garbników, tłuszczów, materiałów wy­ buchowych). Otrzymała odpowiednie technologie z USA, m.in. technologię wytwarzania izooktanu, niezbędne­ go do produkcji syntetycznego paliwa lotniczego, czy najnowsze technolo­ gie produkcji magnezu i aluminium. Bez nich niemieckie samoloty stukasy i heinkle nie pojawiłyby się na polskim niebie 1 września 1939 r. Od 1925 do 1939 r. I.G. Farben korzystała z amerykańskiego kapi­ tału, wsparcia technicznego i me­ nedżerskiego. Amerykański oddział firmy, American I.G. Farben, inwesto­ wał w USA, a jego dyrektorami byli

związki azotu (80%) oraz 52% całko­ witej produkcji benzyny syntetycznej uzyskiwanej z węgla. Koncern uczestniczył także w gra­ bieży przedsiębiorstw na terenie Au­ strii, Czechosłowacji, Polski, Norwegii oraz ZSRR, wskazując, wyposażenie których ma być dostarczone do I.G. Farbenindustrie. Firma miała 42,2% udziałów w spółce Degesch produkującej cyklon B. Współpracowali z nią lekarze prowa­ dzący eksperymenty pseudomedyczne na więźniach (np. wstrzykiwanie ben­ zyny syntetycznej w serce). W Aus­ chwitz-Birkenau współpracownikiem IG Farben oraz Bayer był m.in. zbrod­ niarz wojenny Helmut Vetter, który na więźniach badał tolerancję leków. Przedsiębiorstwo dostarczało także od­ działom SS metanol, za pomocą któ­ rego uśmiercano więźniów i spalano zwłoki w krematoriach. W 1946 r. rząd USA, badając przy­ czyny dojścia nazistów do władzy i po­ wody wybuchu II wojny światowej, doszedł do wniosku, że bez wsparcia finansowego I.G. Farben Hitler nie zdo­ byłby władzy, a wojna nie trwałaby tak długo i nie byłaby tak wyniszczająca. Szefowie I.G. Farben po wojnie sta­ nęli przed Trybunałem Norymberskim, jednak zostali uniewinnieni z więk­

Umowa w Rapallo Po I wojnie światowej powstała kwestia powojennych rozliczeń finansowych. Państwa Zachodu domagały się spła­ ty długów i kontrybucji, zwłaszcza od Rosji i Niemiec. Ostatecznie postano­ wiono, że w Genui zostanie w tym celu zwołana specjalna konferencja. Roz­ poczęła się 10 kwietnia 1922 r. Udział w niej wzięło 29 państw. Bardzo szybko jednak, na skutek stanowiska ZSRR, obrady zostały zawieszone. Doszło bowiem do wydarzenia bez precedensu. Delegacje niemiecka i rosyjska spotkały się w Rapallo i sfi­ nalizowały w nocy z 15 na 16 kwietnia 1922 r. układ dwustronny (podpisali: W. Rathenau i G. Cziczerin). Przede wszystkim państwa te zrezygnowały z wzajemnych roszczeń finansowych związanych z wojną i nacjonalizacją i zobowiązały się do udzielenia drugiej stronie klauzuli najwyższego uprzywi­ lejowania w stosunkach handlowych. Rozpoczęły się również tajne roz­ mowy przedstawicieli Reichswehry i Armii Czerwonej, które doprowadzi­ ły do podpisania 11 sierpnia 1922 r. po­ rozumienia o współpracy wojskowej. Niemcy zobowiązały się do zaopatrzenia Ros­jan w broń, amunicję, rozbudowa­ nia radzieckiego przemysłu zbrojenio­ wego przez specjalistów niemieckich oraz udzielenia wysokich kredytów na zbrojenia w zamian za udostępnienie ra­ dzieckich poligonów nad Wołgą i Kamą dla zakazanych im traktatem wersalskim rodzajów broni pancernych, lotniczych i gazowych. Oba kraje wymieniały także między sobą wojskowych wykładow­ ców. Na niemieckich uczelniach wojsko­ wych wykładali m.in. dowódcy radziec­ cy z wojny polsko-bolszewickiej, tacy jak Michaił Tuchaczewski czy dowódca XV Armii, która szturmowała w sierp­ niu 1920 r. pozycje polskie na północ od Warszawy – August Kork. Ze strony niemieckiej sowieckie kadry oficerskie szkolili Walther von Brauchitsch, Walter von Reichenau, Wilhelm List i Heinz Guderian. Generałowie Hans von Se­ eckt, Kurt von Schleicher oraz Werner von Blomberg układali regulaminy dla Armii Czerwonej. Niemcy mogły odtąd potajemnie szkolić swoich lotników i tworzyć kad­ rę wojsk pancernych na poligonach i w bazach położonych w głębi pań­ stwa sowieckiego. Z kolei Sowieci zys­ kali źródło nowoczesnych technolo­ gii przemysłowych i obietnicę kredytu w wysokości 35 mln marek niemieckich w zamian za daleko idące ustępstwa polityczne oraz dostęp do rosyjskiego potencjału gospodarczego. Układ ten otwierał drogę do pełnej współpracy gospodarczej i politycznej

Antysemickie teksty były przedruko­ wywane na całym świecie i w ten spo­ sób poglądy Forda poznali naziści. Ford potajemnie finansował NSDAP w latach dwudziestych. Po dojściu nazistów do władzy Hitler i Ford zostali przyjaciółmi. Przedsiębiorca miał w zwyczaju dawać Hitlerowi na urodziny prezent w postaci czeku na 100 000 marek. Ten zrewan­ żował mu się w 1938 r., odznaczając go Orderem Orła Niemieckiego, naj­ bardziej prestiżowym odznaczeniem, jakie Trzecia Rzesza mogła przyznać cudzoziemcowi.

General Electric W latach 30. w finansowaniu NSDAP wspomogła Forda amerykańska fir­ ma General Electric, w której wielkie udziały posiadała rodzina Rooseveltów. Na niemieckim rynku spółka pojawiła się na długo przed II wojną świato­ wą, kiedy to zdobyła znaczne udziały w koncernie elektrotechnicznym AEG oraz oświetleniowym OSRAM. Nie­ miecki oddział koncernu nosił nazwę Allgemeine Elekrizitats Gesellschaft, czyli znane nam do dziś AEG. Od je­ sieni 1932 r. do wiosny 1933 r., w okre­ sie decydującym o dojściu NSDAP do władzy, koncern dotował fundusz wy­ borczy nazistów ponad 2 mln marek. Firma weszła też w zmowę cenową z zakładami stalowymi Kruppa w celu reglamentacji wolframu, istotnego dla produkcji wojennej. W 1946 r. amery­ kańskie władze nałożyły za to na kor­ porację karę, jednak symboliczną.

IBM

GRAFIKA: WOJCIECH SOBOLEWSKI

L

ekceważąc standardy zachod­ niej cywilizacji łacińskiej, pań­ stwa te przyjmowały metody właściwe cywilizacji bizantyj­ sko-mongolskiej, turańskiej, tj. brak moralności w polityce, łamanie praw człowieka.

Zadziwiające są fakty tuszowania i zakłamywania historii przez rzekomo demokratyczne państwa Zachodu. Piszę „rzekomo”, gdyż ich postawa w czasie II wojny światowej, po jej zakończeniu, a po części do czasów obecnych, rzuca cień na ich demokratyczne wartości i deklarowaną moralność.

Pieniądz nie ma moralności Zbigniew Berent

mogły podjąć działania zmierzające do rozpoczęcia II wojny światowej.

Amerykańskie wsparcie dla Niemiec Na Niemcy zostały nałożone repa­ racje wojenne w wysokości 132 mld marek w złocie, co stało się przyczyną nędzy i niezadowolenia w państwie. Republika Weimarska potrzebowa­ ła pieniędzy szybko i w dużej ilości. Amerykańscy bankierzy we współ­ pracy z rządem w Waszyngtonie po­ stanowili wykorzystać sytuację do za­ robienia dużych pieniędzy. W 1924 r. rządy Ententy powołały do uregulo­ wania płatności reparacji przez Berlin międzynarodową komisję finansistów pod przewodem amerykańskiego ban­ kiera George’a M. Dawesa. Plan zak­ ładał udzielenie Niemcom pożyczek w łącznej wysokości 800 mln dolarów. Niemcy pożyczyły od amerykań­ skich banków 138 mld marek w zamian za niemieckie obligacje, którymi obra­ cały spółki finansowe z nowojorskiej Wall Street. Plan Dawesa i późniejszy plan Younga wprowadził w życie kartel wielkich amerykańskich spółek z ban­ kami J.P. Morgana Jra na czele. Należały do niego General Electric Company i inne koncerny. Ze strony niemieckiej negocjacją warunków planu zajmował się głównie wpływowy bankier Hjalmar Horace Greeley Schacht oraz magnat stalowy Fritz Thyssen (w III RP do­ skonale funkcjonują zakłady – a jak­ że – koncernu Thyssen). Plan Younga skutkował wielkim napływem amery­ kańskiego kapitału do Niemiec. Dla zabezpieczenia interesów ściągnięto niemieckie aktywa do USA, a ame­ rykańskie firmy zarabiały krocie na

nów przemysłowych, pozwalających odtworzyć potencjał militarny Rzeszy i przygotować kraj do kolejnej woj­ ny. Najwięcej kapitału z Ameryki za­ garnęły gigantyczne kartele: sprzę­ żony z General Electric Allgemeine Elektrizitats-Gesellschaft – AEG (35 mln dolarów), Vereinigte Stahlwerke (70 mln dolarów) i American I.G. Che­ mical, czyli I.G. Farben (30 mln dola­ rów). Pożyczek udzieliły nowojorskie banki. Amerykański kapitał zdomi­ nował niemiecki przemysł chemiczny, metalurgiczny i elektryczny. Gałęzie przemysłu kontrolujące najważniej­ sze materiały wojenne (komponenty materiałów wybuchowych, magnezję, benzynę syntetyczną, płyty stalowe) ruszyły z kopyta. Materiały potrzebne do uzbrojenia armii III Rzeszy zostały zatem wypro­ dukowane za pieniądze amerykańskich banków, przy cichej aprobacie waszyng­ tońskiego rządu. Główna niemiecka fir­ ma motoryzacyjna, Opel, współpraco­ wała z General Motors i Ford Motor Company of Detroit. Z I.G. Farben współdziałały amerykańskie korpo­ racje Alcoa i Dow Chemicals, a z Sie­ mens & Halske A.G. – Bendix Aviation. Ze Stanów Zjednoczonych płynął nie tylko kapitał, ale także wypracowane w USA nowoczesne technologie i wy­ nalazki. Większą część kapitału tych firm kontrolował nowojorski bank J.P. Morgan oraz należący do rodziny Ro­ ckefellerów Chase Bank.

I.G. Farben Najpotężniejszym, faktycznie niemie­ cko-amerykańskim koncernem był chemiczny gigant I.G. Farben, w któ­ rego skład weszło sześć wielkich firm

zarówno Niemcy, jak i Amerykanie. Z drugiej strony pracownicy I.G. Far­ ben prowadzili działalność szpiegowską w USA i w krajach neutralnych. Nie­ miecki koncern wspólnie z amerykań­ skim Standard Oil wstrzymał rozwój wytwarzania syntetycznego kauczuku w USA, by utrzymać niemiecki mo­ nopol. Już po zdobyciu władzy przez NSDAP firma uczestniczyła w realiza­ cji wielu projektów Wehrmachtu i SS, liczne zainicjowała. Koncern zatrudniał masowo więź­ niów obozów koncentracyjnych i wy­ wiezionych do pracy przymusowej, stworzył także własną sieć zakładów przy tych obozach, m.in. w fabryce ben­ zyny syntetycznej w Policach (niem. Hydrierwerke Pölitz AG) czy w I.G. Farbenwerk Auschwitz w Monowicach, przy obozie w Auschwitz-Birkenau, gdzie produkowano syntetyczną ben­ zynę i kauczuk. Obóz koncentracyjny w Monowicach założono specjalnie na potrzeby I.G. Farben. Przez zakłady I.G. Farbenindustrie przy Auschwitz­ -Birkenau przewinęło się w latach 40. ok. 300–500 000 więźniów, z których większość została zamordowana. W zakładach zlokalizowanych na terenie samych Niemiec pracowa­ ło 103 000 robotników przymusowych przywożonych z krajów okupowanych. W latach II wojny światowej w I.G. Farbenindustrie wytwarzano zaawansowane produkty chemiczne (kauczuk syntetyczny, nikiel, magnez, siarkę i smary – wszystkie te produk­ ty w ilości 100% całkowitej produkcji przemysłu), bojowe środki trujące (95% całkowitej produkcji), masy plastycz­ ne (92% produkcji), barwniki, włók­ na sztuczne i syntetyczne, materiały wybuchowe (88%, w tym proch 75%),

szości zarzutów i część z nich wróci­ ła do pracy w odrodzonych firmach wchodzących wcześniej w skład kon­ cernu. Tak zrobił między innymi Fritz ter Meer, związany z I.G. Farben przez całe 20 lat istnienia koncernu. Pod­ czas wojny Meer projektował podobo­ zy Auschwitz w Monowicach i Bunie, a w Norymberdze skazano go za udział w eksperymentach pseudomedycz­ nych w Oświęcimiu (wykonywanych za zlecenie I.G. Farben). Odsiedział zaled­wie dwa z siedmiu zasądzonych lat i w 1956 r. dołączył do rady nad­ zorczej Bayera. Wśród wielkich firm o światowej – dawniej i dziś – sławie, które wspierały hitlerowców, produkowały na potrzeby wojenne Niemiec, są bezpośrednio lub pośrednio współodpowiedzialne za wy­ korzystywanie i śmierć więźniów obo­ zów koncentracyjnych i Żydów, znajdu­ ją się Siemens, Allianz, BMW. Siemens m.in. opracował projekty krematoriów w obozie Auschwitz-Birkenau i zamon­ tował w nich urządzenia gazowe. Al­ lianz m.in. ubezpieczał mienie i perso­ nel obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz czy Dachau. Obecnie ubez­ piecza miliony Polaków. Przykłady ta­ kich niemieckich firm można mnożyć.

Amerykańscy poplecznicy Hitlera Heinrich Himmler uważał Henry’ego Forda, twórcę imperium motoryzacyj­ nego, za „jednego z najbardziej wartoś­ ciowych bojowników naszej sprawy”. Ford wydawał tygodnik „The Dearborn Independent”, na którego łamach opub­ likowano m.in. serię artykułów pt. Międzynarodowy Żyd, najważniejszy problem świata, podobno jego autorstwa.

Koncern ten pomógł III Rzeszy identy­ fikować i rejestrować osoby pochodze­ nia żydowskiego. Dostarczył bowiem maszyny sortujące, wyposażone w kar­ ty perforowane. Do Niemiec trafiło ich ponad 2000, a kolejnych kilka tysięcy – do państw okupowanych. Maszyny IBM były pomocne nazistom przy akcji sterylizacji osób upośledzonych, a po­ tem ich eutanazji. Później te urządzenia i technologie znalazły zastosowanie w obozach koncentracyjnych. Pozornie urządzenia miały być wykorzystywane przy spisie ludności, jednak zarząd IBM był świadomy, do czego Niemcy ich używają. Kierowni­ ctwo IBM zobowiązało się zresztą do regularnego serwisowania urządzeń i szkolenia obsługi. Lista firm i instytucji oskarżanych o ukrywanie swych powiązań z III Rzeszą jest bardzo długa. Np. Nestle wykorzystywała więźniów do pracy, a Fanta Coca-Coli powstała jako napój przez­naczony dla nazistów. O wspiera­ nie partii Hitlera były oskarżane także m.in. International Telephone and Te­ legraph (ITT), kontrolujący większość spraw związanych z telefonami i tele­ grafami w Niemczech, oraz powiązany z Rockefellerami Standard Oil.

Obłuda geszefciarzy W czasie, gdy niemieckie miasta były bombardowane, całe kompleksy prze­ mysłowe należące do firm o charakte­ rze międzynarodowym pozostawały nietknięte. Jeśli dosięgały ich bomby, to tylko brytyjskich sił powietrznych. Gdy w 1942 r. Royal Air Force ośmieliły się zbombardować zakłady Forda w Poissy we Francji, rząd w Vichy wypłacił mu 38 milionów franków odszkodowania, dzięki czemu Ford zainstalował swe zakłady w Wielkiej Brytanii. „Straty przemysłu niemieckiego w wyposażeniu nie przekroczyły 12% potencjału Rzeszy. Masowe bombardo­ wania amerykańskie w 1944 i 1945 r. celowały w dwa miasta: Kolonię i Drez­ no, ale w żadnym wypadku nie w sek­ tory, gdzie znajdowały się zakłady I.G. Farben i AEG” (P. Villemarest, Źródła finansowe komunizmu i nazizmu, czyli w cieniu Wall Street, Warszawa 1977). Historia oficjalna podaje, że od swego zarania hitlerowski narodowy socjalizm, nazywany teraz wstydliwie „nazizmem”, zawdzięczał swe istnienie i rozwój ogromnej pomocy wielkiego przemysłu niemieckiego. Wymienia się przy tym niektóre nazwiska: Fritza Thys­ sena, Augusta Borsiga, Emila Kirdorfa, Alberta Voeglera, Georga Schnitz­lera czy dynastię Krupp von Bohlen. Wyli­ czenie to jest jednak niekompletne i tak skonstruowane, by zatuszować odpo­ wiedzialność, która nie była wyłącznie niemiecka. Rola „międzynarodowych banksterów” (w tym bardzo wielu ży­ dowskich) we wspieraniu machiny wo­ jennej III Rzeszy i Związku Sowieckiego jest Niemal nieznana. Te fakty zostały w Norymberdze pominięte przez „pos­ łusznych prokuratorów”. Dlaczego? To już inna opowieść. K


WN

KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

10

„Naród jest bowiem wielką wspólnotą ludzi, których łączą różne spoiwa, a nade wszystko kultura. Naród istnieje z kultury i dla kultury” – te słowa, wygłoszone przez św. Jana Pawła II w UNESCO, są myślą przewodnią Radia WNET. Parafrazując: Radio jest wspólnotą słuchaczy, których łączą różne spoiwa, a najważniejszym jest kultura.

T

e różne spoiwa radia to jego różnorodność ufundowana na wspólnej podstawie tradycji, historii, świata wartości, które wychodzą ku nowoczesności, przywdziewają jej szaty, mówią jej językiem i ogarniają współczesną formą. Spoiwa takie, jak słowo i muzyka, historia i teraźniejszość, klasyka i awangarda przenikają się, występują jednocześnie, zaskakują. Taki efekt można osiągnąć tylko opierając koncepcję radia na audycjach autorskich i nowoczesnej technologii, dającej możliwość szybkiego przenoszenia się w przestrzeni, tworzenia wielu studiów umożliwiających szybkie poruszanie wyobraźni słuchacza. Uważamy, że radio to autorsko-przestrzenna gra, w której ciągłości programu towarzyszy stały element zaskoczenia. Budując wspólnotę słuchaczy, trzeba dać im jak najwięcej spoiw ją budujących w jednym czasie, nie tworząc kakofonii. Radio WNET nie będzie radiem poszukującym słuchacza; chcemy być radiem odnalezionym przez słuchacza, ale nie zamierzamy się chować. Przeciwnie – budujemy radio obecne na ulicy, o które ludzie będą się potykać. Radio otwarte, w którym potencjalnie każdy może wystąpić, do studia którego drzwi nie muszą być otwarte, bo tych drzwi po pros­ tu nie ma. Radio obecne, radio dynamiczne, radio zaskakujące, radio autorskie, budujące w słuchaczu uczucie radości i siły, wyzwalające energię do wspólnego działania, ale też radio informacyjne, nie stroniące od trudnych tematów, głębokiej dyskusji, wiary, najważniejszych problemów świata. Słowem: proponujemy program uniwersalny. Zamierzamy udowodnić, że jest wiele osób, które oczekują nie „jakiegoś” radia, a „swojego” radia, które jest autentyczne, podmiotowe, ludzkie w geniuszu, błędach i niezdarności; w którym można się pomylić, ale nie można kłamać, które stara się ogarnąć człowieka w jego całości: marzeniach, lękach, rozterkach, pytaniach, radościach; które nie ucieka i dla którego żaden ze światów – czy to polityki, czy rozrywki, disco polo czy muzyki ludowej – nie jest domem, bo domem i treścią jest to wszystko, co nas otacza. Takie radio będziemy budować i taki poziom zamierzamy osiągnąć po trzech latach działalności. Aby zagrać, trzeba mieć instrument, trzeba go zbudować. Radio WNET ma doświadczenie redakcyjne, logistyczne i w stosowaniu nowatorskich rozwiązań technologicznych. Nasza dziewięcioletnia działalność: W swojej historii NADAWANIA W INTERNECIE I NA FALACH Radia Warszawa i Radia Nadzieja, Radio WNET przejechało dziesiątki tysięcy kilometrów, nadając setki godzin audycji z kilkuset miejsc w Polsce i w Europie. Na żywo nadawaliśmy dla słuchaczy w Warszawie i Łomży „Poranki WNET” z placu Świętego Piotra, z ulic Rzymu, z placu św. Łucji w Wenecji, z Sarajewa, Budapesztu, z dachu Pałacu Biskupów w Pradze, z Berlina, Kijowa, Wilna, Lwowa, Stanisławowa, Krzemieńca, Bukaresztu, Bratysławy, Zagrzebia – i oczywiście wielokrotnie przejechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. Upoważnia to nas do twierdzenia, że jesteśmy gotowi do utworzenia takiego radia, jakiego w Polsce jeszcze nie ma. Taka działalność pozwala naszym słuchaczom poczuć się częścią wielkiej, różnorodnej wspólnoty Polaków. Radio WNET będzie radiem uniwersalnym, autorskim, oferującym 40-procentowy udział słowa oraz bardzo różnorodną muzykę – od klasycznej, yassu, bluesa, muzyki etnicznej, pop i rockowej, aż po muzykę eksperymentalną. Mamy zamiar pozyskać tych wszystkich słuchaczy, którym znudziło się radio przewidywalne (sformatowane), skierowane do ściś­ le określonej grupy docelowej. Nowoczesny sposób planowania grupy docelowej abstrahuje od wieku słuchacza, a określa jego portret psychologiczny. Stworzymy radio dla ludzi ciekawych świata, poszukujących informacji, takich, dla których radio nie jest stacją towarzyszącą, a medium, z którym się identyfikują. Tworząc „Poranek WNET”, słuchany w latach 2010-2017 na falach Radia Warszawa i Radia Nadzieja, udowodniliśmy, że dysponując skromnym środkami, potrafimy nadawać audycje z każdego miejsca na świecie, w którym dostępny jest Internet. W środowisku naszych młodych informatyków i realizatorów powstały innowacyjne technologie nadawcze, minimalizujące ilość potrzebnego sprzętu, a co za tym idzie – liczbę osób

R A D

24· GO DZI NY·N A·D O BĘ

potrzebnych do ustawienia mobilnego studia radiowego działającego niezawodnie i poz­ walającego na nadanie pełnowymiarowej audycji radiowej (z muzyką, gośćmi i oprawą dźwiękową). W roku 2016 dziennikarze Radia WNET przemierzyli trasę z Jastarni na Jasną Górę, codziennie nadając 113-minutową audycję. Niekiedy postój i konieczność poprowadzenia audycji wypadały w zagubionych w puszczy wsiach. Podczas jednego z takich postojów dotarła do nas informacja o zamachu terrorys­ tycznym w Nicei. Dzięki sieci korespondentów i przyjaciół naszego radia udowodniliśmy sobie, że niezależnie od tego, gdzie znajduje się redakcja, umiemy zrobić program informacyjny, którego jakość nie zależy od miejsca nadawania. Jesteśmy w stanie stworzyć radio oparte na sieci studiów rozmieszczonych w dowolnych miejscach i zbudujemy światową sieć studiów (na początku małych studiów mobilnych) Radia WNET, opartych na różnorodnych środowiskach polskich na pięciu kontynentach: Polonii, polskich misjonarzach, instytucjach kultury, naukowcach etc. To jest jeden z najważniejszych pomysłów, który zrodził się w Radiu WNET. Wypróbowane przez nasz zespól możliwości technologiczne pozwalają na tworzenie małych, niskobudżetowych studiów, które mogą emitować program z dowolnego miejs­ ca. To jest koncepcja radia ulicznego, nadającego z miejsc publicznych: kawiarni, kwiaciarni, czy po prostu z ulicy. Naszą misją jest integracja Polaków żyjących na całym świecie. Rozgłośnie polskie działają zarówno na Wschodzie (Wilno), jak i w Austrii, Irlandii, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych czy Australii. Z niektórymi ośrodkami mamy bezpośredni kontakt i nawiązaną współpracę. W naszej koncepcji nie chodzi tylko o współdziałanie, a o wspólne tworzenie radia. Taką możliwość da polskim rozgłośniom na świecie Radio WNET, proponując codzienną współpracę, która nie zakłóci ich normalnego i naturalnego działania, ale rozszerzy audytorium, a co za tym idzie – potencjalne źródła przychodu. Wierzymy, że dzięki temu Radio WNET będzie opiniotwórczym źródłem unikalnych informacji. Tworząc sieć zagranicznych studiów, nie zrezygnujemy z lokalności. Jeśli chcemy połączyć Polaków, którzy żyją na różnych kontynentach, musimy też potrafić opowiedzieć w radiu o ludziach i zdarzeniach z najbliższego sąsiedztwa. Temu będą poświęcone audyc­je nadawane z różnych miejsc w Polsce, tak jak robimy to od dziewięciu lat. Oczywiś­ cie nie zrezygnujemy też z lokalności w rozumieniu koncesji i będziemy opowiadać o tym, co dzieje się w zasięgu naszych nadajników w Warszawie i Krakowie. Będziemy „radiem dwóch stolic”. Niezależnie od miejsca nadawania, w cent­rum zainteresowania będzie człowiek. Radio WNET ma być i już jest obecne w przestrzeni publicznej zarówno tam, gdzie coś się dzieje, jak też w miejscach, gdzie obecność radia staje się wydarzeniem samym w sobie. Radio ma łączyć ludzi, przybliżać ich sobie wzajemnie, zachęcać do kontaktu, przenosić pozytywne emocje, informować, ostrzegać – to wszystko są zadania, które sobie stawiamy. Współczesny świat inspiruje nas do przekraczania granic, a my, rozszerzając formułę tradycyjnej rozgłośni radiowej, chcemy dać jak największej grupie Polaków poczucie wspólnoty. Codziennie możemy być razem.

Cechą wyróżniającą Radia WNET będzie mobilność – nadawanie programów z różnych miejsc zarówno w kraju, jak i za granicą oraz autorski charakter audycji. Przewidujemy następujące rodzaje audycji: publicystyczne, wspólnototwórcze, informacyjne, edukacyjne, o tematyce religijnej, rozrywkowe, sportowe oraz audycje literackie i formy udramatyzowane, a także te przeznaczone dla dzieci i młodzieży.

audycje publicystyczne Sercem tego rodzaju audycji są: „Poranek WNET”, „Trzecia Godzina Poranka” i „Popołudnie WNET”, które stanowią w sumie ok. 6 godzin programu dziennie od poniedziałku do piątku. Ich treść to w większości publicystyka społeczno-polityczna dotycząca Polski

i świata, uzupełniona o tematy gospodarcze, kulturalne czy sportowe. Audycje są realizowane na żywo, w sposób dynamiczny, z wykorzystaniem takich form radiowych jak wywiady, komentarze, dyskusje, korespondencje z kraju i z zagranicy oraz przygotowane wcześniej krótkie relacje dźwiękowe. Audycje te często są nadawane spoza siedziby rozgłośni, z wykorzystaniem mobilnego studia, które umożliwia realizację audycji praktycznie z każdego miejsca. W każdej godzinie znajdzie się miejsce na 2–4 utwory słowno-muzyczne, związane z tematyką audycji. Dużą dawkę publicystyki społeczno-politycznej słuchacze Radia WNET znajdą również w licznych audycjach autorskich traktujących o kulturze, historii, geopolityce i społeczeństwie, w których usłyszą ciekawe wywiady i dyskusje. Dobrym przykładem mogą być audycje:

República Latina

„República Latina” jest cykliczną audycją nadawaną na antenie Radia WNET od stycznia 2011 roku. Ma na celu przybliżenie słuchaczom bieżących wydarzeń z terenów Ameryki Łacińskiej i Półwyspu Iberyjskiego oraz zapoznawanie ich z kulturą i historią tych obszarów. Promujemy również osoby pochodzenia latynoamerykańskiego oraz iberyjskiego, które w Polsce zajmują się szerokim spektrum spraw: od kultury sensu stricto (np. muzycy, artyści malarze) do kuchni (np. właściciele restauracji etnicznych latynoamerykańskich). Naszych audycji, nadawanych w języku polskim, a niekiedy równocześnie hiszpańskim lub portugalskim, można słuchać w każdy poniedziałek o godz. 21:00.

„Radio Solidarność”

Audycje „Radia Solidarność” to klasyczna publicystyka. Były dotąd emitowane w czwartki od 20:00 do 21:00 i zebrało się ich do chwili obecnej ponad 250. Mają formę wywiadów albo rozmów kilkorga zaproszonych gości na tematy dotyczące polityki, gospodarki, problemów społecznych, świata akademickiego, kultury. W rozmowach obowiązuje żelazna zasada: nienapastliwej formy pytań i życzliwości wobec zaproszonych osób. Korzystając z gościny Radia WNET, środowisko – które w stanie wojennym, aż do Okrągłego Stołu, tworzyło podziemne Radio Solidarność (m.in. Andrzej Gelberg) – zdecydowało się ponad 5 lat temu radio to reaktywować. Oczywiście już nie „włamując się” na fonię programów telewizyjnych, ale jako radio internetowe i w odróżnieniu od swojego poprzednika, całkowicie legalne. Przyczyną decyzji był fakt, że w tamtym okresie dominacja mediów lewicowych i neoliberalnych, zarówno elektronicznych, jak i prasowych, była miażdżąca, a przedstawiany przez owe media świat daleko odstawał od rzeczywistości.

„Smaki i niesmaki” Magazyn Kulturalny Radia WNET

Jest to 55-minutowa audycja słowno-muzyczna, poświęcona zagadnieniom szeroko pojętej kultury. Prowadzi ją jej twórca – pisarz i publicysta Wojciech Piotr Kwiatek. Nadawana jest obecnie w poniedziałki o godz. 18:00. Poruszane są w niej zarówno sprawy z bieżącego życia kulturalnego, jak i tematy ogólniejsze, starające się uchwycić tendencje obserwowane w dłuższym okresie czasu. Zakres omawianej tematyki jest bardzo różny: od analizy pojedynczych wydarzeń, ich wielostronnego oglądu po tematy przekrojowe (np. kino polskie w II RP – cykl trzech „Magazynów”). Do programu bywają zapraszani goście – twórcy, krytycy, duchowni, publicyści. W przesz­łości prowadzących było dwóch. Autor rozważa powrót do tej formuły. Bliższa realizacji jest idea częstszego niż obecnie zapraszania gości, co zdecydowanie wzbogaca audycję intelektualnie i czyni ją atrakcyjniejszą. Magazyn ma formę żywego dyskursu, nie wolnego od ostrzejszych sformułowań w odniesieniu do zjawisk budzących niepokój. Z okazji ważnych rocznic, świąt lub innych wydarzeń nadawane są audycje specjalne, monotematyczne (Zaduszki, Wielkanoc, święta narodowe itp.). Oprawę muzyczną wybiera prowadzący, kierując się jedną, podstawową zasadą: żadnych „hitów”. Mamy więc muzykę jazzową, poezję śpiewaną, „alternatywę”, klasykę etc. Zwykle w 55-minutowej audycji zajmuje ona 12–15 minut. Tematy społeczno-polityczne będą zajmować dużo miejsca w audycjach prowadzonych z naszych studiów zagranicznych, które mają ogromną wartość wspólnototwórczą, o czym piszemy poniżej. Studia zagraniczne mają być jednym z atutów i specyficznych cech Radia WNET – planujemy stworzenie sieci takich studiów zarówno w kraju, jak i za granicą. Studia zagraniczne powstaną w oparciu o wspólnoty polskie mieszkające poza granicami naszej ojczyzny.

„STUDIO DUBLIN”

Od października 2010 roku na antenie Radia WNET ukazywał się program „Irlandzka Polska Tygodniówka”, który zmienił się w październiku 2017 roku z półtoragodzinnego bloku w dwugodzinny program publicystyczno-informacyjno-muzyczny o charakterze wspólnototwórczym. Są to wieści ze Szmaragdowej Wys­py, nie tylko o Polakach i dla Polaków, którzy mieszkają i pracują w Republice Irlandii. W „Studiu Dublin” prezentowane są m.in. wywiady, rozmowy o „polskich drogach” z Polakami, których losy rzuciły na Wyspę, przeglądy prasy, zapowiedzi wydarzeń i zestaw aktualnych informacji. Audycję otwiera blok informacji z Irlandii, podzielony na trzy części: • informacje dotyczące życia politycznego i społeczno-kulturalnego (m.in. decyzje irlandzkiego rządu i parlamentu, nowe przepisy prawne i socjalne), • informacje polonijne, w tym blok rozmów z wybitnymi Polakami z Irlandii (działacze społeczni, luminarze kultury, muzycy), • zapowiedzi kulturalne i recenzje oraz przegląd prasy polskiej ukazującej się w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Mocną stroną programu są korespondencje współpracowników programu, z różnych zakątków Irlandii: • Magdalena Graszk (Kerry, przeglądy prasy irlandzkiej),

audycje wspólnototwórcze

Są one istotną częścią słownego i słowno-muzycznego przekazu Radia WNET. W audycjach tego typu odwołujemy się bezpośrednio do tradycji i historii Polski, do wartości oraz opowiadamy o przykładach działania i aktywności ludzi zrzeszonych w rozmaitych fundacjach, stowarzyszeniach, ruchach, jak i niezrzeszonych, inicjujących działania dla dobra wspólnego. Warstwa wspólnototwórcza będzie obecna w „Poranku WNET”, w popołudniowej audycji publicystycznej i w niektórych programach autorskich słownych i muzycznych. Przeważnie będą to rozmowy okolicznościowe, dotyczące konkretnego faktu historycznego związanego z datą nadawanej audycji, z rocznicą istotną dla polskiej tradycji czy znaczącym wydarzeniem religijnym. Bardzo ważnym elementem budowania wspólnoty jest zaangażowanie radia w rozmaite akcje oraz samodzielne ich inicjowanie. Myślimy o wspieraniu inicjatyw mających wymiar społeczny, takich jak nagłaśnianie ważnych problemów, pomoc potrzebującym czy wsparcie jakiejś idei, np. budowy bolidu przez studentów politechniki albo organizacji wystawy malarskiej absolwentki ASP. Radio WNET zainicjowało np. akcję „Uratuj rolnika – uratuj samego siebie”. Z tej inicjatywy powstał w 2012 roku Jarmark WNET, który nieprzerwanie działa do dzisiaj. Na Jarmarku WNET można nie tylko kupić produkty bezpośrednio od rolnika, ale też bezpośrednio skontaktować się z dziennikarzami Radia WNET, dla których cotygodniowy Jarmark jest źródłem informacji, a słuchaczom daje możliwość uczestnictwa w życiu radia. Innym przykładem wspólnotowego działania Radia WNET jest stworzenie Spółdzielczych Mediów WNET, w których udziały wykupiło około 600 słuchaczy. Dzięki tej inicjatywie powstała ponad pięć lat temu gazeta niecodzienna „Kurier WNET”, której 50. numer został wydany w sierpniu tego roku. Wspólnym przedsięwzięciem Spółdzielczych Mediów WNET i słuchaczy była pielgrzymka do Libanu. Jesienią br. roku odbyła się kolejna wspólna podróż do Lwowa, Armenii i Gruzji. Słuchacze, spółdzielcy i uczestnicy Jarmarku powołali do życia „Krąg Przyjaciół Radia WNET” wspierający działalność radia i jego starania

• Kamila Turzyńska (Limerick) • Piotr Słotwiński (Cork), • Bogdan Feręc (Galway, właściciel naj-

poczytniejszego portalu Polonijnego w Irlandii Polska-IE), • Alex Sławiński (Londyn i Belfast).

„Studio Dublin” ma także walory edukacyjne i zwraca uwagę na potrzebę wychowywania polskich dzieci w duchu polskości oraz żywiołu polskiego języka i kultury. Regularnymi gośćmi programu są prezeski Polskiej Macierzy Szkolnej, panie Marta Szutkowska-Kiszkiel (prezes) i Agnieszka Grochola (wiceprezes, szefowa jednej z największych szkół polonijnych w Irlandii w Galway). Podobnie ma się rzecz z dr. Jarosławem Płacheckim, rektorem wydziałów zamiejscowych przy Dublin City University Uniwersytetu Staropolskiego w Kielcach (pedagogika i ekonomia). Co dwa, trzy tygodnie autor programu przybliża słuchaczom polskie szkoły społeczne z całej Irlandii. Całość uzupełnia muzyka autorstwa twórców irlandzkich oraz debiuty grup polskich, które powstały w Irlandii, tam koncertują i publikują swoje nagrania. W programie pojawiają się także luminarze polskiej myśli emigracyjnej, politycy oraz działacze społeczni (m.in. z Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Dublinie, Irish Polish Society, czy Come2Gether z Galway), którym leży na sercu los Rodaków poza Macierzą.

o koncesję. W oparciu o Spółdzielcze Media WNET stworzyliśmy również Akademię WNET, na której od 2012 roku wykładają znakomici przedstawiciele intelektualnego życia Polski. Oczywiście nasze własne inicjatywy wspólnototwórcze nie są najważniejsze. Radio WNET uczestniczyło i będzie włączało się w liczne akcje organizowane przez innych, np. Fundację Pomoc Kościołowi w Potrzebie (patrz załącznik „Listy intencyjne”). Charakter wspólnototwórczy mają wszystkie te audycje autorskie, które w warstwie słownej lub muzycznej odwołują się do tradycji i sięgają do źródeł. Elementy wspólnototwórcze zawierają także – w sposób bezpośredni – audycje nadawane ze studiów zagranicznych naszego radia. Opowiadają bowiem o wspólnocie polskiej w danym miejscu, dzięki czemu życie tej wspólnoty jest obecne wszędzie tam, gdzie radio dociera, co umożliwia nawiązanie kontaktu i współdziałanie ze słuchaczami.

Gawędy historyczne

Audycję prowadzi Krzysztof Jabłonka, historyk, gawędziarz, podróżnik, znawca Syberii, współpracownik Zamku Królewskiego. „Gawędy historyczne” są nadawane od pięciu lat w każdą środę o godzinie 17:00. Formę i tematykę audycji wskazuje tytuł. Ewoluowała ona od komentowania ważnych rocznic ku prezentacji całych zjawisk historycznych. Cotygodniowy cykl wrósł w tradycję Radia


NET

D I O

LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

11

24· GO DZI NY·N A·D O BĘ

WNET i stał się gościem wielu polskich rodzin, również za granicą, służąc dzieciom polskim uczącym się w obcojęzycznych szkołach jako uzupełnienie wiedzy o historii Polski. Prezentuje znane i mniej znane postaci i miejsca związane z historią Polski. W ostatnim roku gawędy były elementem programu „Wielkie Stulecie”, przygotowującym obchody niepodległości nie tylko Polski, ale i 18 narodów Europy, które wraz z nami odzyskały swoją państwowość. Każdą z gawęd ilustrowała muzyka odpowiednia do tematu; była to też okazja do zaprezentowania narodowego hymnu kraju, o którym mowa, i narodowego charakteru jego muzyki ludowej i patriotycznej. Ostatnio elementem programu stały się informacje o tym, co nowego dzieje się na Zamku Królewskim i jakie imprezy odbędą się tam w najbliższym czasie.

autorskie audycje muzyczne

Siłą Radia WNET będzie publicystyka muzyczna emitowana w autorskich programach zarówno w paśmie przedpołudniowym, jak i wieczornym. Różne gatunki muzyczne będą prezentowane zarówno przez najlepszych specjalistów i doświadczonych radiowców, jak i młodych miłośników rozmaitych muzycznych trendów. W autorskich audycjach muzycznych muzyce będzie towarzyszyć poznawanie nie tylko wykonawców, ale obyczajów, historii czy muzycznych inspiracji. Dużą wagę przywiązujemy do muzyki polskiej: na liście przebojów Radia WNET będą notowane tylko polskie piosenki.

Konfrontacje muzyczne

Audycja jest poświęcona klasycznej muzyce fortepianowej od baroku po współczesność oraz pianistyce jako sztuce wykonawczej, jej historii i tradycji na prze-

strzeni wieków. Jej autorem i prowadzącym jest pisarz i dziennikarz, doktor psychologii i inżynier Roman Zawadzki, który jest także wykładowcą Akademii WNET. Początki „Konfrontacji muzycznych” sięgają 2014 roku – z krótką przerwą nadano wtedy ok. 60 audycji. Od dwóch lat trwa nieprzerwanie nowa edycja, pod tym samym szyldem dźwiękowym i z tym samym prowadzącym. Wyemitowano ponad 110 odcinków cyklu; przedstawiono ponad 500 utworów 280 kompozytorów, w nagraniach ponad 300 pianistów. W audycji prezentowane są utwory kompozytorów zarówno znanych, jak i tych pomijanych czy wręcz zapomnianych, ze wszystkich regionów świata (włącznie z tak egzotycznymi dla nas krajami, jak np. Filipiny czy Tajwan). Przedstawiani są też na nowo odkrywani kompozytorzy z różnych epok, obecnie wprowadzani do obiegu koncertowego i nagraniowego – jest to ogromna literatura muzyczna, w Polsce zaniedbana i praktycznie nieznana. Swoje miejsce ma tu muzyka polska z XIX i XX wieku, również ta zapoznana i bardzo rzadko prezentowana w innych mediach czy na estradach. Wyszukiwana przez pasjonatów i młodych pianistów rodzimych i zagranicznych, okazuje się skutecznie konkurować z uznaną twórczością „kanoniczną”. W ciągu dwóch lat przedstawiono około 40 tego typu utworów autorstwa ponad 15 kompozytorów, w tym niedawne znaleziska z różnych archiwów rozsianych po całym świecie. Roman Zawadzki popularyzuje wykonawców z najrozmaitszych krajów, zarówno tych najsłynniejszych, z kanonu wielkiej pianistyki światowej, jak i tych mniej znanych, choć nie mniej znakomitych. Omawia tradycje wielkich „linii pedagogicznych” (w tym polskiej), ich historię, znaczące postaci i ich najwybitniejsze osiągnięcia. Dlatego często prezentuje nagrania historyczne i archiwalne, nawet jeszcze z początku XX wieku (w dobrym stanie technicznym), w tym wyko n a -

nia samych kompozytorów. W tych wątkach pojawiają się także dokonania pianistów polskich. Przedstawiane są też nowe talenty, które wchodzą na światowy rynek muzyczny (np. zwycięzcy konkursów, choć nie tylko). Komentarze do muzyki obejmują historię dzieł, elementy biografii kompozytorów i wykonawców, ciekawostki i konteksty kulturowe tradycji muzycznej, włącznie z tymi negatywnymi, związanymi z kwestiami biznesowymi czy z nadmiernym panoszeniem się krytyków, recenzentów czy muzykologów, kreujących ad libitum gusty i kanony estetyczne i wykonawcze. Niekiedy przychodzi też korygować błędne dane o muzykach, zawarte w różnych źródłach, zwłaszcza internetowych.

Na początku był Chaos

Jest to autorska audycja legendarnego, od dziesięcioleci aktywnego w świecie muzycznym Milo Kurtisa (współtwórcy i twórcy: MAANAM, Drum Freaks, NAXOS Orchestra, MILO Ensemble; członka zespołów OSJAN, Grupa w Składzie i innych). Milo Kurtis zaprasza do studia gości reprezentujących różne dziedziny kultury i sztuki, jak również polityków, dziennikarzy, naukowców, specjalistów różnych dziedzin, działaczy społecznych. Goście prezentują swoją ulubioną muzykę i dyskutują o niej. Tematami rozmów są również ideologie, kultury różnych narodów, korzenie muzyki polskiej i światowej. Kurtis traktuje swoje audycje jako w pewnej mierze edukacyjne. Są one niedostępne w innych stacjach radiowych. Prowadzi je od 9 lat – od początku istnienia Radia WNET – z jedną przerwą na nagranie płyty.

60 minut o piosence francuskiej

Audycje przygotowuje Gabriel Garstka – tłumacz, radiowiec, nauczyciel francuskiego, pisarz ikon. Program ma za zadanie przypomieć najlepsze utwory francuskie i ich twórców, którzy rozsławili piosenkę francuską na całym świecie. Każda audycja składa się z kilku utworów, przeplatanych komentarzem na żywo, oraz krótkiej noty biograficznej o ich wykonawcach lub autorach. Wiadomości o życiu i karierze piosenkarzy są staranie w ybrane i ilustrują kontekst, w jakim powstały prezentowane utwory. Piosenka francuska ma długą historię i warto poświęcić choćby jedną audycję wielkim klasykom lat 20 i 30 ubiegłego wieku. Niezapomniane utwory, które nucimy, nie wiedząc dlaczego… Kanon piosenek francuskich to ponad 50 utworów światowej sławy, których aranżacje (w tym polskie) są godne uwagi. Mamy w Polsce festiwal piosenki Jacques’a Brela, George’a Brassensa, a Edith Piaf cieszy się niezliczoną rzeszą naśladowców. Raz w miesiącu jedna audycja będzie poświęcona polskim wykonawcom francuskich piosenek. Dlaczego klasyczna piosenka francuska ma tak szeroki odbiór? Jakie znane osobistości nadal kochają utwory Joe Dassina, Nany Mous­kouri czy Marie Laforet? Dlaczego Demis Roussos śpiewał po francusku? Czy Fernandel i Bourvil śpiewali? Na te i inne pytania odpowiemy w audycji poświęconej wykonawcom, którzy nie będąc Francuzami, często śpiewali w języku francuskim. Wśród możliwości, jakie otwierają się na antenie Radia WNET w ramach prezentacji piosenki francuskiej, znajduje się zorganizowanie konkursu na najlepszą piosenkę francuską zaśpiewaną w Polsce (w wersji oryginalnej). Obowiązkowo w audycjach Gabriela Garstki znajdzie się przegląd ostatnich nowości muzycznych z Francji. Goście zaproszeni do studia będą na żywo komentowali, jak odbierają klasyki, a jak najnowsze utwory.

FOT. JASON ROSEWELL / UNSPLASH

Country i okolice

Audycja jest prezentowana w Radiu WNET co tydzień, od listopada 2017 roku. Jej autorem jest Jerzy Głuszyk, dziennikarz radiowy, producent i dyrektor artystyczny Międzynarodowych Festiwali Piknik Country i Folk w Mrągowie. „Country i okolice” prezentuje różnorodne barwy muzyki country, jej historyczne i aktualne oblicze. W programie pojawiają się premierowe nagrania światowych i polskich wykonawców, a także historyczne rejestracje studyjne „ojców” gatunku. Szeroka, magazynowa formuła audycji stwarza możliwość ukazania tego, co jest najciekawsze na styku różnych stylów muzycznych definiowanych pojęciem ‘americana’, czyli country, bluesa, swingu, bluegrassu i folku. Audycje są żywe, interaktywne, z udziałem korespondentów (mamy ich nawet w Nashville) relacjonujących najciekawsze wydarzenia światowych scen country, ale przede wszystkim z udziałem słuchaczy, komunikujących się z prowadzącym telefonicznie, sms-owo i internetowo. Na antenie zaproszeni goście, reprezentujący różne dziedziny życia artystycznego, udzielają wywiadów, prowadzą rozmowy, a także występują, śpiewając i grając w studiu na żywo. „Country i okolice” ma szansę integrować liczne środowisko fanów i artystów country w Polsce i stać się przez to audycją wyjątkową na polskim rynku mediów radiowych.

„CROSSROADS” Audycja bluesowa

Jest to najstarsza audycja muzyczna w Radiu WNET. Próbna emisja miała miejsce w czwartek, 28 stycznia 2010 roku. Jej autor, Zbyszek Jędrzejczyk, jest redaktorem muzycznych programów radiowych i jedynego w Polsce kwartalnika bluesowego „Twój Blues”, muzykiem, fotografem i podróżnikiem. Audycję radiową pod tytułem „Crossroads” prowadził w radiu KRCL 90.9 FM w Salt Lake City w USA. Po powrocie kilka lat temu do kraju, kontynuuje ją w Radiu WNET. Założeniem autora jest nie tylko prezentowanie muzyki, ale dzielenie się ze słuchaczami również informacjami na temat jej historii, uwarunkowań społecznych, sylwetek twórców, największych mistrzów gatunku, wykonawców z Ameryki, z Polski, ale też i innych krajów. Do audycji zapraszani są muzycy, promotorzy i działacze bluesowi. Kilkakrotnie w studiu spontanicznie odbyły się minikoncerty. Autorowi marzy się przestronne studio, z którego można by transmitować większe koncerty na żywo. „Crossroads” jest emitowana w środy wieczorem i trwa godzinę. Autor zamierza rozszerzyć program o następną godzinę – pod wpływem głosów słuchaczy i rozległości tematyki. Planuje także granie bluesa z płyt winylowych. Audycja ma miłośników nie tylko w Polsce, ale również w Stanach, Kanadzie, Anglii, Szwecji, Republice Czeskiej i innych krajach. Asystentką od początku, a od niedawna realizatorką audycji jest „sister in blues” Zbyszka Jędrzejczyka, Ania Zwierzyńska.

Lista Polskich Przebojów „PoliszCzart”

„PoliszCzart”, której autorem, obok Tomasza Wybranowskiego, jest dziennikarz muzyczny i radiowy Sławomir Orwat, to jedyne na świecie zestawienie zawierające wyłącznie polską muzykę, bez względu na prezentowane style muzyczne Lista jest mieszaniną stylów i gatunków piosenki (od autorskiej przez pop, synth pop, kończąc na rocku, nu metalu i innych). To jedyna audycja w polskiej radiofonii, w której debiutują polscy twórcy z zagranicy (USA, Kanada, Australia, Wielka Brytania, Irlandia, Niemcy czy Szwecja). Na „PoliszCzart” głosuje regularnie ponad sześć tysięcy osób. Są to dwie i pół godziny (docelowo 3 godziny) dobrej muzyki oraz wywiadów. W pierwszej części prezentowane jest najnowsze comiesięczne wydanie listy „PoliszCzart”. Audycja jest nadawana w strumieniu Radia WNET od października 2015 roku, w każdy piątek od 19:30 do 22:00. „PoliszCzart” to przepustka dla muzycznych debiutantów, aby szerzej zaistnieć w światku muzycznym i świadomości Słuchaczy. Tak było z utalentowaną nastoletnią Polką z Chicago, Karoliną Baran, londyńską grupą Gabinet Looster czy Joanną Lunarzewski, polską wokalistką z Australii. Program cementuje więzi między rodakami poza Ojczyzną i popularyzuje dokonania muzyczne artystów polonijnych, o których media publiczne i komercyjne w Polsce zapominają.

Audycje informacyjne Audycje informacyjne to nie tylko klasyczne wiadomości radiowe. To również przeglądy prasy – dzienników, tygodników i portali internetowych zarówno krajowych, jak i zagranicznych. To także informacje i komentarze

naszych korespondentów z różnych krajów świata. Stale z Radiem WNET współpracują m.in.: Piotr Witt i Zbigniew Stefanik – Francja, Jan Bogatko – Niemcy, Irena Lasota – USA, Hanna Shen – Tajwan. Tematy poruszane w audycjach informacyjnych to polityka krajowa i zagraniczna, gospodarka, życie społeczne, wiara, sport, kultura, pogoda. Ważną częścią naszej polityki informacyjnej będą wiadomości kulturalne: zapowiedzi premier filmowych, teatralnych, koncertów, wystaw, ważnych spotkań i innych wydarzeń; rozmowy z ludźmi reprezentującymi środowiska kultury. Informacje kulturalne pojawią się w przedpołudniowym i popołudniowym bloku publicystycznym. Bedą też oczywiście obecne w programach poświęconych kulturze. Podobnie zamierzamy przekazywać informacje z dziedziny nauki, osiągnięć w technologii i inne ważne społecznie informacje.

pozostałe audycje

Audycje edukacyjne

Obejmują różne dziedziny wiedzy: od historii i muzyki klasycznej i ludowej, do nowoczesnej technologii czy współczesnych osiągnięć w naukach ścisłych. Wymiar edukacyjny w sposób naturalny jest także nieodłączny od programów publicystycznych czy wszelkich programów autorskich. Na autorskie audycje publicystyczno-edukacyjne przeznaczamy znaczącą część pasma niedzielnego. Do klasycznych radiowych sposobów realizacji (wywiad, dyskusja) dodajemy gawędę, czyli autorską, swobodną opowieść. Do tego typu audycji zaliczyliśmy także całe sobotnie popołudniowo-wieczorne pasmo nazwane Wolną Anteną. Programy w nim nadawane poprowadzą młodzi ludzie, do 27 roku życia, uczący się sztuki radiowej. Pasmo to będzie powiązane z Akademią Radia WNET.

Audycje religijne

Audycje religijne będą powstawać we współpracy z rozmaitymi instytucjami związanymi z Kościołem katolickim. Planujemy też nietypowe formy audycji, takie jak np. pielgrzymka radiowa. Chcemy blisko współpracować z misjonarzami, wykorzystując ich wiedzę do tworzenia nowego typu dostępu do informacji ze świata. W realizacji audycji o tematyce religijnej przewidujemy głównie klasyczne formy radiowe.

Audycje poradnicze

Mogą się znaleźć w pasmach publicystycznych. Na razie przewidujemy jedną audycję poradniczą w piątkowe przedpołudnie. Będą w niej prezentowane porady z różnych dziedzin: ekonomia, motoryzacja, edukacja etc. Audycja będzie dotyczyć stylu i kultury życia, dietetyki, savoir vivre’u. Znajdą w niej zastosowanie głównie klasyczne sposoby komunikacji radiowej: wywiad, dyskusja, felieton itd.

Audycje rozrywkowe

Korzystając z faktu, że raz w tygodniu spotykamy się ze słuchaczami Radia WNET na Jarmarku, zorganizujemy tam godzinny koncert życzeń. Od godziny 9 do 10 będziemy zbierać dedykacje muzyczne. Od 11:00 do 12:00 nadamy koncert życzeń, a piosenki będą dedykowane głosami słuchaczy obecnych na Jarmarku.

Audycje literackie Formy radiowe o tym charakterze będą pojawiać się w Radiu WNET okazjonalnie, w miarę naszych możliwości i zapotrzebowania ze strony słuchaczy. Chcemy realizować teatr radiowy zarówno nagrywany, jak i w konwencji na żywo. Nie zamykamy też możliwości czytania powieści w odcinkach. Obie te formy pojawiły się już na antenie Radia WNET: udramatyzowane historie żołnierzy wyklętych czy też powieść w odcinkach pt. „Kretowisko”, napisana specjalnie dla Radia WNET przez Wojciecha Piotra Kwiatka. Audycje sportowe i tematy sportowe będą obecne w audycjach publicystycznych, przeważnie w formie wywiadów i komentarzy. Chcemy też wspomnieć o programie, który jest obecny na antenie Radia WNET od 2010 roku. Audycja „Radioaktywni” powstaje we współpracy z Fundacją Pomocy Osobom z Niepełnosprawnością „DOM”. Osoby niepełnosprawne intelektualnie komentują w niej różne zagadnienia społeczne, prezentując swój punkt widzenia. Współpracujemy również z Fundacją Szansa dla Niewidomych, a osoby niewidome mają swoje autorskie audycje w obecnej i planowanej ramówce Radia WNET. I jeszcze jedno: Na „Bajkę w Radiu WNET” też znajdzie się miejsce! K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

12

Kim jesteś? Jak byłem młodszy, myślałem, że jestem klarnecistą albo muzykiem. Po latach widzę, że moim znacznie większym ta­ lentem, którego może nie doceniałem, a może uważałem za naturalny i nie trak­ towałem jako wartościowy – co znaczy, że po prostu nie ceniłem siebie; połą­ czenie ambicji i niskiej samooceny nie jest najlepsze – w każdym razie dzięki pewnym doświadczeniom doszedłem do wniosku, że bardzo dob­rze łączyłem ludzi, na przykład właśnie w pracy nad muzyką. Miałem wiele razy wyczucie, w którą stronę ktoś ma podążyć bądź kto z kim ma pracować. Arhythmic Perfec­ tion to taka nazwa mojej dawnej gru­ py, ale też pewnej akcji w filharmonii w Szczecinie. Łączę tam ludzi, którzy normalnie by się nie spotkali. Na przy­ kład producenta techno Jurka Przeź­ dzieckiego z Peterem Brötzmannem, herosem free jazzu, który zawsze uni­ kał elektroniki. Olga Szwajger, wielka wokalistka, diwa operowa, edukatorka, żyjąca w świecie współczesnej muzyki poważnej, wychodzi na scenę filhar­ monii z innym producentem techno, Jackiem Sienkiewiczem. Często temu towarzyszę, a w życiu miałem szansę obserwować i katalizo­ wać tego rodzaju spotkania. Nie wy­ nosiłem z tego dla siebie korzyści, ale patrzyłem z radością, jak – powiedzmy – profesor Knittel, wieloletni dyrektor

YA SS·W·R A D I U·W N ET komponować, a śpiewała Ewa Złotow­ ska, czyli znana Pszczółka Maja, Artur Barciś, Grażyna Łobaszewska – wielki głos – oraz Chór Harcerstwa Polskie­ go, bo wtedy trzeba było kogoś takiego zatrudnić, żeby wejść do Warszawy. To był osiemdziesiąty szósty rok, kiedy ta płyta wyszła. Sprzedaliśmy sto tysięcy winyli; tego dzisiaj nikt nie powtórzy. Poza tym miałem wtedy grupę po­ pową Snukaski. Plan był taki, że naj­ pierw nagramy tę płytę dla dzieci Hocki klocki, sprzedamy trochę i nas wpuszczą do Warszawy. Zanim to wszystko się sta­ ło, a trwało dwa-trzy lata chyba – zespół się rozpadł, ale miałem drugie miejsce na harcerskiej liście przebojów. Byłem wokalistą miesiąca obok Gawlińskiego, czy nawet lepszym. Ja się spełniłem jako nastolatek i potem nie miałem tęsknot, żeby grać standardy albo zrobić przebój. Kazik Staszewski nagrał z nami trzecią płytę mojej grupy Mazzoll & Arhythmic Perfection, Rozmowy z katem, a później zaprosił mnie do nagrania jego płyty, która nazywała się Dwanaście groszy. W ostatnim ćwierćwieczu był to jeden z większych hitów, i to nie taki kom­ pletnie żenujący, jak – powiedzmy – Do tanga trzeba dwojga. Niektóre utwory były moimi kompozycjami – na przy­ kład Mój los. Wtedy też przypadkiem zagrałem z Kazikiem solo do kawałka Sztos. Sie­ działem na korytarzu i powiedziałem:

improwizowana i wolna muzyka impro­ wizowana niemiecka. I to było dla mnie bardzo ważne. Muzyka improwizowana to taka, że przychodzą muzycy i nie wiedzą, co będą grali. Utwór improwizowa­ ny powstaje na żywo, przez złoże­ nie rozmaitych instrumentów, któ­ re w dowolnym momencie dołączają się do wspólnej gry, tworząc harmo­ niczne albo dysharmoniczne kon­ strukcje. Czy może muzyka impro­ wizowana to coś innego? Powiedziałeś świetną definicję tego, co było mi inspiracją i wzorem na począt­ ku. To znaczy muzyka tworzona przez angielskich improwizatorów, którzy rzeczywiście wchodzili na scenę nie­ malże składając instrumenty, nie wie­ dząc, kiedy zaczną. Wręcz do absurdu była doprowadzona obsesja swobod­ nej improwizacji. Tę ideę teoretycznie bardzo mocno pociągnął Derek Bai­ ley. Miałem szczęście, że pojechałem do Niemiec i trafiłem na jego koncert z Tonym Oxleyem. Tony Oxley to per­ kusista, który później był – o dziwo – znany z tego, że grał z Tomaszem Stańką, ale też grał na płycie, którą uważałem za najważniejszą płytę jazzu europejskie­ go – Extrapolation Johna McLaughli­ na. I Oxley z Baileyem w okolicach 70. roku zaczęli eksperymentować z wolną improwizacją, zupełnie nie używając

o Pokój w osiemdziesiątym dziewiątym roku, który zagraliśmy w Żaku – nie mieliśmy swojego miejsca do grania. Mieliśmy próby w Żaku, ale głównie po garażach. I takim miejsce spotkania stał się Mózg i Bydgoszcz; tam było i studio, i miejsce koncertów. Sławek Janicki i Ja­ cek Majewski odwalili ogromną pracę. Kiedy wróciłem z zagranicy, założyłem swoją grupę w Bydgoszczy. Złożoną z takich szczególnych muzyków, jak Tomek Gwinciński – kompozytor, in­ telektualista, gitarzysta. Ja go wziąłem na perkusję, żeby z nim prowadzić na scenie dialog, bo nie chciałem mieć perkusis­ty-metronomu. I zaczęliśmy tworzyć. A kiedy wracałem z zagranicy, na­ pisałem tysiąc razy na karteczce w po­ ciągu – bo już miałem dosyć tego grania angielskiego, smutnego, niemieckiego, mocnego; napisałem tysiąc razy: „Czy awangarda musi być smutna?”. I w tej grupie ten problem rozwiązywałem… Że nie musi. Nie musi. Ta muzyka była lekka, weso­ ła, aczkolwiek wyrafinowana – czasami brzmieniowo, czasami kompozycyjnie. Wtedy odkryłem dla siebie partytury graficzne, intuicyjne, ponieważ nie wszyscy w zespole czytali nuty. Stałem tyłem, niektórzy mnie oskarżali o aro­ gancję wobec publiczności. Nikt nie ma pretensji do Maksymiuka, że stoi tyłem,

chcę porozumiewać się z nimi kodem, który funkcjonuje tutaj, w Polsce, i ję­ zykiem polskim. Czy przeszedłeś przez granicę mię­ dzy niewiarą a wiarą? To jest sytuacja dynamiczna. Zmierzam jakby do momentu swojego chrztu. Byłem ochrzczony jako dziecko. I nie przeżyłem kryzysu wiary, tylko byłem kompletnie poza. Nie byłem nawet let­ ni – byłem zimny przez ćwierć wieku, a może i dłużej. I myślę, że proces na­ wrócenia jest trochę jak proces twórczy. Ci, którzy mówią, że już są na miejscu… Ktoś mnie spytał: co byś robił, gdybyś nie grał? Ja tam coś walnąłem, że bym umarł. Nie chodzi o to, że bym umarł z rozpaczy, że nie gram, tylko że bym przestał naprawdę funkcjonować, do czegoś zmierzać. Po ciężkich chorobach doszedłem do stanu bezwładu, takiej zapadki psy­ chicznej, depresji. To jest stan pewnej martwoty, do której dzisiejszy świat nas doprowadza. I musiałem sobie postawić pytanie, jak z tego wyjść, jeśli nie daję rady o własnych siłach. Znalazłem od­ odpowiedź na to pytanie. Ale powiedziałeś: zmierzam, czyli zadaję pytania. Cały czas. Każdego dnia. Wstajesz, ro­ bisz Jutrznię i zadajesz pełno pytań. Psal­ my to nie jest opowieść jedna i kon­

jeszcze nie doszedłem. Tak więc mój stosunek do duchowości jest jakby co­ dzienny, egzystencjalny, w rodzinie, w codzienności, w graniu, w pracy. Sta­ je się na nowo. Byłem gdzieś bardzo, bardzo daleko. Najwięcej czasu zajęła mi akcepta­ cja swojej historii. Na przykład, kiedy stałem na Fordonie; tam jest szpital on­ kologiczny, to był luty, padał taki ukośny deszczośnieg, a naokoło jeszcze trwała budowa. Taka błotnista Polska Luto­ wa. Miałem pierwszą chemię, a było ich dziesięć. I byłem pełen żalu do Boga. Z tamtego punktu do tego, gdzie dzisiaj jestem, choć nadal muszę się zmagać, była daleka droga. Ciąg dalszy – w twoich audycjach… Tak wyszło, jakby to miały być jakieś audycje pogrzebowe. Grałem w grupie Kury z Tymonem Tymańskim. I on nagrał taką płytę PO­ LOVIRUS. Ostatnio spotkałem kogoś, kto powiedział, że trzysta razy słuchał tej płyty. Ja na niej śpiewałem w kilku kawałkach. Sarkastycznie. W Jesiennej depresze grałem solówkę – proroczą, bo wtedy jeszcze depresji nie miałem. Był tam taki miks ludzi, ja siedzia­ łem w studio, spijałem setki i się tym ba­ wiłem. Miał pójść na tę płytę mój utwór Pieśń o smutnym Rumunie, ale uzna­ łem, że on tam nie pasuje, bo nie jest jajcarski. Albo napisałem dla Andrzeja

Z Jerzym Mazzollem, który prowadzi cykl nowych audycji muzycznych w Radiu WNET na falach UKF – „Mazzoll Arhythmic Radio” – rozmawia Krzysztof Skowroński. Warszawskiej Jesieni, i Jurek Przeź­ dziecki wyjeżdżają radośnie z mojego Arhythmic Perfection Plan zjednocze­ ni jakąś ideą i wielkimi planami… To wielokroć się zdarzało w moim życiu. Dzisiaj z Kazikiem Staszewskim gra Janek Zdunek. On studiując pracował, myjąc podłogi w klubie Mózg, a za to miał salę prób i nagrywał. Powiedzia­ łem: „Ten chłopak będzie grał” – i dzi­ siaj gra u Kazika Staszewskiego. I to jest moja wielka satysfakcja. To widzę jako moją działkę, może powołanie… Na pewno miałeś okazję grać w mainstreamie, zająć się taką muzyką, która przynosi pieniądze i splendory. Miałem okazje i z nich skorzystałem. Ja po prostu nie miałem tej tęsknoty, którą mieli moi koledzy, w tym świetny kompozytor Tomek Gwinciński, który gdzieś dzisiaj, komponując niezwykłą muzykę, robiąc filmy, ma jakiś żal, że nie jest w mainstreamie, czy Tymon Tymański, który zawsze próbował ten mainstream zdobyć… Grałem pierwsze cztery lata z Tymonem w grupie Miłość, więc znam go, myślę, bardzo dobrze. Niektórzy mieli krótsze małżeństwa w tamtym czasie. Wracając do sławy i splendorów… Jako szesnastolatek, ponad ćwierć wieku temu, nagrałem płytę Hocki kloc­ki. Zrobiliśmy muzykę do tekstów Juliana Tuwima. Byłem gówniarzem, dwóch starszych facetów kazało mi

do tego kawałka można by zagrać takie solo… I nagle jeździliśmy na promocje filmu Sztos zamiast wspomnianego Ty­ mona Tymańskiego, który, biedny, robił całą muzykę do filmu. Wtedy miałem duże pieniądze i parę zwrotnych punk­ tów w życiu, które osadzają mnie na ziemi. Sam się dziwię dzisiaj, że byłem w stanie je przeżyć. Stworzyłeś czy współtworzyłeś nurt w muzyce, który nazywa się yass. Co to jest? Pewne zjawisko, próba punkrockowego wyłomu w muzyce improwizowanej. Nie było kontynuacji po wspaniałym okresie lat 50., 60. polskich kompozy­ torów muzyki współczesnej: Szalonek, Krauze, Lutosławski itd. To dopiero te­ raz się budzi, zresztą falą jakby odbija­ ną od naszej rewolucji, na temat której w ogóle chcę i dużo mówić, i robić swo­ je audycje. Polska muzyka improwizo­ wana jest obecnie w świetnej kondycji, w jakiej wcześniej nie mogła istnieć, bo była jedynie mainstreamowym jazzem. To było dokładne kopiowanie wzorców amerykańskich. Natomiast co do yassu, bardzo waż­ nym elementem i powodem, że w ogóle to przetrwało i dzisiaj o tym mówimy, są Bydgoszcz i Mózg. Długo mieszkałem w Niem­ czech i w Holandii. Robiłem tam muzykę do filmów, ale najpierw pra­ cowałem na budowie, a nocami sie­ działem w studiu. Moje środowisko muzyczne to była angielska muzyka

ani skal jazzowych, ani nie kierując się swingiem bądź innymi pojęciami, które wywodziły się z amerykańskiego jazzu. I ten eksperyment przyniósł wiele cie­ kawej muzyki, niosącej nadzieję na coś nowego. W połowie lat 70. dołączyli do nich muzycy z RPA, którzy wnieśli element free jazzu, co zresztą nie dało najlepszych owoców. W Polsce ten nurt może kontynuował Misiek poprzez swój teatr dźwięku, ale ogólnie rzecz biorąc, ten nurt zaginął. Pytałeś o moje sukcesy. Kiedy gru­ pa Snukaski była na drugim miejscu listy przebojów, spotkałem na strajku na Uniwersytecie Gdańskim Tymona i Mikołaja. Tymon miał od tygodnia kontrabas, a Mikołaj grał na saksofonie. A ja już od roku nie grałem na klarnecie, byłem wokalistą właśnie grupy Snuka­ ski i jeszcze jednej punkrockowej. Była taka gdańska scena alternatywna Iwan Groźny. I kiedy mieliśmy jechać na wiel­ ki koncert promocyjny w Warszawie, ja siedziałem z Tymonem i Mikołajem w domku w Osowej, słuchając płyty Joh­ na Coltrane’a Love supreme i jakichś płyt Jarretta, i przechodziłem na wegetaria­ nizm, w którym pozostałem siedem lat, i graliśmy już razem jako Miłość. Pytałeś, kto stworzył yass. W Gdańsku była to najpierw grupa Miłość. Ale równolegle w Bydgoszczy istniała grupa Henryk Brodaty, z bar­ dziej rockowymi korzeniami. Powstała grupa Trytony i klub Trytony w Byd­ goszczy, a potem Mózg. W Gdańsku, prócz jednego koncertu – Modlitwa

ale do mnie mieli. Oczywiście nie jestem Maksymiukiem, ale penetrowałem inne zjawisko: improwizowane kierowanie zespołem w muzyce. Używam określenia live conducting – dyrygowanie na żywo. To nie była przygotowana dyrygentura ani gotowa partytura. Jak trafiłeś do Radia WNET? Dlacze­ go chcesz w Radiu WNET prowadzić audycje? W sensie bezpośrednim i fizycznym tra­ fiłem dzięki Milo Kurtisowi. Najpierw mnie zaprosił do grania, a potem zapro­ sił mnie do audycji. Uważnie obserwo­ wałem, co tu się dzieje. Radio jako me­ dium, jako nośnik inspiruje mnie od lat. Nie mam telewizora, a radia słucham. I to niejednej stacji. Nie mogłem patrzeć na zmiany w radiach państwowych. Tra­ fiłem tutaj i zobaczyłem, że w tym radiu nie podlegam żadnym pres­jom. Zauwa­ żyłem nieraz, będąc w innych rozgłoś­ niach, że byłem zniewolony. Tutaj nie ma tego całego kokonu, pewnego kierun­ ku, konieczności, presji… Czułem się wolny i mogłem stworzyć coś zupełnie od początku. Zobaczyłem, że sam będę kreował sytuację i jeśli nie mam pomy­ słu, to nie mam po co tu przychodzić. Co jest dla Ciebie ważne poza mu­ zyką? Dziesięć lat temu założyłem rodzinę i dlatego jestem w Polsce. Zapewne nie mieszkałby w Polsce, gdyby nie rodzina, gdyby nie żona i piątka dzieci. Chcia­ łem, żeby dzieci poznały inne języki, ale

kretna. To jest opowieść katechetyczna. To niepopularne słowo, ale opowieść egzystencjalna o tym, jak nasze życie jest dynamiczne. Okazuje się, że psalmy naprawdę zawsze mówią o nas. Zaczynasz dzień modlitwą? Tak, chyba że gram koncert do rana. Wtedy trochę później. Kiedyś byłem u kogoś, kto zaczął modlitwę koło godzi­ ny trzynastej. Kiedyś o trzynastej cho­ dziło się do sklepów… Ale uznałem, że lepiej zacząć modlitwę o trzynastej niż w ogóle. Tak. Staram się stanąć w praw­ dzie przed sobą i przed Bogiem. Jak trafiłeś na Świętego Jana od Krzyża? To było wtedy, kiedy błądziłem, w sensie takim, że starałem się odnaleźć w bud­ dyzmie, ponieważ wszyscy muzycy w Gdańsku byli buddystami. Oczywiś­ cie to zmierzało w stronę pustki. I wtedy dostałem depresji, mówiąc w skrócie, bo na depresję złożyło się wiele faktów mojego życia, trudnych i prawdziwych, dzięki którym też jestem dzisiaj tu, gdzie jestem. Tak więc, poszukując, trafiłem na Jana od Krzyża. Myślę też, że wielu by mnie miało za niezłego schizofrenika, gdyby zobaczy­ ło mnie z Dzienniczkiem. To też jedna z ważnych dla mnie książek. Mówimy o Świętej Faustynie. Tak. Ten rodzaj mistycyzmu mnie prze­ rasta. Ja w zasadzie dorastam tylko do piosenki Arki Noego o Faustynie. Dalej

Przybielskiego: „Kiedy idę z Andrzejem, wokół wszystko się śmieje, kiedy cie­ cia goni śmierć, gdy obracasz wszystko w śmiech”. I szedłem z Andrzejem Przy­ bielskim, i zaszliśmy do klubu Żak, gdzie dzień wcześniej cieć nas nie wpuścił. I w nocy zginął. Poderżnięto mu gard­ ło za kilka telewizorów, które stamtąd wykradziono. „Kiedy ciecia goni śmierć, gdy obracasz wszystko w śmiech”. Ta poetyka jaj dla mnie się skończyła, ale nie jestem hipersmętnym gościem. Dla mnie było oczywiste, że jak mam umierać, to nie będę jarał fajek. Ale czasami siadam z żoną na ganku i wieczorem skręcę jej z dobrego tytoniu przepysznego papierosa, i sam zapalę. Z przyjemnością. Kultywuję to, że żyję, a nie to, że na moment było smutno, eg­ zystencjalnie… Że jak zaczynasz mówić o Bogu, to jest smęt… Nie. Kiedy się mówi prawdę, nie zawsze jest wesoło. Niektórzy twierdzą, że ludzie z pewnych grup siedzą na liturgii i są tacy poważni. I nie ma śmiechu ani krzy­ ku. Bo jak poznajesz prawdę o sobie, to jesteś poważny. Bo twoje życie to jest po­ ważna sprawa. Ale kiedy ta prawda staje się dzięki Chrystusowi odmieniona, to stajesz się radosny. Naprawdę. Ciąg dalszy w audycjach – kiedy? Zapraszam we wtorki o godzinie 21.00, „Mazzoll Arhythmic Radio” na falach Radia WNET. Pierwsza audycja trzy­ nastego lis­topada. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

BLUES·W·RADIU·WNET Jak to się u Ciebie z tym bluesem zaczęło? W radiu czy w życiu? Rozmawiamy o życiu. Do radia doj­ dziemy za chwilę. Droga była dosyć prosta i powtarzająca się, mam wrażenie, u wielu ludzi, któ­ rzy zajmują się muzyką w dzisiejszych czasach, a pochodzą z tamtej epoki. Zaczynaliśmy od rocka w końcu lat sześćdziesiątych: Led Zeppelin, Jimi Hendrix, Ten Years After, Black Sabbath itd. A potem się okazało, że wiele z tych zespołów, przykładowo Led Zeppelin, gra jakieś takie dziwne dźwięki, szcze­ gólnie np. na pierwszej płycie. I tak po­ woli, przez brytyjski blues, o który było po prostu łatwiej – Johna Mayalla czy Petera Greena – dowiedziałem się, że to tylko pośrednia muzyka bluesowa, a oryginał to jest m.in. Willie Dixon, którego nazwisko figuruje na pierwszej płycie Led Zeppelin. A stamtąd do­ szedłem do tego, początek znajduje się na południu Stanów Zjednoczonych, w tak zwanej Delcie. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, jak można było w czasach głębokiej komuny – zamknięcia, braku kon­ taktów, kiedy nie było czegoś takie­ go jak Internet – dojść do tej wie­ dzy. Chyba tylko radio pomagało? Łatwo nie było, to prawda. To praw­ da. Rzeczywiście radio pomagało. Bo w tamtym okresie redaktorzy, szczegól­ nie Trójki, pomagali jak mogli. Mieli dojścia do płyt i puszczali na bieżą­ co wszystkie nowości. Dużo wiedzy czerpałem z radia. Ukazywały się spo­ radycznie jakieś historie w prasie, ale magazyny miały tylko wąską działkę muzyczną, i to niekoniecznie bluesową. Chociaż redaktorzy przemycali tro­ chę bluesowych informacji. Szukało się kontaktów po ludziach. Okazało się, że na Śląsku blues rozwijał się bardzo prężnie w końcu lat sześćdziesiątych: bracia Skrzekowie, Irek Dudek i wie­ le, wiele znakomitych nazwisk ludzi, którzy wtedy mieli po kilkanaście lat, a już grali fajnego, amerykańskiego blu­ esa. Oni też mieli jakieś swoje dostawy. Potem ja postarałem się nawiązać kon­ trakt z zapomnianą rodziną w Stanach, która mi od czasu do czasu przysyłała płyty. Ale rzeczywiście to było trudne. Trzeba było sobie szukać dróg. Jak byśmy dzisiaj zdefiniowali ten czarny, korzenny blues, od które­ go wszystko się zaczęło? Willie Dixon powiedział, że blues jest korzeniem całej współczesnej muzyki rozrywkowej, a ona z kolei jest tylko jego owocem. I to prawda. Rock and roll, który się narodził później, w latach sześćdziesiątych – Chuck Berry, Jerry Lee Lewis czy Little Richard – to były czyste bluesy dwunastotaktowe oparte na trzech akordach, tylko dziesięć razy przyspieszone. Presley zrobił duży szum w tej sprawie, kiedy nagrał swój pierwszy blues „That’s All Right, Mama”. Wszy­ scy mówią: powstał rock and roll! Gu­ zik prawda. „That’s All Right, Mama” jest kompozycją bluesową czarnego bluesmana, Arthura Crudupa z Del­ ty. Presley zresztą nie ukrywał, kto jest autorem. Ale on to przyspieszył 21 razy i powstał rock and roll. To jest czysty blues. A potem z tego powstał hard rock, Led Zeppelin, poźniej coraz moc­ niejsze dźwięki, Black Sabbath… Moje pokolenie już słuchało bar­ dzo mocnego metalu i nawet nie wiedziało, że to ma jakikolwiek związek z bluesem. Bardzo wiele kapel metalowych – kie­ dyś się tym interesowałem – nagrywało utwory ostre i dynamiczne, a jak po­ słuchasz, to jest struktura bluesowa. Po prostu progresja akordowa – i to jest czysty blues. Tylko, że oni to grają po swojemu. W pewnym momencie pojechałeś do Ameryki… Pierwszy raz byłem tam w siedemdzie­ siątym roku na wakacjach. Miałem wte­ dy 17 lat. Poznałem tam wiele rzeczy, byłem na koncertach… Przywiozłem wtedy sześćdziesiąt płyt, co spowodo­ wało, że pół Warszawy było u mnie w domu co drugi dzień. A był rok sie­ demdziesiąty, więc słabo było z tymi sprawami. Matka dostawała szału. Potem pojechałem do Stanów w osiemdziesiątym pierwszym, miałem zamiar przeczekać sytuację w Polsce. Trochę mi zeszło, bo zostałem dwa­ dzieścia siedem lat. Założyłem rodzinę, utrzymywałem ją, więc trzeba było pra­ cować. Ale popołudniami i wieczorami zajmowałem się z przyjaciółmi bluesem

13

festiwalach bluesowych w Polsce. Tak trzytorowo to idzie. Do Radia WNET wstąpiłem… któ­ ry to był? Dwa tysiące dziesiąty. To był sam początek. Radio istniało może od roku.

jest korzeniem całej współczesnej muzyki rozrywkowej

Ze Zbigniewem Jędrzejczykiem, prowadzącym w Radiu WNET od prawie dziewięciu lat audycję „Crossroads” poświęconą bluesowi, rozmawia Antoni Opaliński.

