Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 51 | Wrzesień 2018

Page 1

■ U ■ R ■ I ■ E ■ R K K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Nr 51 Wrzesień · 2O18

5 zł

w tym 8% VAT

W

n u m e r z e

Grzech zaniechania, czyli wyszło szydło z worka Krzysztof Skowroński

G

N

aród jest bowiem wielką wspól­ notą ludzi, których łączą różne spoiwa, a nade wszystko kultura. Naród istnieje z kultury i dla kultury. Te słowa, wygłoszone przez św. Jana Pawła II w UNESCO, są myślą prze­ wodnią Radia WNET. Parafrazując: Ra­ dio jest wspólnotą słuchaczy, których łączą różne spoiwa, a najważniejszym jest kultura. Te różne spoiwa radia to jego różnorodność, ufundowana na wspólnej podstawie tradycji, historii, świata wartości, które wychodzą ku no­ woczesności, przywdziewają jej szaty, mówią jej językiem i ogarniają współ­ czesną formą. Spoiwa takie, jak słowo i muzy­ ka, historia i teraźniejszość, klasyka i awangarda przenikają się, występu­ ją jednocześnie, zaskakują. Taki efekt można osiągnąć, tylko opierając kon­ cepcję radia na audycjach autorskich i nowoczesnej technologii, dającej możliwość szybkiego przenoszenia się w przestrzeni, tworzenia wielu stu­ diów umożliwiających szybkie poru­ szanie wyobraźni słuchacza. Radio WNET nie będzie radiem poszukującym słuchacza; chcemy być radiem przez niego odnalezionym – ale nie zamierzamy się chować. Prze­ ciwnie – budujemy radio obecne na ulicy, o które ludzie będą się potykać. Radio otwarte, w którym potencjalnie każdy może wystąpić, do studia któ­ rego drzwi nie muszą być otwarte, bo tych drzwi po prostu nie ma. Radio obecne, radio dynamicz­ ne, radio zaskakujące, radio autorskie, budujące w słuchaczu uczucie radości i siły, wyzwalające energię do wspólne­ go działania, ale też radio informacyj­ ne, nie stroniące od trudnych tematów, głębokiej dyskusji, wiary, najważniej­ szych problemów świata”. Tak brzmią pierwsze akapity wnios­ ku koncesyjnego, który 10 sierpnia wspólnie z Lechem Rusteckim złożyliśmy w Biurze Podawczym Krajowej Rady Ra­ diofonii i Telewizji. Tym samym zbliży­ liśmy się do spełnienia naszego marze­ nia posiadania radia nadającego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę na falach UKF. Jeśli nam się uda i wygramy konkurs koncesyjny, w którym naszym jedynym konkurentem jest właściciel Radia Zet, uczynimy najważniejszy krok w budowie Mediów WNET. A że war­ to je rozwijać, mogą się Państwo prze­ konać, biorąc do ręki „Kurier WNET”. „Kurier WNET” zgromadził wybit­ nych autorów, którzy co miesiąc poś­ więcają swój czas, piszą, mając z tego tylko satysfakcję z dzielenia się z innymi swoją wiedzą i przemyśleniami. To na­ prawdę jest czymś wyjątkowym. Ale „Kurier WNET” by nie istniał, gdyby nie było radia, którego dzielne ekipy, tym razem dowodzone przez Tomasza Wybranowskiego, Antonie­ go Opalińskiego i Łukasza Jankowskie­ go, po raz siódmy przemierzyły Polskę, podróżując do źródeł. Ta podróż bę­ dzie trwała również we wrześniu, tak jak Jarmark trwał przez całe wakacje. A kiedy dostaniemy koncesję – niech drży biedronka z żabką! Dziękuję Kręgowi Przyjaciół Ra­ dia WNET, spółdzielcom, słuchaczom – wszystkim, którzy udzielili nam wspar­ cia. Życzę dobrej lektury najlepszej Ga­ zety Niecodziennej. K

A

Z

E

A A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

2

Galanteria betonowa

Wójt zlecał, ja robiłem, Likom płacił

Czy można w walce o wpływy polityczne, pieniądze i władzę posunąć się do czynów podłych, kłamstw, preparowania dokumentów i godzenia w bezpieczeństwo swoich przeciwników? Znamy takie scenariusze z filmów. Wiemy do czego są zdolni zaślepieni obłędem mali ludzie, którym marzy się „władza i kasa“. Oglądając te pasjonujące historie, zwykle siedzimy wygodnie w fotelu, popijamy herbatę, zajadamy się czymś tam. I czujemy się bezpieczni, bo to, co oglądamy, dzieje się tylko w filmie, w telewizorze, daleko od nas.

T

ym razem jest inaczej. Te historie dotarły do naszej gminy. Numer specjalny naszej gazety poświęciliśmy opisaniu mechanizmów i wydarzeń, od których stają włosy na głowie i każdy z nas ma prawo czuć się zagrożony. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Wszystko, o czym piszemy, poparte jest dokumentami wskazującymi na zjawisko, którego nie można nazwać po prostu skandalem. To coś znacznie większego i groźniejszego. To przestępcza patologia, której rozmiarów do końca jeszcze nie znamy. Dlatego zdecydowaliśmy się również na złożenie doniesienia do prokuratury, ponieważ stanęliśmy w obliczu zjawiska, które nie ma prawa istnieć w sferze publicznej. Z którym trzeba walczyć i które trzeba pokonać. W imię prawdy, prawa i sprawiedliwości. Nie wiemy jeszcze, jak wielu ludzi jest w to zamieszanych. Na razie dowody, poszlaki prowadzą do jednego człowieka. Tą osobą jest wójt Paweł Miś. Ale mamy pewność, że nie

Mariusz Pilis działał sam. Na to wskazują przeanalizowane dokumenty. Materiał, który publikujemy, trafił do naszych rąk półtora miesiąca temu. Nie wierzyliśmy, że że przedstawione nam dowody są prawdziwe. Redakcja zaczęła długą weryfikację zarówno źródła, jak i samych dokumentów. Przeprowadziliśmy oficjalny wywiad z człowiekiem, który współpracował z gminną spółką komunalną Likom i który, jak mówi, został przez nią poszkodowany. Dlatego, jak twierdzi, zdecydował się z nami porozmawiać i gotów jest poświadczyć swoje słowa przed prokuratorem. W trakcie dwóch spotkań został nagrany 2,5-godzinny wywiad, a dziesiątki dokumentów i korespondencji, faktur, doniesień do prokuratury na politycznych przeciwników, fałszywek często pisanych językiem wulgarnym i prymitywnym – trafiły do naszych rąk. Do wstępnej weryfikacji wywiadu i dokumentów zaprosiliśmy najlepszych dziennikarzy w Polsce. Kilkugodzinne

konsylium dziennikarskie dało jednoznaczną opinię: materiał, który leżał przed nami na stole, sprawiał wrażenie wiarygodnego i udokumentowanego. Jest tak szczegółowy, że prowokacja wymierzona w naszą gazetę jest praktycznie wykluczona. Oddaliśmy materiał do dalszej analizy, tym razem prawnej. Uzyskaliśmy jednoznaczną opinię: przedstawione nam dokumenty mogą stanowić podstawę do podjęcia działań przez prokuraturę i postawienia szerokich zarzutów, ponieważ zachodzi prawdopodobieństwo łamania prawa. Dlatego materiał, który publikujemy, znalazł się też w rękach prokuratury. Co się wydarzyło? Jakie dokument do nas trafiły? Co usłyszeliśmy? Materiał jest wielowątkowy. Obejmuje np. szczegółowy opis funkcjonowania trójkąta finansowego na linii: wójt – firmy zewnętrzne – spółka komunalna Likom. Ten trójkąt pozwalał na wyprowadzanie pieniędzy ze spółki komunalnej, tak aby nikt się nie mógł połapać

Zapomniani bohaterowie niepodległości

i przyczepić. Zeznania naszego rozmówcy nie pozostawiają wątpliwości, podobnie jak dokumenty i korespondencja wójta w tych sprawach. Są wśród tych dokumentów i takie, które mają znamiona całkowicie fałszywych. A skoro sam wójt wyraża się o nich: „Produkcja kwitów idzie pełną parą”, to raczej nie pozostawia wątpliwości, gdzie jest źródło tych prowokacji. Na ich podstawie wójt Miś składał doniesienia do prokuratury na swoich samorządowych przeciwników i posługuje się nimi do dzisiaj, w celu zapewnienia sobie określonych korzyś­ci, rozpowszechniając je np. wśród księży w naszej gminie. Mamy dowody, że wójt dopuszczał się przekazywania osobom trzecim danych osobowych, danych o płaconych podatkach, danych finansowych, poufnych informacji, w celu dyskredytacji swoich przeciwników. Posługiwał się, jak sam pisał, wpływami na policji i pracą własnej siostry w tej instytucji. Dokończenie na s. 5

Jeziorko Czerniakowskie wraz z rezerwatem przyrody i jego otuliną stanowią korytarz na­ powietrzający Warszawę. Takie tereny podnoszą jakość nasze­ go życia. W niedługim czasie bloki wygrają batalię o tę część stolicy – alarmuje Bogna Podbielska.

6

Fake newsy? Od dziecka uczysz się je przyswajać! Dzieci zdobywają wiedzę o ota­ czającym je świecie m.in. na podstawie gier lub baśni. Tym samym wykształca się u nich pe­ wien rodzaj akceptacji fantazji i kłamstwa, który zos­taje utrwa­ lony. Wojciech Mucha relacjo­ nuje wyniki badań dotyczące przyswajania fałszu.

9

Mały przedsiębiorca czeka na dobrą zmianę Miał być oczkiem w głowie no­ wej ekipy. Miał mieć wspar­ cie państwa. Miał się rozwijać, wprowadzać nowe technologie i konkurować z najlepszymi na świecie. O tym, co rząd obie­ cał małym przedsiębiorcom, a nie dotrzymał, pisze Piotr Bednarski.

10-11 Fotografie z akt Sergiusza Zacharczuka, s. Filipa, aresztowanego w 1948 roku.

Paweł Bobołowicz, Wojciech Pokora W stulecie odzyskania niepodległości, ale jednocześnie w miesiącu, który przypomina zdradziecką napaść Sowietów, publikujemy, prawdopodobnie po raz pierwszy, fotografie polskich żołnierzy odnalezione w archiwach sowieckich służb. Fotografie pochodzą z tzw. archiwum KGB – dokumentów odtajnionych przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (szerzej o archiwum pisaliśmy m.in. w „Kurierze WNET” nr 33/2017).

Panie w pałacach Pałac w Łomnicy jest obecnie w posiadaniu przedwojennych niemieckich właścicieli. Zie­ mię zaś wypędzonych polskich arystokratów kupują autorzy transformacji albo nasi sąsiedzi zza zachodniej lub wschodniej granicy. Bożena Ratter o lo­ sach zabytkowych posiadłości i ich właścicielach.

16

Dokończenie na s. 8

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Aby zmanipulować i oma­ mić cały naród, potrzeba kilku lat propagandy i bierności normalnych ludzi. Deprawatorzy dzieci i pedofile nie chcą tyle czekać. Chcą, aby ich postulaty zostały zrea­ lizowane już teraz. Czy wiemy, na co tak napraw­ dę społeczeństwo ma być gotowe? Kinga Małecka-Prybyło apeluje o pomoc w przeciwstawianiu się propagandzie LGBT.

T

ind. 298050

Redaktor naczelny

Jaka siła zmusza Kornela Mora­ wieckiego do takich zachowań? Rosjanie, cytując go, nie muszą nawet kłamać! A cytują Mar­ szałka Seniora polskiego Sejmu i ojca Premiera RP! Jadwiga Chmielowska o prorosyjskich wypowiedziach Kornela Mora­ wieckiego.

STOP! deprawatorom seksualnym

KURIER WNET

Depesza od Lecomte’a

Dramat to sytuacja, w której wybiera się rozwiąza­ nie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wte­ dy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia. Przez długie lata kaza­ no nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie – że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczy­ pospolitej – udowadnia Piotr Witt.

ŚLĄSKI KURIER WNET

Stracona szansa Warto wiedzieć, jakie oczekiwania wobec nowej kons­ tytucji mają obywatele, bo co do tego, że nowa kons­ tytucja jest Polsce pilnie potrzebna, trudno mieć wątpliwości. Mam nadzieję, że prezydent ułoży nową listę pytań, a Senat tym razem przychyli się do jego wniosku. Data setnej rocznicy odzyskania niepodleg­ łości nie powinna być żadnym ograniczeniem – apeluje Zbigniew Kopczyński.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

2

T· E · L· E · G · R·A· F przerwały deszcze.TPrezydent

stała się persona non grata w strefie Schengen,

a w kategorii miast powiatowych najbogatszymi

Franciszek zapowiedział wypracowanie dla bis­

And­rzej Duda wyjechał na antypody.TNa

dalej mogąc swobodnie działać we Wspólnocie

okazały się z kolei: Polkowice (6 909), Piasecz-

kupów zaleceń, ograniczających coraz częstszy

mistrzostwach Europy w lekkiej atletyce

Niepodległych Państw.TPo 20 latach żmud-

no (4 576) i Zakopane (4 298).TBiuro Bezpie-

proceder sprzedaży kościołów na lokale roz-

w Berlinie najdalej latały kule i młoty rzuco-

nych negocjacji ustalono, że strefy ekonomicz-

czeństwa i Zarządzania Kryzysowego warszaw-

rywkowe.TW wieku 76 lat zamilkła królowa

ne przez Polaków.TCIA zainteresowała się

nych wpływów na Morzu Kaspijskim położone

skiego ratusza okazało się być kierowane przez

soulu Aretha Franklin.TTrybunał Sprawied-

porcelaną z Bolesławca, a nawet dokonała jej

nad nim państwa podzielą tak, jakby akwen

oficerów komunistycznej Służby Bezpieczeńst­

liwości w Karlsruhe potwierdził, że publiczna

zakupu.TPartie PO i .N zbojkotowały defila-

ten był jeziorem, natomiast samo jego dno –

wa i Milicji Obywatelskiej.TArgumentując

telewizja ZDF nie ma za co przepraszać Karola

dę Wojska Polskiego i sojuszników w Warsza-

morzem.TW ślad za toczącą się od miesię-

decyzję potencjalnie negatywną reakcją Turcji,

Tendery, który nie zechciał uznać, że był więź-

wie, a prezydent Gdańska postanowił położyć

niem „polskiego obozu zagłady”.TTelewizja

kres obecności polskich żołnierzy 1 września

wPolsce.pl obchodziła swoje pierwsze urodzi-

na Westerplatte.T„Moim oczekiwaniem jest,

Długie, gorące i suche lato, które trwa już od maja, sprzyjało ptakom. Pisklęta szybko wyrosły i opanowały sztukę latania – wyjaśnili ornitolodzy fenomen wczesnego opuszczenia Polski przez bociany.

aby przedstawiciele Unii Europejskiej w pełni respektowali polską demokrację i wolność. Polski naród przez setki lat za swoją wolność oddawał życie i cierpiał. Na Polskę trzeba spoglądać

przez dwudziestoletniego programistę Yeny Eugena Rochko zdecentralizowana sieć społecznościowa Mastodon rzuciła wyzwanie Facebookowi.TWiększość członków polskiego

go we własnej historii doświadczyła” – podzie-

Sądu Najwyższego uznała, że ma kompeten-

lił się swoimi przemyśleniami z Radiem Nadzie-

cy kampanią wyborczą ogłoszono, że wybo-

władze Wiednia nie zgodziły się na wzniesie-

cje do zawieszania działania ustaw we własnej

ja kardynał Gerhard Ludwig Muller, wieloletni

ry samorządowe odbędą się w przypadający

nie w mieście pomnika Jana III Sobieskiego, nie

sprawie.TWzorem zielonych listków, w wo-

prefekt Kongregacji Nauki Wiary.TAktywist-

na 24 października Dzień Walki z Otyłością.

informując zarazem, jaki los przewidują dla

jewództwie śląskim starsi kierowcy zaczęli

ka Ludmiła Kozłowska z fundacji Otwarty Dia-

TPodliczono, że w rankingu zamożności miast

miejsc upamiętniających postać księcia Karola

otrzymywać srebrne listki, przeznaczone do

log alias „obrona praw człowieka, demokracji

per capita w ub.r. Warszawa (7 118 złotych)

Lotaryńskiego oraz innych dowódców antymu-

umieszczenia na tylnej szybie samochodu. T

i rządów prawa na obszarze postsowieckim”,

wyprzedziła Opole (5 723) i Wrocław (5 237),

zułmańskiej odsieczy z 1683 roku.TPapież

Maciej Drzazga

niepodległej Litwy. Nikt ze współpracowników Autonomicznego Wydziału Wschodniego, a zwłaszcza obywatele Ukrainy, Gruzji, Litwy, Armenii, Esto-

w liście do członków SW: „Kornel nazywa Rosję demokratycznym państwem, Putina – demokratycznie wybranym prezydentem (Hitler także był wybra-

czyli wyszło szydło z worka Jadwiga Chmielowska

Ci działacze, walczący przeciwko reżimowi sowieckiemu i rosyjskiemu, w odróżnieniu od Kornela Morawieckiego – Putina nie kochają. Spotkanie członków „Demokracji i Niepodleglości”, Wydziału Wschodniego „Solidarności Walczącej” i Centrum Koordynacyjnego Warszawa '90 z okazji XXV rocznicy powstania „Solidarności Walczącej”. Wrocław, czerwiec 2007 r. 1. Kazimierz Michalczyk, Niemcy. 2. Leonardas ViIkas, Litwa. 3. Tarieł Gwiniaszwili, Gruzja. 4. Piotr Pacholski, Polska. 5. Oleś Szewczenko, Ukraina. 6. Piotr Jaworski, Polska. 7. Wachtang Dzabiradze, Gruzja. 8. Aleksander Rusiecki, Gruzja 9. Siarhiej Papkou, Białoruś. 10. Adas Jakubauskas, Litwa 11. Walery Bujwał, Białoruś. 12. Piotr Hlebowicz, Polska. 13. Maciej Ruszczyński, Polska. 14. Aleksander Podrabinek, Rosja. 15. Władimir Bukowski, Anglia. 16. Jadwiga Chmielowska, Polska 17. Natalia Gorbaniewska, Francja 18. Petruška Šustrová, Czechy. 19. Dawid Berdzeniszwili, Gruzja 20. Mirosława Łątkowska, Polska.

nii, Łotwy, Azerbejdżanu, Kazachstanu i innych państw – nie podziela zachwytu Kornela Morawieckiego Putinem.

Rosjanie, cytując Kornela Morawieckiego, nie muszą nawet kłamać! A cytują Marszałka Seniora polskiego Sejmu i ojca Premiera RP!

K

ornel Morawiecki nie zdradzał swoich prorosyjskich inklinacji. W żadnej podziemnej publikacji z lat 80. XX w. nie znalazłam jego filorosyjskich wypowiedzi. Z takimi poglądami ujawnił się w 2008 roku, po agresji Rosji na Gruzję. W 2007 roku zaś zaczął zakłamywać historię SW. Twierdza Solidarność Walcząca – podziemna armia Igora Jankego niestety zawiera wiele mitów, a pomija wiele spraw istotnych. To nie wina autora, ale tych, z którymi rozmawiał, przygotowując książkę. Obecnie w szeregach SW trwa zacięta dyskusja. Piotr Hlebowicz napisał

ny całkowicie demokratycznie, chciałem zauważyć). Twierdzi, że wojna na Ukrainie jest wojną typowo domową (!), a referendum na Krymie było przeprowadzone zgodnie z regułami międzynarodowymi (!) i tak zdecydowali mieszkańcy półwyspu – więc nie ma żadnego problemu! I mamy udawać, że nic się nie stało? Że my wszyscy, którzy byliśmy działaczami SW w tamtych okropnych czasach, zgadzamy się ślepo z tymi sformułowaniami? To byłaby

Redaktor naczelny

Krzysztof Skowroński Magdalena Słoniowska Redakcja

T

A

N

I

E

C

O

D

J

ako inicjator powołania „Solidarności Walczącej” oraz pomysłodaw­ ca jej nazwy, zwracam się do wszystkich członków SW w obronie dobrego imienia naszej organizacji, za którą wielu z nas zapłaciło więzieniem, utratą zdrowia oraz koniecznością wyjazdu z Ojczyzny. Głoszone przez Kornela Morawieckiego rusofilskie tezy uwła­ czają naszej godności i złożonej przez nas przysiędze. Jego poglądy na temat Europy od Pacyfiku do Atlantyku, z wiodącą rolą Rosji, zna­ my nie od dziś. Publicznie wypowiedział je po ataku Rosji na Gruzję. Szczególnie nasilił swoje rusofilskie wypowiedzi po katastrofie smo­ leńskiej, gdy stwierdził, że za katastrofę odpowiedzialni są polscy piloci wraz z pijanym generałem. Kuriozum było jego sprzeciwianie się ekshumacjom i propozycja jednego grobu dla wszystkich ofiar. Kornel Morawiecki twierdzi również, że powinniśmy być wdzięcz­ ni Rosjanom za oswobodzenie nas i nie należy niszczyć ich pomników. To pisał w swojej „Gazecie Obywatelskiej”, jak również dał temu wyraz w TV Republika w wywiadzie z Dorotą Kanią. Czarę goryczy dopełnił wywiadem udzielonym „Do Rzeczy” nr 31/283 (30.07 do 05.08.18). Według Piotra Hlebowicza, który śledzi rosyjskie media, „z luboś­ cią i estymą całe to Kornelowe gadanie od razu cytują i komentują rosyjskie media, zwłaszcza RIA Nowosti i Sputnik. Śledzę w internecie te putinowskie propagandowe trąby”. Swoimi „teoriami” szkodzi swojemu synowi, rządowi i Polsce. Nie można tego przemilczeć dla dobra naszej wspólnej przeszłości, lecz powinniśmy gremialnie potępić jego teorie. Solidarność Walcząca była dla nas marzeniem o wolności i niepodległości Ojczyzny. Teraz, kiedy to osiągnęliśmy, on to niszczy. Naszym apelem powinniśmy zainteresować środki masowego przekazu: „Gazetę Polską”, „Do Rzeczy”, „Sieci” oraz TV Republika. Tadeusz Świerczewski Popieram: Jadwiga Chmielowska, przewodnicząca Ogólnopolskiego Komitetu Wykonawczego SW, Ewa Kubasiewicz, członek Komitetu Egzekucyj­ nego i szef przedstawicielstw SW za granicą, Jerzy Jankowski, członek SW, przedstawiciel na kraje skandynawskie, Piotr Hlebowicz, prze­ wodniczący Autonomicznego Wydziału Wschodniego SW, Krzysztof Tenerowicz, członek SW

Grzech zaniechania

Sekretarz redakcji i korekta

E

APEL do członków Solidarności Walczącej

„Bo Kornel jest Kornel” – takie tłumaczenie słyszało się od lat w najbliższym gronie Kornela Morawieckiego, nie tylko we Wrocławiu. Próbowano w ten sposób tłumaczyć jego dziwne zachowanie, decyzje, wypowiedzi. Coś jak dziecię specjalnej troski, któremu się wszystko wybacza.

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Z

jakaś podwójna jaźń, podwójna moralność i rozerwanie szlachetnych idei”. Moim zdaniem to dobrze, że rozgorzała dyskusja. Wielu członków SW

FOT. Z ARCHIWUM PIOTRA HLEBOWICZA

T

A

nęło 335 młodych Polek i Polaków.TZałożona

z perspektywy jej historii i podziwiać za to, cze-

worzona latami legenda nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Jak to się stało, że słaby, ulegający wpływom abnegat okazał się być szefem sprawnej organizacji? Solidarność Walcząca miała strukturę fraktalną. Poszczególne jej ogniwa często nie tylko nie miały kontaktu ze sobą nawzajem, ale i z centralą. Struktury różniły się między sobą. Po ujawnieniu dokumentów przez IPN wiemy, że esbecja próbowała rozrysowywać schemat organizacyjny, który nie przystawał do rzeczywistości. Każdy działał w SW tak, jak mu okoliczności pozwalały. Tadeusz Świerczewski zbudował strukturę konspiracyjną – „Zgrupowanie Brata” – do której nikt nie miał dostępu: ani Frasyniuk, ani Morawiecki. Świerczewski już 20 maja 1982 roku, po burzliwym spotkaniu RKS-u, zaproponował powołanie nowej organizacji konspiracyjnej pod nazwą Solidarności Walczącej. Kornel Morawiecki po konsultacjach zgodził się miesiąc później, w czerwcu, i został jej szefem. Morawiecki niczym jednak nie kierował. Poszczególnymi formami działalności zarządzali sprawni ludzie. Śp. Barbara Sarapuk była np. królową druku. Śp. Jan Pawłowski zorganizował we Wrocławiu kontrwywiad, oparty również na nasłuchu częstotliwości milicyjnych, esbeckich i Ludowego Wojska Polskiego. Już 14 grudnia 1981 grupa radiowców pod kierunkiem śp. Jacka Lipińskiego i Jana Pawłowskiego prowadziła nasłuch radiowy. Śp. Rafał Gan-Ganowicz, walczący jako najemnik z imperializmem rosyjskim w Afryce, był przedstawicielem SW we Francji i na pewno nie identyfikowałby się z prorosyjskimi wypowiedziami Kornela Morawieckiego broniącego pomników Armii Czerwonej. Przedstawiciele SW w Norwegii, przesyłający książki w wielu językach narodów zniewolonych, też walczyli o „wolność naszą i waszą”. Szefem przedstawicielstw SW na Zachodzie była Ewa Kubasiewicz. Andrzej Zarach, obecnie emerytowany profesor matematyki w USA, kierował sprawami organizacyjnymi i kontaktami z oddziałami. Można powiedzieć, że to on stał na czele Solidarności Walczącej. Wynika to ze wspom­ nień wielu funkcyjnych członków SW. Autonomiczny Wydział Wschodni został powołany lutym 1988 przez Piot­ ra Hlebowicza i mnie, kiedy Morawiec­ ki był w więzieniu. Ja podpisywałam wszystkie dokumenty w imieniu SW, jako szefowa Komitetu Wykonawczego. Zdaniem A. Zaracha, SW w całych latach 80. wspierała ruchy niepodleg­ łościowe narodów ujarzmionych imperium. Świadczą o takim podejściu chociażby znaczki poczty podziemnej, wypuszczone z okazji 1000-lecia chrztu Rusi (Kijowskiej), oraz znaczek z Matką Boską Ostrobramską i symboliką

G

ny.TPoinformowano, że w czasie wakacji uto-

Z

I

E

N

N

A

Maciej Drzazga, Antoni Opaliński, Tomasz Wybranowski

Libero

Lech R. Rustecki Zespół Spółdzielczej Agencji Informacyjnej Stała współpraca

Wojciech Piotr Kwiatek, Ryszard Surmacz V Rzeczpospolita

Jan Kowalski

protestowało już po wypowiedziach Kornela Morawieckiego dotyczących Tragedii Smoleńskiej. Propagował zdanie Rosji z raportu MAK gen. Anodiny o winie pilotów polskich i pijanego generała. Sprzeciwiał się ekshumacjom i chciał, by wszyscy zabici leżeli w jednym grobie. Po jego ostatnich wypowiedziach na łamach „Do Rzeczy”, występach dla RIA Nowosti i Sputnika nie można chować głowy w piasek. Wypowiedzi

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna. Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Morawieckiego nie można traktować jako głoszenia prywatnych poglądów. Wiele osób prosiło go, aby nie szkodził przynajmniej synowi, jeśli polska racja stanu go nie obchodzi. Kornel nie słucha nikogo. Zastanawiam się, jaka siła zmusza Kornela Morawieckiego do takich zachowań? Rosjanie, cytując go, nie muszą nawet kłamać! A cytują Marszałka Seniora polskiego Sejmu i ojca Premiera RP! W Stowarzyszeniu Solidarność Walcząca nie było lustracji. Kornel Morawiec­ki się jej przeciwstawił, twierdząc, że musimy mieć zaufanie do swoich. Wystąpiłam wtedy ze Stowarzyszenia. Tak zrobiło jeszcze kilka osób. Wielu w ogóle nie wstąpiło do Stowarzyszenia SW. Teraz nadszedł czas, w którym możemy nie tylko dowiedzieć się o rodzimej agenturze (możliwość szantażu – kopie dokumentów są na Łubiance), ale i o rosyjskiej. Kto broni rosyjskiej polityki i zgadza się z twierdzeniem Kornela Morawieckiego, że Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i Polacy powinni żyć w jednym państwie, zapomina, że tak już było przez 123 lata, a pokolenia naszych przodków

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

ginęły w powstaniach i przestrzeniach Syberii. Od 2008 roku nie podaję Kornelowi Morawieckiemu ręki. Nie będę jej podawać również tym, którzy nie protestując przeciwko agenturalnym działaniom ojca Premiera RP, mającym skompromitować polski rząd, wspierają politykę imperialną Kremla dążącego do destabilizacji Polski. Po Apelu Tadeusza Świerczewskiego popartego przez wiele znanych i szanowanych postaci SW powstało 3-punktowe Oświadczenie zredagowane przez Romualda Lazarowicza. Trwają od kilku tygodni konsultacje i chętni sygnatariusze podpisują się pod nim elektronicznie. K DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

Nr 51 · WRZESIEŃ 2018

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 01.09.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz. Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

TSuszę


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

3

WOLNA·EUROPA

D

ociekanie, „co by było gdy­ by”, pociąga nawet bardzo poważne umysły. Jean Du­ tourd, akademik francuski, poświęcił książkę możliwej, chociaż zmyślonej historii Napoleona. Autor powieści Le Feld-Maréchal von Bonaparte, trzeźwy racjonalista, starał się opisać konsekwencje aneksji Korsyki przez Austriaków, w przypadku gdyby wcześniej Ludwik XV nie kupił wyspy od Genueńczyków. Młody Bonaparte, zamiast paryskiej École Militaire, ukoń­ czyłby Theresianische Militärakademie w Wiedniu, w związku z czym rewolucja francuska, a zwłaszcza wojny francusko­ -austriackie, przybrałyby całkiem inny obrót. Jean Dutourd – erudyta obda­ rzony poczuciem humoru – sprowadził rozumowanie typu „co by było gdyby” do jego właściwych rozmiarów, to zna­ czy do absurdu. Mimo wszystko, obchodząc dziś nową rocznicę wybuchu wojny, znów pochylamy się nad przeszłością. Jeżeli nawet nic nie usprawiedliwia polskiej obsesji, polskiej fascynacji tematem, to jednak wiele okoliczności ją tłumaczy. Wojna zmieniła naszą historię na kilka­ dziesiąt lat. Ponieśliśmy kolosalne straty biologiczne, wyginęła nasza elita, spod jednej okupacji – pięcioletniej – dosta­ liśmy się pod drugą. Z jej skutków do dzisiaj nie możemy się otrząsnąć. Kilka lat temu młody historyk Piotr Zychowicz przedstawił tezę, jakoby ra­ tunek dla Polski w 1939 roku był moż­ liwy. Wystarczyło tylko, aby Beck za­ warł pakt z Ribbentropem. Należało związać się z Niemcami i razem ude­ rzyć na Związek Radziecki. Teza nie­ nowa, ale przedstawiona z talentem i dużą siłą perswazji. Jeszcze zanim wojna wybuch­ła i wszystko było moż­ liwe, głosił ją Władysław Studnicki, co przysporzyło mu niemało kłopotów. 23 listopada 1939 skierował do władz III Rzeszy Memoriał w sprawie odtworzenia Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej, w którym postulował odtworzenie wojska, które w sojuszu z Wehrmach­ tem miało walczyć w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odpowie­ dzi Niemcy osadzili postulanta w domu

P

ałac Meseberg (nazywany przez dyletantów zamkiem), odbijający się w lustrzanej tafli jeziora Huwe­ nowsee (około 70 km na północ od Berlina), to perełka z epo­ ki późnego baroku. Theodor Fontane w swych Wędrówkach po Brandenburgii nazywa Meseberg „czarodziejskim pała­ cem”. Po przeprowadzce stolicy Niemiec z Bonn do Berlina jest on nowym domem gościnnym rządu Niemiec, w miejsce re­ zydencji w Petersbergu. Kanclerz Merkel przyjmuje w nim wybitne osobistości, chcąc uniknąć wielkomiejskiego zgieł­ ku. W sobotę 18 sierpnia 2018 r. goś­ ciła tam prezydenta Rosji, Władimira Putina, który wpadł do niej na chwilkę nazajutrz po weselu Karin Kneissl (sze­ fowej dyplomacji w Wiedniu), na jakie został był zaproszony na austriacką pro­ wincję (przywożąc ze sobą w prezencie chór kozacki; brak informacji o tym, czy Putin podarował go minister, czy zabrał ze sobą z powrotem, w każdym razie w Mesebergu się on nie pojawił). Zanim prezydent Putin przyjechał do dawnej rezydencji Gottholda Ephraima Lessin­ ga juniora (Lessingowie stracili dobra w latach 30. XX wieku), poirytowana zapewne kanclerz Merkel spacerowa­ ła po pałacowym parku, oczekując na spóźnionego jak zwykle gościa spod Po­ larnej Gwiazdy. A przecież Masza Gessen w swej książce Putin. Człowiek bez twarzy twierdzi, że w szkole podstawowej jako jedyny miał zegarek! Zanim jednak płk Putin przyjechał na rozmowy z kanclerz Merkel (a tak niedawno przecież, bo w maju, gawarili niemnożko ze sobą w Soczi), doszło do zaskakującej wizyty moskiewskich prominentów w berlińskim Urzędzie Kanclerskim: ministra spraw zagranicz­ nym Kremla, Siergieja Ławrowa i szefa sztabu generalnego sił zbrojnych Fe­ deracji Rosyjskiej w Moskwie – Wale­ rija Gierasimowa. Generał Gierasimow, persona non grata w Unii Europejskiej, jest twórcą nazwanej jego imieniem doktryny prowadzenia wojny, spraw­ dzanej dziś w praktyce w Europie, a która łączy operacje wojskowe, tech­ nologiczne i informacyjne z działania­ mi dyplomatycznymi, ekonomicznymi, kulturowymi, internetowymi itd. To, że Gierasimowa wpuszczono, zamiast wy­ dalić, odpowiada po części na pytanie zadane lustereczku. W każdym razie coś zmieniło się relacjach Berlin-Moskwa.

wariatów, a kiedy i to nie pomogło, zos­ tał ponownie aresztowany przez Ges­ tapo i uwięziony na Pawiaku. Niemcy nie widzieli Polaków w roli sojusznika. Mieli inne plany. Inny publicysta, Tomasz Łubień­ ski, w odpowiedzi na Pakt Ribbentrop-Beck zredagował esej, udowadniając, że taka postawa okryłaby Polaków hańbą na wieki. Rozogniona wyobraź­ nia popchnęła obu polemistów aż do przewidywania, jak w tych warunkach sytuacja geopolityczna ukształtowała­ by się po wojnie. Zdaniem Zychowicza, po pokonaniu Sowietów przez Niemcy w sojuszu z Polską, a następnie po roz­ gromieniu Niemiec przez zachodnich aliantów, Polska stałaby się na powrót suwerennym państwem, mając za sąsia­ dów trupa Niemiec na Zachodzie i tru­ pa Sowietów na Wschodzie. Tomasz Łubieński ze swej strony nie sądził, aby po tym, co byśmy zrobili, znalazłby się nowy prezydent Wilson, który pragnął­ by wskrzesić Polskę. Cokolwiek by zaszło, bo przecież bujamy w świecie fantazji, jedno jest pewne i stanowi podstawę rozumo­ wania: należało związać się z jednym z sąsiadów, gdyż nie można prowadzić wojny na dwa fronty. Nie trzeba być generałem, aby to zrozumieć. Motyw dwu frontów pojawia się często w roz­ ważaniach publicystów francuskich, któ­ rzy stawiają Polsce zarzut, że nie sprzy­ mierzyła się ze Związkiem Radzieckim. Pewna okoliczność – nieznana, jak się wydaje, obydwu polskim polemis­ tom – jeszcze bardziej obciąża polity­ kę Becka. Minister Józef Beck nie tylko miał wszelkie powody, aby obawiać się inwazji sowieckiej, ale, co więcej, był dokładnie poinformowany, kiedy ona nastąpi; znał daty i kierunki uderzenia. A mimo to nie zmienił stanowiska. Pakt Ribbentrop-Mołotow o nie­ agresji został podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku. Oba układa­ jące się mocarstwa nadały mu wszech­ światowy rozgłos. Sprawozdawcy ra­ diowi obecni w Moskwie relacjonowali historyczne wydarzenie na gorąco we wszystkich językach. Fotografowie ro­ bili zdjęcia, operatorzy filmowali, żeby nazajutrz na pierwszych stronach

O ile do niedawna niemiecko-rosyjskie kontakty na najwyższym szczeblu na­ leżały do rzadkości, to teraz na trasie Rosja-Niemcy panuje ożywiony ruch. Wszystko zmieniło się po rozpoczęciu

przez Angelę Merkel czwartej kadencji na stanowisku szefowej rządu Niemiec i – wiosną – prezydentury przez Władi­ mira Putina. „Dwoje, którzy się wzajem­ nie potrzebują” – donosi Tagesschau (ARD) o spotkaniu Merkel-Putin w pa­ łacu Meseberg. „To jest całkiem pragmatyczne zbliżenie” – mówi Stefan Meister, ru­ solog (dawniej: sowietolog) z DGfAP (Niemieckie Towarzystwo Polityki Za­ granicznej). Opowiada on w TV ARD, że oboje być może za sobą nie prze­ padają i że nie sądzi, by nagle wzrosło między nimi porozumienie, ale oboje wiedzą, że wzajemnie siebie potrze­ bują i muszą rozmawiać o wszelkich sprawach. Tym bardziej, że mogą się porozumieć bez tłumacza. Merkel do­ brze mówi po rosyjsku, który to ję­ zyk opanowała jako aktywistka ener­ dowskiej młodzieżówki FDJ, a Putin nauczył się niemieckiego, pracując jako dyplomatyczny agent – sowiec­ kiego jeszcze – wywiadu w Dreźnie. Opowiada się tutaj anegdotę, że Pu­ tin na tyle dobrze zna oba języki, że poprawia czasem tłumaczy, a Merkel ( jeszcze jako Kasner – na takie zmienił swe nazwisko jej urodzony w Berlinie jako Kazmierczak dziadek) wygrała „w pierwszym na świecie niemieckim pokojowym państwie robotników i chłopów”, jak zwano nieboszczkę NRD, olimpiadę języka rosyjskiego. Ale: dlaczego się potrzebują? Nie­ mieckie, lewicowe w końcu media, rzucają w tym kontekście hasło „Do­ nald Trump” i utrzymują, że Merkel

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Depesza od Lecomte’a 24 sierpnia 1939 Nieśmiertelne dywagacje na temat wojny. Mogliśmy jej uniknąć? Musieliśmy przegrać? Historia stanowi równanie ze zbyt wielką liczbą niewiadomych, żeby jednoznaczna odpowiedź była możliwa. Nie zniechęca to jednak amatorów badania dziejów. dzienników, a później we wszystkich kinach Europy pokazać, jak dobro­ duszny minister Mołotow z nieska­ zitelnie eleganckim ministrem von Ribbentropem składają podpisy na dokumencie gwarantującym pokój Eu­ ropie i światu, i pieczętują przyjaźń uściskiem ręki. Czytelnicy dzienników, kinomani i radiosłuchacze nie znali innego do­ kumentu podpisanego tego dnia nad ranem. Z dala od prasy, radia i kronik filmowych, bez świadków, w najgłęb­ szej tajemnicy Ribbentrop i Mołotow podpisali klauzule ściśle tajne, doda­ ne do oficjalnego porozumienia. Beck znał ich treść. Należy dobrze zapamiętać datę zawarcia paktu: noc z 23 na 24 sierp­ nia 1939.

Jeszcze tego samego dnia wieczo­ rem – 24 sierpnia – do Sztabu Gene­ ralnego w Warszawie nadeszła długa, szyfrowana depesza nadana z polskiej ambasady w Paryżu. Zawierała syntezę klauzul trzymanych w tajemnicy. Trze­ ba przytoczyć jej treść in extenso, żeby ocenić jej znaczenie. „1. Źródło pewne, dobre: Inten­ sywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Pols­ce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej. Z chwilą okupacji dawnych prowincji wszczęcie rokowań przez Mussoliniego. 2. Źródło pewne Francuzów: wi­ dziano karty powołania z terminem za­ meldowania się na trzeci dzień mob. w Poznaniu.

i Putin skazani są na siebie (niech niko­ go nie dziwi, że jeszcze tak niedawno Trumpowi zarzucały one kurs propu­ tinowski – w zależności od okolicznoś­ ci wszystko jest dla nich wrogie lub przyjazne). Nowe sankcje, wprowadzone przez Waszyngton przeciwko Rosji, mogą boleśnie uderzyć także w firmy niemieckie. Do tej pory mówiono, że niemiecki przemysł ugina się wręcz pod ciężarem zleceń. Wydaje się, że te czasy minęły – uważają tutaj eksperci gospodarczy. Jakby nagle ucichły też medialne przepowiednie superwzros­ tu gospodarczego. Przeciwnie – na­ wet dyżurni ekonomiści mainstreamu przebąkują, że niemiecka gospodarka złote czasy ma już za sobą. Dopiero co agencja Reuters, powołując się na dane federalnego ministerstwa gospo­ darki w Berlinie, podała informację, że w związku z konfliktem handlowym z USA zamówienia dla niemieckie­ go przemysłu załamały się, osiągając

najniższy poziom od półtora roku. Niemcy żyją z eksportu i ta wiadomość boli. Z tej informacji wynika, że nowy biznes w czerwcu spadł w porównaniu z majem aż o 4% – znacznie więcej, niż przypuszczano. Reuters utrzymuje, że ekonomiści zgodnym chórem przepo­ wiadali spadek o zaledwie 0,4%. Pomy­ lili się z kretesem. Czyżby kryształowa kula zawiodła? Doniesienia agencji re­ sort gospodarki w Berlinie skomento­ wał słowami, że na sytuację tę wywarła pewien wpływ niepewność co do po­ lityki gospodarczej Niemiec. Pamiętam bon mot pewnego niemieckiego libe­ rała, który lata temu powiedział, że go­ spodarka to płocha łania. Poważnie spadła liczba zagranicz­ nych zamówień. W czerwcu, jeśli wie­ rzyć statystykom, o 4,7%. Konkretnie w strefie euro spadek wyniósł 2,7%, a w relacjach z resztą świata – niemal o 6. Bardzo bolesny jest spadek po­ pytu wewnętrznego o 2,8%. Thomas Gitzel, główny ekonomista Investment

J

a

n

B

o

g

3. Poza tym „F” nie konstatują zwiększonego tempa koncentracji we­ wnątrz i na Zachodzie”. Depeszę przyjął oficer dyżurny Samodzielnego Referatu „Zachód”, który po rozszyfrowaniu wręczył ją kierownikowi Referatu mjr. Tadeuszo­ wi Szumowskiemu o godz. 22.30. Na dokumencie nr. l.55549/IIBW 2/39, CA MSW, Ref. „W”, 262/116/116 C/4, ujawnionym z archiwów MSW, widnie­ je podpis oficera dyżurnego: kapitan Zdzisław Witt. To był mój ojciec. Depesza była wysłana przez płk. Michała Balińskiego, chargé militaire ambasady. Kierował on głęboko zakons­pirowaną grupą wywiadu na Niemcy, działającą z terenu Francji pod kryptonimem Lecomte. Aż dziw, jak długo trwała igno­ rancja tajnych klauzul w środowiskach skądinąd doskonale poinformowanych. Oto wszystkowiedzący paryżanin Ana­ tol Muhlstein w swoim Dzienniku pod datą 11 września ’39 notuje: „O 12.30 spotkanie z ambasadorem Rumunii. Serdeczna rozmowa. Franassovici uwa­ ża, że istnieje tajne porozumienie ro­ syjsko-niemieckie, przekonywał o tym Becka, który wcale nie chciał wierzyć. Postawa Włoch także wydaje się am­ basadorowi podejrzana”. A przecież Muhlstein był radcą ambasady polskiej w Paryżu, znał wszystkich. Ożeniony z Rotszyldówną, miał do dyspozycji także siatkę rotszyldowskich kontaktów bankowych lepszą i skuteczniejszą od wywiadu niejednego państwa. Richard Franassovici z kolei świeżo przyjechał z Warszawy. Do wybuchu wojny przez półtora roku był ambasadorem Rumu­ nii w Polsce. Co jeszcze bardziej zdumiewające: o istnieniu tajnych klauzul nie wiedział Tony Klobukowski. Szczęśliwy przypa­ dek dał mi dostęp do dwóch tomów pamiętnika tego francuskiego oficera, poświęconych w całości jego kilku­ letniemu pobytowi w przedwojennej Warszawie. Kapitan spahisów Tony Klo­ bukowski, syn gubernatora Indochin Anthony’ego Klobukowskiego i Pauli­ ne Bert, córki prezydenta Francji, rezy­ dent wywiadu francuskiego, spotykał się prawie codziennie z moim ojcem.