– najpierw w Nowym Jorku; z Leszkiem Chalimoniukiem i innymi, którzy są znani w Polsce z rozmaitych formacji. Tam było wtedy wielu znakomitych polskich muzyków. Dokooptowywa­ liśmy sobie amerykańskich muzyków i robiliśmy fajne wieczory, koncerty. Potem przeniosłem się na Dzi­ ki Zachód, mieszkałem dosyć długo w Utah. I tam już zająłem się bluesem na poważnie. Pracowałem w niekomer­ cyjnej, lokalnej stacji radiowej KRCL 90.9 FM w Salt Lake City, utrzymy­ wanej tylko z datków słuchaczy. Pole­

połowa audycji wypadała o północy. Wtedy puszczałem dwa, trzy numery z Polski. Polskiego bluesa.

gało to na tym, że przychodził autor, prowadził audycję przez dwie godziny, potem następny i kolejni. Od szóstej do ósmej można było słuchać reggae, od ósmej do dziesiątej jazzu, od dzie­ siątej do dwunastej bluesa itd. Przez wiele lat robiłem tam autorską audycję bluesową. Byłem związany z lokalnym środowiskiem bluesowym muzyków, promotorów, właścicieli klubów. I robi­ liśmy kapitalne koncerty. Był taki klub Zephyr, gdzie przyjeżdżali pierwszoli­ gowi artyści z Chicago, z Kalifornii… Oni przyjeżdżali na narty, a myśmy ich od razu brali do klubu. Latem robiliśmy duży, czterodniowy festiwal, na którym bywały największe gwiazdy z Chica­ go. W lokalnym klubie prowadziłem czwartek bluesowy. Zapraszałem lo­ kalnych muzyków na takie „dżemo­ we” granie.

w Warszawie. On mi przysyłał co cie­ kawsze płyty z Polski, jak tylko się ukazywały. Dla mnie to było ważne, że mam bezpośredni kontakt. i Właś­ ciwie przez cały czas pobytu w Stanach dostawałem wszystkie najważniejsze polskie płyty.

To było środowisko amerykańskie, nie polonijne? Nie. Salt Lake City to czysta Amery­ ka. Oczywiście Polacy są wszędzie, jak wiemy. Przychodziło tam zwykle kilku Polaków – byłem ja, to przychodzili. Ale to było hermetyczne, amerykań­ skie środowisko. Zresztą Amerykanie śmiali się, że przyjechał jeden z Polski i przez piętnaście lat – bo tyle prowa­ dziłem tę audycję – uczy Amerykanów ich własnej muzyki. Co akurat było zgodne z prawdą. Ta audycja trwała ty­ le, bo cieszyła się uznaniem i słuchaczy, i właścicieli stacji. I było fajnie. Zawsze

Te trzy dekady to właściwie cała epoka. Komuna zdążyła przemi­ nąć, świat się zmienił, przyszła re­ wolucja informatyczna. Czy obser­ wowałeś, co działo się w tym czasie w Polskiej muzyce? Tak, oczywiście. Miałem w Warszawie przyjaciela Tomka, z którym znam się od dziecka. Zawsze mi pomagał i z ra­ zem robiliśmy ciekawe rzeczy jeszcze

Osiemdziesiąty pierwszy rok to po­ czątek Reagana. Jak się zmieniał od tamtego czasu amerykański rynek muzyczny? Jak byłem młody i mieszkałem jesz­ cze w Nowym Jorku, to się specjalnie w muzyce się nie udzielałem. Raczej fotografowałem. Zacząłem robić mu­ zykę i blues już po przeniesieniu się do „Indian i kowbojów'. Co okazało się tylko cudzysłowem, bo oczywiście byli tam fantastyczni bluesmani i lo­ kalni, i napływowi. I można było ro­ bić bluesa. To wiem o Ameryce od lat dziewięćdziesiątych. Nie sądzę, żeby na to, co myśmy robili, miała wpływ sytuacja polityczna czy ekonomiczna. Na całym świecie, nawet w Stanach, blues jest postrzegany trochę jako muzyka niszowa. Inaczej wyglądają czy sprzedają się festiwa­ le rockowe, na których grają czołowe zespoły, inna jest na nich frekwencja niż na festiwalach bluesowych. Chociaż środowisko jest prężne i ludzie chętnie przychodzą. Na festiwalu, o którym mówiłem, mieliśmy bez problemu zwy­ kle dwa, dwa i pół tysiąca ludzi.

To po co wracałeś do Polski? To jest kapitalne pytanie, które wielu ludzi mi zadaje. Przez jakiś czas ja też je sobie zadawałem. Myśmy dyskutowali to z moją Anią tysiące razy. Czy zosta­ jemy, czy jedziemy. Powód był bardzo prozaiczny. Tak się składa, że młodszy nie będę, a do nastolatków też już nie należę. W związku z tym od czasu do czasu należałoby odwiedzić jakiegoś lekarza, a nie daj Bóg, coś się stanie. W Stanach wtedy jest kłopot. Ubez­ pieczenia medyczne są, owszem, do­ syć powszechne, tylko że w większoś­ ci wypadków pokrywają pięćdziesiąt procent wydatków. A resztę trzeba do­ płacić. I dopóki chodzimy do lekarza tylko na jakiś przegląd czy z grypą, to jest OK. Natomiast nie daj Boże, jak dzieje się coś poważnego. Prawdą jest to, co oglądamy na filmach amerykań­ skich, że chłop leży w szpitalu, ocknął się na chwilę i pyta żony: kto za to pła­ ci? A ona mówi: zastawiliśmy dom. To jest powszechne w tak zwanej middle class. Jak ktoś poważnie zachoruje, to leci dom, samochody… Wszystko leci. I dobrze, żeby wystarczyło. W Polsce, jak wiemy, wygląda to inaczej. Poza tym w Polsce miałem ca­

W połowie lat siedemdziesiątych zaczą­ łem pracować w klubie Remont w War­ szawie. To zresztą była właściwie moja pierwsza praca. Przez kilka lat byłem nadwornym fotografikiem. Tam pozna­ łem Marka Karewicza, który prowadził fotoklub Remont. On mnie i mojego przyjaciela Romana wyłowił z grupy i mówi: „Wszystkie zdjęcia masz do kitu, ale chodź ze mną na następny koncert”. Coś we mnie jednak zoba­ czył i nauczył mnie fotografować mu­ zykę, z czego żyję do tej pory. Pracuję dla kwartalnika „Twój Blues”, jedynego profesjonalnego wydawnictwa blueso­ wego w Polsce. Ja tam nie tylko piszę, ale również publikuję zdjęcia. Mam teraz wystawę fotograficzną – siedem­ dziesiąt zdjęć bluesmanów – polskich, ale generalnie amerykańskich. Zacząłem to wszystko w Warsza­ wie, w połowie lat siedemdziesiątych. Wtedy poznałem wielu muzyków, któ­ rzy przychodzili do Remontu. Tadek Nalepa miał próby na górze w Riwierze. Nikomu nieznana dziewczyna przysz­ła z taką wielką gitarą: „Czy mogę zaśpie­ wać coś Dylana?”. Zaśpiewała, ukło­ niła się i mówi: nazywam się Martyna Jakubowicz.

ły czas mieszkanie na Saskiej Kępie, w którym mieszkałem jeszcze z rodzi­ cami. Mój wspomniany przyjaciel To­ mek przez cały czas mojego pobytu w Stanach nim się zajmował. Ono było wynajęte i sobie spokojne czekało. Więc to plus te historie socjalne. W końcu zdecydowaliśmy, że wracamy. Zresztą ja zawsze byłem bardzo blisko Polski. Pytałeś wcześniej, czy miałem kontakt, czy miałem rozezna­ nie. Tak, jak najbardziej. Zawsze wie­ działem na bieżąco, co się dzieje, by­ łem w kontakcie z przyjaciółmi… Jak to mówią wszyscy w Polonii: „jeszcze trochę i wrócę”. U mnie to było poważ­ ne. Wiedziałem, że wrócę.

Wróciłeś do Polski. Rozumiem, że socjal jest w Polsce lepszy, ale co dalej? Jeszcze w Stanach nawiązałem kontakt z redaktorem naczelnym „Twojego Blu­ esa”. Kiedy wróciłem, zameldowałem mu, że jestem i oddaję się w dobre ręce. Najpierw jako współpracownik, a od lat jestem już pełnoprawnym członkiem redakcji i nie tylko piszę, ale publikuję fotografie. Do tego zacząłem sam robić koncerty, imprezy bluesowe w Warsza­ wie. Do dziś prowadzę np. raz w mie­ siącu w Centrum Promocji Kultury na Pradze cykl „Praski blues”. Duża impre­ za bluesowa. Z zespołem, potem jam session itd. I ponieważ jestem właściwie na wszystkich festiwalach bluesowych w Polsce, to dużo fotografuję i zbu­ dowałem wystawę, o której mówiłem. Wisiała na wielu zacnych, prestiżowych

Czy miałeś jakieś doświadczenia ra­ diowe jeszcze z Polski, z lat siedem­ dziesiątych?

Jesteśmy w momencie przełomo­ wym dla radia, pewnie się wiele bę­ dzie zmieniać. Dobrze byłoby za­ chować trochę z jego pierwotnego charakteru. Jakie były te początki? Wydaje mi się, że „Crossroads” to jest jedna z najstarszych, jeśli nie naj­ starsza nasza audycja. Najpierw była w czwartki, potem się przeniosła na środę i tak trwa. Na początku było bardzo wesoło. Pamiętam czasy hotelu Europejskie­ go. W Europejskim w wynajętym jed­ nym z pokojów było studio, bardzo prymitywne. Wszystko pospinane na gumki. Rozmaite rzeczy zapisywane na kartkach przyczepianych pineska­ mi do ściany. Ale było dużo emocji i dużo pasji i stwierdziłem, że trzeba to kontynuować. A w Warszawie, ani w ogóle chyba w Polsce nie było audy­ cji bluesowych, może jedna czy dwie. Pomyślałem sobie, że to się sprawdzi i że warto. Mam nadzieję, że warto, skoro trwamy do tej pory i ludziom się podoba. Jak się ludziom podoba, to już jest dobrze. Jest na Śląsku, bo gdzie ma być, cza­ sopismo poświęcone bluesowi, ale jak wygląda w tej chwili stan bluesa w Polsce? Młodsze pokolenia grają? Wbrew powszechnej opinii, blues się ma bardzo dobrze. Wystarczy zobaczyć na przykład wiosenne wydanie maga­ zynu, które według mojej prywatnej opinii jest najsłabsze w roku, bo trzy czwarte to są ogłoszenia o festiwalach. Jak zaczyna się wiosna, całe strony są zadrukowane reklamami festiwali blu­ esowych. Te festiwale trwają w całym kraju do późnej jesieni. Grają na nich nie tylko polscy artyści, ale czołów­ ka amerykańskiego bluesa. Naprawdę czołówka amerykańskiego bluesa. Skąd biorą się na to pieniądze, nie wiem – a przecież to są wielkie gwiazdy. Jest na przykład festiwal w Suwał­ kach czy w Białymstoku. W listopadzie obchodzi czterdziestolecie. Rawa Blues – też prawie czterdzieści lat. Samo to, że te festiwale trwają tyle lat i nie za­ mierzają umrzeć, o czymś świadczy. Po drugie, festiwale się mnożą. Powstają coraz nowsze. I wszędzie jest pełno lu­ dzi. To nie jest tak, że przychodzi czter­ dzieści osób na cały festiwal. W Suwał­ kach w parku jest spokojnie dwa, trzy tysiące ludzi. Są ustawione dwie sceny gigantycznych rozmiarów. Tam się gra bluesa. Tam jest minimum dwa tysiące ludzi co roku. Więc myślę, że blues w Polsce ma się bardzo dobrze. Mnożą się audyc­ je internetowe o tematyce bluesowej. Wychodzi bardzo dużo płyt. W skle­ pach od dawna jest działka Blues, czego kiedyś nie było. Bluesików trzeba było szukać w płytach rockowych. Myślę, że jest bardzo dobrze. Jak zwykle w każdej branży, są plu­ sy i minusy. Są dyskusje. Raz bardziej, raz mniej merytoryczne. Ale ogólnie – istnieje jedna wielka rodzina bluesowa. Jak jedziemy gdzieś na festiwal, obo­ jętnie na który, to trzy czwarte ludzi, których się spotyka w kuluarach czy na widowni, czy potem w mieście, to jest jedna wielka grupa fanatyków. Z całej Polski przyjeżdżają. To naprawdę licz­ na grupa ludzi. Przez lata istnienia mojej audycji powstał zwyczaj, że słuchacze wpisują się na mój post na Facebooku. Zawsze w środy z samego rana umieszczam post z informacją o programie i potem ludzie się wpisują. Mnóstwo ludzi słu­ cha, przybywają nowi. „O, nigdy tego nie słuchałam, jaka fajna audycja”. Tego typu wpisy. To jest budujące i utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze idzie. Czyli będziemy grać. Do końca świata. A może jeden dzień dłużej. Miejmy nadzieję. Co będzie w najbliższej audycji? Oj, tego nikt nie wie. Nawet ja. Nie ro­ bię szczegółowego scenariusza audycji. Piszę tylko kilka punktów – pięć, sześć. I żywe radio. Mam ze sobą wiele płyt i jak na przykład ktoś coś napisze, to nawiązuję: „O, akurat mam do tego płytkę”. Myślę, że to jest lepsze niż ścisłe trzymanie się rozpiski. I tak, Proszę Państwa, robi się praw­ dziwe radio. Zbigniew Jędrzej­ czyk i „Crossroads” w każdą środę o 21.00 w Radiu WNET. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

14

U·K·R·A·I·N·A

W Kijowie obchodzono uroczyście 30-lecie Ukraińskiego Związku Helsińskiego, który powołano w 1988 r. Wcześniej, 9 listopada 1976 r., powstała Ukraińska Grupa Helsińska. Była to reakcja na podpisaną w 1975 r. w Helsinkach Międzynarodową Deklarację Praw Człowieka (sygnatariuszem tego międzynarodowego dokumentu był również Związek Sowiecki).

Za naszą i waszą swobodę Jadwiga Chmielowska, Piotr Hlebowicz

P

rzewodniczącym Grupy zos­ tał Mykoła Rudenko, a człon­ kami byli m.in. poeta Wasyl Stus, Wiaczesław Czornowił, Myrosław Marynowycz, Łewko Łukja­ nienko, Jurij Szuchewycz i Josyf Zisels. Funkcjonowało przedstawicielstwo za­ graniczne UGH. Od stycznia 1977 r. do marca 1981 trwały aresztowania. Wszyscy członkowie Grupy zostali uwięzieni i trafili do łagrów lub udali się na emigrację. W okresie tzw. pierestrojki w 1987 r. więźniowie politycznych sowieckich łagrów zostali uwolnieni. Już na początku roku 1988 reaktywo­ wano działalność Ukraińskiej Grupy Helsińskiej. W marcu 1988 r. na wnio­ sek Łewka Łukjanienki, przyjęto nową nazwę – Ukraiński Związek Helsiński, a Łukianieno został przewodniczącym organizacji. Liderami UHS (Ukraińska Helsińska Spiłka) byli między inny­ mi Wiaczesław Czornowił, Michajło i Bohdan Horyniowie i Oles Szewczen­ ko. Organizacja liczyła około tysiąca aktywnych członków i tysiące zwolen­ ników na całej Ukrainie i za jej grani­ cami. W kwietniu 1990 r. na zjeździe UHS podjęto decyzję o rozwiązaniu Ukraińskiego Związku Helsińskiego, a na jego miejsce powołano Ukraińską Partię Republikańską (UPR), której sze­ fem został przewodniczący byłej UHS, Łewko Łukjanienko. Oles Szewczenko, jeden z liderów UPR, został posłem do pierwszego sejmu, czyli Wierchow­ nej Rady Ukrainy. Jest on też jednym z sygnatariuszy Aktu Niepodległości Ukrainy. W sierpniu 2008 r. odbyły się w Ki­ jowie uroczyste obchody dwudziesto­ lecia utworzenia UHS. Zbiegło się to z agresją wojsk Rosji na Gruzję. Or­ ganizatorzy rocznicowej konferencji zaprosili nas (J. Chmielowską i P. Hle­ bowicza) do udziału w uroczystościach. Z UHS, a później URP ściśle współpra­ cowaliśmy od 1989 roku.

międzynarodowa konferencja w sa­ li konferencyjnej kijowskiego Hotelu Express. Jej organizatorem i prowa­ dzącym był nasz stary przyjaciel, Oles Szewczenko. Pierwszy dzień stanowiła część naukowa – referaty historyków. W drugim dniu świadkowie historii, członkowie UHS, goście zagraniczni, uczestnicy wydarzeń sprzed lat dzielili się nie tylko wspomnieniami, ale też wy­ powiadali się o obecnej sytuacji Ukrainy. Przyjechali delegaci z całej Ukrainy, na­ wet z terenów okupowanych na wscho­ dzie. Tatar Krymski Sinawer Kadyrow, wieloletni więzień sowieckich łagrów, mówił o aktualnej sytuacji Tatarów na Krymie. Wystąpił Tarieł Gwiniaszwili z Gruzji; z Armenii – Wardan Harut­ junjan, z Białorusi Walery Bujwał. My zabraliśmy głos jako przed­ stawiciele Polaków. Powiedziałam, że każdy naród powinien znać swą praw­ dziwą historię, wiedzę o niej opierać na faktach, a nie na mitach i emocjach. Bo tylko na tak solidnym fundamencie osadzona jest i tożsamość narodowa, i może być budowana duma narodo­ wa. Emocje i mity tworzą fikcję, która może runąć w każdej chwili, a wróg, korzystając z niewiedzy, podsyła fał­ szywe autorytety. Ukraińcy mają być z czego dumni. Są częścią historii I Rzeczpospolitej. Pomogli nam, Polakom, uratować Eu­ ropę od komunizmu w 1920 r. Wojska Petlury zatrzymały nawałę Rosji bol­ szewickiej pod Zamościem, co umożli­ wiło Piłsudskiemu kontrofensywę znad Wieprza. Jednak podział na wojska Pet­ lury, Skoropadskiego i Machny oraz działania zbrojne prowadzone prze­ ciwko sobie sprawiły, że nie udało się utrzymać Kijowa w ukraińskich rę­ kach. Zaprzepaszczona została szansa na utworzenie zjednoczonej, niepod­ ległej Ukrainy. W chwili obecnej Rosja pomaga kreować fałszywe autorytety, nagłaś­ niane są nazwiska tylko tych członków

Pracownice Narodowego Muzeum Li­ teratury w Kijowie tkają siatkę masku­ jącą dla armii ukraińskiej na wschodzie Ukrainy. Z prawej: medal okolicznościo­ wy Ukraińskiego Związku Helsińskiego.

Podczas uroczystości rocznico­ wych otrzymaliśmy dyplomy człon­ ków honorowych UHS. Gość z Gru­ zji, Tarieł Gwiniaszwili, przedstawiciel UHS w Tbilisi, zrelacjonował sytuację w ogarniętej wojną Gruzji. Po zakoń­ czeniu konferencji wszyscy jej uczest­ nicy poszli pod ambasadę rosyjską w Kijowie protestować przeciwko wtargnięciu wojsk rosyjskich do Gruzji. Mieliśmy polską flagę, którą na wędkę teleskopową wciągnął jeden z Ukra­ ińców. Wisiała najwyżej, ponad mo­ rzem flag ukraińskich i gruzińskich. Pod pomnikiem gruzińskiego poety Szoty Rustawelego w centrum Kijowa odbyło się spotkanie z diasporą gruziń­ ską. W swoim wystąpieniu powiedzia­ łam, że jestem dumna, że w Tbilisi na czele prezydentów pięciu państw stanął Lech Kaczyński. W dniach 26 i 27 października 2018 r., w trzydziestolecie Ukraińskiej Grupy Helsińskiej, odbyła się uroczys­ta

UPA, którzy są odpowiedzialni za mor­ dy Polaków w 1943 r. Natomiast zamil­ cza się tych, którzy byli przeciwni rze­ ziom, a nawet ginęli z rąk banderowców (Bulba Borowiec czy Iwan Mitrynga). Rosja także w Polsce działa przez swoją agenturę i podsyca waśnie narodowe, by skłócać Ukraińców z Polakami za pomocą starej metody „dziel i rządź”. Wszyscy zaproszeni goście i człon­ kowie UHS otrzymali honorowe me­ dale okolicznościowe UHS. Medal ten, zgodnie z ukraińską ustawą, zaliczony jest oficjalnie do grupy odznaczeń państ­ wowych, przyznawanych za uczestnictwo w walce o niepodległość Ukrainy. Uro­ czystości zakończyły się w Narodowym Muzeum Literatury, gdzie otwarto wy­ stawę poświęconą his­torii UGH i UHS. W części artystycznej wystąpił Chór Kozacki Tarasa Kompaniczenki. Zespół zaśpiewał też po polsku starą kozacką dumkę o Ukrainie z XIX wieku. K Zdjęcia: Piotr Hlebowicz

XX-lecie Ukraińskiego Związku Helsińskiego, Kijów, 14 sierpnia 2008 r. Łewko Łukjanienko wręcza Jadwidze Chmielowskiej dyplom honorowego członka UHS.

Demonstracja pod ambasadą Federacji Rosyjskiej przeciwko agresji Rosji na Gruzję. Kijów, 14 sierpnia 2008 r.

Otwarcie wystawy historycznej z okazji 30 rocznicy powstania Ukraińskiego Związku Helsińskiego, Narodowe Muzeum Literatury w Kijowie, 27 października 2018 r.

Występ Chóru Kozackiego Tarasa Kompaniczenki na akademii kończącej mię­ dzynarodową konferencję z okazji 30 rocznicy powstania Ukraińskiego Związku Helsińskiego, Narodowe Muzeum Literatury w Kijowie, 27 października 2018 r.

R E K L A M A


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

15

F·R·A·N·C·J·A

Z

atrzymani przyznają się do próby przeprowadzenia za­ machu terrorystycznego na terytorium Francji. W mo­ mencie zatrzymania małżeństwo je­ chało do Francji, a celem ich podróży było miasto Villepinte (departament Seine-Saint-Denis). Na miejscu za­ mierzali oni przeprowadzić zamach terrorystyczny na odbywającą się tego dnia w Villepinte konferencję irańskiej opozycji – zdelegalizowanego w Iranie ugrupowania Ludowych Mudżahedi­ nów. W konferencji brało udział około 25 tysięcy osób, m.in. członkowie ame­ rykańskiej Partii Republikańskiej, kilku współpracowników Donalda Trum­ pa i były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani. Amir S. i Nasimeh N. zeznali bel­ gijskiej policji, że przeprowadzenie za­ machu na Ludowych Mudżahedinów w dniu 30 czerwca 2018 r. zlecił im Assadollah Asadi, irański dyploma­ ta pracujący w irańskiej ambasadzie w Wiedniu. Na spotkaniu w Luksem­ burgu Asadi miał przekazać niedosz­ łym zamachowcom znalezione w ich pojeździe zapalniki i ładunki wybu­ chowe, szczegółowe instrukcje przepro­ wadzenia zamachu w Villepinte i plan odwrotu po ataku. O zatrzymaniu irańskiego małżeń­ stwa i o udaremnieniu zamachu w Vil­ lepinte belgijska prokuratura poinfor­ mowała 2 lipca 2018 roku na specjalnej konferencji prasowej. Kilkadziesiąt mi­ nut później w komunikacie prasowym francuskie MSW podało do wiado­ mości, że 28 czerwca tego roku fran­ cuska Agencja Bezpieczeństwa Wew­ nętrznego DGSI zatrzymała 3 osoby. Jedna z nich, Irańczyk Mehrdad Are­ fani, został aresztowany na 96 godzin. Postawiono mu zarzuty współudziału w próbie zamachu terrorystycznego na terytorium francuskim. Z tego samego komunikatu możemy się dowiedzieć, że zatrzymania z 28 czerwca mają zwią­ zek ze śledztwem prowadzonym przez francuską policję i DGSI, dotyczącym komórki terrorystycznej, która plano­ wała przeprowadzenie zamachu w re­ gionie paryskim na przełomie czerwca i lipca tego roku. 2 lipca br. wieczorem media po­ informowały o aresztowaniu w Niem­ czech Assadollaha Asadiego (domnie­ manego zleceniodawcy udaremnionego zamachu w Villepinte). Immunitet dyp­ lomatyczny, z którego jako pracow­ nik ambasady irańskiej w Wiedniu ko­ rzystał Asadi, obowiązywał wyłącznie na terytorium Austrii. Sprawą zajęła się niemiecka prokuratura federalna w Bambergu. Tego samego dnia fede­ ralna prokuratura belgijska z Anvers zażądała od niemieckiego wymiaru sprawiedliwości ekstradycji Asadie­ go do Belgii. Ekstradycja ta nastąpiła 1 października, a 10 października fe­ deralna prokuratura belgijska z Anvers postawiła Asadiemu zarzut działalności terrorystycznej i próby doprowadzenia do zamachu terrorystycznego o charak­ terze masowym (jako zleceniodawca). Kiedy 2 lipca tego roku federalna prokuratura belgijska podała wiado­ mość o zatrzymaniu Amira S. i Nasi­ meh N. i udaremnionym ataku w Vil­ lepinte, irański prezydent Hassan Rouhani był w drodze do Szwajcarii, skąd miał udać się do Austrii. Celem podróży było umocnienie współpra­ cy z państwami Europy Zachodniej na rzecz utrzymania w mocy umowy atomowej, którą wypowiedział Donald Trump 8 maja tego roku. Informacja o niedoszłym zamachu w Villepinte i podejrzenia pod adresem Iranu w tej sprawie spowodowały, że lipcowa wi­ zyta Rouhaniego w zachodniej Euro­ pie zakończyła się fiaskiem, a Francja, czyli najbardziej przychylne Rouhanie­ mu państwo europejskie, nabrała do Teheranu dystansu. Umowa atomowa z Iranem zeszła w Paryżu na drugi plan, a francuskie władze zażądały wyjaśnień w związku z niedoszłym zamachem. R E K L A M A

30 czerwca 2018 roku. Na przedmieściach Brukseli belgijska policja zatrzymuje samochód marki Mercedes. Znajduje się w nim małżeństwo: Amir S., 38 lat, oraz jego żona Nasimeh N., 34 lata. Małżeństwo to posiada obywatelstwo belgijskie, ale jest narodowości irańskiej. W ich aucie policjanci znajdują 500 gramów ładunku wybuchowego typu TATP oraz gotowe do użycia zapalniki.

Poważny kryzys na linii Paryż-Teheran Komu zależy na skłóceniu Iranu z państwami Europy Zachodniej? Zbigniew Stefanik

Już drugiego lipca tego roku rzecznik irańskiego ministerstwa spraw zagra­ nicznych Bahram Ghasemi oraz irański minister spraw zagranicznych Moham­ mad Javad Zarif stanowczo zaprzeczyli, jakoby Iran miał cokolwiek wspólnego z próbą przeprowadzenia zamachu ter­ rorystycznego na terytorium Francji. Odcięli się również od wszelkich form działalności terrorystycznej na świecie. Jednak francuskie władze nie przyjmują

Śledztwo w tej sprawie prowadzą wspólnie służby belgijskie, francuskie, niemieckie, izraelskie i amerykańskie, a od początku lipca br. napięcie między Paryżem i Teheranem nieprzerwanie narasta. tych wyjaśnień. Śledztwo w tej spra­ wie prowadzą wspólnie służby belgij­ skie, francuskie, niemieckie, izraelskie i amerykańskie, a od początku lipca br. napięcie między Paryżem i Teheranem nieprzerwanie narasta. Francja zawiesiła projekt wizy­ ty francuskiego prezydenta w Iranie.

Emmanuel Macron miał być pierwszym przywódcą zachodniego świata, któ­ ry uda się z oficjalną wizytą do Iranu po rewolucji ajatollahów w tym kraju w 1979 roku. Francuski pałac prezyden­ cki poinformował, że podróż odbędzie się w bliżej nieokreślonym terminie. Po­ nadto Francja zrezygnowała z mianowa­ nia stałego ambasadora w Teheranie, co miało zapoczątkować nową erę w sto­ sunkach politycznych i gospodarczych między Paryżem i Teheranem. Z kolei we wrześniu tego roku irańskie władze oskarżyły Francję o nieodpowiednie i niedostateczne zabezpieczenie irań­ skiej ambasady w Paryżu, czego dowo­ dem miały być wybite szyby w irańskiej ambasadzie podczas antyarabskiej de­ monstracji działaczy kurdyjskich. 26 września, przy okazji tegorocz­ nej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku, doszło do rozmowy Emmanuela Macrona z Hassanem Rou­ hanim i francuskiego ministra spraw zagranicznych Jeana-Yvesa Le Driana z jego irańskim odpowiednikiem Mo­ hammadem Javadem Zarifem. Treść rozmów nie jest znana opinii publicz­ nej. Po tych spotkaniach francuska strona stwierdziła jednak, że wbrew zapowiedziom i obietnicom irań­ skie władze nie dostarczyły przeko­ nujących dowodów na to, że Iran nie ma nic wspólnego z udaremnionym 30 czerwca br. zamachem terrorystycz­ nym w Villepinte. 2 października francuskie mini­ sterstwo spraw wewnętrznych podało, że w porze rannej tego dnia około 200 policjantów i żandarmów dokonało w mieście Grande-Synte (nieopodal

Dunkierki) kilkunastu przeszukań w lokalach należących do pięciu sto­ warzyszeń muzułmańskich. W wyniku tej akcji zatrzymano 12 osób, a dzia­ łalność objętych akcją stowarzyszeń została zawieszona, ponieważ podej­ rzewa się, iż wspierają one działalność grup terrorystycznych na terytorium Francji. Okazało się, że stowarzysze­ nie, którego lokale zostały przeszuka­ ne, a działalność zawieszona, to Centre

Kilkunastu działaczy irańskiej opozycji zginęło we Francji, w Niemczech, Belgii i Holandii w tajemniczych okolicznościach. Prawdopodobnie za ich śmierć odpowiadają irańskie służby. Zahra France, proirańskie stowarzy­ szenie skupiające szyitów, prowadzą­ ce we Francji działalność teoretycznie religijną, ale od 2005 roku bardziej po­ lityczną i propagandową na ich rzecz. Centre Zahra France deklaruje w swo­ im statucie, iż jego celem jest „pro­ pagowanie nauk proroka Mahometa”,

a faktycznie skupia się na wspieraniu Hamasu, Hezbollahu (we Francji uzna­ wanych za organizacje terrorystyczne) i propagandowej działalności Tehera­ nu. Twórca tego stowarzyszenia, Yahia Gouasmi (obecny przewodniczący Fe­ deracji Szyitów we Francji), prowadzi oficjalną działalność polityczną. Jest jednym z założycieli Partii Antysyjoni­ stycznej; jego ugrupowanie startowało w przeszłości nad Sekwaną w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Pub­ liczne wypowiedzi Gouasmiego mają nierzadko charakter antysemicki. Sam Gouasmi jest uznawany za jednego z li­ derów francuskiego antysemickiego ruchu politycznego. Stowarzyszenie Centre Zahra France publikuje ponadto komunikaty, świadczące o co najmniej dwuznacznym stosunku tego stowarzy­ szenia do działalności terrorystycznej we Francji Daesh i jego zwolenników.

R

ównież 2 października we wspólnym komunikacie francu­ skie Ministerstwo Spraw Wew­ nętrznych, Ministerstwo Finansów i Ministerstwo Spraw Zagranicznych poinformowały o zamrożeniu (na razie na okres 6 miesięcy) zdeponowanych we Francji środków finansowych irań­ skiego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli irańskiej bezpieki, oraz środków irańskiego Ministerstwa Wywiadu. Ponadto francuskie władze zdecydowały się zamrozić, również na razie na okres 6 miesięcy, zdeponowa­ ne we Francji osobiste środki finanso­ we Assadollaha Asadiego i irańskiego wiceministra wywiadu Saeida Hashe­ miego Moghaddama. Kto stoi za próbą przeprowadze­ nia 30 czerwca tego roku zamachu terrorystycznego w Villepynte? Czy w ogóle miało dojść tego dnia do za­ machu na konferencję zorganizowa­ ną we Francji przez irańską opozycję? Z czym mamy tak naprawdę do czy­ nienia w tej sprawie? Na te pytania nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć. Jednak dotychczasowe ustalenia me­ dialne i poszczególnych służb pozwa­ lają wyciągnąć następujące wnioski: Próba zorganizowania zamachu i wszystkie jej następstwa polityczne są efektem walki wewnętrznej w Iranie między prezydentem Hassanem Rouha­ nim i irańskimi strażnikami rewolucji, głownie najwyższym przywódcą Iranu, ajatollahem Alim Khameneim. Od mo­ mentu decyzji prezydenta USA Donalda Trumpa o odejściu jego kraju od umowy atomowej z Iranem zdecydowanie osłabła pozycja Hassana Rouhaniego – głównego obrońcy w Iranie tej umowy, podpisanej w Wiedniu 14 lipca 2014 roku, a ozna­ czającej rezygnację Teheranu z aspiracji do posiadania technologii nuklearnej o zastosowaniu militarnym. Traktat ten nigdy nie cieszył się poparciem straż­ ników rewolucji, w tym Alego Khame­ neiego. Możemy więc mieć do czynienia z próbą dyskredytacji Hassana Rouha­ niego w zachodniej Europie, a niedoszły zamach w Villepinte miał służyć wbicia trwałego politycznego klina między Pa­ ryż a Hassana Rouhaniego, tak aby Em­ manuel Macron nie mógł dłużej bronić umowy atomowej z Iranem ani wspierać politycznie na arenie międzynarodowej irańskiego prezydenta.

W

iele również wskazuje na to, iż do zamachu w Ville­ pinte nie miało dojść i że jego zleceniodawcom chodziło o to, aby stworzyć polityczny kontekst do zerwania współpracy między Emma­ nuelem Macronem i Hassanem Rou­ hanim. Według nieoficjalnych źródeł, 30 czerwca br. belgijska policja dosta­ ła anonimową informację o zamiarze Amira N. i Nasimeh S. przeprowadze­ nia zamachu terrorystycznego w Vil­ lepinte tego dnia. Anonimowy infor­ mator miał powiedzieć policji, jakim pojazdem i po jakiej trasie przemiesz­ czają się domniemani zamachowcy, a także podać szczegółowe informacje

o obojgu małżonkach. Tych rewelacji nie potwierdzają jednak żadne służby antyterrorystyczne. Dotychczasowe śledztwo służb państw zachodnich zaangażowanych w wyjaśnienie tej sprawy wykazało, że Amir S. jest agentem irańskich służb wywiadowczych. Jego działalność na rzecz Iranu została rozpoznana już 3 la­ ta temu przez służby holenderskie, kie­ dy to Amir S. przebywał na terytorium tego kraju. Również Assadollah Asadi, irański dyplomata, pracownik amba­ sady w Wiedniu, jest wysoko posta­ wionym funkcjonariuszem irańskiej bezpieki i irańskich służb wywiadow­ czych, a jego jedyny przełożony to Saeid Hashemi Moghaddam. Saeid Hashemi Moghaddam stoi na czele irańskiej służby wywiadowczej, o której tak naprawdę wiadomo nie­ wiele. Jest to tajny departament irański, którego działalność jest ukrywana przed prezydentem Hassanem Rouhanim, jego współpracownikami, a nawet podległy­ mi mu służbami. Wiadomo jednak, iż departament, dla którego, jak wszystko na to wskazuje, pracują Assadollah Asa­ di i Amir S., podlega wyłącznie najwyż­ szemu przywódcy Iranu Alemu Khame­ ineiemu i podejmuje działania tylko na jego osobisty rozkaz. W ostatnich 5 latach co najmniej kilkunastu działaczy irańskiej opozycji przebywających na terytorium Francji, Niemiec, Belgii i Holandii zginęło w ta­ jemniczych okolicznościach. Wszystko na to wskazuje, że za ich śmierć od­ powiadają irańskie służby specjalne. Być może osoby te zginęły w rezultacie rozkazów wydanych przez najwyższego przywódcę Iranu i działań podległych mu tajnych służb. Nie sposób dziś odpowiedzieć jed­ noznacznie na pytanie, co miało się wy­ darzyć w Villepinte 30 czerwca tego roku i kto za to odpowiada. Wiadomo jednak, że sekwencja wydarzeń, która rozegrały się od 30 czerwca, bardzo skompliko­ wała relacje państw zachodniej Euro­ py z Teheranem oraz doprowadziła do utrudnienia relacji francuskiego pre­ zydenta Emmanuela Macrona z irań­ skim prezydentem Hassanem Rouha­ nim; relacji, których głównym celem w ostatnich miesiącach było utrzyma­ nie w mocy (wbrew działaniom i decy­ zji prezydenta USA i premiera Izraela) umowy atomowej Iranu z państwami zachodniego świata. Obecnie francuski prezydent traci argument w walce na rzecz umowy atomowej z Iranem, że Rouhani jest partnerem pewnym i wia­ rygodnym. Trudno bowiem uznać za takiego przywódcę, którego państwo próbowało zorganizować zamach ter­ rorystyczny o charakterze masowym. Cokolwiek miało się wydarzyć w Villepinte 30 czerwca tego roku, nas­

Informacja o niedoszłym zamachu i podejrzenia pod adresem Iranu w tej sprawie spowodowały, że Francja – najbardziej przychylne Rouhaniemu państwo europejskie – nabrała do Teheranu dystansu. tępstwa tego doprowadziły do wbicia politycznego i dyplomatycznego klina między Francję i Iran, czego francuski prezydent ignorować nie może, gdyż sam jest zagrożony utratą na arenie międzynarodowej wiarygodności włas­ nej i wiarygodności francuskiej polityki zagranicznej. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

16

Sprawa Kościoła katolickiego Chi­ nach cieszy się w tej chwili w Koś­ ciele powszechnym wielkim za­ interesowaniem. Nas interesuje zagadnienie stosunku Jana Pawła II do Kościoła chińskiego. Bardzo się cieszę, że sprawa chińska w czterdziestolecie pontyfikatu nasze­ go świętego papieża nie została zapom­ niana. Była ona bardzo ważna dla pols­ kiego papieża. Czterdzieści lat temu Deng Xiaoping przejął władzę w Chi­ nach i po dwunastu latach katastrofy rewolucji kulturalnej rozpoczął tzw. po­ litykę otwartych drzwi w stosunku do świata, a także reformy. Papież, pocho­ dząc z Polski, z kraju komunis­tycznego, miał świadomość sytuacji tamtejszego Kościoła i prześladowań chrześcijan. Dlatego od początku swojego pontyfi­ katu wyrażał chęć podróży i spotkania się z władzami i Kościołem w Chinach i chciał na pewno przyczynić się do po­ rozumienia, jakie nastąpiło 22 września br., które tymczasowo zawarto na temat święceń kapłańskich i biskupich. Jak Ksiądz ocenia to porozumienie? Pozytywnie w tym sensie, że papież Franciszek napisał 26 września list do chrześcijan, biskupów, księży w Chinach, a także do całego Kościoła powszechne­ go, z prośbą o zrozumienie i po prostu zaufanie do polityki, którą w tej sprawie prowadził przez ostatnie lata. Zresztą nie tylko on. Państwo watykańskie zawsze zabiegało o kontakty z Chinami. Pierwsze spotkanie Jana Pawła II z komunistami, przedstawicielami pań­ stwa chińskiego, miało chyba miejsce rok po rozpoczęciu jego pontyfikatu, w ONZ, kiedy Chińczycy przyjechali tam na Forum Pokoju i Sprawiedliwoś­ ci. Oczywiście oficjalnych kontaktów nie było. Mało kto wie o liście Jana Pa­ wła II do Deng Xiaopinga z 1983 roku. Był to list prywatny i Deng Xiaoping nigdy na niego nie odpowiedział. Tak więc papież podejmował różne zabiegi. Oczywiście bano się Jana Pawła jako tego, który – że tak powiem – roz­ łożył na łopatki komunizm w Europie. Ale był bardzo szanowany przez inte­ lektualistów chińskich, a kochany przez chińskich chrześcijan, którzy do niego tęsknili. Byłem kilka razy w Chinach

O

d dawna przedmiotem wielkich debat było to, jak dostosować kwestie dobra jednostki do ży­ cia społecznego i co właściwie owym najwyższym dobrem być powinno. W tym względzie żadne czasy nie są jakoś szczególnie wyjątkowe, choć lu­ dziom w nich żyjącym często tak właś­ nie się wydaje.

Rerum novarum Encyklika Leona XIII, opublikowana w roku 1891, jest doskonałym przy­ kładem tego, jak Kościół katolicki w osobie papieża widział problemy społeczne tamtego czasu, ale wbrew pozorom ten dokument, który był prze­ łomem w myś­leniu dla ludzi Kościoła i inspirac­ją dla wielu pokoleń katolic­ kich działaczy społecznych oraz po­ lityków, może być ciekawy w niektó­ rych obszarach dla analizy dzisiejszej rzeczywistości. Dokument dotyczył przede wszyst­ kim kwestii robotniczej, niemniej jego rozmach i spostrzeżenia zawarte na ko­ lejnych kartach każą widzieć tu diagno­ zę znacznie przekraczającą pierwotne zamierzenia papieża. Z drugiej strony, rozwiązanie nabrzmiewającego prob­ lemu świata pracy w tamtych czasach zdawało się być początkiem ułożenia kwestii społecznej jako takiej w uprze­ mysławiającym się i globalizującym świecie końca wieku XIX, w którym narastały wszystkie problemy o funda­ mentalnym znaczeniu dla funkcjono­ wania cywilizacji człowieka Zachodu. Po pierwsze, postępowała konso­ lidacja kapitału połączona z powsta­ waniem globalnych imperiów bądź też państw, które takowymi chciałyby być, a nie mogły. Po drugie, społeczeństwa zderzyły się z tworzeniem się ideologii państwowych, w których ramach mieli być umieszczeni obywatele. Na włas­ nej skórze doświadczyli tego np. Polacy i inne narody, które, by zachować włas­ ną tożsamość, musiały stanąć do wal­ ki z państwami próbującymi stworzyć z nich kogoś innego niż w rzeczywistości byli. Masowe doktryny tworzyły maso­ wego człowieka. Skończyło się to wszyst­ ko różnie. W ramach tego procesu nale­ ży wymienić wytworzenie się wielkich totalitaryzmów wieku XX. Warto więc wiedzieć, że Stolica Apostolska miała

K·O·Ś·C·I·Ó·Ł w tym czasie. Modlono się za Jana Pa­ wła II, jakkolwiek w niektórych msza­ łach wykreślono modlitwy za papieża. Były różne tajne porozumienia. Nie zajmowałem się nigdy głębiej tą sprawą, ale w 1987 roku chińskiego po­ chodzenia kardynał z Manili, Jaime Sin, pojechał do Pekinu i tam spotkał się po­ tajemnie z przewodniczącym Chińskiej Republiki Ludowej, Li Xiannianem. Od tego czasu datują się wzajemne kontak­ ty. Oczywiście przeszkodą dla pozy­ tywnego rozwoju relacji z Chinami był rok 1989, rok ważnych wydarzeń nie tylko w Europie; w tym roku nastąpiło też stłumienie na Tienanmen – Placu

w tym trzydziestu trzech cudzoziem­ ców, ruszyło przeciwko partii komu­ nistycznej. I znowu powstały napięcia. Papież w oficjalnych wystąpieniach w ciągu całego swego pontyfikatu po­ nad sześćdziesiąt razy poruszał sprawy Kościoła w Chinach. Z mojego punk­ tu widzenia ważne byłoby, żeby ktoś podjął pracę magisterską, licencjacką czy nawet doktorską na temat stosun­ ku Jana Pawła II do Chin. On pisał na ten temat bardzo dużo. My wiemy tyl­ ko o wypowiedziach na Anioł Pański czy o listach skierowanych na przykład do synodu na temat Azji, czy z innych oficjalnych okazji. Ale on tę sprawę

Jan Paweł II

sprawą już od 1987 r. były prowadzone rozmowy. A w Rzymie, w samej kurii, od początku były trzy stanowiska. Jedno reprezentował kardynał Zen z Hong­ kongu, który był absolutnie przeciwny porozumiewaniu się z komunistami, bo po prostu im nie ufał. Druga op­ cja była, można powiedzieć, środkowa: przyglądano się i rozważano, czy można dopuścić porozumienie i zawierzyć ko­ munistom. Wreszcie trzecie stanowisko. którego przedstawicielem jest sekretarz stanu Parolin, ma charakter bardziej po­ zytywny i jego celem jest porozumienie. Główny motyw dążenia do porozumie­

czy rodzinnych. Władze paliły Biblie, dokonywały nalotów na te zgromadze­ nia. Dlatego ci radykalni protestanci mieli za złe Kościołowi katolickiemu, że się zgodził na to tymczasowe poro­ zumienie z rządem chińskim. Czy Kościół chiński wpływa na kształt Kościoła powszechnego? Jakie będzie chrześcijaństwo wy­ wodzące się z Chin? Mam nadzieję, że to porozumienie tymczasowe się sprawdzi i dojdzie do bardziej unormowanych relacji. Zdaje się, że rozbicie Kościoła i radykalizacja grup Kościoła podziemnego była i jest

i Kościół w Chinach

Ks. prof. Zbigniew Wesołowski z Instytutu Monumenta Serica uniwersytetu Sankt Augustin w Nadrenii Północnej-Westfalii – jednego z najważniejszych w Europie ośrodków studiów nad chrześcijaństwem dalekowschodnim – przedstawia myśl św. Jana Pawła II dotyczącą Kościoła w Chinach. Rozmawiał Antoni Opaliński. Niebiańskim w Pekinie – pokojowej rewolucji studentów chińskich. O spotkanie z papieżem starał się także przewodniczący ChRL Jiang Ze­ min, kiedy w 1999 roku był we Włoszech. Ze swojego pobytu na Tajwanie w 1999 roku na Boże Narodzenie pa­ miętam list Konferencji Biskupów taj­ wańskich, którzy pisali, że są prowa­ dzone rozmowy między Watykanem a Pekinem i możliwe, że Kościół na Tajwanie nie będzie już czuł się opusz­ czony, jeśli dojdzie do porozumienia. Ale w roku dwutysięcznym, w świę­ to Trzech Króli, w katedrze Nantang w Pekinie zostało wbrew woli papieża wyświęconych pięciu nowych bisku­ pów – i znowu była rana. Potem, 1 X 2000 roku, odbyła się kanonizacja stu dwudziestu męczenni­ ków. Tego dnia wypada wielkie święto komunistów, rocznica ustanowienia republiki, i komuniści odebrali to, jak­ by tych stu dwudziestu męczenników,

miał w sercu i na pewno chciał doko­ nać tego, co udało się teraz papieżowi Franciszkowi – doprowadzić do jakie­ goś porozumienia. Kiedy analizuje się stosunki Sto­ licy Świętej z komunistami, wie­ lu historyków pisze, że np. w cza­ sach prymasa Wyszyńskiego Kuria Rzymska usiłowała dogadywać się z komunis­tami czasem nawet po­ nad głowami polskiego Kościoła. Za czasów Jana Pawła II postawa Watykanu zmieniła się, bo polski papież po prostu komunizm znał i wiedział, jak należy prowadzić rozmowy i kiedy komuniści pró­ bują oszukać. Czy obecna postawa Rzymu wobec komunistów chiń­ skich jest nacechowana taką znajo­ mością rzeczy? Wspomniałem już o kardynale Sinie z Manili, który miał korzenie chiń­ skie. Jestem przekonany, że za jego

nia jest po prostu taki, nie było Koś­ cioła tak zwanego patriotycznego czy państwowego. Nasz Jan Paweł II zawsze powtarzał: jeden Kościół. Szczególnie w latach dziewięćdziesiątych to była jego mantra: jeden Kościół. I zależało mu na tym żeby ten oficjalny i ten podziemny coraz bardziej się zbliżały. Chiny są duże i bardzo zróżnicowa­ ne regionalnie; kiedy nie było tam Pa­ triotycznego Stowarzyszenia Katolików Chińskich, czyli Katolickiego Kościoła Patriotycznego, te różnice właściwie nie istniały. A partia w imieniu rządu chce przejąć kontrolę nad religią – najbar­ dziej oczywiście w Pekinie. Od lutego tego roku nastąpiło pewne zaostrzenie tej polityki. Szczególnie, że tak się wyra­ żę, dostali w kość protestanci, ponieważ w Chinach jest dużo nierejestrowanych, niekontrolowanych przez rząd chiński, a właściwie trzeba powiedzieć – partię komunistyczną – tak zwanych house churches, czyli kościołów domowych

Generalnie człowiek jest istotą „nieusiedzianą”. Cokolwiek uzys­ka, chce więcej, a jak zepsuje, to zabiera się do naprawiania, często z różnym skutkiem. Materia społeczna jest tym obszarem przebywania ludzi, gdzie, po pierwsze, mamy do czynienia z różnorodnością możliwości zarówno rozwoju, jak i regresu, jak też różnych rozwiązań służących do złego, jak i dobrego.

Rozbudzona żądza nowości Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku Piotr Sutowicz w tej kwestii swój pogląd oraz swoiste koncepcje przeciwdziałania. Tu lokuje­ my nasz tytułowy dokument.

Nieunikniony postęp czy jeszcze coś? Owa wymieniona w tytule „żądza no­ wości”, to wstępna konstatacja encykli­ ki, niejako wprowadzająca czytelnika do diagnozy wskazującej na przyczy­ ny kryzysu kwestii robotniczej. Trzeba powiedzieć, że papież widzi złożoność problemu, którym jest przede wszyst­ kim rozdźwięk między kapitałem a pracą, z czego wyłania się wizja buntu wytwór­ ców przeciwko dysponentom środków produkcji. Oczywiście, niesprawiedli­ wość w podziale dóbr jest jedną z kluczo­ wych przyczyn konkretnych nastrojów mas, z drugiej jednak strony pojawia się owa kwestia „nowości”, czyli pomysłów mających stanowić remedium na zwar­ cie symbolicznych nożyc pomiędzy klu­ czowymi konfliktogennymi czynnikami rzeczywistości, które polegać by miały na likwidacji własności prywatnej. Ta miałaby nastąpić w wyniku rozbudzenia „zazdrości” między klasami. Leon XIII nie pisze, bo też pewnie trudno mu to sobie było wyobrazić, jakimi sposobami nastąpiłoby owo wyrównanie światów. Czytelnik XXI-wieczny zna te sposo­ by z historii, i tu już można odnotować pierwszą jego wyższość nad piszącym diagnozę autorem z końca wieku XIX. Papież zdawał sobie doskonale sprawę ze skutków, jakie to, a nie inne

podejście do kwestii stosunków włas­ nościowych wywrze na życie społeczne. Odnotowuje on kryzys życia rodzin­ nego tudzież swoisty pesymizm spo­ łeczny, który powstanie w wyniku nie­ możności budowania własnego, choćby skromnego bogactwa przez ludzi, którzy w wyniku własnej pracy doszliby do jakichś nadwyżek finansowych. Skoro bowiem własność indywidualna zniknie i to zjawisko dotknie wszystkich w spo­ sób nieodwracalny, to cały szereg dążeń ludzkich straci sens. Pewnie dla czytel­ nika współczesnego papieżowi diagno­ za taka wydawała się absurdalna, czasy późniejsze pokazały jednak, że w wielu wypadkach znajdowali się chętni do rea­ lizacji tych koncepcji, za każdym razem prowadząc społeczność, którą rządzili, ku katastrofie.

odłamach doktryny te przybierały ce­ chy walki ras czy też narodów spro­ wadzonych do gatunków zwierząt. Człowiek zawsze był częścią przyrody i jakoś tam nie powinien o tym zapo­ minać, niemniej przeniesienie relacji społecznych do tego typu przejawów

Dziedzictwo pewnego myślenia Czy tego rodzaju groźby ewidentnie stały się jedynie retrospektywą histo­ ryczną, a koncepcje polityczne wyni­ kające z owej „żądzy nowości” są tylko smutnym wspomnieniem? Oczywiście niekoniecznie. Leon XIII pisał o za­ zdrości między grupami społeczny­ mi. Wiemy, że teoretycy marksizmu­ -leninizmu i tym podobnych doktryn na owym uczuciu, czasami wyrasta­ jącym ze słusznego poczucia krzyw­ dy, budowali swą rozbudowaną teorię walki klas, która leżała u źródła wiel­ kich ludobójstw. W niektórych swych

zezwierzęcenia cofało człowieka w roz­ woju o kilka tysięcy lat. System okazał się całkowicie niewydolny, a jego anty­ ludzkie oblicze stopniowo odstraszało od niego coraz większe rzesze. Kościół, który już w XIX wieku stanął przeciwko niemu w imię obrony godności czło­ wieka, okazał się być bardziej postępo­ wy od tych, którzy chcieli zakończyć historię człowieka.

problemem dla komunistów. W latach po wspomnianym spotkaniu z kardy­ nałem Sinem powstał tajny dokument – tzw. dwudziesty szósty – dla człon­ ków partii, w którym mówiono, że do rozwiązania tych problemów potrzebny jest kontakt z Watykanem. Dla rządu komunistycznego w Chinach Ludowych od początku naj­ ważniejsze były dwie sprawy. Przede wszystkim chodziło o ponowne na­ wiązanie zerwanych stosunków dyplo­ matycznych. Przy okazji przypomnę, że Europie tylko Watykan ma z obecną Republi­ ką Chińską, czyli Tajwanem, oficjalne, dyp­lomatyczne stosunki. Na kanonizację Pawła VI, Oscara Romera i pozostałych pięciu osób przyjechał wiceprezydent Tajwanu, katolik Chen Chien-jen, który przy okazji złożył w imieniu rządu Taj­ wanu oficjalne zaproszenie na Tajwan. Tymczasem drugim warunkiem rządu chińskiego jest zerwanie przez Kościół

Jak pokazało pokręcone stulecie XX, dwie matki owych niepokojów Leona XIII – „żądza nowości” i „zazd­ rość” – przetrwały totalitaryzmy, z nich kolejne systemy zaczerpnęły pożywie­ nie, ubrały się w nowe, jeszcze bardziej postępowe stroje i zebrały się do ataku na społeczeństwa z innej strony, cze­ go być może autor Rerum novarum nie spodziewał się. Czas pokazał, że kwestia robotnicza jest tylko wytrychem służą­ cym do zniszczenia naturalnych zasad rządzących cywilizacją. Robotnicy mieli system rozwalić, ale nie dla siebie, a dla bardziej wysublimowanych celów. Trochę skomplikowana wydaje się tu dogłębna myśl mająca przywieść nas do jasnej odpowiedzi na pytanie, dlacze­ go twórcy owych koncepcji wprowadze­ nia „zazdrości” i „żądzy” do panteonu pierwotnych pojęć społecznych niena­ widzili gatunku ludzkiego, bo o to tu chodzi. To nie troska o człowieka stała u korzeni owego lekarstwa na choroby kapitalizmu. O ile ten ostatni w swym wydaniu XIX-wiecznym również nie był zbyt humanitarny, to leczenie go socjalizmem stało się zwyczajnym wpro­ wadzaniem ludzi w błąd. Toteż bardzo szybko okazało się, że to nie „szatan powstał przeciw sobie i wewnętrznie jest skłócony”, lecz mamy do czynienia z dwiema twarzami tego samego zła, działającego na różne sposoby. Z cza­ sem oba zrosły się w jedno i zrezyg­ nowały nawet z zewnętrznego pozoru walki. Zazdrość społeczna rozbudzona raz i wprowadzona do obiegu skutecz­ nie niszczyła społeczeństwo. Może mieć ona różne formy: starzy przeciw mło­ dym, kobiety przeciwko mężczyznom, LGBT jako forpoczta klasy robotniczej, fundamentalizmy obrócone przeciwko sobie – ważne jest, by walka trwała aż do zamierzonego końca. Zapotrzebowanie na nowości tym bardziej nie spadło. Intelektualiś­ci, kształceni na nowoczesnych uniwer­ sytetach, poświęcają życie, generu­ jąc nowe ideologie, które za pomocą nowych, a jakże, środków przekazy­ wania przedstawia się masom. To nie człowiek ma sobie wybierać, co jest mu potrzebne – on ma konsumować doktryny i poglądy wraz z wyrobami elektronicznymi i spożywczymi. Cała sfera społeczna ma być w nieustan­ nym ruchu, a poszczególne składowe mają się ze sobą bez przerwy zderzać,

dyplomatycznych stosunków z Tajwa­ nem i niewtrącanie się do wewnętrznej polityki rządu chińskiego. W tym drugim wypadku chodzi na przykład o troskę Jana Pawła II o uwięzionych biskupów. Szczególne niezadowolenie rządu chiń­ skiego wzbudziła sprawa biskupa pomoc­ niczego Guandongu, Tang Yee-minga, który we wrześniu 1981 roku, po dwu­ dziestoletnim pobycie w więzieniu, zdołał się dostać do Rzymu i został mianowa­ ny arcybiskupem. To oczywiście zostało potraktowane jako wtrącanie się. Inny kardynał, Ignacy Kung Pin-mei z Szang­ haju, trzydzieści lat przebywał więzieniu, a w siedemdziesiątym dziewiątym roku Jan Paweł II uczynił go kardynałem in pectore, czyli w sercu, tajnie. Ogłosił to dopiero w 1991 roku. I jego uznawał za oficjalnego biskupa Szanghaju, a nie tego nadanego przez komunistów. Tak że nie bez powodu władze w Chinach bały się Jana Pawła II. Nie pozwolono mu na przykład przelaty­ wać nad Chinami. Jan Paweł II zawsze wyrażał szacu­ nek dla kultury chińskiej. W dwa tysiące pierwszym roku odbyło się sympozjum poświęcone jezuicie Mateo Ricciemu w czterechsetną rocznicę jego przybycia do Chin. Przy tej okazji papież przepro­ sił za błędy misjonarzy wobec kultury chińskiej. Ten papież zawsze podkreślał wielkość narodu chińskiego, jego osiąg­ nięć cywilizacyjnych itd. Ale z drugiej strony, napięcie rzeczywiście istniało ze względu na reżim komunistyczny i mniej lub bardziej dawało się odczuć. Święty Jan Paweł II pozostawił wielką spuściznę słowa i tylko Polak mógłby dokładnie przebadać i zrozu­ mieć wszystkie jego myśli, to, co po­ wiedział na temat Chin i jak rozumiał ten kraj. Na pewno jego wielki szacunek i troska, i zabieganie o to, żeby doszło do porozumienia, które stało się fak­ tem miesiąc temu, były zgodne z jego pragnieniem. Jestem o tym przekonany. Jeśli ktoś będzie chciał pisać na ten temat, chętnie przyjmiemy nad tym patronat medialny. Bardzo serdecz­ nie dziękuję za rozmowę. Z Panem Bogiem! I świętujmy naszego papieża, który był naprawdę wielkim człowiekiem. K

generując konflikty. Oprócz rozpadu dawnych struktur, tego typu nadzo­ rowany „bez-wład” służy ewidentnie za narzędzie kontroli społeczeństw, udaremniając rzeczywistą pracę nad rozwiązaniem kwestii społecznej, która w sposób oczywisty narasta.

Czasy jeszcze nowsze Kwestia pracy oraz kapitału w dzisiej­ szych czasach uległa dalszemu skom­ plikowaniu. Można oczywiście szukać winy u ludzi, ale bardziej chodzi o to, by oni sami znaleźli jakieś rozwiązania, które odpowiadałyby nowej rzeczywis­ tości. W czasach Leona XIII najwięk­ szym problemem było przemęczanie pracowników, zatrudnianie nieletnich, odbieranie godności człowiekowi pra­ cy. Dziś patrzymy na problemy pracow­ nicze inaczej, chociaż w wielu wypad­ kach zmieniło się tylko opakowanie – oczywiście na takie, które zdaje się ładniejsze. Zamarkowane w encyklice migracje społeczne pozostały, inaczej tylko wyglądają na mapie. Coraz bar­ dziej palący staje się współcześnie prob­ lem prekariatu, który z jednej strony wydaje się bardzo nowym wyzwaniem. Z drugiej jednak strony wiek XIX rów­ nież nie był od niego wolny, chociaż na pewno inaczej tę kwestię opisywano. Patrząc na to wszystko, można po pro­ stu dojść do wniosku, że czas na nowy dokument w tej kwestii. Papież, pisząc swą encyklikę, nie wszystko przewidział. Natomiast – co ciekawe – jeśli chodzi o rozwiązanie kryzysu, jego postulaty wydają się być w swej najszerszej warstwie nad wyraz aktualne. Można je ująć w zasadniczy korpus działań społecznych, których celem ma być, po pierwsze, zmniej­ szenie dystansu pomiędzy klasami społecznymi, po drugie – stworzenie prospołecznego państwa wspartego ca­ łym szeregiem instytucji powoływa­ nych oddolnie, które by wznoszenie społeczeństwa w ramach organizmu państwowego mocno wspomagały. Oczywiście nad całością góruje wiz­ja zasadnicza: wszystkie one muszą mieć za cel ostateczny zbawienie, cho­ ciaż można sobie wyobrazić sytuacje, w których także niewierzący włączają się w budowanie dobra wspólnego na tych właśnie zasadach. Tego na pewno papież nie chciałby zabronić. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

17

OJCZYZNA·POLSZCZYZNA

FOT. ZE ZBIORÓW INSTYTUTU SLAWISTYKI PAN

Zdzisław Stieber

należących do Niemiec – w okolicach Głubczyc (gwara sulkowska i baborow­ ska), a także na wschód od Opola wokół Ozimka. Dodajmy, że tuż przed woj­ ną rodowity Ślązak spod Góry Św. An­

z pochodzenia Małopolanina, Edwarda Klicha, urodzonego w Skałacie na Tar­ nopolszczyźnie, a przygotowującego pod koniec lat trzydziestych do wyda­ nia słownik Andrzeja Cinciały, a tak­ że Rudolfa Kobielę z Cieszyńskiego, dialektologa, który podjął się w czasie wojny do doprowadzenia do druku te­ goż słownika.

koncentracyjnych (między innymi K. Nitsch znalazł się w grupie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego wywie­ zionych do Sachsenhausen, skąd wrócił po kilku miesiącach zimą 1940 roku, zwolniony na interwencję uczonych z Zachodniej Europy). Z kolei prof. Edwarda Klicha zabito jesienią 1939 roku w Forcie VII w Po­

ale też Ziemię Lubuską. Korzystając ze zbiorów biblioteki w Bytomiu, spo­ rządził na podstawie map i zapisów historycznych wykaz nazw polskich, które w 1945 r. przekazał Instytuto­ wi Śląskiemu. Trafiły one od razu do komisji onomastów i geografów, któ­ ra ustalała nazewnictwo na dawnych ziemiach piastowskich.

Chciałabym przypomnieć mało znany udział małopolskich językoznawców oraz rdzennych Ślązaków w badaniach językoznawczych na Śląsku. Po przyłączeniu częś­ ci Śląska do Polski w 1922 roku rozpoczęły się na tym terenie badania językoznawcze, przede wszystkim gwarowe, będące kontynuacją wcześniejszych penetracji dialektologicznych Kazimierza Nitscha.

O badaniach językoznawczych na Śląsku w czasie Drugiej Rzeczypospolitej oraz podczas II wojny światowej Bożena Cząstka-Szymon

Wśród autorów publikujących swe prace o tematyce językowej podczas międzywojnia trzeba przede wszystkim uwzględnić ks. dra Emila Szramka, czło­ wieka o rozlicznych zainteresowaniach i talentach, kolekcjonera książek, folk­ lorystę, współtwórcę Biblioteki Śląs­kiej (powstałej w 1922 roku jako bibliote­ ka Sejmu Śląskiego, a później już usa­ modzielnionej). Ks. Szramek, znany ze swej naukowej pracy Śląsk jako prob­ lem socjologiczny. Próba analizy, wy­ danej w Katowicach w 1934 roku, był nie tylko obrońcą języka polskiego na Śląsku, znawcą i użytkownikiem gwary śląskiej, zbieraczem podań, przysłów, pieśni, ale i autorem artykułów o cha­ rakterze poprawnościowym. W reda­ gowanym przez siebie piśmie „Głosy znad Odry”, wprowadził w 1919 roku Kącik językowy. Dziś powiedzielibyśmy, że pokazywał, jakie jest miejsce gwary i języka ogólnonarodowego, w jakich sytuacjach należy używać jednego i dru­ giego wariantu polszczyzny i jak nie mieszać tych zakresów. Ukazywał więc,

Pokazywał, jakie jest miejsce gwary i języka ogólnonarodowego, w jakich sytuacjach należy używać jednego i drugiego wariantu polszczyzny i jak nie mieszać tych zakresów. mówiąc językiem współczesnej lingwis­ tyki, kompetencje socjolingwis­tyczne i przestrzeganie tzw. zasady fortunnoś­

młodszych nauczali w domu rodzice. Piotra Gołąba np. uczył czytać i pisać po polsku ojciec, murarz zatrudniony w hucie w Ozimku. Werbista Stefan Łysik był wy­ kształconym Ślązakiem spod Tar­ nowskich Gór. W młodości używał miejscowej gwary, studia skończył w Austrii jako słuchacz znanego lin­ gwisty P. Schebes­ty. Z kolei Feliks Steuer był doktorem filozofii, posłu­ giwał się gwarą okolic Głubczyc – po­ chodził z Sulkowa, ostatniej na tym terenie miejscowości polskiej, znał też dialekt sąsiedniego Baborowa, uwa­ żany za mowę morawską (właściwie jest to gwara przejściowa śląsko-mo­ rawska). Obydwa systemy gwarowe opisał szczegółowo i niezwyk­le kom­ petentnie. Na te prace otrzymał, po­ dobnie jak Piotr Gołąb – na wniosek Kazimierza Nitscha – dotację PAU. Należy podkreślić inspirującą rolę te­ go krakowskiego dialektologa. Gdyby nie angażował on w badania rodo­ witych Ślązaków, mających przygo­ towanie dialektologiczne, nie mie­ libyśmy wydanych tuż przed wojną dwóch ważnych monografii ze Śląska południowo-zachodniego oraz opra­ cowania z Opolszczyzny. Nie byłoby też wydanych dwóch tomów tekstów gwarowych, zbieranych przez Nitscha oraz Bąka, w większości zapisywanych przez autochtonów, często przez mło­ dzież, którą wychowywał S. Bąk w mi­ kołowskim gimnazjum. Nie byłoby też artykułów naukowych ks. P. Gołąba, drukowanych w „Języku Polskim”.

FOT. WIKIPEDIA

ny (choć urodzony w Katowicach), Reinhold Olesch, pracownik uczelni w Berlinie, opublikował w 1937 roku dwa znakomite opracowania naukowe gwar opolskich w tym tzw. Kobylorzy. Warto podkreślić dobrą współpra­ cę międzywojennych władz admini­ stracyjnych Śląska z naukowcami (por. rolę wojewody Michała Grażyńskiego, a także Karola Grzesika, marszałka Sej­ mu Śląskiego, posła na polski Sejm, zamordowanego przez NKWD w Ka­ tyniu, a pochowanego na cmentarzu w podkijowskiej Bykowni). Obydwaj brali udział w powstaniach śląskich, byli członkami władz Instytutu Śląskie­ go w Katowicach, powstałego w 1934 roku i wydającego serie naukowych publikacji. W tomie pierwszym prac Instytutu Śląskiego jego dyrektor dr Roman Lutman omówił „Stan i potrze­ by nauki polskiej o Śląsku”. Już w roku 1935 wydrukowano tam w serii „Polski Śląsk” m.in. pracę Witolda Taszyckiego Śląskie nazwy miejscowe. Z mapą (Ka­ towice 1935). W przygotowaniu była publikacja Stanisława Bąka Język polski na Śląsku jako XI tom serii „Śląsk, ziemia, ludzie”. Jednak autor nie zdążył jej przygotować i ukazała się ona w okresie powojennym, ale pod innym już tytu­ łem – Mowa polska na Śląsku. Pozostałe publikacje ukazywały się w Krakowie. Kim byli autorzy tych prac? Kto je przygotowywał? Byli to przede wszyst­ kim lingwiści z Uniwersytetów Jagiel­ lońskiego i Lwowskiego: Kazimierz Nitsch, Witold Taszycki oraz Zdzisław Stieber; byli ówcześni nauczyciele ze Śląska – z gimnazjum w Mikołowie – Stanisław Bąk z Rzeszowszczyzny i dr Feliks Steuer z gimnazjum z Ka­ towicach (rodem z Sulkowa pod Głub­ czycami), byli to też zakonnicy werbi­ ści: Piotr Gołąb spod Ozimka i Stefan Łysik spod Tarnowskich Gór. Dołącz­ my do nich językoznawcę z Poznania,

Klich). Autorzy ze Śląska (Szramek, Steuer, Gołąb, Łysik) – z rodzin chłop­ skich i robotniczych. Ci ostatni w do­ mu posługiwali się gwarą śląską, język ogólnopolski znali z kościoła. Starsi częściowo wynieśli znajomość pol­ szczyzny ze szkoły niemieckiej, gdzie posiłkowano się nią w celu lepszego przyswajania języka niemieckiego,

ks. dr Emil Szramek

ci komunikatu językowego. Artykuły na ten temat pisał ks. dr Emil Szramek przez wiele lat, a po 1920 roku opubli­ kował dwie prace: O pieronach gónośląs­ kich oraz Co sądzić o gwarze śląskiej, wydrukowane w „Głosach znad Odry” – pierwszy w roku 1920, drugi w 1922. Znamienne jest przesłanie, które kiero­ wał błogosławiony ksiądz Emil Szramek do młodego pokolenia w latach wojny z obozu koncentracyjnego: „Nie tylko zachować nam język i wiarę ojców na­ szych trzeba na Śląsku, ale zadaniem Ślązaków jest wniesienie regionalnych cnót do skarbca ducha polskiego”. Jeśli przyjrzymy się szczegółowiej życiorysom autorów prac językoznaw­ czych na Śląsku, to zauważymy wiele wspólnych rysów. Językoznawcy z Ma­ łopolski pochodzili na ogół z rodzin in­ teligenckich (Nitsch, Taszycki, Stieber,

Wymienieni autorzy formowali swą patriotyczną postawę w środowiskach kresowych, środkowomałopolskich oraz na Śląsku (np. podopolski Ślązak, Piotr

znaniu, a księdza dra Emila Szramka wywieziono do Dachau, gdzie zginął w styczniu 1942 r. W tym samym obo­ zie torturowany ks. Piotr Gołąb zmarł z wycieńczenia w 1943 roku (pod ko­ niec życia ważył już 37 kg); wcześniej, po internowaniu jesienią 1939 roku z nauczycielami gimnazjum w Górnej Grupie (którego był dyrektorem), zos­tał zimą 1940 r. wywieziony do Stuttho­ fu, potem do Sachsenhausen-Oranien­ burga, wreszcie do bawarskiego obozu koncentracyjnego. Jego proces beaty­ fikacyjny jest w toku. Do obozu (naj­ prawdopodobniej Auschwitz) trafił Rudolf Kobiela, gdzie zginął w 1942.

T

akie były wojenne losy auto­ rów prac o charakterze języko­ znawczym z nielicznego prze­ cież grona lingwistów działających na Śląsku. Dodajmy, że zarówno prof. Kazimierz Nitsch, jak i Witold Taszy­ cki oraz Zdzisław Stieber (b. harcerz, komendant chorągwi) związani byli z tajnym nauczaniem. Stanisław Bąk natomiast brał udział w wojnie bolsze­ wickiej. Dali oni wyraz autentycznego zaangażowania w działalność patrio­ tyczną oraz w służbę społeczności, oj­ czyźnie, prawdzie, także Bogu, wyma­ gającą odwagi i ofiary. W trudnych czasach okupacji hitle­ rowskiej obserwujemy też próby opra­ cowań monograficznych, np. wydanie słownika Andrzeja Cinciały oraz gro­ madzenia materiałów niezbędnych do analiz nazw miejscowych. Historia dzia­ łań związanych z wydaniem wspomnia­ nego słownika nadaje się na scenariusz sensacyjnego filmu. Andrzej Cinciała (1825–1898) był cieszyńskim notariu­ szem, który najpierw wędrował pieszo razem z Pawłem Stalmachem do Kra­ kowa latem 1847 roku po książki, które potem, owinięte rzemieniami, przynie­ śli na plecach do Cieszyna, by służyły członkom Towarzystwa Uczących się Języka Polskiego. Później przez ponad czterdzieści lat tworzył Słownik dyalektyczny czyli zbiór wyrazów staropolskich i innych w potocznej mowie używanej na Śląsku z dodatkiem przysłów i frazeologii. Słownik ten nie miał szczęścia do wy­ dania drukiem. Obydwaj opracowujący go językoznawcy (E. Klich i R. Kobiela) zginęli w czasie wojny. Ostatecznie na podstawie manuskryptu przygotowało go fototypicznie w 300 egzemplarzach kilka lat temu Towarzystwo Miłośników Wisły, na stulecie śmierci autora. Gromadzenie materiałów nazew­ niczych stanowi przykład cywilnej od­ wagi, determinacji i wyjątkowej intui­ cji werbisty Stefana Łysika. Uniknął on aresztowania i wywózki do obozu

„Nie tylko zachować nam język i wiarę ojców naszych trzeba na Śląsku, ale zadaniem Ślązaków jest wniesienie regionalnych cnót do skarbca ducha polskiego” (ks. Emil Szramek). Gołąb, już w czasie studiów w Austrii założył koło polskich studentów). Wielu z nich za swą postawę zapłaciło życiem. Znaleźli się na niemieckich lis­tach pro­ skrypcyjnych w ramach likwidacji pol­ skiej wykształconej elity (Intelligenzaktion) albo zostali wywiezieni do obozów

Nie sposób nie wspomnieć także szykan, jakie spotkały Reinholda Ole­ scha za opracowanie i opublikowanie fundamentalnych prac gwarowych z Opolszczyzny i powiatu strzeleckiego. Monografie o wzorcowym charakterze miały w tytule przymiotnik „słowiań­ skie” – Slavische Mundart Oberschlesien (pol. Słowiańskie gwary Górnego Ślą­ ska). Wydrukowano je w Lipsku w 1937 roku. Jednak analizując materiał, autor wyraźnie wskazywał na rodowód pol­

wówczas ośrodka akademickiego sprofilowanego w kierunku badań filologicznych. Na koniec przybliżmy jeszcze syl­ wetki Kazimierza Nitscha i Romana Lutmana. Pierwszy najpierw opracowy­ wał dane dialektologiczne dla ustalenia granic etnicznych Polski po I wojnie światowej, a później włączył się czynnie w kampanię plebiscytową na Śląsku. Wygłaszał zimą 1921 roku odczyty nt. „Rodzimej polskości narzecza górno­ śląskiego”. Jeszcze na początku marca drukował w dwóch gazetach – „Gór­ noślązaku” oraz „Kurie­rze Śląskim” ar­ tykuły pt. Czy mowa górnośląska jest polska?. A na 9 dni przed plebiscytem w gazecie „Beilage zur Weissen Adler” ogłosił artykuł Die wissenschaftlichen Verdienste der Deutschen in der Erforschung der Oberschlesier. Po roku 1922 pisał m.in. artykuły onomastyczne, wy­ kazujące polskość nazw miejscowych na Śląsku. Współpracował z periody­ kami – „Zaraniem Śląskim” i „Zwro­ tem”, a przede wszystkim z Instytutem Śląskim w Katowicach i z Wydawni­ ctwem Śląskim. Z kolei lwowianin Roman Lut­ man, wspomagający od samego po­ czątku sprawy śląskie, zaangażował się też w działalność plebiscytową, a od lat trzydziestych pełnił ważne funkcje w Bibliotece Śląskiej i w Instytucie Śląs­ kim. Obydwie placówki doprowadził do wysokiego poziomu. Pracownicy i absolwenci Uniwersytetu Jana Ka­ zimierza we Lwowie (Stanisław Bąk, Zdzisław Stieber, Witold Taszycki) oraz pracownicy i byli studenci Uniwersyte­ tu Jagiellońskiego uczestniczyli razem z badaczami ze Śląska w pracach języ­ koznawczych w tym województwie. Niestety współcześnie zapomniano o wkładzie i zasługach małopolskich językoznawców, nauczycieli oraz księ­ ży (tych ostatnich głównie ze Śląska), a także niemieckiego slawisty, Ślązaka

wykładowców szkoły w Górnej Gru­ pie. W obawie przed wcieleniem do wermachtu uciekł na Śląsk, a tu ukry­ wał się pod Bytomiem. Przeczuwał, że gdy skończy się wojna, granice Polski przesuną się na zachód i obejmą nie tylko Opolszczyznę oraz Dolny Śląsk,

FOT. WIKIPEDIA

R

ównocześnie badania te znacznie rozszerzały obszar i zakres prac tego najwybit­ niejszego polskiego gwa­ roznawcy. Przypomnijmy, że polska nauka o gwarach sięga roku 1873, a roz­ poczyna ją rozprawa doktorska Lucjana Malinowskiego o gwarach opolskich, wydana w języku niemieckim w Lip­ sku. Później pojawiły się opracowania narzeczy południowocieszyńskich (dziś powiedzielibyśmy zaolziańskich) Jana Bystronia. Powstał też rękopiśmienny słownik Andrzeja Cinciały. Najważniej­ szym jednak opracowaniem i jedynym do tej pory całościowym jest monogra­ fia Kazimierza Nitscha Dialekty polskie Śląska, wydana 109 lat temu i wzno­ wiona w 1939 r. Prace językoznawcze przygotowy­ wane i wydane w czasie II RP to głównie publikacje gwaroznawcze, onomastycz­ ne oraz prace dotyczące historii pol­ szczyzny na Śląsku, także teksty gwa­ rowe i słowniczki (Nitscha, Steuera, Olescha), a ponadto zbiory przysłów i pieśni ludowych. Dzięki nim udało się opisać stan gwary na terenach nie­ objętych zasadniczo zmianami związa­ nymi z przemieszczeniami ludności po regulacji granic w 1922 roku. Badania gwarowe przeprowadzano na terenach rolniczych, słabo uprzemysłowionych (w Rybnickiem i w okolicach Pszczyny, czyli na ziemiach dawnego pogranicza śląsko-małopolskiego) oraz na terenach

Kazimierz Nitsch słucha krawca Sikory i zapisuje formy dialektu jabłonkowskiego.

skich cech gramatycznych i dźwięko­ wych (altpolnische). Z tych względów w czasach terroru hitlerowskiego stu­ denci R. Olescha spalili część nakła­ du książek, a jego samego próbowano

spod Strzelec Opolskich w gromadze­ nie, analizowanie i przygotowanie do druku materiałów pokazujących obiek­ tywną prawdę o śląszczyźnie regional­ nej, historycznej i współczesnej, o ślą­

Co po nich zostało? Prace, które do dzisiaj mają ogromną wartość źródłową i dokumentacyjną. Ich postawa utwierdzająca w przekonaniu o wartości wspólnej pracy w prowadzeniu podsta­ wowych badań. zwolnić z pracy na uczelni. Dopiero in­ terwencja przełożonego – wybitnego slawisty Maksa Vasmera – zatrzymała młodego uczonego na uniwersytecie. Co po nich zostało? Prace, które do dzisiaj mają ogromną wartość źród­ łową i dokumentacyjną. Ich postawa utwierdzająca w przekonaniu o war­ tości wspólnej pracy w prowadzeniu podstawowych badań. Tak więc 17 lat polskiego Śląska za­ owocowało kilkoma fundamentalnymi pracami gwaroznawczymi na wysokim poziomie merytorycznym, opubliko­ waniem tekstów dialektalnych, ilustru­ jących wewnętrzne zróżnicowanie gwar śląskich. Rozpoczęły się badania histo­ rycznojęzykowe oraz z zakresu dialek­ tologii historycznej i onomastyki – Wi­ tolda Taszyckiego – a także nad genezą gwar laskich (w okolicach Raciborza) – monografia Zdzisława Stiebera. Ich opisem i kwalifikacją zajmowali się ję­ zykoznawcy polscy i czescy już w okre­ sie powojennym. Można pos­tawić tezę, że w porównaniu z innymi regionami przedwojennej Polski najwięcej chyba prac dialektologicznych opracowano właśnie na terenie ówczesnego woje­ wództwa śląskiego. Jest to godne pod­ kreślenia dlatego, że w Katowicach – choć było kilka uczelni – brakowało

skich nazwach miejscowych. Popularna bowiem staje się narracja o słowiań­ skim (niepolskim?) charakterze ślůnskij godki (por. hasło etnolekt śląski w inter­ netowej encyklopedii, tzw. EWOŚ, pod redakcją Ryszarda Kaczmarka) oraz o rzezi na śląskich nazwach (opinia Zbigniewa Kadłubka, obecnego dyrek­ tora Biblioteki Śląskiej, o powojennej repolonizacji nazw). Dlatego trzeba przypominać młodemu pokoleniu, jaka jest rzeczywistość historyczna i języko­ wa na Śląsku. K Tytuły prac zwartych: S. Bąk, Teksty gwarowe z polskiego Śląska. Kraków 1939. S. Bąk, O zbieraniu materiałów gwarowych na Śląsku. Katowice 1937. P. Gołąb, Gwara Schodni i okolicy. Wrocław 1955 (wydanie pośmiertne). K. Nitsch, Dialekty polskie Śląska. Wyd. II, Kraków 1939. R. Olesch, Die slavischen Dialekte Oberschlesiens. Leipzig 1937. R. Olesch, Beiträge zur oberschlesischen Dialektforschung die Mundart der Kobylorze. Leipzig 1937. F. Steuer, Dialekt sulkowski. Kraków 1934. F. Steuer, Narzecze baborowskie. Kraków 1937. Z. Stieber, Geneza gwar laskich. Kraków 1934. W. Taszycki, Śląskie nazwy miejscowe. Katowice 1935. W. Taszycki, Język polski na Śląsku w wiekach średnich. [W:] S. Kutrzeba, Historia Śląska od najdawniejszych czasów do roku 1400. Kraków 1933, 72–88.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

18

P·O·D·R·Ó·Ż·E

A

lfonso jest hamulcowym – pracuje na pociągach ob­ słygujących linię Nariz del Diablo, Nos Diabła, nazy­ waną najtrudniejszym odcinkiem kolei na świecie. Nim powstała kolej, była droga. Rząd Gabriela Garcii Morena pod ko­ niec 1872 roku rozpoczął budowę trasy dla koni i ludzi z Quito do Guayaquil. Prezydent osobiście przyjechał konno z Quito, by zobaczyć rezultat robót. Po trzech dniach stanął w Sibambe, zmie­ niwszy uprzednio konia w miejscowo­ ści Guamote. Dwieście siedemdzie­ siąt pięć kilometrów drogi szerokiej na dziewięć metrów, na której zbudowano sto jeden mostów. I wtedy prezydent podjął decyzję, która zaskoczyła wielu i wzbudziła niedowierzanie: dalej nie będzie drogi. Dalej zbudujemy kolej. Pierwszy odcinek zaplanowano z Si­ bambe do miejscowości Milagro, co znaczy po hiszpańsku „cud”. Decyzja prezydenta nie była jednak maniakalną fantazją. Poważny wpływ na nią miał inżynier MacClellan, doradca More­ na. Prezydent wątpił jednak, czy jego rząd jest w stanie znaleźć środki na tak ambitne przedsięwzięcie. Zagraniczny inżynier zagrał na ambicji prezyden­ ta, mówiąc, że rząd, który zbudował taką drogę, może też zbudować kolej. I decyzja zapadła. W 1868 roku Bank Ekwadoru przyznał rządowi kredyt i pierwsze łopaty zostały wbite w Ya­ guachi. Projekt od początku zagrożony był niedofinansowaniem. Mimo trud­ ności układano jednak kolejne kilo­ metry torów. Dekadę później za południową granicą Ekwadoru wybuchła wojna. W 1879 roku Chile zaatakowało koali­ cję peruwiańsko-boliwijską w wyniku sporu o złoża saletry i guana. Wtedy też na ponowną emigrację zdecydował się pewien inżynier przebywający ów­ cześnie w Limie, bohater obrony portu Callao przed Hiszpanami w 1866 roku i honorowy obywatel Peru, absolwent uczelni francuskich, a przede wszyst­ kim z pochodzenia Polak z Wołynia – Ernest Malinowski. W obliczu woj­ ny wyjechał w 1880 roku do Ekwado­ ru, gdzie znalazł pracę w dziedzinie, którą znał najlepiej – przy budowie

Alfonso Quinzo pracuje na kolei od trzydziestu trzech lat. Za rok przechodzi na zasłużoną emeryturę. Oprócz niego w Ekwadorze jest około pięciuset kolejarzy. Niegdyś było ich więcej. Alfonso pamięta, gdy koleje zatrudniały ponad dwa tysiące osób. Odkąd jednak pociągi służą tylko jako atrakcja turystyczna, i to raczej z tych luksusowych, spadła ich liczba – i wymagana liczba personelu.

Pociąg przez

Nos Diabła Piotr M. Bobołowicz kolei. Wielki inicjator budowy, prezy­ dent Gabriel García Moreno, nie żył już wtedy od pięciu lat, zamordowany przez spiskowców z opozycji w drodze powrotnej z porannej mszy.

N

ie wiadomo wiele o działalności Malinowskiego w Ekwadorze. Pracował on przy budowie od­ cinków Sibambe i Chimbo, pisał też dla lokalnej i zagranicznej prasy artykuły o wojnie w Peru. Pomagał również zna­ leźć pracę Peruwiańczykom uciekają­ cym przed wojną. Jego nazwisko nie pojawia się, niestety, w książce Galo Garcii Idrovo opowiadającej historię budowy najtrudniejszej kolei świata,

trasy z Guayaquil do Quito. Skupia się ona jednak szczególnie na odcin­ ku Nariz del Diablo, gdzie Malinowski z pewnością nie pracował – wyjechał z Ekwadoru w 1886 roku, by powró­ cić do Peru, swojej drugiej ojczyzny, a budowę tego odcinka zaczęto dopiero w 1899 roku. Pociąg zjeżdża po zboczu góry Nariz del Diablo zygzakiem. Po po­ konaniu lekko krętego odcinka z Alausí dojeżdża do doliny. W dole widać stac­ ję. Pociąg zwalnia, zatrzymuje się… i rusza do tyłu, ale już po innym odcin­ ku torów. Alfonso Quinzo i inni hamul­ cowi wychylają się z platform pomiędzy wagonami, by machaniem ręki dawać

znaki maszyniście. Kolejny zgrzyt ha­ mulców i pociąg znów rusza do przodu, by dojechać do Sibambe. Obecnie cała procedura zajmuje kilka minut. Gdy wagony ciągnęła lokomotywa paro­ wa, a zwrotnice przestawiano ręcznie, zajmowało to znacznie więcej czasu. Góra Nariz del Diablo nosi w ję­ zyku kichwa, używanym przez Indian Nizag zamieszkujących te tereny, nazwę Condor Puñuna, co znaczy dosłownie „Tam, gdzie sypia kondor”. Została ona nazwana Nosem Diabła przez jedne­ go z podwykonawców, będącego pod wrażeniem jej widoku. Nie spodziewał się on, że nazwa ta przejdzie do histo­ rii ani jak trafna się okaże. Robotnicy pochodzili głównie z Jamajki. Więk­ szość z nich straciła życie. Nie ułatwiał przeżycia system pracy. Kilkuosobowe grupki szły wysadzać skały dynamitem. W przypadku śmierci części z nich, pozostali dostawali ich wypłatę. Do­ chodziło więc do zdradzieckich aktów skracania lontów i wcześniejszego ich odpalania, by przejąć zarobek kolegi. I bez tego jednak wypadkowość była niezwykle duża. Do tego epidemie żół­ tej i czerwonej gorączki, a także malarii. To wszystko powodowało, że obozów robotników w nocy pilnowało wojsko – wielu próbowało uciekać. W końcu linia kolejowa była goto­ wa. Całość dokończono dopiero za dru­ giej kadencji prezydenta Eloya Alfara Delgada. Projekt zaczął konserwatysta z Quito, dokończył liberał z Guayaquil. I tak zwaśnione partie połączyły dwie stolice – polityczną w Quito i ekono­ miczną w Guayaquil. Czas podróży skrócił się drastycznie – z kilkunastu dni do zaledwie dwóch.

N

a ironię zakrawa historia śmier­ ci prezydenta Alfara. Po wymu­ szonej dymisji, ucieczce z kraju i późniejszym do niego powrocie w roli negocjatora między rewolucjonistami z Guayaquil i siłami rządowymi z Qui­ to, Alfaro został aresztowany i przewie­ ziony do Quito tą właśnie linią kolejo­ wą, którą dokończył. Jego późniejszy los był tragiczny. Byłego prezydenta zabito, a lud przeciągnął jego ciało uli­ cami stolicy, by spalić je na koniec na jednym z placów miasta.

Na stacji Sibambe turyści mają godzinną przerwę. Niegdyś było to kwitnące miasteczko, siedziba dyrek­ cji firm przewozowych, stacja leżąca na rozwidleniu linii kolejowych – od linii Quito–Guayaquil odchodziła nitka do Cuenki – dziś pozostał tylko budynek stacji, mały szklany pawilon mieszczą­ cy muzeum i kilka domków z adobe – suszonej cegły. Indianie Nizag co­ dziennie pokonują dwuipółgodzinną trasę ze swojej wioski do Sibambe, by sprzedawać rękodzieło, oprowadzać po muzeum i prezentować tradycyjny taniec. W budynku stacji mieści się kawiarnia. Turyści robią sobie dwa zdjęcia z pociągiem i siadają przy sto­

Wielu ludzi nie ufało ambitnemu projekto­ wi, nawet gdy stał się rzeczywistością. Pasa­ żerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. likach. Pokazu tańca nie ogląda prak­ tycznie nikt. Nikt także nie wspina się za domki z adobe, gdzie znajduje się basen. Ze zbiornika odchodzi szeroka żeliwna rura, która opada, przechodzi pod ziemią pod torowiskiem. Z drugiej strony na metalowym maszcie znajdu­ je się jej koniec. Niegdyś tym prostym, grawitacyjnym systemem napełniano kotły parowozów. Dziś rura już tylko rdzewieje, chociaż zdarza się wciąż, że turystyczne pociągi ciągnięte są przez lokomotywy parowe. Niziutka Indianka w muzeum opowiada o swojej wiosce. Pokazuje gliniane garnki, których używa się do dziś. Podnosi do ust gigantyczną musz­ lę zwaną churro, dmucha w nią. Wydo­ bywa się donośny, niski dźwięk. Trzy

sygnały oznaczają spotkanie miesz­ kańców. Więcej – niebezpieczeństwo. Jest też druga muszla, wydaje nieco inny ton. Ta przeznaczona jest tylko dla kobiet. Na planszach w muzeum opisane są legendy związane z Nariz del Diablo. Jest niezwykle głośny, buchający parą i iskrami pociąg, który nocą wspina się po zygzaku torów, gdzie czeka na niego pasażer w czerwonym surducie, spod którego wystaje diabelski ogon. Jest opowieść o kozach, które blokowały torowisko, a gdy maszynista wyskoczył, by je rozpędzić, te zmieniły się w dia­ bełki i uciekły, rechocząc złowieszczo. Wielu ludzi nie ufało ambitnemu pro­ jektowi, nawet gdy stał się rzeczywi­ stością. Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś nikt nie ma takich obaw, a Nariz del Diablo jest jedną z najpo­ pularniejszych atrakcji turystycznych Ekwadoru. Lokomotywa francuskiej produkcji z 1992 roku z silnikiem diesla ciągnie drewniane wagony z powrotem do Alausí dużo szybciej niż w drugą stronę. W 2012 roku zmodernizowa­ no trasę, by udostępnić ją dla turystów. Około trzydziestu dolarów za dwie i pół godziny wycieczki to wysoka cena. Nie tak wysoka jednak, jak koszt biletu z Quito do Guayaquil. Czterodniowa podróż luksusowym pociągiem może kosztować nawet ponad dwa i pół ty­ siąca dolarów. Pociąg dojeżdża tylko do Alausí, małego miasteczka, któremu patronu­ je św. Piotr. Potężna figura świętego jest drugim najwyższym pomnikiem w Ekwadorze. Z Alausí do najbliższego dużego miasta Riobamba, rodzinnego miasta Alfonsa Quinza, są dwie godzi­ ny drogi autobusem, mimo że łączą je tory. A Indianie Nizag wracają do swojej wioski dwie godziny piechotą. Stacja Sibambe, z której można spojrzeć na tory budowane także przez Ernesta Malinowskiego, zamiera po godzinie trzynastej, kiedy odjeżdża ostatni po­ ciąg z turystami. K Poszukuję informacji o ekwadorskim etapie życia Ernesta Malinowskiego. Za wszelkie informacje będę bardzo wdzięczny. Mój adres email: pbobolowicz@gmail.com.

POŻEGNANIE

13 października w wieku 76 lat zmarł w Krakowie Władysław Grodecki, jeden z najważniejszych podróżników polskich, a przy tym kartograf, przewodnik, opiekun krypty Marszałka Józefa Piłsudskiego na Wawelu.

Podróżnik prawdziwy

W

ędrując po świecie, odwiedził wszystkie kontynenty (poza Antarktydą). Trzykrotnie okrążył ziemię i zawsze z misją. W latach 1992–94 – dla uczczenia 500-lecia odkrycia Ameryki; wyprawą 1999–2000 uczcił 80-lecie odzyskania niepodległości przez Polskę, a trzeci raz, w latach 20022003 objechał świat dookoła dla upamiętnienia 60. rocznicy polskiego wychodźstwa. Odbył też dwuletnią (1997–98) wyprawę przez Azję, Afrykę i Europę z okazji 600-lecia Wydziału Teologicznego i 150-lecia Wydziału Geograficznego UJ. Dla Niego, wychowanego w duchu miłości Boga i Ojczyzny, najważniejszym celem wędrówek było poszukiwanie śladów Polaków i zgłębianie ich historii. Z polskich cmentarzy rozsianych po całym świecie, grobów wybitnych rodaków, miejsc ważnych dokonań Polaków i pól bitewnych przywoził ziemię i składał ją na „Mogile mogił”, Kopcu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Krakowie.

6. Mieć czas, trochę pieniędzy i wielu przyjaciół na świecie, 7. Dbać o sprawy ducha, zachować dystans do spraw codziennych, 8. Przygotować wyprawę, 9. Chcieć żyć – czyli opanować sztukę przetrwania, 10. Nosić brodę. Władysław Grodecki urodził się 27 maja 1942 r. w Brzeźnicy Dębickiej. Szkołę podstawową ukończył w Brzezinie, wykształcenie średnie zdobył w Technikum Geodezyjnym w Jarosławiu. Studiował na Politechnice Warszawskiej, gdzie zdobył tytuł magistra inżyniera kartografa. Po studiach przeprowadził się do „słowiańskiego Rzymu”, jak nazywał Kraków. Na początku lat siedemdziesiątych, jako pracownik Przedsiębiorstwa Geodezyjno-Kartograficznego w Warszawie, wyjechał na dwa lata do pracy w Iraku. Po powrocie podjął pracę przewodnika turystycznego po Krakowie i Małopolsce. Pod koniec PRL-u zaangażowany w „Solidarność”, prowadził m.in. wykłady o charakterze patriotycznym w hotelach robotniczych w Nowej Hucie. W stanie wojennym jego mieszkanie stało się punktem kontaktowym, przez który przechodziła „bibuła” przywożona Zachwycony światem, jego urodą, hojnością i różnorodnością, nie zapominał o swoim kraju i domu. Był aktywny w krakowskim Klubie Podróżnika „Beduin”, oprowadzał wycieczki po swoim ukochanym Krakowie i chętnie brał udział w spotkaniach. Miał ponad 50 wystaw pamiątek i fotografii o charakterze patriotycznym w placówkach kultury Krakowa, Warszawy, Wielkopolski, Małopolski i w innych regionach Polski. Towarzyszyły im wykłady o charakterze geograficzno-historycznym. Regularnie brał też udział w Marszach Szlakiem I Kompanii Kadrowej. Starał się też zawsze być wierny swojemu „dekalogowi”: 1. Być młodym (bez względu na wiek), 2. Mieć marzenia, 3. Być odważnym i działać z ogromną determinacją, 4. Być uczciwym, koleżeńskim, mieć miłe i przyjazne usposobienie, 5. Posiadać jak najwięcej umiejętności (nie tylko językowych),

z Wybrzeża. Wspierał też wycieńczonych uczestników słynnej głodówki w kościele NMP w Bieżanowie Starym. Brał udział w manifestacjach patriotycznych. Z ramienia Komitetu Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego opiekował się miejscem wiecznego spoczynku Marszałka. Nagradzano i odznaczano go wielokrotnie. Został upamiętniony w krakowskiej Alei Podróżników, Odkrywców i Zdobywców. Był podziwiany i szanowany nie tylko w środowis­ ku podróżników. To Jemu zadedykowali wiersze Elegia podróżna Józef Baran i Podróżnikowi prawdziwemu Alicja Kondraciuk. Współpracował z wieloma mediami, w tym także z „Kurierem WNET”, gdzie zamieszczał swoje wspomnienia i reportaże z podróży po świecie. Pogrzeb śp. Władysława Grodeckiego odbył się 23 października o godz. 11.00 na Cmentarzu Batowic­ kim w Krakowie. Spoczywaj w pokoju, nasz Drogi Redakcyjny Przy­ jacielu. Żegnaj, Strażniku Narodowej Pamięci, bo takim Cię będziemy pamiętać. Redakcja Kuriera WNET


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

19

K·O·R·Z·E·N·I·E

Najpierw był była iskra i pomysł. I natychmias­ towe porozumienie przyjaciół – wprawionego, ba – doświadczonego w organizacji wypraw Rodziny WNET Adama Rosłońca i niżej podpisanego. Pomysł jakże oczywisty i w jakże szalonym tempie zaakceptowany przez rzeszę słuchaczy Radia i jarmarkowych gości.

Rodzina WNET we Lwowie

wieki zgodnie ze sobą pomieszkiwały skłócone na innych połaciach Europy i samej Rzeczypospolitej narody. Słowa „magiczny” czy „kultowy” ogromnie się w ostatniej dekadzie zdewaluowały. Jakżeż jednak błogosławione są miejsca wspaniałych świątyń, cudem wielkim z czasów najbardziej barbarzyńskiej półwiecznej sowieckiej okupacji oca­ lałych. Nie tylko one, bo na początek przecież, w wielkim pośpiechu pierw­ szego dnia obejrzane i posmakowane spektaklem – operą „Don Pasquale” – wnętrza Teatru Wielkiego. Panne­ aux i antepedia nawiązujące do klasyki polskiego dramatu i literatury. Kurty­ na „Tryumf Apollina” pędzla Henryka Siemiradzkiego pokazywana jest tylko przy specjalnych okazjach, lecz i tak była to wieczorna zapowiedź wielkiej przygody z miastem. I cienie ludzi, których ślady znaj­ dowaliśmy nie tylko na Nekropoliach Łyczakowskich, o których za chwilę. Pierwszeństwo Lwowa. Tylko część tych pierwszeństw udało się przekazać, przy­ pomnieć i uzmysłowić. A i tak najczęst­ szą reakcją było radosne niedowierzanie. Wszyscy, którzy pierwszy raz znaleźli się we Lwowie, gremialnie pobiegli, by naocznie na tablicy pamiątkowej na ły­ czakowskiej kamienicy nieopodal koś­ ciółka św. Antoniego sprawdzić, czy aby ten opowiadacz nie konfabuluje, osa­ dzając urodzenie i młodość Zbigniewa Herberta we Lwowie.

Radio WNET grupowało, zdawało się, głównie mieszkańców Warszawy i okolic. Ale nasza wyprawa dowiodła, że równie silne oddziaływanie ma znacz­ nie dalej. Bo z całej niemal Polski zebra­ li się uczestnicy tejże. A cała wyprawa była możliwa dzięki biuru turystycz­ nemu Quand z Tomaszowa Lubelskie­ go, które stosunkowo niską cenę mogło

Nie wszystko się niestety udało z powodu psikusa pogodowego na Łyczakowie. Ulewa uniemożliwiła re­ alizację pełnego spaceru pośród spoty­ kanych tam wielkich, znajomych i za­ pomnianych. Dotarliśmy co prawda „na Orlęta”, ale zdołaliśmy się jedy­ nie pokłonić cieniom Dzieci, pochylić przed uwięzionymi w pudłach lwami,

zaoferować tylko przy pełnej obsadzie 40-osobowego autokaru. Tym bardziej, że zaproponowano nam pobyt w jed­ nym z najlepszych lwowskich hoteli. I wspaniałego „pierwszego po Bogu”, jak ochrzciliśmy Pana Krzysztofa prowadzą­ cego autokar. I samego właściciela biura, Andrzeja Kudlickiego, który przyjął na siebie rolę pilota i do Lwowa do samego hotelu nas odprowadził.

zadumać nad barbarzyństwem bol­ szewickich okupantów i czym prędzej powrócić. A przecież obie Nekro­polie Łyczakowskie stanowią jeden z filarów naszego jestestwa. Bo jak we wzrusza­ jącym wierszu pisał Tadeusz Śliwiak: Gdyśmy przez Cmentarz Łyczakowski szli To wszystkie groby otwierały oczy, patrzyli na nas Ojcowie i Bracia Słuchając polskiej mowy, podnosiliśmy

R E K L A M A

Ryszard Jan Czarnowski · Zdjęcia Adam Rosłoniec

D

latego jarmarkowych, bo na jednym z sobotnich letnich Jarmarków WNET się naro­ dził. Nie było długich deli­ beracji na temat programu, bo przecież – jak pisał Kornel Makuszyński: Jeżeli mnie odnajdziesz, rzecz pos­ tanowiona: Nieznany Cię przyjaciel zagarnie w ramiona, Lecz jeśli nie potrafisz, to dowodem będzie, Żeś wcale nie jest orłem, lecz kurą na grzędzie. Ruszaj w drogę i szukaj! Ja ci tylko mogę Wyborne dać wskazówki na zawiłą drogę: Znajdź miasto w polskiej ziemi. W tego miasta bramie Lew stoi, więc go nigdy żadna moc nie złamie. Od wieków jest to miasto zamknięte na zamek, Co zaw­

sze jest otwarty, bez klucza i klamek. Nad rzeką owe miasto w wielkiej rośnie chwale, Lecz choć jest w nim ta rzeka, nie ma rzeki wcale! Ze wzgórz schodzą do rzeki parki i ogrody, Lecz nie mogą się napić, bo nie widać wody. Skoro dworzec opuścisz, do pierwszej idź mety: Tam, gdzie stoi wyniosły dom świętej Elżbiety. Potem szewca odnajdziesz, co z chorągwią w dłoni, Choć ciągle nieruchomy, jednak wroga goni. Pokłoń mu się z szacunkiem, a on ci w te pędy Powie, co masz uczynić, dokąd iść, którędy? Kilka cytatów pióra wielkich lwo­ wian musi się tu znaleźć – by pomniej­ szyć nasze dokonania wobec wielkości celu podróży. I niech to będzie (niecnie podstępne) zaproszenie do kolejnej wy­ prawy, bo nie zdążyliśmy za jednym czterodniowym zamachem odwiedzić miejsc wszystkich. Ot, choćby pokłonić

się Szewcowi w Parku Stryjskim; nie weszliśmy w progi zamienionej w cer­ kiew Świętej Elżbiety. Dworzec, z któ­ rego odjeżdżały niegdyś transporty deportowanych na Syberię, a potem wyganianych stąd po wojnie, zoba­ czyliśmy tylko z okien autokaru. Bo nie sposób zobaczyć wielkiego miasta w pełni w krótkie cztery, acz niezwy­ kle aktywne dni. Aktywne – mało po­ wiedziane, przecież każdego dnia wę­ drowaliśmy długie kilometry ulicami i alejami Lwowa. No właśnie – przechodząc do or­ ganizacji, to powiodła się dzięki temu, że zebrała się do wrześniowej wyprawy grupa ludzi wyznających wspólne na­ czelne wartości, a zarazem kolorowych w swym widzeniu tychże. Bo przecież wielu widziało Lwów po raz pierwszy, poznawało go inaczej niż na stronicach – jakże często popularnie i bałamutnie redagowanych – przewodników. Po raz kolejny okazywało się, że by poznać, trzeba dotknąć i posmakować. Tak jak ulubioną – po jej poznaniu – księgę, do której się wraca. Stąd pełne niedowie­ rzania pytania, upewniania się w tamtej bliskiej, a jakże zmienianej pojałtań­ skiej rzeczywistości. Najczęściej zada­ wane pytanie, na które praktycznie nie ma rozsądnej odpowiedzi, zawierało się w jednym, co chwila wypowiadanym słowie – „Dlaczego?”. Ogromna wdzięczność zarazem na ręce red. Piotra Witta, który zdecy­ dował się wraz z żoną długi czas nam towarzyszyć i swymi smakowitymi dyg­ resjami ubogacał syntetyczne z czaso­ wej konieczności opowiadania w histo­ rycznych w charakterze wędrówkach po Zawsze Wiernym Mieście. Histo­ rycznych, a zarazem sentymentalnych i nostalgicznych. Ale może udało się nam wspólnie z Adamem odegnać w wielu miejscach smutek, by zastą­ pić go zachwytem dla odwiedzanych miejsc. Wpływ na to miała również niewątpliwie nie zakłócana praktycz­ nie, wzajemna życzliwość uczestników wyprawy.

A

le przecież sam Lwów jest teraz niebywale żywym miastem. Jego genius loci objawia się w rozmaitych dziedzinach życia. Za­ równo tych trywialnych, jak i najistot­ niejszych w kwestiach kultury i dziejów. Miasto trzech katedr, w którym przez

Patronat Narodowy Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Andrzeja Dudy „Stulecie Odzyskania Niepodległości 1918 – 2018”

Koncert

Niepodległości 2 grudnia 2018 r. godz 17:00 Katedra Św. Ludwika w Paryżu

Orkiestra

PasDeLoup Dyrygent

Jerzy Maksymiuk Chór

Vittoria d’Ile de France

kierownik muzyczny: Michel Piquemal

Ensemble Vocal de l’Abbaye de la Cambre kierownik muzyczny: Anthony Vigneron

Janusz Olejniczak – fortepian Kinga Borowska – mezzosopran Ana Camelia Stefanescu – sopran Maciej Kwaśnikowski – tenor Jean Delobel – bas Philippe Brandeys – organy Mecenas:

Sponsorzy:

Organizatorzy:

Partner:

Zorganizowano we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza w ramach programu Polska Music oraz programu Polska 100, międzynarodowego programu kulturalnego realizowanego dla uczczenia stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Sfinansowano ze środków MKiDN w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2021.

nieczytelne krzyże, Pytaliśmy kamieni O imiona tych, co wierni pozostali w tej ziemi. A potem, w samym mieście, liczne polskie napisy na gmachach, na kamie­ nicach. Ślady… No właśnie – pozostając w sferze cienia, nie mogliśmy nie pomodlić się w miejscu, gdzie zamordowano wy­ bitnych przedstawicieli polskiej elity lwowskiej. Nie do końca akceptowany przez wielu dla tej formy pomnik na Wzgórzach Wuleckich, gdzie niemiec­ cy esesmani i żołdacy Nachtigall mor­ dowali polskich profesorów lwowskich i ich najbliższych. To miejsca, które po kres świata będą znaczyły, że wybaczać nie znaczy zapominać. Finałem naszej podróży było spot­ kanie, wieczór z „Lwowską Falą” – pol­ ską kapelą prowadzoną przez jej lidera – Edwarda Sosulskiego. Recital zdo­ biony był piosenkami i pieśniami po­ wodującymi u wielu z nas „pocenie się oczu”. Ale zarazem była to przykolacyj­ na zabawa taneczna, która nie mogła się zacząć inaczej jak polonezem – Pożegnaniem Ojczyzny Michała Kleofasa Ogińskiego. Pozostaje nadzieja, że na lwow­ skie i kresowe ścieżki powrócimy wspólnie jeszcze nie raz. I na koniec odwołamy się ponownie do słów Ta­ deusza Śliwiaka: Lwów mieszka we mnie, jego ulice i cienie… to najpiękniejsze strofy poezji. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

20

O S TAT N I A· S T R O N A

Historia jednego zdjęcia...

Krzysztof Skowroński, orędownik radia na żywo, w którym nie ma miejsca na nudę, złożył 10 sierpnia 2018 roku wniosek o udzielenie koncesji na rozpow­ szechnianie programu radiowego na częstotliwości 87,8 MHz w Warszawie i 95,2 MHz w Krakowie. Dwa miesiące później, gdy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyznała koncesję jego Radiu WNET, marzenie posiadania własnego radia na falach UKF nigdy nie było tak bliskie realizacji. Pierwsza audycja w eterze zostanie nadana 12.11 o godz. 12:11 – w pierwszy dzień kolejnego stulecia niepodległej Rzeczpospolitej Polskiej. Fot. Lech Rustecki

Docierając do Korostenia, jeszcze tego samego wieczoru dowiedziałem się pocztą pantoflową o skutku tego zwycięstwa, czyli rzezi białych oficerów w Kijowie. Opowiadano niestworzone historie, bo nikt dokładnie nic nie wiedział, ale dodawano, że większość oficerów Polaków z generałem Michaelisem zbiegła szczęśliwie z miasta.

W trzech wojnach. Wspomnienia fragment książki wydanej przez Editions Spotkania, Warszawa 2018 Roman Potocki

Rozdział 2 I wojna światowa

N

a korosteńskiej stacji sta­ ło wiele eszelonów. Paliły się lampy elektryczne, a ja, stojąc na torach, byłem for­ malnie otoczony wagonami towarowy­ mi. Przełażąc przez wagony, zgubiłem swego towarzysza i nie widząc go przy sobie, głośno zawołałem: – Towariszcz Kreczkowskij, gdie wy? Na to pojawia się z walizkami Kreczkowski, ale zarazem spod jakie­ goś wagonu wyłazi jakaś inna, zupełnie nieznana mi postać z czarną brodą, i spokojnie pyta po polsku: – A co pan hrabia tu robi? Ogromnie zdziwiony cicho odpo­ wiadam: – Ale co pan tu robi i kim pan jest? Słyszę odpowiedź: – Przecież ja jestem Traczewski, gospodarz folwarku Szepetówka. Prze­ dzieramy się z pańskim bratem Józefem z Kijowa do Antonin. We mnie jakby piorun strzelił. – A gdzie jesteście? – pytam. – W tym następnym eszelonie – tu wymienia numer wagonu kolejowego. – Tylko proszę ostrożnie wchodzić, żeby siebie i nas nie zdradzić, bo tam siedzą bolszewicy. Po chwili byłem już w wagonie, na górnych deskach leżał Józef i młody Gliński, syn dyrektora cukrowni an­ tonińskiej. (…) Za chwilę wiedziałem już wszystko, co chciałem wiedzieć, i upewniłem się, że dobrze robię, kierując się na Antoni­ ny, gdyż tam stały już polskie formacje. Rano dojechaliśmy na stację po­ dolską Szepetówka. (…) Nie wiedząc, dokąd iść, udaliśmy się piechotą do

księdza. Gdy ten nas zobaczył – a sie­ dział z matką przy śniadaniu, było jesz­ cze ciemnawo – powiada: – Was tu tylko brakowało! Okazuje się, że Szepetówkę, głów­ nie osiedle fabryczne, plądruje od kil­ ku godzin jakiś przechodzący oddział bolszewicki. (…) Około południa dowiadujemy się, że ów bolszewicki oddział trochę po­ hulał, nieco pokradł, pobił donosicieli twierdzących, że my, brat i ja, znajduje­ my się w miasteczku, i ruszył piechotą na stację Szepetówka południowo-za­ chodnia. (…) Na drugi dzień rano oddany nam chłop Denys zajechał z tyłu, na ogrody parą własnych niezłych biegunów. Wy­ gramoliliśmy się po ciemku z młodym Glińskim na wóz i rzemiennym dyszlem ruszyliśmy znajomą drogą do Antonin. Po południu byliśmy w pałacu, wi­ tani serdecznie przez służbę i oficera z oddziału ochotniczego, rotmistrza Feliksa Jaworskiego. Ten od kilku mie­ sięcy bronił Antonin i parę dni przed naszym przyjazdem odparł silny atak bolszewicki, zdobywając zresztą na wrogu dwa samochody pancerne. Sam rotmistrz był ranny kilkakrotnie przy tej okazji, ale na szczęście lekko. Chory Józef położył się do łóżka, ja zaś pozna­ łem całą iście „kmicicową” kompanię drużyny Jaworskiego: poruczników Na­ ruszewicza, Tańskiego, Sztokalskiego, Żurawskiego, rotmistrza Kostkiewicza oraz stacjonujących w cukrowni kre­ meńczuckiej Stanisława Szczuckiego i Bolesława Peretiatkowicza. (…) W 1969 roku lub 1970 spotka­ łem po raz ostatni ojca mego Romana Potockiego. Wówczas ojciec opowie­ dział mi dodatkową część historii Fe­ liksa Jaworskiego i jego antonińskich

działań. „Boję się to napisać, bo nie wiadomo, kto może moje pamiętni­ ki nawet nie wydane przeczytać, a to sprawa gardłowa. Mówię ci to, żebyś znał prawdziwą historię” – dodał. Rotmistrz Feliks Jaworski został po­ proszony przez mojego dziada Józefa o obronę Antonin, przede wszystkim dobytku wewnątrz pałacu, tak dłu­ go, jak tylko będzie to możliwe. Od­ dział Jaworskiego złożony był z około 200 dobrze wyszkolonych żołnierzy i oficerów. Zgodził się poprowadzić

antoniński pałac pozwoliła Józefowi Potockiemu na wywiezienie z pałacu wielu cennych pamiątek narodowych i rodzinnych: obrazów, mebli, bibelo­ tów, dużej części biblioteki, archiwów rodzinnych. Wołami były one prze­ wiezione na kolej szepeto­wiecką, skąd pod opieką oddanych ludzi i w należy­ tym porządku dojechały do Warszawy, do naszego pałacu przy Krakowskim Przedmieściu nr 15. Wszystkie te pa­ miątki spaliły się podczas powstania warszawskiego. Po moim powrocie do

Niesłychane, jak widać, jest koło his­torii. Generał komunistycznej armii polskiej i I sekretarz komuni­ stycznej partii sprawującej bezwzględną władzę w Polsce jest synem polskiego oficera, zawadiaki służącego w znanym i opiewanym oddziale rotmist­rza Jaworskiego! obronę, ale zażądał zapłaty w złocie. Nie wiem, jaka to była suma, ale na pewno poważna. Rzeczywiście, Feliks Jaworski, wyżej wymienieni oficerowie i prawa ręka Jaworskiego, Władysław Jaruzelski, bronili Antonin skutecznie i długo. Nie znam wszystkich detali dokładnie, ale Jaworski i Jaruzelski stali z oddziałem w Antoninach ponad 2 miesiące. Ich metody były okrutne, ale bardzo skuteczne. Wielu nie ty­ le zbuntowanych żołnierzy, co pod­ żegających komisarzy zostało przez nich zastrzelonych lub powieszonych bez najmniejszej formy procesu. Ta­ kie były to czasy. Ta dwumiesięczna przerwa w maruderskich atakach na

Polski w 2007 roku spotykam przypad­ kowo generała Jaruzelskiego u fryzjera w Domu bez Kantów, na I piętrze. Miły balwierz przedstawia mnie generałowi. Ten bardzo uprzejmie podaje mi rękę i zadaje kilka grzecznościowych pytań. Korzystając z okazji, proszę o osobiste spotkanie. Widocznie mocno zaintry­ gowany generał wyznaczył datę ran­ dez vous w swoim biurze w Alejach Jerozolimskich. Na spotkaniu opo­ wiadam mu dokładnie o działalno­ ści Feliksa Jaworskiego i Władysława Jaruzelskiego w Antoninach w czasie rewolucji. Pytam, kim był dla niego Władysław? „Moim ojcem” – odpo­ wiada generał. Wiedziałem o tym, ale

mówię: lepiej dostać potwierdzenie od syna, nieprawdaż? Generał nie reaguje na opowieść i jedynym jego komen­ tarzem było: „To były tęgie zabijaki”. Niesłychane, jak widać, jest koło his­ torii. Generał komunistycznej armii polskiej i I sekretarz komunistycznej partii sprawującej bezwzględną wła­ dzę w Polsce jest synem polskiego ofi­ cera, zawadiaki służącego w znanym i opiewanym oddziale rotmistrza Ja­ worskiego! (…)

Rozdział 3 Wojna polsko-bolszewicka Z początku jesieni 1919 roku zajęty został Piszczów, ale już w sierpniu do­ tarłem z patrolem 1. Pułku Ułanów pod rotmistrzem Sędzimirem do Sze­ petówki. Tam też, wysforowawszy się niepotrzebnie w lesie, wzięty zostałem do niewoli. Uratował mnie z niej zbieg okoliczności. Nie bez znaczenia był też fakt, że jednostką, która mnie pojmała, była ukraińska 45. Taraszczańska Dy­ wizja Piechoty. Wtenczas nasze stosun­ ki z Ukraińcami były nieco lepsze niż późniejsze z bolszewikami. (…) Pojmanego zamknięto mnie w Su­ dyłkowie w warunkach zupełnie znoś­ nych. Piątego dnia aresztu z niewoli tej pomógł mi uciec setnik ukraiński nazwiskiem Czyż, rodem spod Char­ kowa i były stronnik atamana Machny. Powiadał się on anarchistą. Dziw­ nym trafem mogłem mu się odwdzię­ czyć, kiedy on sam trafił do naszej nie­ woli w październiku tegoż roku pod Miropolem. Zaiste, rzadki wypadek, aby tego rodzaju dług można było w tak krótkim czasie spłacić. Setnik Czyż wy­ jechał prawie natychmiast do Kanady, w czym mu trochę pomogłem, i po kil­ ku latach dostałem stamtąd, raz jedyny, od niego wiadomość. Moja ucieczka z sudyłkowskiej niewoli odbyła się w przewadze pie­ chotą, gdyż Czyż, który ze mną uciekł, pozwolił mi tylko część drogi przeje­ chać konno. Nie wiem, co powodo­ wało tę jego pomoc, ale jestem pe­ wien, że zapłaciłby za nią kulą w łeb od Machny. Niedziwne więc, że póź­ niej, korzys­tając z możliwości, oddalił się od tej niebezpiecznej części świata o tysiące kilometrów. Pamiętam rów­ nież, że ucieczka z Sudyłkowa dała mi

możliwość pokonania pieszo w jedną noc 18 kilometrów. Rannym świtem pięknego sierpniowego poranka sta­ nąłem nad rzeczką Horyń wśród bo­ rów Sławuckich, sam jeden na granicy okupowanych chwilowo stref. Nagle nade mną przeleciały w stro­ nę bolszewików dwa samoloty polskie. Po chwili usłyszałem głuche, niezbyt dalekie detonacje i dziękowałem Bo­ gu, że mnie tam już nie ma, bo złość ludzka bombardowanych łatwo mogła­ by obrócić się przeciw jeńcowi. Byłem nad rzeką Horyń, która stanowiła teraz nie lada przegrodę. Zastanawiałem się właśnie, jak ją przebyć, gdy raptem zza zakrętu pokazał się chłop w duszegub­ ce. Był niemłody, raczej mały, krępy, z czarną jak węgiel brodą i przenikli­ wymi małymi oczyma. Patrzał na mnie lekko zdziwiony. – Perewezyt mene na toj bik – spo­ kojnie powiedziałem. Chłop podpłynął pod brzeg łódką i powiada równie spokojnie: – Sidajte. Wgramoliłem się od razu i siadłem w kucki, trzymając się brzegu czółna. Gdyśmy byli na środku rzeki, chłop przez chwilę przestał kierować wio­ słem i patrząc mi prosto w oczy mówi: – Ja was zaraz piznał. Drowa wozył do fabryki. – Dobre – wyciągam z kiesze­ ni przypadkiem znalezioną ostatnią 20-markówkę z dużym polskim orłem i mówię, wręczając mu banknot: – Wot wam podarok wid mene. Tu się znowu nasz wzrok skrzyżo­ wał. Dojechaliśmy do drugiego brzegu, ja poszedłem lasem i w godzinę potem piłem kawę na wysuniętej pikiecie puł­ ku naszych ułanów, a on został w swo­ ich szuwarach nadhoryńskich. Stale powtarzam, że wiele razy, tak w okresie pierwszej wojny, obu rewolu­ cji rosyjskich, jak i naszej wojny z bol­ szewikami, zdarzały się w moim życiu sytuacje lub może raczej osobiste przy­ padki, które w opowiadaniu tym przed­ stawiam, a które, gdyby nie opatrzność, mogły być dla mnie groźne. Spotkanie nad Horyniem było za­ razem jednym z setek ciekawych mo­ ich spotkań z chłopami ukraińskimi. Często bystrymi bardzo, choć przecież w tamtych czasach nigdy nie można było mieć pewności, gdzie ich lojalność się znajdowała. K




Nr 53

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Listopad · 2O18 W

n u m e r z e

Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel Jadwiga Chmielowska

L

istopad. Miesiąc, w którym wspo­ minamy zmarłych, a w roku stulecia odzyskania Niepodległości – w spo­ sób szczególny pokolenia przodków, które walczyły o wolność Polski. Po 123 latach mogliśmy decydować wreszcie o swoim losie. Młodzi Polacy już nie musieli ginąć za obce sprawy, walcząc ze sobą pod różnymi sztandarami. 11 listopada to święto w czasach mojej młodości zakazane. Powiesze­ nie biało-czerwonej flagi kończyło się wizytą milicji i przesłuchaniem w SB. Teraz trzydziestki dobiega pokolenie urodzone w III RP, które nie musi o nie­ podległość walczyć, jedynie utrzymać ją i posprzątać kraj, bo nam się nie udało. Ile jest do zrobienia, pokazały ostatnie wybory. Fatalna kampania wyborcza, zwłaszcza w terenie, często nierozpoznawalni, mierni kandydaci – to może tłumaczyć wyniki w kraju. Jednak wyniki w Warszawie, Olszty­ nie, Legionowie, a zwłaszcza w Łodzi wskazują, że ich mieszkańcy postanowili „na złość mamie odmrozić sobie uszy”. Nie wiem, czy to miała być nauczka dla PiS, czy chęć ośmieszenia demokracji, by w wolnych wyborach wybrać prze­ stępców, nawet skazanych, albo osoby przez nich wskazane. Dlaczego piszę, że na złość PiS­ -owi? Niestety obok fantastycznych ludzi, wykształconych, mądrych pa­ triotów, zdarzają się w partii pospolici głupcy, a nawet kanalie. Ci złotouści, kłaniając się w pas, potrafią zwieść swą narracją najmądrzejszych i najuczciw­ szych. Wkradają się w łaski, aby robić swoją krecią robotę i napychać własne kieszenie. Czekając na oficjalne wyniki PKW, toczyliśmy z przyjaciółmi dyskusje. Nie­ którzy nie mieli na kogo głosować i zo­ stali w domach. Dziwili się, że zagłoso­ wałam na PiS. Właśnie po ponad pięciu latach zakończyły się procesy wytoczo­ ne mi przez prominentów z PiS-u. Za co? Za odważne wypowiedzi, za zwal­ czanie RAŚ, za niezgodę na kłamstwa. Postanowiono mnie czymś zająć i znisz­ czyć finansowo. Najlepiej sądami. To się nie udało. Pogorszył się jednak stan mojego zdrowia, ale i to, da Bóg, minie. Martwi mnie natomiast uprawiana masowo w stosunku do Polaków przez dziennikarzy z prawa i lewa „pedago­ gika wstydu”. Ani politycy, ani dzien­ nikarze nie analizują, dlaczego Polacy tak zagłosowali, tylko od razu obrażają się na naród – tyle razy wystrychnięty na dudka! A ja jestem dumna z tego, że je­ stem Polką, że mój naród od czasu do czasu potrafi tupnąć nogą. Bo jak mam głosować na osobę, o której wiem, że nie jest godna stanowiska? To może już lepiej na tego łobuza, którego się przynajmniej zna? Arogancja władzy nie popłaca. Cieszę się, że RAŚ prze­ grał, ale, niestety, z różnych list po­ wprowadzał wielu radnych. Jak ważna jest duma narodowa, najlepiej widać na Ukrainie. Widać tam niestety także to, jak niebezpiecz­ ne jest budowanie czegokolwiek na kłamstwie; że naród, który chce istnieć i się rozwijać, musi odrzucić kłamstwo, mity i fałszywe autorytety. Musi poznać swoją prawdziwą historię, wyłonić au­ tentyczną elitę, a nie merdających ogo­ nami kundli. Inna droga jest po prostu samobójstwem. Józef Piłsudski powiedział 100 lat temu: „Złą cechą dotychczasowych sto­ sunków w Polsce jest to, że dają one siłę wszystkim szujom, natomiast nie dają siły państwu. Ci, którzy myśleli o Niepodległości lub dla niej praco­ wali, znaleźli się w Polsce w mniejszości, w myśl demokratycznych zasad zostali przegłosowani przez tych wszystkich, którzy w tej pracy dla Niepodległości udziału żadnego nie brali”. Powiedział też, że „niepodległość nie jest Polakom dana raz na zawsze” i że „jest dobrem nie tylko cennym, ale i kosztownym”. K

G

A

Z

E

T

A A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Takie słowa padły z ust Jana Pawła II w Bazylice Mariackiej w Krakowie w 1983 r., gdy papież zorientował się, że w poczcie sztandarowym Związku Legionistów Polskich nie ma por. Stanisława Leszczyc-Przywary z Rydułtów. Niestety stan zdrowia nie pozwolił mu przybyć, by papieżowi Polakowi złożyć hołd razem z polskimi żołnierzami kombatanta- 2 mi, jak w Częstochowie podczas I pielgrzymki w 1979 roku.

„A gdzie mój legionista?”

P

rzypadająca obecnie setna rocznica wywalczenia niepod­ ległości przez Naród Polski to idealna okazja by przypom­ nieć postać jednego z legionistów. Wielokrotnie walczył o wolność i nie­ podległość – z Rosjanami, Niemcami, Ukraińcami i na koniec z ubekami. Nie chcę, by to wspomnienie o nim było przesadnym panegirykiem, ale też nie wypada podać samych suchych faktów biograficznych. Nigdy za wiele chwil, by zastanowić się, po co i jak powinni­ śmy żyć. Dlatego decyduję się na bar­ dzo osobiste wspomnienia, by uniknąć banalnego opisu. Kieruję się sentencją Józefa Mackiewicza, iż „tylko prawda jest ciekawa”. Jestem tę szczerość winny mojemu legioniście, kochanemu Wuj­ kowi z Rydułtów. Minęło już ponad 30 lat od Jego śmierci. Nie pozostało po nim wiele pamiątek. „Walczył o Polskę i żył dla Polski/oficer II Brygady Legionów” – takie słowa zostały uwiecznione na jego nagrobku tuż przy głównym wej­ ściu na cmentarz w Rydułtowach. To właściwie wszystko, co dzisiaj można zobaczyć o nim w mieście, w którym spędził drugą połowę życia, prawie 40 lat, i był postacią symboliczną dla tego miasta. Stanisław Leszczyc-Przy­ wara niewątpliwie zasłużył na pamięć w postaci nazwy jakiejś ulicy czy na­ wet pomnika w Rydułtowach. Żył tam w czasach PRL-u, nie miał więc szans zostać honorowym obywatelem miasta, bo komunistom właściwie przeszkadzał swoim istnieniem. Nie dbał o pochwały czy zaszczyty, był wyjątkowo skrom­ nym, ale serdecznym człowiekiem. Dla wielu młodych z kilku pokoleń Pola­ ków był nauczycielem prawdziwego życia i wzorem patriotyzmu złączonego z całkowitym zawierzeniem Opatrznoś­ ci Bożej. Nie zależało mu na żadnym kombatanckim lansowaniu się. Nie chciał nawet słyszeć o awansach dla zasłużonych, pozostał do końca życia porucznikiem czasu wojny (ostatnio zwłaszcza modne jest hurtowe hono­ rowanie stopniami generalskimi czy pośmiertne upamiętnianie orderami, czego nie rozumiem).

S

tanisław Leszczyc-Przywara walczył w 4 baonie 2ppLegio­ nów pod dowództwem sławne­ go kpt. Roi (późniejszego gen. dywizji) oraz ppłk Józefa Hallera (późniejsze­ go gen. broni i naczelnego dowódcy wszystkich Wojsk Polskich). Wziął udział w pierwszej historycznej wielkiej bit­wie odradzającego się Wojska Pol­ skiego przeciwko oddziałom rosyjskim 29 października 1914 r. pod Mołotko­ wem (dzisiejsza Ukraina). Niestety była ona „bardzo krwawa i przegrana, gdzie stoczono zacięty bój z przeciwnikiem dysponującym dwukrotną przewagą w ludziach i trzykrotną w sile ognia. Niektóre kompanie straciły aż do 50% stanu bojowego”. Młody wówczas sze­ regowy Stanisław Przywara pierwszy raz otarł się o śmierć. Jego „4 batalion 2 ppLeg dotarł w walkach do centrum Mołotkowa, gdzie został zatrzymany i zmuszony do odwrotu. Oddziały 2 i 3 ppLeg, w sile ok. 6 tys. żołnierzy, bez broni maszynowej, walczyły z przewa­ żającymi siłami Rosjan – 12 batalio­ nów piechoty (ok. 15 tys. żołnierzy), wspierane przez 16 dział i 24 karabiny maszynowe. Rosjanie przedarli się na tyły legionistów, zagrażając ich okrą­ żeniem. Po wycofaniu się i przeprawie

Paweł Milla

przez Bystrzycę, legioniści zajęli po­ zycje w Pasiecznej i pod Zieloną. Po­ lacy stracili w walkach ok. 200 pole­ głych legionistów i ok. 300 rannych. 400 dostało się do niewoli. Rosjanie stracili ok. 100 zabitych, kilkuset ran­ nych i jeńców. Polacy zostali częściowo rozproszeni i ci, którzy zdołali uniknąć niewoli, wracali jeszcze przez kilka dni do swoich pododdziałów”. Tamte wy­ darzenia wywarły olbrzymi wpływ na

(francuski, niemiecki, greka, łacina, rosyjski, słowacki i węgierski), malo­ wał obrazy, kolekcjonował polonika, odręcznie pisał pięknym kaligraficz­ nym stylem, inicjował oraz organi­ zował wiele wydarzeń patriotyczno­ -religijnych. Przez większość życia był przede wszystkim wychowawcą licznej młodzieży, choć w PRL-u nie dane mu było nauczać w szkołach. W komu­ nistycznym systemie szkolnym ube­

dotychczas na żadne informacje o Wuj­ ku w IPN. Wystąpiła też niepojęta trud­ ność (od dwóch lat) w otrzymaniu choćby skanów pamiątek od o. Do­ minikanów z Krakowa. A właśnie ka­ pelan „Żołnierzy Wolności” o. Adam Studziński, przyjaciel Wujka, miał być wykonawcą jego testamentu. O. Stu­ dziński to wybitna postać o wielkich osiągnięciach dla Kościoła i Polski. Nie­ stety okazał się ignorantem odnośnie do pamiątek historycznych. Ustaliłem ze Staszkiem, że o. Studziński jednak testamentu Wujka nie wykonał – czyż­ by go nie znalazł? Mamy wątpliwoś­ ci. Dokumenty osobiste polecił spalić (w tym bezcenne listy), część rozdał historykom i Związkowi Legionistów Polskich w Krakowie (obecne Muzeum Czynu Niepodległościowego), część do dominikańskiego archiwum, reszta nie wiadomo gdzie się rozpłynęła. Po monitach i prośbach Staszka Matej­ czuka, by ojcowie odszukali pamiątki po Wujku – okazało się, że coś jest! Do dzisiaj nie wiemy co. Zresztą Domini­ kanie mają takich przypadków więcej. Dzięki naszej akcji zeszli w 2016 roku do podziemnych archiwów z jakimś hi­ storykiem i rozpoczęli porządki, a proś­ by Staszka były, jak przyznali ojcowie, siłą sprawczą odkrycia zapomnianych skarbów.

M

5.06.1979, Jasna Góra. Hołd Stanisława Leszczyc-Przywary

jego podejście do życia i wiarę. Jak pisał w 1977 roku, dziękował „za wieloletnią wyraźną opiekę Matki Najświętszej od bitwy pod Mołotkowem poczynając, aż po dzień dzisiejszy”. Przeszedł wykańczający zdrowie karpacki szlak bojowy w II Brygadzie Legionów, był też ranny, doszła choro­ ba serca. Walczył też w obronie Lwowa

cy zezwolili jedynie na lekcje rysunku w latach pięćdziesiątych. Dla mnie oraz dla Staszka Matej­ czuka był po prostu Wujkiem, choć nie łączyły nas więzy krwi, tylko przyjaźń naszych rodzin. Kilka lat temu zaczę­ liśmy na poważnie ze Staszkiem my­ śleć o upamiętnieniu Wujka, choćby w powstającym Muzeum Józefa Piłsud­

„Panie Marszałku! Melduję, że w 60 rocznicę wywalczenia wolnej i niepodległej Polski stajemy wszyscy przy Tobie. Kardynał Karol Wojtyła jest nieobecny, ale on już jest w Rzymie naszym JP II. Ty jesteś naszym JP I. A JP – to wiekopomne słowa »Jeszcze Polska«”. w 1918 roku pod dowództwem później­ szego generała Boruty-Spiechowicza, z którym się przyjaźnił do końca życia. Był „klasycznym” legionistą, czyli „człowiekiem renesansu” – z wielo­ ma talentami. Oprócz zdobytych wo­ jennych doświadczeń w obu wojnach światowych, został po I w. św. absol­ wentem filologii polskiej i historii sztu­ ki UJ. Znał biegle 7 języków obcych

skiego w Sulejówku. Jego skromność życia stwarzała problem przy pisaniu wspomnień o nim. Zrobiliśmy bilans pamiątek, jakie mamy, i szukaliśmy wspomnień u znajomych, w książkach, klasztorach czy mediach; odbyliśmy też kilka spotkań. Efekt stosunkowo skromny, nie mieliśmy szczęścia. Li­ czymy, że to nie koniec poszukiwań, że nie wszystko przepadło. Nie natrafiono

edia podały: „W czasie in­ wentaryzacji podziemi kra­ kowskiego klasztoru domi­ nikanów znaleziono bezcenny skarb: rzymskie pierścienie wykonane ze złota i drogocennych kamieni, zausz­ nice i srebrną szpilę. Prawdziwe po­ ruszenie wśród historyków wywołały jednak złote okucia, które były praw­ dopodobnie częścią berła. Specjaliś­ ci podejrzewają, że chodzi o berło Zygmunta I Starego! Wskazuje na to jednoczesna obecność herbów Polski i Litwy oraz łaciński napis »Zygmunt Pierwszy z Bożej łaski król Polski«. Nie wiadomo, w jaki sposób drogocenne przedmioty znalazły się w klasztorze, jednak podejrzewa się, że umieścił je tam zmarły w 2008 roku ks. Adam Stu­ dziński, który zajmował się skarbcem. Jak podkreśliła Karolina Nowak, hi­ storyk biorąca udział w inwentaryza­ cji klasztoru, znalezisko jest wyjątko­ we z jeszcze jednego powodu. Chodzi o fakt, że Polskie insygnia koronacyjne zostały przetopione przez Prusaków. Spośród symboli władzy zostały nam jedynie jabłko królewskie oraz Szczer­ biec (miecz koronacyjny). Wszystkie znaleziska zostaną teraz gruntownie przebadane, a następnie włączone do zbiorów muzealnych. Być może od­ krycie przyśpieszy powstanie muzeum dominikanów, o które od dawna starają się krakowscy historycy”. Wujek zmarł w 1985 roku. Jego skromne mieszkanie w Rydułtowach nad apteką, przy ul. Benedykta 2, to było prawdziwe muzeum polskiej hi­ storii – małe, ale z duszą. Miał mnó­ stwo kolekcji medali, znaczków, kar­ tek, książek, obrazów, listów i innych perełek, skarbów. Z pamiątek legio­ nowych pamiętam wiszącą przy wej­ ściu do mieszkania maskę pośmiert­ ną Marszałka Piłsudskiego (zrobiono 6 sztuk). W czasach PRL-u większość jego pamiątek podpadała „z klucza” ja­ ko niewłaściwe ideologicznie, bez szans na ekspozycję; nie było przecież muze­ um Piłsudskiego czy Armii Krajowej. Dokończenie na str. 2

Dobromil, miasteczko symboliczne Jak można twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciem­ noty, ubóstwa i brudu!? A prze­ cież Dobromil to nie wyjątek, to mias­teczko symboliczne swą wielkością i organizacją codzien­ nego życia i dla Kresów, i tamte­ go czasu. Historię dawną i now­ szą Dobromila wspominają Dariusz Brożyniak i Tadeusz Pstrąg.

4

Strategie profesjonalnego tumanienia Ludzie w swej masie zdają się nie dostrzegać i nie rozumieć, iż z te­ go, że pewne tendencje w ideo­ logiach, kulturze i wiążących się z tym zachowaniach są modne, „postępowe”, nie wynika, że są zarazem sensowne. Niewyeman­ cypowany pedagog Herbert Kopiec ubolewa nad brakiem samodzielnego myślenia.

5

Alfons Karny. Artysta i jego czasy Nie miał własnej godziwej kwa­ tery ani pieniędzy na posiłek. Często na zajęcia maszerował z pustym żołądkiem. Nie dosta­ wał, jak inni, od rodziny „na zupę i buty” i musiał pocieszać się my­ ślą, iż pozostaje mu talent i praca nad jego doskonaleniem. Zdzis­ ław Janeczek o życiu i karierze słynnego rzeźbiarza.

6–7

Nigdy źli nie utworzą niczego bez pomocy dobrych „W życiu zbiorowem głupota (a choćby tylko naiwność) jest gorsza od samego zła, nie by­ łoby bowiem zła w życiu pub­ licznem, gdyby nie znajdowa­ ło oparcia pomiędzy dobrymi, gdyby nie było przejmowa­ ne w najlepszej myśli”. Tomasz Szczerbina przypomina zapom­ niany esej Feliksa Konecznego.

9

Gułag Toszek Latem 1946 r. ziemia na zbioro­ wych mogiłach opadła, ukaza­ ły się fragmenty zwłok; przykry­ to je warstwą ziemi. W latach 60. na zbiorową mogiłę w dawnej żwirowni zaczęto wywozić śmie­ ci. Tadeusz Los­ter wzywa do upamiętnienia ofiar utworzone­ go przez NKWD w 1945 r. obo­ zu śmierci w Toszku.

10

ind. 298050

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Prokuratura Regionalna w Kato­ wicach wkroczyła do akcji i od 10 lipca 2018 r. prowadzi postę­ powanie dotyczące wyrządzenia szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z decyzją o likwida­ cji KWK „Krupiński”. OKOPZN przedstawia dalszy ciąg sprawy likwidowanej kopalni.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Obywatelski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

W

pewnej miejscowości na Śląsku mieszkała w blo­ ku ciekawa rodzinka. Blok zawierał 2 klatki schodowe, na które przypadało po 8 mieszkań, a w jed­ nym z nich przebywał „pomysłowy Dobromir” z żoną i dwójką dorasta­ jących dzieci. Czasy były ciężkie, bo zamykano pobliską kopalnię, a pan domu mógł stracić pracę i szanse na godne życie. Przez szpary w drzwiach do jego mieszkania wciskała się bieda, więc mądry gospodarz wszędzie szu­ kał oszczędności. Szukał… szukał… i myślał… aż wreszcie… Eureka! Wy­ myślił! A co? Wspaniały sposób na oszczędnoś­ci w zużyciu ciepłej wody. Poszedł do piwnicy, trochę popracował i zaadaptował, w tajemnicy przed są­ siadami, tzw. wymiennikownię ciepła na łazienkę dla swojej rodziny. Było to na początku roku i zużycie ciepłej wo­ dy w jego lokalu spadło o około 80%. Wprawdzie trzeba było się trochę po­ gimnastykować, bo nie można było ką­ pać się w mieszkaniu, a tylko w piwnicy, i to w tajemnicy przed sąsiadami, ale wszelkie trudności rekompensowała zaoszczędzona gotówka. Dobry patent na oszczędzanie, myś­ lał „pomysłowy Dobromir” i cieszył się życiem. Szczęście rodzinki trwało po­ nad 11 miesięcy, aż do chwili rocznego rozliczenia zużycia wody w bloku. Robi się to w bardzo prosty sposób. Od rocz­ nego zużycia wykazanego przez licznik główny klatki odejmuje się zużycie wy­ kazane przez 8 lokali i to, co zostaje, jest liczone jako tzw. „zużycie przez sprzą­ taczkę” i dzielone – w tym przypadku przez 8. Każda rodzina po przelicze­ niu dopłaca zwykle po ok. 20 zł na rok na mycie klatki schodowej. Jakież było zdziwienie pozostałych siedmiu rodzin, kiedy dopłata do zużycia wody okaza­ ła się kilkunastokrotnie większa niż to zazwyczaj bywało! I wtedy przejrzeli na oczy, skojarzyli schodzącą co wieczór

Gromadził te pamiątki kosztem wyrze­ czeń, ale wiedział, jak ważne one będą dla przyszłych pokoleń. Był czcicielem Maryi. Zawsze się dużo modlił i dawał świadectwo,że wia­ ra w Boga i patriotyzm nie tylko mogą, ale powinny być nierozłączne. Gdzie tylko mógł, kultywował najpiękniejsze polskie tradycje oparte na impondera­ biliach Bóg, Honor, Ojczyzna.

B

ył patriotycznie wychowanym Polakiem ze zubożałej szlach­ ty herbu Leszczyc. Jako gimna­ zjalista w zaborze austriackim, uciekł z domu do oficjalnie stworzonego i wy­ marzonego pierwszego od stu lat pols­ kiego wojska, do Legionów, by walczyć i wywalczyć wolność dla nieistnieją­ cej wówczas Polski. Męczyliśmy go, by nam opowiadał o historii Polski, o swoich przeżyciach. Był dla nas au­ torytetem, ale chyba nie do końca zda­ waliśmy sobie sprawę, jakim wielkim jednocześnie był symbolem tego, co jest istotą polskości. Młodzieńcze lata przeżyliśmy, podobnie jak on, w znie­ wolonej przez sąsiadów Polsce. Pytałem go, czy pod zaborem austriackim było podobnie, jak pod komunistycznym/ sowieckim? Jaka była wówczas polska młodzież, czym różniła się od obec­ nej? itp. Odniosłem po tych porówna­ niach wrażenie, że po 70 latach mło­ dzi Polacy są mniej honorowi i mniej wierzący Bogu, a to definiowało wg Wujka wszystko pozostałe. Pamiętam też koniec wakacji, gdy odjeżdżałem z Rydułtów do domu w Bydgoszczy. Był 31 sierpnia 1982 roku i po mszy świętej za Ojczyznę Wujek odprowa­ dził mnie na przystanek autobusowy znajdujący się wówczas na rynku, w po­ bliżu kościoła. Nagle najechały dwie ciężarówki z odkrytymi plandekami, pełne zomowców z widocznymi ka­ rabinami. Wyglądali groźnie i jakoś pysznie. Objechali demonstracyjnie rynek dwa razy i pojechali w stronę Katowic (później okazało się, że tego

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

na dół rodzinkę i postanowili rozszy­ frować tajemnice piwnicy. Wyłamali zamek w drzwiach do wymiennikowni i ujrzeli pięknie urządzoną łazienkę. To tu przelały się w ciągu roku dziesiątki metrów sześciennych ciepłej wody, za które każdy z nich miał dodatkowo za­ płacić. Wzburzeni lokatorzy poszli do mieszkania „pomysłowego Dobromira” i wytłumaczyli mu, że żaden z nich nie

zamierza zostać przysłowiowym „je­ leniem”. Siła perswazji była tak duża, że wynalazca patentu na oszczędne ży­ cie natychmiast uregulował klatkowe rachunki za wodę, choć w głębi duszy żywił do urazę do współmieszkańców za rozszyfrowanie jego wspaniałego po­ mysłu. Tak było w skali mikro.

A jak będzie w skali makro? Na stronie 2 październikowego wydania „Śląskiego Kuriera WNET” w artykule J. Markowskiego pt. Za­ miast polemiki możemy przeczytać m.in.: Przedstawiony w projekcie spo­ sób udostępnienia i eksploatacji złoża w obszarze „Orzesze” nie jest w polskim górnictwie niczym nowym. Tak powsta­ wała m.in. KWK „Szczygłowice”, udos­ tępniana z KWK „Knurów”, czy KWK „Śląsk”, udostępniana z KWK „Wujek”, i wiele innych. Takie gospodarskie podejście do wykorzystania wyrobisk istniejącej ko­ palni w celu przyśpieszenia budowy nowej, przylegającej do niej obszarem górniczym, jest jak najbardziej racjo­

nalnym rozwiązaniem, pod jednym wszakże warunkiem. Ten warunek to jeden – wspólny dla obydwu kopalń – właściciel. To, co traciły kopalnie „Wujek” i „Knurów”, drążąc chodniki w kie­ runku kopalni „Śląsk” i „Szczygłowi­ ce” (nie na rzecz udostępnienia węgla

dnia, w drugą rocznicę „Sierpnia”, od­ były się największe w stanie wojennym demonstracje w wielu miastach, w kil­ ku brutalnie spacyfikowane). Powie­ działem, że ten cyrk z pokazem siły to prawie jak gestapo, ale najgorsze, że ta wredna komuna nigdy nie odpuści, nigdy nie będzie w Polsce wolności. Wujek uśmiechnął się i z wielką pew­ nością powiedział, że to przecież jest ich koniec, czy tego nie widzę? I dodał, że niedługo to wszystko runie i będę żył w wolnej Polsce! Powiedziałem, że to niemożliwe i wątpię, że kiedykolwiek dożyję niepodległości. Na szczęście to Wujek miał prawidłowe przeczucie, ale przecież oprócz niebywałej inteligencji miał własne doświadczenia w upad­ kach imperiów: austro-węgierskiego czy hitlerowskiego.

S

podziewanego upadku sowie­ tów nie doczekał. Zarazem nie zaznał tej quasi-wolności, jaką na ćwierć wieku stała się „transforma­ cja komusza” w 1989 roku, gdyż zmarł na początku 1985 roku, mając 89 lat. Był dla nas żywym łącznikiem historii z okresem zaborów oraz okresem II RP. Nasze młodzieńcze lata przypadły na okres gierkowski, gdzie prawdziwej hi­ storii polski nie można było oficjalnie „spotkać i dotknąć”, bo komunistycz­ na cenzura PRL-u skutecznie działała. To Wujek głównie ukształtował nasz patriotyzm i imponderabilia. Drugi obieg, a w nim historia polski, dopiero raczkował. My mieliśmy to szczęście, że Wujek odnośnie do historii polski, a szczególnie w XX wieku, był po prostu niezależny od PRL-owskiego systemu, gdyż znał ją jak mało kto z autopsji.

Prof. Stanisław Leszczyc-Przywara przy swoim biurku; lata 70. XX w., Rydułto­ wy, ul. Benedykta 2

Napisał kilka broszur, które były po­ wielane na maszynie do pisania i uczest­ niczyły w takim ‘mini’ drugim obiegu. Poniżej końcowy fragment jego referatu „O odzyskaniu Niepodległości”: „Na odzyskanie Niepodległości Polski złożyły się takie czynniki, jak: • dojrzałość narodowa i wola walki zbrojnej, • opatrznościowy Wódz Narodu i czyn zbrojny, • klęska zaborców i chaos rewolu­ cyjny, połączony z demoralizacją wojska, • zdecydowana narodowa wola Nie­ podległości. Doświadczenia ostatnich czasów wykazały dobitnie, że gwarancją nie­ podległego bytu państwa mogą być tylko JEGO WŁASNE SIŁY MORAL­ NE I MATERIALNE. U fundamentów prawdziwie niepodległego państwa mu­ si leżeć ŻELAZNY KAPITAŁ KRWI.

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

Adres redakcji śląskiej E

T

A

N

I

E

C

O

D

Zbigniew Kopczyński

S

zok, bo żyjący w brukselskim akwarium od dawna utracili kon­ takt z rzeczywistością. Wyborcy dokonali pogromu partii współtworzą­ cych rządzącą na szczeblu federalnym wielką koalicję. CSU straciła dziesięć procent wyborców i możliwość samo­ dzielnego rządzenia Bawarią, do czego zdążyła się już przyzwyczaić. Ilość wy­ borców SPD spadła o połowę, wskutek czego socjaliści stanowią dopiero piątą siłę w bawarskim Landtagu po CSU,

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

Tylko naród, który sam wywalczy sobie Niepodległość i gotów jest każdego dnia walczyć o nią, który nie opiera swej eg­ zystencji na podpisach pod traktatami i na wierze w gwarancje obcych, godzien jest wolnego bytu. Genezą Państwa Pol­ skiego zatem był nie traktat wersalski, który to wskrzeszone państwo tylko za­ twierdził, lecz wola narodu i polski czyn zbrojny. Nie pomogłyby z pewnością niczyje podpisy i pieczęcie, gdyby nie »cud sierpniowy nad Wisłą« w 1920 ro­ ku i wola Opatrzności. Rydułtowy, dnia 22 V 1980 roku”. Brygadier Związku Piłsudczyków oraz kapelan kombatantów, częstochow­ ski paulin o. Eustachy Rakoczy, tak pisał o wujku przy okazji wzmianki w wy­ dawnictwie jasnogórskim: „Z prof. S. Leszczyc-Przywarą łączyła mnie wiel­ ka żołnierska przyjaźń. Na Jasnej Gó­ rze często bywał. Miał wielkie nabo­ żeństwo do Bogarodzicy. Przed Nią

Stali współpracownicy

dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Wojciech Kempa, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Tadeusz Puchałka, Stanisław Orzeł, Piotr Spyra, dr Krzysztof Tracki, Maria Wandzik

koalicja jamajska, czyli sojusz nomi­ nalnie chrześcijańskich demokratów, liberałów i Zielonych. Koalicja ta nie mogła zaistnieć, gdyż postulaty głoszone przez lide­ rów FDP i Zielonych były nie do po­ godzenia. Jednak w przeciwieństwie do swych niedoszłych koalicjantów, kan­ clerka gotowa była realizować prog­ram obu koalicjantów równocześnie, byle utrzymać się przy władzy. Wyborcy w Bawarii wystawili za to rachunek.

Ostrzeżenie dla rządzących: dopóty będą mieć zaufanie wyborców, dopóki będą oni widzieć dążenie do realizacji obietnic. Zielonych, Wolnych Wyborcach i Al­ ternatywie dla Niemiec. Wśród wielu komentarzy, jakie usłyszałem dzień po wyborach, je­ den wydał mi się wyjątkowo trafny i może również służyć do opisu sytu­ acji w Pols­ce oraz jako memento dla wszystkich polityków, szczególnie tych rządzących. Otóż największy sukces odniosły dwie partie: Zieloni i Alter­ natywa dla Niemiec. Partie różniące się we wszystkim oprócz jednego: są bardzo wyraziste i konsekwentnie dą­ żą do realizacji głoszonych przez sie­ bie programów, nie godząc się na zbyt daleko idące kompromisy. Potwierdzeniem tej tezy są powy­ borcze wypowiedzi czołowych poli­ tyków najbardziej przegranych par­ tii: demokratów, nazywających się chrześcijańskimi, i socjalistów. Zgod­ nie stwierdzili, że zaszkodziła im wielka koalicja na szczeblu federalnym, dzię­ ki której wyborcy przestali rozróżniać między nimi. Pani kanclerka wyrazi­ ła nawet żal, że nie doszła do skutku

Paweł Milla

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Z

Bawarskie wybory

„A gdzie mój legionista?”