Otrzymywał od niego syntezy depesz wywiadu „N”, które kapitan Witt reda­ gował na jego użytek w języku fran­ cuskim. Dzięki koligacjom rodzinnym Klobukowski miał ułatwiony dostęp do francuskich kół rządowych. Z kolei przyjaźnie wyniesione ze szkoły kawa­ lerii w Grudziądzu – był doskonałym jeźdźcem – zapewniły mu popularność w polskich kołach wojskowych. Należał do kręgu osób najlepiej poinformowa­ nych. Ewakuował się z ambasadą fran­ cuską 5 września. Nieznane historykom pamiętniki zredagował po wojnie i jak z nich jasno wynika, nigdy nie poznał depeszy od Lecomte’a. Depeszy nie znał nawet major Wi­ liam H. Colbern. Według Klobukow­ skiego, ten amerykański chargé militaire był najlepiej poinformowanym obser­ watorem zagranicznym w Warszawie. Jako jedyny z dyplomatów akredyto­ wanych przy polskim rządzie, Ame­ rykanin miał bezpośredni dostęp do premiera i ministra spraw zagranicznych bez przechodzenia przez sekretariat. Depesza od Lecomte’a tłumaczy wie­ le z niezrozumiałych decyzji polskiego rządu i wyjaśnia niejedno zagadkowe zachowanie jej najwyżej postawio­ nych przedstawicieli, w tym ministra Józefa Becka.

Research w Banku VP w Vaduz (Liech­ tenstein) nie wyklucza, że strach (Angst, swego czasu słowo roku w Niemczech) przed wojną handlową już dzisiaj rodzi ostrożność przy składaniem zamówień. Natomiast Alexander Krüger z domu bankowego Bankhaus Lampe nie owi­ ja w bawełnę, mówiąc wręcz o ciosie w niemiecką gospodarkę. Z gospodar­ ką – zwłaszcza w Niemczech – nie ma żartów i to oczywiste, że obowiązu­ je zasada „ratuj się, kto może”. I z kim może. Przypominam sobie w tym kon­ tekście stosunek Berlina do narodowo­ komunistycznych Chin: początkowo niemieccy politycy, jadąc do Pekinu, besztali tamtejszy rząd, domagając się przestrzegania praw człowieka. Dziś nikt się na to nie odważy. Chiny są zbyt ważne. Dlaczego stosunek do Rosji, sta­

wyżej Stefan Meister zwraca uwagę, że Merkel ma interes w tym, by Asad przy­ jął uchodźców. A Asad pozostaje pod wpływem Putina! Ten sam Asad, przed którym jakoby uciekali do Niemiec ci młodzi, wysportowani ludzie! Może Merkel zdała sobie sprawę, że wpadła w zastawione na nią sieci? Doktryna Gie­ rasimowa w przypadku Berlina spraw­ dziła się. Teraz Merkel będzie domagała się od unionistów (propagandyści po­ wiedzą: Europejczyków) pieniędzy na odbudowę Syrii. Do tej pory Berlin był zdania, że pomoc dla Syrii będzie możli­ wa pod warunkiem, że Baszszar al-Asad zejdzie ze sceny. Teraz przykrywa po­ rażkę słowami, że na okres przejściowy można odbudowywać Syrię z Asadem. On kontroluje tymczasem dwie trzecie terytorium Syrii. To się nazywa Realpolitik, mówi Meister. Dziś wrogiem publicznym nu­ mer jeden obojga jest Donald Trump. Zwłaszcza w kwestii polityki ener­ getycznej. Trump, zresztą jak wie­ lu członków UE, sprzeciwia się temu prestiżowemu według Berlina pro­ jektowi, o którego realizację zabiega z drugiego rzędu Gerhard Schröder, były kanclerz Niemiec z ramienia SPD, pracownik Gazpromu, prawdziwy am­ basador spraw niemieckich w Rosji. To on przecież określił Władimira Putina mianem demokraty „czystego jak bry­ lant”. Budowa Nordstream 2, mimo ostrej krytyki, trwa. Matthias Platzeck, przewodniczący Forum Niemcy-Rosja, broni gazociągu. Wprawdzie przyznaje, że państwa basenu Morza Bałtyckie­ go i USA są przeciwne niemiecko­ -rosyjskiemu projektowi, ale stara się przekonać krytyków przedsięwzięcia. W sumie – mówi Platzeck – ten ruro­ ciąg jest korzystny dla Europy. I dodaje: „przez ten rurociąg Niemcy nie wpada­ ją w łapska niedźwiedzia”. Diametralne różnie Nordstream 2 postrzega badacz gospodarki Mar­ cel Fratzscher, dyrektor Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych DIW. Jego opinia o gazociągu jest miażdżą­ ca: „Ani Niemcom, ani Europie nie jest potrzebny rurociąg z Rosji. Jedy­ nie zwiększy on zależność od Rosji” – stwierdził w Berlinie na łamach „Neue Osnabrücker Zeitung”. Nie dziwi nikogo, że po trzygo­ dzinnych rozmowach Merkel-Putin konferencji prasowej nie było. K

a t k o

– Lustereczko, powiedz przecie... ...kto jest najpiękniejszy w świecie? – Na świe­ cie pięknych jest mnóstwo osób, a każda na swój niepowtarzalny sposób”. Pałac Meseberg nieopodal Berlina, a w salonie – Merkel i Putin.

rego przyjaciela Niemiec, miałby się nie zmienić? W pewnym towarzystwie za­ pytano mnie, dlaczego Polska nie lubi Rosji. Wytłumaczyłem w dwu słowach: – Ribbentrop-Mołotow. Usłyszałem w odpowiedzi, że czasy się zmieniły. Stąd apele z kół gospodarczych do Merkel: skończyć z sankcjami dla Mosk­ wy z powodu Krymu. Ale nie tylko schłodzona gospodar­ ka w Niemczech była tematem rozmów na jeziorem Huwenowsee. Wprawdzie media wspominały tę kwestię niejako mimochodem, niemal między wiersza­ mi, ale to oczywiste, że sprawa ta miała wielkie znaczenie. Chodzi o katastrofal­ ny błąd Merkel w kwestii imigracji, któ­ ry nadal może doprowadzić kanclerz do upadku. Niemcy nie mogą doliczyć się rzekomych uchodźców. Problemy z młodymi Arabami przerastają siły niemieckiej policji. Tutaj Putin ma dla Merkel ofertę nie do odrzucenia: chęt­ nie pomożemy Berlinowi. Wspomniany

W 1933 roku pułkownik Wieniawa-Długoszowski był posłany do Paryża przez marszałka Piłsudskiego i jego zaufanego ministra spraw zagranicznych (od 1932 r.) Józefa Becka w sekretnej misji najwyższej wagi. Naczelnik państwa polskiego proponował Francuzom wspólną wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Już w początkach władzy Hitlera niektórzy myślący ludzie w Europie orientowali się w jego agresywnych planach politycznych i zastanawiali nad sposobem przeciwstawienia się Führerowi. Hitler objął władzę w wolnych wyborach demokratycznych dzięki popularności swych projektów politycznych wyłożonych w programowym dziele Mein Kampf i aprobowanych przez większość narodu niemieckiego. Ciąg dalszy na str. 4.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

4

W

ytępienie Żydów i Słowian celem uzdrowienia finansów i rasy oraz uzyskania przestrzeni życiowej (Lebensraum) przypadło do gustu masom niemiec­ kich wyborców wyczerpanym przez kryzys światowy i szarpanym przez banki pozostające najczęściej w rękach żydowskich. Mało kto przewidywał dalszy ciąg z jasnością umysłu Józefa Piłsudskiego. Pomysł wojny prewencyjnej, do której moralnych i prawnych podstaw dostarczały postanowienia traktatu wersalskiego łamane i odrzucane przez Hitlera, powinien spodobać się Francji. Najmocniej doświadczona przez I wojnę światową, na próżno starała się rewindykować, choćby częściowo, reparacje wojenne nałożone na Niemcy przez aliantów w ramach traktatu pokojowego. Ale interesy wielkich przemysłowców francuskich zaangażowane już były gdzie indziej. Ani oni, ani wielcy bankierzy nie byli zainteresowani wojną. Zresztą dotkliwe skutki wojny piętnaście lat po jej zakończeniu naród francuski wciąż odczuwał. We Francji powstała obfita literatura pacyfistyczna, która piórem jej utalentowanych przedstawicieli nie pozwalała zapomnieć półtora miliona zabitych młodych ludzi ani dziesiątków tysięcy kalek. W 1934 roku Francuzi nie chcieli słyszeć o wojnie. W ’39 także nie. Nie chcieli umierać nie tylko za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Na ulicach spotykało się wciąż mężczyzn w maskach, tzw. les gueles cassés – „strzaskane gęby”, o twarzach tak straszliwie pokiereszowanych, że nie chciano ich wystawiać na widok publiczny. Elegantki paryskie kazały służbie usuwać z gazety wszelkie wzmianki o wojnie przed przyniesieniem ich na tacy do sypialni razem ze śniadaniem. Nie, stanowczo nie było we Francji sprzyjającej atmosfery dla inicjatywy Piłsudskiego opartej przecież tylko na przypuszczeniach. Należało czym prędzej wykurzyć z Francji niepożądanego wysłannika. Odpowiednie polecenia zostały wydane dziennikarzom. Przez wiele tygodni francuska prasa przedstawiała pułkownika Wieniawę jako alkoholika, kobieciarza o niewybrednych gustach, bywalca podejrzanych lokali, słowem człowieka, z którym nie dyskutuje się o przyszłości państwa i Europy. W sierpniu i wrześniu ’39, kiedy oczy świata zwrócone były na Polskę, Francuzi mieli wyrobione zdanie o pols­kiej polityce zagranicznej. Historiografia Polski Ludowej skorzystała z interesownych opinii francuskich, aby przedstawić Becka w jak najgorszym świetle. Jego rzekoma arogancja i nieznajomość polityki dodane do błędów koszmarnych rządów sanacji umacniały tezę o polskim samobójstwie. Z opinii niemieckich korzystano również. Usłużny reżyser Wajda wykorzystał niemieckie filmy propagandowe do pokazania beznadziejnej szarży polskich ułanów na czołgi niemieckie. Nikt ani słowem nie zająknął się, że armia niemiecka w chwili inwazji na ZSRR posiadała na stanie 750 000 koni. Wszystko było dobre, aby oczernić rząd II Rzeczypospolitej. Polska zginęła, ponieważ Beck odrzucił przyjaźń Związku Radzieckiego. Po Katyniu już

Skala migracji Podczas gdy w Europie nie gaśnie temat kryzysu migracyjnego spowodowanego napływem imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, na kontynencie amerykańskim Wenezuela zmaga się z galopującym kryzysem politycznym i ekonomicznym, a kraje regionu doświadczają kryzysu migracyjnego spowodowanego przez setki tysięcy Wenezuelczyków szukających lepszego życia. W Kolumbii przebywa już ponad milion Wenezuelczyków (dla porównania 600 tys. w 2017 roku i niespełna 50 tys. w 2015), w Peru ponad ćwierć miliona (odpowiednio ok. 26,5 tys. w 2017, 2350 w 2015). W Ekwadorze jest to już prawie 100 tysięcy ludzi. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji w 2017 r. było ich ponad 39 tys. (ponad 30 tys. więcej niż dwa lata wcześniej). Jednak „El Comercio”, powołując się na ekwadorskie służby migracyjne, pisze nawet o 288 tysiącach Wenezuelczyków, którzy w 2017 roku przekroczyli granicę Ekwadoru. Zdecydowana jednak większość, bo 227 tysięcy, opuściło kraj, udając się m.in. do Peru. Od początku roku północną granicę Ekwadoru przekroczyło co najmniej 547 tys. Wenezuelczyków.

WOLNA·EUROPA mniej mówiono o przyjaźni. 35 lat Polski Ludowej minęło jak z knuta trzasł, ale lata propagandy pozostawiły trwały ślad w umysłach. Także opinię o Becku i rządzie sanacyjnym. Minister Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji geopolitycznej Europy i Polski. Mamy na ten temat przejmujące świadectwo Grigorego Gafencu. Kiedy rumuński minister spraw zagranicznych udawał się do Berlina na zaproszenie Hitlera w kwietniu 1939 roku, Beck wykorzystał okazję, aby mu przedstawić swoje stanowisko odnośnie do losów Polski i przyszłej wojny. W Krakowie do pociągu rumuńskiego ministra doczepiono polską salonkę

Tadeusz Szumowski przekazał depeszę natychmiast, jak powinien, swoim zwierzchnikom? Z jakim komentarzem? Czym kierował się kierownik Samodzielnego Referatu „Zachód”, rozsiewając bez żadnych podstaw niepokojące pogłoski, jakoby placówka polskiego wywiadu kryptonim Lecomte w Paryżu była infiltrowana przez Niemców? Treść depeszy wyraźnie temu pomówieniu zaprzecza. Jakkolwiek by było, 27 sierpnia nad ranem rząd polski zarządził mobilizację. Dlaczego Beck nigdy nie zdecydował się na zawarcie sojuszu z Niemcami? Do sojuszu, do umowy, jak do małżeństwa potrzeba zgody i dobrej woli dwojga.

rosyjskich przekroczyła nasze najbardziej optymistyczne przewidywania”. (W sierpniu ’41 roku w rejonie Kijowa Niemcy mieli dwa miliony jeńców). I Gehlen wyjaśnia przyczyny sympatii Rosjan do armii okupacyjnej: „Lud rosyjski wiele ucierpiał od terroru stalinowskiego przed 1939 rokiem. Wystarczy przypomnieć tutaj rozprawę z kułakami, niekończący się chaos ekonomiczny, czystki w Armii Czerwonej (zwłaszcza podczas afery Tuchaczewskiego), hekatombę wśród kadry partyjnej i represje wymierzone w mniejszości narodowe. Wszystko to działało na naszą korzyść. (…) Przyw­rócenie praw ludzkich elementarnych i fundamentalnych – godnoś­ci człowieka, wolności, sprawiedliwoś­

Dokończenie ze str. 3

Depesza od Lecomte’a Piotr Witt

i w nocy, w czasie przejazdu pociągu przez Polskę mężowie stanu rozmawiali. Gafencu pod silnym wrażeniem zanotował proroczą wypowiedź swojego polskiego odpowiednika. Nie od rzeczy będzie dodać, że w oczach współczesnych rumuński minister spraw zagranicznych należał do najświatlejszych ludzi swojej epoki. Dla Becka żywił sympatię, a nawet podziw, jak wyznał: „Zawsze intrygował mnie ten zuchwały minister”. Beck powiedział mu: „Rzeczpospolita upadnie pod przeważającymi ciosami, ale nie podda się bez walki. Ta walka wciągnie Zachód do wojny, która przekształci się w światową. Jeśli nastąpi militarna katastrofa Polski, to jej prostym rezultatem będzie militarna katastrofa Niemiec. Sowiety nie będą mogły pozostać na uboczu i unicestwią Rzeszę” (G. Gafencu, Ostatnie dni Europy, Warszawa 1984). Podobną wizję przyszłości mieli niektórzy Niemcy. Wiosną 1938 roku generał Ludwig Beck, szef Sztabu Generalnego Armii, sprecyzował w memorandum wręczonym Hitlerowi, że jego polityka doprowadzi nieuchronnie do wojny światowej, włączając Stany Zjednoczone i w sposób nieunikniony Niemcy będą skazane na przegranie tej wojny z tej prostej przyczyny, że nie są wystarczająco silne, aby ja wygrać. W przeddzień nadejścia depeszy od Lecomte’a, w słynnym przemówieniu w Sejmie RP 23 sierpnia 1939, w którym odrzucił niemieckie ultimatum, Józef Beck umieścił konflikt niemiecko-polski na płaszczyźnie europejskiej. Być może wcześniej poznał decyzje niemieckie z innych źródeł. Depesza francuska stanowiąca podstawę dla Lecomte’a nosi datę 21 sierpnia. Brakuje nam dokumentów, aby prześledzić jej dalszą drogę. Czy mjr

Niemcy proponowały Polsce sojusz wojskowy i słowem samego kanc­lerza ręczyły za wierne dotrzymanie zobowiązań. Polski rząd, odrzucając tę propozycję, opierał się jednak również na znajomości innych wypowiedzi Führera, a także jego planów na przyszłość. Dane dostarczane przez polski wywiad nie potwierdzały dobrej wiary Niemców. Od 1932 roku, dzięki złamaniu tajemnicy maszyny do szyfrowania tajemnic – Enigmy, reputowanej jako niepokonana – Polacy poznali wiele sekretów ukrywanych w oficjalnych deklaracjach. Z otoczenia admirała Canarisa, wrogiego Hitlerowi, docierały niepokojące przecieki. Beck nie mógł wierzyć w dobrą wolę Hitlera. Późniejsze wydarzenia przyniosły eksperymentalne, formatu naturalnego potwierdzenie jego zastrzeżeń. Inni nie mieli tych oporów; proponowali Niemcom, jak Studnicki, sojusz i współpracę i wiemy, czym to się skończyło. Należy czytać na ten temat świadectwo Gerharda Gehlena. Późniejszy szef wywiadu zaczepnego, od czasu inwazji na Związek Radziecki walczył na froncie wschodnim, a w kwietniu 1942 roku został dowódcą wywiadu aż do końca wojny. (Po wojnie był mianowany przez Amerykanów szefem wywiadu niemieckiego). „Początkowo – pisze Gerhard Gehlen, wspominając operację Barbarossa w Rosji – nasze oddziały były przyjmowane przez Rosjan z otwartymi ramionami prawie wszędzie, zarówno na północy, jak i w centrum, na Ukrainie, w Besarabii i wszędzie indziej; przyjmowano nas jak wyzwolicieli, często mężczyźni byli obsypywani kwiatami. Całe jednostki armii rosyjskiej, aż do pułku, a nawet dywizji, dobrowolnie składały broń; w pierwszych miesiącach, nie licząc milionów jeńców wojennych, liczba dezerterów

ci, poszanowania własności prywatnej zjednoczyło mieszkańców imperium sowieckiego w duchu natychmiastowej współpracy z Niemcami”. Bardzo prędko ze spontanicznego ruchu ludności wyłoniło się ciało zorganizowane, rodzaj rządu rosyjskiego, który przedstawił Niemcom propozycje, jakich nigdy nie chciał uczynić Beck. Oddajmy głos Gehlenowi: „W mieście Smoleńsku, okupowanym przez nasze oddziały, w połowie drogi do Moskwy ukonstytuował się komitet rosyjski: zaoferował nam stworzenie narodowego rządu rosyjskiego i zaciąg armii wyzwoleńczej w liczbie około miliona ludzi celem obalenia Stalina i jego reżymu. Uważając, że pozycja nieprzyjaciela zmusza nas do proklamowania w oczach świata jednoznacznej doktryny polityki ogólnej, feldmarszałek von Bock i inni dowódcy armii wyrazili gotowość poparcia dla komitetu smoleńskiego; ale ich propozycje zostały odrzucone przez Hitlera, który odpychał nawet analogiczne sugestie formułowane przez narody bałtyckie. (…) Marszałek von Brauchitsch oświadczył wówczas, że projekt mógł mieć decydujące znaczenie dla przyszłych losów wojny, ale nigdy nie został wcielony w życie, bowiem von Bock i on sam zostali zdjęci ze stanowisk dowodzenia w grudniu 1941 roku”. Zwraca uwagę zwrot „nawet” użyty przez Gehlena, gdy wymienia narody bałtyckie. Dlaczego „nawet”? Dlaczego zdaniem szefa wywiadu Hitler miałby traktować narody bałtyckie inaczej i lepiej niż inne? W rejestrze pojęciowym pułkownika Gehlena narody bałtyckie – Aryjczycy z północnych terenów Europy – należały, częściowo przynajmniej, do Herrenvolku, do narodu panów,

Stanem wyjątkowym w Ekwadorze, utworzeniem korytarza humanitarnego dla setek tysięcy Wenezuelczyków i zwołaniem szczytu państw Ameryki Południowej i Środkowej odpowiedziały państwa regionu na wenezuelski kryzys migracyjny.

Kryzys migracyjny

w Ameryce Południowej i Środkowej Piotr Mateusz Bobołowicz W samym pierwszym tygodniu sierpnia było ich ponad 30 tysięcy. Warto uświadomić sobie to w skali ludności regionu – populacja Kolumbii to ponad 49 mln, ale Ekwadoru już tylko nieco ponad 16,5 mln. Napływ takich mas imigrantów – choćby tylko w tranzycie do Peru (populacja 33 mln) – nie może zostać niezauważony. 8 sierpnia władze Ekwadoru zdecydowały się na wprowadzenie w trzech najbardziej dotkniętych prowincjach – El Oro, Carachi i Pichincha – stanu wyjątkowego. Według cytowanego przez dziennik „El Comercio” Santiago Cháveza, wiceministra ds. migracji, stan wyjątkowy ma trwać do końca miesiąca, jednak „sytuacja jest nieustannie oceniana” i, jak

zapowiedziano w oficjalnym komunikacie, stan wyjątkowy może zostać przedłużony, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Według słów wiceministra, wprowadzenie stanu wyjątkowego pozwoliło na działanie Sekretariatu Zarządzania Kryzysowego i większą swobodę działania instytucji w celu zapewnienia niezbędnej opieki medycznej, wyżywienia, „zabezpieczenia w odpowiedni sposób integralności osoby ludzkiej”. Pracownicy Minis­terstwa Spraw Wewnętrznych zostali w znacznej liczbie oddelegowani do kontroli migracyjnej, Ministerstwo Zdrowia zadeklarowało zapewnienie znacznej liczby medyków, a Minis­terstwo Włączenia Ekonomicznego i Społecznego – grupy wsparcia

psychologów i pracowników socjalnych, zwłaszcza dla grup szczególnie narażonych – dzieci, nastolatków i kobiet.

Reakcje państw regionu W czwartek 23 sierpnia po południu rząd ekwadorski ogłosił, że w związku z brakiem woli rozwiązania kryzysu ekonomicznego i politycznego w Wenezueli przez rząd prezydenta Nicolasa Maduro, Ekwador występuje z ALBA (Alianza Bolivariana para los pueblos de nuestra América), organizacji gos­podarczej utworzonej na podstawie porozumienia podpisanego w 2006 roku w Hawanie przez prezydenta Kuby Fidela Castro, prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza

w przeciwieństwie do Słowian. Wizja świata Hitlera, jego filozofia podboju opierała się na teorii ras zaczerpniętej od Darwina i rozwiniętej przez Rosenberga. Filozofia państwa narodowosocjalistycznego bazowała na walce ras, tak jak sowieckie państwo socjalistyczne bazowało na walce klas. Ochrona i doskonalenie rasy były celem i racją istnienia państwa narodowosoc­jalistycznego. Walka ras i walka klas usprawiedliwiały wszystkie zbrodnie. Nie wolno o tym zapominać, kiedy się myśli o historii tamtych czasów. O narodach Europy i celach prowadzonych podbojów przywódcy hitlerowscy myś­leli w kategoriach rasowych. Wojna z Polską, a następnie z Rosją – słowem – ze Słowianami – była wojną rasową. Przypisywanie ich decyzjom kalkulacji politycznych i wyrachowania strategicznego prowadzi do anachronizmów i zaciemnia istotę rzeczy. Wobec rasowej hierarchii wartoś­ ci ustępowały wszelkie względy, nawet względy religijne. Stąd antychrystianizm, a zwłaszcza antykatolicyzm Hitlera. „Grzech przeciwko krwi i rasie – pisał – jest grzechem pierworodnym tego świata i oznacza koniec ludzkości, która mu się odda (…) Człowiek ma tylko jeden święty obowiązek, to jest pilnować, aby jego krew została czysta.” (Mein Kempf, wyd.fr., s. 247, 400, 402) Te nauki były narodowi niemieckiemu stale powtarzane. Gott und Volk, podręcznik dla żołnierzy wydawany w setkach tysięcy egzemplarzy (180 000 w 1942 r.) pouczał: „Rasa i lud zostały podniesione do rangi idei świętych. Granice są tutaj wyraźnie zakreślone. Jedna idea nazywa się Chrystus, druga Niemcy (…) my znamy tylko jedno przykazanie: Wszystko dla Niemiec (…) Wyznanie wiary jedynej religii narodowej, bowiem może istnieć tylko jedna religia, będzie: Wierzę w jedynego Boga silnego i w jego wieczne Niemcy”. Sojusz z Polską, sojusz Narodu Panów z narodem niewolników podkopywałby fundamenty ideologiczne III Rzeszy i morale wojska. Takie było credo Hitlera, ale nie jego generałów. Przy podejmowaniu decyzji strategicznych w sztabie głównym konflikt między Hitlerem, wiernym obłąkańczej doktrynie, i wojskowymi rozumującymi w kategoriach strategicznych doprowadził wreszcie do zamachu na jego życie z udziałem wielu dowódców najwyższych rangą. Generałowie pragnęli wykorzystać potencjał psychologiczny ludu rosyjskiego, który w większości okazywał Niemcom gorące uczucia w początkach kampanii. Zamiast tego Hitler osobiście nakazał jak największą brutalność w obcowaniu z niższą rasą Słowian i na terytoriach podbitych narzucił jej swoich satrapów Kocha, Sauckego i Kubego, których działalność rychło przekształciła nadzieje tych ludów w ślepą nienawiść do Niemców. Gdyż plany Hitlera były odmienne. Znał je płk Józef Beck i trafnie przewidywał dalszy rozwój wydarzeń. Najbliższa przyszłość przyznała mu rację. Generalplan Ost Himmlera w lipcu 1941 r. zakładał przesiedlenie na Syberię 31 milionów Słowian, przede wszystkim z Polski i krajów bałtyckich, i zasiedlenie w ten sposób „uwolnionych” ziem czterema milionami kolonistów niemieckich. Miała to być kolonizacja o tyle oryginalna i wyjątkowa w historii,

że Niemcy nie mieli w planie niesienia misji cywilizacyjnej. Zamierzali, przeciwnie, szybko zlikwidować kulturę i doprowadzić ludność do stanu niewolników albo pariasów. Zanim jeszcze plan został opracowany w szczegółach, akcja niemiecka w Pols­ce (szybko) przybrała formę zorganizowaną. 6 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego 142 wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wielu z nich zmarło. Pół roku później we Lwowie, 4 lipca 1941 r., Niemcy rozstrzelali 22 polskich profesorów i docentów wyższych uczelni wraz z niektórymi członkami rodzin i współlokatorami, którzy byli obecni podczas aresztowania. Uniwersytety zostały zamknięte przez władze okupacyjne, podobnie gimnazja, z wyjątkiem szkół technicznych. Zredukowano nauczanie początkowe. „Wystarczy, jeżeli będą umieli liczyć do 500” – powiedział Himmler. „Dlaczego zresztą do 500? Żeby umieli czytać drogowskazy...”. Zarządzenia były tylko konkretyzacją. Plan wobec Słowian zawarty był już w Mein Kampf i powtarzany później wielokrotnie przez Hitlera, Himmlera, Rosenberga. W oczach ministra Becka depesza od Lecomte’a stanowiła logiczne potwierdzenie tego, co wiadome było od dawna. Do rasy niemieckiej Hitler zaliczał także Austriaków, część Szwajcarów, Luksemburczyków, jak również jednostki w Europie, które miały przodków niemieckich, nawet jeśli utraciły później kontakt z kulturą niemiecką. Dalej szły ludy zwane germańskimi – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, ogółem ok 100 milionów ludzi. Częściowo również Bałtowie. Trzeba było szybko stworzyć dla nich „przest­ rzeń życiową”. Minister Beck był doskonale świadomy planów Hitlera i ich przesłanek. Jeżeli nie doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Beck, to nie dlatego, żeby Beck tego nie chciał. Stanowisko pols­ kiego ministra nie miało tu żadnego znaczenia. Takiego paktu nie chciał Hitler, który miał inne plany odnośnie do niższych rasowo Polaków, niż tworzyć z nich sprzymierzeńców. Gdyby jednak projekt powstał, kazałby go z pewnością podpisać, po to tylko, żeby później tym łatwiej złamać, podobnie jak pakt z Sowietami. Czyż nie zadeklarował wobec Zeitzlera i Keitla 8 czerwca w Berchtesgaden: „Obiecajcie im wszystko, co tylko chcecie, pod warunkiem, że sami nie będziecie wierzyć w te obietnice”? Odnosiło się to w konkretnym przypadku do armii Własowa, ale w gruncie rzeczy dotyczyło wszystkich przedstawicieli niższej rasy Słowian. Dramat – pouczał ksiądz Wojtyła w swojej tezie doktorskiej o Maxie Schelerze – to sytuacja, w której wybiera się rozwiązanie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wtedy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia. Przez długie lata kazano nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie mamy się wstydzić, że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Dajmy sobie spokój! My nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni raczej wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy. Więcej pokory, panowie sąsiedzi! K

(który był inicjatorem porozumienia) i prezydenta Boliwii Evo Moralesa, mającej być przeciwwagą dla Strefy Wolnego Handlu Obu Ameryk (FTAA), powstałej z inicjatywy USA. Premier Ekwadoru José Valencia stwierdził, że rząd ekwadorski jest sfrustrowany brakiem woli rozwiązania kryzysu. W celu rozwiązania problemu migracji, rządy Ekwadoru i Peru wprowadziły dla Wenezuelczyków obowiązek posiadania paszportu przy przekraczaniu granicy. Premier Peru, Néstor Popolizio, ogłosił równolegle, że jego kraj w żadnym momencie nie wstrzyma przyjmowania Wenezuelczyków, jak również nie deportuje tych, którzy znaleźli się na jego terytorium nielegalnie. W Ekwadorze po wprowadzeniu obowiązku posiadania paszportu (obowiązek został zawieszony w piątek 24 sierpnia, na 45 dni, w wyniku interwencji rzecznika praw człowieka, jednak obowiązywał przez kilka dni) dziesiątki osób przekroczyły granicę nielegalnie. Wielu z nich próbowało wcześniej uzyskać wenezuelski paszport, ale nie byli w stanie opłacić wymaganej sumy. Jak donosi dziennik „El Universo”, policja nie dostała jednak rozkazów zatrzymywania nikogo. Nie został również wdrożony protokół deportacji. Wenezuelczycy przemieszczają się różnymi

środkami transportu w stronę granicy peruwiańskiej. Rada ministrów Ekwadoru ogłosiła w czwartek 23 sierpnia utworzenie korytarza humanitarnego w celu umożliwienia Wenezuelczykom bezpiecznej i szybkiej podróży przez terytorium państwa do Peru i dalej do Chile. Już następnego dnia podstawiono kilkadziesiąt autobusów i rozpoczęto transport z północy na południe. Z inicjatywy rządu ekwadorskiego 17 i 18 września w stolicy kraju, Quito, odbędzie się szczyt państw Ameryki Południowej i Centralnej, poświęcony kryzysowi w Wenezueli i problemowi masowej migracji. W marcu 2018 roku za granicą przebywało co najmniej 1 622 tys. Wenezuelczyków, co przekłada się na około 5% populacji. Według ekspertów Międzynarodowej Organizacji ds. Mig­ racji podawane przez niektóre źródła szacunki 3 do 5 milionów są zawyżone, jednak wyliczenia tej organizacji, chociażby co do Ekwadoru, są znacznie zaniżone, tak więc trudno stwierdzić, jaka jest faktyczna liczba Wenezuelczyków za granicą. Pewne jest natomiast, że wobec braku działań rządu Nicolasa Maduro rośnie ona bezustannie i nic nie wskazuje, żeby trend miał się odwrócić w najbliższym czasie. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

5

ŚLEDZTWO·DZIENNIKARSKIE Dokończenie ze str. 1

B

yć może to ostatnie to tylko jego konfabulacje, w celu wywarcia wrażenia na rozmówcach, niemniej takie słowa padają w jego korespondencji. A to budzi nasz niepokój i sprzeciw. Z pieniędzy Likomu płacono za sabotowanie dyskusji internetowych na profilu Fb – Gmina Liszki, która od lat jest krytyczna wobec działań wójta. Według naszego rozmówcy, z pieniędzy gminnej spółki komunalnej opłacano ludzi, którzy uprawiali tzw. trollowanie, które polega na wpływaniu na innych użytkowników, w celu

Co Pana łączy z gminą Liszki? Przez pewien okres współpracowałem z podmiotami zależnymi od gminy Liszki. Przede wszystkim z firmą Likom. Do kiedy Pan współpracował z Likomem? Bo rozumiem, że już Pan nie współpracuje? Ta sytuacja jest skomplikowana prawnie, ponieważ Likom bez zachowania okresu wypowiedzenia wypowiedział umowę mojej firmie. Przy czym nie zostały również zapłacone dwie ostatnie faktury za usługi, które wykonałem. Pomimo zapewnień, że zostaną zapłacone. Kiedy zaczęła się Pana współpraca z Likomem? Oficjalnie 1 lutego 2018 roku. Prowadzę własną działalność gospodarczą. Wszystkie moje ustalenia dotyczące zatrudnienia i współpracy były prowadzone przez wójta Pawła Misia. Z prezesem Likomu (Arturem Gołdą – przyp. red.) spotkałem się dopiero po podpisaniu umowy. Tak naprawdę, to spółka Likom była tylko i wyłącznie od tego, żeby płacić faktury, które wystawiałem. A negocjował Pan swoją umowę z… Z wójtem i z Krupą. Bardziej z panem Krupą [Łukasz Krupa – wówczas pełnomocnik wójta ds. inwestycji i rozwoju w Urzędzie Gminy Liszki, przewodniczący struktur Platformy Obywatelskiej w powiecie krakowskim – przyp. red.]. Jaki był zakres Pana współpracy z gminą, ze spółką komunalną?

ich ośmieszenia lub obrażenia poprzez wysyłanie napastliwych, kontrowersyjnych, często nieprawdziwych przekazów. Krótko rzecz ujmując, chodziło o wywoływanie kłótni, zdyskredytowanie dyskusji i jej uczestników. Mnie osobiście trudno pisać o wszystkich wątkach sprawy, ponieważ główne działania, o których się dowiedzieliśmy, dotyczą mojej osoby, mojej żony i osób związanych programowo z opozycją wobec wójta Pawła Misia, skupioną w klubie radnych Prawa i Sprawiedliwości. Cztery lata temu ta grupa została oszukana przez tego

Ma Pan na to jakieś dowody? Na wszystko są zlecenia. Maile od wójta, rozmowy z nim na Messengerze i oczywiście faktury. Moje faktury skierowane do Likomu z opisem dokładnego działania, czyli: „płatne komentarze w internecie zgodnie z wytycznymi”. Komentarze umieszczali pracownicy mojej firmy. A może Pan to rozszerzyć? Firma Likom na zlecenie wójta gminy Liszki opłacała komentatorów, którzy

mieli za zadanie pisać na Pana profilu na Facebooku. Wrzucali tam różnego rodzaju inwektywy, burzyli porządek dyskusji…Te działania miały zdyskredytować Pana osobę.

Czy oprócz ataków na profil face­ bookowy były jeszcze inne działania? Były na przykład zlecenia, których nie wykonałem. Na przykład zapytania wójta, czy można złamać hasło do profilu czy do Pana maila. No, takie zagrania, że tak powiem, łamiące prawo.

De facto bardzo szeroki. W umowie jest zapisane, że miałem ściągać do gminy inwestorów. Ale tak naprawdę to było tylko 20 procent mojej pracy wykonywanej na rzecz spółki komunalnej, ponieważ głównie zajmowałem się sprawami związanymi z budowaniem wizerunku wójta i różnymi nieformalnymi zadaniami.

PiS, ale też przeciwko mnie, jak rozumiem? Bo na moje konto też próbowano się włamać, tak? Tak. Ale się nie udało.

Chce Pan powiedzieć, że wójt zlecił włamanie na skrzynkę mailową mojej żony? Wójt przesłał do mnie korespondencję mailową pomiędzy Dagmarą Pilis a jakimś nieznanym adresem. Potem stwierdził, że jest to udokumentowane, że się udało i mamy kontrolę nad mailem, że możemy ośmieszyć i zdyskredytować radną. Do tego też przesłał mi dowód

osobisty radnej celem zrobienia jakiegoś wywiadu środowiskowego na jej temat. Zna Pan treść tych maili, które rzekomo wychodziły z konta mojej żony? Tak.

Te działania były podejmowane w związku z nadchodzącymi wyborami? Część tych działań była podejmowana zgodnie z harmonogramem stworzonym przez moją firmę na kampanię wyborczą Misia. Za co zapłacił Likom.

To znaczy? Rzekomego obiecywania stanowiska, ataku na wójta Misia… Wójt stosował obronę przez atak. Żeby wyglądało to tak, że radna spiskuje z kimś o obiecanych stanowiskach, łamaniu prawa, nasyłaniu kontroli z CBA. Nasyłaniu innych kontroli na wójta w celu zdyskredytowania go. Przy czym wiem, że swoimi kanałami rozesłał te maile między innymi do wojewody, starosty powiatowego oraz wszystkich działaczy PiS, jak również do działaczy samorządowych w okolicy.

W jakim czasie mniej więcej pows­ tały te maile? Ostatnie były z lutego bieżącego roku. A pierwsze? Z listopada albo października ubieg­ łego roku.

Produkcja kwitów idzie pełną parą – wójt przekazuje naszemu rozmówcy podrobione maile, pisane rzekomo przez radną Dagmarę Pilis.

Jak to wyglądało? Pan wójt w pewnym momencie stwierdził, że „trzeba zrobić panu Pilisowi lewatywę”. Dosłownie. Że trzeba się włamać na konto i przejąć władzę czy to nad profilem „Gmina Liszki” na Facebooku, czy to nad kontem mailowym i również nad prywatnymi kontami facebookowymi. I to się działo? Została wynajęta na jakiś czas firma,

Likom zapłacił za harmonogram kampanii wyborczej Misia? Tak. Na fakturze. Jako „usługa marketingowa”.

I czego one dotyczyły? Tak naprawdę łamania prawa.

Jak Pan się dowiedział o istnieniu tych maili? Wójt Messengerem przekazał mi kopie. I napisał jeszcze, że „produkcja kwitów idzie pełną parą”.

I tego nie było w zakresie obowiązków Pana firmy? Nie.

Facebookowy profil „Gmina Liszki”, którym ja współzarządzam, był poddawany sabotażowi i opłacała to gminna spółka komunalna Likom? W skrócie – tak.

która to zrobiła. A pan wójt dostał dostęp do maila radnej Dagmary Pilis.

stawia wszystko w zupełnie innym miejscu i świetle. Ta sprawa przestaje być prywatną i staje się publiczną. Dotyczy naszej gminy bo urzędnik pomieszał tu swoje prywatne interesy ze sferą finansów publicznych. To nie jest kolejna nic nie znacząca sprawa, która po prostu wypływa przed wyborami samorządowymi. Rodzi się sprzeciw i jedyna możliwa refleksja: DOSYĆ! Tak dalej być nie może. Dosyć zastraszania ludzi, kłamstw, fałszywych oskarżeń, tworzenia atmosfery strachu. Dosyć łamania demokratycznych standardów i mafijno-bandyckich metod.

pokażmy wszystkim maile Pilisowej i zostanie zablokowane usunięcie Misia z partii, potem zatrudniamy trolli internetowych. A później przejdziemy już do totalnej ofensywy. Znajdziemy na Pilisa haka, zgłosimy do CBA, wyszukamy, że miał np. burdel w domu. Burdel w jakim sensie? Dom publiczny. To interesujące. Może mi Pan powiedzieć coś więcej o tym, na czym

Rozmowa Mariusza Pilisa z byłym współpracownikiem gminnej spółki komunalnej Likom, przeprowadzona 22 i 28 czerwca 2018 r.

Ilu tych ludzi było? Na miesiąc wychodziło 2400 zł, bo płaci się od liczby komentarzy.

Jakie, w takim razie, podejmował Pan działania w ramach tych 80 procent, których nie było w umowie? Jaki był Pana nieformalny zakres obowiązków? Organizowanie, tak naprawdę, już początków kampanii wyborczej dla wójta. Organizowanie spotkań w różnych mediach – od gazet przez radia po telewizje ogólnopolskie. Przez moją firmę przechodziły na przykład faktury na płatne komentarze w internecie, które były ukierunkowane tylko i wyłącznie na sabotowanie jednego profilu na Facebooku – „Gmina Liszki”. Zlecał to bezpośrednio wójt.

Tylko ich część nadaje się do publikacji. Zachodzi również podejrzenie wytworzenia fałszywych dokumentów i ich rozpowszechniania. Ta sprawa mogłaby być traktowana jako prywatny konflikt. Mogłaby – pod jednym warunkiem: że byłaby finansowana przez wójta z jego prywatnej kieszeni, a nie kieszeni mieszkańców gminy Liszki. Według dokumentów uruchomiono patologiczny mechanizm, w którym niszczenie dziennikarskiej działalności opłaca spółka komunalna, a za różne czarne działania płaci podatnik w gminie. To

Wójt zlecał, ja robiłem, Likom płacił

Pan zatrudniał ludzi do pisania płatnych komentarzy. Jaka stawka obowiązywała? Rynkowa. 700 zł od osoby.

Trolle dla mnie i dla Likom są potrzebne – rozmowa wójta na facebooku ze zleceniobiorcą ws. akcji sabotażu internetowego.

człowieka, którego wspierała w wyborach na wójta. Mimo zawartych umów o współpracy i deklarowanych przez niego intencji. Nie od dzisiaj wiadomo, że to właśnie z tego grona wyjdzie kolejny kontrkandydat wójta w zbliżających się wyborach samorządowych. A tego akurat wójt Miś bardzo się obawia. Otrzymaliśmy dokumenty, które mówią o nakłanianiu do popełnienia przestępstwa przeciwko mieniu i zdrowiu. Wulgarnego języka, jakim posługuje się przy tym wójt, nie da się nawet cytować. To często prostackie inwektywy bez żadnych hamulców.