Redaktor naczelna

A

Wyniki wyborów do parlamentu krajowego w Bawarii to wstrząs dla elit politycznych nie tylko Bawarii i Niemiec – to szok dla całej Unii.

Dokończenie ze str. 1

ŚLĄSKI KURIER WNET

G

w swoim złożu), zyskiwały pośrednio nowo budowane kopalnie, a bezpo­ średnio ich właściciel, czyli państwo polskie – budowano je szybciej i tań­ szym kosztem. To rzeczywiście było gospodarskie myślenie. Jednakże stawianie znaku równości między przypadkiem próby udostępnie­ nia kopalni w obszarze „Orzesze” (nale­ żącym do prywatnej spółki) od strony KWK „Krupiński” (należącej do JSW SA, w której Skarb Państwa ma ok. 54% udziałów) jest czystym nadużyciem, ma­ jącym na celu uśpienie opinii publicznej, ponieważ nie da się precyzyjnie określić zysków strony budującej kopalnię i strat kopalni czynnej, należącej do innego właściciela. W przeszłości zawsze tra­ ciła kopalnia czynna. A tam, gdzie traci Skarb Państwa, zawsze powinien pojawić się prokurator i ustalić, czy do tego rzeczywiście doszło, by potem wystąpić do sądu o ukaranie winnych. Żadne państwo nie chce zostać przysłowiowym „jeleniem”. I tak się stało w tym przypadku. W dniu 3 lipca 2018 roku na posiedze­ niu sejmowej Komisji Energii i Skar­ bu Państwa minister Energii Krzysztof Tchórzewski poinformował zebranych o złożeniu do prokuratury zawiadomie­ nia o możliwości popełnienia przestęp­ stwa na niekorzyść JSW SA, na nieko­ rzyść Skarbu Państwa przez podmiot zewnętrzny. Prokuratura Regionalna w Kato­ wicach wkroczyła do akcji i od 10 lip­ ca 2018 roku prowadzi wspólne pos­ tępowanie o sygn. RP I Ds. 21.2018 i RP I Ds. 8.2018, do którego dołą­ czono 26 września 2018 roku postę­ powanie w sprawie 2 Ds. 538/2017 Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu­ -Zdroju, dotyczące wyrządzenia szko­ dy majątkowej w wielkich rozmiarach w mieniu JSW SA w związku z podję­ ciem decyzji o likwidacji KWK „Kru­ piński” – tj. o czyn z art. 296 § 1 i 3kk, uchylając postanowienie prokuratora Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu­ -Zdroju z dnia 25 września 2017 roku o odmowie wszczęcia śledztwa w ww. sprawie. Pojawiło się światełko w tunelu – nadzieja, że w końcu prawda o KWK „Krupiński” wyjdzie na jaw. K

zawsze meldował się w mundurze. Był to ostatni w Rzeczypospolitej Legioni­ sta, który do końca swoich dni chodził w szarym mundurze”. I w swojej książce Jasnogórska Hetmanka w polskiej tradycji rycersko-żołnierskiej z 1998 r.: „Por. St. Leszczyc-Przywara był jedynym w kraju legionistą, który od roku 1974 na uro­ czystościach religijno-patriotycznych na Jasnej Górze występował zawsze w mun­ durze legionowym”. A to nie było proste i oczywiste – włożyć historyczny mun­ dur – przecież to był symbol zakazane­ go Piłsudskiego. Mundur został uszy­ ty w tajemnicy przez kolegę (krawca jeszcze z AK) i Wujek jako pierwszy zamanifestował w ten sposób na Jasnej Górze, jak wyglądali polscy legioniś­ ci, skazani w PRL-u na zapomnienie. Dopiero pod koniec lat 70. pojawiało się coraz więcej takich historycznych mundurów różnych polskich formacji, co nie podobało się komunistom, ale nie znaleźli sposobu na całkowite zakazanie tego zjawiska. Dzięki mundurowi i czap­ ce maciejówce porucznik Leszczyc stał się rozpoznawalny na różnych religijno­ -patriotycznych uroczystościach w Ry­ dułtowach, na Jasnej Górze, w Krakowie czy w Leśnej Podlaskiej.

B

ył też aktywnym uczestnikiem „opłatka legionowego” organi­ zowanego corocznie przez środo­ wisko ‘legusów’ – kombatantów II RP w krakowskich kościołach, głównie o. Dominikanów. Od 1970 r. spotka­ nia zaszczycał swą obecnością kardynał Karol Wojtyła. W czasach PRL-u, gdy pamięć o czynach marszałka Piłsudskiego by­ ła wymazana, cenzurowana i skazana

Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama reklama@radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet

Sp. z o.o. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

Przechodząc na polski grunt, moż­ na łatwo wytłumaczyć utrzymujące się, wysokie notowania Prawa i Sprawied­ liwości. Przy wszystkich błędach, nie­ zręcznościach i pomyłkach partia ta stara się nie odchodzić od programu reformowania państwa, jaki obiecała wyborcom. I jest to również ostrzeże­ nie dla rządzących: dopóty będą mieć zaufanie wyborców, dopóki będą oni widzieć dążenie do realizacji obietnic, a przede wszystkim, jeśli widzieć będą, że dla polityków dobro kraju ważniejsze jest od interesu osobistego i partyjnego. To ostatnie zawsze sprawia naj­ większy problem sprawującym wła­ dzę. Posiadanie władzy rodzi wiele pokus, a uleganie im to droga po rów­ ni pochyłej. Wyborcy mogą dać się omamić pięknymi słowami przed wyborami, jednak realizację tych pięknych wizji potrafią już trzeźwo ocenić, o czym świadczy przypadek nie tylko SPD i CDU/CSU, ale i wielu ugrupowań rządzących już naszym krajem. K

na zapomnienie, skromny porucznik z I wojny światowej, były profesor gim­ nazjalny w II RP był inicjatorem kom­ batanckich uroczystości na Wawelu w rocznice 11 Listopada. Za zgodą me­ tropolity krakowskiego kardynała Woj­ tyły odbywały się tam w tym dniu msze święte oraz złożenie wieńca na sarko­ fagu Marszałka Piłsudskiego. O oficjal­ nym świętowaniu rocznicy odzyskania niepodległości można było wtedy tylko pomarzyć. Symboliczny i wprost mistyczny stał się 11 listopada 1978 roku. Histo­ ryk profesor Wiesław Jan Wysocki, który znał Wujka, umieścił nieco­ dzienne wspomnienie o tym w swo­ jej książce Krypta Wawelska i Papieski Tron: „W roku 1978 – 11 listopada w wawelskich kryptach w Kaplicy Srebrnych Dzwonów u trumny Pierw­ szego Marszałka zebrali się weterani legioniści; z oczywistych względów metropolity krakowskiego nie było z nimi, wszak dopiero co został bi­ skupem Rzymu… I wtedy zebrani w krypcie doświadczyli swoistej mi­ styki dziejowej – oto przed nimi jest ten, którego inicjały tworzą inskryp­ cję JP I, a tam, na Watykanie – jest kontynuator-wizjoner o semantycznej inskrypcji JP II. Dla nich to nie było tylko romantyczne czy prometejskie uniesienie, ale realność… Czy to, co potem miało miejsce, nie potwierdza tej realności?!” I wówczas to właśnie porucznik St. Leszczyc-Przywara złożył symbo­ liczny raport swojemu Marszałkowi. Wypowiedziane słowa w swojej książce cytuje profesor Wysocki: „Panie Marszałku! Melduję, że w 60 rocznicę wywalczenia wolnej i niepodległej Polski stajemy wszyscy przy Tobie. Kardynał Karol Wojtyła jest nieobecny, ale on już jest w Rzymie naszym JP II. Ty jesteś naszym JP I. A JP – to wiekopomne słowa »Jeszcze Polska«”. K Cdn.

Nr 53 · PAŹDZIERNIK 2018

(Śląski Kurier Wnet nr 48) Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania

Warszawa 03.11.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Pomysłowy Dobromir chce wydobywać węgiel


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

N

iestety tak się nie dzieje. Mamy dramatyczny po­ dział polskiego społeczeń­ stwa na frakcję patriotyczną – zróżnicowaną, ale dla której niepod­ legły byt państwa polskiego jest sprawą nadrzędną, i frakcję wręcz antypolską – działającą nawet na arenie między­ narodowej wbrew interesom Polski. Nie bez przyczyny wielu Polaków widzi analogie z okresem przedroz­ biorowym. Zdawałoby się, że ostoją polskoś­ ci będzie jednak Królewskie Miasto Kraków, bo przecież to była siedziba królów, Wawel, piękne tradycje walki o niepodległość, pierwsze wielkie mias­ to wyzwolone od władzy zaborczej, no i także miasto, które zachowało się jak trzeba wobec instalacji systemu komu­ nistycznego w Polsce. Niestety lata komunizmu i III RP zrobiły swoje. W Krakowie mamy za­ tem obie frakcje – patriotyczną, choć rozdrobnioną, walczącą o polskość, o pamięć historyczną w przestrze­ ni publicznej – i frakcję antypolską – walczącą otwarcie, aby zamiast his­ torycznych śladów walki o niepodle­ głość, w przestrzeni publicznej rosły sobie jeno dęby. Ten podział wyraźnie się uwidocz­ nił w roku obecnym, kiedy frakcja pa­ triotyczna na okoliczność 100 rocznicy odzyskania niepodległości nasiliła sta­ rania, aby powstały pomniki, które do tej pory powstać nie mogły. Frakcja antypolska przystąpiła do ataku, stawiając diagnozę stanu cho­ robowego w Krakowie, objawiającego się „pomnikozą”, domagając się lecze­ nia tej choroby poprzez sadzenie dę­ bów zamiast pomników, bo pomniki rzekomo zmniejszają przestrzeń zajętą przez zieleń, a to nie jest korzystne dla zdrowia krakowian. Rzecz w tym, że na miejscu plano­ wanych pomników stoją już poświęco­ ne kamienie węgielne, ze złożonymi podczas uroczystości ziemiami z pól bitewnych. Na ogół ludzie mojego pokolenia wiedzą, że „na kamieniach kwiaty nie rosną”, jak śpiewali Niebiesko Czarni (i nie tylko), a co dopiero dęby, które potrzebują odpowiednio głębokiego zakorzenienia. Do tej pory pomysłodawcy sta­ wiania dębów zamiast pomników nie ujawnili jednak, czy zdołali wyhodo­ wać takie innowacyjne odmiany dębów, którymi można by obsadzić kamienie węgielne.

Pomnik Armii Krajowej pod Wawelem Agresywne ataki skierowane są na po­ mnik Armii Krajowej zaprojektowany jako „Wstęga pamięci” i usytuowany u stóp Wawelu. Historię starań o wybudowanie te­ go pomnika w liście otwartym z wrześ­ nia tego roku przedstawia Społeczny Komitetu Budowy Pomnika Armii Krajowej na Bulwarze Czerwieńskim

Łupaszki, nie zgadzam się na to, że na upamiętnienie zasługuje biskup Mały­ siak, nie zgadzam się na to, że na upa­ miętnienie zasługuje sierżant Franczak (…). W związku z powyższym składam propozycję: zamieńmy jedne postacie na

Jest porażające, że w 100-lecie odzyskania niepodległości jakby duch Hansa Franka unosił się nad niemiec­ką – w czasie okupacji – dzielnicą Krakowa, a elity krakowskie jakby tym duchem były ubez­ własnowolnione.

100 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości winna zjednoczyć Polaków wokół spraw podstawowych, najważniejszych, a taką sprawą jest niepodległe istnienie kraju zamieszkanego w większości przez Polaków.

Krakowska frakcja antypolska

więc zostały usunięte. W końcu „uber­ mensche” nie mogli się przechadzać po parku wśród jakichś „untermenschów”, których potomków pokonali we wrześ­ niu 1939. Ale pomniki w części ocala­ ły, ukryte przed barbarzyńcami przez mistrza kamieniarskiego Franciszka Łuczywę i nie bez przeszkód powróci­ ły do parku, nawet w czasach okupacji komunistycznej. Od lat niemal dwudziestu Towa­ rzystwo Parku im. dra Henryka Jorda­ na kontynuuje dzieło Jego imiennika poprzez tworzenie Galerii Wielkich Polaków XX wieku. Dzięki uporowi prezesa Towarzystwa Kazimierza Cho­ lewy powstało wiele nowych pomników wybitnych Polaków, często wyklętych w okresie komunistycznym, o których w szkołach na ogół nie uczono lub uczono na opak. Walory edukacyjne Galerii Wielkich Polaków są bezdy­ skusyjne – to prawdziwa szkoła historii pod gołym niebem, a przy tym w naj­

drugie, zamieńmy Hallera na sierżanta Franczaka, zamieńmy Dmowskiego, za­ mieńmy Łupaszkę na Dmowskiego, za­ mieńmy Małysiaka na Korfantego, wte­ dy na pewno będzie to budziło znacznie mniejsze emocje. A Anna Pojałowska – radna Dzielnicy V, ogarnięta nienawiścią do patriotycznej części parku, wypaliła: Ta część, w której stoją pomniki, jest wy­ łączona z użytkowania dla normalnych ludzi przez większą część roku, tam się cią­ gle odbywają jakieś spotkania rocznicowe, upamiętniające itd., nie mogą normalnie mieszkańcy z tego parku korzystać. W stulecie odzyskania niepod­ ległości w Królewskim Mieście Kra­ kowie, które także 100 lat temu odzy­ skało wolność, rady miejskie winny być zrewaloryzowane, aby nie przynosiły wstydu jego mieszkańcom.

A jednak zwycięstwo frakcji patriotycznej

w działaniu na 100 rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości Józef Wieczorek

Tam też złożony został akt erekcyjny pomnika podpisany przez 30 znako­ mitych osób, w tym czterech rektorów krakowskich uczelni. Ksiądz kardynał Stanisław Dziwisz poświęcił kamień węgielny. Już po dacie tej odbywały się przy nim wielokrotnie uroczystości pa­ triotyczne z udziałem wojska, harcerzy. Ludzie się gromadzili, przynosili wień­ ce, zapalali znicze. Miejsce to żyje już własną tradycją. Pan Prezydent Jacek Majchrow­ ski przekazał do budżetu Rady Mia­ sta milion sześćset tysięcy złotych na budowę pomnika AK, służby miej­ skie podległe Prezydentowi zatwier­ dziły projekt pom­nika i wyraziły zgo­ dę na jego wzniesienie. Patronat nad budową pomnika objął prezydent RP Andrzej Duda – pismo Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej BWP.0460.131.2016. Patronat hono­ rowy objął także ks. Abp Marek Jędra­ szewski – pismo ABP -041-108-2017. Ostatni kombatanci z AK wymie­ rają, a pomnik jak nie stał, tak nie stoi i nie stanie na 100-lecie odzyskania niepodległości, mimo że taką nadzieję mieli najstarsi z kombatantów. Major

Pomnik AK – makieta, Kraków, styczeń 2018 r.

w Krakowie: Starania o budowę tego pomnika podjęto w 2009 roku. Uchwałą z 26 05.2010 roku Rada Miasta zdecy­ dowała, że w Krakowie zbudowany zos­ tanie pomnik Armii Krajowej. Po szero­ kiej konsultacji uchwałą z 3.11.2010 r. przyjęła, że pomnik będzie zlokalizo­ wany pod Wawelem. W dniu Polskiego Państwa Podziemnego 27.09. 2013 roku odbyła się wspaniała uroczystość poświę­ cenia kamienia węgielnego pod pomnik. Kamień ten wykonał i osadził w gruncie Wydział Gospodarczy Wojska Polskiego na polecenie dowódcy 2 Kor­ pusu Zmechanizowanego gen. brygady Andrzeja Knapa. W uroczystości brało udział Wojsko Polskie: salwa honoro­ wa, orkiestra wojskowa, 60 sztandarów szkolnych, sztandary organizacji patrio­ tycznych, tłum Krakowian. Delegacje żołnierzy AK – także z te­ renów wschodnich – przywiozły i zło­ żyły we wnękach kamienia węgielnego ziemię z pól bitewnych Armii Krajowej.

w budynku obecnej AGH, rezydował rząd Generalnej Guberni. Hans Frank chciał rządzić Krakowem pozbawio­ nym ówczesnych elit, a także pomni­ ków elit przeszłych, świadectw polskoś­ ci. Takie pomniki raziły Hansa Franka,

Główna aleja Parku Jordana przed Świętem Niepodległości, 2015

Stanisław Szuro (98 lat) argumentował: „Nie jesteśmy gorsi od psa”, bo na tym bulwarze wiślanym stoi pomnik psa i z jego postawieniem nie było takich problemów, a postawienie pomnika walczącym o wolność jest problemem nie do przezwyciężenia. Tak się szanu­ je wolę tych, którzy nie szczędzili krwi w walkach dla odzyskania niepodleg­ łości. Na wygranie walki z krakowską frakcją antypolską kombatantom nie starcza już sił. Jak nie wyzwolimy Krakowa od anty-Polaków, pomnik AK zapewne nie powstanie.

Krzyk z Placu Inwalidów! Plac Inwalidów przez lata okupacji ko­ munistycznej nosił nazwę placu Wol­ ności, a na nim stał, jakby dla naigra­ wania się z ofiar komunizmu, Pomnik Braterstwa – aż do roku 1991. Dziś na

tym miejscu, naprzeciwko dawnej sie­ dziby UB, gdzie mordowano i męczo­ no marzących o wolnej i niepodległej Polsce, stoi kamień węgielny pomnika „Tym, którzy stawiali opór komunizmo­ wi w latach 1944–56”, którego akt erek­ cyjny złożono w 2001 r. Lata upływają, a pomnik, który miał stać – nie stoi, co jakby dokumentuje smutną rzeczywis­ tość, że tak naprawdę z tym obaleniem

i mordowanych w katowniach! Niestety miasto nie chce tam takie­ go pomnika, realizuje postulaty „akty­ wistów miejskich” czy też Rady Dziel­ nicy V (na terenie której znajduje się plac Inwalidów), aby zamiast pomni­ ków sadzić drzewa, najlepiej dęby. Co prawda żołnierze podziemia niepod­ ległościowego przysięgali na orła i na krzyż, a nie na dęby, a katolicy modlą

Plac Inwalidów, 1 marca 2016 r. Fot. J. Wieczorek (5)

komunizmu w III RP to jest jednak prze­ sada. Z komitetu założycielskiego budo­ wy pomnika żyje tylko trzech leciwych kombatantów walki z komunizmem. Miejsce to nie jest jednak zapomniane i 1 marca każdego roku w Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych od­ bywają się uroczystości organizowane przez Zrzeszenie WiN. We wrześniu 2018 r. tuż za ka­ mieniem węgielnym ustawiono wy­ stawę „Krzyk uwieczniony. Krakowia­ nie przeciw systemom totalitarnym”, przygotowaną przez Muzeum Histo­ ryczne Miasta Krakowa. Wystawa jest czasowa, więc krzyk ofiar systemów totalitarnych będzie słyszany jedynie czasowo, nie dotrze do wszystkich, nawet tych, co będą po jakimś cza­

Co prawda żołnierze podziemia niepodległościowego przysięgali na orła i na krzyż, a nie na dęby, a katolicy modlą się pod krzyżem, a nie pod dębem (bo to były zwyczaje pogańskie), ale chyba o to chodzi, aby nastąpił powrót do takich obrządków. sie przechodzić przez plac Inwalidów. Uwiecznienie tego krzyku za pomocą tej wystawy jest krokiem w dobrym kierunku, jednak niewystarczającym. Na tym placu miał bowiem stanąć pomnik, który by zapewnił na wie­ ki uwiecznienie krzyku katowanych

się pod krzyżem, a nie pod dębem (bo to były zwyczaje pogańskie), ale chy­ ba o to chodzi, aby nastąpił powrót do takich obrządków. Zdumiewające jest przy tym, że w pobliskim Parku Krakowskim, wzdłuż najruchliwszych i najbardziej hałaśliwych ulic Krakowa – Alei Trzech Wieszczów i ul. Czarno­ wiejskiej – jakoś nie zasadzono zielone­ go kordonu. Czy aby na pewno obsa­ dzanie kamieni węgielnych dębami jest najlepszym środkiem do zwiększania zadrzewionych powierzchni Krako­ wa? Nie ma nawet gwarancji, że dąb będzie długo żył (bo niby kto by miał dać takie gwarancje, tym bardziej, że dęby mają specjalne uwarunkowania i nader często usychają) i czy naprawdę taki dąb będzie uwieczniał krzyk ofiar komunizmu.

Park Jordana pod antypolskim obstrzałem Przed ponad 100 laty – jeszcze w czasach zaborów – dr Henryk Jordan, wielki polski społecznik, lekarz i patriota założył park dla krzewienia kultury fizycznej i patrio­ tyzmu, noszący obecnie jego imię. Zwy­ kle piszę – Patriotyczny Park Jordana, bo takim był i takim jest do dziś. Dr Hen­ ryk Jordan postawił w parku popiersia wielkich Polaków, aby pamięć o wielkiej historii Polski nie została zapomniana. W czasach zaborów było to możliwe. W czasach okupacji niemieckiej gubernator Hans Frank „rewitalizo­ wał” Park Jordana na potrzeby „uber­ menschów” zajmujących wówczas spory fragment obecnej V Dzielnicy Krakowa, gdzie obok parku Jordana,

Park Jordana, Galeria Wielkich Polaków XX w., 2015.

mniejszy nawet sposób pomniki nie przeszkadzają rekreacji i ćwiczeniom cielesnym. Jest też w parku pomnik słynnego niedźwiedzia Wojtka z Ar­ mii Andersa, który jest ulubieńcem najmłodszych, choć nie tylko, co razi szczególnie Zarząd Dzielnicy V. Niestety od pewnego czasu, także w roku 100-lecia odzyskania niepod­ ległości, Park Jordana znajduje się pod obstrzałem chorej z nienawiści frakcji antypolskiej, nie tylko „Gazety Wybor­ czej”. Sam projekt dokończenia Galerii poprzez postawienie w tym roku pom­ ników Ojców Niepodległości spotkał się z haniebnymi atakami. Samorządowcy z V Dzielnicy przed­ łożyli iście barbarzyński projekt „Drzewa zamiast pomników w parku Jordana”, nawiązujący jakby do idei Hansa Franka,

Mimo tych ataków, dojdzie jednak do odsłonięcia (10 listopada) 6 pomników w Galerii Wielkich Polaków XX wieku. Co więcej, aż sześciu Polaków, któ­ rych popiersia stoją lub staną w Galerii Wielkich Polaków XX wieku, zostanie uhonorowanych pośmiertnie Orderem Orła Białego 11 listopada 2018 roku za zasługi dla polskiej niepodległości. Są to: Ignacy Daszyński, Roman Dmow­ ski, Zofia Kossak-Szczucka, Andrzej Małkowski, Maria Skłodowska-Curie, Stanisław Sosabowski. W Galerii Wielkich Polaków XX wieku stoją także popiersia Władysła­ wa Andersa, Łukasza Cieplińskiego, Augusta Emila Fieldorfa, Zbigniewa Herberta, Stanisława Maczka, Leopol­ da Okulickiego, Witolda Pileckiego, Jerzego Popiełuszki – odznaczonych

Park Jordana. Pod pomnikiem kaprala „Wojtka”, wrzesień 2016

aby znienawidzone pomniki, nieraz już niszczone, profanowane, nie raziły uczuć antypatriotycznych, antypolskich – pee­ relczyków. Jest porażające, że w 100-lecie odzyskania niepodległości jakby duch Hansa Franka unosił się nad niemiecką – w czasie okupacji – dzielnicą Krakowa, a elity krakowskie jakby tym duchem były ubezwłasnowolnione. Widać przez lata tak przywykli do zniewolenia, że każ­ dy symbol niepodległościowy budzi ich sprzeciw. Każdy, kto w czasach zniewo­ lenia zachował się jak trzeba i każdy, kto nie chce ich wymazania z pamięci – trak­ towany jest jak wróg. Sprawa budowy pomników Ojców Niepodległości była przedmiotem Sesji Rady Miasta 9 maja 2018 r. (dokumen­ tacja w internecie), a dyskusja ujawniła frakcję antypolską (związaną głównie z PO i Nowoczesną). Podczas tej sesji radny Andrzej Ha­ wranek (PO) ogłosił: Nie zgadzam się na to, że zasługuje na upamiętnienie popiersie

już Orderem Orła Białego, a popier­ sia kolejnych kawalerów tego orderu – Wojciecha Korfantego i Kazimierza Sosnkowskiego zostaną odsłonięte w tym roku 10 listopada. Frakcję antypolską uwiera jed­ nak flaga polska łopocząca w Galerii Wielkich Polaków. Zezwolono na jej wywieszenie podczas Światowych Dni Młodzieży, które miały miejsce również w Parku Jordana, ale po skończeniu ŚDM flaga miała zniknąć z parku, aby nie raziła uczuć antypolskich! Po pro­ testach na razie jest zgoda, aby wisiała, ale tylko w roku 100-lecia odzyskania niepodległości. W końcu odrodzona 100 lat temu Polska miała być jedynie państwem sezonowym („saisonstaat”), więc i po 100 latach wydaje się zezwo­ lenia na wieszanie polskiej flagi, ale tylko sezonowo! Czy Kraków na 100-lecie odzyska­ nia niepodległości zostanie wreszcie wyzwolony od anty-Polaków? K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

4

W

yobraźmy sobie rwącą rzeczkę, ze swej na­ tury zwanej Wyrwą, okoloną czterema sporymi wzgórzami, wśród których rozłożyło się swymi ogrodami mias­ teczko. Lasy Pogórza Przemyskiego i pachnące ziołami jego kresowe po­ łoniny z górującym nad wszystkim kompleksem klasztornym unickiego monastyru Bazylianów, a jeszcze po­ wyżej tajemniczą ruiną zamczyska Herburtów, kasztelanów lwowskich, którym król Zygmunt August zezwolił w 1566 warzyć sól, dopełniają obrazu tej idyllicznej Małej Ojczyzny bliskich sobie ludzi. Jan Szczęsny Herburt z Felsztyna wydał w Dobromilu (1611-1616) jed­ no z pierwszych drukowanych wydań pism Wincentego Kadłubka i VI tomów kronik Jana Długosza (...) w swej, jednej z pierwszych w Polsce, drukarni. (…) Księżna Izabela z Flemingów Czartory­ ska XIX-wiecznym bestsellerem – opo­ wieścią żołnierza Kościuszki „Pielgrzym w Dobromilu” rozsławiła to miasteczko. Już w 1880 r. w tym powiatowym miasteczku II Rzeczypospolitej było 62% Niemców i Żydów, 22% Polaków i 16% Ukraińców. Znów połączy ich, cudem odrodzona, także tym niedaw­ nym nad Wisłą, Rzeczpospolita. Praco­ wici Niemcy, Polacy, Rusini, Żydzi tyl­ ko modlić się chodzą gdzie indziej, ale i tam są także blisko siebie, bo przecież kościół, cerkiew i synagoga muszą stać w tym małym miasteczku po sąsiedz­ ku. Wspólnym doniosłym wydarze­ niem jest sierpniowa pielgrzymka do pobliskiej Kalwarii Pacławskiej. Rusini zatrzymują się przy Maćkowej Cer­ kwi, rzymscy katolicy idą dalej, przez Pacławskie Pastwiska, by po długim marszu szlakiem kapliczek rozsianych wokół rzeki Wiar, do której zdążyła w międzyczasie wpaść rzeka Wyrwa, oddać hołd niesionej figurze Matki Przenajświętszej w pięknym architekto­ nicznie, turkusowym wnętrzu Bazyliki. W dniach 10–18 sierpnia każdego roku przez Dobromil przechodzili liczni pielgrzymi (…) Byli to ludzie z bardzo odległych stron, spod granicy rumuń­ skiej, biedni, którzy szli przez kilka dni boso, ubrani w koszule, spodnie oraz spódnice z lnu, a którym to mieszkań­ cy Dobromila i okolic w wiadrach lub konewkach dawali wodę do picia oraz wczesne owoce, jak jabłka i gruszki. Wspólny jest i ratusz i plac przed nim z pomnikiem wieszcza Adama i kurhan dla żołnierzy Piłsudskiego, Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”, stadion drużyny piłkarskiej klasy „A”, jakże prężny Związek Harcerstwa Pols­ kiego i Miejskie Gimnazjum. W mieście działało bardzo silne To­ warzystwo „Sokół”, które organizowało przedstawienia takie jak: „Krakowiacy i Górale”, „Kościuszko pod Racławi­ cami”, „Zemsta Cygana” oraz jasełka i akademie z okazji rocznic państwo­ wych. Z przedstawieniami tymi wyjeż­ dżano nawet do innych miejscowości. Prezesem honorowym i wielkim dzia­ łaczem był Dyrektor Miejskiego Gimna­ zjum, prof. Adam Zagajewski.

KURIER·ŚL ĄSKI

Dobromil miasteczko symboliczne

Dariusz Brożyniak Tadeusz Pstrąg Naszym bliskim – i rodakom dla pamięci...

Ratusz i pomnik Adama Mickiewicza

zrujnowanej poczekalni z kasami, z resztkami kolorowej posadzki cią­ gle jeszcze zdradza jakość ówczesne­ go życia. Połączenie kolejowe było też ważne dla soli, dla drohobyc­kiej ropy naftowej i mazutu, dla kilku młynów, szczególnie wodnych, znajdujących się na odnodze rzeki Wyrwy, tzw. „Młynówce”. Najstar­ szym z młynów był zabytkowy młyn Pana Kopca, znajdował się naprzeciw Dworu Pani Żuławskiej, przy drodze

obciążenia pozbyć!? A przecież Do­ bromil to nie wyjątek, to miasteczko symboliczne swą wielkością i organi­ zacją codziennego życia i dla Kresów, i tamtego czasu. Ciężko okaleczone so­ wiecką okupacją (z majątku Żuławskich została bezkształtna pryzma kamieni) i ukraińską niemocą (postępująca z ro­ ku na rok ruina Saliny grozi budowlaną katastrofą, a jeszcze za Sowietów było to miejsce wywczasów dla lwowskich „zawodow”), jednak przetrwało swą

W

spólny jest ryneczek róż­ norodny dobrymi skle­ pami (w znacznej części także polskimi) i charakterystycznym żydowsko-chłopskim handelkiem. Do­ bromil został przez naturę szczodrze obdarzony, jest więc o co dbać i gdzie pracować. Największym bogactwem jest miejscowa solanka ze swą kopal­ nią połączoną z miasteczkiem wioską Lacko, rozciągniętą dwoma kilometra­ mi wzdłuż drogi. I tam jest także szko­ ła powszechna, Dom Ludowy, a teren kopalni ze swymi sadami owocowymi to i solankowe uzdrowisko kąpielowe, i sobotnio-niedzielny park rekreacyjny dla pracowników. Na sobotę i niedzielę udostępniany jest także park majątku Żuławskich, którego wspomnienie to­ warzyszyło pochodzącemu stąd reży­ serowi do końca. Największe zaś imprezy odbywały się w byłym dużym gospodarstwie ziem­ skim Pani Heleny Żuławskiej, którego mury bramy wjazdowej oraz potężne drzewa lipowe pamiętały herburtow­ skie czasy. Linia kolejowa z uroczą poaustria­ cką stacyjką z wiszącymi pelargoniami to ważne transportowe połączenie ze światem, ważne dla browaru, dla tarta­ ku, małej huty, fabryczki mydła, zapa­ łek i dla ludzi. Wszak Przemyśl, Sanok i Lwów tak niedaleko, a i w końcu dzieci też trzeba kształcić. Te wszystkie ślady jeszcze do dziś są widoczne, nawet te fikuśne meta­ lowe doniczki na pelargonie, wiszą­ ce na pasażerskim peronie zamknię­ tego już dworca. Szlachetne drewno

Mogiła polskich żołnierzy w Dobromilu-Lacku

do Boniowiec. Podziemia młyna znaj­ dowały się dwa piętra do dołu, miał on bardzo grube mury kamienne, posiadał dwa koła napędowe, a w urządzeniach drewnianych nie było ani jednego gwoź­ dzia. Przetr­wał jeszcze z czasów pano­ wania rodu Herburtów. Miasto i okolice Dobromila przed wojną służyły jako miejscowość wypo­ czynkowa, szczególnie Huczko z pięk­ nymi trasami wycieczkowymi obok Klasztoru Bazylianów, górą z Zamkiem Herburtów do Tarnowy i z powrotem oraz trasa spacerów ulicą Salinarną do Żupy Solnej, Lacka i z powrotem do Do­ bromila. Przyjeżdżało również do Do­ bromila, do Żupy Solnej dużo osób na kąpiele solankowe. Wszakże miasteczko tej wielkości i z taką infrastrukturą nawet w dzisiej­ szej Austrii nie jest tak częste. Jakimże trzeba być cynikiem, by nie chcieć tego zauważać, by twierdzić, że 600 lat polskich Kresów to czas ciem­ noty, ubóstwa i brudu, i można by­ ło się wreszcie z wyroku historii tego

łacińską siłą w renesansowych i baroko­ wych śladach, tak jak i kościół w Starej Soli, zraniony artyleryjskim pociskiem tkwiącym w ścianie, ale z dumną tab­ licą przy wejściu zawieszoną, wbrew wszystkiemu, przez polskiego Świętego Papieża Jana Pawła II.

M

iasteczko symboliczne także ludźmi, którzy nim od dziec­ ka inspirowani, pozostawili po sobie trwały ślad dla Polski. Żeby wspomnieć Żuławskich – jedną z naj­ bardziej artystycznie twórczych pols­ kich rodzin; profesora Jerzego Augusta Gawendę – rektora Polskiego Uniwer­ sytetu w Londynie, Bogdańskich z naj­ większego w Polsce rodu karpackich malarzy cerkiewnych, Jana Stocka-ojca, założyciela krakowskiej AGH, Józefa Sałabuna – astronoma i pierwszego dy­ rektora Planetarium Śląskiego w Cho­ rzowie, rodzinę Hrycków – filologów, artystów i lekarzy, czy sopranistkę kolo­ raturową o międzynarodowej renomie, dr Annę Szałygę.

W niedalekim Chyrowie było przecież wspaniałe kolegium jezuickie z gimnazjum podobnym krzemieniec­ kiemu (znany w świecie i największy w Polsce Zakład Naukowo-Wychowaw­ czy Ojców Jezuitów). Było, bo znalazło się na terenie ważnej sowieckiej bazy rakietowej. Na rogu jednego ze skrzy­ deł kompleksu jakoś pozostała figur­ ka Matki Boskiej – czyżby komuś jed­ nak ręka zadrżała? Nie zadrżała 25 lat później ukraińskim robotnikom przy skuwaniu ołtarzy polskich kaplic w ba­ zylice kompleksu. Obok czekały już ko­ ryta z zaprawą do szybkiej i niechlujnej prowosławnej przeróbki. Ludzie, którzy już odeszli – ci zwy­ czajnie solidni i ci jakoś szczególnie zasłużeni dla Dobromila, jak legen­ darny proboszcz i patriota ks. Wło­ dzimierz Surmiak – leżą wspólnie na zboczu wiejskiego cmentarzyka w La­ cku. Tam, gdzie na ich mogiłach nie powstały jeszcze ukraińskie nagrobki, można zadumać się nad spisanymi po polsku sentencjami i zasługami. Jakże wymowny jest w swej sym­ bolice czarny, wysoki drewniany krzyż na mogile żołnierzy 1920 roku... Sym­ boliczny jest i mur wzniesiony z żydow­ skich macew na zupełnie nagim, wy­ koszonym pagórku, tajemniczy swym sponsorem....

zobaczyłem okropny widok. Posadzka oraz ściany parteru więzienia zbryzga­ ne były krwią, po wejściu po schodach, również zbryzganych krwią, na piętrze zobaczyliśmy zwłoki dwóch kobiet, któ­ re były na wpół rozebrane... Po zejściu z powrotem schodami na parter wyszli­ śmy tylnymi drzwiami więzienia na po­ dwórko, na którym zobaczyliśmy pod ceglanym murem (płotem) w wykopa­ nym dole zwłoki około 30 osób bezład­ nie porozrzucanych jedna na drugiej, nad którymi unosiły się tysiące much. Był to okropny widok, którego nie za­ pomnę chyba do śmierci. Następnie egzekucja przeniosła się do dobromilskiej Saliny w Lacku. Nad szybami kopalnianymi dopełnio­ no zbrodni, a ciała wpadały do solanki. Zginęło od 500 do 1000 osób, głównie Polaków i część Ukraińców. Stu Żydów, którym z kolei przybyli Niemcy kazali dokonać ekshumacji wobec sprowadzo­ nych obserwatorów, również zostało zamordowanych po wykonanej pracy w solankowych szybach. W godzinach wieczornych 27 czerwca 1941 r. wkroczył do Dobromila od strony Paportna mały oddział wojska niemieckiego. W dniu następnym przy­ bywało coraz więcej żołnierzy, a wraz z nimi i korespondenci, którzy odwie­ dzali więzienie i robili zdjęcia. Delega­ cje te odwiedzały również Żupę Solną Lacko-Dobromil... Po zorganizowaniu się tzw. tymczasowej władzy i Policji Ukraińskiej w dniu 29 czerwca 1941 r. niezidentyfikowane i nie odebrane przez rodziny zwłoki z więzienia wywiezione zostały na cmentarz w Dobromilu i po­ chowane w jednym grobie. Dobromilska Zbrodnia – dzisiaj zapomniana także przez rządzących znów wolnej Polski – pozostaje w pamięci zwykłych, pros­ tych i już starych ludzi. Temat mordu w więzieniu w Dobro­ milu, jak również temat mordu w Żupie Solnej Lacko-Dobromil po wkroczeniu wojsk radzieckich w lipcu 1944 r. został tematem tabu i nie wolno było na ten temat prowadzić jakichkolwiek rozmów. Opowiadano coraz częściej, szczególnie wśród młodego pokolenia, że mord ten dokonany został przez wojska niemiec­ kie i Gestapo.

O

ni byli jeszcze wychowani w szacunku dla swych in­ telektualnych przewodni­ ków, a to właśnie przede wszystkim przeds­tawiciele polskiej inteligencji byli więźniami stalinowskiego NKWD. Ta straszliwa i głęboka rana Dobromila połączyła w cierpieniu Polaków i Ukra­ ińców, mimo złowrogich doświadczeń symbolizowanych sotniami UPA wy­ chodzącymi w latach 1943/44 z cerkwi greckokatolickiej w Lacku. Po wycofaniu się wojsk niemiec­ kich, w dniu 26 X 1939 r. do Dobromi­

i wywiezieni do obozów w Miednoje i Charkowie i już stamtąd nie powró­ cili (...) W dniu 10 lutego 1940 r. od­ była się I-sza wywózka mieszkańców Dobromila na Sybir. O godz. 4.00 nad ranem pod domy osób wywożonych podjeżdżały furmanki z żołnierza­ mi NKWD i współpracującymi z ni­ mi policjantami ukraińskimi... Wśród wywiezionych – wymieniam te osoby, które mi były znane osobiście lub które pamiętam oraz przekazane mi przez moich Rodziców i znajomych – były między innymi: Pani Bar (żona urzęd­ nika pocztowego) z synem i córką (…), Pani Zagajewska z dwójką dzieci (...), Pani Ptaczkowa z córką i synem Józe­ fem, który po wojnie pracował w Radiu Wolna Europa (...). Wśród wywiezio­ nych na Sybir osób i rodzin nie było żadnej osoby lub rodziny narodowości żydowskiej lub ukraińskiej.

Tablica papieska

Wbrew więc temu wszystkiemu zbudowano jednak w Salinie część wspólnego memoriału, przy którym modlono się razem... do czasu Majdanu w 2013 r. Były także plany odbudowy uzdrowiska i połączenia wszystkiego w jeden kompleks pamięci.

Z

planów pozostały pomniki UON, UPA i Stepana Bandery, wymieszane ze złoconymi no­ wymi cerkwiami na każdym kroku. Cele więzienia na dobromilskim rynku w ciągu kilku lat popadły w kompletną ruinę, podwórze więzienne ze „ścianą śmierci” stało się wysypiskiem śmie­ ci, a wszystko zostało „rocznicowo” ozdobione ceglasto-czarnymi flagami. Takąż flagą „przepasano” przejmujący pomnik w Salinie. Resztki rzymskoka­ tolickiej kapliczki z pustymi ścianami i o piwnicznym wyglądzie opatrzono numerem telefonu „konserwatora”, dla delegacji z Polski przewidziano jedynie rolę obserwatorów uroczystości ukra­ ińskich, a cały teren otoczono tablica­ mi ofiar NKWD – idącymi w tysiące przedstawicieli inteligencji ukraińskiej – z całej Galicji. W tej sytuacji strona polska i IPN zostały zmuszone do re­ zygnacji z udziału w uroczystościach upamiętnienia, a miejscowy proboszcz kościoła rzymskokatolickiego na wszel­ ki wypadek jechał karawanem pod­ czas polskiego pogrzebu, by nie śpie­

D

obromil jest także symboliczny wielonarodową tragedią, bo na­ znaczony przejmującą zbrodnią NKWD. Tutaj dowieziono więźniów z Przemyśla, podczas tej samej akcji NKWD, gdy krew wylewała się z „Bry­ gidek” na ulice Lwowa. Krew po kostki zalała także cele więzienia NKWD przy dobromilskim rynku. Ofiary były za­ bijane przez funkcjonariuszki NKWD młotem do rozbijania kamieni. Część egzekucji odbyła się na więziennym pod­wórzu. Naczelnik więzienia proszą­ cy o używanie broni został zastrzelony. Nad ranem 27.06.1941 r. oko­ ło godz. 4-tej wojska rosyjskie oraz mordercy z NKWD opuścili Dobro­ mil. W godzinach porannych po całym Dobromilu i okolicy rozeszła się wia­ domość o dokonanym mordzie w wię­ zieniu. Ludzie zaczęli odwiedzać wię­ zienie, do którego drzwi, tak od strony Rynku, jak i podwórka były otwarte.... Również ja ze swoim bratem Janem oraz kolegami Karolem i Wincentym Kogutami byliśmy w więzieniu w go­ dzinach południowych. Po wejściu

Wnętrze bazyliki kolegium jezuickiego w Chyrowie

la wkroczyły wojska rosyjskie, a wraz z nimi tajna policja NKWD. Po utwo­ rzeniu władz miasta, w skład których weszli obywatele narodowości ukraiń­ skiej i żydowskiej, zaczęło się śledzenie i rozpoznawanie ludności polskiej (...) W budynku plebanii rozpoczęła dzia­ łalność tajna policja NKWD, w której pracowali miejscowi donosiciele tak na­ rodowości ukraińskiej, jak i żydowskiej. W grudniu 1939 r. część osób pocho­ dzenia polskiego, zajmujących wyższe stanowiska w administracji i urzędach, jak Pan Winnicki – notariusz, Pan Pu­ chalik – burmistrz, Pan Zagajewski – Dyrektor Miejskiego Gimnazjum, Pan Paczek oraz inni zostali aresztowani

wać wspólnie z wiernymi w ostatniej drodze swego parafianina. Dobromil stał się więc po raz ko­ lejny w swej historii symboliczny. Czy jednak przetrwa to kolejne dziejowe wyzwanie? K Dariusz Brożyniak – publicysta niezależny, działacz I Solidarności na Górnym Śląsku, inżynier automatyk, rodzinnie związany z Dobromilem i Lackiem, spokrewniony z his­ torycznym wójtem Pacławia (cała wieś prze­ szła na wiarę rzymskokatolicką). Tadeusz Pstrąg – ur. w 1932 r. w Lacku, naoczny świadek opisywanych wydarzeń, działacz (rozwiązanego w 2017 r.) Zarządu Towarzystwa Przyjaciół Dobromila i Regio­ nu z siedzibą w Przemyślu. Autor cyklu wspo­ mnień publikowanych periodycznie w „Głosie Sanu”. Główny organizator renowacji rene­ sansowego kościała parafialnego w Dobro­ milu pw. Przemienienia Pańskiego.


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

M

a wszak być miło i przy­ jemnie. I tak oto tym ra­ zem w klimacie zatros­ kania, pod pięknymi hasłami wolności i tolerancji, libera­ lizmu, pluralizmu, mającymi w sobie pobłażliwość, łagodność i szlachetność dokonuje się w Europie coś, co nie ma z tymi wartościami wiele wspólnego. Prorocy antyreligijnego hedonizmu (podobnie jak komuniści) głoszą, iż demontują fikcję, która nazywa się Bóg. Występują przeciwko przedaw­ kowaniu sacrum, które rzekomo tyra­ nizuje człowieka. Trudno się dziwić, że obrona fundamentalnych wartości niepodlegających negocjacjom zosta­ ła w wyraźny sposób porzucona na rzecz akceptacji relatywizmu moral­ nego i poznawczego. Trwa więc roz­ ciągnięta w czasie permanentna i cicha rewolucja kulturowa. Służą jej bałamut­ ne strategie i hasła wyemancypowania ludzi z tradycyjnej kultury i narzuca­ nie im postępowych standardów oraz usuwanie na margines życia poglądów zakwalifikowanych jako niepoprawne/ zacofane. Nie potrzeba jakiejś wyjątko­ wej przenikliwości, aby zauważyć, iż niezwykle pomocna w propagowaniu tej „alternatywnej, postępowej kultury okazuje się nienawiść, którą Zachód żywi do samego siebie” (Myśl Polska 2005). Obserwacje wskazują, że w ten sposób „zbliżamy się do stanu, w któ­ rym będziemy amoralni – nawet o tym nie wiedząc – i zdegradowani, bez moż­ liwości oceny stopnia naszego upad­ ku”. Specjaliści od kulturowej wojny z cywilizacją zachodnią, doradzają, że „najprostszą metodą ukrywania »cichej broni« i zdobycia kontroli nad społe­ czeństwem jest utrzymanie społecznoś­ ci w niezdyscyplinowaniu i niewiedzy co do podstawowych systemów wartoś­ ci, z jednoczesnym utrzymywaniem dezorientacji, dezorganizacji i skupie­ nia uwagi wokół spraw, które nie mają żadnego znaczenia. Odwracanie uwagi od zasadniczych spraw” (Nasz Dzien­ nik, 2006). W tak przewrotny sposób pozbawia się ludzi tego, czego napraw­ dę potrzebują. Normalna, niespatologizowana edukacja i kultura – zauważmy – jest racjonalna, skłaniając do kierowania się rozumem. Ale współczesne zło nie jest tak jednoznaczne i rozpoznawal­

intelektualiści transformacyjni, ludzie telewizji, mogą przenosić innych ludzi w medialny niebyt. Miał rację Volkoff, który pisał w swoim Montażu (Wrocław 1990), iż jedną ze zwyczajowych me­ tod tumanienia ludzi (bardziej elegan­ cko: manipulowania opinią publiczną) „jest zaproszenie do programu jednego idioty, którego zadaniem jest mówienie prawdy i dziesięciu profesorów, którzy mówią bez sensu, ale nie są kretynami. Kompromitacja prawdy jest wtenczas murowana”. Okazuje się, że ludzie w swej masie zdają się nie dostrzegać i nie rozumieć, iż z tego, że pewne tendencje w ideo­ logiach, kulturze i wiążących się z tym zachowaniach są modne, postępowe, nie wynika, że są zarazem sensowne (słuszne). Najbardziej szkodliwe mo­ ralnie jest więc powtarzanie, że przecież wszyscy tak robią, swoisty autodeter­ minizm, skłaniający do amoralnych

Czy rzeczywiście, skoro inteligentów jest mniej niż półinteligentów, to należy stawiać na tych drugich? Jakże trafnie brzmi w tym kontekście stwierdzenie św. Leona I Wielkiego: „Lud należy na­ uczać, a nie iść za nim”. Zauważmy, że wybór wartości, postawa, zachowanie bezrefleksyjnego półinteligenta, gru­

głowy, by spróbować opisać, jak odby­ wa się i na czym polega typowa strate­ gia urabiania opinii publicznej, której następstwem jest fałszywa świadomość, czyli utrata zdolności do sensownego rozumowania, w miejsce którego poja­ wia się to, co można nazwać mniema­ niem większości. Myślę, że z grubsza

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

przyjemności, legalizację miękkich nar­ kotyków itd.) i związane z tym nowe sta­ tusy takich osób, jak niezależne kobiety (radykalne feministki), lesbijki, homo­ seksualiści itd. Natomiast sfrustrowani rolnicy, śmieszni starcy, którzy potrafią mówić tylko o przeszłości, pozostają obiektem kpin i powodem zażenowa­ nia. Na ich upodobaniach, przyzwycza­ jeniach, i słabościach media codzien­ nie – swobodnie, bez jakiegokolwiek poczucia braku tolerancji – dokonują ośmieszenia i swoistej dyskryminacji. Co innego feministki czy homoseksu­ aliści, którzy nie negują postępowego, nowego świata i nowych stylów życia. Ich inność w imię równouprawnienia zasługuje na akceptację. Zapytajmy, dlaczego? Ano wypeł­ nia się w ten sposób niezbędny w każ­ dym totalitaryzmie – bo da się wykazać, iż skrajny liberalizm bywa inną (ukrytą, zamaskowaną, bez autorytarnego obli­

Nadzieje na zbudowanie raju na ziemi nie słabną. Po instytucjonalnym upadku zbrodniczego, krwawego komunizmu współcześni fachowcy od tego ponętnego przedsięwzięcia skorygowali jedynie strategię. Chyba bardziej niż bolszewicy postanowili zadbać o ocieplenie swojego wizerunku.

Strategie profesjonalnego tumanienia

zachowań. Wmawia się Polakom, że skoro nie ma jednej prawdy, to każdy ma prawo do własnej prawdy. Zatem każde zdanie (mniemanie) jest równie uprawnione, bo przecież jedynie róż­ norodność poglądów ma być prawdą. Nie może to specjalnie zaskakiwać, gdyż jak zauważył G. Berkeley: „Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć włas­ ne zdanie”. Owa rzekoma względność (relatywizm) rzeczy i zjawisk opano­ wuje codzienny język, zwłaszcza język mediów. Często słyszymy takie sformu­ łowania: „w moim rozumieniu”, „ja to tak widzę”, „według mego zdania” itp. Myślę, że wartość poznawczą takich

boskórnego prymitywa, inteligentne­ go, cynicznego karierowicza, wybór i intuicja otumanionego przez media prostaka nie jest równy wyborom ludzi, którzy postrzegają i pojmują człowie­ ka, świat i życie głębiej. Póki co rośnie

rzecz biorąc, ów proces tumanienia ludzi – niezbędny wszelako z punktu widzenia przeprowadzenia niewinnie brzmiącej tzw. zmiany społecznej – można by zrekonstruować następująco: 1. Najpierw stwierdza się, że ba­

Fetyszyzacja, swoisty kult tolerancji sprawia, że staje się ona swego rodzaju nową religią, a zacieranie różnic – dogmatem, uniemożliwiając w ten sposób poważne myślenie o autentycznych wartościach.

cza) postacią totalitaryzmu – margines tolerancji. Fetyszyzacja, swoisty kult tolerancji sprawia, że staje się ona swe­ go rodzaju nową religią, a zacieranie różnic – dogmatem, uniemożliwiając w ten sposób poważne myślenie o au­ tentycznych wartościach. 3. Pojawiają się raporty wciska­ jących kit, zazwyczaj lewackich psy­ chiatrów, które stwierdzają, że ci, któ­ rzy żyją według nowych stylów życia i nowej moralności (wprawdzie chro­ nionych religijną wręcz tolerancją), nie są w pełni akceptowani przez społe­ czeństwo i czują się dyskryminowani. Gdy już raz zostanie wypowiedziane

(a jakże!) równouprawnienia, tolerancji i wolności, czyli postępu – pełne pra­ wa społeczne tym, którzy przez swoje złe zachowanie wybrali życie poza tra­ dycyjnymi moralnymi normami. Tak oto – przykładowo – powstał francuski model tolerancji, w którym każdy ma prawo do swojej religii pod warunkiem, że zachowa ją w tajemnicy. Dokładnie odwrotnie niż z orientacją seksualną, którą należy manifestować na ulicy. To, co w życiu uchodzi za chamstwo, w kulturze popularnej jest tylko życzli­ wą anegdotą. Wedle tego postępowego (nierepresyjnego!) myślenia, wszelka moralność ma być względna, wszel­ ki grzech z góry darowany, a wszel­ ki zdrowy rozsądek wyeliminowany za pomocą bezgranicznej tolerancji. Wszak rzekomo jedynie na tej drodze możliwa jest budowa społeczeństwa nierepresyjnego (H. Kopiec, Świado­ mość społeczna w świetle strategii ura­ biania opinii publicznej, 2007). Okazuje się, że walka z dyskrymi­ nacją może przybrać różne konfigura­ cje: właściciel pewnej brytyjskiej kafejki chciał zamieścić anons, iż poszukuje kierownika o życzliwym, przyjaciel­ skim nastawieniu do ludzi. Centrum pośrednictwa pracy odmówiło. Mo­ tywacja: ogłoszenie byłoby dyskrymi­ nujące w stosunku do tych, których los nie wyposażył w wymagane cechy. Trzeba zgodzić się z nieocenionym Ja­ ckiem Kwiecińskim z „Gazety Pols­ kiej”, który komentując to wówczas, stwierdził: „Moim zdaniem, radykal­ ni wyznawcy politycznej poprawności są roznosicielami niebezpiecznej (bo zaraźliwej) choroby umysłowej”. Bez większego ryzyka popełnienia błędu da się powiedzieć, że zło w kulturze bierze swój początek w myślach, w rozumie, a ściślej w jego braku. Jak to trafnie ujął G.K. Chesterton: „Jeżeli ktoś przes­ tanie wierzyć w Boga, to nie znaczy, że w nic nie będzie wierzył, tylko że uwierzy w byle co”. Smutny fakt, że w Monachium najbardziej intratnym zajęciem jest zawód wróżki – lepiej płatny niż zawód profesora, adwoka­ ta czy lekarza – tylko potwierdza tezę G.K. Chestertona. Nasi postępowi artyści też się nie wałkonią. Weźmy takiego Maleńczuka. Dzięki „Gazecie Wyborczej” udało mu się poinformować Polskę, że „od dziec­ka

Ludzie w swej masie zdają się nie dostrzegać i nie rozumieć, iż z tego, że pewne tendencje w ideologiach, kulturze i wiążących się z tym zachowaniach są modne, postępowe, nie wynika, że są zarazem sensowne.

Powstał francuski model tolerancji, w którym każdy ma prawo do swojej religii pod warunkiem, że zachowa ją w tajemnicy. Dokładnie odwrotnie niż z orientacją seksualną, którą należy manifestować na ulicy.

ne. Ułatwia to mass mediom, będącym na usługach politycznej poprawności, wpajanie ludziom przeświadczenia, że żyjemy w świecie tolerancji, pluralizmu, otwarcia, dialogu i zrozumienia. Czy jest tak na pewno? Czy nie są to tylko puste hasła? Czy nie jest przypadkiem tak, że ci, którzy głoszą tolerancję, dia­ log, otwarcie itd., sami są nietoleran­ cyjni, zamknięci, niechętni do podję­ cia dialogu, bo głęboko przekonani, że tylko oni mają słuszność i tylko ich prawda jest w zasadzie jedyną, którą można dopuścić? Czy właśnie tego nie wyraził ongiś Aleksander Małachowski, gdy odbierał nagrodę za swój „wkład w tolerancję”, mówiąc: „Nie ma tole­ rancji dla przeciwników tolerancji?” Doświadczenia raczej wskazują, że kul­ tura tolerancji to więc w istocie kul­ tura tolerująca tylko to, co jest bliskie jej zasadom i sercu, czyli to, co teore­ tycznie i praktycznie wiąże się z rela­ tywizmem poznawczym i moralnym. Wielkiej myś­li Woltera, który mówił, że jest gotowy oddać życie za wolność wypowiadania poglądów, przeciw któ­ rym toczył walkę na śmierć i życie, wtó­ rował – ironicznie z nim kontrastując – dowcip o człowieku tolerancyjnym do tego stopnia, że rozstrzelałby wszyst­ kich ludzi nietolerancyjnych. Warto zatem stale przypominać propagatorom demokracji, wolności i tolerancji słowa Ojca Świętego Ja­ na Pawła II z jego encykliki Fides et Ratio: „Prawda i wolność albo istnie­ ją razem, albo też marnie giną”. Tzw.

chciał być symbolem seksu, ale zaw­sze go ktoś wyprzedzał”. Pod koniec wywia­ du powiało jednak optymizmem. Postę­ powy czytelnik „Wyborczej” może ode­ tchnąć z ulgą. Na pytanie dziennikarki: „Jaka według Pana będzie przyszłość Polski?”, Maleńczuk zapewnia: „Przy­ szłość Polski jest taka, że będę wcześniej czy później symbolem seksu”. Nieźle, mimo kryzysu (rozwody), będzie się też miała pols­ka rodzina. Pamiętam, że zapewniała o tym ongiś artystka Dorota Stalińska, samotnie wychowująca swo­ jego syna. Aktorka w programie telewi­ zyjnym Jak być dobrym ojcem z wielkim zaangażowaniem opowiadała o swoich sukcesach w wychowywaniu swojego syna na porządnego faceta. A więc – postępowcy! – głowa do góry! Kończąc, przypomnijmy oczywis­ tość: nie można prawem stanowionym zmieniać biegu rzeki. Prawo stanowio­ ne staje się z tego powodu groźne. Bo oto prawo to dekretuje, że coś jest tym, czym nie jest. Ustawodawca każe uznać, że jest coś, czego nie ma. Bądź odwrot­ nie. Ale się porobiło… P.S. Do czego bywają zdolni rzeko­ mo bardziej od nas postępowi i toleran­ cyjni Duńczycy? W ramach roztrop­ nego uczenia się na cudzych błędach warto, abyśmy o tym nad Wisłą wie­ dzieli. Otóż miała tam miejsce dys­ kusja nad granicami pornografii. Wy­ wołało ją zdjęcie kobiety kopulującej z osłem. Dyskusji jednak nie rozpo­ częli intelektualiści, czy moraliści, ale... obrońcy praw zwierząt (Rzeczpospolita, 12 czerwca 2002). K

Uliczne graffiti

stwierdzeń da się przyrównać do tej zawartej w deklaracji typu: „wypiłem, ale czuję się trzeźwy”. Niebezpiecz­ ne dla ładu poznawczego i moralnego jest to, że to ja i moje subiektywne wi­ dzenie, moje subiektywne rozumienie, we współczesnej mowie jawi się jako kryterium prawdy. Powiedzmy wprost: każdemu może się podobać to, co mu się podoba, ale to przecież nie znaczy, że każda myśl, wartość, zdanie, posta­ wa, zachowanie, ocena jest tyle samo warta, co inne. Czy można – przykładowo – ob­ niżać jakościowy poziom oferowanych programów telewizyjnych (vide wzna­ wiane PRL-owskie seriale, np. Staw­ ka większa niż życie, Czterej pancerni i pies, jawnie fałszujące najnowszą hi­ storię), ponieważ „ludzie tego chcą”?

Gdy już raz zostanie wypowiedziane słowo „dyskryminacja”, to jego skutek jest prawie magiczny, działa najczęściej na korzyść mniejszości, bez względu na to, jak szkodliwa byłaby dla reszty społeczeństwa ta mniejszość. nam więc po części pokolenie zbudo­ wane z telewizji promującej lumpen­ umysły, dla którego Bóg nie istnieje, bo nigdy nie widzieli Go na ekranie… Widzieli za to w teleturniejowych popi­ sach młodniejącego z każdym rokiem Krzysztofa Ibisza. W zarysowanym wyżej kontekście przyszło mi do niewyemancypowanej

dania socjologiczne przeprowadzone w różnych grupach społecznych wy­ kazują, iż nowoczesne społeczeństwo uległo głębokim przeobrażeniom. 2. Postępowe media nieustająco trąbią, że przecież tak już jest w całym cywilizowanym świecie, bo pojawiły się nowe style życia (propagujące: to­ lerancję, bycie sobą, wolną miłość, kult

słowo „dyskryminacja”, to jego skutek jest prawie magiczny, działa najczęściej na korzyść mniejszości, bez względu na to, jak szkodliwa byłaby dla reszty społeczeństwa ta mniejszość, odnoszą­ ca się – podkreślmy to – bez szacunku do ludzkiej rozumności. Nie należy do dobrego tonu przy­ pominanie, że demokracja wyrażająca się w poszanowaniu praw mniejszoś­ ci nie może przecież oznaczać braku poszanowania praw większości, której poglądom również przysługuje prawo do tolerancji i ochrony. Brak wystar­ czającego entuzjazmu dla postulatów osób o innej orientacji seksualnej zaś nie może być nazywany homofobią. 4. Skoro stwierdza się, że dys­ kryminacja narusza prawa człowie­ ka, to prawodawca przyznaje w imię


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

6

S

tykał się równocześnie z dzie­ dzictwem hetmana Grzegorza Chodkiewicza (1513–1572), prawosławnym Supraślem i Zabłudowem. Dorastał w miejs­ cu, gdzie spotykały się chrześcijań­ ski Wschód i Zachód, co stawiało go przed dylematem związanym z wybo­ rem dalszej drogi. Jego rodzinny Bia­ łystok położony był na szlakach w kie­ runku: 1. Grodna–Wilna ku Łotwie i Lit­wie 2. Grodna–Augustowa–Suwałk 3. Wołkowyska–Lidy 4. Wołkowys­ ka–Baranowicz 5. Bielska Podlaskie­ go–Hajnówki–Białowieży 6. Bielska Podlaskiego–Czeremchy–Brześcia Litewskiego 7. Bielska Podlaskiego– Czeremchy–Siedlec–Małkini–Warsza­ wy. W mieście funkcjonowało około 100 zakładów włókienniczych, któ­ rych produkcję zbywano na rynkach Rosji, Chin, Japonii i na Bałkanach. Najważniejszym w pobliżu ośrodkiem miejskim było Grodno, które w czasach I Rzeczypospolitej miało charakter sto­ łeczny, gdyż co trzeci sejm obradował na grodzieńskim zamku.

Alfons Karny w mundurze

Artysta znaczną część życia poś­ więcił uwiecznieniu w kamieniu i w brązie podobizn twórców Niepod­ ległej 1918 r. W odzyskanej ojczyźnie zdobył rozgłos. Jego nazwisko coraz częściej było zauważane przez recen­ zentów zarówno z okazji ekspozycji autorskich w warszawskim Instytucie Propagandy Sztuki i w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, jak i poka­ zów sztuki polskiej w Paryżu, Moskwie i Wenecji. Prace jego prezentowane by­ ły także w Los Angeles, Brukseli, Mona­ chium, Dreźnie, Berlinie, Budapeszcie, Bukareszcie, Sofii, Atenach, Rydze, Tal­ linie, Londynie i Nowym Jorku. Misją artystyczną A. Karnego stała się tema­ tyka narodowa jako dowód żywotnoś­ ci narodu. W pracach poświęconych bohaterom minionych czasów zawarł patriotyczne motywacje. Rzeźba staje się wyrazem dążeń do przeciwstawie­ nia problematyki narodowej, rodzimej – kosmopolitycznym gustom. W jego historycznych portretach została od­ zwierciedlona zarówno idealizowana przeszłość narodu, kultywowanie tego, co „wieczyście polskie”, jak też patrio­ tyczna dokumentacja niepodległościo­ wych zrywów: insurekcji kościuszkow­ skiej, epopei napoleońskiej i dramatu kolejnych powstań. Tak powstała ga­ leria herosów od króla Władysława Ja­ giełły po Józefa Piłsudskiego. Miał zawodową słabość do rzeźby francuskiej (Charlesa Despiau). Jego artystyczne credo, będące odpowie­ dzią na ankietę miesięcznika „Głos Plastyków” redagowanego przez Jana Cybisa, Zbigniewa Pronaszkę i Adolfa Szyszko-Bohusza, brzmiało: „W sztu­ ce nie uznaję ani walorów, ani mody nowoczesności, ani sensacji – uznaję wartości wieczne, tkwiące w istocie by­ tu duchowego. Rzeźba dla mnie ma być symbolem nieznanych, ukrytych w nas wartości psychicznych i ma być zagad­ ką samą w sobie, bez tematu. Kocham samą formę istotną jako wartość bez­ pretensjonalną, nie tendencyjną. Szu­ kam odwiecznego spokoju i odwiecznej radości estetycznej w ładnej, miękkiej linii, harmonijnej, cichej, a jednocześ­ nie tytanicznej, bez odrobiny dramatu, rozterki, bólu i niewiary. Istotą rzeźby jest życiodajne źródło spokoju, sen­ su konstrukcyjnego, melodii i potę­ gi niezmiennej wieczności. Czuję też wszelką dekoracyjność w rzeźbie, cichą, skromną, bez hałasu i pretensjonalnoś­ ci. Ubóstwiam rzeźbę egipską i w niej znajduję odpoczynek mego oka, a po­ za tym cenię rodzimą sztukę ludową”. Rzeźbił i malował po to, by dać lu­ dziom radość. Wielokrotnie podkreślał, iż jego stosunek do sztuki „nie jest re­ alistyczny, lecz całkiem metafizyczny”. Był nie tylko artystą, ale jako uro­ dzony przed wielką wojną 1914–1918 – świadkiem historii. Jego życie to epo­ ka: od wybuchu wojny rosyjsko-japoń­ skiej i tyfusu głodowego w Petersburgu 1907 r. obejmująca lata: wojny obronnej

KURIER·ŚL ĄSKI we wrześniu 1939 r. i okupacji niemiec­ kiej oraz lata terroru stalinowskiego, gomułkowskiej małej stabilizacji, gier­ kowskiej propagandy sukcesu, karna­ wału „Solidarności”, po stan wojenny 13 XII 1981 r. Żył w czasach buntu spo­ łecznego, obywatelskiego i moralnego przeciwko zniewoleniu, który w przy­ padku twórcy trudno oddzielić od jego buntu artystycznego. Jednak gdy brał dłuto do ręki, bunt artystyczny górował nad wszelkim innym. Kim był i dokąd zmierzał w swym twórczym pędzie zmarły przed trzy­ dziestu dwu laty Alfons Karny?

Dom rodzinny Przyszedł na świat pod znakiem Skor­ piona w rodzinie o rodowodzie włoś­ ciańskim, jako pierworodny syn ro­ botnika budowlanego i gospodyni domowej. Matka, kobieta drobnej po­ stury, bardzo religijna, zajmowała się głównie dziećmi. Być może to właśnie jej zawdzięczał imię, spopularyzowa­ ne w XVIII i XIX wieku przez zakon redemptorystów, którego celem by­ ła pomoc ludziom ubogim. Założył go włoski duchowny katolicki, dok­ tor Kościoła św. Alfons Maria Liguori (1696–1787). Życie przyszłego artys­ ty koresponduje w szczególny sposób z drogą życiową i talentami wybrane­ go patrona, z urodzenia arystokraty. Był on niezwykle uzdolniony w dzie­ dzinie malarstwa, architektury, litera­ tury i muzyki. Jego kolędy są do dziś popularne we Włoszech. W 1754 ro­ ku skomponował najpopularniejszą włoską kolędę Tu scendi dalle stelle (Zstąpiłeś z gwiazd dalekich), o której Giuseppe Verdi powiedział, że bez niej Święta Bożego Narodzenia nie byłyby pamiątką o Bożym Narodzeniu. Św. Al­ fons zasłynął także jako kaznodzieja. Swoją skromnością, przepięknymi ka­ zaniami i troską o ludzi biednych pory­ wał tłumy oraz przyciągał do kościoła nowych wiernych. W czasie głodu pa­ nującego we Włoszech sprzedał swoje naczynia i sprzęty, kupując za nie chleb dla biednych. Alfons Karny wychowywał się po­ czątkowo w ojcowskim domu z ogro­ dem, na przedmieściu miasta przy ulicy Poleskiej 34. O świcie budził go

Legitymacja studencka. Na fotografii A. Karny w mundurze policyjnym

turkot drewnianych kół w żelaznych obręczach. To wjeżdżały do miasta chłopskie wozy konne. Małą stabili­ zację zburzyła w 1906 r. śmierć ojca. Został sam z matką i młodszą siostrą. W zmaganiach z codziennością różny­ mi sposobami wspierał najbliższych. Doświadczył skrajnej biedy i ubóstwa, którą pogłębiła w latach 1915–1919 niemiecka okupacja. W miejsce sta­ cjonującego w Białymstoku rosyjskie­ go 64 Pułku Kazańskiego pojawiły się formacje Ober-Ostu. Matka, aby utrzymać rodzinę, wynajmowała pokoje. Alfons zaś był wysyłany do krewnych na wieś pod Sokółką. Od najwcześniejszych lat du­ żo rysował. Wzorował się na świętych obrazkach i ilustracjach przedstawia­ jących postacie historyczne. W celach komercyjnych nawet rzeźbił w drewnie, dostosowując się do potrzeb lokalnego rynku. Po latach wspominał: „W moich okolicach chłopi jak szli na jarmark, musieli mieć laski. Strugało się je z ja­ łowca, a rączkę się robiło w kształcie ręki złożonej w figę”. Początki edukacji zawdzięczał Wyższomu Naczalnomu Ucziliszczu im. A. Puszkina. Aby się utrzymać, służył u dyrektora Porfirija Nikołajewicza Czubowa. Wcześnie odumarła go także mat­ ka. W tej sytuacji to cud, że nie uległ ru­ syfikacji. Polską tożsamość zawdzięczał lekturze Pana Tadeuszu i pamięci hi­ storycznej Podlasia i Grodzieńszczyz­ ny, ziemi Elizy Orzeszkowej i Romu­ alda Traugutta. Przyszedł na świat na pograniczu o dużych tradycjach

patriotycznych. Pamiętny rok 1863 odcisnął swoje piętno na historii oko­ licy, w której dorastał. Mieszkańcy tej krainy czynnie z bronią w ręku walczyli w powstańczych partiach lub pracowali na rzecz Rządu Narodowego. W gronie tym znaleźli się, „jako rycerze wielkiej sprawy”, m.in.: Władysław Cichorski „Zameczek”, Konstanty Ramotowski

Północno-Wschodniego, gen. Józef Haller, w związku z przegrupowaniem się armii polskich do decydującej bitwy pod Warszawą, zarządził odwrót znad Bugu. Rozkaz ten dotyczył także jego podkomendnego Alfonsa Karnego. Szybkie posuwanie się nieprzyjaciela oraz przegrana bitwa na linii Narwi i Bugu zmusiła Naczelne Dowództwo

się bardzo różnie. Najczęściej przyj­ muje się, że bilans wroga to: ok. 25 tys. poległych, 66 tys. jeńców i 45 tys. in­ ternowanych w Prusach. Ponadto Ar­ mii Czerwonej odebrano ok. 230 dział, 1000 ckm-ów, i ponad 10 tys. wozów z amunicją. Po stronie polskiej było 4,5 tys. poległych, 22 tys. rannych i ok. 10 tys. zaginionych.

Alfons Karny, urodzony pod zaborem rosyjskim 10 XI 1901 r. w wielokulturowym Białymstoku, dzieciństwo i młodość spędził na Podlasiu, w cieniu pałacu (zwanego Wersalem Podlaskim) i legendy ostatniego z rodu, hetmana Jana Klemensa Branickiego (1689–1771) herbu Gryf, założyciela pierwszej w Polsce uczelni wojskowej – Wojskowej Szkoły Budownictwa i Inżynierii (1745 r.). Pracownia Artysty

Alfons Karny

Człowiek-artysta i jego czasy Zdzisław Janeczek ZDJĘCIA AUTORA WYKONANE W MUZEUM RZEŹBY ALFONSA KARNEGO W BIAŁYMSTOKU

„Wawer”, Walenty Teofil Lewandow­ ski, Roman Rogiński, Bronisław Des­ kur „Lisowczyk”, Marcin Borelowski „Lelewel”, Karol Krysiński, Aleksander Czarnecki „Bończa”, Walery Wróblew­ ski i ks. Stanisław Brzóska. Powstanie styczniowe aktywnie wspierała przede wszystkim szlachta zaściankowa – sym­ bolem jest tu rodzina Kazimierza (ojca Adolfa i Konstantego) i Tomasza (ojca Adolfa i Edmunda) Kobylińskich z Za­ lesian, która zwerbowała około 1000 powstańców i stworzyła jedną z najsil­ niejszych wówczas formacji podlaskich. Nieprzypadkowo Zbigniew Herbert podróżował po Podlasiu, nosząc się z zamiarem napisania utworu poświę­ conego jego bohaterom. Dzieciństwo Alfonsa było naj­ trudniejszym okresem w życiu. Po la­ tach wspominał: „Wychowywałem się w miejskim przytułku dla sierot, skąd oddano mnie do terminu w piekarni, potem introligatorni, a kiedy z tego nic nie wyszło, pracowałem u rolników na Grodzieńszczyźnie, zmieniając często gospodarzy i okolicę. Łazikowałem za wojskiem rosyjskim w rozmaitych for­ macjach. Chwytałem się wielu prac, kolejno od niańczenia dzieci począw­ szy, aż do pracy krwawej u rzeźnika Syty, w kuchni restauracyjnej, dalej jako woźny, kelner, administrator. Na admi­ nistracji wymówiono mi akurat, kiedy rozbrajano Niemców. Jako chwilowo bezrobotny pomagałem rozbrajać i tak mi wojaczka się spodobała, że do końca wojny biorę udział ochotniczo w wal­ kach wojny polsko-bolszewickiej i nie wiedzieć kiedy mi czas na niej zleciał, dodając do tego kontuzję”.

W służbie Niepodległej Ta zwięzła relacja A. Karnego nie od­ daje dramaturgii sytuacji, w jakiej się znalazł razem z mieszkańcami Białe­ gostoku. Niemiecką okupację zamienili na o wiele gorszą sowiecką. W nocy z 1 na 2 VIII 1920 r. padł Brześć nad Bugiem, broniony przez Grupę Poleską gen. Władysława Sikorskiego. Twierdzy nie zdążono przygotować do obrony. Upadek Brześcia pokrzyżował plany Józefa Piłsudskiego skierowania z te­ go rejonu ofensywy na północ, w celu uderzenia z flanki na maszerujące na Warszawę wojska „sowieckiego Bona­ partego” Michaiła Nikołajewicza Tu­ chaczewskiego (1893–1937). Po opusz­ czeniu przez Grupę Poleską Twierdzy Brzeskiej Polacy musieli koncentro­ wać swoją uwagę na kolejnych pró­ bach zatrzymania Frontu Zachodniego. Prawie równocześnie z opanowaniem Brześcia Armia Czerwona przystąpiła do forsowania Bugu na odcinkach od miejscowości Sarnaki przez Konstan­ tynów–Gnojno, Janów Podlaski–Pra­ tulin, Terespol–Kostomłoty po Sła­ watycze i Włodawę. W nocy z 6 na 7 VIII 1920 r. dowódca polskiego Frontu

Wojska Polskiego do przeniesienia frontu nad Wisłę oraz opracowania szczegółowego planu strategicznego kontruderzenia znad Wieprza. I taka była geneza tzw. „Cudu nad Wisłą”, skąd Polacy na polecenie Naczelnika Józefa Piłsudskiego rozpoczęli kontr­ uderzenie. 18 VIII 1920 r. 2 Armia Polska roz­ poczęła wytężony pościg w kierunku

Dyplom Akademii Sztuk Pięknych

północnym dla zajęcia Białegostoku i zaatakowania cofających się kolumn nieprzyjaciela od wschodu, jednocześ­ nie zaś zabezpieczenie się od wschodu przez obsadzenie Brześcia Litewskiego. Białystok oczekiwał wyzwolenia spod jarzma, którego wyrazem były egzeku­ cje na ludności cywilnej. 21 VIII So­ wieci rozstrzelali bez sądu kilkunastu uwięzionych obywateli. W gronie ofiar znaleźli się: ksiądz, ziemianin, polscy oficerowie, policjanci i fryzjer. Toczone na Podlasiu walki obfitowały w krwawe epizody. Jeden z uczestników zanoto­ wał: „uciekli, zostawiając armaty i obóz. Pobojowisko było straszne, bolszewicy w okropny sposób mścili się na nie­ żywych naszych żołnierzach, zdziera­ jąc z nich przyodziewek, wieszając za nogi itp. Kilku Bogu ducha winnych kmiotków »złapanych z obozem« padło obok swych furmanek”. Szczególnym okrucieństwem zasłynął Korpus Gaj­ -Chana. Jego podkomendni zabijali jeńców saperkami, rannych zakopy­ wali żywcem, poległym rozbijali kol­ bami czaszki i wypruwali wnętrzności. 22 VIII 1920 r. 1 Pułk Piechoty Legio­ nów zajął Białystok, czym skutecznie zablokował drogę na wschód przebija­ jącej się w tym kierunku nieprzyjaciel­ skiej 16 Armii. W rejonie Rzeźni Miej­ skiej pięciu legionistów napadniętych znienacka przez kozaków walczyło do upadłego, sprzedając drogo swe życie. 24 VIII zakończył się pościg Wojska Polskiego, które zatrzymało się na linii: Kuźnica Białostocka–Świsłocz–Biało­ wieża–Kamieniec Litewski–Żabinka. Straty obu walczących stron szacuje

Alfons Karny jako ochotnik wal­ czył w sierpniu 1920 r. pod sztandara­ mi gen. Józefa Hallera. Z rodzinnym miastem artysty związał się na stałe 42 Pułk Piechoty im. gen. J.H. Dąbrow­ skiego, zwany białostockim. Powstał on w grudniu 1918 r. w Santa Maria Ca­ pua Vetterae we Włoszech, jako 3 Pułk Strzelców im. ks. Józefa Poniatowskie­ go. W kilka miesięcy potem pułk zos­ tał dyslokowany do Francji i włączony w skład Armii Błękitnej generała J. Hal­ lera. W maju 1919 r. przeniesiono go do Polski. Od 27 X uczestniczył w wy­ zwalaniu ziem północnych. W dniu 29 I 1920 r. jednostka została przemia­ nowana na 42 Pułk Piechoty. W dniu 9 II 1920 r. poczet Pułku wziął udział w zaślubinach Polski z Bałtykiem. Chrzest bojowy żołnierze przeszli na Podolu, a następnie w składzie 18 Dy­ wizji Piechoty brali udział w wyprawie kijowskiej. W dniach 15–16 VIII 1920 r. Pułk uczestniczył w zaciętych walkach pod Mławą. Oczekiwane wyzwolenie Białegostoku nastąpiło 22 VIII 1920 r. Szlak bojowy zakończył się nad rzeką Słucz w rejonie Kowla. Po zakończe­ niu działań wojennych 42 PP w latach 1922–1939 stacjonował w Białymstoku. Jego poległym żołnierzom białostocza­ nie wystawili pomnik. Alfons Karny służbę zakończył w stopniu kaprala. Z tamtych dni wy­ niósł szacunek dla polskiego mundu­ ru i tradycji wojskowych, szczególną atencją obdarzając osobę Naczelnika Państwa, a później I Marszałka Józefa Piłsudskiego. Gdyż dotrzymał on da­

jego narodową świadomość i dały bodziec zachęty do rozwijania talentu plastycznego. Wzorem artystów legio­ nowych wspierał czyn zbrojny haller­ czyków, podobnie jak wcześniej czy­ nili to profesorowie Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie Leon Wyczół­ kowski i Julian Fałat, przebywający na froncie wołyńskim w charakterze ma­ larzy wojennych. Wielu z nich wykaza­ ło się niemałym talentem wojskowym i osiągnęło stopnie oficerskie. Niektó­ rzy, jak Edward Śmigły-Rydz, Henryk Minkiewicz czy Roman Kawecki, zos­ tali dowódcami pułków legionowych, a po odzyskaniu niepodległości zrobili kariery w Wojsku Polskim. A. Karny budował łuki i bramy tryumfalne, ry­ sował polskie orły, malował portrety żon swoich towarzyszy i przełożonych, wykonywał dla oficerów bilety wizy­ towe, sporządzał ozdobne dyplomy, na których widniały wspaniałe pano­ plia z motywami dekoracyjno-symbo­ licznymi w postaci broni białej, tarcz, mieczy, zbroi, hełmów, często stylizo­ wanych na spartańskie, czasami karabi­ nów i armat ułożonych w płaszczyźnie pionowej. Jak trzeba było, malował dla kolegów kobiece akty lub fantazyjne wzory roślinne na armacie. Koniec wojny oznaczał redukcję amii i powrót A. Karnego do życia „w cywilu”. Znowu imał się różnych zajęć, m.in. zarabiał na utrzymanie, sprzedając słomianki u powroźnika. Wówczas zetknął się z synem pows­ tańca 1863 r., „geniuszem fotogra­ fii” Marianem Dederką (1880–1965), gos­podarującym w majątku żony pod Białymstokiem. Dzięki protekcji tegoż ziemianina został zatrudniony w miejs­ cowym Klubie Obywatelskim, w któ­ rym po raz pierwszy zaprezentował swoje prace – głównie sceny rodzajo­ we i karykatury. Były one dowodem talentu (o wybitnym zmyśle obserwa­ cyjnym) i mistrzowskich umiejętności posługiwania się piórkiem. Odtąd na­ wet lokalna prasa zaczęła go tytułować artystą. To była ta chwila, o której gre­ cki filozof Zenon z Elei (ok. 490–430 p.n.e.) powiedział: „Czasem trafi się szansa na zmianę życia, chociaż całe życie nie daje szans na zmianę”. Dostał nową, dobrze płatną pra­ cę w policji państwowej, jako starszy przodownik. Przez dwa lata był biało­ stockim Sherlockiem Holmesem. Łowił przestępców w zakazanych spelunkach i podejrzanych hotelikach razem ze starszym przodownikiem Górniakiem i posterunkowym Czosynką. Między jedną a drugą akcją ozdabiał policyj­ ne akta, a z okazji 3 Maja malował orły i konterfekty Józefa Piłsudskiego. Ma­ terialnie chwilowo powodziło mu się nie najgorzej. Dla miejscowych gazet zaczął projektować winiety i opracowy­ wać materiał ikonograficzny. Stać już go było na lekcje rysunku i malarstwa u artysty Rafałowskiego. Jednak jego ambicje sięgały wyżej: chciał studiować pod okiem prawdziwych mistrzów aka­ demickich. Marzył o malarstwie i nie potrafił myśleć o niczym innym.

W pogoni za sztuką Porzucił więc służbę mundurową i z teką rysunków pod pachą wyjechał do War­ szawy, gdzie zamieszkał w przytułku dla nędzarzy na Annopolu. Tam, jak wspo­ minał, „o mało go wszy nie zjadły”. Jakiś czas minął, zanim dostał pracę stróża w wydawnictwie Książnica-Atlas, a póź­

Dyplom przyznany 11 XI 1935 r. w Warszawie

nego podkomendnym słowa: „Chcia­ łem, by Polska, która tak gruntownie po 1863 roku o mieczu zapomniała, widziała go błyszczącym w powietrzu w rękach swych żołnierzy”. Stąd tak­ że atencja A. Karnego dla maciejówki i szarej burki Komendanta, który gdy wyprowadzał swoich chłopców w bój, musiał zmagać się z widmem „żołnie­ rza bez Ojczyzny”. Kategorii tej żywym przykładem był A. Karny. Służba liniowa i atmosfera panu­ jąca w polskim wojsku uformowały

niej posadę gońca w redakcji tygodnika „Iskra”. Ponadto parzył herbatę i sprzą­ tał gabinety, które były miejscem jego schronienia. Nocami rysował, często przy bardzo złym świetle. Nie miał go kto napomnieć, żeby nie psuł oczu. Gdy pojawiały się jakieś dolegliwości, nie stać go było ani na wodę do obmywania ze źródełka w Lourdes, gdzie w 1858 r. ob­ jawiła się Matka Boska, ani na okulistę. Swoją pozycję i awans zawdzięczał założycielowi i naczelnemu redakto­ rowi pisma. Gdy ten odkrył zdolności


KURIER WNET

LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI rysunkowe „chłopaka z prowincji”, dał mu angaż rysownika. Z kolei profesjo­ nalną opieką otoczył A. Karnego grafik Henryk Nowodworski (1875–1930). Artysta nigdy nie zapomniał przy­ sługi, jaką mu wyświadczył redaktor Władysław Kopczewski (1888–1969). Po latach w jednym z wywiadów tak wspominał swojego dobroczyńcę: „Tam (w „Iskrach”) spotkałem wspaniałego człowieka, redaktora Kopczewskiego. Zawsze był spokojny, zawsze miał czas na pouczające rozmowy. Kiedy dowie­ dział się, że rysuję po nocach, awanso­ wał mnie z gońca na rysownika”. Odtąd A. Karny zajmował się projektowaniem okładek, winiet oraz rysowaniem ilu­ stracji. Wykonał wiele linorytów, m.in. kopii obrazów Józefa Chełmońskiego. O jego pracowitości może zaświadczyć około 200 rysunków ilustrujących dzie­ ło Kazimierza Przerwy-Tetmajera Na skalnym Podhalu. Inspirował się także wizjami i opi­ sami zawartymi w Trylogii, dając eks­ presyjne wizerunki jej bohaterów, ilustrując batalistyczne epizody. Za przykład może posłużyć portret Kmi­ cica. H. Sienkiewicz był mu szczególnie bliski gdyż pochodził z Woli Okrzej­ skiej i jego wielkie umiłowanie Pol­ ski zostało ukształtowane i zaszcze­ pione na podlaskiej ziemi. Tu też, gdy już trochę podrósł, przyszły noblista znalazł na strychu u dziadków praw­ dziwy skarb, o którym tak wspomi­ nał w jednym z wywiadów: „Co tak­ że nie pozostało bez silnego wpływu na mnie, to znaleziony gdzieś na stry­ chu kufer z książkami, pomiędzy któ­ rymi pisarze XVI i XVII w. trzymali prym. Do książek tych dorwałem się jako dziecko, tak iż mogę powiedzieć, że prawie uczyłem się czytać na Reju, Kochanowskim, Górnickim, Skardze, Birkowskim, Orzechowskim. Od tego czasu datuje się moja znajomość języka staropolskiego”. Historia ta przypomina zauroczenie A. Karnego polszczyzną Pana Tadeusza. Kiedy ujawniły się talenty A. Kar­ nego, dzięki niezwykłym umiejętnoś­ ciom rysunkowym w grudniu 1924 r. został przyjęty do pracowni grafiki na Akademię Sztuk Pięknych jako wolny słuchacz, ponieważ nie miał ukończo­ nej szkoły średniej. Wówczas przekonał się o prawdziwości sentencji: „Wytrwa­ łym śmiertelnikom bogowie spieszą ze skwapliwą pomocą”. Został jednak poddany jeszcze jednej ciężkiej próbie. Ujawniła się jego wada wzroku, która, zdawało się, że unicestwi ambitne za­ mierzenia. Rzecz jasna, A. Karny się nie poddał. Z teczką rysunków udał się na rozmowę z rektorem Miłoszem Kotarbińskim (1854–1944), znakomi­ tym artystą plastykiem zajmującym się rysunkiem i malarstwem, a będącym równocześnie śpiewakiem, krytykiem literackim, poetą i kompozytorem. Ten po wysłuchaniu racji studenta dał przy­ zwolenie. I tak A. Karny trafił do pra­ cowni znanego rzeźbiarza Tadeusza Breyera (1874–1952), absolwenta Szko­ ły Sztuk Pięknych w Krakowie (w pra­ cowni Alfreda Dauna) i Akademii we Florencji (Accademia di Belle Arti di Firenze), która przyciągała studentów z całego świata. Breyer należał do gru­ py „Rytm” i zasiadał w wielu gremiach oceniających prace konkursowe, m.in. jako juror w konkursie na Pomnik Mar­ szałka Józefa Piłsudskiego i Powstańca Śląskiego. W jego dorobku artystycz­ nym ważnymi dziełami były: Pomnik gen. Józefa Sowińskiego w Warszawie, Chrystus, Głowa św. Jana, Posąg Józefa Piłsudskiego, W otchłani, Męki szatana. Jak widać, pod okiem takiego mistrza były to studia wszechstronne; wypo­ sażenie, przynajmniej jak na pierwsze lata, zupełnie wystarczające. W czasie studiów A. Karnego sto­ łeczna uczelnia, obok Akademii w Kra­ kowie, pozostawała jednym z dwóch głównych ośrodków kształcenia w za­ kresie rzeźby w Polsce. W pracowni mistrza kształciły się, obok „przyby­ sza z prowincji”, takie znakomitości jak: Franciszek Strynkiewicz (1893– 1996), Stanisław Horno-Popławski (1902–1997), Marian Wnuk (1906– 1967), Bohdan Pniewski (1897–1965), Magdalena Gross (1891–1948), Józef Gosławski (1908–1963), Bazyli Wojto­ wicz (1899–1985) i Ludwika Nitscho­ wa (1889–1989), która z grupą ucz­ niów Breyera założyła spółdzielnię „Forma”, realizującą zamówienia na nagrobki, rzeźby kościelne i detale architektoniczne. Alfons Karny w stolicy zetknął się także z nurtem ludowym, istniejącym i władającym pokaźną częścią ówczes­ nej sztuki, architektury, literatury i tea­ tru, od czasów zgoła jeszcze cechowych zapomnianej twórczości malarzy, sny­ cerzy i budowniczych wiejskich, która

opanowała wyobraźnię niektórych pol­ skich twórców, a nawet zaistniała jako ważne źródło twórczości prawdziwie nowoczesnej. W duchu stylu narodo­ wego tworzyła m.in. grupa Rytm. Nurt ten młodemu twórcy rodem z Podlasia był bliski sercu. Tworzył grafiki w „poe­ tyce” szkoły Władysława Skoczylasa. Sukcesy odnosiła wówczas także Zofia Stryjeńska, okrzyknięta „księż­ niczką malarstwa polskiego”. Zachwyt, nie tylko Karnego, w 1925 r. wzbudzi­ ło jej panneau do pawilonu polskiego na Międzynarodową Wystawę Sztuk Dekoracyjnych i Przemysłu Współ­ czesnego w Paryżu. A. Karny w „Wia­ domościach Literackich” w wywiadzie pt. Zofia Stryjeńska w Warszawie mógł przeczytać: „Urocza i pełna dowcipu ar­ tystka operuje słowami prawie równie świetnie jak pędzlem. O współczesnym malarstwie francuskim wyraża się z ca­ łym uznaniem, na pierwszym miejscu stawiając Picassa i Deraina”. W Paryżu nagrodzono wszystko, co nosiło syg­ naturę „Stryjeńska”; panneux, ilustra­ cje, zabawki, gobelin, plakaty. Artystka zdobyła cztery grands prix, wyróżnie­ nie specjalne i Legię Honorową. Swój wkład w Międzynarodową Wystawę

Piłsudski (linoryt)

jakąś babinę. No więc dorobiłem sobie mały wytryszek i wypychałem kieszenie tym grochem. Gryzłem go na surowo i popijałem wodą. Bardzo mi ta kuracja służyła, czułem się świetnie. W ogóle ta cała bieda spływała po mnie jak po kaczce. Byłem wesoły, wysportowany i cierpiałem na nadmiar potencji twór­ czej. Czas przeznaczony na pracownię nie wystarczał mi. Chciałem rzeźbić nie tylko zadany temat i pod kierunkiem profesora. No i dorobiłem sobie drugi

zamykając nieraz na kilka dni w pra­ cowni. Wówczas młodzieniec wymykał się potajemnie oknem. Mimo przeciwności losu wciąż dos­konalił swój warsztat. Pracował w granicie, marmurze, glinie i drew­ nie. Jego życie było znaczone kamie­ niem i cierpieniem. W 1928 r. otrzymał wyróżnienie w Salonie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych za portret marszałka J. Piłsudskiego w brązie. W 1929 r. zdobył kolejne nagrody, m.in. za Głowę Stanisława Noakow­ skiego (1867–1928), wybitnego pol­ skiego malarza, rysownika i architekta. Pod koniec 1929 r. otrzymał z Fun­ duszu Kultury Narodowej półroczne stypendium do Francji. Tak oto opisał swoją artystyczną eskapadę: „W marcu 1930 r. wyjechałem. Nawiasem mówiąc, znałem zaledwie kilka słów francuskich. Wyjeżdżałem bez walizki, bez płaszcza i bez kapelusza, natomiast z 3-litrową butelką mleka. Wystarczyło mi na całą drogę, choć w Belgii piłem już zsiad­ łe. Czułem się jednak bogaty – miałem stypendium. A we Francji otrzymałem od ówczesnego ministra kultury i sztuki bezpłatny bilet na wszystkie państwowe środki lokomocji, nie wyłączając statków Popiersia Polaków. Muzeum A. Karnego

miał także uczeń T. Breyera. Wystawio­ no tam jego studium aktu kobiecego, za które otrzymał pierwszą nagrodę. Blask sławy jeszcze nie opromie­ nił A. Karnego w takim stopniu jak Z. Stryjeńską, ale i dla niego ten rok okazał się szczęśliwy. 12 I 1925 r. został wpisany do Albumu Studentów Szkoły Sztuk Pięknych i otrzymał legitymację z numerem 559, jako student zwyczaj­ ny, z wklejoną fotografią w mundurze policyjnym. Niestety nadal żył w bie­ dzie, z trudem zdobywając uznanie. Świat A. Karnego dobrze opisał wiersz francuskiego poety Arthura Rimbauda:

wytrych do klatki schodowej i trzeci do pracowni. Pogryzając groch, pracowa­ łem całymi nocami i byłem szczęśliwy”. Jego prace nosiły ślady zauroczenia sty­ listyką art deco. Nie lepiej od warunków żywienio­ wych prezentowały się warunki kwate­ runkowe. Pomieszkiwał w tzw. Kosza­ rach Blocha przy ulicy 3 Maja, dawnym zespole budynków wzniesionych przez bankiera i przedsiębiorcę Piotra Stein­ kellera (1799–1854), w których funk­ cjonował Młyn Parowy. Obiekt ten po pożarze w 1868 r. bankier i „król kolei żelaznych” Gotlieb Bloch (1836–1902)

żeglugi przybrzeżnej. Zjeździłem więc Francję wszerz i wzdłuż”. Zwiedzał mu­ zea i galerie. Był też sprawcą drobnego incydentu. „W Wersalu widzę, że mój ulubiony książę [Józef –Z.J.] Poniatowski upchnięty gdzieś w kącie przy drzwiach. Z moim przyjacielem Miszką Paszynem zaczęliśmy przesuwać go bliżej Napo­

Włóczyłem się – z rękoma w podartych kieszeniach, W bluzie, co już nieziemską prawie była bluzą, Szedłem pod niebiosami, wierny ci, o Muzo! Oh! La la! Co za miłość widziałem w marzeniach! Szeroką dziurę miały me jedyne portki, W drodze, pędrak-marzyciel, układałem wiersze, Na wielkiej Niedźwiedzicy miałem swą oberżę, A od mych gwiazd na niebie płynął szelest słodki. Słuchałem gwiazd w te dobre wieczory wrześniowe, Siedząc na skraju drogi, i czułem, że głowę, Jak mocne wino, rosa kroplista mi zrasza. Lub gdy w krąg fantastycznych cieni rosły tłumy, Jak gdybym lirę trącał, wyciągałem gumy, Stopę mając przy sercu, z zdartego kamasza.

Sytuacja Karnego odbiegała od dość powszechnej normy studenckiej. Nie miał własnej godziwej kwatery ani pieniędzy na posiłek. Często na zajęcia maszerował z pustym żołądkiem. Nie dostawał, jak inni, od rodziny „na zupę i buty” i musiał pocieszać się myślą, iż pozostaje mu jedynie talent i praca nad jego doskonaleniem. W sytuacjach bez­ nadziejnych korzystał z prostego narzę­ dzia ślusarskiego, jakim były wytrychy. Służyły mu one do otwierania drzwi i zamków, do których nie miał kluczy. Wspominał: „Włamywałem się do piw­ nic z książkami w »Iskrach«, a i w Aka­ demii okazały się one niezbędne do ży­ cia. Przede wszystkim w dalszym ciągu stale byłem głodny. Bo wprawdzie trochę zarabiałem, ale na utrzymaniu miałem siostrę w Białymstoku, więc ciągle cier­ piałem na niedobór gotówki. A w szkole była taka komórka, w której trzymało się groch przeznaczony do naszej sto­ łówki, nieudolnie prowadzonej przez

przebudował na rosyjskie koszary. Przed 1935 r. budynek został rozebra­ ny, gdyż był już tylko ruiną bez okien. Trudno więc dziwić się, iż Karny tak chętnie noce spędzał w pracowni. Pew­ nego razu kąpiącego się w wannie do moczenia szmat przyłapał dyrektor szkoły Józef Czajkowski (1872–1947). W tej sytuacji T. Breyer zaprotego­ wał A. Karnego innemu rzeźbiarzowi, Stanisławowi Ostrowskiemu (1879– 1947), autorowi szeregu medalionów polskich poetów, rzeźb portretowych Słowackiego, Norwida, Micińskiego, Kasprowicza, a także Chopina i Piłsud­ skiego oraz Grobu Nieznanego Żołnierza w Warszawie i konnego Pomnika króla Jagiełły. Odtąd za pomoc w pracowni miał dach nad głową i swoje miejsce do pracy. Jako formierz pomagał swojemu dobroczyńcy przy realizacji Grobu Nie­ znanego Żołnierza. Ten zaś, poznawszy się na umiejętnościach Karnego, sta­ rał się maksymalnie go wykorzystać,

Akt . Brąz

leona. Awantura była, ale nic nam nie zrobili”. Przy okazji zwiedził też Belgię i Niemcy. Po powrocie do kraju urządził pierwszą w życiu swoją pracownię na strychu przy ulicy Wspólnej 67 w War­ szawie. Pochłonęła go całkowicie praca. Żył z nagród i wykonanych rzeźb, ale wszystkie środki przeznaczał na rozwój talentu i kosztowne materiały. Do przy­ jaciół mawiał, „że nie stać go na żonę”. Z okazji 10 rocznicy „Cudu nad Wisłą” wziął udział w wystawie Rok 1920 or­ ganizowanej w Zachęcie. Był nie tylko artystą, ale i weteranem tej wojny. Na Salonie w Zachęcie przyznano A. Karnemu brązowy medal za Tors – akt kobiecy. Dużym uznaniem krytyki cieszyła się jego rzeźba Skakanka. W ro­ ku akademickim 1933/1934 został pro­ fesorem formy i perspektywy w Szkole Sztuk Pięknych im. Wojciecha Ger­ sona, a jego prace były prezentowane

na wystawach w ZSRR, Łotwie i we Włoszech. Ukazało się wiele pochleb­ nych recenzji. W 1934 r. artysta otrzy­ mał Złoty Medal i Order Leopolda na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Brukseli, w 1937 – Złoty Medal na wystawie Sztuka i Technika w Paryżu. W 1935 r. A. Karny został laureatem nagrody artystycznej miasta Warszawy. Był najmłodszy spośród nagrodzonych. Jego twórczością zainteresował się pre­ zydent Stefan Starzyński, fundując ar­ tyście skrzynię na glinę z ocynkowanej blachy, a Ministerstwo Wyznań Religij­ nych i Oświecenia Publicznego nadało mu maturę. W radosnym uniesieniu tak skomentował to wydarzenie: „Oh […] żeby to matka moja, którą pamiętam, teraz żyła, wzięlibyśmy oboje po kilka kropel waleriany na nasze rozbrykane w szczęściu serca”. Na zorganizowanej przez Muzeum Wojska Polskiego wystawie Józef Pił­ sudski w rzeźbie Karny wystawił dwie prace: płaskorzeźbę i głowę zmarłego marszałka. W tym czasie dobrej passy „syn Podlasia” zawarł liczne przyjaźnie i znajomości z ludźmi kręgu sztuki, m.in. z rozstrzelanym później przez Niemców Janem Zygmuntem Gotar­ dem (1898–1943), związanym z Brac­ twem św. Łukasza, oraz Tadeuszem Pruszkowskim (1888–1942), byłym legionistą, ułanem rotmistrza Włady­ sława Beliny-Prażmowskiego i auto­ rem całej plejady portretów dowódców i żołnierzy. Gotard nawet namalował na desce naturalnej wielkości portret rzeź­ biarza. Poznał także poetów Leopolda Staffa i Władysława Broniewskiego, by­ łego oficera Legionów Piłsudskiego. Na kolejnej Wystawie Światowej w Paryżu, zorganizowanej pod hasłem: Sztuka i Technika w Życiu Współczes­ nym, zdobył złoty medal za wizeru­ nek Chopina. Jeszcze przed wybuchem wojny sporządził gipsowy portret gen. Kazimierza Sosnkowskiego, ponadto powstał granitowy Ignacy Paderewski i kilka innych rzeźb. Ostatnie lato przed wybuchem woj­ ny spędził na Polesiu. Po 17 IX 1939 r. znalazł się na terenie okupowanym przez ZSRR. Schronienia szukał w ro­ dzinnym Białymstoku. Tutaj otrzymał od władz sowieckich zamówienie na rzeźbę Stalina. W tej sytuacji postano­ wił przedrzeć się w towarzystwie synów karczmarza, poety i śpiewaka do War­ szawy zajętej przez Niemców, gdzie od razu padł ofiarą ulicznej łapanki. Za­ wieziony do Zachęty, został przez ofi­ cera Wehrmachtu zwolniony, a nawet otrzymał pozwolenie na wywiezienie swoich trzynastu brązów. Podczas okupacji znaczna część dotychczasowego dorobku Alfonsa Karnego uległa zniszczeniu na skutek oblężenia miasta w 1939 r. i powsta­ nia warszawskiego w 1944 r. Pomimo niesprzyjających okoliczności artysta tworzył wciąż nowe dzieła (Kaden-Ban­ drowski, Sieroszewski), angażując się równocześnie w podziemne nauczanie. Jednym z miejsc, w których prowadzo­ no zajęcia podziemnego uniwersyte­ tu, była jego pracownia przy Wspól­ nej. Odbyło się tam ok. 300 spotkań z udziałem kilkudziesięciu osób. Bywali na nich m.in. L. Staff, A. Nowaczyń­ ski, J. Kaden-Bandrowski i L. Solski. Ubezpieczał ich dozorca upamiętnio­ ny w rzeźbie Cieć Józef. Prace artysty powstałe w latach wojny eksponowane były na Salonie Wiosennym w Muzeum Narodowym w Warszawie w 1946 r. Należały do nich m.in.: Solski (1941), Arpad Chowańczak (1942) i Paderew­ ski (1944). W 1949 r. A. Karny otrzy­ mał pracownię przy ulicy Wiejskiej 45 w Warszawie. Do tego czasu znów tra­ piła go bezdomność. Z zajętej piwnicy na polecenie władz eksmitowali go nie­ mieccy jeńcy. „Stylistyka rzeźb artysty, wierna tradycji klasycznej, sprawiła, że w czasie realizmu socjalistycznego stał się twórcą wysoko ocenianym przez ad­ ministratorów kultury”. Akceptacja nie była wzajemna. Udało mu wymówić się

fortelem z realizacji projektu pomni­ ka Stalina. Byłby to gigantyczny biust w proporcji do skali Pałacu Kultury. W tym czasie pracował m.in. nad po­ piersiem Mickiewicza, stworzył trzy głowy: A. Gierymski, J. Słowacki i Au­ toportret, a potem następne dzieła: Van Gogh, Basia, Hemingway i Kopernik. Należy podkreślić, że nie rzeźbił na zamówienie.

Projekt okładki "Iskry", ilustrowane­ go tygodnika dla młodzieży. 1925

Zakończenie W 1993 r. w Białymstoku powstało w wyremontowanej, drewnianej wilii carskiego gen. Mikołaja Fiodorowicza von Driesena Muzeum Rzeźby Alfon­ sa Karnego. Swoje uznanie wyraziło również Society Of Portrait Sculptors, przyznając artyście międzynarodową nagrodę The Jean Masson Davidson Medal. „Muzeum gromadzi dzieła rzeź­ biarza i dokumentuje artystyczną dzia­ łalność Artysty, organizuje ekspozycje

Alfons Karny zmarł 14 VIII 1989 r.

sztuki współczesnej w zakresie malar­ stwa, rzeźby, grafiki, fotografii oraz pro­ wadzi działalność edukacyjną ze szcze­ gólnym uwzględnieniem potrzeb osób z dysfunkcją wzroku i słuchu oraz z nie­ pełnosprawnością intelektualną”. Od­ bywają się lekcje muzealne i warsztaty dla dzieci i młodzieży. Zachwyt budzą ekspozycje stałe: Portrety wielkich Po­ laków, Pracownia rzeźbiarza, Historia życia twórczego, Sztuka dawna i współ­ czesna z kolekcji artysty. Jedno z po­ mieszczeń prezentuje kolekcjonerskie i bibliofilskie pasje Karnego. Można podziwiać wśród spuścizny artysty nie tylko podobizny Wielkich Polaków, ale także figurki eskimoskie i afrykańskie. Niestety w przeciwieństwie do pras­ kiego muzeum biograficznego Alfonsa Muchy, tutaj nie można nabyć żadnej biografii, albumu, pocztówek, plakatów, kalendarzy czy dokumentalnego filmu biograficznego o A. Karnym. Muzeum nie może doprosić się na ten cel środ­ ków finansowych. Może 100 rocznica odzyskania niepodległości byłaby do­ brą okazją do naprawienia tego błędu przez decydentów nie żałujących pie­ niędzy na dzieła o „Przemyśle mowy nienawiści w Polsce”. Przecież Alfons Karny w jednej osobie był w 1920 r. obrońcą Niepodległej i przez całe życie sławiącym jej imię! K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

8

Z

rud takich wytapiano żelazo na przyszłych ziemiach pol­ skich już w głębokiej staro­ żytności. Od I w. p.n.e do IV w. n.e. w świętokrzyskim okręgu hut­ niczym kultury przeworskiej (wiąza­ nej przy pomocy genetyki historycznej z haplogrupą R1a1 prasłowiańskich Wendów, wbrew germanizatorskim koncepcjom niektórych archeologów ze szkoły tzw. neokossinizmu prof. Kazimierza Godłowskiego) wypro­ dukowano minimum 8 tys. ton żela­ za, a w okręgu mazowieckim, w rejo­ nie Milanówka i Piaseczna, działało 120–150 tys. dymarek. Rudy darniowe różnią się od wszystkich znanych kopalin: to ska­ ły osadowe, w której skład wchodzą kwarc, goethyt, syderyt, lepidokryt, skalenie, a także uwodnione tlenki i wodorotlenki żelaza, tlenki manga­ nu, materiały węglanowe i fosforano­ we. Na porowatą strukturę rudy składa się również substancja organiczna ze skamieniałych szczątków roślinnych, częściowo przechodząca w żelaziste węglany. Występują na terenie Polski właściwie wszędzie, a ich zasoby oce­ nia się ciągle na 535 tys. t, mimo ty­ sięcy lat eksploatacji. Pierwsze złoża tych rud powstały na ziemiach polskich w okresach ocieplenia między kolejny­ mi zlodowaceniami. Charakterystyczny jest łatwy do nich dostęp: wystarczy na podmokłej łące zdjąć wierzchnią warstwę gleby, by z dużym prawdo­ podobieństwem napotkać na głęboko­ ści 20–30 cm czerwonobrunatną rudę żelaza. Grubość złoża jest niewielka: od kilku centymetrów do 1 m. Ruda zazwyczaj ma pylistą lub gruzełkowa­ tą konsystencję, czasem tworzy pły­ ty o powierzchni do kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Jeśli znajdzie się takie rudy pod darnią łąki, istnieje znaczne prawdopodobieństwo, że zale­ ga w zakolach rzek, gdzie nurt wyraź­ nie zwalnia, lub wgłębieniach zboczy dolin, którymi rzeki płyną. Czerwono­ brunatne zabarwienie gleby, kretowisk lub wody w zastoiskach jest sygnałem jej obecności. Najciekawszym walorem złóż rud darniowych jest możliwość ich „uprawy”: trzeba tylko dokładnie „posprzątać” tereny po ich wydobyciu, wyeksploatowane złoża przykryć dar­ nią, przywrócić przepływ wód i odcze­ kać, aż zregeneruje się flora bakteryjna gleby. Następnie trzeba odczekać kilka lat i… znów można je wykorzystywać: w ten sposób złoża rudy darniowej się odnawiają. Takie stale odradzające się „zielone kopalnie” przez ponad 1500 lat mieszkańcy przyszłych ziem polskich uprawiali, trochę podobnie, jak my współcześnie… przydomowe trawni­ ki. Przekazywali sobie też wiedzę o ich wykorzystaniu i doskonalili sposoby wytopu z nich żelaza...

D

obiegał końca rok 1944. Czas niemieckiego panowania na Ziemi Zawierciańskiej miał się wyraźnie ku koń­ cowi. Zygmunt Walter-Janke w książ­ ce Śląsk jako teren partyzancki Armii Krajowej pisze: W dniu 1 grudnia kompania ude­ rzyła na magazyny żywnościowe armii niemieckiej w miejscowości Sygontka w pow. częstochowskim. Mieściły się one w fabryce syropu. Po rozbrojeniu straży zabrano 50 parokonnych wozów psze­ nicy, 20 worków kartoflanej mąki, 1000 worków mąki pszennej oraz 15 beczek syropu. Prawie wszystkie te zapasy roz­ dano miejscowej ludności. Następną wyprawę urządził „Twar­ dy” na magazyn spirytusu. Mieścił się on w gorzelni Podlesie koło Koniecpola. W dniu 4 grudnia rozbroił tam straż i wypuścił ze zbiorników 30 000 litrów spirytusu. W dniu 9 grudnia kompania sto­ czyła walkę z oddziałem własowców we wsi Gorzkowskie Góry koło Złotego Potoku. W walce padło siedmiu własow­ ców, kompania miała dwóch rannych. Jeden pluton z 1 kompanii odko­ menderowany został na tereny włączone do Rzeszy dla poskromienia kolonistów niemieckich. Konfiskował u nich przed­ mioty potrzebne partyzantom. Wrócił on do kompanii po walce w Gorzkowskich Górach. Porucznik „Twardy”, wdzięczny miejscowej ludności za jej życzliwość dla partyzantów, rozdał jej większość przy­ należnej plutonowi zdobyczy. Plagą ludności polskiej byli maru­ derzy cofającej się armii niemieckiej, zwłaszcza z jej formacji sojuszniczych, głównie własowcy. Dopuszczali się oni rabunków, gwałtów i nierzadko – gdy natrafili na sprzeciw – morderstw. Kom­ pania w obronie ludności przeprowadzi­ ła w dniach od 16 do 21 grudnia akcję

KURIER·ŚL ĄSKI Od XIII w. do napędzania miechów dymarskich i młotów kuźniczych wykorzystywano w kuźnicach energię spiętrzonej wody i dlatego sytuowano je nad rzekami, w pasach wychodni rud darniowych. W ten sposób żelazo wytapiano z miejscowych złóż, co ograniczało koszty transportu i komplikacje z tym związane.

Najstarsze mikrohuty górnośląskie

Kuźnica Kuczowska Stanisław Orzeł

Na podobnych „trawnikach” przez wieki rozwijał się ekologiczny proto­ przemysł hutniczy Górnego Śląska. Potwierdza to XVI-wieczny opis eks­ ploatacji rud darniowych: Na Śląsku (...) kopie się rudy żelaza w bagnistych miejscach pod trawą. Są to małe, czer­ wone kawałki, które się płucze i odwo­ zi furmankami do hamerni i hut do przetapiania.

K

uźnice, a później fryszer­ ki i wielkie piece na węgiel drzewny istniały nad Liswartą w co najmniej 27, a według niektórych ustaleń – 31 ośrodkach nieprzerwanie od XIV do XIX w., m.in. w Borono­ wie, Hadrze, Lisowie, Taninie, Pilawie, Kucobach i Bodzanowicach. Oprócz opisanej już kuźnicy w Pankach nad Pankówką – w Kostrzynie, Starej Kuź­ nicy, Cygance, Praszczykach, Kawkach i Pile. 5 kuźnic z 10 obiektami dzia­ łało nad Łomnicą, a nad Młynkówką – 6 kuźnic z 15 obiektami. W 1551 r., przykładowo, w Chwostku Stanisław Grodzicki nakazał zbudowanie kuźnicy Chwos­tek, do której ponad 200 lat póź­ niej, w 1753 r. dobudowano najpierw wielki piec, a później cajniarkę. Jesz­ cze w 1. poł. XVIII w., przed pruskim zaborem większej części Śląska, po ślą­ skiej stronie Liswarty istniało 40 obiek­ tów wykorzystujących siłę spiętrzonej wody (młyny, kuźnice, fryszerki) oraz 142 towarzyszące im stawy. Również nad Małą Panwią od śred­ niowiecza działały kuźnice. Trzeba jed­ nak pamiętać, że ta część Górnego Ślą­ ska wyglądała inaczej niż teraz: obszar ten był znacznie bardziej niedostępny, podmokły i porośnięty wielowiekową puszczą. Po obu jej stronach wiodły szlaki handlowe z Wrocławia do Kra­ kowa: północny przez Oleśnicę, Woźni­ ki, Siewierz i południowy – przez Opo­ le i Bytom. Ten układ komunikacyjny, w zasadzie istniejący do dziś, był czyn­ nikiem miastotwórczym, ułatwiał wy­ mianę towarów produkowanych przez owe hutnicze ośrodki protoprzemysło­ we. Przy mniej znanym obecnie szlaku północnym powstały bardzo wcześnie takie miejscowości jak Woźniki, Lubsza,

Koszęcin, Lubliniec oraz nieco oddalo­ ny od szlaku Żyglin, których dziedzice posiadali rozległe lasy nad Małą Panwią. I to właśnie oni w późniejszym okre­ sie mieli szczególny interes w rozwoju wydobycia i przetwarzania rud na swo­ ich gruntach. Zwłaszcza, że nad Małą Panwią łatwy był dostęp do w miarę obfitych cieków wody, a więc energii spiętrzonej wody. Sama nazwa Żyglin ma związek z najstarszym hutnictwem. Według profesora Nehringa oraz miej­ scowej ludności osada Żyglin ma swoje początki w roku 1065 lub 1200, czyli jest związana z pierwszymi wiekami pań­ stwowości polskiej. Ziemia ta, znajdują­ ca się w bytomskim powiecie i państwie świerklanieckim, zaczerpnęła swą nazwę od nieużywanego już czasownika „żglić”, co znaczy „wypalać”. W gwarze śląskiej zamiast „żglić” wymawiano „żyglić”, co w konsekwencji doprowadziło do po­ wstania do dziś używanej nazwy Żyglin. Nazwa ta wskazuje również na to, czym zajmowali się mieszkańcy tych terenów, „żyglano” (wytapiano) tu bowiem ołów, srebro lub żelazo prawdopodobnie już w czasach przedhistorycznych.

N

ajstarsza, według legendy prze­ kazanej przez nadwornego his­ toryka książąt pszczyńskich, Ezechiela Ziviera, była na tym obszarze Kuźnica Kuczowska powstała w 1365 r. w lasach dóbr dziedzicznych Lubszy. Jej pierwotna nazwa nie jest znana, a uży­ wane określenie „Kuczowska” pocho­ dzi od nazwiska kuźnika Kucza, który działał w niej dopiero w XVI w. Jed­ nak według najstarszych dokumentów, w 1365 r. Hyncza Pavaviogocz (Pawał Wiogocz?) otrzymał na nią od księcia strzelecko-lublinieckiego Alberta przy­ wilej lokacyjny. Dokument wprawdzie się nie zachował, ale znany był w XVIII wieku z omówienia w 1787 r. na łamach „Slesische Provinzialblätter”: W należą­ cej do Grafa Pücklera hucie w Kuczowie znajduje się odręczny odpis dokumentu lokacyjnego, którego oryginał przecho­ wywany jest w archiwum majątku lub­ szeckiego, który dla tego zakładu wysta­ wiono w 1365 roku. Budowniczy tutejszy Hyncza Pavaviogocz został zwolniony

na cztery lata z danin, a po tym czasie miał opłacać roczny czynsz w wysoko­ ści 9 marek. Według P. Kalinowskiego (Dzieje wioski Kuczów) prawdopodobnie prócz kuźnicy założono również folwark, młyn zbożowy, szlifiernię, karczmę oraz wios­ kę na prawie niemieckim. Do tego kuź­ nik oraz jego pracownicy mieli prawo do pobierania w lasach książęcych drewna budulcowego, drewna opałowego, rudy żelaza. Uprawnienia kuźnika sięgały również gospodarki wodnej i rybno-ho­ dowlanej, jak również książę przekazywał mu władzę sądowniczą i podatkową nad podległą sobie ludnością. (…) Po Hynczy dzierżawcą kuźnicy został mistrz Nico, potem mistrz Kwik, następnie najpraw­ dopodobniej Mattieg Kuczi. Ten ożenił się z wdową po Macieju Krótkim z Cyn­ kowa, którego bracia „wkrótce po ślubie Kucza z wdową wymusili na Macieju spłatę 8 złotych z majątku zmarłego brata (bijąc go łańcuchem)”. A że było im jeszcze tego mało, zażądali od wdo­ wy po bracie dodatkowo 2 złote spłaty. Gdy Maciej Kucz upomniał się o zwrot nieprawnie zabranych żonie pieniędzy, bracia zmarłego Macieja Krótkiego siłą usunęli go z gospodarstwa i domu. Spra­ wę tę z jednej strony poświadczyli pod przysięgą zarówno ławnicy z Cynkowa: Stassek (Staszek) Stary i Gessik (Gęsik) z Gniazdowa, jak również burmistrz, rada i cała społeczność Woźnik.

W

protokolarzu woźnickim Kuźnica wzmiankowa­ na była w 1560 r., a po raz kolejny pojawiła się w dokumen­ tach sądowych związanych ze sprawą Doroty Rogojskiej, która jako młoda kobieta została wydana za dziedzica Lubszy Jarosza Kamieńca z Kamienia. Niestety Jarosz po pięciu latach mał­ żeństwa zmarł bezpotomnie. Dążąc do zachowania całego majątku po mężu, D. Rogojska wysłała do cesarza Mak­ symiliana II Habsburga sfałszowane pełno­mocnictwa Jarosza Kamieńca, na podstawie których 18 lutego 1584 r. uzyskała od niego tzw. „mocny list”. Pozwalał on wdowie przejąć całe lub­ szeckie dobra po Jaroszu. Pierwszą jej

Figurant jest zdolny w każdej chwili zorganizować grupę swoich ludzi i objąć nad nimi dowództwo. Wynika to z jego cech osobistych, jak szybka decyzja, odwaga, umiejętność pozys­ kania sobie ludzi i znajomość terenu.

Dzieje kompanii partyzanckiej „Twardego” Epilog

Wojciech Kempa oczyszczania terenu z maruderów wła­ sowskich, zwłaszcza w okolicach Janowa w powiecie częstochowskim. Zlikwido­ wano dwunastu własowców.

R

zućmy z kolei okiem do innej książki Zygmunta Waltera­ -Jankego, W Armii Krajowej na Śląsku: Służbę ochrony ludności własnej kompania pełniła do 2 stycznia 1945 roku. Od tego dnia rozpoczęły się co­ dzienne potyczki z oddziałami kwa­ termistrzowskimi wojsk niemieckich, które próbowały przeprowadzać rekwi­ zycje, głównie bydła. W rejonie działa­ nia kompanii do rekwizycji nie doszło. Kompania była bardzo zmęczona usta­ wicznymi marszami i walkami. W dniu 11 stycznia znajdowała się w gajówce Ostrężnik na szosie Żarki – Złoty Potok. Na nocleg kompania przeszła do wsi Suliszowice, gdzie czekało ją niezwykle gościnne przyjęcie. W nocy z 11 na 12 stycznia ruszy­ ła ofensywa radziecka i rozpoczął się niemiecki odwrót. Kompania razem ze skoczkami radzieckimi, którzy do niej

dołączyli, aż do 16 stycznia organizo­ wała zasadzki przy drogach, głównie zasadzki ogniowe. Trudno było policzyć, ilu przy tym Niemców poległo i odniosło rany. Zdobyto wiele broni i amunicji. W dniu 16 stycznia we wsi Siera­ ków kompania zetknęła się z wojskiem radzieckim. W czasie porannego apelu kompania została otoczona, podzięko­ wano jej za pomoc w walce i zażądano złożenia broni. Po złożeniu broni zebra­ no dowódców; mieli oni jechać do sztabu po przepustki dla partyzantów, którym kazano czekać w Sierakowie. Oprócz por. „Twardego” zabrano również por. „Ba­ sa” i jeszcze kilku starszych podoficerów oraz Anglików i jeńców rosyjskich. Po­ jechała również żona por. „Twardego”, „Irka”. Porucznik „Twardy” wystawił za­ świadczenia służby Anglikom i jeńcom rosyjskim. W pobliżu Koniecpola zbiegł wraz z żoną i z pozostałymi partyzan­ tami i razem ukryli się w okolicy. Po kilku dniach wrócił pieszo do Zawiercia. Żołnierze pozostawieni w Sierako­ wie, nie mogąc się doczekać powrotu dowódcy i „przepustek”, rozeszli się do domów.

Według Zygmunta Waltera-Jan­ kego, stan osobowy kompanii w chwili jej rozwiązania wynosił ponad dwustu ludzi, przy czym nie był to koniec dzia­ łalności konspiracyjnej i partyzanckiej „Twardego”. Zajrzyjmy w tym miejscu do ankiety sporządzonej na podstawie pisma skierowanego do zastępcy ko­ mendanta ds. Służby Bezpieczeństwa Komendy Miejskiej MO w Zawierciu z 19 listopada 1963 roku: Z chwilą wkroczenia Armii Czerwo­ nej w 1945 r. oddział Wencla St. zostaje rozbrojony, natomiast sam ucieka do Tar­ nowskich Gór, gdzie nawiązuje kontakt z Inspektorem AK ob. Kuzior Marian ps. „Kruk”. Prowadzi dalszą działalność współpracując z bandą Musialika Bo­ lesława ps. „Bolesław”. W lipcu 1945 r. Wencel zostaje ujęty z bronią w ręku przy likwidowaniu bandy „Bolesława” i osadzony w więzieniu w Katowicach. W październiku 1945 r. na interwencję ówczesnego premiera Osóbki-Moraw­ skiego i ogólnej amnestii zwolniono go z więzienia i jednocześnie ujawnił się jako członek AK. (…) W październiku 1950 r. w czasie akcji „K” został aresztowany

decyzją w tej sytuacji było odebranie siostrze zmarłego, Jadwidze Herniko­ wej, zakładu przynoszącego w dobrach lubszeckich największe dochody, czy­ li – właśnie – Kuźnicy Kuczowskiej. W rezultacie rodzeństwo Jarosza zaczę­ ło przeciwko bratowej zbierać dowody, a sprawa była rozpatrywana przez sąd ziemski księst­wa opolskiego i racibor­ skiego. W roku 1589 jego sędziowie uznali, że Dorota bezprawnie użyła pieczęci zmarłego męża, a świadkowie podpisali pełnomocnictwa już po jego śmierci. Jednak ze względu na wagę tzw. „mocnego lis­tu” cesarskiego, wyrok sądu księstwa opolsko-raciborskiego nie spowodował skutków prawnych. W protokołach sądowych można też znaleźć opis najazdu na dobra w Ku­ czowie szwagra Doroty, Jana Kamień­ ca, w wyniku którego zrabowane mia­ ły rzekomo zostać wyłowione ryby ze stawu kuźniczego, mielerze do wypa­ lania węgla drzewnego i kosze wialne. Jeszcze w 1612 r. Walenty Roździeński w swoim poemacie Officina Ferraria, abo Huta y Warstat z Kuźniami szla­ chetnego dzieła Zelaznego wspomniał o Kuźnicy Kuczowskiej: Wszakoż w księstwie opolskiem nad wszytkie szląskie/ Kuźnice nasławniejsze już są małpadewskie;/ Także i te, co z ni­ mi z jednych rud działają/ Żelazo, nie­ podlejszą od nich sławę mają/. Między którymi naprzod bruskowska nastała, (..)/ Te kuźnice Małpadwią z przodku nazwano/ Od Małopadwie, iż ją zbu­ dowano/ Przy niej; zaczym tych czasow te wszytkie kuźnicze/ Małpadewskimi zową, co są na tej rzece/. Których jest siedm: Od gory Zielonego pierwsza,/ Wtorą miodowską tę, co jest jej bliższa,/ Pod tą jest barzo stara kuźnica kuczow­ ska,/ Czwarta niżej w poł mili leży ję­ dryskowska./ Niżej zaś jędryskowskiej w ćwierć mili kuźnice/ Jest plaplińska kuźnica tam, gdzie Pałecznice/ Strumień wpada w Małpadew, (...)/ Pod plapliń­ ską bruskowska leży w liczbie szosta/ Od tej w mili jest siodma, co ją zową pusta. W latach 70. XVII w. na tym te­ renie, w sąsiednich Kaletach osiadł pochodzący z Czech Johann Ferdy­ nand Koulhaas, który za 1000 dukatów

i wyrokiem WSR Katowice skazany za udział w napadzie na posterunek MO w Mrzygłodzie i za udział w zabójstwie prac. UBP Zawiercie Kazimierza Ma­ churę. Wspomnianą karę Sąd Najwyższy uchylił i uniewinnił Wencla Stanisława.

S

tanisław Wencel zgodził się podjąć współpracę z Departamentem V MBP, który wysłał go w roku 1955 do Republiki Federalnej Niemiec z zada­ niem inwigilowania środowisk emigra­ cyjnych PPS. Z RFN Wencel udał się do Francji, przy czym żadnych informacji organom bezpieczeństwa nie przekazy­ wał, za to szczegółowo poinformował liderów PPS o tym, co dzieje się w kraju. W roku 1956 powrócił do Polski. Z entu­ zjazmem powitał wydarzenia rozgrywa­ jące się w październiku 1956 roku, szybko jednak doszedł do wniosku, że sprawy nie idą w dobrym kierunku. Warto jeszcze na zakończenie przytoczyć opinię ppor. Włodzimie­ rza Kwietnia ze Służby Bezpieczeństwa w Zawierciu na temat Stanisława Wenc­ la – „Twardego”, sporządzoną w dniu 21 października 1961 roku: Pełniąc funkcję d-cy oddziału AK ob. Wencel Stanisław u swych podwład­ nych uchodził za człowieka bardzo od­ ważnego. Zaufanie to Wencel St. zdo­ był sobie tym, że kiedy oddział ich miał wykonać jakieś zadanie w stosunku do Niemców, to Wencel dobierał sobie kil­ ku ludzi i czele z nimi zadanie to zo­ stało wykonane. Jednocześnie Wencla Stanisława cechuje dobry zmysł orga­ nizacyjny, dowodem czego było to, że potrafił on zorganizować dosyć liczną grupę ludzi, którzy po dziś dzień cenią go jako swego dowódcę. Z materiałów znajdujących się w sprawie wynika, że Wencel Stanisław stara się być zawsze w ścisłym kontak­ cie z b. d-cami poszczególnych grup AK,

i 60 cetnarów (ok. 51 kg) żelaza rocz­ nie wydzierżawił Kuźnicę Kuczowską. Młody Koulhaas był najprawdopodob­ niej synem pastora ewangelickiego z Piasku, Carla Wilhelma Koulhassa. W 1761 r. młodszy Koulhaas wydzier­ żawił kuźnicę w Pyskowicach, gdzie się ożenił z dziedziczącą kuźnice w Paczy­ nie i Ligocie oraz fryszerkę w Loniaku koło Dęblinówki panią Horzela.

J

ak przypomina Łukasz Skop na łamach 43 numeru internetowego czasopisma „Montes Tarnovicen­ sis”: W Kuczowie Koulhassowi po raz pierwszy udało się skoksować węgiel ka­ mienny. Później przebudował znajdują­ cą się tu tradycyjną dymarkę i zastoso­ wał w niej właśnie skoksowany węgiel. Dzięki temu stał się twórcą nowoczesnej technologii wytopu stali. Swój patent w 1781 roku sprzedał kupcom wrocław­ skim, co sprawiło, że górnośląska stal zaczęła dorównywać angielskiej (…) Następnie również w Kuczowie Koul­ haas pracował nad zastosowaniem kok­ su w wielkich piecach. Podjął starania o rozpoczęcie produkcji koksu na sze­ roką skalę. By tego dokonać, zbudował piece koksownicze według szkiców ist­ niejących już podobnych urządzeń an­ gielskich. Dzięki niemu produkowanie śląskiej stali stało się tańsze, chociaż jej jakość znacząco się poprawiła. To spra­ wiło, że przestarzałe huty w dolinie Ma­ łej Panwi, wykorzystujące droższy węgiel drzewny, przestały być już rentowne, przez co rozpoczął się ich sukcesywny upadek. Sam Koulhaas w 1790 roku założył w Kuczowie fabrykę pilników, a w koloni „Kalyta” (część dzisiejszych Kalet) fabrykę noży, łyżeczek, widelców i guzików. Następnie we współpracy z Sa­ lomonem Isaakiem z Pszczyny, ży­ dowskim fachowcem, który wiedzę górniczą zdobył w Brabancie, zaczął wydobywać węgiel koksujący w „ko­ palniach Salomon” między dzisiejszą dzielnicą Świętochłowic – Lipinami a bytomskimi Łagiewnikami. Wzbo­ gaciwszy się dzięki tym inwestycjom, w 1799 roku zakupił od kapitana Bern­ harda von Mletzko (uwaga!) wieś Ka­ towice. Postanowił wydobywać tu tak cenny od teraz węgiel kamienny. Dlatego w 1801 r. uzyskał nadania i uruchomił pierwszą w mieście [późniejszych Kato­ wicach – S O.] kopalnię o nazwie „Bea­ ta”. Stał się też właścicielem legendarnej, chociaż już wtedy nieczynnej Kuźnicy Boguckiej, którą uruchomił i unowo­ cześnił. Dzięki temu dał podstawy do produkcji nowoczesnej stali na terenie Katowic. W taki to sposób – wbrew proger­ mańskiej narracji tzw. nowych histo­ ryków śląskich – Niemcy w osobach Czecha i Żyda rozwijali nowoczesny przemysł na Śląsku. K

jak Filipczyk Mieczysław, bracia Bar­ tosikowie z Niegowy, Śnitko Stanisław, Biedroń Antoni i inni. Oprócz wymienio­ nych Wencel Stanisław stara się być bez­ pośrednio względnie za pośrednictwem d-ców poszczególnych grup AK w kontak­ cie z poszczególnymi członkami, których bardzo często odwiedza, wykorzystując do tego celu różne okazje. Niezależnie od tego, że wymieniony utrzymuje sze­ rokie kontakty z b. czł. AK z naszego te­ renu, z treści informacji znajdujących się w sprawie wynika, że ob. Wencel utrzy­ muje obecnie szerokie kontakty z b. czł. AK zamieszkałymi obecnie na terenie Będzina, Dąbrowy Górniczej, Sosnow­ ca, Katowic i innych miejscowości. (…) W 1959 roku żona ob. Śnitki Stani­ sława, byłego dowódcy grupy AK, otwo­ rzyła prywatną jadłodajnię w Żarkach, do której systematycznie schodzili się byli członkowie AK, a wśród nich Wencel, Filipczyk, bracia Bartosikowie, Klusz­ czyński i inni. W czasie libacji pijackich poruszali oni różne tematy związane z aktualną sytuacją w kraju i za grani­ cą. Najczęściej dyskutowali o możliwości wybuchu wojny i ich udziału w czasie działań. W wyniku prowadzonych dys­ kusji dochodzili do wniosku, że ich miej­ sce w razie wybuchu wojny jest w lesie, wobec tego przygotowywali teren, gdzie mogliby się ukrywać oraz możliwość zaopatrzenia poszczególnych członków w broń. Z toku dyskusji wynikało, że w broń zaopatrzyć ich może Bartosik Bronisław. (…) Na podstawie całokształtu materia­ łów znajdujących się w sprawie p-ko ob. Wenclowi oraz indywidualnych rozmów wynika, że figurant jest zdolny w każdej chwili zorganizować grupę swoich ludzi i objąć nad nimi dowództwo. Wynika to z jego cech osobistych, jak szybka de­ cyzja, odwaga, umiejętność pozyskania sobie ludzi i znajomość terenu. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

F

eliks Koneczny urodził się 1 listopada 1862 roku w Kra­ kowie; tu ukończył gimnazjum św. Jacka. W 1883 r. rozpoczął studia na Wydziale Filozoficznym Uni­ wersytetu Jagiellońskiego: historię pod kierunkiem Stanisława Smolki i Michała Bobrzyńskiego, filozofię – Maurycego Straszewskiego. Jako pracownik Polskiej Akademii Umiejętności prowadził ba­ dania w archiwach watykańskich (1889– 1890). W latach 1897–1919, pracując w Bibliotece Jagiellońskiej, jednocześ­ nie prowadził działalność oświatową na Śląsku i w Galicji. Od 1919 roku praco­ wał na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, w 1929 roku został pozba­ wiony katedry na tym uniwersytecie i przeniesiony na emeryturę. Przyczyną przeniesienia była krytyczna postawa Konecznego wobec metod sprawowa­ nia władzy przez ekipę sanacji rządzącą Polską po zamachu majowym. Od lat 30. mieszkał w Krakowie, gdzie zmarł 10 lu­ tego 1949 roku. Został pochowany na krakowskim Cmentarzu Salwatorskim (kwatera SC7, rząd 10, grób 1). Jego działalność naukowa koncen­ trowała się wokół historii średniowie­ cza Polski i Europy, a jak pisze Paweł Skrzydlewski, „historię jako naukę Ko­ neczny pojmował jako typ poznania naukowego, którego naczelnym celem jest prawda; tak pojęta nauka historii jest rodzajem poznania nieodzownym dla właściwego rozwoju kultury. Histo­ ria to nauka o przeszłości człowieka, nauka, którą należy uprawiać obiek­ tywnie i integralnie”. Feliks Koneczny był pionierem w polskiej historiografii w systematycznym opracowaniu dzie­ jów Rosji oraz historii Śląska, w przy­ padku którego bezsprzecznie dowiódł polskości jego ziem.

Nauka o cywilizacji Jednak najbardziej znany jest Koneczny ze stworzonej przez siebie nauki o cy­ wilizacji (m. in. O wielości cywilizacyj, O ład w historii). Jest ona ukoronowa­ niem i syntezą jego badań nad ludzkimi dziejami. Przez cywilizację (łac. civis – obywatel) rozumiał „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli metodę, według której żyje dana społeczność. Zgodnie z tą definicją każda społeczność ludz­ ka tworzy jakąś cywilizację. Obejmuje ona zarówno dorobek materialny, jak i duchowy. Potocznie jako cywilizację rozumie się tylko kulturę materialną, przez co „cywilizacją wyższą” będzie

O

prócz hekatomby ofiar w XIX i XX wieku zosta­ ło zrównanych z ziemią wiele wsi, tysiące zostały przemianowane, by wymazać wartość historyczną. Czy jest szansa odtworzyć dawne piękno? Czy jest po co? Setki lat tradycji i historii ludzi, którzy wielonarodowo i wieloklaso­ wo żyli wspólnie, uległo destrukcji, zniszczeniu, wymazaniu i wytarciu. Dzisiaj na Kresach kikuty ścian koś­ ciołów i dworów straszną w nocy pus­ tymi oczodołami okien, zarośnięte kol­ czastymi akacjami cmentarze skrywają wszelkie ślady. Brukowane drogi ze szpalerami drzew prowadzą donikąd, ginąc w lasach, gdzie można natrafić na zdziczałe szlachetne odmiany starych drzew i krzewów. Odbudowa tych miejsc wydaje się koniecznością, ale co dalej, czy nie stworzylibyśmy w ten sposób jednego wielkiego, pustego skansenu? Wsi częs­ to już nie ma. Potomkowie dawnych mieszkańców w dużej mierze zosta­ li wymordowani lub rozwiezieni po świecie. Dzisiaj Na Kresach żyją po­ tomkowie Polaków, rzymskich kato­ lików, a także unitów, którzy uważali się za obywateli Rzeczypospolitej; po­ tomkowie Wołochów, którzy przywę­ drowali do Rzeczypospolitej i otrzy­ mywali polskie prawa, herby, służyli w polskich formacjach wojskowych; Żmudzinów którzy walczyli w polskich powstaniach, a także Rusinów i Litwi­ nów, którzy z Rzecząpospolitą czuli jednego ducha. Dzisiaj ci potomkowie, nawet gdy znają swoje korzenie, często się ich wstydzą. Taki jest bowiem efekt agresywnej polityki kulturalnej nowych państw byłego „Bloku Wschodniego”. Dawne legendy kresowe często mówiły o kościołach, które zapadły się pod ziemię i czasem tylko słychać głuche głosy dzwonów. Czy tak się ma stać też i teraz – czy ruiny mają zostać ostatecznie zaorane? Zamiast biadolić i narzekać, prze­ myślmy problem konstruktywnie. Aby odtwarzanie miało sens, konieczne są trzy warunki: klimat, działanie i utrzy­ manie efektu. Wszystkie trzy muszą

9

KURIER·ŚL ĄSKI

Nigdy źli nie utworzą niczego bez pomocy dobrych Co może nam powiedzieć Feliks Koneczny w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości? Tomasz Szczerbina ta, która produkuje lepsze samochody, a „cywilizacją niższą” – produkująca samochody gorsze. Według Feliksa Konecznego w his­ torii ludzkości istniało dwadzieścia cy­ wilizacji. Do dziś przetrwało ich sie­ dem: łacińska, bizantyńska, turańska, żydowska, arabska, bramińska i chiń­ ska. Jeszcze za życia Konecznego zamie­ rała cywilizacja tybetańska wypierana przez chińską. Każda z cywilizacji daje inną odpowiedź na pytanie: kim jest człowiek i jakie jest rozumienie spraw ludzkich, które są odbite w poglądach na moralność, wiedzę, zdrowie, mają­ tek oraz harmonię tych czterech. Jest to tak zwany quincunx (pięciomian) cy­ wilizacyjny. Gdy Koneczny pisał swoje prace, zauważył, że w Polsce i Europie są cztery cywilizacje: łacińska, bizan­ tyńska, turańska i żydowska. Europę zbudowała cywilizacja ła­ cińska. Cywilizację tę stworzył Kościół katolicki, ale on sam nie wchodzi w jej strukturę. Gdyby Kościół wchodził w skład tej cywilizacji, byłaby ona cy­ wilizacją sakralną, a taką jest cywilizac­ ja bramińska i żydowska. Cywilizację łacińską tworzą trzy formacje: filozofia realistyczna (Arystoteles, św. Tomasz z Akwinu), rzymskie prawo oraz kultura chrześcijańska. W cywilizacji łacińskiej – jak wyjaśnia Henryk Kiereś – miarą wszelkich działań społecznych jest do­ bro każdego konkretnego człowieka. Wyrasta ona z ludzkiego doświadcze­ nia; jest otwarta na wszelką prawdę, ży­ cie społeczne w niej przypomina żywy organizm z jego samokontrolą i samo­ naprawą. Cywilizacja ta pracuje nad postępem w sferze urządzeń społecz­ nych ułatwiających życie materialne. Ponadto cywilizacja łacińska jest etycz­ na, dobro w niej jest miarą samooceny

moralnej i prawnej, a podmiotem życia społecznego są stany społeczne powią­ zane wspólnotą pracy. Uwzględnia ona naturalną religijność człowieka; jest spo­ łeczna, czyli celem – dobrem państwa – są urządzenia społeczne zabezpiecza­ jące edukację, pracę, opiekę socjalną itd.

Zgodnie z tradycją klasyczną ludzkie racjonalne działanie (kulturę) można podzielić na trzy części: 1) działalność poznawczą (gr. theoria), którego celem jest poznanie dla samego poznania, jest to cel klasycznie rozumianej nauki; 2) działalność moralną, praktyczną (gr. praxis), w której z kolei znajdują się sfery moralności osobistej (etyka), ro­ dzinnej (ekonomika) i społecznej (po­ lityka); 3) działalność wytwórczą (gr. poiesis), do której zalicza się rzemiosło, technikę, wszelkie sztuki. Klasycznie rozumiana polityka jest w praxis, części moralno-praktycznej, i dlatego Mieczysław A. Krąpiec OP zdefiniował ją jako „roztropne reali­ zowanie wspólnego dobra”. Słowo po­ lityka pochodzi od greckiego polidze­ in oznaczającego ‘budowanie murów miasta’, w obrębie których rozwija się polis, czyli miejska społeczność. Roz­ tropność to „należyta umiejętność po­ stępowania” (św. Tomasz z Akwinu), przezorny wybór. Natomiast dobro to motyw działania, „cel wszelkiego dą­ żenia” (Arystoteles). Dobrem wspól­ nym w społeczności ludzkiej jest życie każdego konkretnego człowieka, które każdy żyjący człowiek posiada i o które się troszczy. Dlatego dobro wspólne nie

Żyjący w czasach renesansu Niccolo Machiavelli (1469–1527), sekretarz drugiej kancelarii Republiki Floren­ ckiej, przeniósł politykę ze sfery praxis do poiesis, czyli ze sfery moralności do sztuki. Uczynił ją „sztuką zdobycia i utrzymania władzy” (Henryk Kiereś). Polityk musi władzę zdobyć i za wszel­ ką cenę utrzymać, a najlepiej, żeby ją jeszcze poszerzył. Rządzeni ludzie, jak pisał w Księciu Machiavelli, są „nie­ wdzięczni, zmienni, kłamliwi”, są dla niego – mówiąc językiem XX wieku – „nawozem historii”. Dlatego władca nie powinien oglądać się na nich ani na moralność, tylko realizować jemu znane cele państwa. Machiavelli doda­ je, że „książę powinien budzić strach w taki sposób, by jeżeli nie może po­ zyskać miłości, uniknął przynajmniej nienawiści”, a kiedy władca „ma pod swą władzą mnóstwo żołnierzy, wte­ dy w ogóle jest konieczną rzeczą, by nic nie robił sobie z opinii okrutnego”. Czy jesteśmy skazani na polity­ ków kierujących się w polityce makia­ weliczną zasadą „cel uświęca środki”? W opublikowanym w maju 1931 roku na łamach „Myśli Narodowej” artykule Tło polityczne renesansu włoskiego Feliks Koneczny zauważył, że „ludzie złej woli

być prowadzone równolegle, aby został odniesiony skutek. W przeciwnym ra­ zie ogromny wysiłek zostanie zmarno­ wany, o ile w ogóle dojdzie do skutku. Działania polityczne – czyli ta­ ki klimat, aby Polska i nowe państwa wspólnie dbały o zabytki i pamięć. Za­ ognianie, podsycanie nienawiści bardzo tutaj przeszkadza. Jest na rękę byłym zaborcom, którzy boją się współpracy gospodarczej naszych państw i nie chcą dopuścić do stworzenia silnej ich grupy. Działania ratujące – społeczny ratunek tam, gdzie się wali. Aktyw­ ność lokalnych środowisk, tworzenie grantów, akcji wsparcia, działania Po­ lonii – skierowane na bieżące potrze­ by tam, gdzie sytuacja jest najbardziej dramatyczna. Działania edukacyjne – odtwa­ rzanie świadomości potomków, do cze­ go mamy pełne prawo. Nie chodzi o to, aby kogokolwiek zmieniać, ale by każdy znał prawdę o swojej tożsamości. Tę prawdę, która była niszczona przez lata zborów, wojen i ludobójstwa. Pierwsze dwa działania są prowa­ dzone. Istnieją wreszcie poważne pro­ gramy grantowe i działania instytucji ratujących zabytki. Poprawia się też powoli klimat polityczny, choć tutaj bardzo dużo jest niepoważnych działań i zwykłej pracy agenturalnej. Najgorzej jest z działaniem trze­ cim, bo zazwyczaj działania edu­ kacyjne się lekceważy. Ze szkół na Kresach korzysta niewielki odsetek potomków dawnych mieszkańców tych ziem, a i tak wiele robi to tylko w celach zarobkowych. Prezydent RP i ministerstwa podjęły ostatnio licz­ ne programy poprawy sytuacji, jed­ nak na Kresach potrzebna jest prze­ de wszystkim edukacja nieformalna – uzupełniająca. Tymczasem szkolnic­ two polskie na Kresach bazuje głów­ nie na języku, a w niewielkim stopniu na poznawaniu autentycznego ducha i nie przekłada się na codzienne ży­ cie. A przecież to właśnie świadoma społeczność po pierwsze chce ratować zabytki i tradycje, po drugie może się potem nimi opiekować i z nich korzy­ stać. Przy braku tej świadomości nie ma

sensu podejmować działań. Przy braku edukacji nieformalnej i uzupełniającej nie rozwinie się świadomość. To nie­ zwykle ważny i zupełnie lekceważony obszar działań.

prawie w ogóle na edukację społeczeń­ stwa. Ludzie ledwo mówiący po polsku nie przeczytają cegły naukowej. Korzy­ ści z sympozjów czerpać będą głównie autorzy kolejnych cegieł. Pomniki na­

Polityka, czyli roztropne realizowanie wspólnego dobra

jest ideą czy abstrakcyjnym pojęciem. W państwie cywilizacji łacińskiej poli­ tyka jest przyporządkowana dobru każ­ dego człowieka: Anny, Jana itd. Paweł Skrzydlewski dodaje, że w cywilizacji łacińskiej to „człowiek jest suwerenem, podmiotem działań politycznych, które kierowane są dobrem moralnym oby­ wateli. Państwo występuje jako narzę­ dzie i środek do rozwoju człowieka”.

Nowożytne zamieszanie

Zniszczenia na Kresach są gigantyczne. Dotyczy to kościołów, dworów, cmentarzy, ale też parków, dróg w układzie historycznym, miejsc użyteczności publicznej, takich jak dawne szkoły, budynki „Sokoła”, młyny, zabytkowe karczmy, ratusze, place...

Skala zniszczeń na Kresach – co robić?

Marcin Niewalda

E

dukacja na Kresach rozumiana jest często błędnie albo nadużywana do wykazania rzekomych efektów miernych akcji. Działaniami edukacyj­ nymi NIE są niestety: stawianie pomni­ ków, wydawanie „cegieł” naukowych, organizowanie sympozjów. Ministerstwo czy Senat chętnie dotują takie właśnie działania. Fundacje chętnie je podejmu­ ją, bo mogą się nimi spektakularnie po­ chwalić. Pomimo udziału NAUKowców te działania nie prowadzą do realnego NAUCZenia szerokich rzeszy ludności i rozmywają się, trwoniąc gigantyczne pieniądze. Przecinanie wstęgi, odsłania­ nie monumentów, referat z obecnością VIP-w i profesorów – nie przekładają się

tomiast będą solą w oku przeciwników, będą zaogniać i stanowić przyczynek do wzrostu nienawiści, a nawet… wstydu. One służą głównie tym, którzy już i tak są zwolennikami osoby upamiętnionej w pomniku. Nie zwiększają świadomo­ ści u tych, którzy „przechodzą obok”; nie zwiększa się odsetek ludzi zaangażowa­ nych. Pomnik nic nie wnosi do rozwią­ zania problemu. Budowa pomnika to często milion złotych, podczas gdy za te same pieniądze można trwale zostawić ważne informacje w umysłach 100 tys. zwykłych ludzi. Kluczowe dla skutecznej edukacji są działania niespektakularne, które moż­ na sprowadzić do trzech prostych słów:

nie wytworzą nigdy niczego na dłuż­ szą notę, jeżeli nie uzyskają poparcia od osób dobrej woli, zbałamuconych, uwiedzionych w służbę zła. Bezsilne jest zło w życiu zbiorowem, dopóki nie urządzi z siebie imitacji dobra, ażeby móc wyłudzić współpracę obywateli pragnących dobra. Dlatego to w życiu zbiorowem głupota (a choćby tylko na­ iwność) jest gorsza od samego zła, nie byłoby bowiem zła w życiu publicznem, gdyby nie znajdowało oparcia pomiędzy dobrymi, gdyby nie było przejmowane w najlepszej myśli. Fakt ten uzupełnia się logicznie innym: Zło urządza zawsze imitację dobra. Niema takiego sobka w życiu publicznem, któryby nie udawał ofiarnika; niema takiego gwałtownika, któryby nie chciał uchodzić za szafarza wyższej sprawiedliwości. Zdzierstwo, bezprawie, terror, każą się uważać za opatrznościowe zarządzenia, a powo­ dzenie ich zależy od tego, czy imitacja się uda. Jest w człowieku jakiś „mus”, zniewalający nadawać złu pozory dob­ ra, stanowi to zagadkowy zaiste hołd, składany dobru przez złych. Gdyby np. opanowali jakieś społeczeństwo truci­ ciele i zbóje...” Społeczeństwem opanowanym przez „trucicieli i zbójów” były Wło­ chy w okresie renesansu (XIV–XVI wiek). Były to czasy kondotierów, czyli dowódców prywatnych wojsk, którzy pozostawali w służbie książąt. Jak za­ uważa Koneczny – pomimo rozwoju malarstwa (Tycjan), literatury (Petrar­ ka), czy architektury (Michał Anioł) – „co za nędza polityczna!” i dodaje, że „polityka we Włoszech była wyko­ lejona – i wykoleiła naród włoski po­ mimo tylu i tak wielkich artystów!” Jak już powiedziano powyżej, polityka po­ winna być częścią moralności i dlatego

ZACHĘTA, DUMA, CODZIENNOŚĆ. Niestety żaden z tych elementów nie jest rozwijany przez programy państ­wowe ani przez wielkie fundacje. Programy grantowe za działania na tym polu przyznają niewiele punktów. Co więcej, niemal wszyscy, pisząc granty, wskazują dodatkowo, że ich program właśnie coś tu wnosi – podczas gdy nie jest to prawdą („Beneficjentami postawienia pomnika będzie 10 000 mieszkańców miasteczka”). Dotowane są ministerialne programy szkolnictwa, podczas gdy ich „odbiorców” trzeba by wpierw w ogóle zmotywować do ko­ rzystania z nich. Programy motywujące jednak już nie są dotowane. Pisma o zmianę stanu rzeczy po­ zostają bez odpowiedzi i bez efektów, są głosem wołającego na puszczy. Państwo polskie wciąż nie potrafi pracować ze społecznikami na polu humanistycznym. Brak jest wsparcia nieakademickich pro­ gramów humanistycznych, a konkursy grantowe są papierową gehenną, przytła­ czającą działania małych organizacji na wiele tygodni. Do tego dochodzi koniecz­ ność wypełniania stosów rocznych rapor­ tów różnego typu, nie mówiąc o zwykłym polskim koszmarze księgowo-sądowym. Nie można też liczyć na spektakularną społeczną pomoc, gdyż nie jest to „ra­ towanie życia” czy „wspieranie chorych”. Praktyka pokazuje, że nie uda się zebrać społecznie funduszy na wydruk plakatów edukacyjnych.

F

undacja Odtworzeniowa Dóbr Kul­ tury i Dziedzictwa Narodowego jest obecnie jedyną, która świadomie pracuje nad zachęcaniem do poznawania polskiej kultury. Prowadzone działania opierają się na analizie sytuacji i celują w konkretne potrzeby i problemy. Nie są to działania spektakularne, więc na ogół media nie chcą ich pokazywać, trudno też zbudować wokół nich wielką akcję społeczną. Działania te są niezwykle trudne w odbiorze, ale proste w meto­ dach, a dzięki temu tanie. Pomimo braku wsparcia, udaje się dostarczać do wielu ośrodków na Kresach specjalnie przygo­ towane materiały edukacyjne, organizo­ wać zbiórki takich rzeczy, które wspierają

Koneczny dodaje, że „polityka należy do pełni rozwoju moralnego narodu, wcale nie mniej od literatury i sztu­ ki! Zwycięstwo polityki kondotjersko książęcej przyprawiło Włochy o utratę niepodległości, o najazdy »barbarzyń­ ców«, o ciągłe rozbiory Włoch między książąt, uważających Włochy jedynie za pojęcie geograficzne”. Czy dzisiej­ sza Polska nie jest politycznie rozdarta pomiędzy walczących „książąt” i czy ta walka nie doprowadzi do utraty suwe­ renności i niepodległości?