Czyli wtedy, kiedy był wniosek do Prawa i Sprawiedliwości o wykluczenie wójta Misia z partii... One były tworzone de facto właśnie pod to. Mamy informację, że procedura wykluczenia Pawła Misia z PiS zos­ tała zawieszona. Czy z powodu tych spreparowanych maili? Tak. Sprawę tych maili Miś zgłosił też do krakowskiego CBA. Przesłał mi nawet odpowiedź szefa delegatury krakowskiego CBA. Poza tym wielokrotnie powoływał się, nawet w mailach, na siostrę pracującą w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Wygląda na to, że mamy do czynienia z bardzo szeroko zakrojoną akcją przeciwko mojej żonie, radnej

miała polegać ta intryga? Jako były współpracownik UOP… Kto? Pan. Za rządów SLD miał Pan mieć burdel u siebie, w Kaszowie. Prowadził go pan z żoną. Obecny minister, Andrzej Adamczyk ponoć miał tam korzystać z usług. Rzekomo nagrał go Pan i innych ludzi, i ma pan na nich haki.

Zdecydowaliśmy się położyć temu kres. Zanim będzie za późno. Zanim komuś stanie się krzywda. Mamy świadomość, że nasza publikacja rozpoczyna długą i ciężką drogę przez procesy sądowe i próby zdyskredytowania naszej wiarygodności. Nie boimy się tego. Mamy przekonanie, że występujemy w słusznej sprawie. Sprawie dobra publicznego. Że prawda jest po naszej stronie. Patologię, którą odkryliśmy, trzeba wypalać z życia publicznego ogniem i żelazem. A ludzie, którzy się takich czynów dopuszczają, powinni lądować na śmietniku historii. K

Czy z podobnymi rozliczeniami w Likomie spotykał się Pan częściej? Oczywiście. Co to było? Zakup roweru dla pana wójta. Poprosił na przykład, żebym ja mu kupił rower, a Gołda zapłaci. I zapłacił? Tak. Wójt potrzebował roweru na prezent dla siostrzeńca. Mam całą kores­ pondencję i faktury, które wszystko dokumentują. Według tego, co Pan mówi, gminna spółka komunalna płaciła za prywatne zakupy wójta. Czy tak? Czy było tego więcej? Poprosił mnie ustnie na przykład, żebym mu kupił telefon. Jest oficjalnie na fakturze jako zakup sprzętu radiotelefonicznego, a w nawiasie telefon komórkowy. Wójt mówił, że potrzebował na prezent. W rozmowach na Messengerze jest coś o wynajęciu biura, o bezpiecznym spotykaniu się. O co chodzi? Oni się cały czas spotykali ze mną w McDonaldzie przy Makro, tym na Bronowicach. Oni, czyli kto? Miś i Krupa, i Gołda. I ja im mówię: – Słuchajcie, nie dość, że mówicie o tematach, których nie powinny słyszeć osoby trzecie, to jeszcze tutaj wyskakujecie z tekstami typu „włam na konto”, co jest nielegalne. Tam, gdzie mam mieszkanie, na dole są lokale użytkowe do wynajęcia. Wynajmę lokal i tam możemy się spotykać. Gdzie to jest? Na Woli Justowskiej. Przy ulicy P. Borowego. I kto zapłacił za wynajęcie tego biura? Likom.

Stworzyli taką historię? Niebywałe... Wójt miał różne pomysły. Nalegał dosłownie, żeby kupić skondensowany pot człowieka i rozlać panu pod autem. Auto jest wtedy do wyrzucenia, bo nie da się tego smrodu usunąć. Ja o takim czymś nie miałem pojęcia. Byłem w szoku. Tego się używa w polowaniach na dziki. Wtedy się przestraszyłem.

Wymyślilem, żeby kupić tzw. Dzika... będzie miał po aucie Mariuszek... Ja muszę ich zniszczyć – wójt planuje zniszczenie aut red. Mariusza Pilisa.

To jest harmonogram działań negatywnych, czy w ogóle wszystkich? Wszystkich. Łącznie z jakimiś akcjami przeciw… Panu. Przeciw innym ludziom również? Tak. Na przykład przeciwko radnemu Mastkowi [Tadeusz Mastek – przewodniczący klubu radnych PiS w Radzie Gminy Liszki, sołtys Czułowa – przyp. red]. Ponadto zlecenia kontroli, donosów na „Koszyk Lisiecki”, na osoby produkujące mięso dla „Koszyka Lisieckiego” czy na sprawy związane z dofinansowaniem jakichś projektów unijnych pisanych przez radną Pilis. Czy inspiracje do tych działań wychodziły bezpośrednio od wójta Misia? Ma Pan na to dowody? Tak. Rozmowy z wójtem na Messengerze oraz maile od wójta. Ogólnie cały plan był Misia i Krupy, bo Krupa zawsze mocno ingerował. Ingerował czy wciąż ingeruje? Wiele tych działań było nakreślonych bezpośrednio przez Krupę: – Najpierw

A co do tego wszystkiego ma minis­ ter Adamczyk? Ponoć minister chce Misia usunąć z Prawa i Sprawiedliwości, więc ten chce go, jak pisze, „uj...ać”. Miś chce? Tak. Wielokrotnie o tym pisze. Zacytuję go: „Uj...ać sitwę z Krzeszowic. Wystarczy tylko powiedzieć, jakie firmy architektoniczne wygrywają przetargi”. Wójt uważa, że Adamczyk chce się go pozbyć z PiS. Wielokrotnie Miś mówił też, że ma w d... Prawo i Sprawiedliwość. On jest samorządowcem i on robi na swoim poletku, co chce. W tym mailu wójta, w którym mówi o nasłaniu CBA na moją żonę, jest jeszcze prośba do Pana o zakup biletów na koncert Metalliki. Cytuję: „Mam do ciebie jeszcze prośbę, kup bilety na koncert Metallica w Krakowie, bo chciałbym pójść i jeszcze dać Agnieszce prezent, bo dobrze referat prowadzi. Wystaw fakturę za to jak zwykle, to Artur [Gołda – przyp. red.] zapłaci jak zwykle”. Wójt stwierdził, że fajnie by było wysłać panią Agnieszkę, czyli kierowniczkę referatu promocji, na koncert, bo mało zarabia. A te bilety były drogie. Wysłał do mnie maila, że prosi o zakup biletów. Oczywiście kazał, jak zwykle, wysłać fakturę Likomowi, na zasadzie rozliczenia usługi marketingowej. Z tego, co wiem, na koncercie był Miś z żoną oraz mąż pani Agnieszki z synem. Pani Agnieszka potem wielokrotnie mi dziękowała.

Często w rozmowach na Fb pojawia się osoba o inicjałach „aa”. Analiza wskazuje, że chodzi o Andrzeja Adamczyka, ministra Infrastruktury.

Jak taka faktura była zatytułowana? Jak zwykle, „usługa marketingowa”. Ile to kosztowało? Płacili 1500 zł miesięcznie. Ile razy tam byliście? Był Pan tam chociaż raz z nimi? Dwa razy byłem z nimi. Ale oni się tam spotykali, bo mieli klucze. I było duże zużycie prądu. Czy jest Pan gotowy wszystkie swoje słowa potwierdzić na policji, w prokuraturze czy też w sądzie, gdyby zaszła taka konieczność? Ależ oczywiście, że tak. Dziękuję za rozmowę.

K

Materiały zostały przedrukowane z wydania specjalnego „Kuriera Lisiec­kiego” nr 03/2018, lokalnej gazety gminy Liszki.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

6

W

szystko wskazuje na to, że w niedługim czasie to bloki wygrają batalię o otulinę Jeziorka Czerniakowskiego. 30.04. 2018 r. został wyłożony do konsultacji społecznych plan zagospodarowania przestrzennego dotyczący obszaru otuliny Jeziorka Czerniakowskiego wraz z przylegającym do niej pasem zieleni wzdłuż Trasy Siekierkowskiej. Dyskusja publiczna odbyła się 16.05. 2018 r. Jeziorko Czerniakowskie jest starorzeczem Wisły, tworzącym unikalny układ wodny na tarasie zalewowym Wisły. Na terenie rezerwatu występuje 46 gatunków drzew i 27 – krzewów, wiele gatunków ptaków, m.in. perkoz dwuczuby, kuropatwa, pliszka żółta, tracz nurogęś, czajka, słowik i czapla siwa. Niektóre odbywają tu lęgi. Obszar ten jest dla lokalnej awifauny miejscem rozrodu, odpoczynku i schronienia. Nie bez powodu stał się jednym z czternas­ tu stołecznych rezerwatów. Otuliny rezerwatów nie zostały wymyślone „sobie a muzom”, choć ich nazwa brzmi bardzo poetycko. Pojęcie to sformułowali biolodzy, by opisać rzeczywistość konieczną dla istnienia ekosystemu chronionego, jakim jest rezerwat. Dlaczego cywilizacja, w tym urbanistyka, nie korzysta z osiągnięć nauki i bierze pod uwagę jej osiągnięcia w bardzo wybiórczy sposób? Kilka otulin rezerwatów zostało już w Warszawie zabudowanych. Otuliny został pozbawiony m.in. Las Kabacki, Las Bielański, Skarpa Ursynowska. Zdaniem ekologów zabudowa mieszkaniowa jest też przyczyną obniżania się poziomu wody w Jeziorku Czerniakowskim. Wysychanie jeziorka widać gołym okiem, jest łatwe do udowodnienia m.in na podstawie zdjęć lotniczych. Jednak wg zespołu, który stworzył plan, podobno na podstawie tzw. studium, zabudowa ma powstrzymać wysychanie. Nie trzeba być naukowcem, żeby zauważyć, że wtargnięcie w ekosystem z obecnym planem zabudowy jest zamianą obszaru spontanicznie rozwijającej się przyrody na obszar brutalnie uregulowany ręką ludzką, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy nie warto tej brutalności zamienić na łagodność, skoro jakiś rodzaj regulacji jest koniecznością? Czy projektodawcy i wykonawcy będą mogli spać spokojnie, gdy wzrośnie liczba ludzi chorych na raka w związku z zanieczyszczeniem niefiltrowanego powietrza? (Według patologów jest to główna przyczyna zachorowalności na raka płuc i układu oddechowego). Czy nie lepiej podjąć inwestycję, która przekształci ten teren w strefę rekreacji, zamiast za kilka lat płacić Unii Europejskiej olbrzymie kary za przekroczenie norm w jednej z najbardziej zanieczyszczonych stolic w Europie? Kto będzie odpowiadać za zanieczyszczenie smogiem i kolejne kary Trybunału Europejskiego?

Teren aktywny biologicznie Na zebraniu w sprawie konsultacji społecznych planu zabudowy Czerniakowa Południowego projektanci oświadczyli, że uwzględnia on w pełni prawa dla otuliny rezerwatu, czyli obowiązek zachowanie 60% tzw. terenu aktywnego biologicznie (TAB). Wg prawa budowlanego, TAB to teren z nawierzchnią ziemną urządzoną w sposób zapewniający naturalną wegetację. Do pojemnej definicji TAB wchodzą też, o dziwo, „brutto drogi”. Można mniemać, że ustalającym prawo chodziło o to, żeby przy budynkach powstawały trawniki i skwery. Ale TAB to również ziemia pokryta tzw. eko kratką czy płytami betonowymi z otworami. Tak nieprecyzyjny zapis o terenie aktywnym biologicznie to dla deweloperów podwójny zysk: zielony teren i jednocześnie parking czy droga. Jak wygląda taki „trawnik”, można zobaczyć na dowolnym osiedlu czy pod niektórymi centrami handlowymi. Urocze eko kratki z wystającymi z nich mizernymi roślinami lub wypełnione „estetycznymi” białymi kamyczkami, to bardzo realna wizja dla 60% TAB. Na całym terenie zakłada się 5 tys. osób, które będą potrzebować chodników. Co najmniej co piąty mieszkaniec będzie miał samochód albo dwa... Konieczne będą odpowiednio szerokie dojazdy dla karetek pogotowia i straży pożarnej, samochodów dostawczych, miejsca parkingowe dla mieszkańców i ich gości. Całej ww. infrastruktury

A L A R M·D L A·WA R SZ AW Y Jeziorko Czerniakowskie wraz z rezerwatem przyrody i jego otuliną stanowią korytarz napowietrzający oraz obszar zieleni o wysokim współczynniku wymiany powietrza. Takie tereny podnoszą jakość naszego życia. Londyńskie Wetland Center to ptasi rezerwat, który mógł stać się osiedlem mieszkaniowym. Na szczęście do tego nie doszło. Bloki czy przyroda?

Galanteria betonowa Bogna Podbielska

Siekierkowskiej poza otuliną, jednak wewnątrz korytarza napowietrzajacego i będą wysokie na 17, 20 i 24 metrów. Natomiast te wewnątrz otuliny i korytarza zarazem, zwane przez planistów niższymi (!) mogą osiągać wysokość: 17, 19 i 20 metrów. Działki z wysoką zabudową zajmą ok. 1/3 otuliny i głęboko wejdą do wnętrza korytarza powietrznego. Budynki zablokują przepływ dwóch mas powietrza – znad Wisły i ze strony Wilanowa. Znajdą się dokładnie na styku obydwu, gdzie korzystne byłoby ich zlanie się w jeden szeroki klin. Co w tym kontekście znaczy zdanie projektantów: „korytarz napowietrzający został utrzymany”? Jakim cudem poprawi się przepływ i wymiana powietrza w Warszawie (z uczestnictwem roślinności), jeśli pojawi się w tym miejscu gęsta i częściowo wysoka zabudowa? Przedstawiciel dewelopera planującego postawienie budynków wzdłuż Trasy Siekierkowskiej z wielką energią zadał na zebraniu pytanie o możliwość budowy sześciu kondygnacji na działkach wzdłuż zewnętrznego pasa Trasy Siekierkowskiej. Ewidentnie zależało mu na maksymalnym wykorzystaniu możliwości prawnych.

Strategia rozwoju Warszawy i program ochrony środowiska na lata 2017–2020

System wymiany i regeneracji powietrza w Warszawie.

do zielonej raczej nie można zaliczyć. Wszystko to w żaden sposób nie kores­ ponduje z rezerwatem ani jego otuliną. Czy definicja 60% terenu aktywnego biologicznie nie jest rodzajem zgrabnej fikcji? Doskonale wiemy, jak polskie prawo łatwo ulega nagięciom i interpretacjom. Można przewidzieć, który rodzaj interpretacji zostanie przyjęty, choćby dlatego, że wymaga mniej pracy i jest korzystniejszy dla dewelopera. Na wspominanym zebraniu jako przykład dbałości o zieleń przytoczono uwzględniony w planie zabudowy plac zieleni i rekreacji (działka nr. A13,3 ZP.) Jego wielkość to „aż” 0,41h. Na jego powierzchnię ma przypadać 80% TAB. Wizja trawnika, a nawet kilku drzew na działce o wymiarach ok. 64x64 m, w porównaniu z intensywnością przyrody, która teraz wymienia powietrze Warszawy (za darmo) w strefie otuliny i pasa zieleni przy Trasie Siekierkows­ kiej – jest dużo bardziej smutna niż śmieszna. Weźmy dla odmiany pod uwagę scenariusz pozytywny, czy raczej utopijny, że na 60% TAB zostaną posadzone drzewa, wysokie krzewy, byliny. Ile musi upłynąć czasu, żeby zieleń i tzw. teren aktywny biologicznie realnie stał się taki? Przeciętne drzewo rośnie kilkadziesiąt lat, żeby osiągnąć wysokość 10–15 m wysokości. Czy trawniki, małe krzewy, młode, płytko ukorzenione i słabo ulistnione drzewa, jeśli się pojawią, realnie zastąpią istniejące kilkudziesięcioletnie drzewa, które w dużej liczbie pokrywają obecny teren otuliny i pas wzdłuż Trasy Siekierkowskiej? Poniżej zamieszczam fragmenty interesującego artykułu ze strony prowadzonej przez architektów i inżynierów budowlanych receptyna dom.pl. „Trzymając się pojęcia ‘terenu biologicznie czynnego’, najpierw zmuszeni przez wskaźnik zabudowy robimy ekologiczny podjazd do garażu, czyli trawnik utwardzony plastikową kratką. Następnie, kilka miesięcy po zgłoszeniu domu do zamieszkania, zamieniamy ten zielony fragment działki na kostkę betonową. Zajmuje to nie więcej niż dwa dni i już możemy, nawet po ulewnym deszczu, wjeżdżać czystymi oponami do garażu (...) Zachowania takie są tym łatwiejsze, że w Polsce praktycznie nie egzekwuje się realizacji prawa budowlanego. Przepisy nie precyzują, co właściwie powinno być na niezabudowanej części działki. (...) Spójrzmy, jak kwestię obszarów biologicznie czynnych rozwiązali nasi zachodni sąsiedzi.

ŹRÓDŁO: MIEJSKA PRACOWNIA PLANOWANIA PRZESTRZENNEGO I STRATEGII ROZWOJU

W Niemczech przed każdą planowaną inwestycją robiona jest wycena wartości ekosystemu, w którym ma ona powstać. Niemiecki system prawny wyklucza możliwość pogorszenia stanu środowiska, więc po zakończeniu inwestycji wartość środowiskowa działki musi pozostać co najmniej taka sama, jaka była wcześniej. W celu oceny wpływu inwestycji na środowisko naturalne oraz porównania stanu przed przeprowadzoną inwestycją i po niej, w Niemczech standardowo stosuje się metodę obliczania skutków ingerencji w środowisko. (…) Jeśli odpowiednio zagospodarujemy teren naszej działki, to nawet gdy jest ona zlokalizowana na gruntach rolnych, nie tylko możemy zrekompensować ingerencję budowlaną naszej inwestycji w środowisko, ale wręcz podnieść wartość przyrodniczą tego terenu nawet o 80%!”

Nieokreślony przebieg klinu napowietrzającego Bardzo trudną rzeczą okazało się sprecyzowanie, którędy przechodzą kliny napowietrzające, tu: klin wilanowski. Na wspominanym już zebraniu ze strony planistów padła wypowiedź, że „korytarz wymiany powietrza jest utrzymany wzdłuż jeziorka, wzdłuż skarpy”. Wypowiedź ta, po przyjrzeniu się mapie geologicznej oraz mapie klinów napowietrzających, okazała się bardzo nieprecyzyjna. Otóż skarpa warszawska biegnie bardzo daleko od Czerniakowa Południowego, dzieląc Mokotów na Górny i Dolny. Bardzo cieszyłoby mnie, gdyby faktycznie ten korytarz był aż tak szeroki. Z drugiej strony granicą tego korytarza byłby prawy (jak rozumiem) brzeg jeziorka. Szukając wiedzy na temat przebiegu klina napowietrzającego, natknęłam się na kilka mapek. Wg poddanego pod konsultacje planu korytarz obejmuje całość otuliny oraz pas tuż za nim, przylegający do Trasy Siekierkowskiej, sprzedany deweloperowi. Natomiast na mapie pochodzącej z Opracowania Ekofizjograficznego do Studium Uwarunkowań i Kierunków Zagospodarowania Przestrzennego M. St. Warszawy z 2006 r. te granice są nieco węższe i pokazują dwa kliny łączące się w jeden. Inna mapa (też z pochodząca z opracowań Urzędu Miasta) pokazuje, że korytarz ten nie jest rozwidlony. Tak czy inaczej nakreślony klin ma wciąż szansę wpuszczania bezcennej

fali powietrza z okolic Wilanowa i Lasu Kabackiego do centrum Warszawy.

Niejasny status klinów napowietrzających Czy kliny mają uregulowany status prawny i dokładną definicję uzgodnioną przez naukowców? Jakiej wysokości budynki dopuszcza prawo budowlane na terenie klina napowietrzającego? Te pytania zdają się nie mieć dok­ ładnych odpowiedzi. Samo studium nie precyzuje, czego nie można robić w klinach. Nie zabrania wprost budowy, ale ustanawia „zakaz lokalizacji przedsięwzięć mogących znacząco oddziaływać na środowisko”. Powołam się więc na wypowiedź zespołu urbanistów: „kliny te są wciąż badane” oraz „są wzięte pod uwagę”. Skoro kliny są badane, to znaczy że nie została podjęta ostateczna decyzja. Nie ma też żadnych wytycznych budowlach

– jak więc mogą być wzięte pod uwagę wytyczne, które nie istnieją? Czy ten plan zabudowy może więc być legalny, skoro opiera się na dopiero prowadzonych badaniach, z których wniosków jeszcze nie ma? Coś, co nie jest uregulowane, nie może stanowić bazy dla podjęcia wynikającej z tego decyzji prawnej. Coś, co nie jest uregulowane, nie może wprowadzać reguły. Coś co jest niejasne, nie może wyjaśniać. Każdy kolejny wniosek wyciągany z braku reguł jest tylko pogłębianiem istniejącej niejasności i daje pole wielości interpretacji.

Zabudowa wewnątrz korytarza Z wypowiedzi planistów wynika, że korytarz napowietrzający ma być zachowany, ponieważ niższe budynki mają być dopuszczone bliżej jeziorka, a wyższe bliżej ulicy Becka. Określenie „wyższe i niższe budynki” wg projektantów jest bardzo pojemne. „Wyższe budynki” mają się znaleźć przy Trasie

Istnieje wyrok sądu, który odpowiada na te pytania. Zakłóceniu uległ klin napowietrzający mokotowski, m.in. przez powstanie osiedli Eko-Park oraz Marina Mokotów. W jego obronie powstało Mokotowskie Towarzystwo Zachowania Klina Nawietrzającego Warszawę. Towarzystwo to wygrało proces w obronie tego klina. Niestety proces trwał tak długo, że wybudowano osiedle, które wg wyroku sądu nie powinno powstać. Unia Europejska ukarała Polskę za stan powietrza na Mokotowie. Smog w dzielnicy, gdzie stężenie pyłu PM10 przekracza wszelkie normy, przyczynił się do ogólnej oceny naszego miasta i kraju. Wymienione osiedla przyczyniły się do zablokowania klina napowietrzającego i kary 4 mld zł, które musi zapłacić polski podatnik. Czy w planowaniu zabudowy na odcinku otuliny rezerwatu oraz wzdłuż Trasy Siekierkowskiej nie jest wykorzystywany brak dokładnych wytycznych i statusu prawnego klina napowietrzającego oraz brak stacji pomiarowej zanieczyszczenia powierza tej części Warszawy? W przyjętej w 2005 r. przez radę miasta „Strategii Rozwoju Warszawy do 2020 r.” czytamy: „Niewątpliwym atutem Warszawy jest jasny, czytelny układ nawietrzania i przewietrzania miasta. Wysoką jakość powietrza zapewnimy przede wszystkim poprzez ochronę tego układu. W tym celu zaostrzymy kont­role wydawania pozwoleń na budowę w obszarach znajdujących się w zasięgu klinów napowietrzających”. Czy plan zabudowy dopuszczający wielokondygnacyjne budynki na osi Korytarza Wilanowskiego bierze pod uwagę te słowa? A oto kolejny cytat: „Istotnym problemem dla jakości powietrza w mieście jest także zabudowa terenów zieleni, m.in. włączonych w system wymiany powietrza w mieście. Zieleń odgrywa ważną rolę w zapewnieniu dobrej jakości powietrza, m.in. ułatwia oczyszczanie powietrza z zanieczyszczeń, zwłaszcza pyłowych. Generuje również lokalną cyrkulację powietrza dzięki różnicy w nagrzewaniu się powierzchni sztucznych i pokrytych roś­ linnością, co łagodzi warunki termiczne i ułatwia wnikanie strug powietrza pomiędzy zabudowę” (Program ochrony środowiska dla m.st. Warszawy na lata 2017-2020 z perspektywą do 2023). Po co powstają takie dokumenty, skoro nie mają odzwierciedlenia w życiu? Czy eko kratki, a nawet trawniczki na tzw. 60% TAB zastąpią wysokie krzewy i kilkudziesięcioletnie drzewa?

„Sam klin to za mało” Według włączonej do studium mapy obszar planowanej zabudowy deweloperskiej oraz otulina rezerwatu znajdują się na terenie o największym pozytywnym wpływie na przetwarzanie na terenie miasta powietrza dobrej jakości. Powołam się na wypowiedź architekta miasta Marleny Happach, która w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” poinformowała, że biuro architektury przygotowuje opracowanie pt. Potencjał do kształtowania warunków

klimatycznych, w tym wymiany i regeneracji powietrza w Warszawie. Dokument ma być gotowy w listopadzie. Biuro aktualizuje też ekofizjografię do Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania Warszawy. Znajdzie się w nim m.in. ocena funkcjonowania terenów zieleni w mieście, a szczególnie ich funkcji klimatycznych. „W związku z fatalnymi skutkami zmian klimatu musimy przedefiniować nasze dotychczasowe rozumienie klinów napowietrzających. Nie wystarczy powiedzieć, że zostawimy niezabudowane pasy terenu i będzie dobrze. Żeby sprzyjać ruchowi powietrza, a jednocześnie łagodzić skutki upałów oraz zapobiegać podtopieniom i powodziom, trzeba zachować w mieście jak najwięcej zieleni. (...) – mówi Happach. Czy otulina Jeziorka Czerniakows­ kiego nie jest właśnie idealnym klinem – pasem zieleni – terenem niezabudowanym dochodzącym do Wisły, na którego konieczność istnienia wskazuje pani Marlena Happach? Jako laikowi dziwne wydaje mi się usilne planowanie zabudowy na terenach zalewowych i podmokłych (woda 2 m pod powierzchnią ziemi). Wprowadzając się w to miejsce, byłam zapewniana, że warunki w tym rejonie są korzystne. Jeśli ktoś chciałby tu budować dyskretną willę wśród zieleni – odradzałabym mu to. Teren znajduje się poniżej skarpy tarasu nadzalewowego. W związku z tym problemy związane z kanalizacją i melioracją wymagają bardzo dużych nakładów finansowych.

Podsumowanie. Cztery w jednym Teren rezerwatu przyrody Jeziorka Czerniakowskiego i jego otulina ma trzy pozytywne cechy oraz czwartą o dużym potencjale. 1. Bardzo dobra wymienialność powietrza dobrej jakości. 2. Bogactwo naturalne – stare drzewa i krzewy, wiele gatunków roślin, ptaków i zwierząt chronionych. 3. Obecność klina napowietrzającego Wisły i klina wilanowskiego. 4. Możliwość stworzenia wizjonerskiego i bardzo pożytecznego terenu „zielonej rekreacji”. Jest to wyjątkowe miejsce Warszawy, gdzie trzy nad wyraz pozytywne aspekty mogą się na siebie nałożyć i stworzyć nową wartość dodaną, za którą warszawiacy będą wdzięczni przez kolejne pokolenia. Inspiracją do nowego planu zagos­ podarowania tego terenu może być np. Park Reagana na Przymorzu w Gdańsku. Znajduje się on na terenie byłych ogródków działkowych. Udało się wyś­ mienicie zagospodarować to miejsce ku wielkiej radości okolicznych mieszkańców, mimo sąsiedztwa słynnych „falowców” i wielu turystów. Taką samą radość przyniósłby park ludziom mieszkającym na Sadybie, Czerniakowie, Sielcach, Augustówce. Codziennie obserwuję pielgrzymki osób w każdym wieku, wychodzących na spacer z psami, dziećmi, wnukami, uprawiających jogging, podążających w kierunku rozległej łąki, jeziorka i ogródków działkowych. Ludzie potrzebują spaceru, rekreacji, ruchu i w miarę świeżego jeszcze powietrza w tej okolicy. Łazienki i Las Kabacki – najbliższe tereny zielone w tym rejonie – są już bardzo zatłoczone. Warto rozważyć utworzenie parku rekreacji na terenie otuliny rezerwatu Jeziorka Czerniakowskiego, czy ptasiego rezerwatu na kształt londyńskiego Wetland Center. Wiązałoby się to z odkupieniem od właścicieli gruntów i niemal kompletną zmianą planu. Sporą część kosztów pokryła i wciąż pokrywa niezłomna, bezinteresowna natura, której nigdy się nie wypłacimy za jej dobrodziejstwa. Niewykluczone, że udałoby się pozyskać fundusze europejskie na nową formę parku „postruderalnego” na postpeerelowskich nieużytkach. Można by w nim przywrócić hodowlę rodzimych drzew owocowych i ziół. Jestem pewna, że naszym polskim architektom nie zabrakłoby talentu, wyobraźni i doświadczenia, żeby stworzyć miejskie ogrody. Można skorzystać z tradycji parku romantycznego, czy też ze współczesnych rozwiązań, np. mos­ tów na podmokłym terenie obsadzonych wysokimi trawami, lub nawiązać do pomysłu z czasów międzywojnia, kiedy na tych obszarach planowano tereny sportowe. Czy możemy dopuścić, żeby resztki bujnego zielonego terenu – bardzo cennego dla przyrody i zdrowia warszawiaków – zniknęły bezpowrotnie na skutek zachłanności cywilizacji? K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

F·R·A·N·C·J·A

W

dniach 7, 8 i 9 stycznia 2015 r. w czterech atakach dokonanych przez islamistów w Paryżu (w tym na tygodnik satyryczny „Charlie Hebdo”) zginęło 17 osób, a 22 zostały ranne. 13 listopada 2015 r. w wyniku sześciu skoordynowanych ataków dokonanych w Paryżu przez bojowników państwa islamskiego zginęło 130 osób, a 417 poraniono. 14 lipca 2016 r. w Nicei na Promenadzie Anglików w ataku terrorystycznym autorstwa państwa islamskiego zginęło 86 osób, a 458 odniosło rany. Według danych opublikowanych przez francuskie ministerstwo spraw wewnętrznych i udostępnionych przez francuskie służby antyterrorystyczne, od stycznia 2013 r. powstało w sumie 80 planów autorstwa radykalnych organizacji islamskich przeprowadzenia zamachów terrorystycznych na terytorium Francji. 50 tych projektów udaremniły francuskie służby antyterrorystyczne, 17 nie doszło do skutku z przyczyn logistycznych lub braku środków technicznych, a 13 zostało zrealizowanych w okresie od stycznia 2015 do sierpnia 2018 r. Od lipca 2017 do sierpnia 2018 r. francuskie służby antyterrorystyczne we współpracy z francuską i w jednym przypadku ze szwajcarską policją udaremniły także trzy zamachy terrorystyczne autorstwa francuskich organizacji skrajnie prawicowych. Obecnie największym zagrożeniem dla Francji i jej obywateli nie jest wróg zewnętrzny, ale wewnętrzny, częs­ to niewidzialny, wręcz niemożliwy do wykrycia, dopóki nie przystąpi do realizacji swoich agresywnych zamiarów. Walka z terroryzmem jest od stycznia 2015 r. jednym z głównych, jeśli nie głównym problemem, z którym muszą sobie radzić rządzący nad Sekwaną, dostosowując się przy tym do coraz nowszych metod strategicznych, taktycznych i technicznych wykorzystywanych przez organizacje terrorystyczne.

Plan Vigipirate Plan Vigipirate to zbiór kilku tysięcy procedur, wytycznych i protokołów działań w przypadku zagrożenia terrorystycznego. Istnieją dwie formy planu Vigipirate. Pierwsza to Vigipirate Simple, przewidziana na sytuacje potencjalnego lub rozpoznanego zagrożenia terrorystycznego. Druga, Vigipirate Renforcé, ma być wdrażana w przypadku szczególnego zagrożenia terrorystycznego. Całość podejmowanych działań oraz organy i instytucje odpowiedzialne za nie w momencie uaktywnienia planu Vigipirate podlegają bezpośrednio francuskiemu premierowi, który na wniosek poszczególnych służb i ministra spraw wewnętrznych decyduje o stopniu alertu antyterrorystycznego. Czujność, ochrona i prewencja – oto główne cele tego planu, który obejmuje wszystkie dziedziny, struktury i podmioty państwa francuskiego. Plan Vigipirate został uaktywniony na szeroką skalę po raz pierwszy w 1995 r., kiedy rozpoczęła się nad Sekwaną seria zamachów terrorystycznych autorstwa algierskich islamistów należących do organizacji GIA (Groupe Islamique Armée). Uruchamia się go za każdym razem, kiedy występuje we Francji zag­ rożenie terrorystyczne czy podejrzenie takiego zagrożenia. Dla przykładu: tego lata w pociągach francuskiej kolei wraz z pasażerami podróżują żołnierze elitarnej jednostki antyterrorystycznej GIGN. Komunikacją miejską w największych miastach jeżdżą zaś incognito policjanci jednostki antyterrorystycznej RAID.

Operacja Sentinelle W odpowiedzi na zamachy terrorys­ tyczne w Paryżu, które wywołały R E K L A M A

we Francji wielki szok, oburzenie i strach, na mocy decyzji ówczesnego francuskiego prezydenta François Hollande’a plan Vigipirate został wsparty dodatkowym przedsięwzięciem, zakładanym jako działanie tymczasowe i nadzwyczajne, a które okazało się permanentne. 12 stycznia 2015 r. rozpoczęła się nad Sekwaną operacja wojskowa mająca na celu wzmocnienie bezpieczeństwa i podniesienie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Operacja Sentinelle została opracowana przez sztab generalny wojska francuskiego. Ma na celu zabez-

Kontrowersje wokół przeciwdziałania terroryzmowi Jednym z głównych filarów francus­ kiej strategii antyterrorystycznej jest rozpoznanie środowisk o charakterze radykalnym i ich działań. Temu mają służyć dwie specjalne kartoteki – fiché S i fiché SPRT – prowadzone i uaktualniane przez pracowników i agentów DGSI (Direction Générale de la Sécurité Intérieure) – francuskiej instytucji zajmującej się bezpieczeństwem wewnętrznym. Fiché S to rejestr osób za-

do wielu błędów i nadużyć, których ofiarami mogą się stać, a może już się stali niewinni i niesłusznie rozpracowywani oraz inwigilowani obywatele. Nic dziwnego, że powoduje to we Francji coraz więcej kontrowersji. Trwa nad Sekwaną debata na ten temat.

Antyterrorystyczne działania zewnętrzne Obecnie Francja, obok USA, ponosi największy koszt finansowy i logistyczny światowej walki z państwem islamskim. Ponadto Francja jest od

powstanie we Francji prokuratura antyterrorystyczna. Od stycznia 2015 r. francus­ki wymiar sprawiedliwości rozpatrzył 189 spraw związanych z terroryzmem islamskim. Od czerwca 2017 r. zajął się kilkudziesięcioma sprawami dotyczącymi terroryzmu o charakterze skrajnie prawicowym, skrajnie lewicowym i anarchistycznym. Nowy departament francuskiego wymiaru sprawiedliwości ma składać się z 25 do 30 prokuratorów, którzy będą zajmowali się wyłącznie sprawami dotyczącymi terroryzmu nad Sekwaną. Prokuratura antyterrorys­tyczna ma

Od stycznia 2015 r. doszło we Francji do 13 zamachów terrorystycznych, w których zginęło 245 osób, a 997 zostało rannych. Z tych 13 zamachów 3 miało charakter masowy.

Francuska strategia antyterrorystyczna Zbigniew Stefanik

pieczenie przez 24 godziny na dobę ponad 830 obiektów na całym terytorium Francji, uznanych za zagrożone działaniami terrorystycznymi. Ochroną objęto obiekty turystyczne, niektóre szkoły, miejsca kultu religijnego, redakcje prasowe, siedziby stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych, instytucje publiczne państwowe i samorządowe etc. Operacja Sentinelle została wzmocniona kolejnymi siłami wojskowymi i policyjnymi po zamachach w Paryżu z 13 listopada 2015 r. i nabrała charakteru permanentnego. Obecnie w Opération Sentinelle zaangażowanych jest 10 400 żołnierzy wojsk lądowych, 1500 żołnierzy marynarki wojennej i 1000 – sił powietrznych, a także 4700 policjantów i żandarmów. Mają oni za zadanie chronić Francję przed zagrożeniami terrorystycznymi na ziemi, na morzu i w powietrzu. 13 lipca 2017 r. na mocy decyzji obecnego prezydenta Francji Emmanuela Macrona operacja Sentinelle zos­ tała uaktualniona. Ma przyjąć charakter mniej statyczny, co zdaniem wielu ekspertów było jej największą słabością, albowiem umożliwiało potencjalnym terrorystom ustalenie słabych punktów tej tarczy ochronnej, a jej uczestnicy popadali w rutynę, co obniżało ich czujność i skuteczność. Postanowiono, że siły wojskowo-policyjne ochraniające zagrożone obiekty na terytorium Francji nabiorą bardziej mobilnego charakteru. Prace nad zwiększeniem mobilności i zdolności do reagowania sił działających w ramach operacji Sentinelle trwają.

grażających bezpieczeństwu państ­wa francuskiego i jego obywateli. Obecnie figuruje w nim 25 000 osób, z czego około 15 000 to radykalni działacze islamscy. Pozostali to członkowie organizacji skrajnie prawicowych, skrajnie lewicowych, prowadzących działalność o charakterze skrajnie ekologicznym, skrajnie wegańskim, anarchis­ tycznym czy po prostu chuligańskim. Fiché SPRT (fiché pour radicalisation terroriste) to zbiór osób notowanych, czyli takich, co do których istnieje podejrzenie, że mogą dokonać we Francji zamachu terrorystycznego. Obecnie do tego rejestru jest wpisanych około 4000 osób. Prowadzenie tych dwóch rejestrów powoduje jednak nad Sekwaną coraz więcej kontrowersji. Zarejestrowanie kogoś w fiché S czy SPRT pozostaje w wyłącznej gestii DGSI. Agenci DGSI nie muszą informować rozpracowywanej osoby, że figuruje w którymś z rejestrów. To oni decydują o tym, kogo tam umieszczą, przyjmując własne kryteria, z których nie mają obowiązku nikomu się tłumaczyć. Od 29 czerwca 2016 r. na mocy decyzji francuskiego rządu i na wniosek ówczesnego prezydenta François Hollande’a wszystkie instytucje państwowe i samorządowe mogą wystąpić do DGSI z zapytaniem, czy ich pracownicy figurują w rejestrach fiché S i fiché SPRT. Notowanego mają prawo zwolnić z pracy ze skutkiem natychmiastowym, a ten nie ma żadnej możliwości odwołania się od decyzji. Taka metoda walki z terroryzmem może prowadzić

pięciu lat zaangażowana w wojnę z dżihadystami z państwa islamskiego, Al-Kaidy i różnych organizacji islamis­tycznych w Sahelu, Mauretanii, Mali, Burkina Faso, Nigrze i Czadzie. Około 4500 francuskich żołnierzy uczestniczy w walce z dżihadystami w tych państwach w ramach operacji militarnej Barchan. Francuskie służby specjalne biorą udział – w ramach tzw. exécution extrajudiciaire, czyli poza wymiarem sprawiedliwości – w likwidacji dżihadystów należących m.in. do Daesh, Al-Kaidy czy Boko Haram. Na skutek tych działań zlikwidowano wielu (może większość) islamistów odpowiedzialnych za zamachy w ostatnich latach we Francji i w Belgii. W styczniu 2017 r. zabito w Iraku Rachida Kassima, kierującego siatką Daesh we Francji i Belgii. W lutym 2018 r. zlikwidowano w Syrii Oussamę Atara, odpowiedzialnego za przygotowanie logistyczne zamachów w Paryżu z 13 listopada 2015 r. Brał on również udział w przygotowaniu zamachu na „Charlie Hebdo”.

PACT (Plan d’Action Contre le Terrorisme) 13 lipca tego r. rząd Edouarda Philippe’a przyjął 32 nowelizacje francuskiej strategii antyterrorystycznej. Nie podano ich do wiadomości publicznej ze względu na bezpieczeństwo i efektywność doktryny. Przedstawiono jednak główne zmiany we francuskich działaniach antyterrorystycznych. Na mocy rządowej decyzji

odciążyć francuski wymiar sprawiedliwości oraz usprawnić rozpatrywanie spraw związanych z szeroko pojętym terroryzmem. Według danych ministerstwa sprawiedliwości, we francuskich zakładach karnych przebywa obecnie 512 osób skazanych prawomocnym wyrokiem za działalność terrorystyczną oraz 1200 osób zradykalizowanych i uznawanych za szczególnie niebezpieczne. Do końca roku 2019 z francuskich więzień wyjdzie na wolność po odbyciu kary 40 skazanych za terroryzm islamis­tyczny, skrajnie prawicowy i skrajnie lewicowy oraz 450 osób, które zostały zradykalizowane podczas pobytu w zakładzie karnym. Wszyscy oni mają pozostać pod obserwacją. Ma się tym zająć nowa służba antyterrorystyczna, do której zadań będzie należał nadzór nad takimi osobami. Ponadto wszyscy skazani we Francji za działalność terrorystyczną mają zostać deportowani natychmiast po opuszczeniu zakładu karnego. Wiodącą rolę w walce z terroryz­ mem nad Sekwaną ma odtąd odgrywać DGSI. Ta instytucja ma również zając się koordynacją działań wszystkich służb, które wchodzą w skład francus­ kiej tarczy antyterrorystycznej. Stroną logistyczną ma zająć się dotychczasowy policyjny departament UCLAT (Unité de Coordination de la Lutte Antiterroriste). Zostanie on przeniesiony z lokalu policyjnego do siedziby DGSI. UCLAT ma koordynować w ramach walki z terroryzmem działania policji, żandarmerii narodowej i podległych im formacji oraz wojska.