Źli potrzebują dobrych Feliks Koneczny posługuje się kla­ syczną definicją zła jako braku do­ skonałości i dobra w bycie. Człowiek zły to ten, któremu brak elementów doskonałościowych. Dlatego „nigdy źli niczego nie utworzą bez pomocy dobrych, więc odkąd dobrzy wyco­ fują się z przedsionków zła, zło musi upaść. Nie da się też z dziejów renesan­ su włoskiego wysnuwać wniosku, że jakakolwiek siła, skoro tylko istnieje, musi stać się przedmiotem zabiegów politycznych dla dobra kraju. Historja Włoch świadczy przeciwko temu za­ bobonowi politycznemu. Popierając zbrodniarzy kondotjerskich, wpędzono Włochy w bagno. Od wszystkich tych książąt nie wyszła nigdy, ani razu, żad­ na a żadna myśl polityczna, związana z dobrem Włoch!”. W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości można zapytać: czy walczący po 1989 roku „książęta” myślą o polityce jako roztropnej trosce o dobro wspólne, czy tylko jako o sztuce zdobycia władzy – dodajmy -–w najbliższych wyborach? Podsumowując: Koneczny pisze, że Włochy „odrodziły się społecznie i państwowo dopiero wtedy, gdy zło przestało doznawać pomocy od mę­ żów cnotliwych i rozumnych, gdy ci wyleczyli się ze straszliwego złudze­ nia, jakoby każda siła dała się użyć do dobra za pomocą odpowiednich zabie­ gów. Okazało się to... głupotą”. Zgodnie z ewangelicznym „zło dobrem zwy­ ciężaj”, Koneczny dodaje, że „należy się w życiu publicznem ograniczać do współdziałania tylko z ludźmi dobrej woli. Ze złem należy walczyć. To nie zawsze jest możliwe bezpośrednio – ale zawsze można od zła odgraniczać się, nigdy w niczem mu nie dopomagać. Niech źli będą sami z sobą – a zajdą niedaleko!” K

edukację domową i świetlicową wśród Polaków na Kresach i w Rosji. Udaje się też inicjować powstawanie środowisk lokalnych potomków, osób związanych z daną wsią, miastem – które krok za krokiem już samodzielnie krzewią roz­ budzają świadomość, ratują zabytki, za­ chowują archiwalia. Często środowiska te nie mają nawet świadomości, że zostały zgromadzone i zbudowane przez celowe działania Fundacji prowadzącej portal Genealogia Polaków. Fundacji udało się też przeprowadzić lub zainicjować szereg konkursów edukacyjnych, akcji wymia­ ny młodzieżowej, wydarzeń artystycz­ nych, sfinansować liczne pomoce szkolne i świetlicowe. Prowadzone są też pro­ gramy zachowywania i upubliczniania śladów polskich – w tym zabezpieczenie blisko miliona kopii cyfrowych polskich archiwaliów kresowych, otoczenie opie­ ką blisko 150 tys. polskich grobów na Kresach, utworzenie Światowego Szlaku Powstania Styczniowego i in. Fundacja często spotyka się z lek­ ceważeniem i niezrozumieniem swoich działań. Ci, którzy stawiają pomniki, nazywają działania edukacyjne „mięk­ kimi”. Tak samo oceniają to komisje grantowe, odrzucając wnioski jako nie­ spełniające wymogów formalnych. Na szczęście społeczność coraz częściej ro­ zumie, jak ważne i istotne są te działania i jakie mają skutki dalekosiężne. Dzisiaj wiele instytucji ma warunki, aby rozpo­ cząć takie działania. Warto skorzystać z wypracowanych przez lata systemów. Obecnie jest w opracowaniu Strategia Odtwarzania Tożsamości. To materiał, z którego będą mogły skorzystać zarów­ no instytucje państwowe, jak i prywatne oraz pojedyncze osoby. Materiał będzie tak przygotowany, aby na jego podsta­ wie łatwo budować programy wsparcia instytucjonalnego, ale też podpowiadać osobom prywatnym, co robić, aby np. odbudować w maleńkiej wsi kapliczkę czy zachować stary grób. Fundacja za­ chęca do kontaktu wszystkich, którzy chcieliby wnieść coś do tej Strategii. Czy jednak politycy skorzystają z te­ go materiału? Czy uzupełnią program ratowania tożsamości o nieodzowny składnik edukacji społecznej? K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

10

W sierpniu ’45 r. pijani strażnicy kazali połykać żywe żaby i polne myszy pracującym na polu więźniom. Tym, którzy wymiotowali i nie potrafili połknąć, wpychano je do gardła za pomocą bagnetów. ry, ks. Piotr Faliński. Wspólnie złożo­ no oświadczenie, że na terenie Toszka znajduje się zbiorowa mogiła, w której pochowano ok. 3 – 3,5 tys. ofiar obo­ zu NKWD. Czynności sprawdzające podjęła prokuratura Rejonowa w Gliwicach, prowadząc rozmowy z mieszkańcami Toszka oraz dokonując wizji lokalnej miejsca pochówku ofiar. Przesłuchano również 15 świadków – więźniów, któ­ rzy przeżyli obóz i mieszkali na terenie Niemiec. W ramach śledztwa proku­ ratorzy OKBZpNP IPN w Katowicach zwrócili się do Archiwum Państwowe­ go Federacji Rosyjskiej w Moskwie oraz Centrum Przechowywania Zbiorów Historyczno-Dokumentalnych w Mos­ kwie. W obu przypadkach otrzymano odpowiedź, że w dokumentach NKWD ZSRR brak jest akt dotyczących obozu w Toszku. Prawie identyczną odpo­ wiedź przysłała Prokuratura Generalna Federacji Rosyjskiej – Naczelna Proku­ ratura Wojskowa. W styczniu 1999 r. Prokuratura Rejonowa w Gliwicach umorzyła śledz­ two, pisząc w uzasadnieniu: „Prowa­ dzone czynności nie doprowadziły do ustalenia tożsamości sprawców tych czynów”. Toszek to miejscowość w powiecie gliwickim. W 1866 r. w pobliżu drogi z Pyskowic do Toszka miasto wybudo­ wało budynki, w których stacjonował garnizon wojskowy. W 1881 r. budyn­ ki zajął zakład poprawczy zamieniony

P

od koniec lipca 1944 r. – wspo­ minał L. Such – zajmowa­ liśmy kwatery w Lubatowej w ścisłej konspiracji, a ubez­ pieczali nas chłopcy z Lubatowej. (…) 26.07.1944 r. przybył do nas goniec i po­ wiedział, że z rozkazu por. „Pika” ma­ my maszerować na Górę Winiarską. Po przybyciu na miejsce dostaliśmy trochę jedzenia, zastając tam grupę nieznanych nam odpoczywających partyzantów. Nikt nie wiedział, co będziemy robić. Przybył w międzyczasie por. „Pik”. Po pewnym czasie nadeszła drużyna z Bób­ rki, w której był jeden chłopak z Iwoni­ cza. Na uboczu naradzali się dowódcy, tj. por. Jerzy Nowak ps. Pik, por. Fran­ ciszek Kochan ps. Obłoński i dowódca drużyny z Bóbrki. Następnie ustawiono partyzantów w trzech grupach, po czym przemówił por. „Pik”. Przemawiał krót­ ko, mówiąc, że wchodzimy do akcji „Bu­ rza”, która jest zbrojnym wystąpieniem przeciwko okupantowi o zakresie ogól­ nopolskim. Akcja ta zarządzona została przez Komendę Główną Armii Krajowej, a my mamy szczęście, że możemy w niej uczestniczyć. Atakujemy i strzelamy do każdego napotkanego Niemca, „za mną chłopcy”, zakończył i poprowadził swój oddział w kierunku Excelsioru. Z dwu pozostałych drużyn jedna poszła koło willi Światowid, mając za zadanie odcię­ cie Iwonicza-Zdroju od Iwonicza-Wsi, natomiast druga, najmniejsza, podążyła

w 1892 r. na Szpital dla Umysłowo Cho­ rych. Szpital w Toszku obok Lubliń­ ca i Rybnika w końcu lat 20. stał się jednym z najważniejszych ośrodków opieki psychiatrycznej na górnym Ślą­ sku. W 1940 r. władze niemieckie prze­ kształciły zakład psychiatryczny w obóz jeniecki dla wojsk alianckich, przeno­ sząc chorych do Lublińca i Rybnika. W październiku 1940 r. oflag w Toszku zamieniono na obóz internowanych cy­ wilów. Ostatnim obozem, który funk­ cjonował w tym miejscu od grudnia 1943 r., był Oflag 6 Tost dla oficerów Francuskich. 23 stycznia 1945 r. Toszek został zajęty przez Armię Czerwoną, miasto znalazło się pod okupacją so­ wiecką. 11 listopada 1945 r. rozpoczął urzędowanie polski burmistrz w Tosz­ ku, mimo to władzę w mieście sprawo­ wali Sowieci. Infrastruktura szpitala w Toszku już w połowie lutego 1945 r. została wy­ korzystana przez bolszewickie NKWD do gromadzenia internowanych – nie­ mieckiej siły roboczej przeznaczonej do sowieckich batalionów pracy. W czerw­ cu 1945 r. został „powołany do życia” Gułag – Łagier Toszek. Gułagi, czyli obozy pracy przymu­ sowej, rozpoczęto organizować w ZSSR od 1923 r. Ich więźniami byli zarówno przestępcy kryminalni, jak i więźniowie polityczni, duchowni, a nawet osoby podejrzane o niepoprawne poglądy. Wykorzystywano ich jako tanią siłę roboczą do ciężkiej, ponadludzkiej, niewolniczej pracy. Nazwa GUŁAG była skrótem rosyjskiej nazwy Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy. Powstanie obozu NKWD w Tosz­ ku było elementem zakrojonej na sze­ roką skalę akcji czystek politycznych i represji wobec faktycznych lub wy­ imaginowanych wrogów Kraju Rad z obszarów zajętych przez Armię Czer­ woną. Aresztowaniom i osadzeniom w łagrze mieli podlegać członkowie organizacji faszystowskich, redakto­ rzy gazet, czasopism, autorzy publi­ kacji antysowieckich, dowódcy policji, więzień, obozów koncentracyjnych, przedstawiciele administracji – a fak­ tycznie wszyscy, którzy potencjalnie lub przypuszczalnie byli wrogami komu­ nistycznego przewrotu w Niemczech.

P

ierwsi więźniowie trafili do Gułagu Toszek 15 i 25 czerwca 1945 r. – około 1,2 tys. Niemców z więzienia w Bytomiu, volksdeutsche z Polski i Czechosłowacji oraz blisko 750 osób z Wrocławia. Znajdowali się wśród nich również Polacy – żołnierz AK z Kielc Mieczysław Kubala oraz adwokat z Krakowa Tadeusz Kuryłło. Więźniów z Bytomia pędzono piechotą przez Miechowice, Rokitnicę, Pysko­ wice do Toszka. „W Bytomiu przebywałem do czerwca 1945 r. (relacja Mieczysława Kubali). Pewnej niedzieli ja i Chmie­ lowski zostaliśmy zabrani z celi i dołą­ czeni do kolumny ok 1 tys. więźniów, których przeprowadzono do więzienia w Toszku. Kiedy przechodziliśmy przez jakąś miejscowość, mieszkańcy zaczęli nam rzucać chleb z wysokości pierw­ szego piętra, lecz wtedy konwojujący nas Rosjanie zaczęli do nich strzelać.

w kierunku Poczty, a następnie do wil­ li Warszawianka, w której mieścił się Urząd Gminy. Tam zamierzano znisz­ czyć dokumenty dotyczące wywozu osób na przymusowe roboty do Niemiec, listy kontyngentów i inne (L. Such, Wspom­ nienia z akcji „Burza” w Iwoniczu, jw., s. 305–310). R. Sługocki pisał: Znudziło mi się to ciągłe liczenie, ale Zbyszek powiedział mi, że to ważna sprawa i mam to robić dalej. W dniu 26 lipca po nieprzespa­ nej nocy, po kilkugodzinnym siedzeniu w upale na deptaku, zmorzył mnie sen. Wróciłem do domu i zaraz zasnąłem. Nagle usłyszałem huk karabinowego wystrzału. Z ulicy dobiegły odgłosy szyb­ kich kroków i głośne okrzyki. Uchyliłem roletę w oknie i zobaczyłem, że przed pensjonatem Trzy Lilie stała ciężarówka, z której zeskakiwały postacie w zielo­ nych mundurach i rozbiegały się w różne strony. Kilka leżało wokół samochodu. Strzelano z kilku kierunków (…). Strzały słychać było również od strony poczty. Zbiegłem w dół po schodach. (…) Nag­ le zza zakrętu wyjechała ciężarówka i mały autobus (…) na ulicy zaroiło się od biegnących tyralierą żołnierzy. (…) Nagle z tyłu (…) wybuchł granat. [Najbliższy prujący z automatu Nie­ miec (…) zawrócił w stronę stojących samochodów. Cała tyraliera poszła za jego przykładem. Wskakiwali do ru­ szających aut, strzelając na oślep. (…)

sposób ok. 1,2 tys. więźniów. Pociąg towarowy jechał tylko nocą. W ciągu dnia stawał gdzieś między miastami i miejscowościami na otwartej prze­ strzeni. Jednego wieczora wyciągnię­ to zmarłego z mojego wagonu, który nie wytrzymał tych trudów (…) Po blisko sześciu dniach transport do­ tarł do miasta Strzelce Opolskie. Tam musieliśmy opuścić wagony. Po tym, jak przez prawie tydzień tkwiliśmy bez ruchu w wagonach, musieliśmy teraz maszerować ok 17 km na odcin­ ku Strzelce Opolskie–Toszek. Kto nie nadążał z powodu wycieńczenia, był popędzany uderzeniami kija, kopnia­ kami lub uderzeniami kolbą karabinu. Kto mimo największego bicia nie mógł iść dalej, był wyrzucany niczym worek z kartoflami na podążającą za nami ciężarówkę. Według moich oszacowań ok. 40 osób nie wytrzymało marszu do Toszka. Nie wiem, co stało się z ty­ mi osobami później, już w Toszku. Po przybyciu na miejsce zostaliśmy za­ kwaterowani w zakładzie dla umysło­ wo chorych”.

Szpital psychiatryczny w Toszku – Gułag Łagier Toszek

W

O tym wśród mieszkańców Toszka nie mówiło się aż do 1991 roku, kiedy to na miejscu pochówku ofiar NKWD odbyła się oficjalna uroczystość upamiętniająca bolszewicką zbrodnię. Informacje o toszeckim gułagu przekazywane były na ucho, i to między swoimi.

Gułag Toszek Kto nie zna historii, nie zdaje sobie sprawy, że to, co było, może wrócić i że zbrodnia siedzi w człowieku jak kołek, bez względu na rasę i wykształcenie.

Tadeusz Loster

Po drodze do Toszka często słyszałem strzały i jak się później dowiedziałem z plotek, konwojenci zabili kilkunastu więźniów, którzy opóźniali tempo mar­ szu. Wkrótce po osadzeniu w byłym szpitalu psychiatrycznym ja i Chmie­ lowski zostaliśmy poprowadzeni na przesłuchanie. W pokoju było kilku oficerów rosyjskich, prawdopodobnie niektórzy byli pijani. Kiedy Chmielow­ ski zaprzeczał, że jest Rosjaninem, zo­ stał pobity do nieprzytomności przez jednego z oficerów. Na moją prośbę wynieśli go sanitariusze, chyba do izby chorych. Zostałem przeprowadzony do sali, w której było łącznie 140 osób. Byli tam Niemcy, Polacy i Ślązacy”. „O tym, iż ojciec został wywieziony do obozu NKWD w Toszku koło Gliwic dowiedzieliśmy się dopiero w sierpniu 1945 r. (zeznanie Aleksandra Kuryłły,

syna adwokata Tadeusza Kuryłły). Pod­ kreślam, że ojca zabrano z mieszkania w Krakowie w dniu 14 kwietnia 1945 r., a więc o tym, że jest on w Toszku, do­ wiedzieliśmy się dopiero w sierpniu. W tym właśnie miesiącu – dnia nie pa­ miętam – przyszedł do nas jakiś młody Polak i powiedział, że uciekł z Toszka, że jest z AK i że mój ojciec przekazał mu adresowany i przeznaczony dla nas gryps. Po tych słowach młody człowiek dosłownie zniknął”. W dniach od 26 czerwca do 27 lip­ ca przywieziono do Toszka trzema du­ żymi transportami z więzienia w Bau­ tzen (Budziszyna), zwanego „Gelbes Elend” („Żółta Nędza”), około 3600 więźniów. Byli to mieszkańcy Saksonii oraz innych wschodnich części Nie­ miec zajętych przez Armię Czerwo­ ną. Więźniowie stanowili elitę różnych

zawodów. Byli wśród nich rzemieślni­ cy, inżynierowie, lekarze, weteryna­ rze, aptekarze, a nawet artyści. Według wspom­nień mieszkańca Toszka, Hu­ berta Zieglera, pracującego w obozie, „byli to wszystko ludzie z wyższym wykształceniem (…) inżynierowie, urzędnicy”. „W dniu 10 lipca 1945 r. (zeznanie Gottharda Heidiga) zestawiono trans­ port kolejowy z Budziszyna do Toszka. Zamknięte wagony towarowe były zu­ pełnie puste. Tylko w jednym rogu wy­ bito w podłodze otwór siekierą, który miał wystarczyć do załatwiania potrzeb. Więźniowie musieli ustawić się w rzę­ dach po pięciu, a następnie wpędzano każdorazowo 10 rzędów do jednego wagonu towarowego, tak że w efekcie transportowano 50 więźniów w jednym wagonie. Przetransportowano w ten

Na wieść o mordzie w Lesie Grabińskim, biorąc pod uwagę możliwość całkowitej dekonspiracji i rozbicia struktur, kierownictwo AK w Iwoniczu podjęło decyzję o akcji odwetowej…

Oddział dowodzony przez „Pika” doszedł nie zauważony pod sam bu­ dynek Excelsioru, sforsował parkan od strony zachodniej i wbiegł na taras, na którym siedzieli Niemcy. Partyzanci byli już bardzo blisko nich, kiedy zoriento­ wali się w grożącym im niebezpieczeń­ stwie. W panicznej ucieczce tłoczyli się przy drzwiach budynku i wskakiwali do okien, a partyzanci strzelali do nich jak do kaczek. Kiedy partyzanci weszli do budynku, Niemcy podnosili ręce do góry i na nasz rozkaz kładli się na po­ sadzce korytarza. W ten sposób parter budynku opanowany został bez kłopo­ tów. Następnie „Pik” dał rozkaz wejścia na piętro, ale wówczas już nie szło tak dobrze. Korytarz na piętrze był długi i prosty, a Niemcy strzelali wzdłuż niego. Gdy tylko pojawialiśmy się na koryta­ rzu, Niemcy puszczali serie z automa­ tów, w związku z tym nie było żadnej możliwości zajęcia korytarza. W tej sy­ tuacji „Pik” rozkazał obrzucić Niemców granatami. Rzucono do korytarza kil­ ka granatów, po czym dowódca pierw­ szy wyskoczył na korytarz. Dostał silny ogień i cudem uniknął śmierci. Po tym ostrzale nie kazał już atakować, tylko ostrzeliwać. Zeszedł na parter i polecił wyprowadzić naszych rannych do la­ su. Było ich dwóch: jeden ranny w rękę, a drugi w nogę. Gdy tylko pokazali się na tarasie, dostali silny ogień z sąsied­ niego budynku lekarskiego, który do tej

Rzeczpospolita Iwonicka (III)

Wyzwolenie Iwonicza-Zdroju i utworzenie „Rzeczpospolitej Iwonickiej” Stanisław Orzeł Od strony poczty niósł się ciągły terkot karabinu maszynowego, słychać było pojedyncze strzały i wybuchy grana­ tów. (…) Niemców na poczcie (…) było tylko sześciu, ale dysponowali dwoma karabinami maszynowymi i byli dobrze zabezpieczeni workami z piaskiem przy wejściu i pod oknami. (…) Niemcy na

poczcie widocznie mieli dużo amunicji, bo strzelali jak szaleni, tak że pod bu­ dynek nie można było podejść. Po pół godzinie ktoś przybiegł od strony Excel­ sioru z meldunkiem do (…) dowódcy, że załoga szpitala poddała się, a część uciekła samochodami (R. Sługocki. jw., s. 238–243).

WSZYSTKIE ZDJĘCIA – TADEUSZ LOSTER

P

od koniec lat 70. XX w. teren, na którym była zbiorowa mo­ giła ponad 3000 ofiar, oddano gliwickiemu przedsiębiorstwu Biuro Sprzedaży Pomp i Armatury Przemysłowej w celu wybudowania magazynów pokaźnych rozmiarów wraz z bocznicą kolejową. Pracowni­ cy przedsiębiorstwa, którym w czynie społecznym urządzano „subotniki”, po­ rządkując teren pod przyszły maga­ zyn natrafili na szczątki ludzkie. Jeden z nich porobił zdjęcia i zaczął dociekać prawdy, obnosząc fotografie wśród zna­ jomych, mieszkańców Toszka, a nawet trafił do władz miasteczka. Dociekliwe­ mu „detektywowi” nie udzielili infor­ macji nawet starzy mieszkańcy Toszka zatrudnieni w BSPiAP w Gliwicach. Wezwany przez milicję, „zobowiąza­ ny” został do milczenia oraz zmiany miejsca pracy i zamieszkania. Zmowa milczenia została przerwa­ na w grudniu 1989 r., kiedy to dwóch mieszkańców Toszka – Karol Dwora­ czek i Andrzej Podkowa nadali spra­ wie oficjalny rozgłos, prosząc władze lokalne oraz IPN w Katowicach o zba­ danie sprawy. Inicjatywę poparł wika­

KURIER·ŚL ĄSKI

edług niektórych relacji oraz zeznań do obozu w Toszku trafiło 18, we­ dług innej relacji 20, a nawet 38 żoł­ nierzy AK. Po kilku dniach pobytu zostali przetransportowani w niezna­ nym kierunku. Podobno obawiali się, że zostaną rozstrzelani. Według relacji ocalałego więźnia, Georga Kukowki, AK-owcy zostali rozstrzelani. W obozie przebywało również około 30 kobiet z Saksonii, które wykonywały prace w kuchni oraz sprzątały. Ogólna liczba osadzonych w Gułagu Toszek wynosiła od 4,6 tys. do 5 tys. osób. Więźniowie umieszczeni byli w głównym budynku obecnego szpitala, w dużych salach, spali na podłodze. Było tak ciasno, że aby obrócić się na drugi bok, musiał obrócić się cały rząd. Dostęp do więźniów mieli tylko funkcjonariusze NKWD. Komendan­ tem obozu („naczelnikiem”) był puł­ kownik Wasiliewicz Pylajew, który władał dobrze językiem niemieckim. Wśród osadzonych krążyła plotka, że był z pochodzenia Żydem. Do kierow­ nictwa obozu należeli kapitan Zachar Samojłowicz Wasilkow, porucznik Sata­ jew, chorąży Wasiliew, lejtnant Leonid

Latem 1946 r. ziemia na zbiorowych mogiłach opadła, ukazały się fragmenty zwłok; przykryto je dodatkową warstwą ziemi. W latach 60. na zbiorową mogiłę w dawnej żwirowni zaczęto wywozić śmieci. Iwanowicz Wołkow. Strażnikami byli żołnierze NKWD uzbrojeni w broń palną. Wewnątrz obozu więźniów pil­ nowali w cywilnych ubraniach z czer­ wonymi opaskami radzieccy żołnierze – „tchórze, którzy dali się pojmać do niewoli”. Byli uzbrojeni w laski, kije, Dokończenie na stronie obok

pory nie był atakowany przez partyzan­ tów. Ranni wycofali się do wnętrza Ex­ celsioru i wtedy „Pik” jakby na chwilę stracił głowę. Oparł się o ścianę, opuścił ręce i głowę i tak chwilę stał. Następnie rozkazał zebrać wszystkich Niemców leżących na posadzce, wyjść z nimi na pole i strzelać spoza Niemców do sąsied­ niego budynku. Zza tego żywego muru Niemców, którzy posuwali się w stronę budynku lekarskiego, partyzanci strzelali do okien budynku. Byli w połowie drogi między budynkami, gdy z okien poka­ zały się białe prześcieradła, jednakże partyzanci nie przerwali ognia. Dopie­ ro na rozkaz „Pika” przestano strzelać. Niemcy z budynku lekarskiego, słysząc strzelaninę z dolnej części uzdrowiska, myśleli, że znajdują się tam wielkie par­ tyzanckie siły, dlatego skapitulowali. (…) Z budynku lekarskiego Niemcy schodzili przed główny budynek Excelsioru i tu­ taj z podniesionymi do góry rękami za­ trzymali się, czekając na nasze rozkazy. Naliczyliśmy ich 72 osoby (…). „Pik”, gdy to zobaczył, natychmiast rozkazał wszystkim (…) położyć się na tarasie (…). Ze względu na dużą ich ilość, było to konieczne. (…) Jeden z niemieckich oficerów zwrócił się do „Pika” z zapy­ taniem, gdyż jest lekarzem, czy móg­ łby opatrzyć rannych, na co „Pik” wy­ raził zgodę, zastrzegając, że najpierw należy opatrzyć naszych rannych (…). Dokończenie na stronie obok


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

pałki gumowe służące do bicia więź­ niów. Oni to najbardziej znęcali się nad więźniami. Jednym z najbardziej krwa­ wych oprawców był strażnik Sagalini o przydomku „Blauthund” („Krwawy Pies”). Do obsługi obozu należeli rów­ nież niektórzy osadzeni na zasadzie obozowego kapo. Więźniowie nosili swoje cywilne ubrania. Brak możliwości utrzymania higieny spowodował plagę wszy. Nie było ubikacji, załatwiano się do kadzi. Rano następowała pobudka o godz. 5. Po porannym posiłku więźniowie podzieleni na grupy robocze szli do pracy w okolicach Toszka, latem przy żniwach, a jesienią przy wykopkach ziemniaków i buraków pastewnych. Pracowano do 20. Po pracy maszero­ wano do obozu, gdzie od 22 obowią­ zywała cisza nocna. Oprócz prac na roli więźniowie wykorzystywani byli przy wyrębie lasów, prac porządkowych w mieście, a tak zwanych fachowców zatrudniano przy pracy w gazowni lub wodociągach. W pobliżu toszeckiego szpitala­ -łagru często było słychać krzyki. Więź­ niów bito podczas przesłuchań oraz za różne przewinienia. Najczęściej bili strażnicy, którzy mieli za sobą pobyt w obozach jenieckich. Szukali zemsty, bijąc do krwi drewnianymi pałkami lub gumowymi wężami wypełniony­ mi piaskiem. Najgorsze dni przeży­ wali więźniowie, kiedy pijani strażnicy „chcieli się zabawić”. W sierpniu ’45 r. pijani strażnicy kazali połykać żywe żaby i polne myszy pracującym na po­ lu więźniom. Tym, którzy wymioto­ wali i nie potrafili połknąć, wpycha­ no je do gardła za pomocą bagnetów.

25 listopada 1945 r. Tego dnia trans­ port kolejowy odjechał z pozostały­ mi przy życiu (zeznanie Siegfrieda Petschela). Według zgodnych oszaco­ wań, transport ten objął 975 internowa­ nych. Więźniowie ci, wśród nich znaj­ dowałem się i ja, przewiezieni zostali do innego obozu dla internowanych w Grudziądzu”. Pielęgniarka Renate Sternberg, pracująca w grudziądzkim obozie, była przerażona stanem toszec­ kich więźniów. Niektórym podczas transportu zamarzła woda w opuchnię­ tych nogach. W styczniu 1946 r. część więźniów przeniesiono do speclagru koło Neubranderburga. Niektórych zwolniono, a pozostałych skierowano do obozu w Buchenwaldzie. Ostatnim przystankiem dla „wybranych” były łag­ ry w ZSRR. Powyższy tekst został oparty na książce: Tiurma-łagier Tost, napisanej przez zespół autorów – pracowników katowickiego oddziału Instytutu Pa­ mięci Narodowej: dr. Sebastiana Ro­ senbauma, dr. Bogusława Tracza, dr. Dariusza Węgrzyna – wydanej przez Gminę Toszek w 2017 r. przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Książkę opublikowano dopiero po 73 latach od likwidacji obo­

Z

włoki składano w szopie lub w starej piwnicy wieży wodnej. Zmarli więźniowie, pozbawieni odzieży, wywożeni byli furmanką, któ­ ra niekiedy uginała się pod ich cięża­ rem. Grzebano ich w olbrzymim dole po piasku w byłej żwirowni w pobliżu ulicy Wielowiejskiej. Dwie później­ sze zbiorowe mogiły zostały usypane

Tablica informacyjna przy ul. Wielowiejskiej

Partyzanci znosili broń pozostawioną przez Niemców i ładowali ją na wozy, dostarczone z pobliskiej kopalni ropy naftowej. Załadowali pełne dwie fur­ manki. (…) Od początku akcji upłynęło ponad dwie godziny (…). „Pik” wysłał gońca na dół do Zdroju z poleceniem, aby się wycofywali. Z całej niemieckiej grupy wyłączył oficerów, których było ośmiu. Ustalił ubezpieczenie przednie i tylne, natomiast pozostałym żołnie­ rzom i podoficerom powiedział do wi­ dzenia i cała grupa weszła do lasu. Po­ zostali Niemcy z uciechą odpowiedzieli odchodzącym partyzantom „auf wieder­ sehen”. Poszczególne grupy wycofywały się do lasu, każda osobno. W obawie przed ewentualnym okrążeniem przez Ukraińców, Niemcy prowadzeni przez partyzantów co jakiś czas wołali „nie strzelać”, dopiero po przejściu około 1 km od Zdroju przestali wołać. Grupa niemieckich oficerów pod eskortą par­ tyzantów prowadzona była w kierunku Dukli. W pobliżu miasta zarządzono odpoczynek i wtedy Niemcy zapytali, co z nimi partyzanci zrobią? „Pik” odpo­ wiedział, że nie mamy obozów jenieckich i nie ma ich gdzie trzymać, dlatego musi puścić ich wolno. Na dopytywanie Niem­ ców, czy to jest prawda, „Pik” odpowie­ dział, że to jest słowo polskiego oficera. Po tym oświadczeniu Niemcy się jakby trochę odprężyli. (…) „Pik” wyznaczył trzech partyzantów do dalszej eskorty

na pobliskim cmentarzu żydowskim. Zwłoki w okresie największego nasile­ nia zgonów wywożono dwa razy dzien­ nie, rano i wieczorem. Kładziono je warstwami i przesypywano wapnem, a następnie zasypywano warstwą zie­ mi. Niekiedy płytkie pochówki roz­ kopywane były przez psy lub „hieny cmentarne” szukające złotych zębów. Gdy kolejnego dnia przyjeżdżała ekipa pochówkowa, zastawała zwłoki odko­ pane i rozrzucone. Latem 1946 r. ziemia na zbiorowych mogiłach opadła, uka­ zały się fragmenty zwłok; przykryto je dodatkową warstwą ziemi. W latach 60. na zbiorową mogiłę w dawnej żwirow­ ni zaczęto wywozić śmieci. Pod koniec lat 70. teren został przekazany Biuru Sprzedaży Pomp i Armatury Przemy­ słowej w celu wybudowania magazynu. Rozwiązanie i likwidacja obozu nastąpiła pod koniec listopada 1945 r. W tym czasie w obozie pozostało ży­ wych około 1 tys. więźniów. Blisko 100 więźniów zostało zwolnionych do do­ mu, a około 1000 odesłano do obozu NKWD w Grudziądzu. „24 listopada 1945 r. rosyjski oficer wywołał moje nazwisko i wraz z 93 kolegami zosta­ łem doprowadzony do izby nr 41 (re­ lacja Gerharda Klopscha). Trudno było

Niemców, mówiąc, w jakim kierunku mają ich prowadzić i w którym miej­ scu zwolnić. Zaznaczył kategorycznie, że muszą być zwolnieni w takim sta­ nie, jak są obecnie. Partyzanci podpro­ wadzili niemieckich oficerów w pobliże Dukli, pokazali miasto, mówiąc im, że są wolni, a Niemcy podchodzili kolejno do stojących z boku trzech partyzantów krokiem defiladowym, salutowali par­ tyzantom, którzy też stali na baczność, po czym odeszli do Dukli (L. Such, jw., s. 305–310). Gdy odgłosy walki od strony Ex­ celsioru ucichły zupełnie, R. Sługoc­ki wrócił do domu. Wówczas (…) wpad­ ła Kwaśniakowa z wiadomością, że od wsi idą „czarne” z SS-Galizien. (…) By­ ło jeszcze jasno, kiedy pojawił się wóz pancerny na sześciu kołach, kilka sa­ mochodów i motocykli, po bokach po­ jedynczy żołnierze w zielonych mundu­ rach Wehrmachtu, a w tyle Ukraińcy umundurowani na czarno. Doszli do Urzędu Gminy w willi Warszawianka, część z nich rozbiegła się po obu stronach drogi, rozstawiając karabiny maszynowe na ścieżce od strony Góry Winiarskiej. Wóz pancerny podjechał pod Gminę, wysiadło z niego paru oficerów w zie­ lonych mundurach. Z budynku Gmi­ ny wyszedł wójt Scheller i stali razem dłuższą chwilę, gestykulując rękoma w różnych kierunkach. Potem grupka Niemców z wójtem weszła do budynku,

Głaz upamiętniający ofiary obozu NKWD w Toszku

uwierzyć, że od zwolnienia dzielą nas tylko godziny. Rzeczywiście 25 listopa­ da (Niedziela Wieczności) wczesnym rankiem wydano nam marszową ra­ cję żywieniową: chleb, mięso, cukier, olej, zastępnik kawy i sól. O godzinie 13.30 wraz z Maksem Klinke, z którym przeszliśmy niejedno, opuściliśmy to piekło. Niepewni minęliśmy rosyjs­ kich strażników i bramę, by znaleźć się bez nadzoru, a więc »na wolności«”. Jako przykład ilustrujący tamtejsze wa­ runki chcę podać (zeznanie Gottharda Heidiga) że w momencie aresztowania ważyłem ok. 80 kg. Po tym, gdy prze­ trwałem cztery miesiące piekła w Tosz­ ku, ważyłem maksymalnie 50 kilo. Lu­ dzie, którzy w listopadzie 1945 r. mogli opuścić obóz w Toszku, wyglądali jak kości obciągnięte skórą. Obóz składał się wycieńczonych półtrupów”. „Obóz w Toszku został rozwiązany

zu. Lepiej późno niż wcale. Ukazała się w takim okresie, w którym nie tylko na Zachodzie, ale i na Wschodzie mówi się o polskich obozach zagłady. Gułag-Ła­ gier Toszek założyło sowieckie NKWD po zakończeniu wojny, i to na ziemiach tzw. odzyskanych. Nie pełnił on roli obozu „wychowawczego” dla interno­ wanej inteligencji niemieckiej, tylko był obozem zagłady. Robiono w nim to, co było zwyczajem NKWD. Przesłu­ chiwano więźniów w celu wyłonienia osób, które nadawały się do współczes­ nej rzeczywistości, czyli do przyszłego niemieckiego państwa pod wpływami ZSRR, w którym powinni żyć „swoi”. Oprócz swoich – niemieckich komu­ nistów – trzeba było mieć przedwojen­ ną inteligencję z „hakami”, potrzebną do funkcjonowania przyszłego pań­ stwa – Niemieckiej Republiki Demo­ kratycznej. Ci, co nie zgodzili się na

a wóz pancerny i dwa samochody ruszy­ ły w stronę centrum uzdrowiska, aby po chwili pojawić się koło poczty. Po kilku­ nastu minutach wróciły przed budynek Gminy. Ponieważ zapadł zmrok, trudno było rozróżnić sylwetki żołnierzy. Dole­ ciał nas warkot motorów, kiedy samo­ chody zawróciły w stronę wsi, a za nimi Niemcy i Ukraińcy. Doszliśmy (…) do

krzycząc „stój”! Domagali się, żeby podać hasło, którego nie znaliśmy. (…) Jeden z nich zaprowadził nas trochę dalej do szopy i kazał czekać na „kwarantannę”. (…) Rano do szopy wszedł niski facet ubrany w czarny esesmański mundur i czarną furażerkę z naszytą biało-czer­ woną chorągiewką. Na nogach miał buty z cholewami, a przy pasie duży pisto­

GRAFIKA NA PODST. ZDJĘCIA Z ARCHIWUM AUTORA

W styczniu 1946 r. część więźniów przeniesiono do speclagru koło Neubranderburga. Niektórych zwolniono, a pozostałych skierowano do obozu w Buchenwaldzie. Ostatnim przystankiem dla „wybranych” były łagry w ZSRR.

Towarzyszyły temu bicie i krzyki. Wynikiem tej „zabawy” była śmierć 24 więźniów, a 14 trafiło do szpitala. Jedną z kar było osadzenie w kar­ cerze bez wyżywienia. W piwnicach budynków urządzano wyścigi. Koniem był więzień kłusujący na czworakach, który na plecach wiózł drugiego więź­ nia – jeźdźca. Takie „wyścigowe” pary ścigały się popędzane przez strażni­ ków pejczami, aż do czasu utraty przy­ tomności przez „konia”. Podczas pracy osadzonych bito po głowach grabiami, motykami i łopatami. „Wiem, że jeden z Niemców (relacja Mieczysława Kuba­ li), który próbował ucieczki, został uka­ rany. Kazano mu stać z podniesionym do góry podkładem kolejowym pod groźbą zastrzelenia, gdyby go opuścił. Kiedy faktycznie ze zmęczenia upuścił drewno, został wyprowadzony i praw­ dopodobnie zastrzelony”. Ciężka praca oraz niedożywie­ nie robiły swoje, wycieńczone pra­ cą i głodem organizmy zapadały na różne choroby, co powodowało dużą śmiertelność. Więźniowie chorowali na choroby zakaźne: czerwonkę, ró­ żę twarzy, anginę czy przypadki ostrej biegunki. Mimo obecności personelu medycznego, brak było lekarstw. Cho­ rych obsługiwało trzech niemieckich lekarzy – więźniów przywiezionych do obozu po upadku Festung Breslau (Twierdzy Wrocław): dr Paul Mehling, dr Franc Kolleri i dr Herbert Leu. Te­ mu ostatniemu udało się sporządzić i wywieźć z obozu listę z nazwiskami 1,3 tys. zmarłych. Uważa się, że od koń­ ca czerwca do prawie końca listopada, czyli przez okres pełnych 5 miesięcy trwania obozu, liczba więźniów zmar­ łych w różnych okolicznościach wynio­ sła ponad 3 tys. ofiar. Niemieccy lekarze pełnili pomocniczą służbę medyczną. Lekarzem obozowym była żona jedne­ go z funkcjonariuszy NKWD.

„Excelsior" w Iwoniczu-Zdroju na górze Przedziwnej – dziś Szpital Uzdrowisko­ wy, a podczas okupacji niemieckiej sanato­rium

wniosku, że oni przyjechali po to, żeby zabrać załogę z poczty. Następnego dnia pod wieczór przy­ szedł Jurek z wiadomością, że „leśne” kwa­ terują na kopalni „Lubatówka” (…). Całą drogę do „Bełkotki” przebyliśmy marszo­ biegiem, spotykając po drodze innych chłopaków, którzy biegli w tym samym kierunku. Przed „Bełkotką” wyszło zza drzew dwu partyzantów z karabinami,

let w skórzanej czarnej kaburze. Kazał wstać, stanąć w dwuszeregu i przyjąć po­ stawę na baczność. Poinformował, że ma pseudo „Boy”, należy się do niego zwracać „Panie sierżancie” i on sprawdzi, kto się nadaje do partyzantki, a kto wróci do mamusi. (…) Dostałem tylko furażer­ kę, opaskę i plecak, bo uznał, że własne łachy wystarczą mi. (…) Teraz należało wybrać broń. (…) Trafił mi się austriacki

Krzyż drewniany z 1991 r.

współpracę, „lądowali” w zbiorowym dole. Kto przeżył obóz i został wypusz­ czony na wolność, zauważył w swo­ jej relacji więzień Siegfried Petschel: „Podczas przygotowań do transportu w dniu rozwiązania obozu, 26 listopada 1945 r., było jakieś 1 tys. osób przewi­ dzianych do wywiezienia, a blisko 200 osób, w tym niektórzy znaczący dzia­ łacze NSDAP, otrzymało do ręki nakaz zwolnienia. Nie wiem, wedle jakiego kryterium dokonano tej selekcji”. Zmowa milczenia osłaniająca ta­ jemnicę Gułagu Toszek pękła dopiero, kiedy po 45 latach przy płocie magazy­ nu BSPiAP w Toszku w pobliżu ul. Wie­ lowiejskiej blisko cmentarza żydow­ skiego został postawiony drewniany krzyż. Członkowie POTW (Porozumie­ nia Obywatelskiego Toszek-Wielowieś) na bokach krzyża umieścili dwie tab­ liczki o takiej samej treści: jedną w ję­ zyku polskim, drugą w niemieckim: „Tu spoczywa ponad 3000 ofiar NKWD internowanych w obozie toszeckim w 1945 r. Wsparci pomocą Bożą, nie ustawajmy w wysiłkach, aby nigdy wię­ cej nie było obozów koncentracyjnych ani dla internowanych. W 46 rocznicę likwidacji obozu – Toszek 25.11.1991”. W sobotę 23 listopada 1991 r. pod krzyżem w obecności około 500 osób, a także kilku byłych więźniów, odby­ ło się nabożeństwo ekumeniczne oraz symboliczny pogrzeb ofiar obozu pod przewodnictwem ks. Gerarda Wencla oraz pastora ewangelickiego. W 1997 r. po uzyskaniu dofinansowania od władz wojewódzkich w wysokości 50 tys. zł, drewniany krzyż z 1991 r. przeniesio­ no za płot magazynu, w miejsce, gdzie znajduje się zbiorowa mogiła. Tablicz­ ki upamiętniające ponad 3000 ofiar NKWD umieszczono w gablocie za szkłem, a obok ustawiono potężny głaz marmurowy, na którym umocowano tablicę z brązu z krzyżem i napisem:

manlicher z 1906 r. (…) Kwaterowaliśmy w kopalnianej szopie, w której leżała gru­ ba warstwa słomy. Po warcie i ćwicze­ niach spało się na niej jak na łabędzim puchu. Posiłki dostawaliśmy dwa razy dziennie, rano chleb, kawę zbożową lub substytut herbaty oraz kawałek sera lub jajko na twardo. Na obiad była na ogół mięsna breja z kluskami, grochem, kaszą lub ziemniakami. O kolację każdy mu­ siał starać się sam albo czekać o suchym pysku do rana. Oddział nasz składał się z trzech plutonów. Pierwszy to stare repy, co widać po uzbrojeniu i umundurowa­ niu oraz lekceważącym odnoszeniu się do nas z II plutonu. Trzeci pluton skła­ dał się z Sowietów. (…) Wyjaśniono mi później, że to uciekinierzy z obozu jenie­ ckiego w Rymanowie. Wyrazili chęć walki z Niemcami, więc zdrowszych uzbrojono i utworzono z nich osobny pluton. Bodajże dwa dni po akcji na Excel­ sior schodziliśmy wijącą się serpentyna­ mi drogą wśród (…) drzew do uzdro­ wiska. W pewnej chwili usłyszeliśmy huk motorów dochodzący z dołu. Do­ wódca wydał rozkaz „kryć się za drze­ wa”. Szum motorów narastał i spoza zakrętu wyłoniły się dwa samochody ciężarowe pełne Ukraińców. Już mieli­ śmy otworzyć ogień, gdy stwierdziliśmy, że na maskach tych samochodów siedzą kilkuletnie dzieci. Jeden z partyzantów (…) z Iwonicza-Wsi rozpoznał tam swo­ jego syna. Ukraińcy wzięli dzieci jako

„Tu spoczywają ofiary obozu NKWD w Toszku. Maj – listopad 1945/ Hier ruhen die Opfer des NKWD – Lagers Tost. Mai – November 1945”.

N

iby dobry pomysł, aby umieścić trwały symbol w formie gła­ zu w miejscu spoczynku ofiar. Ale tym sposobem miejsce pamięci, zamaskowane obecnie ponad 80-m szpalerem wysokich tuj, przestało być widoczne. Umieszczony w 1991 r. na widocznym miejscu krzyż budził za­ interesowanie przejeżdżających ul. Wielowiejską. Obecnie dwujęzyczna tablica informacyjna o treści: „Mogi­ ła zbiorowa Obozu NKWD w Toszku” jest słabo widoczna z szosy i nie infor­ muje o upamiętnieniu tego miejsca. Jednym słowem, należy pogratulować pomysłodawcom przeniesienia miejsca upamiętniającego zbrodnię sowieckie­ go ludobójstwa. Obecnie jest dobrze ukryte i nie drażni potomków zbrod­ niarzy. Na miejscu osadzenia głazu brak jest informacji o obozie, pochodzeniu pomordowanych więźniów oraz wska­ zania miejsca dwóch pozostałych zbio­ rowych mogił. W przywołanej książce nie ma śla­ du, by obecnie mogiłami interesowały się władze Niemiec ani aby jakiś przed­ stawiciel władz niemieckich uczest­ niczył w uroczystościach w 1991 r. oraz w 1997 r., by uczcić męczeństwo swoich obywateli i to nie byle jakich – inteligencji niemieckiej. Tak boga­ te państwo jak Niemcy nie dofinan­ sowało budowy porządnego obelisku czy pomnika upamiętniającego Gułag Toszek, nie było zainteresowane eks­ humacją zwłok swoich obywateli, na­ wet tych pochowanych na cmentarzu żydowskim, co do dnia dzisiejszego rani uczucia religijne wyznawców ju­ daizmu. Czyżby godny pochówek nie był wartością europejską? K

tarcze ochronne przed partyzanckim ostrzałem. Oczywiście w tym przypad­ ku o jakiejkolwiek potyczce nie mogło być mowy. Przesiedzieliśmy w zaroślach, czekając na dalszy rozwój wypadków. Po pewnym czasie znowu dotarł do na­ szych uszu szum motorów, a samochody z Ukraińcami zjechały od sanatorium w dół do uzdrowiska. Od tego czasu Iwo­ nicz-Zdrój został całkowicie opanowany przez partyzantów, pomimo, że w oko­ licznych miejscowościach byli jeszcze Niemcy (R. Sługocki. jw., s. 238–243). Po wyzwoleniu Iwonicza-Zdroju wczesnym popołudniem 28 lipca 1944 r. na plac pod tzw. Bazarem w jego cen­ trum wkroczył oddział partyzancki, przy dźwiękach hymnu polskiego na wieżę Bazaru wciągnięto biało-czerwoną fla­ gę, a władzę nad uzdrowiskiem i oko­ licą przejęła Rada Cywilna, na której czele stanął naczelny lekarz uzdrowiska jeszcze sprzed okupacji, mjr dr Józef Aleksiewicz. Do zadań Rady należało zapewnienie porządku i bezpieczeństwa (utworzono oddział żandarmerii), opie­ ka lekarska (w sanatorium Sanato utwo­ rzono szpital partyzancki) oraz organi­ zacja aprowizacji dla ludności cywilnej i żołnierzy-partyzantów (uruchomiono jadłodajnię). Przez megafony nadawano komunikaty radia Londyn, w gablocie Bazaru wisiały informacje o sytuacji na frontach wojny… K Cdn.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

12

KURIER·ŚL ĄSKI AKADEMIA PO SZYCHCIE

Towarzystwo Górniczo-Przemysłowe „Saturn” SA na orbicie imperiów słynnych Lodzermenschów Taki tytuł nosił okraszony archiwalnymi fotografiami wykład, wygłoszony 25 września przez Annę Binek-Zajdę, kustosz Muzeum Saturn w Czeladzi, inaugurujący powakacyjną odsłonę organizowanego przez zabrzańskie Muzeum Górnictwa Węglowego cyklu „Akademia po szychcie”. Anna Binek-Zajda Kopalnia „Saturn”

Pociągnęła za sobą wiele ofiar. I jako pierwsza w dziejach ludzkości miała zasięg światowy. Stała się też umowną granicą historycznie wyznaczanych dat między wiekiem XIX a XX. Trwała od 28 lipca 1914 do 11 listopada 1918 roku.

uniwersalny rodzaj krzyża. I właśnie ta­ kowe, typowo łacińskie, z umieszoną na nich figurką umierającego Chrystusa, w większości znalazły się na pomnikach ofiar Wielkiej Wojny. Ślązacy, wcieleni do armii pruskiej, która okazała się być jedną z najbar­ dziej przegranych w tej wojnie, ponieśli klęskę zwielokrotnioną. Idąc do boju, może mieli w sobie odrobinę udawa­ nej sympatii dla miłościwie im wtedy panującego cesarza „Wilusia”, jak się o nim żartobliwie wyrażali. Z pewnoś­ cią w niemieckich szkołach, do któ­ rych w latach dziecięcych obowiązkowo uczęszczali, było im wpajane hasło „Mit Gott für König und Vaterland” („Z Bo­ giem za Króla i Ojczyznę”). Propagan­ da germanizacyjna również w jakimś stopniu osiągała swój cel. Walczyli więc w nieswojej sprawie, ale i nie wywiązali się z narzuconego im zadania; przelali swoją krew na po­ lu bitewnym, bynajmniej nie chwaleb­ nym, a także i śmiercią się nie wsławili. Żadnych nie odnieśli zasług. Nie mieli pogrzebu i nie wiadomo gdzie zostali

Wielka Wojna

R

Barbara Maria Czernecka

ozpoczęła się zamachem na arcyksięcia Francisz­ ka Ferdynanda von Habs­ burg w Sarajewie. I właśnie w trakcie jej trwania dosłownie runęły potężne monarchie Świętego Przymie­ rza Austrii, Prus i Rosji, wobec Polski szczególnie zaborczych. Zakończyła się traktatem wersal­ skim, gwarantującym na powrót gra­ nice państwom wreszcie wyzwolonym spod jarzma długoletnich niewoli na­ rodowych. Tym zaczęła się nowa era,

pozostały w prawie każdej parafii. Naj­ częściej znaczone były krzyżem w for­ mie wojskowego orderu. Zwłaszcza na Śląsku musiały się skrzyżować w dwóch stylach: teutońskim i rycerskim. Pomimo przykrego skojarzenia z Krzyżem Żelaznym, nie zmieni się faktu, iż właśnie pierwsze takie krzy­ że od 1813 roku po zwycięstwie koa­ licji Niemców, Rosjan i Szwedów nad Napoleonem w bitwie pod Lipskiem były odlewane z żeliwa właśnie w Gli­ wicach. Wiek później zwykli szeregowi

Pomniki ofiar Wielkiej Wojny zostały przytłumione wybuchem drugiego światowego konfliktu

W

pisujące się w trwa­ jący Rok Jubileuszu 100-lecia odzyskania przez Polskę Niepod­ ległości spotkanie przyniosło znako­ mitą okazję do poznania minionych dziejów Towarzystwa Górniczo-Prze­ mysłowego „Saturn”, mającego swą sie­ dzibę w Czeladzi, którego głównymi akcjonariuszami byli potężni łódzcy fabrykanci z niemieckim rodowodem. W pierwszym rzędzie mówczyni po­ ruszyła problematykę dotyczącą dwoistej interpretacji pojęcia ‘Lodzermensch’, ze­ stawiając ją z mechanizmami rządzącymi drapieżnym kapitalizmem początków ery industrialnej. Obszerna, wielowąt­ kowa prelekcja dotykała jednak zasadni­ czo wybranych interesujących zagadnień z bogatej historii trzech kopalń węgla kamiennego „Saturn”, „Jowisz” i „Mars” wchodzących w skład masy majątkowej spółki. Zachowane do czasów współ­ czesnych materialne dziedzictwo przed­ siębiorstwa, nazywane (wzorem Łodzi również w Czeladzi) metaforycznie, ale i bardzo konkretnie „miastem w mie­ ście”, niezmiennie stanowi przedmiot wielostronnej refleksji badawczej. Spuś­ cizna Towarzystwa „Saturn” rozciąga się znacznie szerzej niż tylko w miejskiej przestrzeni, przede wszystkim bowiem w sferze działań i dokonań pozostają­ cych najczęściej w wymiarach symbo­ licznych. Współudział finansowy łódz­ kiej rodziny Scheiblerów – posiadającej pakiet kontrolny akcji i której przedsta­ wiciel Karol Wilhelm II Scheibler spra­ wował przez wiele lat funkcję prezesa Rady Zarządzającej, a u schyłku życia prezesa Rady Nadzorczej Towarzystwa „Saturn”, w tworzeniu oraz wspieraniu wszelkich inicjatyw służących ochro­ nie zdrowia, kulturze, oświacie, potrze­ bom religijnym współobywateli – nale­ ży traktować jako zjawisko zasługujące na trwały szacunek. Kiedy 1 października 1900 r. swą działalność rozpoczynało Towarzystwo Akcyjne Górniczo-Przemysłowe „Sa­ turn”, nawiasem mówiąc, powstałe jako drugie w Królestwie Polskim po War­ szawskim Towarzystwie Kopalń Wę­ gla i Zakładów Hutniczych wyłącznie w oparciu o kapitał krajowy, w dziejach kopalni „Saturn” pozostającej do 1914 r. największym zakładem w ramach struk­ tury organizacyjnej Towarzystwa otwie­ rał się równocześnie nowy rozdział cha­ rakteryzujący się intensywnym rozwojem technicznym. Na liczne inwestycje, tak zwiększające moc produkcyjną, jak i te o charakterze pozaprodukcyjnym, przez­ naczane były spore środki finansowe. Przyczyniły się one do dynamicznego wzrostu wydobycia i rozbudowy infra­ struktury kopalni, przekształcając ją w nowoczesny zakład górniczy. Istotną rolę odgrywała postępująca mechaniza­ cja urabiania i transportu, jak też coraz szersze zastosowanie energii elektrycznej (w I dekadzie XX w. w powszechnym

RYS. JADWIGA CZERNECKA

Fot. ze zbiorów Muzeum Saturn w Czeladzi

FOT. ZE ZBIORÓW MUZEUM SATURN W CZELADZI (2)

użyciu znalazły się wrębówki oraz wier­ tarki elektryczne, ale też wiertarki pneu­ matyczne). W roku 1911 na głównym, drugim poziomie wydobywczym uru­ chomiony został przewóz lokomotywami elektrycznymi i zaprowadzono sygnaliza­ cję centralną dla pociągów kolejki elek­ trycznej. Nowe urządzenia techniczne, instalacje, jak też budowle (elektrownia, sortownia zbudowana nad torami kolejo­ wymi tak, by można było węgiel ładować bezpośrednio do wagonów) powstawały również na powierzchni. Udział zakładu w ogólnym wydobyciu węgla kamienne­ go w Zagłębiu Dąbrowskim do 1914 r. wynosił ponad 10,5%.

W

przeciągu trzeciej i czwar­ tej dekady XX w. stopnio­ wo powiększał się majątek przedsiębiorstwa, którego znaczny stan posiadania kwalifikował go do gru­ py największych spółek kapitałowych w skali II Rzeczpospolitej. Własnością Towarzyst­wa były między innymi: liczne koncesje na wydobywanie węgla kamien­ nego wchodzące w skład kompleksów eksploatowanych przez kopalnię „Sa­ turn”, zbudowana od podstaw w latach 1908–1912 kopalnia „Jowisz” w Woj­ kowicach Komornych oraz zakupiona w 1919 r. kopalnia „Alma”, której na­ zwę przemianowano na „Mars”, fedrująca w Łagiszy; nadania górnicze na rudę że­

Robotnicy pracujący na rzecz To­ warzystwa „Saturn” zazwyczaj rekruto­ wali się z miejscowej ludności, której niewielkie skrawki jałowej ziemi nie zapewniały minimum utrzymania. Bie­ da w połączeniu z brakiem kwalifikacji oraz trudnościami w przystosowaniu się do odmiennych warunków egzys­ tencji na ogół spychały tych ludzi na najniższe szczeble hierarchii zawodo­ wej i społecznej. Dopiero adaptacja do nowych warunków życia oraz pracy umożliwiała akces do grona prawdzi­ wych – wykwalifikowanych – robot­ ników, pozwalając z czasem wydobyć się z nędzy. To tej właśnie grupie pra­ cowników podejmujących zatrudnie­ nie z nadzieją na odmianę losu kopal­ nia jawiła się jako prawdziwa ziemia obiecana.

która miała światu przynieść pokój, ale została brutalnie zamącona niewiele ponad dwadzieścia lat później. Pomniki ofiar Wielkiej Wojny ob­ rosły już stuletnim mchem i w znacznej mierze zostały przytłumione wybuchem drugiego światowego konfliktu oraz późniejszymi krwawymi wydarzenia­ mi następujących po sobie lat. Jednak

Armii Cesarstwa Niemieckiego, polegli w przegranych bitwach tego pierwsze­ go światowego konfliktu, nawet tym nie zostali pośmiertnie uhonorowani. Tym mniej należny był im, chociażby w srebrnej klasie, a dopiero rok później restytuowany, polski order „Męst­wu Wojskowemu” (łac. „Virtuti Militari”). Na szczęście dla ogółu jest jeden,

W

XXI wiek Czeladź we­ szła z byłą KWK „Saturn”, której proces likwidacji za­ kończył się z dniem 31 grudnia 1996 r., w nowym stuleciu nazywaną zgoła już inaczej jako obiekt poprzemysłowy, za­ bytek techniki czy przestrzeń postin­ dustrialna. Pamięć o tym, czym były kopalnie „Saturn”, „Jowisz” i „Mars” dla wielu pokoleń mieszkańców miejsco­ wości, w których te górnicze zakłady miały swoje siedziby, zobowiązuje do popularyzacji wiedzy o twórcach ich

Elektrownia przy kopalni Jowisz

lazną, galman i błyszcz ołowiu, Cegielnia „Rogoźnik” w Rogoźniku, Cementownia „Saturn” oraz Wytwórnia Wyrobów Ce­ mentowych w Wojkowicach Komornych, majątki ziemskie w powiecie będzińskim, leśnictwa – Gorenice w powiecie olku­ skim, Sączów-Rogoźnik w powiecie bę­ dzińskim, Kamienica i Szczawa w powie­ cie limanowskim. Z uwagi na rozczłonkowanie tery­ torialne, Towarzystwo Górniczo-Prze­ mysłowe „Saturn” SA zaliczane było do kategorii przedsiębiorstw wielozakła­ dowych. Taka konstrukcja organizator­ ska zapewniała stabilność ogólnej sumy zysku w przypadkach okresowych wa­ hań cen na poszczególne wyroby. Przy­ czyniała się też do obniżania kosztów transportu ze względu na stosunkowo bliskie położenie zakładów. Wreszcie uniezależniała spółkę od kooperantów.

pochowani. Pozostali jednak z imie­ nia i nazwiska wyryci na kamiennych pomnikach, zapewne tylko z inicjaty­ wy swoich żyjących bliskich, gorzko ich opłakujących. Z biegiem lat stawali się coraz bardziej zapomniani. I raczej nigdy już nie będą głośno wymieniani jako zasłużeni dla czyjejś sprawy boha­ terowie. Dusze ich tylko niewidzialnie krążą wokoło powojennych pomników, czasami w listopadzie nikło rozświet­ lane skromnym zniczem. Cóż z ich poświęcenia? Oni je­ dynie, tylko i aż, przed sądem Bożym mogą jeszcze dochodzić sprawiedli­ wości. Chrześcijanin bowiem praw­ dziwie jest człowiekiem na tym świecie przegranym. Gloria victis – chwała zwyciężonym! K

ciekawej przeszłości, ale też szczegól­ nie w przypadku dawnej kopalni „Sa­ turn” – do przywrócenia jej świetności. Szczególną troską otoczono budynek niegdysiejszej elektrowni kopalnianej, ponieważ jako jedyny dotrwał w stosun­ kowo dobrym stanie. Dzięki staraniom samorządu lokalnego i pozyskanym fun­ duszom europejskim historyczny obiekt został poddany rewitalizacji, stając się reprezentacyjną poprzemysłową wizy­ tówką Czeladzi, w której obecnie funk­ cjonuje Muzeum Saturn – Galeria Sztuki Współczesnej „Elektrownia”. Jej prężna działalność przynosi chlubę miastu oraz regionowi, niemal tak jak przed ponad wiekiem, gdy o „Saturnie” wiedziała cała Polska, a nawet i Europa. K Tekst został opublikowany w ramach współ­ pracy z Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu.

Juliusz Słowacki „O, Polsko” Kto pałasz kocha i Ojczyznę kocha, choćby się, palił dla niej przez dwa wieki i gdzieś jak żuraw, odleciał daleki, i gdzie przez lat sto widniał od rozpaczy: to, jak swą szablę i swój kraj zobaczy; to, jak usłyszy, że krzyczą “DO BRONI!” przed Panem Bogiem się tylko ukłoni, a potem ludziom odpowie na hasło, Że miecz nie ściemniał i serce nie zgasło!

Prezes Towarzystwa Parku im. dra Henryka Jordana

Kazimierz Cholewa ma zaszczyt zaprosić na uroczyste odsłonięcie pomników

OJCÓW POLSKIEJ NIEPODLEGŁOŚCI 10 listopada 2018 r. godz. 10:00 — Msza św. w Bazylice Mariackiej — przemarsz do Parku Jordana godz. 12:20 — uroczystość w Parku Jordana Kraków Al. 3-go Maja 11




Nr 53

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Listopad · 2O18 W

n u m e r z e

Po wyborach samorządowych

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

J

est takie miejsce u zbiegu dróg, Gdzie się spotyka z zachodem wschód… Nasz pępek świata, nasz biedny raj... Jest takie miejsce, taki kraj. Są takie chwile w życiu, gdy bardzo, ale to bardzo potrzebujemy poezji. Wiedzą o tym nawet ci, którzy nigdy z własnej woli nie wzięliby do ręki tomiku wierszy, a którzy też przecież szukają słów innych niż potoczne, gdy chcą przyjacielowi złożyć życzenia z okazji jubileuszu czy mamie i tacie na okrągłe urodziny. Na ważne wydarzenia potrzebne są wiersze, a ta rocznica jest tuż, tuż. W końcu mamy już listopad. Chmury nad nami rozpal w łunę, Uderz nam w serca złotym dzwonem. Otwórz nam Polskę, jak piorunem Ot­ wierasz niebo zachmurzone… W mojej szkole podstawowej jeszcze uczyliśmy się tego na pamięć. Znam nazwisko autora i tytuł poematu. A moje dzieci? Nie wiem, w podstawie programowej tego już nie ma. To może coś bardziej popularnego, znanego… Bez tej miłości można żyć, mieć serce suche jak orzeszek, ma­ lutki los naparstkiem pić z dala od zgry­ zot i pocieszeń... Na własną miarę znać nadzieję, w mroku kryjówkę sobie uwić. O blasku próchna mówić „dnieje”, o blas­ ku słońca nic nie mówić. To faktycznie piękny wiersz, wiele ich zresztą ta autorka napisała, ale jej biografia już taka piękna nie jest. W latach pięćdziesiątych potępiła niewinnych duchownych katolickich skazanych na karę śmierci w sfingowanym procesie pokazowym, zwanym procesem księży kurii krakowskiej. Wtedy, gdy państwo torturowało i mordowało niewinnych, ona była po stronie oprawców. Wstyd. Szukajmy dalej. Są w ojczyźnie ra­ chunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt: wysączymy ją z piersi i z pieśni. Cóż, że nieraz smakował gorzko na tej ziemi wię­ zienny chleb? Za tę dłoń podniesioną nad Polską – kula w łeb! Ten autor z kolei komunista, ale też pełen sprzeczności. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej i odmówił współpracy z NKWD, ale po wojnie tworzył poezję polityczno-propagandową. To może jednak coś innego… Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy! My, polski naród, pol­ ski lud, Królewski szczep piastowy. Nie damy, by nas zgnębił wróg! Tak nam do­ pomóż Bóg! Ten wiersz na pewno oddaje nastrój tej rocznicy, ale ta trzecia zwrotka… Nie będzie Niemiec pluć nam w twarz ni dzieci nam germanił. Wstanie potężny hufiec nasz, Duch będzie nam hetmanił… Dziś w Poznaniu największe zakłady pracy są znowu niemieckie, największe sklepy i media w Polsce to też własność innego kapitału, więc po co ich wszystkich drażnić, przecież innym to odpowiada, jest praca i ta ciep­ ła woda w kranach... – I dlaczego znowu to odniesienie do Boga, może tobie się to podoba – mówią mi znajomi – ale innym nie, głupio tak o tym przypominać. Wiem monotonne to wszystko ni­ kogo nie zdoła poruszyć – to też cytat, ale ten z całą pewnością nie pasuje do tej wspaniałej rocznicy 100-lecia odzyskania niepodległości, 100 rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego. Tak, „Raport z oblężonego miasta” Zbig­niewa Herberta jest całkowicie nie na miejscu. Czy aby na pewno? Za kilka dni nasze wielkie narodowe święto 11 listopada. Wbrew podziałom i wbrew różnicom niech to będzie wspaniałe przeżycie dla nas wszystkich. W Warszawie, Krakowie, Lublinie, Katowicach, w Poznaniu. Nawet jeśli w głębi serca każdy z nas będzie miał ukryty inny wiersz, to w końcu i tak powinniśmy wszyscy razem zaśpiewać Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy… A o wyborach i polityce porozmawiamy innym razem. K

G

A

Z

E

T

A

NN

II

EE

CC

O O

D D

ZZ

II

EE

N

N

A

Nie ma wątpliwości, że te wyniki w Poznaniu to porażka. Można ją osładzać – w przy­ padku wyborów prezydenckich – stwierdzeniem, że wynik Tadeusza Zyska jest najlep­ szy, jaki uzyskał kandydat PiS od początku bezpośrednich wyborów prezydenta mias­ ta, tj. od 2002 roku. Należy jednak zauważyć, że różnica między kandydatami PiS i PO dramatycznie wzrosła – z kilku punktów procentowych do ponad 34! Nie sprawdziła się także teza, że kandydat spoza partii – mniej radykalny, a bardziej liberalny – przyciąg­ nie wyborców centrowych. Okazało się, że nasz kandydat uzyskał o 791 głosów mniej niż lista PiS do Rady Miasta.

Po wyborach samorządowych Przemysław Alexandrowicz

J

esteśmy po wyborach samorzą­ dowych, pierwsze emocje opadły i widać już wyraźnie, czym różni­ ły się one od poprzednich. I nie mam na myśli tylko samych liczb, które przecież za każdym razem są – w oczy­ wisty sposób – inne. Analiza tego, co się stało, jest bardzo potrzebna w sa­ mym Poznaniu i w całej Wielkopolsce. Tym, co wyróżnia ostatnie wy­ bory samorządowe, jest niewątpliwie trwająca już kilka dni dyskusja nad wydawałoby się prostym pytaniem: Kto je wygrał? Kiedy poznaliśmy już ostateczne wyniki wyborów, nie po­ winno to budzić wątpliwości. Przecież skoro Prawo i Sprawiedliwość zdobyło 254 mandaty w sejmikach (o 83 wię­ cej niż 4 lata temu), Koalicja Obywa­ telska (Platforma z Nowoczesną) 194 mandaty (o 15 mniej niż sama Platfor­ ma w 2014 r.), PSL 70 mandatów (wo­ bec 157 w 2014 r.) – to sprawa wydaje się oczywista. Dla porządku dodajmy, że większego wpływu na ostateczny ogląd tych wyborów nie miało uzys­ kanie w całej Polsce 15 mandatów dla bezpartyjnych samorządowców, 11 dla SLD Lewicy Razem i kilku mandatów dla paru drobnych komitetów.

PiS wygrywa w sejmikach Oprócz zdecydowanej różnicy w iloś­ ci zdobytych mandatów, na zwycięzcę wskazują też sumaryczne wyniki procen­ towe: PiS – 34,04%, KO – 27,66%, PSL – 13,15%, SLD – 5,46%, Kukiz’15 – 5,44%. Warto zauważyć duże różnice popar­ cia w poszczególnych województwach. Dwa najlepsze wyniki PiS to 52,25% w podkarpackim i 44,04% w lubelskim. Dwa najsłabsze – to 25,11% w lubuskim i 25,77% w opolskim. Z kolei dwa najlep­ sze wyniki KO to 40,7% w pomorskim i 34,66% w kujawsko-pomorskim. Dwa najsłabsze: 11,79% w świętokrzyskim i 13,44% w podkarpackim. Dlaczego zatem przetoczyła się przez media dyskusja o tym, kto tak naprawdę te wybory wygrał? Pierwszą

przyczyną jest – znana od trzech lat – praktyka przedstawiania przez „totalną opozycję” wszystkich sukcesów Zjed­ noczonej Prawicy jako jej niepowo­ dzeń, a wszystkich niepowodzeń opo­

– kierując się zarówno wynikami wcześ­ niejszych sondaży, jak i nas­trojami na licznych przedwyborczych spotkaniach – mogło się spodziewać znacznie wyż­ szej wygranej. Przecież niektóre son­

To chyba z tej (szczerej i podświadomej) ulgi i radości wypływały absurdalne stwierdzenia, że „wygrana Rafała Trzaskowskiego w pierwszej turze oznacza, że odbiliśmy Polskę z rąk PiS-u”. zycji – jako osiągnięć. Ale wydaje się, że najważniejszą przyczyną była dość wyraźna różnica wstępnych wyników, pokazanych w studiach wyborczych, od (jawnych lub ukrytych) oczekiwań poszczególnych komitetów. Po pierwsze, Prawo i Sprawiedliwość

daże wskazywały na możliwość prawie dwukrotnej przewagi PiS nad Platformą Obywatelską czy nad jej koalicją z No­ woczesną. Tymczasem słupki w studiach wyborczych wskazywały wprawdzie na zwycięstwo PiS, ale tylko o kilka punk­ tów procentowych.

Żeby pokazać Prawdę, trzeba pokazywać Bohaterów Abp Marek Jędraszewski w filmie „Zapomniane męczeństwo”, Poznań 2012

PREMIERA FILMU DOKUMENTALNEGO

P OW R Ó T kontynuacji filmów „Zapomniane męczeństwo” i „Żołnierz Niezłomny Kościoła” wg scenariusza i w reżyserii Jolanty Hajdasz

29 LISTOPADA 2018 R. GODZ. 18.00 POZNAŃ, KINO APOLLO, UL. RATAJCZAKA 18 Dlaczego abp Antoni Baraniak, Żołnierz Niezłomny Kościoła otrzymuje pośmiertnie Order Orła Białego? Dlaczego śledztwo w sprawie Jego prześladowania przez komunistów jeszcze trwa? Dlaczego zasługuje On na beatyfikację? Udział w premierze potwierdził JE abp Stanisław Gądecki, metropolita poznański; Zadzwoń i zamów bezpłatne wejściówki do kina: tel. 607 270507 lub 609270507 lub mail: j.hajdasz@post.pl organizator: Fundacja im. Abpa Antoniego Baraniaka

Z kolei opozycja mogła (nawet nie przyznając się do tego sama przed so­ bą) spodziewać się znacznie większej, bolesnej porażki. Kiedy zatem pod koniec dnia wyborów przywódcy KO zobaczyli, że od znienawidzonego PiS dzieli ich tylko kilka procent, a nadto kandydaci Platformy wygrywają już w pierwszej turze w Warszawie, Poz­ naniu czy Wrocławiu, to – niezależnie od przywołanej wcześniej praktyki pro­ pagandowej – nawet podświadomie i szczerze zaczęli te wyniki traktować jako tak długo przecież wyczekiwany sukces. To chyba z tej (szczerej i pod­ świadomej) ulgi i radości wypływały absurdalne stwierdzenia, że „wygrana Rafała Trzaskowskiego w pierwszej tu­ rze oznacza, że odbiliśmy Polskę z rąk PiS” (to nie dosłowny cytat, ale do­ kładne oddanie sensu wypowiedzi). A przecież Warszawa od 2006 roku była rządzona przez Hannę Gronkiewicz­ -Waltz i Platformę... W czasie wieczoru wyborczego nie były też znane szczegóły wybor­ czych wyników PSL. Sam PSL był za to niewolnikiem własnej narracji o przy­ czynach (budzącego wielkie wątpli­ wości) sukcesu w wyborach samorzą­ dowych 2014 r. Skoro ówczesne 157 mandatów i poparcie sięgające 24% było, ich zdaniem, uczciwym zwycięst­ wem, a nie wynikiem wyborczych po­ myłek i machinacji, to dzisiejsze 70 mandatów i ponad 13% poparcia po­ winno oznaczać zdecydowaną klęskę. Gdyby jednak spojrzeć na ten wynik w kontekście chociażby ostatnich wy­ borów parlamentarnych, w których PSL niewiele przekroczył ustawowe, 5-procentowe minimum, to – obiek­ tywnie – jest to całkiem niezły rezultat. Zwłaszcza wobec trwającej od wielu miesięcy ostrej rywalizacji PiS i PSL o wiejski elektorat. Dzisiaj, znając ostateczne wyniki – i widząc, w jakim stopniu zmieniły one mapę wyborczą Polski – jasno i wy­ raźnie można wskazać i zwycięzców, i przegranych tego ogólnopolskiego starcia. Oczywiście radość działaczy i wyborców PiS osłabia smutny fakt przegrania bitwy o Warszawę, Poznań czy Wrocław... A dobrze skrywane wąt­ pliwości działaczy i wyborców Koalicji Obywatelskiej słodzi wygrana w pierw­ szej turze wielu ich kandydatów na pre­ zydentów i burmistrzów. Z kolei działa­ cze i wyborcy PSL dopiero po zawarciu lokalnych koalicji i ukonstytuowaniu nowych władz samorządów powia­ towych i wojewódzkich będą mogli (różnie w różnych regionach) cieszyć się lub smucić.

W Wielkopolsce bez zmian Nie tracąc z oczu wyników ogólnopol­ skich, warto też podsumować wyniki w naszej Wielkopolsce. W Sejmiku, nie­ stety, bez większych zmian (przy nie­ co zwiększonej frekwencji – z 46,94% do 56,00%). Chociaż Prawo i Spra­ wiedliwość otrzymało 27,84% głosów (19,81% w roku 2014), a ilość radnych PiS w Sejmiku zwiększyła się z 8 do 13, to jednak wszystko wskazuje na to, że nadal rządzić tu będzie koalicja KO (która ma o 4% mniejsze poparcie niż lista PO w 2014 roku – i 14 zamiast 15 mandatów) wraz z PSL (któremu ubyło Dokończenie na str. 3

1–2

Nowoczesna, obywatelska narracja wyborcza w Poznaniu ANTYPiS – taki był program, narracja i osławiona już metafora „strząsania szarańczy”. Póki co – szarańcza się rozmnożyła i osiągnęła wynik 33%, a „wielka koalicja”, zwana dla kolejnej niepoznaki „obywatelską”, 27. Stefania Tomaszewska – kolejny głos na temat wyborów do samorządu.

2

Mam prawo być niezadowolony Jacek Jaśkowiak bezwzględnie wykorzystał nasze słabości. W rzeczywistości nie chodzi tylko o politycznego rywala PiS, ale herolda obyczajowej rewolucji. Lekceważące opinie na jego temat uważam za nietrafne. Bartłomiej Wróblewski w rozmowie z Jolantą Hajdasz komentuje niesatysfakcjonujące dla PiS wyniki wyborów.

2

Nieznani bohaterowie Niepodległości Wolność, którą odzyskaliśmy po 123 latach niewoli, zawdzięczamy nie tylko wielkim jej twórcom, jak Józef Piłsudski czy Roman Dmowski. Nie byłaby ona możliwa, gdyby nie na pozór zwyczajni ludzie, tacy jak leśnik Władysław Sagan. Wspomnienia jego córki spisała Aleksandra Tabaczyńska.

5

Według Grossa „Polska brunatnieje” Gdyby przyszli tylko wyznawcy Grossa, to spotkanie trwałoby pół godziny w świecącej pustkami sali. Niepotrzebnie daliśmy też zarobić szmatławemu teatrowi, kupując bilety. Relacja Jana Martiniego z poz­nańskiego spotkania z nieprzejednanym propagatorem pedagogiki wstydu wobec Polaków.

7

Dziennikarka z pasją

Barbara Miczko-Malcher – z zamiłowania i niezwykłej pasji radiowiec, reportażystka. Głosy uczestników Poznańskiego Czerwca’56 i Żołnierzy Wyklętych nagrywała, gdy jeszcze nikt się nimi nie interesował, a naz­ wa „Żołnierze Wyklęci” nie była używana. O swej pasji opowiada w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

8

ind. 298050

Jolanta Hajdasz

Opozycja mogła spodziewać się znacznie większej porażki. Kiedy zobaczyła, że od znienawidzonego PiS-u dzieli ją tylko kilka procent, a kandydaci PO wygrywają już w pierwszej turze w wielkich miastach, to odtrąbiła tak długo przecież wyczekiwany sukces. Przemysław Alexandrowicz podsumowuje ogólnopolskie wyniki wyborów.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Rok 2018 jest dla Polaków wyjątkowo uroczysty, bowiem obcho­ dzimy 100-lecie odzyskania Niepodległej. Wydawałoby się za­ tem, że każdy Polak i Polka będą się starali stworzyć jak najlep­ szy klimat nie tylko obchodów i uroczystości, ale i codzienności.