Wielu ekspertów wskazuje na braki nowej rządowej strategii antyterrorystycznej. Ich zdaniem, znowelizowana strategia w niewystarczającym stopniu zabezpiecza francuskie obiekty strategiczne, np. elektrownie atomowe, przez atakiem terrorystycznym z powietrza, zwłaszcza że francuskie służby wywiadowcze informują, że państwo islamskie buduje flotę dronów zdolnych do przenoszenia broni pośredniego i masowego rażenia. Znawcy tematu doceniają działania na rzecz koordynacji działań antyterrorystycznych, zauważają jednak także, że francuska strategia antyterrorystyczna ma charakter zbyt scentralizowany. Obecnie wszystkie decyzje dotyczące działań antyterrorystycznych są podejmowane w Levallois-Perret, czyli w głównej siedzibie DGSI. Według ekspertów, biura i delegatury terenowe DGSI powinny mieć możliwość decydowania o działaniach antyterrorystycznych na własnym terenie. Wydłużony proces decyzyjny osłabia bowiem zdolność do obrony. Obecnie Francja musi stawiać czoła trzem głównym zagrożeniom o charakterze terrorystycznym. Pierwsze i najważniejsze to terroryzm o charakterze islamistycznym i dżihadystycznym. Drugie to zagrożenie terrorystyczne o charakterze skrajnie prawicowym. 9 lipca 2017 r. francuskie służby antyterrorystyczne zatrzymały mężczyz­ nę powiązanego ze skrajnie prawicową organizacją, który planował zamach na Emmanuela Macrona. Zamierzał on zastrzelić prezydenta 14 lipca 2017 r. podczas wojskowej defilady w Paryżu. 7 listopada 2017 r. francuska i szwajcarska policja zatrzymały 10 osób powiązanych z kolejną skrajnie prawicową organizacją. Osoby te planowały zamach na przewodniczącego partii France Insoumise Jean-Luca Mélenchona oraz na ówczesnego rzecznika rządu Christopha Castanera. W nocy z 23 na 24 czerwca br. francuska policja aresztowała 10 osób należących do skrajnie prawicowej organizacji AFO (Action des Forces Opérationnelles). Organizacja ta zamierzała przeprowadzić we Francji szereg zamachów na meczety, kilku imamów oraz siedziby organizacji i stowarzyszeń muzułmańskich. Trzecie zagrożenie wewnętrzne to terroryzm o charakterze naśladowczym. 14 sierpnia 2017 r., naśladując zamachy przeprowadzone przez islamistów związanych z Daesh, niepowiązany z żadną organizacją terrorystyczną mężczyzna wjechał samochodem w ogródek pizzerii, w wyniku czego trzynastoletnia dziewczynka straciła życie, a 13 osób zostało rannych. Od stycznia 2016 r. stwierdzono na terytorium całej Francji kilkadziesiąt napaści dokonanych przez osoby naśladujące bojowników Daesh. Autorami tych napaści są zazwyczaj osoby niezrównoważone. 24 czerwca br., naśladując zamachowca z Carcassonne i Trèbe Redouana Lakdina, 20-letnia kobieta zraniła kutrem klienta i kasjerkę francuskiego supermarketu. Przy zatrzymaniu przez policję stwierdziła, że dopuściła się tego czynu, ponieważ „jest kochanką Allaha”. Od ponad trzech lat Francja podejmuje ogromny wysiłek przeciwdziałania zagrożeniu terrorystycznemu i odnosi w tej dziedzinie sukcesy. Pomimo różnych niedociągnięć, francuska strategia antyterrorystyczna jest uaktualniana na podstawie doświadczeń i wniosków wyciągniętych z zamachów, które miały miejsce nad Sekwaną w ostatnich latach, i zdaje się przynosić pożądane wyniki. Jednak czy można sobie wyobrazić antyterrorystyczną strategię i działania, które dawałyby stuprocentową gwarancję bezpieczeństwa? Czy całkowita eliminacja zagrożenia terrorystycznego jest w ogóle możliwa? K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

8

ARCH I WA·KGB

Zapomniani bohaterowie niepodległości Dokończenie ze str. 1

Paweł Bobołowicz, Wojciech Pokora

W

aktach sowieckich służb można odnaleźć zdjęcia, a czasem też inne drobne materiały, pochodzące z domowych zbiorów (notatki, rysunki), które sowiec­ cy agenci, śledczy uznali za ważne dla danej sprawy. Niestety nie zachowały się inne przedmioty, które były zatrzy­ mywane podczas rewizji – śladem po nich jest tylko adnotacja w protokole. Często trudno jest ustalić, czy dane fotografie na pewno dotyczą konkret­ nej sprawy i kto na nich się znajduje. W innych przypadkach wyraźnie wi­ dać, że należą one do osoby zatrzyma­ nej. Czasem układają się w historię służ­ by w różnych formacjach wojskowych: od armii zaborczych poprzez legiony, aż do służby w wojsku, KOP czy policji II RP. To losy ludzi, którzy wywalczy­ li naszą niepodległość w 1918 roku, zwyciężyli w 1920 i zostali zdradzeni w 1939. Fotografiom z domowych archi­ wów albo tym, które aresztowani mie­ li przy sobie, towarzyszą ich zdjęcia w więziennych, obozowych pasiakach. Często są to ich ostatnie fotografie. Zdjęcia, które publikujemy, zostały odnalezione w archiwach SBU w Rów­ nym i Tarnopolu. Przekazał nam je ukra­ iński historyk i badacz archiwów so­ wieckich Wołodymyr Birczak w czasie międzynarodowego seminarium „Ar­ chiwa KGB dla mediów” realizowanego przez ukraińskie Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego. Fotografie mają tylko częściowe opisy, a ich oryginały nadal znajdują się w aktach. W miarę naszych możliwo­ ści będziemy docierać do tych spraw i publikować kolejne szczegóły. Będziemy też wdzięczni za wszyst­ kie uwagi, podpowiedzi. Być może roz­ poznacie Państwo twarze swoich bli­ skich, znajome miejsca. Być może Waszą uwagę zwrócą odznaczenia, mundu­ ry, nazwy. Prosimy dzielić się swoimi

uwagami, nadsyłając nam listy na adres tajemnicearchiuwumkgb@gmail.com. Z powodu ograniczonej objętości publikacja prasowa nie zawiera wszyst­ kich udostępnionych nam zdjęć. Dla­ tego zapraszamy również do przeglą­ dania publikowanych materiałów na profilu Facebook: Tajemnice Archiwum KGB i oczywiście materiałów w Radiu WNET i na portalu wnet.fm. Pragniemy przywrócić pamięć o tych, którzy zginęli w sowieckich katowniach i łagrach. O tych, których miejsca pochówków pozostają niezna­ ne. Liczymy jednak, że być może nie­ którym z więźniów udało się uniknąć najgorszego, a Państwo opowiecie nam ich dalsze losy.

Fotografie w aktach Władysława Cybulskiego (s. Adama) i Józefa Rosy (s. Franciszka)

Fotografie z akt Grzegorza Ditkowskiego (s. Kazimierza), aresztowanego w 1940 roku

R E K L A M A

Fotografie z akt Stefana Jaroszka (s. Kajetana) aresztowanego w 1941 roku

Fotografia z akt Grzegorza Filipczuka (s. Jana). Podpis: Kraków. Filipczuk Gryc. Tynne. Wawel 17.12.1936 r. Kraków 5. DAK

5370-5371-WNET-IKO najlepsze na swiecie 225x250.indd 1

29.08.2018 12:43


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

WOJNA·INFORM ACYJNA

N

awet jednak w najbardziej sekretnej grze politycznej obowiązują pewne reguły. Ich znajomość pozwala ustrzec się przed dezinformacją i zorientować się, kiedy politycy starają się zwieść słuchaczy. Głównym zadaniem manipulacji jest wprowadzić odbiorców w błąd i niejako wymusić na nich reakcje korzystne dla manipulującego. Politycy najczęściej posługują się w tym celu kłamstwem, półprawdami oraz ograniczaniem dostępu do informacji prawdziwych, chociaż już irlandzki satyryk i pamflecista Jonathan Swift ostrzegał w eseju z 1712 roku Sztuka politycznego kłamstwa, aby w koloryzowaniu „nie przekraczać granic prawdopodobieństwa”, gdyż może się to zemścić. Prawie trzy wieki później amerykańska politolog Hannah Arendt odnotowała, że „kłamstwa często skuteczniej przemawiają do odbiorców niż prawda, gdyż ich autor wie, co odbiorcy pragną usłyszeć. Może więc odpowiednio przygotować informację do publicznego odbioru i uczynić ją wiarygodną. Natomiast prawda ma wadę, gdyż staje przed nami jako coś nieoczekiwanego, do czego nie jesteśmy przygotowani”. Taktyka odwoływania się do przekazów zmanipulowanych, dezinformacji i bezczelnych kłamstw ma wielowiekową tradycję. Celował w niej Niccolo Machiavelli, florencki prawnik, dyplomata i pisarz, który polityczne kłamstwa, przewrotność i cynizm wprowadził jako regułę do relacji międzypaństwowych, co nazwano machiawelizmem. Celem jego naśladowców jest – drogą szerzenia kłamstw i półprawd – zniechęcić odbiorców do poszukiwania informacji prawdziwej. Istnieje bowiem określona pieniędzmi, czasem, trudem lub ryzykiem cena informacji prawdziwej, która może być po prostu zbyt wysoka w stosunku do korzyści płynących z jej posiadania. Osoby odwołujące się do informacyjnych manipulacji balansują między podwyższaniem ceny informacji prawdziwej a ryzykiem zdemaskowania kłamstwa, co może spowodować określone straty polityczne. Sztuka manipulowania nie jest więc prosta i łatwa. Autor dezinformacji musi tak wprowadzać w błąd, aby nie wzbudzać podejrzeń, a jednocześnie tak zabezpieczać sobie „tyły”, aby w przypadku zdemaskowania manipulacji nie stracić wiarygodności lub przynajmniej ograniczyć polityczne straty do minimum. W analizach dezinformacji wyróżnia się cztery podstawowe metody manipulowania informacją. Najpopularniejsze jest kłamstwo, czyli świadome podawanie informacji nieprawdziwych. Metoda ta polega na wprowadzaniu odbiorców w błąd poprzez zastępowanie informacji prawdziwych fałszywkami lub na „rozpuszczaniu” informacji prawdziwych w morzu fałszu. Jest to metoda najstarsza, ale tylko pozornie najprostsza, bowiem cierpliwość odbiorców ma swoje granice i chociaż – głównie z lenistwa – są oni w stanie przyjąć do wiadomości drobne kłamstewka, to jednak, gdy cena zdobycia informacji prawdziwych stanie się niższa od spodziewanych profitów, gotowi są zainwestować w dotarcie do prawdy. Wówczas zdemaskowanie fałszu, zwłaszcza przez zorganizowane grupy odbiorców, może przynieść bardzo poważne straty polityczne. Pomimo takiego zagrożenia politycy – jak wskazuje historia – bardzo często uciekają się do kłamstwa, albowiem

Każda gra sił politycznych ma swoje sekrety, ale w politycznej grze manipulacyjnej zachowanie tajemnicy ma decydujące znaczenie, gdyż zdemaskowanie może skompromitować polityków i ośrodki, które reprezentują. Dlatego trudno jest przewidzieć kolejne posunięcia politycznych aktorów dopuszczających się manipulacji.

Manipulacja polityczna – kłamstwo Rafał Brzeski

znają czynniki „łagodzące” ewentualną demaskację. Najistotniejszym jest czas. Nawet w dobie internetu odbiorcy informacji fałszywych muszą stracić sporo czasu na wyszukanie prawdziwych i tym samym zamienić wrażenie, że są oszukiwani, na pewność. Czas jest też potrzebny na publiczne ujawnienie kłamstwa w sposób umożliwiający dotarcie do szerokiego kręgu odbiorców. W krańcowych przypadkach mogą minąć lata i polityk, który uciekł się do kłamstwa, może już nie zajmować odpowiedzialnego stanowiska w życiu publicznym. Kłamstwo może też stracić z biegiem czasu polityczną wartość. Ponadto kłamca może również odwołać się do argumentu, że był to „grzech

Dla grup sprawujących władzę nadmierne stosowanie metody ograniczania informacji wiąże się ze znacznym ryzykiem politycznym. Wprowadzanie ograniczeń wymaga bowiem zabiegów formalnych, np. uchwalania ustaw. młodości” albo „minionego okresu”, ale teraz zweryfikował przeszłość i jest „całkiem innym człowiekiem”. Innym czynnikiem neutralizującym skutki wykrycia kłamstwa jest „odpowiedzialność zbiorowa”. Planując kłamstwo, można zadbać zawczasu

Nie jest dobrze. Amerykańscy naukowcy dowodzą, że za bezrefleksyjne przyswajanie fake newsów odpowiedzialne są m.in. potrzebne każdemu do rozwoju mechanizmy wypracowane jeszcze w dzieciństwie.

Fake newsy? Od dziecka uczysz się je przyswajać! Wojciech Mucha

N

a początek trochę statystyk. Z opublikowanego na początku tego roku międzynarodowego badania Massachusetts Institute of Technology in Cambridge wynika, że 7 na 10 osób obawia się, że fałszywe wiadomości są wykorzystywane jako broń, a ponad

60% respondentów nie jest przekonanych, że potrafi odróżnić fałszywe wiadomości od faktów. Co takiego jednak sprawia, że ludzie są podatni na przede wszystkim fałszywe wiadomości? Czy istnieją strategie, które możemy rozwinąć, aby chronić się przed dezinformacją?

o podzielenie się nim z grupą stronników, na przykład sporządzając raport komisji. Wówczas ewentualna odpowiedzialność po wykryciu kłamstwa spada na całą grupę, rozkłada się na wiele osób i w rezultacie na jednostkę przypada „ilość” warta najwyżej ogólnego stwierdzenia, że „politycy są nieuczciwi”.

P

oważne ryzyko polityczne przy posługiwaniu się kłamstwem istnieje dopiero w sytuacji, kiedy odbiorcy zorganizowali się już w sprawne grupy zdolne ograniczyć do minimum „łagodzący” czynnik czasu oraz dysponujące środkami umożliwiającymi koncentrację działań demaskujących na wybranym kłamcy lub na grupie dezinformatorów. Dla demaskatorów zorganizowanych w grupy „kontrwywiadu obywatelskiego” internet i media społecznościowe są bezcennymi narzędziami i przysłowiowym „biczem bożym” na kłamców. Mniej ryzykowną metodą niż kłamstwo jest ograniczanie dostępu do informacji. W przypadku zdemaskowania nie kompromituje bowiem w tak wielkim stopniu jak kłamstwo. W czasach PRL władze nawet nie mas­kowały ograniczania dostępu, utrzymując cenzurę prewencyjną prowadzoną przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Obecnie chętni do ograniczania dostępu mają więcej trudności, przede wszystkim z uwagi na gigantyczny magazyn informacji w postaci internetu. W zasadzie można im tylko zarzucić głoszenie półprawdy, ale z takiego zarzutu jest stosunkowo łatwo się oczyścić lub ograniczyć negatywne skutki w postaci potencjalnej utraty wiarygodności. Metoda ograniczania dostępu ma istotną zaletę, bowiem umożliwia politykom manipulowanie informacją dla zwiększania własnych wpływów lub umacniania swej pozycji poprzez uchylanie rąbka tajemnicy w odpowiednim zakresie i odpowiednim osobom. Nadużywanie takiej metody manipulacji Odpowiedzią mogą być nowe badania zaprezentowane na dorocznym zjeździe Amerykańskiego Towarzyst­wa Psychologicznego (APA), który odbył się w San Francisco. Ich wyniki zostały również opublikowane w czasopiśmie „Science”.

Wyjść z bańki I tak Mark Whitmore, dr hab. i profesor nadzwyczajny badający systemy zarządzania i informacji na Uniwersytecie Stanowym Kent w Ohio, wskazuje na tzw. stronniczość konfirmacyjną jako główną przyczynę zwracania się ludzi w kierunku fake newsów. Co to oznacza? Ano ni mniej, ni więcej jak skłonność do akceptowania informacji, które potwierdzają wcześniejsze przekonania, oraz do ignorowania informacji, które je podważają. To oczywiście powoduje zamykanie się w bańkach informacyjnych i wzajemne „poklepywanie się po plecach” z ludźmi myślącymi tak jak my. Wykorzystują

grozi jednak poważnymi zaburzeniami obiegu danych potrzebnych w procesach podejmowania decyzji. Posiadanie istotnych informacji, które dają możliwość wywierania wpływu, skłania bowiem dysponenta do traktowania ich jak osobistej własności, którą można wykorzystać do zyskania jeszcze większego znaczenia. Dla grup sprawujących władzę nadmierne stosowanie metody ograniczania informacji wiąże się ze znacznym ryzykiem politycznym. Wprowadzanie ograniczeń wymaga bowiem zabiegów formalnych, np. uchwalania ustaw, nadawania klauzul tajności, tworzenia aparatu kontroli, itp. Procesy takie z jednej strony narażają rządzą-

Kiedyś posługiwano się cenzurą, ograniczając dostęp do informacji, obecnie podaje się tak gigantyczne ilości informacji, że odbiorcy, a nawet ich grupy, nie są w stanie ich przyswoić i przetworzyć. cych na wiarygodne ataki opozycji, a z drugiej prowadzą do pełzającego limitowania jawności w życiu publicznym, co może doprowadzić do polityki zwykłego kłamstwa z wszystkimi jej konsekwencjami. Niejako przeciwieństwem metody ograniczania jest „informacyjne to dyżurni „poklepywacze”, którzy ze swoimi – pasującymi nam – kłamstwami stają się częścią naszego systemu wzajemnej (dez)informacji. Nasz mózg ma wykształcony mechanizm akceptacji, odrzucania, wypierania z pamięci, niezapamiętywania lub zniekształcania informacji w oparciu o to, czy są one przez niego postrzegane jako potwierdzenie, czy zaprzeczenie istniejących przekonań – dowodzą badacze. Ale to nie koniec. Eve Whitmore, doktor nauk humanistycznych z Western Reserve Psychological Associates wyjaśnia, że tego typu skłonność do stronniczości powstaje we wczesnym dzieciństwie. Wówczas dziecko uczy się rozróżniać fantazję i rzeczywistość. Także wtedy – dowodzi naukowiec – dzieci zdobywają wiedzę o otaczającym je świecie m.in. na podstawie gier lub baśni. Tym samym wyksz­tałca się u nich pewien rodzaj akceptacji na fantazję i kłamstwo, który zostaje utrwalony. Dodatkowo w procesie rozwoju wykształca się myślenie krytyczne, mechanizm negowania rzeczywistości

łapownictwo”, czyli udostępnianie informacji wyselekcjonowanym odbiorcom w zamian za polityczne profity. Na krótką metę wariant taki może być korzystny, gdyż korumpuje informacyjnie „wtajemniczonych” i powoduje rozbicie społeczności na „elitę wtajemniczonych” oraz szeroki (a podejrzliwy) krąg dezinformowanych. Na dłuższą metę „informacyjne łapownictwo” staje się nieopłacalne, gdyż stopniowo uzależnia dysponenta informacji od grupy ludzi, z którą „podzielił się”, co w krańcowych przypadkach może prowadzić do politycznego szantażu z ich strony. Odwrotnością ograniczania informacji jest propaganda. W pierwszej metodzie utajnia się bądź limituje informacje niekorzystne. W drugiej – promuje się rozpowszechnianie informacji politycznie korzystnych. W dalszym ciągu jednak nie podaje się pełni informacji prawdziwych, co zmusza manipulujących propagandzistów do giętkości w formułowaniu komunikatów, haseł, prezentacji wizualnych itp. W dobie internetu, mediów społecznościowych i powszechności kamer w telefonach wszelkie propagandowe kiksy mszczą się szybko i okrutnie. Skuteczna propaganda wymaga więc pewnego stopnia tajności, a tym samym wraca ryzyko stopniowej degeneracji tej metody do ograniczania informacji i dalej do kłamstwa.

P

ozornie najwygodniejszą metodą jest przeładowanie informacyjne, które obserwujemy na co dzień w internecie. Kiedyś posługiwano się cenzurą, ograniczając dostęp do informacji, obecnie podaje się tak gigantyczne ilości informacji, że odbiorcy, a nawet ich grupy, nie są w stanie ich przyswoić i przetworzyć w łatwy do zrozumienia obraz. W sytuacji, kiedy informacja goni informację, mnoży się liczba możliwych rozwiązań, a to wywołuje chaos, w którym manipulującemu stosunkowo łatwo jest podsunąć odbiorcom korzystną dla siebie interpretację. Tak jak kiedyś limitowano informację prawdziwą, tak obecnie limituje się lub wręcz fałszuje interpretację informacji prawdziwych i tworzy dalekie od faktów narracje. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że – przynajmniej na pewien czas – interpretacje te i narracje zostaną zaakceptowane przez odbiorców, z uwagi na wspomnianą wyżej cenę prawdy. Kiedyś była to tylko cena dotarcia do informacji prawdziwych, obecnie jest ona pomnożona przez konieczność dokonania analizy dostępnych informacji i opracowania wiarygodnej, a nie zafałszowanej interpretacji. Stosując metodę informacyjnego przeładowania, manipulujący unika zarzutu dezinformacji, ukrywania, a nawet ograniczania dostępu do informacji. Jednocześnie minimalizuje polityczne konsekwencje w przypadku ujawnienia faktu podsunięcia spreparowanej interpretacji. Autora fałszywki demaskatorzy mogą najwyżej oskarżyć o niekompetencję, ale nie o kłamstwo. W przypadku ataków łatwo go wybielać, tłumacząc, że przecież chciał dobrze wedle swojej wiedzy, ale mu nie wyszło. Odwołując się do fałszywej interpretacji istotnych faktów, manipulujący może też uciec się do przerzucenia odpowiedzialności na komisje i podkomisje złożone z bardziej lub mniej anonimowych ekspertów, doradców, utytułowanych znawców przedmiotu itp. Jednak nawet ta pozornie bezpieczna metoda ma groźne cechy. Przy powszechnej dostępności informacji,

i proces kwestionowania autorytetów. To wszystko jest bardzo pozytywne i potrzebne, jednak często prowadzi konfliktów (społecznych, międzypokoleniowych, towarzyskich) i jest źródłem niepokojów na tle psychicznym.

I co wtedy? Wtedy do głosu dochodzi znany mechanizm racjonalizacji. Ludzie rozwijają w sobie wspomnianą zdolność do szukania potwierdzenia swoich przekonań. Takie potwierdzenie to zarazem nagroda i lek uspokajający. Szukamy potwierdzenia i gdy je znajdziemy, przestajemy zajmować się sprawą. „OK, masz rację, możesz to zostawić” – zdaje się mówić nasz mózg. I to jest właśnie pole do popisu dla wszelakich siewców fake newsów i propagandy.