Nowoczesna, obywatelska narracja wyborcza w Poznaniu Stefania Tomaszewska

W

ydawałoby się... Niestety, jest to tak­ że rok wyborczy, a więc nie zanosi się na wzajemne ciepło i miłość... Wręcz przeciwnie, ponieważ mamy „totalną opozycję” i jej lidera z wyraźnym „defi­ cytem charyzmy” – jak to wykwintnie ujął profesor Andrzej Zybertowicz – 13 października odbyła się w Poznaniu w niezbyt licznym, jak na twierdzę PO gronie, konwencja wyborcza tej partii. Jak przyzwyczaiło swój i nieswój elek­ torat Prawo i Sprawiedliwość, wyborcy oczekiwali ze strony opozycji jakiegoś programu dla królewskiego grodu Po­ znania, lepszych niż proponuje forma­ cja rządząca rozwiązań. Sama się ba­ łam, że a nuż tak się stanie, bo jestem z „watahy do dorżnięcia”, „oszołomem” i „ciemnogrodem”, który wreszcie cie­ szy się, że żyje nie w „tenkraju”, a w Pol­ sce. Niepotrzebnie, bo od chwili wej­ ścia na mównicę przewodniczącego Grzegorza Schetyny stało się jasne, że będzie jak zawsze, a nawet zawszej... Już ułożono w necie przyśpiewkę „PiS, PiS, PiS, PiS, PiS, PiS...”, i tak to POleciało. Po drodze wprawdzie oka­ zało się, że Wielkopolanie i poznaniacy są mądrzy, ale tylko dlatego, że przez wszystkie lata marzyli, aby wybierać tyl­ ko PO – sorry, teraz KO (skrót od za­ wiązanej na potrzebę wyborczą Koalicji Platformy Obywatelskiej ze szczątkami Nowoczesnej). Że ta wspaniała, abso­ lutnie jedyna proeuropejska formacja obroni ich przed łamaniem konstytu­ cji, ksenofobią i faszyzmem, ukołysze językiem miłości, wprowadzi postępo­ we standardy i europejskie wartości. Te ostatnie są bliżej niezdefiniowane i krążą wokół mętnych pojęć równości i tolerancji. To nic – ważne, że aksjolo­ gia jest ważna. Na ulotce wyborczej urzędującego prezydenta Poznania czytamy „KIE­ RUNEK EUROPA”. Hm... Jak to rozu­ mieć? Że jesteśmy w Azji, Afryce... mo­ że w Ameryce... A może w kosmosie? Przez tysiąclecia, z dorobkiem cywili­ zacyjnym, który podziwiają niezliczone rzesze turystów z innych kontynentów, mamy obierać teraz kierunek? No tak, to wszystko przez ten PiS, PiS, PiS... Przewodniczący pochwalił tutej­ szego prezydenta, który dokonał rzeczy niezwykłej – odesłał gdzieś („Gdzie on jest?”) ministra Macierewicza, sprzeci­ wiając się apelowi smoleńskiemu. Za­ iste – już samo to zapewne wystarczy, by kontynuować obrany kierunek przez kolejną kadencję, bowiem ten wyczyn, jak zrozumiałam, był niemal równy zwycięskiemu powstaniu wielkopol­ skiemu... Coś POmyliłam z wrażenia? Mowa przewodniczącego „totalnej opo­ zycji” była uniesiona, wzburzona i dość długa, pełna kłamstw, pomówień i osz­ czerstw, pod stosowne, przeważające u nas obce media, które miały pokazać Polskę pod rządami konkurencji poli­ tycznej w jak najgorszym świetle. Bez krzty opamiętania i wstydu, że niszczy dorobek milionów zaangażowanych obywateli, rani ich poczucie sprawied­ liwości i zdrowego, obiektywnego oglą­ du rzeczywistości. Całość została zakoń­ czona mocnym akordem: wezwaniem do strząśnięcia „pisowskiej szarańczy” ze zdrowego drzewa i... obietnicą wo­ tum nieufności dla premiera Mateusza Morawieckiego. Miałby go zastąpić cień premiera – Grzegorz Schetyna... Takie to pomysły przywieziono ze stolicy do Poznania 13 paździer­ nika – w założeniu KO – historycz­ nego. I zaprezentowano osiłków do trzęsienia drzewem, z urzędującym prezydentem „Dżej Dżejem” Jackiem Jaśkowiakiem– autorem autobiografii pod tym nowoczesnym tytułem – na ich czele. W zamyśle miała ona być zapewne wyborczą lokomotywą, ale zdążyła się przecenić w Empiku. Książ­ ka jest pomyślana jako kokieteryjnie

samokrytyczna „spowiedź”, tłumaczą­ ca także zawiłości życia osobistego, ale głównie polityczne. Znajdziemy w niej atencję zarówno wobec byłego premie­ ra Tuska, jak i do Grzegorza Schetyny, ale i własne marzenia, i to nie kończące się na obecnym etapie... Póki co, stara się on, ile sił w głowie i nogach, opanowywać ten tlący się coraz widoczniej „pożar w burdelu” – bo jak słusznie mówiła „wielka” aktrisa Dorota Stalińska: „Oni mają lidera, a my co?” Co z tym Poznaniem? Przyzwyczajona do krzewienia „europejskich wartości” przez 8 lat totalnej władzy nad obywa­ telami i mediami partia nie jest teraz pewna, w co ma nieprzyzwyczajone do pracy ręce włożyć i jest POgubiona i przetrącona tak strasznym dla niej za­ chowaniem Polaków przy urnie już od 2015 roku, że czas ją nagli, a potrzeby pilą. Nie jest zdolna do, choćby z grub­ sza, ogarnięcia merytoryki istotnych problemów. Nie interesowała się nimi rządząc – więc dlaczego miałaby teraz? Uchwaliła, że wszelkie „zaległości”, a jest ich co niemiara, pokaże palcem, zawsze wskazującym jako CZARNĄ KSIĘGĘ PiS. Smog nawet i rozwleczone budowy autostrad i dróg oraz wszystkie skutki przekrętów, które wysnuły się z taśm... Ubóstwo nie bardzo nadaje się jako bat, bo przecież znienawidzone „rozdawnictwo” 500+ niemal je zlikwi­ dowało. Bezrobocie też, bo haniebne dwucyfrowe wskaźniki zdecydowanie opadły z sił...

7 października. Kolektywistki z dwóch grup – polskiej i niemieckiej – zapra­ szały „chętne i chętnych do wskoczenia razem z nimi do trzymetrowego łoża z baldachimem” i to nie tylko w dzień, ale i w nocy. Wystawiennictwo przynie­ sionych przez uczestników przedmiotów „wybranych algorytmem sentymentu” na nocnej zmianie miało pozwolić „na rozkoszowanie się bierną partycypacją, na bezwstydną bezwolność, redukcję stresu, relaks”… Berlińskie magiczki zaoferowały znacznie więcej – tego po prostu nie sposób powtórzyć. W każ­ dym razie „zaglądano tu do trzewi i szu­ kano generycznych cech rozwarstwio­ nych osobowości dziewczyn” i tego, co „optyka heteronormatywu i funkcja rozrodcza pozostawia poza spektrum; tego, co wymyka się utorowieniu, tego, co śmierdzi i zwisa i dlatego zachowuje niezależność”. Dość? Nie, nie – jest oczy­ wiście propozycja „ratunku”, czyli KIE­ RUNEK – uszycie z „frędzli, zakładek i wytartych podszewek łóżka-tratwy”, na której opuszczą „wyludnioną, ge­ riatryczną Europę” owe nowe, zakażo­ ne „miłością bez granic” uczestniczki „dziewczyństwa”.

Mam prawo być niezadowolony Wynik wyborów samorządowych w Poznaniu i w Wielkopolsce jest dla mnie oczywiście mocno niesatysfakcjonujący, bo tutaj żyję, z tym regionem jestem związany i – jak wielu – mam prawo być z tego wyniku niezadowolony – mówi poseł Bartłomiej Wróblewski w rozmowie z Jolantą Hajdasz. Jak Pan ocenia wyniki wyborów samorządowych? W skali kraju wybory samorzą­ dowe są dużym sukcesem Prawa i Sprawiedliwoś­ci. 34% poparcia w wy­ borach do sejmików wojewódzkich jest najlepszym wynikiem w historii. Dzięki temu o ponad połowę wzrosła liczba radnych sejmikowych z PiS. Aż w sześ­ ciu województwach Prawo i Sprawied­ liwość będzie rządzić samodzielnie. Po­ dobnie kampania do rad powiatów była sukcesem. Nie ma jednak co ukrywać, że niepokojące są wyniki w dużych mia­ stach. W ostatnich dwóch tygodniach kampanii szala przechyliła się na ko­ rzyść opozycji, która zdecydowanie wy­ grała w Warszawie, Łodzi, Wrocławiu czy Poznaniu.

W Poznaniu to samo dotyczyło życzli­ wych PiS społeczników, którzy stworzyli własny komitet. Namawiałem przed wy­ borami, aby dołożyć wszelkich starań, by nie było podziału, ale się nie udało. Zwyciężyły partykularyzmy, także po naszej stronie, co działało na korzyść Platformy i Nowoczesnej. W Poz­naniu nie możemy sobie na przyszłość na to pozwalać, jeśli chcemy nawiązać walkę z ugrupowaniami liberalnymi. W wy­ borach samorządowych trzeba współ­ pracować ze wszystkimi, którzy choćby kierunkowo wyznają podobne wartości, także z ugrupowaniami wolnościowej prawicy. Samodzielnie te ugrupowania zdobywają niewiele, bo po kilka pro­ cent, ale ostatecznie, jak zobaczyliśmy, tych kilku procent zabrakło, aby nasza reprezentacja w Radzie Poznania utrzy­ mała się na dotychczasowym poziomie. Straciliśmy trzy mandaty, a więc 25% naszych radnych, w tym bardzo praco­ witych, jak Jan Sulanowski czy Michał Boruczkowski. A to już porażka.

oceniać to, co się stało, musimy teraz patrzeć w przyszłość. Potrzeba zmiany, nowej strategii PiS w Poznaniu i naszym regionie. A potem trzeba wielu lat kon­ sekwentnej pracy. A spodziewał się Pan tak dobrego wyniku urzędującego prezydenta? Spodziewałem się zdecydowanej wygra­ nej Jaśkowiaka i moje obawy sygnalizo­ wałem. Jest bowiem silnym politykiem. Spotykane czasami w środowiskach prawicowych czy krążące wśród Po­ znaniaków lekceważące opinie na jego temat uważam za nietrafne. To wyraz myślenia życzeniowego. Ostrzegałem, że może być nie tylko przeciwnikiem politycznym w Poznaniu, ale i w przy­ szłości w Polsce. Od dłuższego czasu polskie media liberalne, jak np. „Polity­ ka”, a teraz nawet zagraniczne, jak „Die Zeit”, widzą w nim jednego z liderów opozycji przeciw PiS. W rzeczywistości nie chodzi tylko o politycznego rywala naszego ugrupowania, ale herolda oby­ czajowej rewolucji.

Y R O B Y W O18 2 O

kazało się, że po tysiąckroć obsmarowywany „Kaczyński” (grzeczniaki „europejskie” na­ wet imię mu odebrały) za często wbija łopatę – a to pod budownictwo, a to pod przekop... Przewodniczący Schety­ na, zamykając w marzeniach CBA, IPN i likwidując województwa, na pewno ten przekop zasypie. I żadnych tam wojsk amerykańskich i żadnej tarczy – żeby przyjaciół i sąsiadów ze wschodu i zachodu nie stresować i nie narażać ich na zbędne wydatki... Osobiście po­ goni Polaków do jeszcze cięższej i pięć lat dłuższej pracy, żeby było tak jak było dla „elit” ukierunkowanych na Europę. Komunistyczną Europę Spinellego – z czego senni poznaniacy w przeważ­ nie zupełnie nie zdają sobie sprawy. Nie Europę prawdziwie elitarną, opartą na kulturze i architekturze cywilizacji łacińskiej, ale na kołchoz ufundowany na erzacach postmodernizmu, kon­ struktywizmu, genderyzmu i innych cymesach – też wartościami zwanych. Na Europę w y k l u c z e n i a żydów i chrześcijan – na razie kulturowego... Ale rewolucje zawsze tak się zaczynały, a kończyły Wandeą i łagrami. Trzeba przyznać, że w „nowoczes­ ności” Poznań dzierży prym – to tu poja­ wia się wybitna artystka Janda, która ob­ nosi się z żalami, że „czuje się jakby ktoś na nią nas.ał”, i to bez wykropkowania... To tu chadza się na Klątwę i Kler (reżyser przejął tytuł od Stalina – gratulacje!), to tu można lżyć bezkarnie wiernych, ranić ich uczucia za to np., że są krea­ cjonistami sceptycznymi wobec teorii czarnej dziury i ewolucji i otorbiać ich w najlepszym przypadku ostracyzmem wpływowych elit i „autorytetów”. Cóż – wprawa w pozbawianiu „nieoświe­ conych” majątków i życia przechodzi KODem. Wulgarnym, nienawistnym, pazernym. To w Poznaniu w Galerii Miejskiej Arsenał odbywają się impre­ zy aborcyjno-edukacyjne dla młodych kobiet i łóżkowo-namiotowe, w tym dla młodzieży, np. „Dziewczyństwo&Coven Berlin: BEDTIME”: ogromna sypialnia, zachwalana jako „przestrzeń kiełkowa­ nia ambiwalentnych przyjemności (...) i miejsce, z którego rozbudzana jest po­ trzeba społecznego nieposłuszeństwa”. Ta sytuacja trwała za pieniądze niczego nieświadomych podatników przez równo miesiąc – od 7 listopada do

Redaktor naczelny Kuriera WNET

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini Danuta Namysłowska

Czym Pan to tłumaczy? Od trzech dekad w Poznaniu domi­ nują ugrupowania lewicowe i liberal­ ne, po 2000 r. Platforma Obywatelska. Żeby tu wygrać, a choćby stopniowo poprawiać wyniki, trzeba włożyć du­ żo więcej wysiłku i trzeba go wkładać systematycznie. Mówiąc obrazowo, wiadomo, że na ziemiach nieżyznych można uzyskiwać dobre plony, trze­ ba jednak stosować najnowsze meto­ dy uprawy, działać zespołowo, więcej i konsekwentnie na ten cel pracować. Jest to przecież możliwe. W powiecie poznańskim w wyborach do rady po­ wiatu uzyskaliśmy 80% głosów więcej niż w 2014 r. Nie jest to tylko efektem wyższej frekwencji, ale procentowego wzrostu poparcia dla PiS w większości gmin podpoznańskich, w niektórych nawet 30–40%. To efekt pracy, ale i in­ nego podejścia. Do współpracy zapra­ szam wszystkich, którzy mają podobny system wartości prawicowych, konser­ watywnych, tradycyjnych.

Czy teraz tego zabrakło? Zostały popełnione błędy polityczne i organizacyjne. Jeśli chodzi o błędy po­ lityczne, to niestety zabrakło otwartości, co zaowocowało tym, że w powiecie poznańskim Porozumienie Jarosła­ wa Gowina nie szło z nami w koalicji.

Te wybory generalnie były najbardziej upolitycznione. Szczególnie w wielkich miastach ludzie głosowali na PiS lub na KO. Dlatego wspomniałem, że w dużych miastach warunki dla PiS są trudne. Tak zapewne będzie i w przyszłości. Jeśli chcemy wygrywać albo chociaż nawiązać walkę, musimy zrobić wię­ cej niż liberalna konkurencja. Potrzeba kandydatów zaangażowanych w spra­ wy lokalne, którzy zabiegają o sprawy miasta przez długi czas. I tu jest różnica między nami a Platformą. Kandydaci PO mogą zostać wybrani tylko dlatego, że są właśnie z Platformy. Kandydaci PiS w dużych miastach mogą zostać wybrani nie dzięki PiS, ale mimo tego, że są z PiS. Dlatego tak ważna jest oso­ bista wiarygodność.

Z czego wynika jego polityczna siła? To rzeczywiście paradoks, że osoba ze stosunkowo skromnym dorobkiem 4 lat pracy w Poznaniu uzyskuje taką pozy­ cję. Jego siła wynika ze zręcznego łą­ czenia progresywnej ideologii z daleko posuniętym pragmatyzmem. Warto też zwrócić uwagę na deklarację jednego ze spin doktorów Jacka Jaśkowiaka, który odchodząc z pracy w czerwcu 2017 r. w Urzędzie Miasta, napisał na Twitterze, że udało się osiągnąć cel, który sobie stawiali, czyli wypromowanie Jacka Jaś­ kowiaka jako polityka ogólnopolskiego. W tym jest chyba odpowiedź na pyta­ nie o jego cele. Nie są nimi zarządza­ nie miastem czy codzienne problemy mieszkańców. A czy nie jest tak, że silna pozycja kandydata PO jest konsekwencją braku silnego kandydata po prawej stronie? Każdy polityk działa tak, jak mu poz­ walają warunki. Jacek Jaśkowiak bez­ względnie wykorzystał nasze słabości. Myślę, że trafnie rozpoznał zagroże­ nie. Dlatego od jesieni 2016 r. byłem pod silnym obstrzałem Jaśkowiaka, ale i wspierającej go „Gazety Wyborczej”. Gdy zwracałem się z propozycjami in­ westycji dla miasta, choćby budowy wiaduktów czy hali lekkoatletycznej, nigdy nie był zainteresowany. Wolał, by nie doszło do inwestycji, niż rozmawiać, czy tym bardziej – dzielić się sukcesem. Zamiast tego w GW snuto rozważania o liberalnym kandydacie z PiS. W dniu, gdy zapadła decyzja o naszym kandyda­ cie, Jacek Jaśkowiak wyraził z jej powo­ du ubolewanie oraz zaczął mnie chwalić za pracowitość i znajomość Poznania. Krótko mówiąc – jego zręczność polega także na tym, że wie, kiedy i co mówić, by skutecznie ludzi dzielić. K

Co Pan czuł, widząc wyniki wyborów w Poznaniu? Był Pan w nich przecież potencjalnym kandy­ datem… Wynik był dla mnie przygnębiający, bo rozumiem jego konsekwencje dla Poznania, ale niestety także i dla Pol­ ski. Rzeczywiście miałem obawy, że tak się sprawy potoczą, ponieważ widzia­ łem, że nie wyciągnęliśmy wniosków po przegranych wyborach w 2010 r. i 2014 r. Moje obawy wynikały także z tego, że dość prawdopodobną konse­ kwencją będzie kontynuacja przez Jacka Jaśkowiaka obyczajowej i cywilizacyjnej rewolucji. Nie odczuwam więc żadnej satysfakcji. Od kiedy zapadła decyzja, że naszym kandydatem będzie Tadeusz Zysk, starałem się go wspierać. I trze­ ba powiedzieć, że był bardzo aktyw­ nym kandydatem. Pracował od rana do nocy. Były ciekawe pomysły w czasie kampanii, jak np. z drugą linią PEST­ KI, także marketingowe, z wydaniem katalogu wyborczego. Jakkolwiek by

Poznańskie „ocieplanie” prawicy Piotr Tomczyk „Chcemy złagodzić, ocieplić wizerunek PiS. Nie możemy budować zbyt agresywnego obrazu partii, popadać w radykalizm” – ogłaszał ponad 10 lat temu Michał Kamiński, ówczesny „genialny spin doktor” Prawa i Sprawiedliwości. Choć sam architekt strategii ocieplania już dawno pożegnał się ze swoją partią, to jego wizje – przynajmniej wśród części działaczy ugrupowania – wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością. Na przykład w Poznaniu. – Naszym obowiązkiem było sięgnąć po kandydatów, którzy bezpośrednio z naszym stronnictwem nie są związani – tymi słowami Tadeusz

Korekta

Magdalena Słoniowska Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Dziuba, szef Prawa i Sprawiedliwości w Poznaniu uzasadniał, dlaczego w wyborach na prezydenta miasta jego partia poparła bezpartyjnego przedsiębiorcę Tadeusza Zyska. Ocieplające wizerunek partii działania musiały zrobić na mieszkańcach miasta duże wrażenie. Bezpartyjny kandydat PiS unikał wszelkiego radykalizmu. Prowadzenie kampanii wyborczej powierzył byłemu spin doktorowi Platformy Obywatelskiej. Deklarował się jako zwolennik „kompromisu aborcyjnego”. Zapewniał nawet, że nie ma nic przeciwko tablicy upamiętniającej komunistycznego

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

ideologa Zygmunta Baumanna, zwalczającego Żołnierzy Wyklętych („jako naukowiec był to wybitny człowiek”). Jakie miały być efekty takiej kampanii? „Nie wykluczam swojej wygranej w pierwszej turze” – ogłaszał trzy dni przed wyborami Tadeusz Zysk. Wynik wyborów okazał się jednak inny. Kandydat wspierany przez Prawo i Sprawiedliwość przegrał już w pierwszej turze. Nie poparli go sympatycy innych partii. Zebrał mniej głosów niż poznańscy kandydaci PiS do rady miasta. Komentarz ukazał się w „Naszym Dzienniku” nr 250/2018.

Nr 53 · LISTOPAD 2018

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 45)

Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

Data i miejsce wydania Warszawa

03.11.2018 r.

Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

N

ie wiem, jaka była frekwencja na tym postępowym evencie „kulturowym”, gdzie jednym z głównych rekwizytów była toaletka z głową kobiety i rzucającym się nad nią w oczy wyrazem SEX – ale po po­ łudniu snułam się samotnie między łożami, namiotami i stołami zarzuco­ nymi resztkami żywności, butelkami, mazakami, papierami i tekstyliami nie­ znanego przeznaczenia. Wrażenie ba­ łaganu, a nawet brudu było pierwsze, reszta naprawdę smętna. W Poznaniu nikt nie ma głowy do merytorycznego podejścia do czysz­ czenia kamienic, przewężonych ulic, sprawy Toru Poznań i szybko postępu­ jącej degradacji i prywaty w Smocho­ wicach, w tzw. Ostoi Doliny Bogdanki (cudownej niegdyś, a od dziesięcioleci pustoszonej enklawy zieleni między ul. Biskupińską a Beskidzką) ani do samej Bogdanki, niegdyś kryształowo czystej i okolonej żywokostem, koz­ łkiem, mydlnicą lekarską i mnóstwem innych ziół, a dziś zaciągniętej pleś­ nią i pełnej starych garnków i innych śmieci. I to wszystko około 6–7 km od centrum miasta. W wielkim popłochu, jak wydało się, że tam już prawie wytę­ piono wspaniały las (będący w założe­ niu wybitnych profesów przedwojen­ nych Adama Wodziczki i Władysława Czarneckiego klinami zieleni – płucami miasta!) i wyprzedano drewno – mia­ sto ustawiło „ostrzegawcze banery”, przypominające o planie zagospoda­ rowania zakazującym budowy na tym terenie.... A kto i kiedy, i jaki geodeta wytyczył tam działki, obecnie sprzeda­ wane w tzw. sporze, wyglądającym jak ustawka, tak że teraz miasto negocjuje z właścicielem i nie pyta jak on do tej własności doszedł? I zamierza z na­ szych podatków mu zadośćuczynić (za co?) i wykupić to, co było nasze? W kampanii definiowano tylko jeden program: ANTYPiS – i taka też była narracja i osławiona już metafora „strząsania szarańczy”. Póki co – sza­ rańcza się rozmnożyła i osiągnęła wy­ nik 33%, a „wielka koalicja”, zwana dla kolejnej niepoznaki „obywatelską”, 27. Jaki to sukces? I kto przewodniczącemu tę mowę napisał, bo wydaje się, że nie była ona własna. Nie, żeby zbyt błys­ kotliwa – ale zbyt „obiecująca”, w tym sensie, by pokazać swoim, że nie chce spaść ze stołka... Że „nie szykujcie się na moje miejsce” i jakby to było skiero­ wane właśnie do Dżej Dżeja – bo ma­ wia się, że jest on „po słowie” z byłym premierem i tylko czeka, by umocnić swoją pozycję przejęciem partii, a na­ wet koalicji... Tylko co wtedy z „delfi­ nem” Rafałem? K

Te wyniki nie są jednorodne w całej Wielkopolsce. To prawda. Tradycyjnie już we wschod­ niej i południowej części Wielkopolski wyniki PiS są dużo lepsze niż w Wielko­ polsce centralnej i północnej. W skali całego województwa w wyborach do sejmiku zagłosowało na nas blisko 400 000 osób, czyli niemal dwukrot­ nie więcej niż w 2014 r. Dało to 13 mandatów, a więc 5 mandatów więcej. W każdym okręgu z wyjątkiem Pozna­ nia i okręgu podpoznańskiego zyskali­ śmy kolejny mandat. Niestety w samym Poznaniu Koalicja Obywatelska wygrała z nami aż 4:1. Gdyby nie aglomeracja poznańska, wygralibyśmy wybory do Sejmiku w Wielkopolsce.


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Bronię polityków

Kto wygrał wybory samorządowe?

Henryk Krzyżanowski

Małgorzata Szewczyk

Wybory za nami, wyborcy powracają do prywatności, a wybrani politycy przystę­ Czytając powyborcze podsumowania, można odnieść wrażenie, że – posługując pują do pracy – namawiania się, tworzenia i zrywania koalicji, gardłowania na ses­ się znanym powiedzeniem – wygrana leży po tej ze stron, do której się ucho przy­ jach, kontaktowania się ze swymi wyborcami, występowania w mediach etc., etc. łoży… O zwycięstwie podczas wieczoru wyborczego mówił prezes PiS. Tuż po ogłoszeniu sondażowych wyników – zwycięstwa obozu rządzącego w dziewięciu Ktoś, kto jak ja ma ciągoty liberta- ręce i protest, gdy – jak prezydent Jaśez względu na to, czy „nasi” wygrali, czy przegrali, życzmy politykom riańskie, może w wyobraźni przenosić kowiak – zapuszczają się w rejony dla województwach – podkreślił, że jest to czwarta wygrana jego ugrupowania.

B

jak najlepiej. A przede wszystkim nie ulegajmy dość powszechnemu w demokracjach przesądowi, który głosi, że „wybieramy najgorszych spośród nas”. To taki banał współczesny, chętnie powtarzany przez ludzi mających się za elitę od Waszyngtonu po Warszawę. Niezależnie od tego, kto rządzi, wypada zżymać się na poziom polityków wszelkich szczebli, na ich rzekomą ograniczoność, zabieganie o własne interesy, chciwość, hipokryzję, nawet język, którym się posługują. Oraz wypada dystansować się od polityki w ogóle, jako czegoś, czym można się tylko „ubabrać”. Że przypomnę wyśmiane po wielekroć hasło „Nie róbmy polityki, budujmy mosty.” Kompletnie to jałowe, bowiem cóż byłoby alternatywą? W końcu po to, by świat się kręcił, potrzebni są, oprócz inżynierów, robotników i lekarzy, także radni, posłowie, ministrowie etc. Więc takie ich gremialne stawianie do kąta to poziom licealnego anarchisty.

się do świata wyłącznie prywatnych uczelni, odpaństwowionej kultury, a nawet niepaństwowych sądów. Jednak świat realny jest inny, wielce skomplikowany i KTOŚ musi funkcje publiczne pełnić. Byłoby lepiej, gdyby do polityki szli ludzie po zrobieniu pienię-

nich nieodpowiednie. Panie Prezydencie Jaśkowiak, dostał pan silny mandat od wyborców, więc buduj pan szybko ten tramwaj do Naramowic! Ale nie próbuj przy tym wychowywać Poznańczyków według swoich upodobań. Na liście ustawo-

Skoro nie da się żyć bez polityków, pozostaje nam patrzenie im na ręce i protest, gdy – jak prezydent Jaśkowiak – zapuszczają się w rejony dla nich nieod­ powiednie. dzy we własnym biznesie, ale tak samo byłoby lepiej, gdyby, powiedzmy, Polska była mocarstwem nuklearnym. No, ale nie jest... Więc w realu musimy pewno mieć młodzieżówki partyjne, asystentów posłów po studiach politologicznych etc. etc. „Kopać nie umiem, a żebrać się wstydzę”... A skoro nie da się żyć bez polityków, pozostaje nam patrzenie im na

wych obowiązków prezydenta NIE MA apostolstwa tolerancjonizmu, a tramwaj, owszem, jak najbardziej jest. Jeszcze co do „ubabrania”. Owszem, wśród polityków zdarzają się, jak w każdym środowisku, czarne owce. Jednak czy nie ma ich wśród sędziów, lekarzy czy profesorów uniwersytetu? Podsumujmy więc – plucie na polityków to mało ambitna łatwizna. K

T

ymczasem opozycja, Koalicja Obywatelska (KO), która zwyciężyła w siedmiu województwach, ustami swojego lidera odtrąbiła spektakularny sukces: „Stworzyliśmy skuteczny anty-PiS”. Inny rozpoznawalny polityk PO zwrócił uwagę na zmiany widoczne w Polsce, konstatując: „Widać, że w Polsce coś się zmienia, że PiS powoli traci to, że wygrywał kolejne wybory”. Można by zadać w tym miejscu proste pytanie z matematyki: która z cyfr jest większa – siedem czy dziewięć? Kiedy piszę te słowa, wiadomo, że PiS w sześciu sejmikach będzie rządził samodzielnie, ale włodarzami kilku największych miast zostali przedstawiciele Koalicji Obywatelskiej (do drugiej tury m.in. w Szczecinie, Gdańsku i Krakowie pozostały dwa tygodnie). Czy ktoś tego chce, czy nie, obraz naszego kraju, jaki wyłania się po tegorocznych wyborach samorządowych,

jest przygnębiający. Polska jest podzielona, i to niemal wzdłuż linii Wisły (wyłączając północne tereny – zwycięstwo KO i województwo opolskie – na korzyść PiS-u). Drugi wyraźny podział jest widoczny między dużymi aglomeracjami a małymi miastami. W tych pierwszych z reguły liczy się układ polityczny, w tych drugich – konkretny człowiek: gospodarz, który jest powszechnie znany i rozliczany przez współmieszkańców za podejmowane decyzje. W wielkich aglomeracjach zwyciężają kandydaci popierani przez partię, w małych mias­ tach – lokalni, sprawdzeni działacze, bez rekomendacji politycznych. Wybory samorządowe odsłoniły też smutną prawdę o naszej polskiej mentalności i moralności. W odpowiedzi na pytanie dziennikarza o kandydaturę wójta W., który prowadził kampanię… zza krat, z powodu 92 zarzutów, mieszkanka gminy Daszyna

w województwie łódzkim odpowiedziała: „Lepszego wójta niż pan W. to nie ma nigdzie”. Skoro w wyborach startowali kandydaci, którzy mieli prawomocne wyroki za przekręty podczas starań o kredyt, zarzuty gwałtu i zostali czasowo odsunięci od sprawowania funkcji publicznych, kandydaci, którzy nie potrafili doliczyć się swoich mieszkań i kont lub byli zamieszani w wielomiliardową aferę reprywatyzacyjną – to jakimi wartościami kierują się na co dzień ci, którzy na nich głosowali? Jakie warunki powinien spełniać kandydat ubiegający się o ważny urząd w środowisku lokalnym? Przypominam, że swojego zawodu nie może wykonywać notowany lekarz ani nauczyciel; ale urzędnik z prawomocnym wyrokiem – może… Może nadszedł już czas, by zmienić prawo, chyba że w tych wyborach chodziło tylko o jedno – by odsunąć PiS od władzy...? K

wartości dała pierwszeństwo głosująca większość mieszkańców Poz­nania. Jaka emocjonalna wartość była priorytetowa dla tej większości, skoro zapewniła ona reelekcję prezydentowi niesolidnemu, który pozbawiony jest zmysłu dobre­ go zarządzania? Tu wchodzimy w sferę ocen, więc zapewne nie każdy podzieli moją opinię.

społecznych. W przybliżeniu można powiedzieć, iż początkowo program ten był atrakcyjny dla stosunkowo mniej zad­banej części Polski. Stopniowo ak­ ceptacja dla niego powiększała i po­ większa się. Nie byłoby więc rozsądne rezygnować ze strategii pracy pozytyw­ nej. Po pros­tu w Poznaniu na razie, po­ dobnie jak w innych dużych miastach Polski, nie przynosi ona spodziewanego

rezultatu. Ale z czasem i tu wyborcy – także ci niepragmatyczni i zachowaw­ czy – docenią znaczenie zmian propo­ nowanych przez PiS. Oczywiście nie stanie się to samo przez się. PiS będzie potrzebował wielu pomocników, któ­ rzy w swoich zawodowych, sąsiedzkich i koleżeńskich środowiskach będą mu­ sieli wykonać drobiazgową pracę infor­ macyjną i formacyjną. K

Y R O B Y W O18 2

Wynik wyborów samorządowych w Poznaniu jest rozczarowują­ cy, przede wszystkim dla wyborców PiS. Uwagę zwracają wybory prezydenta Poznania. Urzędujący prezydent uzyskał reelekcję już w pierwszej turze, pozostawiając daleko w polu pozostałych pretendentów.

Refleksje po wyborach prezydenta Poznania Tadeusz Dziuba

P

rzy frekwencji znacznie więk­ szej niż cztery lata temu, zagło­ sowało na niego ponad 127 tys. wyborców, aż o 93 tys. więcej niż poprzednio. Jego jedyny prawdziwy rywal – dr Tadeusz Zysk, ceniony wy­ dawca i uznany społecznik, kandydat wysunięty przez PiS – uzyskał wynik dwuipółkrotnie niższy. Głosowało na niego ponad 48 tys. poznaniaków. To dla naszego środowiska było bardzo boles­ ne, w szczególności dla mnie, promotora i gorącego zwolennika tej kandydatury. Pocieszeniem nie było to, że Tadeusz Zysk uzyskał ponad 17 tys. głosów wię­ cej niż kandydat PiS sprzed czterech lat (którym byłem ja). Ogromna różnica w przyroście głosów obu kandydatów, ponad pięciokrotna, pokazuje – wbrew przedwyborczym nadziejom – że zada­ nie dr. Zyska należało do kategorii misji niewykonalnych. Takie rozstrzygnięcie wyborców ro­ dzi liczne pytania. Także o to, czego jest ono świadectwem. Sądzę, że można tę kwestię rozpatrywać na dwa sposoby. Po pierwsze, w kategoriach rzeczowych, czyli odnosząc się do realiów. Po drugie, w kategoriach emocjonalnych, odno­ sząc się do wartości, której większość wyborców nadała priorytet. Realia są takie, że większość wy­ borców postawiła na osobę, która cztery lata temu wystąpiła z dość interesującym programem dla Poznania, ale zrealizo­ wała go – mówiąc dyplomatycznie – w stopniu ułamkowym. Przykładowo, prezydent obiecywał terminowe realizo­ wanie inwestycji, tymczasem w trakcie minionej kadencji nieterminowo wydat­ kowano setki milionów złotych. Obie­ cywał budowę ul. Nowej Głogowskiej, ale przez cztery lata nie opracowano nawet projektu. Zresztą nie zrealizo­ wał większości inwestycji drogowych, które zapowiadał w 2014 r. Obiecywał dokończenie tzw. pierwszej ramy ko­ munikacyjnej Poznania, ale u końca kadencji definitywnie wycofał się z te­ go zamysłu. Obiecywał zwiększenie tzw. budżetu obywatelskiego do kwoty 30 mln zł i powiększył go, ale tylko do kwoty ok. 20 mln zł. Obiecywał nowy wizerunek zabytkowego poznańskiego Starego Rynku, jednak nadal są tam pi­ jalnie wódki i kluby go-go. Obiecywał

wybudowanie 4 tys. nowych mieszkań komunalnych, powstało ledwo kilkaset. Można byłoby dłużej kontynuować tę wyliczankę. Jednak pal licho obietnice, jeśli za­ miast nich prezydent zrealizowałby albo wszcząłby inne pożyteczne dzieła. Re­ alia jednak są takie, że w ciągu minio­ nych czterech lat prezydent Poznania nie podjął ani jednego dużego projektu rozwojowego. Przykładowo nie wyka­ zał większego zainteresowania spraw­ nym dokończeniem południkowej osi szybkiej komunikacji tramwajowej (dziś funkcjonuje tylko jej połowa). W ogóle nie rozważał koncepcji stworzenia bra­ kującej równoleżnikowej osi bezkolizyj­ nej komunikacji tramwajowej, choć nie jest to koncepcja rewolucyjna. Podobnie jak jego poprzednicy, nie przejawiał za­ interesowania utworzeniem w Poznaniu szynowej komunikacji obwodowej, choć istnieje kolejowa obwodnica Poznania, która mogłaby być wykorzystywana dla celów miejskich. W pierwszej kolejności wymie­

Jakiej wartości dała pierwszeństwo głosu­ jąca większość miesz­ kańców Poznania? Jaka emocjonalna wartość była priorytetowa dla tej większości, skoro zapewniła ona reelekcję prezydentowi niesolid­ nemu, który pozbawio­ ny jest zmysłu dobrego zarządzania? niam przedsięwzięcia komunikacyj­ ne, bowiem wieloletnie zaniedbania doprowadziły do skutecznego zakor­ kowania miasta. Omal nic nie zrobił dla rekreacyjnego zagospodarowania licznych terenów zielonych Poznania, co mogłoby być wyróżnikiem naszego miasta. Całkowicie zlekceważył – idąc zresztą śladem poprzedników – unikal­ ny zasób Poznania, jakim są zabytki dziewiętnastowiecznego budownictwa militarnego, które odpowiednio zadba­ ne, byłyby wyjątkową atrakcją miasta,

przyciągającą turystów z całej Europy. To tylko wyrywkowe przykłady działań, które w minionej kadencji powinien, a przynajmniej mógł podjąć prezydent. Nie zrobił jednak tego. Jest więc praw­ dopodobne, że nie zrealizuje ambit­ niejszych projektów także w kadencji, która się właśnie zaczyna. Zresztą każ­ dy obserwator, nawet niezbyt uważny, widział i widzi, że prezydenta bardziej interesowały spory ideologiczne niż polityka miejska. Jednak znacząca większość wy­ borców zapewniła mu reelekcję. A byli oni do tego stopnia zdeterminowani, że kandydaci drugiego rzędu, którzy we­ dle prognoz mieli uzyskać 10% do 12% poparcia, otrzymali grubo mniej, po ok. 7,5% głosów. Ich potencjalni wyborcy od razu poparli urzędującego prezydenta, nie czekając na drugą turę.

W

ybierając osobę, która słowa nie dotrzymała i – co gor­ sza – wyraźnie nie ma rea­ listycznej koncepcji rozwoju Poznania, znaczna część mieszkańców miasta oka­ zała się zadziwiająco niepragmatyczna. A to już jest poważny problem. Dobrze pojęty pragmatyzm na pewno nie zali­ cza się do kluczowych cech zorganizo­ wanych wspólnot, a taką jest wspólno­ ta samorządowa, ale bez domieszki tej cechy ich realny rozwój jest zagrożony. Skracając ten wywód do prostego przy­ kładu, warto zauważyć, iż właśnie ów brak naturalnego pragmatyzmu pozwo­ lił onegdaj władzom Poznania bezkarnie wydać 750 mln zł na ledwo co eksploato­ wany stadion, mimo że za tę samą kwotę można było zbudować kilkukilometro­ wą trasę podziemnego szybkiego tram­ waju (pre-metra). Stadion nie zaspokoił żadnej z głównych potrzeb poznańskiej wspólnoty i nawet nie bardzo zaspokaja jej potrzeby ludyczne. Podziemny tram­ waj rozwiązałby ćwierć komunikacyj­ nych problemów miasta. Bez odrobiny pragmatyzmu poz­nańska wspólnota bę­ dzie przegrywać naturalną rywalizację – już ją przegrywa – z innymi wspólno­ tami miejskimi, np. wrocławską. Rozpatrując natomiast kwestię wyrazistego poparcia tęczowego pre­ zydenta w kategoriach emocjonalnych, warto zastanowić się nad tym, jakiej

W

edług mnie, głosująca więk­ szość za priorytet uznała bezpieczeństwo, lecz rozu­ miane zachowawczo, a raczej rozumiane opacznie. Jak wiadomo, wielu poznania­ ków lepiej albo gorzej ustabilizowało swe życie w obecnej rzeczywistości. A sta­ bilizacja nie jest sojusznikiem zmian. Zmiana zaś prezydenta na osobę pocho­ dzącą z zupełnie innego środowiska niż prezydent dotychczasowy nieuchronnie wiązałaby się ze zmianami na wielu po­ ziomach. Można wyobrazić sobie na­ stępujące rozumowanie: co prawda Po­ znań jest komunikacyjnie zakorkowany, mieszkania są tu drogie, bo dominuje komercyjne budownictwo deweloper­ skie, poziom tutejszych szkół powszech­ nych – jak wiadomo – jest przeciętny, wiele urzędów jest mało przyjaznych, ale… Ale przecież wielu daje sobie z tym wszystkim radę i widzą oni, że radę da­ ją sobie inni, sąsiedzi i koledzy, więc z emocjonalnego punktu widzenia mo­ że bezpieczniej jest zachować to, co się już ma, niż ryzykować zmiany, choćby i pociągające. Jeśli tego typu emocje przeważały przy podejmowaniu decyzji wyborczych głosującej większości, jeśli względy rac­ jonalne nie odgrywały istotnej roli, to pozytywny program dr. Tadeusza Zyska i poznańskiego PiS mógł rzeczywiście mieć ograniczoną siłę nośną w wybo­ rach. Z tego jednak nie wynika, że kam­ pania negatywna przyniosłaby rezultaty lepsze. Jeden z drugoplanowych kandy­ datów prowadził kampanię negatyw­ ną przeciw tęczowemu prezydentowi, zresztą dość dobrze ocenioną przez komentatorów, a wynik uzyskał grubo niższy od prognozowanego. Tak więc tym razem znacząca część poznańskich wyborców wykazała się ograniczoną wrażliwością na względy rzeczowe, a nadwrażliwością na wzglę­ dy emocjonalne. Co z tego wynika na przyszłość? Najpierw należy zauważyć, że do­ brych kilka lat temu PiS miał przewagę wyborczą tylko w Polsce południowo­ -wschodniej. Dziś przewaga ta przesu­ nęła się w kierunku północno-zachod­ nim i sięga linii łamanej, w przybliżeniu biegnącej od Suwałk do Wałbrzycha. W Wielkopolsce wpływy PiS ugrunto­ wują się obecnie w jej części wschodniej i południowej. Postęp ten ma konkretną przyczy­ nę. Siłą tego stronnictwa jest w szczegól­ ności konsekwencja w propagowaniu i wdrażaniu rozwiązań pozytywnych, adresowanych do szerokich grup

Dokończenie ze str. 1

Po wyborach samorządowych Przemysław Alexandrowicz 11% poparcia i pozostało 7 z poprzed­ nich 12 mandatów).

Z

kolei w powiecie poznań­ skim (przy wzroście frekwen­ cji z 48,26% do 61,04%) PiS otrzymało 19,19% głosów (17,56% w roku 2014) i zwiększyło ilość man­ datów z 6 do 7 w liczącej 29 osób Ra­ dzie Powiatu. Koalicja Obywatelska praktycznie powtórzyła procentowy wynik listy PO z 2014 r., uzyskując 14 zamiast 13 mandatów. Jednak relacje pomiędzy ugrupowaniami reprezento­ wanymi w Radzie Powiatu zapewniają kontynuację dotychczasowych rządów PO i starosty Jana Grabkowskiego. A u nas w Poznaniu – niestety najgorzej… Przy ogromnym wzroś­ cie frekwencji (z 38,74% do 57,30%) reprezentujący Koalicję Obywatelską prezydent Jacek Jaśkowiak zwyciężył już w pierwszej turze, otrzymując 56% głosów (w roku 2014 w pierwszej tu­ rze otrzymał 21,46% głosów). Drugi wynik należał do wystawionego przez Prawo i Sprawiedliwość Tadeusza Zy­ ska, który otrzymał 21,31% głosów (w roku 2014 Tadeusz Dziuba otrzy­ mał 19,53% głosów). Trzeci uzyskał reprezentujący Lewicę Tomasz Lewan­ dowski, który otrzymał jedynie 7,66% głosów (16,61% w roku 2014). Warto przypomnieć, że w 2014 roku prezydent Ryszard Grobelny w pierwszej turze otrzymał 28,58% głosów. Teraz na po­ pieranego przez niego Jarosława Pucka zagłosowało jedynie 7,45% wyborców. W tym roku w Poznaniu niestety wybieraliśmy mniej radnych. Niestety, bo to wyraźny sygnał, jak bardzo wyludnia się nasze miasto. W poprzedniej kaden­ cji w Poznaniu było 37 radnych, teraz mamy 34, ponieważ po raz pierwszy od dziesięcioleci Poznań ma mniej niż 500 tysięcy mieszkańców. W Radzie Miasta Poznania KO uzyskała 46,83% głosów, co przekłada się na 21 mandatów (w 2014 r. PO otrzymała 32,70% głosów – 16 man­ datów). Prawo i Sprawiedliwość zdobyło 22,05% głosów i 9 mandatów (w roku

2014 – 22,74% głosów i 12 mandatów). Połączony blok Lewicy otrzymał 10,05% głosów, co dało mu 2 mandaty (w 2014 roku Lewica otrzymała 12,87% głosów i 5 mandatów). Komitet Wyborczy Pra­ wo do Miasta uzyskał 8,86% głosów i ma 2 mandaty (w 2014 roku – 7,76% głosów i 1 mandat). Komitet Wyborczy Jaros­ ława Pucka z 6,54% głosów nie zdobył żadnego mandatu (w 2014 roku będący jego poprzednikiem Komitet Wyborczy Ryszarda Grobelnego otrzymał 11,57% głosów i 3 mandaty). Nie ma wątpliwości, że te wyniki to porażka PiS. Można ją osładzać – w przypadku wyborów prezydenckich – stwierdzeniem, że wynik Tadeusza Zyska jest najlepszy, jaki uzyskał kan­ dydat PiS od początku bezpośrednich wyborów prezydenta miasta, tj. od 2002 roku. Należy jednak zauważyć, że różni­ ca między kandydatami PiS i PO drama­ tycznie wzrosła – z kilku punktów pro­ centowych do ponad 34! Nie sprawdziła się także teza, że kandydat spoza partii – mniej radykalny, a bardziej liberalny – przyciągnie wyborców centrowych. Okazało się jednak, że nasz kandydat uzyskał o 791 głosów mniej niż lista PiS do Rady Miasta. W przypadku wyborów do Rady Miasta możemy się pocieszać, że na na­ szych kandydatów głosowało 46% wy­ borców więcej niż w roku 2014 (49165 wobec 33760). Jednak naszym przeciw­ nikom przybyło tych głosów proporcjo­ nalnie jeszcze więcej. A rozkład man­ datów w nowej Radzie – 21:9:2:2 – jest niewątpliwie gorszy od dotychczasowe­ go – 16:12:5:3:1. Poznaniacy gremialnie poszli na wybory po to, aby zagłosować przeciw ogólnopolskiej polityce Prawa i Sprawiedliwości. Możemy się tylko zastanawiać, czy – i w jakim stopniu – lokalne działania radnych PiS w Sej­ miku, Radzie Miasta i Radzie Powiatu (oraz sposób prowadzenia przez nich kampanii wyborczej) mogły wpłynąć na to nastawienie… K Autor jest radnym Prawa i Sprawiedliwości w Radzie Miasta Poznania.


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

4

P

ublicyści i komentatorzy polityczni na całym świecie zawsze wymieniają łącznie Polskę i Węgry. Piętnuje się nacjonalizm, populizm, ksenofobię i rasizm rzekomo panujące w tych kra­ jach. Często mowa jest o dyktaturze, czy wręcz o faszyzmie. Zdaniem ekspertów istnieje poważne zagrożenie dla de­ mokracji w całej Europie, bo populizm jest zaraźliwy. Gdy w programach BBC wymienia się nazwiska Orbána bądź Kaczyńskiego, niezmiennie dodaje się „far right” – skrajnie prawicowy. Polityków tych porównywano już do Hitlera, Stalina czy Kadafiego, a redaktor Michnik postawił diagnozę, że Kaczyński jest „putinistą”. Równo­ cześnie zarzucano prezesowi PiS rui­ nę stosunków z Rosją, prowokowanie „naszego partnera”, awanturnictwo i „pobrzękiwanie szabelką”. Ekspertom nie przeszkadzała ewidentna sprzecz­ ność logiczna – „putinista” powinien mieć świetne stosunki z Putinem, po­ dobne do stosunków peronistów z Pe­ ronem czy hitlerowców z Hitlerem. Mimo znaczących różnic, los Pol­ ski i Węgier po II wojnie światowej był bardzo podobny. Węgry jako koalicjant Hitlera wojnę przegrały, Polska, bę­ dąca formalnie w zwycięskim obozie aliantów, faktycznie była największym przegranym tego kataklizmu. W obu krajach Stalin, tworząc administrację, z konieczności oparł się na mniejszości żydowskiej. Ponieważ w Polsce za mało Żydów przetrwało zagładę, brakującą kadrę zasilili tzw. „popi” (POP) – odde­ legowani Rosjanie „Pełniący Obowiąz­ ki Polaków”. Oni stanowili dużą część kadry oficerskiej w Ludowym Wojsku Polskim. Mając po 2 godziny dzien­ nie lekcji języka polskiego, starannie przygotowywali się do roli Polaków. Uchodzili za repatriantów ze wschodu, co tłumaczyło ich specyficzny akcent. Po 1956 roku większość z nich wró­ ciła do ZSRR, choć prawdopodobnie niektórzy tak pokochali „ten kraj”, że zostali na stanowiskach, wykonując odpowiedzialne zadania. Ponieważ ze względów języko­ wych nie sposób jest udawać Węgra, taki wariant u „bratanków” nie wcho­ dził w rachubę. Zresztą sporo Węgrów żydowskiego pochodzenia ocalało, gdyż Hitler nie zdążył „ostatecznie rozwiązać” w tym kraju „kwestii ży­ dowskiej”. W ramach powojennych represji uwięziono 150 tysięcy ludzi (więcej niż w Polsce), 250 tys. wywie­ ziono na Sybir, ale narodowe elity – w przeciwieństwie do Polski – nie zo­ stały fizycznie unicestwione. Dlatego po kontrolowanym „upadku komuny” Węgry jako pierwsze przeprowadziły wolne wybory (Polska była ostatnia), w których wielkie zwycięstwo odniosła partia prawicowo-patriotyczna, a jej przywódca József Antall został pierw­ szym NAPRAWDĘ niekomunistycz­ nym premierem. Widocznie między­ narodowe uzgodnienia były inne, bo po tygodniu od zaprzysiężenia rządu do Budapesztu przyjechało 7 bankierów amerykańskich z żądaniem, by poło­ wa ministrów pochodziła ze Związku Wolnych Demokratów (siostrzana par­ tia Unii Wolności, opanowana przez

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A potoczyłaby się inaczej, gdyby premier odwołał się do narodu, informując o skandalicznych naciskach. Mieliśmy podobną sytuację w 2005 roku, gdy nadzieja na koalicję formalnie postso­ lidarnościowych partii POPIS została pogrzebana przez żądanie dysponen­ tów PO, by większość ministerstw zos­ tała obsadzona przez przegraną Plat­ formę Obywatelską. Gdy w 1998 roku Wiktor Orbán po raz pierwszy obejmował władzę, wiedział, że polityka uległości, jaką prowadził premier Antall, jest gwa­ rancją klęski. Dlatego zdecydował się na otwartą wojnę z międzynarodową finansjerą. Już po 2 tygodniach wpro­ wadził podatek bankowy (mimo gróźb, żaden bank się nie wycofał z Węgier) i zagroził, że supermarkety, które przez 2 lata wykazują zerowy zysk i nie pła­ cą podatków, muszą opuścić kraj. Ro­

D

ziałacze Fideszu poświęcili 8 lat w opozycji na pracę organiczną – szeregi partii powiększyły się z 5 do 40 tysięcy członków (PiS liczy ok. 30 tys.), stworzono dwie stacje telewi­ zyjne, dwa dzienniki i kilka czasopism. 10 kwietnia 2010 roku „rozwiązano kwestię polską”, ale już następnego dnia (11 kwietnia) „hydra nacjonalizmu” podniosła głowę na Węgrzech – partia Fidesz odniosła druzgocące zwycię­ stwo wyborcze. Tym razem osiągnięto większość konstytucyjną, umożliwia­ jącą głębokie reformy. Ograniczono

co posłużyło za pretekst do oskarżeń o ograniczanie swobody wypowiedzi. W węgierskim życiu politycznym bardzo groźną siłą jest wielotysięczna armia tzw. „huzarów Sorosa”, składa­ jąca się ze stypendystów i beneficjen­ tów grantów wielu fundacji założonych przez tego „filantropa”. Dlatego rząd stara się wyprowadzić interesy miliar­ dera z Węgier i ograniczyć działalność utrzymywanych przez niego „organi­ zacji pożytku społecznego” promują­ cych „społeczeństwo otwarte”. Spoty­ ka się to ogromnym oporem ze strony „ulicy i zagranicy” (z obu stron At­ lantyku). Szczególnie w Budapeszcie silne są wrogie Fideszowi środowiska biznesowe i medialne, elity naukowe i artystyczne wytworzone w czasach „demokracji ludowej” i korzystające ze swojej uprzywilejowanej pozycji w wa­ runkach „kapitalizmu”.

prześladowań opisała, że pisarz stał się ofiarą nagonki i poprosił o azyl w Kana­ dzie, bo boi się o swoje bezpieczeństwo.

W

ęgry odniosły wielki sukces, zwłaszcza na ni­ wie gospodarczej. Orbán wygrał kilkuletnią walkę z bankami – obecnie każdy bank musi w swoim kapitale mieć co najmniej 50% wkładu węgierskiego, a podatek bankowy na Węgrzech jest najwyższy. Madziarzy kończą spłacać swoje zadłużenie zagra­ niczne (Polska w 2017 roku zapłaciła 34 mld dolarów samych odsetek). Rząd nawiązał ożywione stosunki gospodar­ cze z Turcją, Singapurem i Chinami, a wymianę handlową z UE stara się ograniczyć do 50% obrotów. Wiktor Orbán wygrał też bitwę z po­ tężnym Sorosem, ale wcześniej poniósł upokarzającą klęskę w sporze z sądami (to

Często porównuje się Orbána i Kaczyńskiego, wskazując na większą skuteczność pre­ miera Węgier. Niewątpliwie Wiktor Orbán jest młodszy, przystojniejszy i lepiej gra w piłkę. Pomijając fakt, że inaczej się rządzi, mając większość konstytucyjną i czując na plecach poparcie ponad połowy narodu, sytuacji Polski i Węgier porównać się nie da.

Kłopoty bratanków Jan Martini

sobie przez sądownictwo roli władzy nadrzędnej, niepodlegającej kontroli. „Niezależność” sądów interpretowa­ na jest rozszerzająco. Wchodzi jeszcze w grę czynnik solidarności korpora­ cyjnej, a może także… etnicznej. Nie jest tajemnicą, że osoby pochodzenia żydowskiego mają zamiłowanie do za­ wodów prawniczych i wyjątkowe zdol­ ności w tym kierunku. Przed wojną w Polsce 60% prawników było pocho­ dzenia żydowskiego, choć stanowili oni tylko 10% społeczeństwa. W liczącym 25 osób Żydowskim Kole Poselskim polskiego sejmu było 17 prawników. Obecnie w USA też 60% prawników to Żydzi (aż 30% w Sądzie Najwyższym!), podczas gdy ta grupa etniczna stanowi tylko 2% ludności USA. Prawdopo­ dobnie we wszystkich krajach, gdzie zamieszkuje diaspora żydowska (a więc chrześcijańskich), istnieje nadrepre­ zentacja Żydów w zawodach prawni­ czych. Statystyki może znać tylko po­ tężny Światowy Związek Prawników i Adwokatów Żydowskich, który nie publikuje jednak danych. Być może jakaś „nadreprezentacja” istnieje tak­ że w dzisiejszej Polsce, na co wskazują kłopoty z reformowaniem sądowni­ ctwa. W takiej perspektywie innego znaczenia nabierają słowa sędzi Ka­ mińskiej (tej od „nadzwyczajnej ka­ sty”) – „w końcu i tak my będziemy wydawać wyroki”. Często zarzuca się Węgrom „pro­ rosyjskość”, zapominając, że zostały we­ pchnięte w objęcia Putina przez komp­ letną izolację międzynarodową. Putin podał pomocną dłoń i Węgrzy uzyska­ li korzystną cenę za importowane wę­ glowodory (są uzależnieni w 100% od importu z tego kierunku). Mimo tych relacji aresztowano (i skazano!) za szpie­ gostwo na rzecz Rosji ministra spraw wewnętrznych i 2 generałów – szefów służb specjalnych. Jak widać, zakres su­ werenności Węgier jest bez porównania większy niż Polski.

C

zumiejąc, że zadłużenie zagraniczne znacznie ogranicza suwerenność, pre­ mier postanowił spłacać długi. Ale po

Działacze Fideszu poświęcili 8 lat w opozycji na pracę organiczną – szeregi partii powiększyły się z 5 do 40 tysięcy członków (PiS liczy ok. 30 tys.), stworzono dwie stacje telewizyjne, dwa dzienniki i kilka czasopism. 10 kwietnia 2010 roku „rozwiązano kwestię polską”, ale już następnego dnia (11 kwietnia) „hydra nacjonalizmu” podnio­ sła głowę na Węgrzech – partia Fidesz odniosła druzgocące zwycięstwo wyborcze. czerwone dynastie, do której dołączyli także postkomuniści). Narzucono też prezydenta i polecono, by nie zmieniać szefów radia i telewizji. W wypadku niezastosowania się do żądań zagro­ żono wycofaniem kapitału z banków. Sytuacją bez precedensu był fakt, że pierwszego wystąpienia premiera nie transmitowała telewizja! Narzucony prezydent Árpád Göncz, o „pięknym życiorysie” (w 1956 skazany na dożywocie, zwolniony, gdy poszedł na współpracę), udaremnił lustrację i dekomunizację. W Polsce w tym celu dwukrotnie (1997, 2002) użyto Trybunału Konstytucyjnego. József Antall zrozumiał, że takie są twarde reguły „liberalnej demokra­ cji” i przyjął „propozycję nie do od­ rzucenia”, choć uważano, że historia

w partii liberalnej (na Węgrzech nie było „Marca 1968”). Po ośmiu latach efekt był taki, że „ukradziono wszystko, co było cięższe od powietrza” (według słów Orbána). Z niespełna 10-milio­ nowych Węgier „wypompowano” 270 miliardów dolarów.

spłaceniu 10% bankierzy „machnęli” kursami i dług Węgier wrócił do stanu wyjściowego. Rząd węgierski podzięko­ wał za „pomoc” Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu i poprosił, żeby instytucja ta opuściła kraj.

P

remier Orbán skoncentrował się na gospodarce i odniósł tu szereg sukcesów, zaniedbując jednak sprawę reformy mediów. Ze­ mściło się to w 2002 roku, gdy Fidesz wprawdzie wygrał wybory, ale zabrakło 40 tys. głosów, by objąć władzę, która została powierzona koalicji postko­ munistyczno-liberalnej. Całość wła­ dzy przez dwie kadencje spoczywała w rękach czerwonej oligarchii i uprzy­ wilejowanej od czasu zakończenia woj­ ny mniejszości żydowskiej, skupionej

administrację (o 50 tys.), zmniejszono ilość ministerstw z szesnastu do dzie­ więciu, o połowę zredukowano ilość posłów i radnych (na Węgrzech nie ma senatu). Pozwoliło to uzyskać znaczne oszczędności w finansach publicznych i usprawniło proces decyzyjny. Orbán naruszył interesy wielu po­ tężnych sił, więc i opór przeciw rządowi węgierskiemu przybrał zasięg światowy. Już nie tylko Unia Europejska i finan­ sjera światowa pochylała się z troską nad umęczonym faszyzmem narodem węgierskim – głos potępiający zabrał sekretarz generalny ONZ, prezydent Obama, a nawet uczony prof. Bau­ man. Gdy próba wytworzenia frakcji „patriotycznej” w Fideszu się nie po­ wiodła, próbowano zorganizować pucz w grudniu 2011 roku. U nas taką próbę podjęto w grudniu 2016 roku, kiedy we Wrocławiu czekał już „w blokach startowych” Donald Tusk, by „stanąć na czele”. Dziś mało kto pamięta, że pre­ tekstem puczu była walka o „wolne me­ dia”, a budżet na 2017 rok uchwalono z „naruszeniem prawa”. Jakoś przeżyli­ śmy cały rok z „nielegalnym budżetem”. Impulsem do reformowania me­ diów na Węgrzech był wywiad w jed­ nej ze stacji telewizyjnych, w którym gościem był rosyjski gangster. Prowa­ dzący zadał pytanie, za ile zgodziłby się zabić Orbána. Gość rzucił cenę – mi­ lion dolarów. Wywiad wywołał wielkie oburzenie. U nas mieliśmy podobną historię podczas premiery przedsta­ wienia „Klątwa” w warszawskim Tea­ trze Powszechnym. Wówczas aktorzy zbierali pieniądze na „zabicie Kaczyń­ skiego”. Na Węgrzech obecnie za po­ dobne ekscesy grożą wysokie grzywny,

I

nną kłopotliwą mniejszością jest po­ pulacja Cyganów, stanowiąca 10% ludności kraju. Romowie egzystują właściwie poza obiegiem społecznym i gospodarczym. Ich wkład w ekono­ mię kraju ogranicza się w zasadzie do grania czardaszy i wróżenia. Ale mają prawo głosu i są skłonni za niewielkie pieniądze te prawa odstąpić, z czego ponoć czasem korzysta opozycja. Ro­ mowie są idealnym pretekstem dla Unii Europejskiej do okładania Węgier za „łamanie praw mniejszości” (zbyt du­ ży % w więzieniach, zbyt mało dzieci w szkołach), choć dopiero teraz po raz pierwszy w parlamencie zasiada czło­ nek tej społeczności. W przeciwieństwie do Polski, gdzie komunistom udało się wpoić ludziom przekonanie, że „Kościół nie powinien mieszać się do polityki”, na Węgrzech hie­ rarchowie zarówno katoliccy, jak i prote­ stanccy często się wypowiadają. Niekiedy bardzo ostro. Mówią jednym głosem, opowiadając się zdecydowanie po stronie patriotycznej. Węgrzy mają szczęście, że nie ma u nich biskupów-produktów in­ żynierii społecznej „Gazety Wyborczej”. Gdy znany pisarz pochodzenia ży­ dowskiego Ákos Kertész wypowiedział się w USA, że „Wegrzy to genetycznie naród poddanych o niewolniczej duszy i dlatego tak głosowali i wybrali sobie dyktatora Orbána na przywódcę”, wywo­ łało to powszechne oburzenie. Po trzech dniach radni Budapesztu odebrali mu honorowe obywatelstwo, a po tygodniu w parlamencie uchwalono, że jeśli laure­ at zachowa się niegodnie, to mogą zostać mu odebrane odznaczenia. Wkrótce po tym „Gazeta Wyborcza” w artykule pt. Ákos Kertész emigruje z Węgier. Dosyć

powinno dać Jarosławowi Kaczyńskiemu wiele do myślenia). W programie kam­ panii wyborczej zapowiedziano ukaranie malwersantów i złodziei powiązanych ze środowiskiem „czerwonych oligarchów”. Dzięki temu pozyskano licznych zwo­ lenników lewicy – z reguły niechętnych partiom konserwatywnym. Wytoczono 1400 spraw. Szybko okazało się, że bar­ dzo „niezależne” sądy działają dziwnie. Zdarzało się, że świadkowie wycofują zeznania, giną dowody rzeczowe i doku­

zęsto porównuje się Orbána i Ka­ czyńskiego, wskazując na więk­ szą skuteczność premiera Węgier. Niewątpliwie Wiktor Orbán jest młod­ szy, przystojniejszy i lepiej gra w piłkę. Pomijając fakt, że inaczej się rządzi, ma­ jąc większość konstytucyjną i czując na plecach poparcie ponad połowy narodu, sytuacji Polski i Węgier porównać się nie da. Węgry są niedużym krajem położo­ nym w spokojnym miejscu Europy, na­ tomiast my mamy pecha zamieszkiwać teren na styku dwóch „płyt tektonicz­ nych”, będący obszarem zainteresowań kilku potężnych graczy. Najsympatyczniejsi z nich są Ame­ rykanie, którzy chcą skorzystać z pol­ skiego „niezatapialnego lotniskowca”, by nie dać się wyprosić z Europy (bez obecności na tym kontynencie Ame­ ryka utraciłaby status mocarstwa świa­ towego). Dla Niemiec i Rosji obszary zamieszkiwane przez Polaków są od­ wiecznym terenem ekspansji, a od ko­ lizji ich interesów gdzieś w okolicach Wisły stokroć gorsze dla nas jest part­ nerskie współdziałanie tych sąsiadów. Z kolei dla środowisk żydowskich Pol­ ska to obecnie najbardziej obiecujące „tereny łowieckie”. Żaden z tych graczy nigdy nie zrezygnuje ze swoich intere­ sów, wpływów i aktywów, bo „oczy­ wistą oczywistością” jest, że wszyscy dysponują w Polsce potężną agenturą i błyskotliwymi lobbystami. O mizernym zakresie naszej suwe­ renności świadczą czasem drobne fak­ ty, np. wizyta premiera Morawieckiego w charakterze petenta u emerytki stawia­

Premier Orbán postanowił wysłać na emeryturę sędziów o najdłuższym stażu w komunistycznym aparacie wymiaru sprawiedliwości. W tym celu został wprowadzony limit wieku – 62 lata. Reakcja środowisk prawniczych z całego świata była tak gwałtowna, że premier wycofał projekt. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komuni­ stycznych sędziów z NRD. mentacja, a sprawy nadzwyczaj chętnie są umarzane. Premier Orbán postanowił wysłać na emeryturę sędziów o najdłuż­ szym stażu w komunistycznym aparacie wymiaru sprawiedliwości. W tym celu został wprowadzony limit wieku – 62 lata. Reakcja środowisk prawniczych z całego świata była tak gwałtowna, że premier wycofał projekt. Jak dotąd tylko Niemcom udało się usunąć komunistycznych sędziów z NRD. Wszędzie w krajach demokra­ tycznych narasta problem uzurpowania

jącej „warunki brzegowe”, czy kons­ultacja projektów naszych ustaw z semickimi dyplomatami. Aspiracje niepodległoś­ ciowe Polaków ciągle muszą mieścić się w szczelinach i pęknięciach wspomnia­ nych płyt tektonicznych, a powiększanie zakresu naszej swobody udaje się czasem dzięki sprzecznościom między naszymi „partnerami strategicznymi”. O tym wszystkim trzeba pamię­ tać, zanim pomyślimy o nieudolności rządzących czy wypowiemy zarzut, że „PiS zdradził”. K


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

5

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

I

ch losy umknęły nie tylko pamięci społecznej, ale często nawet ro­ dzinnej. Inżynier Władysław Sa­ gan, polski leśnik, artysta malarz należy do grupy tych bohaterów, który nigdy nie odmówił Ojczyźnie swoich sił i zaangażowania. Zapłacił za to utra­ tą zdrowia, biedą, zniszczoną karierą zawodową i przedwczesną śmiercią. Niech to wspomnienie w roku jubile­ uszu odzyskania niepodległości będzie przypomnieniem, że Władysław Sagan wraz z żoną Jadwigą wnieśli także zna­ czący wkład w wolność Polski.

Wolność, którą odzyskaliśmy po 123 latach niewoli, zawdzięczamy nie tylko wielkim jej twórcom, jak Józef Piłsudski czy Roman Dmowski. Nieznani ojcowie niepodległoś­ ci to zwyczajni nauczyciele, żołnierze, księża, urzędnicy, lekarze… a także leśnicy.

Nieznani bohaterowie Niepodległości

Władysław Sagan Aleksandra Tabaczyńska

Lasy dwudziestolecia międzywojennego Wkrótce po odzyskaniu niepodległości zapadły pierwsze decyzje o stworzeniu administracji leśnej. Już w 1920 roku powstały cztery zarządy okręgowe la­ sów państwowych – w Warszawie, Ra­ domiu, Siedlcach i Lwowie. Zaledwie cztery lata później powołano przedsię­ biorstwo pod nazwą Polskie Lasy Pań­ stwowe, którego wizję funkcjonowania nakreślił w latach 30. pierwszy dyrektor Adam Loret, zamordowany przez So­ wietów w listopadzie 1939 roku. Jesz­ cze w 1936 roku Loret w randze wice­ ministra podpisał z Ministrem Spraw Wojskowych gen. dyw. Tadeuszem Kasprzyckim umowę o zorganizowa­ niu szkolenia wojskowego leśników w ramach powołanej paramilitarnej organizacji wojskowej PWL (Przyspo­ sobienie Wojskowe Leśników). Leśni­ cy polscy mieli być przede wszystkim

sprawni fizycznie oraz przygotowani do zadań w czasie wojny. Kładziono szczególnie nacisk na przygotowanie bojowe w specyficznych warunkach, jakie stwarza las dla nowoczesnej woj­ ny, oraz na organizowanie sabotażu na tyłach wroga. Młody leśnik Władysław Sagan nie tylko został przeszkolony, ale był rów­ nocześnie utytułowanym żołnierzem weteranem – odznaczony „Krzyżem Walecznych”, „Gwiazdą Przemyśla” oraz odznaką honorową „Orlęta” za udział w bojach w obronie Lwowa, Przemy­ śla i Kresów Wschodnich. Miał nie tylko świetny zawód i związane z nim fantastyczne perspektywy, ale też doś­ wiadczenie wojenne i wielokierunko­ we rzetelne, przedwojenne wykształce­ nie. Swoją ścieżkę zawodową rozpoczął w czerwcu 1927 jako asystent leśnictwa w Dyrekcji Lasów Braci Groedlerów w Skolem w powiecie stryjskim. Do momentu wybuchu II wojny świato­ wej przeszedł wszystkie szczeble za­ wodowe: był praktykantem technik leś­ nictwa, adiunktem leśnym, wreszcie leśniczym i nadleśniczym. W wolnych chwilach – artystą malarzem.

Sprawiedliwy wśród… Wybuch II wojny światowej przerwał dynamiczny rozwój Lasów Państwo­ wych i całego środowiska leśników. Okupanci natychmiast wprowadzili swoją administrację leśną. Lasy mocno ucierpiały w wyniku działań wojen­ nych, a prowadzona przez Niemców gospodarka miała charakter rabunko­ wy. Wojna zastała inż. Sagana w Zag­ nańsku koło Kielc. Mieszkał tam wraz z rodziną w bardzo ładnej willi przy ul. Leśnej i codziennie chodził pieszo do Borowej Góry, gdzie nadleśnictwo mia­ ło swoje biuro. Dom Saganów był na ty­ le atrakcyjny, że okupanci natychmiast zarekwirowali jego połowę. Tak więc piętro zajęli trzej niemieccy oficero­ wie, a wśród nich – jeden gestapowiec. Wiadomo, że zarówno oddalone o dwadzieścia kilometrów Kielce, jak i cała okolica lasów świętokrzyskich od czasu kampanii wrześniowej była miejscem ciągłych akcji odwetowych ruchu oporu, a także regularnych walk partyzanckich z okupantem. Z przeka­ zów rodzinnych wiadomo, że w Bo­ rowej Górze partyzanci byli stałymi gośćmi. Najstarsza córka, Jadwiga Smoczkiewiczowa, tak wspomina ten

okres: – Pamiętam dobrze, jak wygląda­ li ludzie, którzy się u nas ukrywali lub coś załatwiali z ojcem czy matką. Wi­ dywałam ich często. Te obrazy różnią się bardzo od tych, które czasem oglą­ dam w telewizji przy okazji produkcji filmowych czy teatralnych dotyczących okresu okupacji. W mojej pamięci lu­ dzie ci odziani byli bardzo licho. Nie mieli żadnych elementów mundurów, tylko swetry, nędzne spodnie i jeszcze gorsze buty. Zagnańska okupacja nie sprowa­ dzała się jednak tylko do walk par­ tyzantów. Terrorowi poddana była również ludność cywilna, a zwłaszcza pomagająca kieleckim Żydom. – Jesz­ cze na początku wojny na ulicę Leśną wjechały samochody i Niemcy zaczęli przeszukiwać posesje w poszukiwa­

ni Żydów – opowiada Jadwiga. – Nie­ opodal naszego domu była duża willa aptekarza, który był Żydem. Miesz­ kał w niej ze swoją żoną oraz córkami, już pannami na wydaniu. Oczywiście wszyscy zostali aresztowani, ale apteka­ rzowa zdążyła jeszcze przybiec do ojca i prosiła, żeby uratowali te dziewczyny. Rodzice, nie zastanawiając się ani chwi­ li, chwycili jedną z nich, a może nawet dwie, i schowali do studni. Ta studnia stoi do dziś na posesji w Zagnańsku. To była prawdziwie dramatyczna de­ cyzja. Po pierwsze dlatego, że na pięt­ rze mieszkał gestapowiec i niemiec­ cy oficerowie. A po drugie – studnia w ogrodzie była widoczna z ich okien. W nocy ojciec wraz ze swoim parob­ kiem, panem Stanisławem Milcarzem, który jednocześnie był jego wiernym i oddanym przyjacielem, wywieźli ją – a może je – do lasu. Wiem, że na pewno jedna tę wojnę przeżyła. Po wyzwo­ leniu spotkałam ją na ulicy, ale poza zdawkowym przywitaniem nie była zainteresowana rozmową.

Wojenne wspomnienia – 15 listopada 1943 r. ojciec został prze­ niesiony do nadleśnictwa Stachów koło Radomia. Przejechaliśmy pociągiem do Stachowa. Na miejscu okazało się, że poprzednika taty wraz z całą rodziną zamordowali Niemcy za pomoc par­ tyzantom. To była rozległa posiadłość z wielkim ogrodem, w którym wydzie­ lono część parkową. Pamiętam piękne drzewa, w większości iglaste, a wśród nich altany i klomby. Posesja była od­ legła od wsi o jakieś dwa kilometry. Zabudowania wiejskie widniały na krańcach pól. Posiadłość była nie tyl­ ko ogromna, ale bardzo bogata: ogród warzywny, sad, stodoły, budynki gospo­ darcze, pięćset sztuk drobiu, dwieście krów, świnie, staw rybny. Prawdziwy przedwojenny majątek ziemski. Sam dom miał wydzieloną część dla służ­ by: z kuchnią, jadalnią i łazienką. My mieszkaliśmy w części z wielką jadalnią, sypialniami rodziców i dziadków oraz pokojami gościnnymi. Dom posiadał też obszerny, szeroki taras, a na tarasie znajdował się obraz Matki Bos­kiej. Wo­ kół tego wizerunku, dużych rozmiarów, w maju, a może i innych miesiącach gromadzili się mieszkańcy wsi na mod­ litwie. W ogrodzie warzywnym rosły duże, o rozłożystych koronach drze­ wa czereśniowe. Mnie nie wolno było

chodzić do ogrodu bez zgody mamy. Co jakiś czas mama wysyłała mnie do warzywnika, żebym coś zaniosła lub przyniosła, ale surowo zakazywała spo­ glądać w górę. Zakaz szczególnie doty­ czył drzew. Nie wolno mi było patrzeć w górę na drzewa. A ja słuchałam ma­ my i nigdy nawet oczu nie podniosłam. Do momentu wybuchu powstania warszawskiego, z mojego punktu wi­ dzenia właściwie nic się nie działo. Do ogrodu, gdy trzeba było, chodziłam, tak jak życzyła sobie mama, ze spusz­ czoną głową. To zaniosłam garnek, to odniosłam wiadro i na tym koniec. Po wybuchu powstania uciekinierzy z Warszawy tłumnie przybywali do na­ szego domu. Spali pokotem na podło­ dze, wszędzie, gdzie się dało w całym domu. I tak trwaliśmy aż do upadku powstania. Od października 1944 ro­ ku nasi lokatorzy, czyli rodzina dalsza i bliższa, znajomi, znajomi znajomych itd. musieli uciekać. Nadchodziła Ar­ mia Czerwona, a uciekający przed Ro­ sjanami Niemcy wkroczyli do naszego domu. W leśniczówce w Stachowie za­ kwaterował się sztab niemiecki. Sztab tworzyli oficerowie niemiec­ cy, był też wśród nich lekarz. Któregoś dnia mama mnie kąpała. Łazienka tak była usytuowana, że chcąc się do niej dostać, trzeba było przejść przez część domu zajętą przez Niemców. Byłam w trakcie kąpieli, gdy nagle ktoś za­ pukał w okno. Mama otworzyła, a tam w rosyjskich czapach stało dwóch czy trzech żołnierzy. Poinformowali mamę, że mają swoje stanowisko na drzewach czereśniowych w ogrodzie. Wśród nich są ranni. Mamie kazali zdobyć natych­ miast lekarstwa na biegunkę oraz środ­ ki opatrunkowe. Oczywiście jedynym źródłem farmaceutyków mogli być

tylko kwaterujący u nas Niemcy. Ma­ ma natychmiast się zgodziła i zaczęła mnie zawijać w ręcznik. Rosjanie nie pozwolili Mamie zabrać mnie ze sobą. Miałam czekać z nimi na jej powrót. – Dziecko zostaje z nami, a ty idź i przy­ nieś co trzeba. I zostałam. Dostałam od nich prze­ pyszne jabłko. Mogłabym przysiąc, że do dziś nie jadłam tak aromatycznego, słodkiego i soczystego owocu. Dziś je­ stem pewna, że było z naszego ogrodu, no bo skąd? Nie płakałam, nie mia­ łam nawet poczucia zagrożenia. Mogę sobie tylko wyobrazić, co przeżywała w tych chwilach moja mama. Ręce jej drżały, strach ściskał gardło, ale ani na moment nie straciła zimnej krwi. Mój tata momentalnie położył się do łóż­ ka. Mama poszła prosić niemieckiego doktora o opatrunki, tłumacząc, że oj­ ciec się skaleczył i potrzebne są banda­ że. Dziadek Aleksander chorował już wcześniej, co także mama wykorzysta­ ła. Powiedziała, że dziadek ma nawrót malarii i poprosiła o jakieś środki dla niego. Co mogła, zdobyła od Niem­ ców i przynios­ła do łazienki. Musiała działać bardzo szybko, zdecydowanie i skutecznie, bo zanim zjadłam jabłko, zdążyła wrócić. Rosjanie wzięli leki, opatrunki i poszli. Zanim odeszli, zażą­ dali jeszcze jedzenia. Mama wynalazła sposób na dostarczanie zaopatrzenia Rosjanom, nie zwracając uwagi Niem­ ców. W czasie wojny były w użyciu du­ że puszki z marmoladą. Mama zrobiła w dwóch podwójne dna i wypełniała

wolną przestrzeń tym, czego żądali żoł­ nierze. Ja albo moja babcia zanosiłyśmy je do ogrodu. I tak jak poprzednio, nie

wolno było mi patrzeć do góry, zwłasz­ cza na drzewa. W ogrodzie rosły wsze­ lakie warzywa, więc wracałyśmy z in­ nymi puszkami, które były wypełnione zerwanymi przez Ruskich jarzynami, owocami. Ile to trwało – nie pamiętam. Po upadku powstania rosyjski zwiad dotarł do Stachowa i czekał, ukryty, na Armię Czerwoną. Czy to były dni, czy tygodnie – nie potrafię określić. Zanim jednak odeszli na dobre, napisali rodzicom zaświadczenie po rosyjsku, że otrzymali pomoc od ma­ my oraz że Armia Czerwona jest zo­ bowiązana za okazane wsparcie. Mama nie chciała tego wziąć od nich. Jednak Rosjanie oświadczyli, że to się nam na pewno przyda. Jak się dość szybko oka­ zało, mieli rację i ta ruska kartka ura­ towała nam życie i niejedno ułatwiła. Po jakimś czasie mama obudziła mnie w nocy i zabrała do pokoju jadal­ nego. A tam cała służba klęczała, bab­ cia, chory dziadek i wszyscy płakali, bojąc się o mojego tatę. Do domu we­ szła Gwardia Ludowa, która uznała, że jeśli kwaterował u nas sztab niemiecki, to ojciec jest kolaborantem. Najpierw go strasznie pobili, a potem zamierzali rozstrzelać. Cała służba wstawiała się

nadchodzący front i Gwardia Ludo­ wa. Tamten dzień wspominam jako prawdziwą wojenną grozę. Inteligenta

dlatego, że Niemcy bez przerwy strze­ lali wokół siebie do wszystkiego, co się ruszało. Chłopi mieli ze sobą jakieś ku­ ry, drobny inwentarz, to im uciekało, odfruwało, wyskakiwał pies czy kot. Niemcy do wszystkiego strzelali, nie pomijając wiewiórek, a nawet ptaków leśnych. Nie wiem, czy byli pod wpły­ wem alkoholu, czy chcieli przestraszyć partyzantów. To była prawdziwa groza wypełniona krzykami, strzałami i prze­ raźliwym hałasem. Do tego stopnia, że rodzice kazali mi zatykać uszy. Jednak Opatrzność czuwała nad nami. Do na­ szego wozu podjechał niemiecki oficer i zainteresował się naszymi perszero­ nami. Musiał się znać na koniach, bo rozumiał, że one nie ruszą pod żadnym przymusem: ani bata, ani krzyku czy kopania. Mama i babcia natychmiast podeszły do tego Niemca. Widziałam, jak zdejmowały coś z siebie i wręczy­ ły mu garść… nie wiem, może jakieś korale, może pierścionek, a może je­ dzenie. Niemiec zgodził się, żeby ko­ nie wypoczęły i zostawili nas w lesie. Zobowiązał jednocześnie rodziców do zgłoszenia się do najbliższej niemiec­ kiej jednostki policyjnej lub wojsko­ wej. Zostaliśmy sami. Po pół godzinie, może godzinie zjawili się partyzanci. Pomogli przetransportować nasz wóz gdzieś w głąb lasu, gdzie były wykopane okopy. W takim okopie, wypełnionym po części wodą, spędziliśmy noc. Rano rodzice „odchudzili nasz wóz” i ru­ szyliśmy w przeciwną stronę. Noco­ waliśmy u jakiegoś chłopa, który nad ranem kazał nam uciekać, bo ktoś nas widział i gospodarz bał się, że przyjdą po nas Niemcy. Znowu uciekliśmy do lasu. I tak przez kilka dni uciekaliśmy lasami, zajeżdżając od gospodarstwa do chałupy. Dotarliśmy do Radomia. W Radomiu była dyrekcja lasów i ta­ ta liczył na to, że mu koledzy pomo­ gą. I rzeczywiście tak się szczęśliwie złożyło, że lekarzem dla Polaków była żona przyjaciela ze studiów mojego taty, stomatolog dr Motylewska. Ukry­ waliśmy się na poddaszu murowanego budynku gospodarczego. Nie wiem jak długo, ale gdy opuściliśmy ten strych, ja po prostu nie umiałam chodzić. Gdy zaczęły się walki o Radom, dotarliśmy pod Poznań do Puszczykowa.

Lasy Polski Ludowej Do domu weszła Gwar­ dia Ludowa, która uzna­ ła, że jeśli kwaterował u nas sztab niemiecki, to ojciec jest kolaboran­ tem. Najpierw go strasz­ nie pobili, a potem zamierzali rozstrzelać. mogły tylko uratować słowa prostego parobka, chłopa czy robotnika w go­ spodarstwie. Ojca udało się uratować, gwardzi­ ści odeszli, ale po kilku dniach usły­ szałam z kolei niemiecki rozkaz: – In zehn minuten raus! Niemcy spalili wieś, a chłopów wysiedlili. Ze wsi jechały wozy z pędzonymi ludźmi i my musie­ liśmy do nich dołączyć. Naszego domu chyba nie spalili. Dziadek był chory, Ojciec też, a dodatkowo miał połama­ ne obie nogi. Nie było mowy, żebyśmy szli gdzieś na piechotę. W posiadłości mieliśmy świetne konie, rasowe per­ szerony. Na wozie oprócz taty i dziadka siedziałam jeszcze ja, mama i babcia.

Właściwie po dewastującej polskie lasy wojnie inż. Władysław Sagan powinien być potrzebny nawet władzy ludowej. Jednak strach władz PRL-u przed leś­ nictwem, przed mentalnością leśników, przed możliwością istnienia bazy dla partyzantki był bardzo silny. Z tych to głównie powodów zaczęto poddawać planowej destrukcji zarówno lasy, jak i całą grupę zawodową leśników. Krót­ ko po wyzwoleniu do puszczykowskie­ go mieszkania Saganów wkroczyło UB. Rewizja, którą przeprowadzono, nie tyle miała na celu znalezienie jakichś obciążających materiałów, co całkowite zdewastowanie ocalałego gospodarstwa domowego. Tak więc tłuczono zastawę, niszczono poduszki, kołdry, łamano sprzęty, demolowano całe mieszka­ nie. Znaleziono jedynie dubeltówkę, która w przypadku leśnika wydawała się rzeczą oczywistą. Władysław Sagan został aresztowany, zawieziono go na ul. Kochanowskiego. Wyszedł po kil­ ku dniach – zupełnie siwy. Ocalenie zawdzięczał poręczeniu dwóch osób. Jedną był wierny przyjaciel, robotnik leśny Stanisław Milcarz, ten sam, któ­ ry pomógł uratować Żydówkę w Zag­ nańsku. Drugą osobą, która wstawiła się za Władysławem, była Wikta, po­ moc w gospodarstwie, którą Sagano­ wie zatrudnili jeszcze w czasie wojny. Po wyzwoleniu jej wizerunek można było oglądać w mieście jako przodow­ niczki pracy.

Zakończenie

Jedyne powojenne zdjęcie Wł. Sagana

za tatą, płakali i błagali. Już sam wy­ gląd tych gwardzistów nie pozostawiał żadnych złudzeń. To byli bandyci, któ­ rzy zabijali, rabowali i niszczyli, co im w oczy wpadło. Ojca dodatkowo uznali za pana, w znaczeniu kułaka. Stąd bła­ gania i zapewnienia „prostej służby”, czyli ludu, że tata to dobry pan. Przez całą wojnę ani Niemcy, ani ten zwiad rosyjski mnie tak nie wystraszyli, jak

WSZYSTKIE ZDJĘCIA POCHODZĄ Z ARCHIWUM RODZINNEGO

Pędzili nas przez las. W pewnym mo­ mencie konie nie wytrzymały i stanęły w środku lasu. Wkopały się w piach i nie chciały dalej iść. Niemcy bali się bardzo lasu, więc chcieli jak najszybciej przebyć tę drogę. My ich spowalniali­ śmy. Postanowili nas zastrzelić. Cały ten transport Polaków przez las był czymś potwornym. Nie tyle z powodu samego pędzenia nas, ale

Ta cicha ofiara w postaci ciężkiego losu rodziny Saganów nie może być nieza­ uważona w roku jubileuszu odzyskania przez Polskę niepodległości. Szykany dotknęły nie tylko Władysława, który został zdegradowany zawodowo, nigdy nie odzyskał zdrowia i zmarł w 1962 roku, w wieku 61 lat jako rencista, po­ zostawiają żonę i dwie córki: Jadwigę oraz 12-letnią Marię. Kłopotów nie uniknęła dzielna żona polskiego leś­ nika, która mimo pięknej karty tajnego nauczania w czasie wojny nie znalazła zatrudnienia zgodnie z kwalifikacjami w powojennej szkole. Nie pozwolo­ no jej uczyć, pracowała jako bibliote­ karka, co odczuwała bardzo boleśnie. Podobnie jak mąż Władysław, mocno podupadła na zdrowiu, którego nie od­ zyskała do końca życia. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

6

R

ód Dobrzyckich od począt­ ków XIV w. był związany z Dobrzycą. Jednak całość dóbr Dobrzycy po wielu la­ tach rozproszenia znalazła się w rękach Michała Dobrzyckiego herbu Leszczyc, syna Jana i Urszuli Manieckiej, dopiero w 1697 r. Niestety już w 1717 r. wdowa po nim, Anna z Rydzewskich Dobrzy­ cka z synami sprzedała Dobrzycę Alek­ sandrowi Gorzeńskiemu herbu Nałęcz, miecznikowi kaliskiemu. W tzw. tekach Dworaczka znaleźć można informacje o losach części rodu Dobrzyckich po sprzedaży Dobrzycy. Dzięki nim wiadomo m. in., że – we­ dług informacji z 1781 r. – w 1752 r. „Ignacy Leszczyc Dobrzycki, s. Fran­ ciszka surrogatora grodzkiego kali­ skiego z Heleną Jaskólską 1-o v. Ku­ nowskiej, dziedziczką dóbr Szlachcina i Olszewa, osad Grodziec Goraj i Mocz­ ki w powiecie pyzdrzeńskim po ojcu i z Aleksandrem z Pierzchna Koszutski starostą stanisławowskim i podkomo­ rzym JKMci dokonał sprzedaży tych dóbr za 113 000 złp. (f. 4)”. Dalej, że „Jan Nepomucen Mańkowski herbu Zaręba, zastawny posesor Dobroszy­ na i Piskorzewa, został skwitowany w 1755 r. przez Ignacego Dobrzyckie­ go, dziedzica miasta Rychwał i dóbr Dąbroszyn z przyległościami, z kwoty 14 307 złp (I. Kon. 78 s. 937)”. Wiado­ mo też, że w Baranowie 8 lipca 1760 r. (Dwór Grębaniński) urodziła się Ewa Maria Karolina, córka Ignacego Do­ brzyckiego, sędzica ziemskiego sądu kaliskiego, i Ludwiki z Kręskich. Dalsza informacja wskazuje, że w tymże Bara­ nowie i tymże dworze 6 października 1761 urodził się ich syn, Adam Wik­ toryn Teofil. Natomiast ze skargi Jana Nepomu­ cena Mycielskiego, starosty ośnickiego, która zachowała się z roku 1777 (289 (Nr. Rel. C. Posn. T. 1076) 1777) wynika, że: „Franciszek i Józef Dobrzyccy, syno­ wie Michała Dobrzyckiego z Anną Ra­ dzewską spłodzeni, dzieląc się spadkiem po ojcu i po matce w r. 1729, ocenili na złp. 75 160 dobra odziedziczone Choj­ nice, Lubicz, Bielawy, Knyszyn i Drogo­ cin, z czego przyznali prawa oprawne dla matki zł. 42 000. Ta ostatnia jednak praw swoich się zrzekła. Reszta, 33 160, miała pozostać przy matce, która jednak dla uregulowania długów odsprzedała dobra Choynice, Lubicz i Bielawy Fran­ ciszkowi Radzewskiemu, podkomorze­ mu poznańskiemu, bratu swemu rodzo­ nemu, za sumę zł. 35 000, a pozostawiła sobie dobra Knyszyn i Drogocin. Anna z Radzewskich Dobrzycka żyła jeszcze kilkanaście lat i w r. 1748 i dobra Kny­ szyn i Drogocin sprzedaje w obecności synów Józefa Dobrzyckiego oraz Fran­ ciszka, surrogatora na ówczas kaliskiego, a ojca ur. Ignacego Dobrzyckiego – Jó­ zefowi Dobrzyckiemu, synowi swojemu, w tymże roku 1748, we wtorek po św. Łucii, za cenę złotych 43 000. Suma ta pozostała na gruncie do podziału po śmierci Anny Dobrz. między jej synów. W połowie 1748. VIII umarł Franciszek Dobrzycki, a matka jego Anna zmarła 1751. 1/IV Józef Dobrzycki wykonał tes­ tament matki i podzielił jej ruchomości między siebie i Ignacego Dobrzyckiego. Poza tym zawarł on kontrakt między so­ bą, tj. Józefem Dobrzyckim, a Ignacym, synowcem, i Wiktorią z Dobrzyckich Stokowską, podczaszyną łęczycką, sy­ nowicą, w którym uregulowano sprawę spłaty z dóbr Knyszyna i Drogocina, należnej zm. Franciszkowi Dobrz. oraz sum, które zm. Franciszek był winien Józefowi. – Ta komplanacja miała być ostatecznym rozliczeniem między Jó­ zefem z jednej, a Ignacym i Wiktorią Stokowską, bratem i siostrą między sobą rodzonymi, z drugiej strony. – Ponieważ jednak Ignacy Dobrzycki nie wykonał swojej części umowy (spłaty długów zm. ojca), Jan Mycielski starosta ośnicki i żo­ na jego Jolanta z Dobrzyckich, zmarłego Józefa Dobrzyckiego córka, wytoczyli Ignacemu Dobrz. sprawę. Ze swej stro­ ny Ignacy Dobrz. wystąpił z szeregiem pretensji jako to: żądaniem przeprowa­ dzenia działów po Janie Dobrzyckim i Urszuli Manieckiej, pradziadów swo­ ich, dalej przeprowadzeniem działów po Józefie i Michale Dobrzyckich, sy­ nach Jana, oddaniem dóbr Uchorowa, unieważnieniem tranzakcji sprzedaż­ nej dóbr Knyszyn i Drogocin i przy­ wróceniem Ignacego do połowy tychże dóbr, spłaceniem działów Ks. Adama paulity i Wiktorii karmelitanki pozn. Dobrzyckich, oraz księdza Antoniego Dobrzyckiego, kanonika poznańskie­ go, wznowieniem komplanacji o dobra Mechlin zawartej przez Józefa Dobrz. po kassacie zakonu jezuitów i oddania połowy sumy od tegoż zakonu jakoby wziętej. Dalej następowały różne preten­ sje a w końcu przeprowadzenie dowodu posiadania dóbr Łąg i Łężek. Również

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Gdy w październikowym numerze „Śląskiego Kuriera WNET” przeczytałem artykuł o magistra­ li węglowej Śląsk–Gdynia, przypomniałem sobie historie dwóch braci Dobrzyckich z Wielko­ polski, którzy w czasie odradzania się niepodległej Polski po okresie zaborów w poważnym stopniu przyczynili się do przejęcia kolei górnośląskich przez Polskę. Obaj byli z zacnego rodu wielkopolskiego i koniecznie chcę przypomnieć ich losy.

Wielkopolanie dla Śląska

Bogusław i Józef Dobrzyccy herbu Leszczyc opr. Roman Adler

żądano przedstawienia dokumentów do dóbr Dobrzycy, Choynicy, Uchoro­ wa, Manieczek tudzież do spadku po Gorayskich i Manieckich oraz o spadek po zm. Zofii Dobrzyckiej małżonki zm. Jana Wierzchleyskiego, opierając się na rzekomej plenipotencji Józefa Wierz­ cheyskiego i jego brata młodszego. – W konkluzii Ignacy Dobrzycki upomina się o dział po ojcu wysokości 79 750 zł. – Jan Mycielski starosta ośnicki zwraca się do sądu o oddalenie tych pretensji. (k. 527)”. W rezultacie od 1777 r. następują w Rychwale zmiany majątkowe: Józef Koszkowski, podstarosta radziejowski, przejmuje za długi część posiadłości Ignacego Dobrzyckiego, któremu po­ zostaje tylko zamek i dwór na wyspie.

wydarzeń zmarł prawdopodobnie Franciszek Jan, którego czas i miejsce śmierci nie są znane. Wiadomo nato­ miast, że jego brat Henryk Teofil zmarł w Poznaniu 11 lutego 1905 r. w wie­ ku 71 lat, być może w trakcie starań o ratowanie majątku. Pochowano go w Cerekwicy. O początkach działalności zawo­ dowej synów Franciszka Dobrzyckie­ go wiadomo niewiele. Józef Dobrzycki od końca 1899 r. pracował w urzędach władz pruskich na terenie Wielkopol­ ski. Po parcelacji dóbr Bąblin Niemcy utworzyli tam dodatkowe dwie osady: Bąblinek i Bąbliniec. Tak okrojony pa­

polskiego lotnictwa powstańczego na poznańskiej „Ławicy”. Wkrótce Komi­ sariat NRL mianował go kierownikiem Wydziału Komunikacji Komisariatu NRL w Poznaniu. Pełniąc tę funkcję, zorga­ nizował całą przyszłą komunikację ko­ lejową i pocztową oraz żeglugę na tere­ nie podległym Komisariatowi. Zapewne dlatego, aby w pełni móc się poświęcić nałożonym obowiązkom, w 1919 r. sprze­ dał fabrykę w Krępie pod Ostrowem inż. Leonowi Czarlińskiemu (1860–1928), wybitnemu działaczowi społecznemu i gospodarczemu z Inowrocławia. Po odzyskaniu przez Polskę nie­ podległości rodzinny Bąblin Dobrzyc­

S

ynem Ignacego Dobrzyckiego – być może młodszym bratem Adama Wiktoryna – był Bogumił Deograt Dobrzycki, urodzony prawdo­ podobnie po 1761 r. Między rokiem 1778 a 1793 dochodzi w Rych­wale do kolejnych zmian własnościowych: większość dóbr rychwalskich odzyskuje właśnie Bogumił Dobrzycki, podkomo­ rzy króla Stanisława Augusta Poniatow­ skiego od 1787 r. i poseł na Sejm Wielki. Dnia 6 stycznia 1787 r. w Cerekwicy k. Szamotuł szambelan Bogumił wziął ślub z Zuzanną Gorczyczewską, córką Stanisława i Agnieszki z Paszkowskich. Zmarł nagle 25 września 1811 r. w Bąb­ linie, jako dziedzic Bąblina, Baborowa i innych dóbr w Wielkopolsce, m. in. Dąbroszyna pod Rychwałem. Po jego śmierci dziedzicem Cerek­ wicy i Baborowa pod Szamotułami, a najpewniej i Bąblowa został jego star­ szy syn, działacz niepodległościowy Ty­ tus Telesfor (1790–1864/75), ożeniony z Eustachią Moszkowską, który jednak nie doczekał się męskich potomków. Jego młodszy brat, szambelanic z Ba­ borowa Erazm Dobrzycki (1797–1853) ożenił się 13 lutego 1825 r. w wieku 28 lat z 21-letnią Michaliną Koczorow­ ską, landratówną z Obornik. W 1835 r. Erazma, już jako ów­ czesnego właściciela Bąblina, odwie­ dził krewny, napoleoński oficer oraz powstaniec 1831 r. – major Mikołaj Dobrzycki, który na prośbę gospodarzy pozostał tam na stałe. Kiedy wybuch­ ło powstanie w Wielkim Księstwie Poznańskim, Mikołaj zginął 5 maja 1848 r., szturmując na czele oddziału kosynierów most w Obornikach. Zos­ tał pochowany w parku przy pałacu. Erazm Dobrzycki, organizator m.in. prenumeraty „Śpiewów historycznych” Juliana Ursyna Niemcewicza, zmarł 24 października 1853 r. w Bąblinie w wieku 64 lat na febrę. Od jego cza­ sów Bąblin Dobrzyckich uważany był przez zaborców pruskich za gniazdo polskości, miejsce schronienia wielu patriotów i żołnierzy. Synami Erazma byli: – dziedzic Bąblina, Franciszek Jan (1834-?), któ­ ry poślubił 28 kwietnia 1870 r. w wie­ ku 36 lat (prawdopodobnie już jako wdowiec) 21-letnią Zofię Wierzbińską, córkę dziedzica Potrzonowa i Włókna, i Henryk Teofil Marian (ur. 10 grudnia 1833/1835 – 11 lutego 1905), dziedzic Baborowa, ożeniony 10 marca 1871 r. w wieku 35 lat z 21-letnią Marią Wierz­ bińską, córką dziedzica Potrzonowa i Włókna, siostrą Zofii, żony brata Franciszka. Dobrzyccy w końcu XIX w. wybudowali w Bąblinie pałac otoczony rozległym parkiem, założonym przed 1890 r. Jego architektonicznym uroz­ maiceniem do dziś jest obelisk Mikołaja Dobrzyckiego. Pałac wraz z parkiem są zlokalizowane na wysokiej skarpie po­ lodowcowej, skąd roztacza się piękny widok na rozległe tereny lewobrzeż­ nej Warty. W czasach HAKAT-y nacjonali­ styczne władze bismarckowskiej Rze­ szy zmusiły Dobrzyckich do sprzedaży majątku Niemcowi Schmidtowi, a ten przekazał go w 1906 r. Komisji Koloni­ zacyjnej. W trakcie tych dramatycznych

Pracownicy Wydziału Kolejowego PKPleb. wiosną 1921 r. (prawdopodobnie jednym z nich był wtedy Józef Dobrzycki)

łac w 1908 r. przekazali wraz z parkiem niemieckim kolejarzom z przeznacze­ niem na ośrodek wypoczynkowo-lecz­ niczy, który otwarto w 1910 r. W tym samym roku uruchomiono też linię kolejową Oborniki–Wronki ze stacją w Bąblinie. To zapewne w tym czasie losy bąblińskich Dobrzyckich wiązały się stopniowo z kolejami – najpierw pruskimi, później polskimi.

M

łodszy brat Józefa Dobrzy­ ckiego, Bogusław Dobrzycki (23.11.1875 – 13.11.1948) skończył Gimnazjum św. Marii Mag­ daleny w Poznaniu, a po złożeniu egzaminu dojrzałości (dziś – zdaniu matury) i jednorocznej służbie woj­ skowej w 10 Pułku Grenadierów Ar­ mii Cesarstwa Niemieckiego im. Kró­ la Fryderyka Wilhelma II w Świdnicy (wówczas Schweidnitz), studiował na Wydziale Budowy Maszyn Uniwersy­ tetu Technicznego Carolo Wilhelmina w Brunszwiku (Technische Universität Carolo Wilhelmina zu Braunschweig). Tam uzyskał dyplom inżyniera budo­ wy maszyn. Podczas studiów aktywnie działał w Polskim Stowarzyszeniu Stu­ denckim, które sprawowało opiekę nad studentami polskimi za granicą, a jego głównym celem była ich obrona przed germanizacją. Po studiach w Niemczech i prak­ tykach w kilku niemieckich fabrykach metalowych inżynier dyplomowany Bogusław Dobrzycki osiadł w Krępie pod Ostrowem Wielkopolskim, gdzie był miejscowym pionierem motoryza­ cji: posiadaczem pierwszego samocho­ du. W 1910 r. został tam właścicielem „Fabryki i Składu Machin dla Rolni­ ctwa. Lejarni Żelaza i Spiżu – M. Ar­ nold, Ostrów”. W tym samym roku firma zdobyła złoty medal na Wystawie Przemysłowej w Krotoszynie za postęp w produkcji przemysłowej. Podczas I wojny światowej Bogu­ sław Dobrzycki był podporucznikiem­ -obserwatorem lotnictwa pruskiego (Luftstreitkräfte), ale w 1916 r. został naczelnikiem Urzędu Wodnego w Fran­ kopolu n/Bugiem. Później budował dla armii pruskiej Stację Lotniczą w Toru­ niu. W 1918 r. był członkiem komisji w niemiecko-bolszewickiej konferencji pokojowej w Brześciu n. Bugiem. Kiedy w grudniu 1918 r. wybuchło powstanie wielkopolskie, stawił się do dyspozycji Komisariatu Naczelnej Ra­ dy Ludowej (NRL) i był organizatorem

kich przejęły władze polskie. W 1922 r. polscy kolejarze wykupili udziały nie­ mieckie i utworzyli własny ośrodek pod nazwą „Letnisko Kolejowców w Zamku w Bąblinie”. W okresie międzywojennym młodszy z braci, Bogusław Dobrzyc­ ki, został jednym z najzdolniejszych menedżerów kolejowych II RP, dyrek­ torem Polskich Kolei Państwowych w Wielkopolsce i ich organizatorem

Erazm Dobrzycki, organizator m.in. pre­ numeraty „Śpiewów historycznych” Juliana Ursyna Niemcewicza, zmarł 24 października 1853 r. w Bąblinie w wieku 64 lat na febrę. Od jego czasów Bąblin Dobrzyckich uważany był przez zaborców pruskich za gniazdo polskości, miejsce schronienia wielu patriotów i żołnierzy. w województwie śląskim, a później pomysłodawcą i koordynatorem bu­ dowy polsko-francuskiej magistrali węglowej z województwa śląskiego do Gdyni, dyrektorem PKP na Pomorzu w Gdańsku i w Toruniu. Był prezesem i dyrektorem Dyrekcji Kolei Państwo­ wej w Poznaniu, Katowicach, Gdańsku i Toruniu. W latach 1935–1937 nadzo­ rował uruchamianie magistrali węglo­ wej polsko-francuskiej linii Herby No­ we–Gdynia. Zajmował się też ochroną zabytków i propagowaniem turystyki jako metody wychowania patriotycz­ nego. Dlatego m.in. został prezesem Gdańskiej Macierzy Szkolnej w latach 1929–1933, a będąc prezesem delegatu­ ry Ligi Popierania Turystyki, zorgani­ zował w Toruniu I Pomorską Wystawę Turystyczną, którą w połowie sierpnia

1936 r. przeniesiono do specjalnego pociągu i we wrześniu rozpoczęto nim objazd po kraju. Przed odjazdem wy­ stawę odwiedził wojewoda – przyszły prezydent RP na uchodźstwie, Włady­ sław Raczkiewicz. W 1934 r. „Letnisko Kolejowców w Zamku w Bąblinie” przeszło na włas­ ność Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Rodziny w Górce Klasztornej i ta­ ki stan trwał do czasów nam współ­ czesnych. W 1938 r. B. Dobrzycki przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Pozna­ niu, gdzie przeżył niemiecką okupację faszystowską. Po II wojnie światowej, w nowych warunkach ustrojowych zmuszony był podjąć pracę w poznań­ skim Banku Gospodarstwa Krajowego. Jego żoną była Czesława z domu Gar­ czyńska, z którą miał córkę Wandę. Zmarł w Poznaniu, gdzie pochowano go na Cmentarzu Jeżyckim. Jego biogramy opracowali: K. Przy­ byszewski: Inżynier Bogusław Dobrzycki (1875–1948) – prezes i dyrektor Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych w Poznaniu, Katowicach, Gdańsku i Toruniu, [w:] Pomorze – Polska – Europa. Studia i materiały z dziejów XIX i XX w., To­ ruń, UMK 1995, s. 278–284; Dobrzycki Bogusław (1875–1948), [w:] Słownik biograficzny Pomorza Nadwiślańskiego, supl. II, Gdańsk, GTN, Uniwersy­ tet Gdański 2002, s. 66–67; a ostatnio D. Keller z Muzeum w Rybniku, w kil­ ku opracowaniach, poczynając od Dyrekcja Okręgowa Kolei w Katowicach 1922–1939. Geneza, podstawy prawne, organizacja i funkcjonowanie, Dyrekcja Kolei Państwowych. Koleje Górnoślą­ skie, Eurosprinter 2013.

W

związku z obchodami 100. rocznicy utworzenia Pań­ stwowej Inspekcji Pracy warto także nieco więcej wspomnieć o dalszych, znanych losach Józefa Dob­rzyckiego, pierwszego polskiego okręgowego inspektora przemysłowe­ go, który od 1922 r. działał w Katowi­ cach. Zwłaszcza że jego życiorys jest mocno związany z pierwszym powsta­ niem śląs­kim i niepełną jak dotąd re­ konstrukcją działalności Polskiego Ko­ misariatu Plebiscytowego w Bytomiu. Na Górnym Śląsku do 1922 r. obo­ wiązywały wszystkie niemieckie i pru­ skie przepisy wydane przed objęciem rządów na tym terenie przez Między­ sojuszniczą Komisję Rządzącą i Plebis­ cytową z dniem 10 lutego 1920 r. Od tego momentu, zgodnie z par. 3 aneksu do art. 88 traktatu wersalskiego zmiany ustawowe były możliwe jedynie za jej zgodą. Podstawę dla odrębności prawa pracy w górnośląskiej części wojewódz­ twa śląskiego stworzyła ustawa z dnia 15 lipca 1920 r., zawierająca statut orga­ niczny województwa śląskiego (DzU nr 73, poz. 497). Stanowiła ona m. in., że przepisy prawa cywilnego (wtedy także prawa pracy) mogły być ustanawiane w ustawach śląskich, co dotyczy spraw zastrzeżonych dla ustawodawstwa ślą­ skiego (art. 6). Art. 8a pierwszej nowe­ lizacji owej ustawy – przyjętej 8 marca 1921 r. (Dz.U. nr. 26, poz. 146) – sta­ nowił, że „wszelkie zmiany ustaw do­ tyczących górnictwa, przemysłu, han­ dlu i rękodzielnictwa, obowiązujących w województwie śląskim w dniu przeję­ cia Górnego Śląska przez Polskę, mogą nastąpić tylko za zgodą Sejmu Śląskiego”. Przyjmując założenie o wyższym poziomie rozwoju pruskiego prawa pra­ cy, obowiązującego na Górnym Śląsku w stosunku do innych ziem polskich, 20 października 1921 r. Konferencja Ambasadorów w Paryżu podjęła de­ cyzję dotyczącą przyszłego porozumie­ nia w sprawie Śląska, która zawierała ogólną wytyczną w sprawie działalności związków zawodowych oraz w zakresie ubezpieczeń społecznych. Została ona uściślona art. 1 konwencji genewskiej z 15 maja 1922 r. dotyczącym Górnego Śląska. Obligował on Rzeczpospolitą do

utrzymania w mocy na okres 15 lat obo­ wiązujących w chwili przejęcia Górnego Śląska przepisów, zwłaszcza dotyczących ustawodawstwa pracy. Ponieważ polskie ustawodawstwo pracy bardzo szybko okazało się jednym z bardziej postę­ powych w ówczesnej Europie – ogra­ niczenia te nie zawsze miały korzystny wpływ na stosunki pracy. Po przyłączeniu części Górne­ go Śląska jako autonomicznego wo­ jewództwa do Rzeczypospolitej, na jego obszarze sytuację pozostałą po pruskich Urzędach Nadzoru Przemy­ słowego uregulowało rozporządzenie wojewody śląskiego Józefa Rymera z 8 sierpnia 1922 r. w przedmiocie usta­ nowienia okręgów inspekcji przemysło­ wych na Śląsku podległych wojewodzie. Utworzono trzy Okręgi: „1) Ins­ pektorat przemysłowy w Katowicach na miasto i powiat Katowice, i na po­ wiat Ruda, 2) Inspektorat przemysłowy w Królewskiej Hucie na powiaty Świę­ tochłowice, Tarnowskie Góry, Lubli­ niec oraz na miasto Królewską Hutę, 3) Inspektorat przemysłowy w Rybni­ ku na powiaty Rybnik i Pszczyna”. Art. 2 tego rozporządzenia stwierdzał, że „do zakresu działania tych urzędów należą wszystkie sprawy, które w myśl ustaw i rozporządzeń obowiązujących w części górnośląskiej Województwa Śląskiego należały do zakresu działa­ nia urzędów nadzoru przemysłowego (Gewerbeaufsichtsbeamte)”. To właśnie z powodu zachowania ciągłości prawnej między Inspekcją Przemysłową a Gewerbeaufsichtsbe­ amte delegat do spraw śląskich mini­ stra spraw wewnętrznych Rzeczypo­ spolitej Polskiej, niejaki Koncewski, 30 listopada 1922 r. pisał do wojewody śląskiego: „[…] Ustawa Konstytucyjna z dnia 15 lipca 1920 r., zawierająca sta­ tut organiczny Województwa Śląskiego, zastrzega dla Sejmu Śląskiego w art. 4, ust. 2 i w art. 14 tylko ustawodawstwo o ustroju władz administracyjnych. Roz­ porządzenie zaś o ustanowieniu okrę­ gów inspekcji przemysłowej nie wpro­ wadza jakiejkolwiek zmiany w ustroju władz administracyjnych, gdyż cały ustrój tych władz w myśl art. 2 projek­ towanego rozporządzenia zostaje nie zmienione, a zatem nie zmieniony zos­ taje także niemiecki Najwyższy dekret w przedmiocie ustanowienia radców przemysłowych i rządu oraz organizacji inspekcji przemysłowej z dnia 27 kwiet­ nia 1891 r. (ZU pruskich str. 165) […]”. O bezpośrednim związku organizacyj­ nym między Gewerbeinspektion a In­ spekcją Przemysłową świadczy m. in. to, że jej „Wykaz katastralny przedsiębior­ stwa przemysłowego”, czyli protokół po­ wizytacyjny, był wiernym tłumaczeniem „Katasterblat fur die gewerbliche anlage”.

R

ada Wojewódzka 17 lutego 1923 r., „respektując reskrypt Ministerstwa Spraw Wewnętrz­ nych (...), przyszła do przekonania, że sprawa utworzenia okręgów inspekcji przemysłowej w górnośląskiej części Województwa Śląskiego jest na razie załatwioną. Okręgi te bowiem utworzo­ ne zostały rozporządzeniem Wojewo­ dy z dnia 8 sierpnia 1922 r., wydanem w porozumieniu z Tymczasową Radą Wojewódzką, a ogłoszonym w Dzien­ niku Ustaw Śląskich nr 15 poz. 47 (...)”. Treść tego rozporządzenia została opra­ cowana przez oddział ochrony pracy, który wchodził w skład Wydziału Pracy i Opieki Społecznej przy Naczelnej Ra­ dzie Ludowej. Wydział ten został utwo­ rzony w kwietniu 1921 r. z polecenia Polskiego Komisariatu Plebiscytowego przez znanego działacza plebiscyto­ wego, Władysława Bortha, który nim też kierował. Ostatecznie podczas 37 posiedze­ nia Sejmu Śląskiego I kadencji, 2 marca 1923 r. przyjęto ustawę śląską, która zatwierdziła rozporządzenie wojewo­ dy i na pięć lat wprowadziła dla Ślą­ ska odmienną niż w Rzeczypospolitej państwową instytucję ochrony pracy. Inżynier Józef Dobrzycki od 8 sierp­ nia 1922 r. do 31 grudnia 1929 r. był inspektorem przemysłowym w Kato­ wicach, pozostając na etacie Minister­ stwa Przemysłu i Handlu na stanowisku I kategorii. Urodzony 23 maja 1871 r., pozostawał wówczas w służbie państwo­ wej od 23 lat i 3 miesięcy, czyli od końca 1905 r. pracował w urzędach władz za­ borczych na terenie Wielkopolski. Bogusław Dobrzycki wysłał brata Józefa w połowie stycznia 1919 r. do podkomisariatu polskiego Górnego Śląska w Bytomiu, „celem nawiąza­ nia łączności z tamtejszymi kolejarza­ mi Polakami oraz przygotowania prac wstępnych plebiscytowych. W poro­ zumieniu z podkomisarzem plebiscy­ towym mecenasem Czaplą z Bytomia Dokończenie na sąsiedniej stronie


LISTOPAD 2O18 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

O

tym, że spotkanie prof. Grossa w poznańskim Teat­ rze Polskim jest wydarzeniem dużej rangi, świadczy obecność kamery TVN przed budynkiem. Wywiadu udziela gość w czerwonych spodniach, trampkach, z apaszką i z kapelusikiem na głowie. Tak wyglądać może tylko dyrektor teatru. Przechodząc słyszę, że robi to „dla poznaniaków, dla Polski i dla polskiej racji stanu”. Prawdopodobnie to ten ekstremalnie postępowy dyrektor, który powiedział, że gdyby to od niego zależało, kazałby skuć napis „Naród sobie” zdobiący fasadę budynku. Zbudowany w 1875 roku ze składek Polaków Teatr Polski miał służyć poznaniakom zmagającym się z bezwzględną germanizacją. Ówcześni polscy patrioci byliby zdumieni, jakie treści dziś dochodzą ze sceny. Obecnie teatr promuje „wartości europejskie”, o czym świadczą wystawiane sztuki. Kwaśne mleko Maliny Prześlugi i Uli Kijak reklamowane było plakatem przedstawiającym szeroko rozłożone nogi kobiety. Równie ekspresyjny plakat anonsował sztukę pt. Ene due rike fake: środkowy palec (stylizowany na organ męski) wystawiony w obraźliwym geście. Niemniej wymowny był tytuł dramatu Agaty Biziuk Dracula. Vagi­ na dentata (pochwa uzębiona). Rzecz charakterystyczna, że to wyłącznie kobiety były autorkami (dramaturżkami?) i realizatorkami tych sztuk (feministki, genderystki, aborcjonistki?). Oprócz tematyki okołogenitalnej Teatr Polski podejmuje tematykę polityczną. W Myślach nowoczesnego Polaka starannie opluty został Roman Dmowski, z kolei w sztuce pt. K autorów związanych z „Krytyką Polityczną” dostało się Kaczyńskiemu. Sięgnięto także po postać tak skompromitowaną, jak kłamca i plagiator Jerzy Kosiński (Lewinkopf), którego Malowany ptak w koprodukcji z Teatrem Żydowskim uzyskał świetną recenzję w „Gazecie Wyborczej”. Wiele wskazuje na to, że na niwie „kultury wysokiej” wszystko dzieje się w obiegu zamkniętym – to samo środowisko przyznaje sobie środki na działalność, uprawia „produkcję artystyczną”, pisze recenzje i nagradza.

Minister Gliński wyjaśnił, że nie było dotacji ministerialnych na spotkanie z prof. Grossem. Ktoś musiał jednak je opłacić, bo bilety w cenie 5 zł z pewnością nie pokryły kosztów, zwłaszcza że sporo uczestników miało darmowe zaproszenia. Prowadzący spotkanie omówił pokrótce drogę życiową twórcy „badań nad Holokaustem” („pochodził ze środowiska liberalnej inteligencji, w której nie było antysemityzmu”). Antysemitami nie byli przyjaciele Grossa – Adam Michnik, Jacek Kuroń, bracia Smolarowie czy Seweryn Blumsztajn. Zwrot „liberalna inteligencja” odmieniany był zresztą we wszystkich przypadkach. Zapewne niejeden z uczestników spotkania poczuł się mile połechtany przynależnością do „liberalnej inteligencji”. Wspomniano także o zdecydowanie mniej prestiżowej „radiomaryjnej katoendecji”. Najciekawszą częścią spotkania były pytania z sali. I tu się okazało, że na sali byli również obecni „katoendecy”. Świadczyło o tym już pierwsze pytanie: „Dlaczego spotkanie odbywa się w teatrze?” (pozostało bez odpowiedzi). Później padło wiele pytań – o kolaborację Żydów podczas sowiec­ kiej okupacji Lwowa, o antypolonizm, o żydowską policję w gettach itp. Na większość trudnych pytań prof. Gross nie odpowiedział, tylko wracał do swojej narracji o „zabijaniu żydowskich Polaków przez nieżydowskich Polaków” czy o niechlubnej roli Kościoła katolickiego. O kolaboracji żydowskiej policji („to jakby inne zagadnienie”) powiedział tylko, że działali oni pod groźbą śmierci. Zanim „przemysł Holokaustu” rozwinął się w niezwykle dochodową gałąź gospodarki, środowiska żydowskie traktowały „ocalonych” z rezerwą, zdając sobie sprawę, że największe szanse na przeżycie mieli kolaboranci. Ten temat jest wstydliwą częścią żydowskiej historii. W końcu uznano, że żydowscy oprawcy współbraci, pomagierzy Niemców, też byli ofiarami Holokaustu. W Knesecie uchwalono, że Żyd zagrożony śmiercią ma prawo zamordować innego Żyda, aby ocalić swoje życie. Jednak od Polaków służących w „granatowej policji” wymaga się więcej – nikt nie twierdzi, że oni także byli „ofiarami Holokaustu”, choć wielu zostało rozstrzelanych za współpracę z AK.

rozpoczął inżynier [J.] Dobrzycki w pierwszych dniach lutego 1919 r. swą działalność, obierając jako siedzibę Ka­ towice. Do zasadniczych prac organi­ zacyjnych należało założenie polskie­ go związku kolejarzy Polaków, celem uświadomienia mas kolejarskich co do ich polskiej przynależności, czuwanie nad wykroczeniami Niemców wobec Polaków, kontrola wywozu taboru oraz materiałów z Górnego Śląska do Nie­ miec, a wreszcie przygotowanie pro­ wizorycznej administracji na wypadek wybuchu powstania lub wkroczenia wojsk polskich na Górny Śląsk. Prace te były w owych czasach niezmiernie utrudnione, a nawet niebezpieczne, gdyż Niemcy, obawiając się wybuchu powstania względnie wkroczenia wojsk polskich, ogłosili na Górnym Śląsku stan oblężenia, prześladując i szyka­ nując Polaków na każdym kroku. (...) Pomimo tych trudności tajny związek kolejarzy Polaków osiąg­ nął w krótkim bardzo czasie około 500 członków, rozrzuconych po ca­ łym Górnym Śląsku, a zrzeszonych w kilkanaście kół związkowych. (...) Pierwszym na zewnątrz widocznem wystąpieniem związku było niedo­ puszczenie wykonania rozporządze­ nia Dyrekcji kolejowej z dnia 7 maja 1919 r., a podpisanego przez ówczes­ nego prezydenta Dyrekcji Steinbis­ sa, który w obawie przed oczekiwa­ nem wybuchem powstania nakazał wywieźć wszelkie dobre parowozy za Odrę, a zastąpić je gorszymi. (...) Po przechwyceniu telegraficznego zarządzenia Dyrekcji koleji wydaną została natychmiast odezwa podkomi­ sarjatu do polskiego związku kolejarzy, zarządzająca niedopuszczenie wykona­ nia planów niemieckich. Odezwa wy­ dała należyty skutek, polscy kolejarze oparli się wywożeniu parowozów (...) i uniemożliwili w ten sposób zarządze­ nia Dyrekcji. Ponieważ śledztwa oraz dochodzenia zarządzone przez Dyrek­ cję koleji, kto odezwę rozrzucał i kto związkiem kieruje, nie wydały żadnego pozytywnego rezultatu, więc zarządzo­ no aresztowanie podkomisarza Czap­ li, który jednakże, na czas ostrzeżony, zdołał umknąć do Sosnowca. (...) Szpie­ gowanie Polaków, wykradanie aktów i papierów przez niemieckich tajnych ajentów przybrało takie rozmiary, że inżynier Dobrzycki zmuszonym został

siedzibę swej działalności przenieść do Sosnowca. (...) Nieudane powstanie odbiło się ujemnie na organizacji kolejowej, którą Niemcy bezwzględnie i wszel­ kimi środkami starali się zdusić, tak że od września 1919 r. aż do lutego 1920 roku związek był prawie że nieczyn­ nym i nie posiadał żadnego wpływu na przebieg spraw kolejowych. W lutym 1920 r. (...) utworzono samodzielny ko­

Okrojony pałac w 1908 r. Niemcy przekazali wraz z parkiem niemieckim kolejarzom z przezna­ czeniem na ośrodek wypoczynkowo­ -leczniczy. W tym samym roku urucho­ miono linię kolejową Oborniki–Wronki ze stacją w Bąblinie. Zapewne w tym czasie losy bąblińskich Dob­ rzyckich wiązały się stopniowo z kolejami. misarjat polski dla Górnego Śląska (...) Przy komisarjacie utworzono Wydział Komunikacyjny dla Kolei, Poczt i Żeg­ lugi. Kierownikiem wydziału został naznaczony inżynier Józef Dobrzycki. 27 marca 20 r. ustalono podział pracy oraz program przyszłej działalności. Dzień ten uważać musimy za bardzo ważny i przełomowy dla kolejnictwa górnośląskiego, bo z dniem tym roz­ poczyna się planowa organizacja ko­ lejarzy i przygotowanie do przyszłego plebiscytu”. Po bitwie o Warszawę w sierpniu 1920 r. „początkowa, a pracę bardzo utrudniająca nieufność Związku koleja­ rzy do Wydziału Kolejowego zupełnie się zatarła i znikła. Jako dowód służyć może

7

Według Grossa „Polska brunatnieje” Jan Martini

Przed teatrem radiowóz policyjny migający niebieskim światłem. Gdy zbliża się godzina imprezy, wobec braku spodziewanych faszystów, radiowóz odjeżdża. Wśród palących papierosy przed budynkiem roz­ chodzi się wieść, że „mistrz już jest”. Wszedł tylnym wejściem. Gross obwinia „nieżydowskich Polaków” służących w tej formacji o zbrodnie na „żydowskich Polakach” przy likwidacji gett czy wydawaniu ukrywających się w ręce niemieckie na pewną śmierć. Czy wydawanie Niemcom ofiar było tożsame z mordowaniem? Z pewnością był to współudział w zbrodni. Liczenie każdej ofiary jako zamordowanej podwójnie (przez Niemców i Polaków) jest dowodem na wielki pragmatyzm Żydów – Niemcy już zapłacili odszkodowania, teraz kolej na Polaków. Nową strategię realizuje powołane w 2003 roku i opłacane przez polskiego podatnika Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN. Chodzi o wprowadzenie do powszechnej świadomości poglądu, że Niemcy i Polacy razem mordowali Żydów. icząca 15 tys. funkcjonariuszy żydowska policja w gettach składała się z ochotników, natomiast mniej liczna (10 tys.) „granatowa policja” – to zmobilizowani przedwojenni pols­ cy policjanci, którzy nie mogli odmówić służby. Według Grossa to „polscy urzędnicy państwowi”. Na tej podstawie zresztą premier Netaniahu mówił o „systemowym udziale państwa polskiego w zagładzie Żydów”. Ktoś zapytał, dlaczego historią Holokaustu zajmują się jedynie Żydzi. Profesor odpowiedział, że nauka nie ma narodowości – powinna być obiektywna, rzetelna i dobrze udokumentowana. Szkoda, że niebędący historykiem Gross nie stosował tych zasad pisząc Sąsiadów. Ta jego najważniejsza praca, dzięki której uzyskał światowy

rozgłos i zarobił duże pieniądze, daleka jest od rzetelności i obiektywizmu. W oparciu o relacje jednej osoby niebędącej świadkiem wydarzeń Gross napisał, że zamordowano w Jedwabnem 1600 osób. Wprawdzie później z tego się wycofał (szacując liczbę ofiar na ok. 300), ale pierwotna wersja żyje już własnym życiem. Obecnie szeroko cytowane „ustalenia prof. Grossa” są fundamentem „badań nad Holokaustem” i stanowią moralną podstawę do żydowskich roszczeń wobec Polski. Jak istotne są „wyniki badań profesora Grossa” dla „przemysłowców przemysłu Holokaustu” świadczy nerwowa reakcja po znalezieniu kul karabinowych na miejscu zbrodni (mordujący tłum był nieuzbrojony). Szkoda, że Lech Kaczyński uległ (lub musiał ulec) namowom swojej konsultantki ds. his­ torycznych Juńczyk-Ziomeckiej, która przekazała zalecenie (polecenie?) o natychmiastowym przerwaniu ekshumacji od rabina Szudricha. Ogłoszono też, że kule pośród ciał ofiar pochodzą... z czasów I wojny światowej. Niestety nikt nie zapytał Grossa, czy jego zdaniem powinno się wznowić ekshumacje, aby zakończyć śledztwo jakąś konkluzją. Mówiąc o zbrodniach komunistycznych formacji AL i GL na Żydach, Gross wspomniał o pogromie kieleckim z 1946 roku. Wiadomo, że na miejscu zdarzenia był szef milicji Kuźmicki i szef UB Sobczyński, co podważa tezę o „spontanicznym działaniu motłochu”. Sympatycznie, że profesor wspomniał te nazwiska, bo pogrom kielecki obok Jedwabnego to główne „cepy” do okładania Polaków. Ciekawostką jest

uchwała zarządu Z. Kolejarzy ZZP (...)” do inżyniera Dobrzyckiego z 4 listopada 1920 r. Jednak „w międzyczasie ustąpił inżynier Józef Dobrzycki z kierownictwa Wydziału Kolejowego, a na jego miejsce powołanym został Dr. Wilczek, dotych­ czas decernent prawny z DKP w Pozna­ niu, który objął urzędowanie 12.10.20 r.”. Bogusław Dobrzycki podaje na wstępie swojego opracowania Rys historyczny przejęcia polskich kolei na Górnym Śląsku (Warszawa–Poznań–Kra­ ków–Lwów–Gdańsk–Wilno–Katowice, Polskie Towarzystwo Księgarni Kolejo­ wych „RUCH” Sp. Akcyjna 1923, s. 1–3, 14–15), że „Przy opracowaniu Historji (...) czerpałem prócz z własnych spo­ strzeżeń i zapisków z referatów pp: (...) inż. Józefa Dobrzyckiego – byłego szefa wydziału kolejnictwa przy Komisarjacie Górnego Śląska (...)”. Do tej pory utrwa­ lone jest w literaturze dotyczącej PKPleb. przekonanie, że organizatorem jego Wy­ działu Kolejowego był dr Wilczek. Na podstawie przypomnianych powyżej źródeł wypada ten pogląd zweryfikować i uzupełnić o osobę J. Dobrzyckiego. Jako śląski inspektor przemysło­ wy inż. J. Dobrzycki urzędował przy ul. Opolskiej 9 i wydawał decyzje m.in. w sprawie zgodności z warunkami bez­ pieczeństwa pracy nowych obiektów przemysłowych, np. w Fabryce Che­ micznej Eryk A. Kołłątay w Katowicach Brynowie. Cieniem na jego działalno­ ści służbowej legła sprawa właściciela Huty „Silesia” w Rybniku Paruszowcu, Fryderyka Flicka i jego koncernu Linke – Hoffman – Caro – Hegenscheidt (dys­ ponującego m.in. zak­ładami budowy maszyn i parowozów we Wrocławiu), dotycząca bhp przy uruchamianiu cyn­ kowni. Na początku 1925 r. dyrekcja hu­ ty zwróciła się do władz województwa śląskiego o zgodę na jej uruchomienie. Przez trzy lata trwały pertraktacje nad warunkami, jakim miał odpowiadać zakład, gdyż kierownictwo huty uwa­ żało postulaty Urzędu Wojewódzkiego za zbyt kosztowne. Chodziło o nale­ żytą wentylację, oświetlenie i urządze­ nia sanitarne. Kiedy warunki zostały wreszcie uzgodnione, spółka – wtedy już Kattowitzer A.G. Flicka – przestała się interesować tym tematem, bo cyn­ kownię uruchomiła już w 1925 r. Prob­ lem w tym, że nie w nowym budynku, ale w jednym ze starych, opróżnionych pomieszczeń, ledwie przystosowanym

do takiej produkcji, bez zapewnienia od­ powiednich warunków pracy. „Stało się tak dzięki temu, że inspektor przemysłu wydał tymczasowe zezwolenie na uru­ chomienie zakładu cynkowania”. Owym inspektorem przemysłowym dla Rybni­ ka był w tych latach inż. J. Dobrzycki. W roku szkolnym 1926/1927 był, jako komisarz rządowy i przedstawiciel Izby Rzemieślniczej województwa ślą­ skiego, członkiem Rady Opiekuńczej Wojewódzkiej Szkoły Mechanicznej i Hutniczej w Królewskiej Hucie. Gdy w 1927 r. w szopienickich Zakładach Hutniczych spółki „Gische” doszło do sporu między dyrekcją a załogą o liczbę i liczebność zakładowych rad robot­ niczych i urzędniczych – inspektor J. Dobrzycki nakazał zgodnie z dotych­ czasowym zwyczajem wybory do 8 rad robotniczych i jednej urzędniczej o łącznej liczebności 68 radców. Dy­ rekcja, która uważała, że wszystkie huty: „Wilhelmina”, „Paweł”, „Uthe­ mann”, „Bernhardi”, „Walther–Cro­ neck”, „Saeger” tworzą jedną całość i powinna je reprezentować jedna ra­ da wystąpiła o zmniejszenie ich ilości do 3 rad robotniczych dla trzech kom­ pleksów hutniczych i jednej urzędni­ czej dla wszystkich zakładów. Inspektor Dobrzycki przyjął tę propozycję i wy­ brano tylko 36 radców robotniczych i 7 do rady urzędniczej. W następnym roku inspektor nakazał utworzyć wy­ dział rad dla Zakładów Hutniczych, czyli 5-osobowe prezydium złożone z przedstawicieli rad robotniczych i urzędniczych. Jednak już w tymże roku powstała kolejna, oddzielna rada robotnicza dla nowo uruchomionego na terenie kopalni Orzeł Biały Zakładu Elektrolitycznego. W 1928 r. inż. Józef Dobrzycki nie uzyskał zgody MPiPS na przejście do pracy w IX Okręgu Inspekcji Pra­ cy. Bardzo możliwe, że powodem by­ ła sprawa cynkowni w Hucie Silesia, która akurat wtedy po trzech latach pertraktacji zakończyła się fiaskiem. Minister przemysłu i handlu prze­ niósł z dniem 1 czerwca 1929 r. inż. Józefa Dobrzyckiego ze stanowiska in­ spektora przemysłowego w Katowicach na stanowisko radcy do Wydziału Prze­ mysłowego Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi, a z dniem 30 kwietnia 1930 r. w stan spoczynku. Dalszych jego losów nie udało się ustalić. K

L

fakt, że pogrom zdarzył się dokładnie tego samego dnia, którego sowiecki prokurator Wyszyński na procesie norymberskim próbował „podpiąć” zbrodnię katyńską Niemcom.

K

olejny pytający przypomniał słowa red. Michnika, który parę lat temu powiedział tu, w Poznaniu, że nie zgadza się ze swoim przyjacielem Jankiem Grossem jakoby wszyscy Polacy byli antysemitami. Zdaniem redaktora, jeśli znajdzie się dziesięciu sprawiedliwych, to nie można mówić o całym narodzie jako antysemitach. Prof. Gross energicznie zaprzeczył mówiąc, że wcale nie uważa wszystkich za antysemitów, a na dowód przytoczył fakt, że on sam nie jest antysemitą... Później padło pytanie, czy zgadza się z szacunkiem prof. Grabowskiego o 200 tysiącach żydowskich ofiar polskich zbrodni i czy ta stale wzrastająca ilość może mieć związek z roszczeniami 300 mld dolarów wobec Polski (Gross nie odniósł się do dwuznacznego związku „badań” z roszczeniami). Pytający uzasadnił, że skoro uzbrojona przez Niemców i dobrze zorganizowana 80-tysięczna Ukraińska Powstańcza Armia wraz z pospolitym ruszeniem „sie­ kiernikow” zdołała zamordować tylko 100 tysięcy Polaków, to jak nieuzbrojeni i niezorganizowani Polacy mogli zabić 200 tysięcy? Gross podtrzymał wyniki badań swojego kolegi, „polskiego” profesora z Ottawy Grabowskiego (Abrahamera), twierdząc, że są one dobrze udokumentowane, („wciąż odkrywane są nowe fakty”), a Polacy mieli czas na mordowanie przez 3,5 roku – „do

końca” (do 1945 roku). Warto wiedzieć, że w ciągu 50 lat po wojnie Żydzi zarzucali Polakom jedynie bierność i brak pomocy. Dopiero wraz z powstaniem w 1993 roku Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego (WJRO) płatni badacze Holokaustu odkryli polskie zbrodnie. Dociekliwi „naukowcy” oszacowali, że Niemcom uciekło 10% Żydów, czyli 250 tysięcy, z których przeżyło 60 tysięcy, więc brakujące 190 (czyli niemal 200) „musieli” zamordować Polacy. Tak wygląda metodyka badań profesorów od Holokaustu... Padło też pytanie: „Czy bardziej się pan bał w 1968 roku, czy teraz, gdy kraj zalewa fala faszyzmu?”. Gross odpowiedział, że jak dotąd nie spotkało go nic złego. Przeciwnie, ludzie zatrzymują go na ulicy (także w Berlinie czy Paryżu), by podziękować za podjęcie tematu. Przyznał, że „Polska brunatnieje”, ale to nie jego problem, bo mieszka w Ameryce, lecz „państwu – mieszkańcom tego kraju – współczuję”. Mizerne oklaski po spotkaniu (nie wszyscy klaskali) wskazywały, że obecna była nie tylko „liberalna inteligencja”. Osoby, które można by określić jako „radiomaryjna katoendecja”, zadawały większość pytań i zachowywały się z wrodzoną kulturą. Jakże niepodobnie do chamstwa i awantur cechujących tolerancyjnych miłośników „otwartego dialogu” i „praworządności”. Jednak przychodzenie na tego typu spotkania to błąd – gdyby przyszli tylko wyznawcy Grossa, to spotkanie trwałoby pół godziny w świecącej pustkami sali. Niepotrzebnie daliśmy też zarobić szmatławemu teatrowi, kupując bilety. K


KURIER WNET · LISTOPAD 2O18

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Basiu, jesteś radiowcem od lat siedemdziesiątych, prawda? Tak, ale najważniejsze swoje reportaże zaczęłam robić w roku osiemdziesią­ tym, już po sierpniowych strajkach. To te reportaże o Poznańskim Czerwcu. Z nich jesteś znana w całej Polsce, bo o Czerwcu robisz materiały do dziś. Ale początki w radiu to audycje znacznie wcześniejsze niż Czerwiec, prawda? Tak. Wcześniej odbywałam staż w kilku redakcjach. Z tego okresu pamiętam wyprawy do Kalisza, do Teatru Bogu­ sławskiego. Wtedy powstał mój pierw­ szy reportaż Teatralny Kalisz. Strasznie się przy nim namęczyłam. Montowa­ nie taśmy wymagało pewnych umie­ jętności, a ja je dopiero zdobywałam. Tymczasem zapragnęłam pokazać, jak życie teatralne przenika się z życiem miasta. Zebrałam różne głosy miesz­ kańców Kalisza, fragmenty prób w te­ atrze, entuzjastycznie nastawioną do tworzenia „teatru marzeń” Izabellę Cy­ wińską i młodych aktorów. Z wieloma przyjaźnię się do dziś. Tamten teatr był szalenie interesujący. To był początek lat siedemdziesiątych. Reportaż został nadany w Polskim Radiu i bardzo dob­ rze przyjęty. Dziś, jak oglądam przedstawienia w Teatrze Polskim w Poznaniu, żałuję, że nie mogę tak przeżywać premier jak wtedy, że propozycje głównej po­ znańskiej sceny prowadzą nas w ślepą uliczkę (chociażby najnowsza premie­ ra O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Rzecz o przyjaźni Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki. Zdanie ze spekta­ klu, które mogłoby być mottem tego przedstawienia – „manifestuję swoją perwersję”). Trudno na takim „tęczo­ wym” założeniu budować repertuar sceny. Wysiłek dyrektora Macieja No­ waka idzie cały czas w kierunku zrzu­ cania z cokołu kolejnych polskich his­ torycznych postaci. W ubiegłym roku na Święto Niepodległości dostaliśmy na nowo ulepionego, dalekiego od pier­ wowzoru Romana Dmowskiego. Teraz czytamy ironicznie zabarwiony napis nad sceną „Witaj nam, pieśniarko ludu, na tym zagonie”. À propos ludu. Utkwiła mi w pa­ mięci historia wielopokoleniowej rodzi­ ny Szukalskich z Dobrzycy, niebywałej rodziny. To był czas, kiedy zdobywałam doświadczenie radiowe w Redakcji Rol­ nej. Wysłano mnie, żebym przeprowa­ dziła rozmowę z młodym rolnikiem, który zdobył Złoty czy Srebrny Kłos. No i pojechałam z technikiem radio­ wym do Dobrzycy. Kiedy wchodziliśmy do chałupy zauważyłam, że na belce nad progiem jest wyryty rok 1863. To mi dało do myślenia. Gospodyni była zaskoczona i niezadowolona z powo­ du naszego niespodziewanego poja­ wieniem się, bo akurat myła naczynia.

To był poniedziałek, prawdopodobnie dzień wcześniej miała jakieś przyjęcie. Przeprosiłam ją i wyjaśniłam, że przy­ jechaliśmy z radia. Zanim powiedzia­ łam, o co mi chodzi, zachwycił mnie widoczny w głębi mebel: – „O, co za piękny szezlong!”. To sprawiło, że pani domu spojrzała na mnie z sympatią. Powiedziała, że „przysyłają tu co pe­ wien czas jakichś dziennikarzy, ale nikt na wnętrze domu nie zwrócił uwagi”. A to się wiązało z historią tej rodziny, z którą tamtego dnia nie mogłam się rozstać, tak ciekawie opowiadali o swo­ ich przodkach. Kim była ta rodzina, że pamiętasz ją do dziś? To byli rolnicy. Wykształceni. On był po przedwojennym gimnazjum. Znał

o Krwawym Czwartku. Jak powstawał ten pierwszy Twój reportaż na ten temat – Kędy siew padnie zdrowy? Przygotowywałam go wspólnie z Agatą Ławniczak. To był pierwszy materiał na temat Czerwca, który został zaprezen­ towany publicznie i miał ogromną siłę rażenia. Był odtwarzany w Klubie Krąg na Łazarzu w 1981 r. Przyszła tak nie­ słychana ilość ludzi, że się nie mieścili w sali, zajmowali też całe schody. Po emisji reportażu ludzie zaczęli jeden przez drugiego zgłaszać się i opowiadać własne historie związane z Czerwcem. Niestety nikt tego nie zarejestrował. Ja po tym spotkaniu nagrałam trzy osoby, w tym lekarkę i matkę, która straciła swoje dziecko. Wtedy, w tym 1981 ro­ ku, weszłam w ten temat na zawsze.

A jaki on był, jak pamiętasz legendarnego dziś przywódcę buntu robotników? Jestem radiowcem od ponad czter­ dziestu lat, więc zawsze odbieram lu­ dzi poprzez to, jak i co mówią. Otóż dla mnie Matyja był niezwykły, mówił obrazowo, z ekspresją, może nie literac­ ką polszczyzną, za to tak siarczystym językiem, podbarwionym złością, prze­ różnymi emocjami, że to była uczta słuchać go i myśleć o tym, że buduje się fantastyczny, dokumentalny reportaż. Opowiadasz o tym tak, jakby to było wczoraj, jakbyś nie potrafiła się rozstać z tym tematem. Trochę tak, choć moimi pierwotnymi zainteresowaniami była sztuka, przede wszystkim teatr (studiowałam teatrolo­

Dziennikarka z pasją Barbara Miczko-Malcher. Z wykształcenia polonistka, z zamiłowania i niezwykłej pasji – radiowiec, reportażystka. Jedna z tych dziennikarek, która zawsze w torebce ma mikrofon i nośnik, na którym może kogoś nagrać. Jej audycje mają wymiar dosłownie historyczny, dzięki nim znamy np. głosy nieżyjących już uczestników Poznańskiego Czerwca ’56 i Żołnierzy Wyklętych odsiadujących swoje wyroki w latach pięćdziesiątych we Wronkach. Nagrywała ich wtedy, gdy jeszcze nikt się nimi nie interesował, a nazwa „Żołnierze Wyklęci” jeszcze nie była używana. O swojej pasji i związanych z nią doświadczeniach opowiada w rozmowie z Jolantą Hajdasz. grekę, łacinę, posługiwał się piękną polszczyzną. Pokazał mi drzewo ge­ nealogiczne. Rzucała się w oczy pewna prawidłowość występująca w kolejnych pokoleniach. Siedmiu synów, siedem córek, siedmiu synów, siedem córek… i adnotacje przy imionach związane z ważniejszymi dokonaniami poszcze­ gólnych osób. Natomiast państwo Szul­ czyńscy mieli już tylko siedmioro dzie­ ci. Zapytałam, kto stworzył to drzewo genealogiczne? Okazało się, że mój rozmówca otrzymał je od miejscowe­ go proboszcza, i to w latach trzydzie­ stych. Wiązało się to z tragedią, którą rodzina przeżywała. Zmarli rodzice, osieracając tę liczną gromadkę dzieci. Proboszcz uzmysłowił panu Szulczyń­ skiemu, że albo pójdzie na wymarzone studia, albo zajmie się rodzeństwem i uratuje gospodarstwo. A miało ono bogatą tradycję, czego dowodził ten wypis z ksiąg parafialnych. Wróćmy do Czerwca ’56. Twojego Czerwca, powinnam chyba powiedzieć, bo jesteś tą dziennikarką, która pierwsza przygotowywała w Polskim Radiu audycje

Historycy potwierdzili, że zginęło wówczas 58 osób. Wiadomo jednak, że ofiar mogło być więcej, bo niektórzy ranni zmarli wskutek odniesionych ran. W dokumentach nie ma śladu po tym – w szpitalach wpisywano choroby, na które można po prostu umrzeć w łóżku. Tak, ale tych pięćdziesiąt osiem osób jest w stu procentach potwierdzonych. Wśród nagrywanych przeze mnie uczestników zajść był także Stanisław Matyja, przywódca protestu. Opowia­ dał, jak to wyglądało od strony Ce­ gielskiego, z punktu widzenia pracow­ ników. Jak jechali do Warszawy, aby rozmawiać o niskich płacach i zawyżo­ nych normach pracy. Matyja był niewy­ soki, niepozorny, ale miał ducha i wolę walki. Opowiadał: „No i ten Fidelski (minister) przyjechał i oczywiście nie dotrzymał żadnych obietnic i zaczął się wycofywać z tego, co nam mówił. I lu­ dzie, jak go słuchali, to gniew w nich narastał i bałem się, że go zlinczują. Tak mówił Matyja. Byłyśmy z Agatą Ławniczak pierwszymi dziennikarka­ mi, które rozmawiały ze Stanisławem Matyją o wydarzeniach 1956 r.

Listopady wielkie... i moje... Danuta Moroz-Namysłowska

Pamięci Kazimiery Iłłakowiczówny Słał tego roku październik listopadowi złote królewskie pościele. Liście wysłonecznione spadały z namysłem, uroczyście, majestatycznie, a przecież listopady rozmiotą je i wiatrem, i deszczem... Tyle się działo w naszych listopadach. Polska na niepogody odporna zmartwychwstawała po tylu zrywach kosztownych życiem najlepszych Synów i Córek.... A ja wciąż pamiętam, jak na Gajowej czytałam IŁLĘ, listy od tak niewielu już z tego świata. I „Beniowskiego”: „Liro żebracka - słyszałem i słyszę Twój głos... przez lasy lecący brzozowe I robię w mych myślach dziwną ciszę, Aby Cię słyszeć”… – Pani doskonale czyta – mawiała zasłuchana, w granatowym fartuszku, krucha, z siateczką na siwych włosach, niewidoma,

i mojej dłoni szukała, aby ją uściśnąć... I znów na grobie siadał Wernyhora, i znów romantyzm brał się za bary z pozytywizmem, i znów Legiony szły od Oleandrów z serdecznym rozkazem w s k r z e s z e n i a Ojczyzny... Bo w niej jedna miłość była i wierność jedyna: Polska i Jej wskrzesiciel – Marszałek Piłsudski. Choć jego życie tak burzliwie biegło, a obok jej: ciche, a przecież tak ważne i dla kultury polskiej, i dla racji stanu. Niewielu pojęło, ile wycierpiała w Poznaniu „na wygnaniu”, śledzona przez służby „ludowe”, bez środków do życia – a jednak nadal była groźna wierszem „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”... Czcijmy nasz Listopad uroczyście, lecz tamto czytanie niechaj na zawsze w mym s e r c u zostanie.

gię). Zajmuję się wieloma tematami, ale teatr i to, jakie nauki z niego wyciągam, jest widoczne w audycjach. Teatr uczy budować dramaturgię. W reportażu Broniłem Czerwca zbudowałam na­ pięcie, dramaturgię na zasadzie obroń­ ca–oskarżony. Ty pierwsza opublikowałaś taśmy z tych procesów w Polskim Radiu, właśnie w reportażu Broniłem Czerwca. Skąd je wzięłaś? Wszyscy wiedzieli, że procesy były nagrywane, ale nikt nie mógł znaleźć taśm… Nagrał je i przechował radiowiec Ze­ nek Andrzejewski. To była niezwykła postać. On nagrywał po wojnie proces namiestnika Kraju Warty Artura Grei­ sera, nagrywał (pod lufami karabinów) premiera Cyrankiewicza i jego słynne wystąpienie o odciętej ręce, Zenek za­ pisywał także procesy poznańskie. Był wybitnym radiowcem, który zawsze wyczuwał, gdzie ustawić mikrofon, by zebrać z sali najlepszy dźwięk. Wie­ le mnie nauczył. Procesy czerwcowe były nagrywane dla sądu. Fragmenty tych nagrań emitowano w radiu, ale Ze­ nek zachował całość. On je skopiował,

schował w archiwum Polskiego Radia w pudełku z opisem „muzyka ludowa”. Do dziś zachowały się tylko te kopie. Kiedy widział, jak w pocie czoła pra­ cuję, uznał, że czas, aby nagrania wy­ szły z ukrycia. Zdawałaś sobie sprawę z tego, jak ważne jest to, co robicie; czy bałaś się konsekwencji? Nie. Ja się nie bałam, ale wiedziałam, że mogą mi po prostu nie wyemitować audycji. I tyle. Były tematy niewygod­ ne, których lepiej było nie poruszać. W ludziach siedział strach, autocenzu­ ra, o pewnych rzeczy nie mówili głoś­ no, nie mówili publicznie. Natomiast w domach się rozmawiało. W dziewięć­ dziesiątym roku nagrywałam więźniów politycznych Wronek. Dzisiaj nazywa­ my ich Żołnierzami Wyklętymi. Na­ grywałam Ignacego Fatygę, który ja­ ko młodziutki chłopak stworzył leśny, harcerski oddział „Skrusz Kajdany”. Zapłacił za to straszną cenę. Wystarczy powiedzieć, że był przesłuchiwany na odwróconym stołku i okaleczony na ca­ łe życie. Kiedy rozmawialiśmy, popro­ sił, żebym nie podawała jego nazwiska. Na pytanie: dlaczego, odpowiedział: bo oni wszędzie jeszcze są! Bo był przesłuchiwany przez UB, czy tak? Tak. I tamten strach był uzasadniony i tkwił w nich cały czas. Oni wiedzieli, czym jest ta władza. Poznali niemoc i bezsilność wobec władców PRL-u. I stąd to gorzkie „oni wszędzie jeszcze są”. Miał sporo racji, widzimy to dziś wyraźnie. Materiały, które nagrywałaś na temat Czerwca, to są unikaty o wartości historycznej. Tak, one naprawdę mają wartość hi­ storyczną. Na przykład wspomniany Stanisław Matyja, jak się potem oka­ zało, nie otworzył się później przed nikim tak bardzo jak wtedy, ten pierw­ szy raz. Wtedy przed mikrofonem on wyrzucił z siebie to wszystko, co w nim tkwiło przez lata. Obrońca robotników, mecenas Michał Grzegorzewicz, to też postać znakomita. Za obronę robotni­ ków w procesach poznańskich zapłacił utratą pracy. Oni wszyscy płacili za to ogromną cenę. Legendarny mecenas Stanisław Hejmowski musiał opuścić Polskę. Spotkałam się jego rodziną, która mieszka w Szwecji. Mam zresz­ tą piękny list od jego córki, podzięko­ wała mi za audycje poświęcone jej ojcu. Poznałaś też Annę Strzałkowską, matkę zastrzelonego w ’56 roku dwunastoletniego Romka, najmłodszej ofiary Czerwca. On był tym chłopcem, który się poja­ wił koło tramwajarek niosących sztan­ dar, a ten strzał, który go zabił, padł

Czy zawsze trzeba szanować starszych? Henryk Krzyżanowski Edward Lear nie jest tego pewien. Ja także nie, zwłaszcza w wersji upolitycznionej. Musiał coś tam przeczuwać w kwestii dwuznacznego statusu tęczy. To ja to ciągnę dalej.

There was a Young Person of Smyrna, Whose Grandmother threatened to burn her; But she seized on the cat, And said, ‘Granny, burn that! You incongruous Old Woman of Smyrna!’ Dość niezgodna babcia spod Grudziądza wrzaskiem wnuczkę od czci wciąż odsądza. „Co tu jeszcze się kręcisz? Skreślam cię z mej pamięci!” „Babciu, z kotem te cyrki urządzaj...” Babcia, w wojnę wplątana plemienną, wnuczkę prośbą wciąż nęka daremną: „Chodź ze mną na marsz KOD-u. Poznasz trochę narodu.” „Na KOD z kotem idź, Babciu, nie ze mną!”

z Urzędu Bezpieczeństwa. Pani Strzał­ kowska drżącym, łamiącym się głosem mówiła, że ta kula przeszyła koniuszek jego serca. Państwo Strzałkowscy prze­ żyli ciężkie próby. Nachodziło ich UB, nachodziło też ich sąsiadów, próbowa­ no nie dopuścić do tego, żeby oni się z kimkolwiek kontaktowali. Mówiono, że są agentami imperialistycznymi. Za­ mordowano im syna, a potem ich gnę­ biono. To było bestialstwo. Nagrywałaś też osoby mało znane powszechnie, np. pielęgniarkę, uczestniczkę Czerwca ’56, którą do dziś można spotkać z transparentem w dłoni na różnych manifes­ tacjach. Ta pani to Zofia Bartoszewska, któ­ ra miała dyżur w szpitalu podczas Krwawego Czwartku i która całe życie pozostała w zgodzie ze swoimi prze­ konaniami. Jak przyjechał Jaruzelski do Poznania, zaproszony do Wyż­ szej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa, to pani Zofia Barto­ szewska protestowała przeciwko temu, by ktoś taki spotykał się z młodzieżą. Wynajmujący u niej pokój student namalował plakat i ona z tym plaka­ tem stanęła przed uczelnią w czasie tamtej wizyty. Zapisałam tę historię w reportażu. Jak byś podsumowała dziś swoją pracę? Czego ona Cię nauczyła, co jest w niej najważniejsze? Sięganie do naszej historii. Przypo­ minanie powstań, nawet tych, które się nie udały, ale te bohaterskie zry­ wy ratowały godność Polaków, po­ kazywały, że jest wielu takich, którzy w podobny sposób myślą. Byli trzej zaborcy, a potem był ten jeden duży zaborca, który nas przygniatał butem, i to przy pomocy polskich pomocni­ ków. Są rodziny, które mają w swojej powojennej historii przodków, którzy działali na rzecz komunistów, na rzecz okupanta – takiego nieczytelnego do końca, bo przecież Polska była niby wolna. Natomiast są rodziny, które mając większą świadomość, wystę­ pując przeciwko temu rosyjskiemu, sowieckiemu okupantowi, płaciły za to ogromną cenę. Przynależność do partii dawała przywileje. Pamiętam koleżankę z ra­ dia, której mąż pracował w Komitecie Wojewódzkim i byłam świadkiem jej telefonu do Komitetu. Pytała o futerko; zima była za pasem. Ja w tym czasie (jak większość Polaków) stałam na zmianę z mężem dzień i noc w kolejce, żeby ku­ pić pralkę Franię, bo spodziewałam się dziecka. Więc to był ten podział. Jesteś z nami, masz wszystko. Masz sklepy za firankami, prawda? Nie jesteś z nami – tak wybrałaś czy wybrałeś. A ci, którzy spędzili kawał życia w więzieniach, we Wronkach, w Ra­ wiczu, zostali okaleczeni, unieszczęśli­ wieni na całe życie, dostali psie grosze i żadnej rekompensaty za swoją posta­ wę i walkę. Powinni otrzymać spra­ wiedliwość chociaż teraz, po latach. Ważne jest mówienie o naszych pol­ skich losach. Basiu, Ty też nie jesteś osobą, która czerpie profity z tego, co robiła. Czasem nawet w Polskim Radiu można usłyszeć Twoje materiały archiwalne z Czerwca ’56, ale emitowane już bez twojego nazwiska… Przykro mi jest, jak ktoś bierze audy­ cję i nie podaje źródła. Dotyczy to nie tylko moich nagrań. Jest taki zwyczaj dzisiaj w radiu, że bierze się cudze jak swoje. To przecież jest czystej wody kradzież, nawet dużo bardziej bolesna niż każda inna kradzież. Bo kradzież dóbr intelektualnych jest najgorszą kradzieżą. Kilka lat temu otwieram „Gazetę Wyborczą” i na rozkładówce widzę spisany swój reportaż na temat Czerwca, pt. Fuga. Zrobił to znany dziennikarz z poznańskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Bez podania źródła? Bez podania Twojego nazwiska? Podał na samym dole, drobniutkim drukiem, że czerpał z archiwum Poz­ nańskiego Radia. Taka to specyficzna etyka dziennikarska w tej gazecie. Nie poszłaś z nimi do sądu? Nie. Zadzwoniłam tylko do autora i mu zwróciłam uwagę, że tak się nie robi. Ale „Wyborczej” w ten sposób chyba nie nauczyłaś etyki dziennikarskiej. Chyba nie, ale tak na pewno nie wiem, bo tego nie śledzę. Już dawno przesta­ łam czytać tę gazetę. Dziękuję za rozmowę.

K


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.