Jak sobie radzić? Naukowcy dowodzą że jednym ze sposobów na zmniejszenie atrakcyjności

9

każda zdeterminowana grupa może zaprezentować i przeprowadzić program dochodzenia do prawdy, który zostanie przyjęty przez odbiorców jako rzetelny, a jego ustalenia za wiarygodne. Skompromitowanie interpretacji

Nie z niczego zrodziła się konstatacja, iż komunizm zawalił się, ponieważ partia najpierw rozdawała naukowcom tytuły profesorskie w zamian za lojalność, a potem uwierzyła w ich ekspertyzy. manipulującego może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji politycznych, zwłaszcza jeśli manipulujący nie przygotował awaryjnej interpretacji „B”. Jednak nawet ona może tylko odwlec katastrofę, bowiem z konieczności musi być oparta na fałszywych informacjach. Potencjalnie potężnym zagrożeniem manipulującego jest również konieczność stworzenia prawdziwej interpretacji faktów na własny użytek. Zwiększa to cenę manipulacji, a jednocześnie grozi przenikaniem zawartości interpretacji prawdziwej do interpretacji podawanych odbiorcom, co grozi przypadkową kompromitacją. Możliwy jest również przeciek „interpretacji wew­nętrznej” do przestrzeni publicznej, powodując polityczną katastrofę. Dualizm interpretacyjny może też doprowadzić do przesączania się elementów podawanej odbiorcom narracji fałszywej do sporządzanej na użytek wewnętrzny interpretacji prawdziwej, aż do stopnia uwierzenia we własne kłamstwa, co prowadzi do politycznie

Odwrotnością ograniczania informacji jest propaganda. W pierwszej metodzie utajnia się bądź limituje informacje niekorzystne. W drugiej – promuje się rozpowszechnianie informacji politycznie korzystnych. druzgocącego odcięcia się od realiów. Nie z niczego zrodziła się kons­ tatacja, iż komunizm zawalił się, ponieważ partia najpierw rozdawała naukowcom tytuły profesorskie w zamian za lojalność, a potem uwierzyła w ich ekspertyzy. K fałszywych wiadomości jest zdobycie się na odwagę poszukiwania alternatywnych informacji, które nie są koniecznie tożsame z naszym punktem widzenia. Jeśli uda się nam oswoić niewygodny dla nas pogląd, wówczas, zamiast na siłę starać się go wyprzeć, można z nim polemizować, a nawet (oby po sprawdzeniu) zaakceptować. Przykładem na takie „oswojenie” mogą być żarty ze śmierci, które powodują, że nie drżymy każdego dnia, jakby miał być naszym ostatnim, a jesteśmy w stanie racjonalnie podchodzić do nieuchronnego. Oczywiście innymi sposobami radzenia sobie z bańkami (dez)informacyjnymi i kłamstwem jest świadome uczestnictwo w dyskusjach, a także rozwijanie umiejętności krytycznego myślenia – zadawanie pytań i samodzielne szukanie odpowiedzi. Bądźmy więc otwarci na świat, nie chwytajmy się prostych rozwiązań. To już rada od StopFake (choć brzmi tak mądrze, jakby pochodziła od amerykańskich naukowców). K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

10

KONST Y TUC JA·DL A·BIZNESU

M

iał mieć wsparcie państwa i życzliwe traktowanie przez całą administrację. Mały i śred­ ni przedsiębiorca. Dostarczają­ cy ogromną część dochodów budżetowych, tworzący wiele miejsc pracy, najbardziej odporny na kryzysy gospodarcze i zakręty rynków finansowych. Miał…

Gusła dla GUS-u Zacznijmy od sprawy drobnej, ale uprzykrza­ jącej życie małego przedsiębiorcy: obowiąz­ ków statystycznych. Rozporządzenie Rady Ministrów o zbieraniu danych statystycznych w roku 2018 obejmuje 813 stron! Prawdo­ podobnie padł tu rekord godny Księgi Guinnessa. Na realizację znajdujących się w nim poleceń instytucje państwowe, głównie GUS i NBP, wydadzą ponad 440 milionów. Całko­ wity koszt będzie większy, ponieważ ta kwota nie uwzględnia kosztów, jakie poniosą bada­ ne przedsiębiorstwa, by wypełnić wysyłane im liczne ankiety. Do niedawna tych ankiet mały i średni przedsiębiorca otrzymywał rocznie około dziesięciu. W tym roku – blis­ ko czterdzieści. Wśród nich dwie zasługują na szczególną uwagę. Przysyłane są w pierwszych dniach każdego miesiąca. Pierwsza, oznacza­ na DG1, dotyczy wyników finansowych za poprzedni miesiąc i jest tak szczegółowa, że ogromna większość przedsiębiorców musi zle­ cać jej wypełnienie biurom księgowym. Na­ turalnie za odpowiednią opłatą. Termin jej wypełnienia to siódmy dzień miesiąca, czy­ li dwa tygodnie przed złożeniem deklaracji o podatku dochodowym. Fiskus dał 20 dni na sporządzenie bilansu poprzedniego miesią­ ca, GUS – tylko siedem. Oczywiście Jednolite Pliki Kontrolne, które co miesiąc przedsiębior­ ca wysyła do urzędu skarbowego, zawierają wszystkie informacje, o które pyta niecierp­ liwy GUS, ale najwidoczniej zabrakło wiedzy lub wyobraźni, by z tych plików skorzystać i zaoszczędzić przedsiębiorcy cennego czasu. Druga comiesięczna ankieta powtarza kilka pytań z pierwszej, ale głównie dotyczy przewidywań i nastrojów przedsiębiorców. Specjalistów z GUS interesuje, czy przedsię­ biorca ma dobry czy zły nastrój, czy przewi­ duje wzrost czy spadek cen jego produktów i jakie widzi przeszkody w swojej działalności. I można tylko cieszyć się, że gusowscy specja­ liści nie zauważyli, że nastroje i oczekiwania zmieniają się codziennie, w miarę napływania istotnych informacji z rynku, czego przykła­ dem jest każda giełda, i nie nakazali przed­ siębiorcom codziennego wypełniania ankiet o nastrojach i przewidywaniach. Na koniec można spytać, czy GUS zatrudnia odpowied­ nią liczbę „psycho-ekonomistów” lub innych specjalistów od nastrojów, potrafiących pro­ fesjonalnie przeanalizować kilkaset tysięcy (lub więcej) takich ankiet i wyciągnąć istotne wnios­ki. Co do tego mamy wątpliwości, bo­ wiem oprócz GUS nastroje w przemyśle regu­ larnie bada Szkoła Główna Handlowa (SGH). Według GUS w czerwcu 2018 były one pozy­ tywne (https://stat.gov.pl/obszary-tematycz­ ne/koniunktura/), natomiast według badań SGH (cyt.): „Przewidywania an­ kietowanych firm są ra­

a M

czej pesymistyczne i nie należy spodziewać się poprawy sytuacji w przemyśle w najbliż­ szej przyszłości”.

Jednolity plik kontrolny ( JPK) czyli Jak Pokonać Kombinatora Pod tą nazwą kryje się kilka plików i ich wpro­ wadzenie wymagało od przedsiębiorcy za­ kupu nowych programów księgujących lub dodatkowego oprogramowania do posiada­ nych. Należało też sporo czasu poświęcić na naukę ich obsługi, gdyż fiskus narzucił nowy format przekazywanych informacji. JPK miał znacznie ograniczyć przestępstwa podatko­ we. Można przypuszczać, że w części speł­ nia to zadanie. Przekazuje do urzędów dane o wynikach działalności gospodarczej przed­ siębiorstwa za ostatni miesiąc. Pomimo tego fiskus nie zrezygnował choćby z deklaracji VAT, która powtarza część informacji z JPK, a którą przedsiębiorca musi składać każde­ go miesiąca. System wych­w ytuje najmniejsze niezgodności i przedsiębiorca jest wzywany do natychmiastowego ich wyjaśnienia. Fiskus przyjął zasadę nieinformowania o rodzaju lub miejscu wystąpienia niezgodności. Przedsię­ biorca – lub jego biuro księgowe – musi sam to ustalić. Musi przeanalizować wszystkie do­ kumenty i proces przeniesienia danych do programu, i samodzielnie odkryć, gdzie po­ jawił się, najczęściej drobny, błąd. To znako­ mity przykład „przyjaznej” współpracy fiskusa z podatnikiem! Trzeba pamiętać, że niemal całkowity koszt wdrożenia JPK pokrył przed­ siębiorca. I nadal pokrywa, gdyż biura księgo­ we mają przy nim więcej pracy i już podniosły stawki za swoje usługi.

Split payment, czyli płatność podzielona To superarmata na przestępców podatkowych, której nikt jeszcze nie zastosował, więc jesteś­ my pionierami. Sam pomysł jest znany od lat, ale innym zabrakło odwagi, by go zrealizować. Czy tylko odwagi? Już pobieżne spojrzenie na to, jak ten system płatności działa, pro­ wadzi do wniosku, że powoduje on znaczny wzrost kosztów związanych z obsługą księgo­ wą i, co istotniejsze, zamrożenie do 20% środ­ ków płatniczych przedsiębiorst­wa. W sytuacji, gdy większość drobnych przedsiębiorstw ma kłopoty z terminowym realizowaniem swoich płatności, w sytuacji narastania zatorów płatni­ czych, wyłączenie z obiegu do 20% środków dla wielu oznacza upadłość. Naturalnie banki są gotowe udzielać kredytów na utrzymanie płynności finansowej. W ten sposób zamrożo­ ne na rachunku vat-owskim pieniądze przed­ siębiorcy mogą być dla niego znów dostępne pod warunkiem, że poniesie koszty kredytu. Fi­ skus spodziewa się corocznie uzyskać tą drogą o kilka miliardów większe wpływy z podatku VAT. Pojawia się jednak pytanie, czy koszt tego uzysku, koszt po stronie uczciwych przedsię­ biorców, nie będzie znacznie więk­ szy?

Split payment wymaga wykonania od­ dzielnego przelewu do każdej faktury, a bank dwukrotnie księguje każdy przelew na dwóch rachunkach. Dla przedsiębiorcy oznacza to ko­ nieczność poświęcenia kilkakrotnie więcej cza­ su na wykonanie przelewów, większe koszty przelewów, zwielokrotnienie liczby operacji księgowania. Większa liczba operacji księgo­ wania oznacza większy koszt usług księgowych. W argumentacji za wprowadzeniem płatności podzielonej podkreślano skuteczność w ściąga­ niu podatku VAT oraz niskie koszty dla przed­ siębiorcy, gdyż strona rządowa skłoniła banki do otwierania dodatkowych rachunków bez­ płatnie. Autorów takich argumentów należy zachęcić, by chociaż na pół roku otworzyli i po­ prowadzili, na przykład, kiosk warzywny, a zo­ baczą wszystkie koszty (o ile uda im się prze­ trwać na rynku przez miesiąc). Skuteczność i prawdziwe koszty ściąga­ nia podatku VAT przy systemie płatności podzielonej poznamy po kilku latach. Teo­ retycznie powinna być wysoka, ale historia pokazuje, że żaden system nie jest skuteczny w stu procentach i w najbardziej wyrafinowa­ nym przestępcy potrafią znaleźć luki. Dlate­ go istnieją uzupełnienia systemów ściągania podatków w postaci różnych służb, których utrzymywanie obciąża budżet, a więc wszyst­ kich obywateli. Split payment praktycznie całością kosztów funkcjonowania obciąża przedsiębiorców i można być pewnym, że nie zmniejszy zatrudnienia w organach po­ datkowych, a wprost przeciwnie – powiększy. Większa ilość operacji księgowania to więcej operacji podlegających ewentualnej kontro­ li. W ten sposób przedsiębiorca raz jeszcze zapłaci za domykanie systemu podatkowe­ go, a w rzeczywistości za wykazywanie, że jest uczciwy. Nie po raz pierwszy ponosi on podwójne koszty. Od lat funkcjonuje rozporządzenie, zgodnie z którym przedsiębiorca-importer płaci za sprawdzenie przez służby celne, czy w kontenerze z importowanym towarem jest to, co deklaruje. Celnik może wskazać dowol­ ny kontener i nakazać sprawdzenie jego zawar­ tości przez skanowanie lub otwarcie i rozła­ dowanie. Według ustawy to jego obowiązek i za to dostaje wynagrodzenie. Służby celne są służbami państwowymi utrzymywanymi z bu­ dżetu, podobnie jak policja lub wojsko. Jednak od wielu lat urzędy celne za taką „usługę” każą importerowi płacić od kilkuset złotych do pra­ wie dwóch tysięcy. Jeśli przedsiębiorca ma pecha, to taka „usługa” może mu się przytrafić kilka razy w miesiącu, za co może zapłacić kil­ ka tysięcy złotych. Jak widzimy, pomysłowość w drenowaniu kieszeni osób prowadzących działalność gospodarczą jest nieograniczona. Nasuwa się jednak pytanie: czy pobieranie przez urząd opłat za czynności, które są jego ustawowym obowiązkiem, jest dopuszczalne? Czy urzędy celne są jakimiś gospodarstwami pomocniczymi? Wyobraźmy sobie sytuację, w której policjant po wylegitymo­ waniu

przechodnia lub sprawdzeniu dokumentów kierowcy każe za tę czynność zapłacić, na przykład, 5 zł za sprawdzenie dowodu oso­ bistego, 10 zł za sprawdzenie dowodu reje­ stracyjnego, 20 zł za sprawdzenie zawartości bagażnika. Przykład wydaje się abstrakcyjny, ale czy rzeczywiście? Oto media doniosły, że rząd pracuje nad ustawą, dzięki której urząd skar­ bowy będzie mógł pobierać opłaty, całkiem spore, od wydania interpretacji przepisu. Im bardziej przepis skomplikowany, tym większa opłata, nawet powyżej 2000 zł. Oczywiście o tym, czy sprawa jest prosta, czy skompliko­ wana, będzie decydował urząd. Pewnie naj­ częściej będą to sprawy wyjątkowo skompli­ kowane, jak całe nasze prawo. Czyżby rząd uznał, że przepisów podatkowych nie da się uprościć lub nie warto upraszczać, więc by zniechęcić podatników do zadawania urzęd­ nikom pytań, postanowił wprowadzić wysokie opłaty? A przy okazji znów wzrosną wpływy do budżetu. Zatem idźmy dalej: kolejne kilka­ set nowelizacji ustawy o podatku VAT zapewni znaczne wpływy z takich opłat, bo wówczas wszystkie pytania o interpretacje będą skraj­ nie skomplikowane. Bardziej drastycznym przykładem wie­ lokrotnego ponoszenia przez przedsiębiorcę kosztów i odpowiedzialności za niewłaściwą pracę urzędników państwowych lub jej brak jest odpowiedzialność nabywcy za zobowią­ zania podatkowe sprzedawcy towaru. Od kilku lat funkcjonuje zasada, że nabywca ma obowią­ zek ustalić, czy sprzedawca jest wiarygodny, czy legalnie prowadzi działalność gospodar­ czą, w szczególności, czy odprowadza podatek VAT. Gdy okazywało się, że po wielu miesią­ cach (a nawet latach) działania zarejestrowany w KRS i mający numer identyfikacji podatko­ wej (NIP) sprzedający towary nie odprowadził podatku VAT i nagle zniknął, urzędy skarbowe ścigały nabywców jego towarów i ściągały nie­ zapłacony podatek. Nabywcom tłumaczono, że nie dopełnili obowiązku sprawdzenia wia­ rygodności sprzedawcy. Ciekawe uzasadnienie, gdyż takimi sprzedawcami często były firmy założone na fałszywych dokumentach. Krajowy Rejestr Sądowy je rejestrował, urząd skarbowy nadał NIP, urząd statystyczny nadał REGON, ZUS zarejestrował. I żaden z tych urzędów nie był w stanie sprawdzić prawdziwości przedsta­ wianych dokumentów! Natomiast rolnik, kupu­ jący od takiej firmy np. paliwo, według urzęd­ ników miał obowiązek i możliwości odkrycia fałszerstw! Przed trzema laty Ministerstwo Finansów obiecywało wprowadzenie reguł postępowania dla nabywcy, których prze­ strzeganie ma zapewnić bezpieczeństwo. Po trzech latach góra urodziła mysz: używanie split paymentu przez nabywcę ma go zabezpieczyć przed oskarżeniem o nierzetelne sprawdzenie wiarygodności sprzedawcy. Tylko że split payment nie obejmuje transakcji gotówkowych ani płatności kartą.

To prawda, że powyższe sytuacje naj­ częściej były kreowane przez różne mafie gospodarcze. Tylko dlaczego za ich istnienie i działanie w pierwszej kolejności ma pono­ sić odpowiedzialność zwykły rolnik, piekarz, czy producent butów? Przedsiębiorcom, którzy zdecydują się na split payment, fiskus obiecuje, że będzie ich traktował, jakby do­ pełnili obowiązku sprawdzenia rzetelności kontrahentów. Dziękujemy za tę łaskawość, ale czy łaskawca nie pomylił adresata obowiązków? A czy kiedykol­ wiek zostanie wprowa­ dzona jakaś symetria odpowiedzialno­ ści i urzędnicy, którzy nie­ solidnie spraw­ dzili do­

Miał oczkiem w g wej ekipy, ważn częścią struktury Miał mieć prost bawione nadmie i lęków przed samo miał mieć pros­te i podatkowe i upro ry rozliczania swo Miał się rozwija nowe technolo wać z najle świe

ku­ men­ t y rejestro­ we i do­ puścili do zarejestrowania fikcyjnej firmy, której nieuczciwa działalność doprowadziła do upadłości in­ nych, rzetelnych przedsiębiorców, czy tacy urzędnicy zostaną ukarani i poniosą koszty odszkodowań dla poszkodowanych przedsiębiorców? Nie chodzi tu o symbo­ liczne konsek­wencje w postaci obniżenia pre­ mii, lecz o podobną skalę odpowiedzialno­ ści, jaka stosowana jest w przypadku karania przedsiębiorców za najdrobniejsze błędy czy zaniedbania. Do niedawna urzędy skarbowe przegrywały ponad 70% spraw wytaczanych przedsiębiorcom za rzekome wykroczenia i przestępstwa gospodarcze. Przedsiębior­ cy tracili czas, pieniądze i zdrowie, by do­ wieść swojej niewinności. Urząd najczęściej przegrywał i musiał zwrócić niesłusznie za­ jęte kwoty wraz z ustawowymi odsetkami.

Pio Bedna

a c r o i b ę i s d e z r p ły


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

Koszty całego spektaklu oczywiście pokry­ wał każdy podatnik, gdyż fiskus dysponu­ je tylko pieniędzmi podatników. O żadnym odszkodowaniu dla niesłusznie oskarżonego przedsiębiorcy zazwyczaj nie było mowy. Z zasady winny był zawsze przedsiębiorca, któremu dużym wysiłkiem czasem udało się winy pozbyć, a fałszywy oskarżyciel często był nagradzany. Tak było przez wiele lat i, niestety, nic nie wskazuje na to, by coś się zmieniło. Nie wy­ daje się, by ogólnikowe zachęty, zawarte w zaprezentowanej niedawno Konstytucji biz­nesu i kierowa­ ne do urzędów, by przyjaź­ nie trak­ towały

ł być głowie nożną i do­cenianą y gospodarczej. tsze życie, poz­ ernej biurok­racji owolą urzędniczą, stabilne przepisy oszczone proceduoich zobowiązań. ać, wprowadzać ogie i konkuroepszymi na ecie.

Niższe podatki nie dla wszystkich

przed­ siębior­ ców, zapew­ niły istotne zmiany.

Elektroniczne sprawozdania finansowe

otr arski

prostych obliczeń, uwzględniających liczbę przedsiębiorstw zobowiązanych do skła­ dania rocznych sprawozdań finansowych, przepustowość linii telefonicznych i wydaj­ ność urzędników odbierających telefony. Na dwadzieścia dni przed upływem terminu wy­ słania, połączenie można było uzyskać po 30-40 próbach. Ze słuchawki odzywał się wówczas miły głos: jesteś 37. na liście ocze­ kujących. Po dwóch godzinach tenże głos uprzejmie informował: jesteś 14. na liście oczekujących. Na kilka minut przed zakoń­ czeniem pracy w słuchawce rozległo się: je­ steś 9. na liście oczekujących. Po kilku mi­ nutach zapanowała cisza: dzień pracy w MS się zakończył. Następnego dnia to samo: po ponad trzydziestu próbach udało się połą­ czyć. Tym razem wytrwałość wydała owoc: po prawie trzech godzinach od połączenia odezwał się urzędnik, a nie automat i plik ze sprawozdaniem finansowym udało się prze­ słać. Za rok ma to być prostsze.

Od tego roku sprawozdania finansowe muszą być składane wyłącznie w formie elektro­ nicznej. Zmiana formy jak najbardziej uza­ sadniona, plik elektroniczny łatwiej i taniej wysłać e-mailem. Lecz taka zmiana powinna być odpowiednio przygotowana, podczas gdy Ministerstwo Sprawiedliwości przygo­ towało przedsiębiorcom prawdziwą drogę przez mękę. Ukoronowaniem wieloetapo­ wej procedury było wysłanie pliku na spec­ jalne konto elektroniczne w KRS. Na skutek niedopracowania oprogramowania jednego dnia konto działało, innego – nie. I znów za­ brakło wyobraźni i umiejętności dokonania

A dokładniej: dla nielicznych. Obniżenie po­ datku CIT dla małych spółek prawa hand­ lowego jest oczywiście krokiem w dobrym kierunku. Szkoda tylko, że próg obrotów, 1,2 mln EUR, jakiego przedsiębiorstwo nie może przekroczyć, by pozostać w uprzy­ wilejowanej grupie, został wyznaczony na tak niskim poziomie. Według klasyfikacji Ministerst­wa Finansów roczny obrót poni­ żej 2 mln EUR plus zatrudnienie do 10 osób klasyfikuje firmę jako mikroprzedsiębiorstwo. Tak więc obniżka podatku CIT dotyczy tylko mini-mikro przedsiębiorstw. Premier zapo­ wiedział dalsze obniżki CIT-u dla tych ma­ łych, nawet do 10% (zamiast 19%, jaki obo­ wiązuje pozostałych). Skłania to wielu do rozpatrywania możliwości podzielenia fir­ my na mniejsze, by każda z nich nie przekra­ czała wyznaczonych limitów rocznych obro­ tów, lub ukrywania części obrotów. Dzielenie większej spółki na mniejsze nie jest prawem zakazane, często taki podział jest potrzebny, by np. rozwiązać spory własnościowe. Fiskus zapewne zauważył taką możliwość znalezie­ nia się w uprzywilejowanej grupie podat­ kowej i w mediach pojawiły się ostrzeżenia wobec tych, którzy pójdą tą drogą. Pojawia się pytanie: w jaki sposób fiskus obiektywnie sprawdzi i dowiedzie, że wyłącznym celem podziału było obniżenie podatku, a nie np. chęć rozstania się wspólników, którzy chcieli iść własnymi drogami i od dawna nie mogli się porozumieć? Czy będą przesłuchiwani, badani wykrywaczem kłamstw? Pewnie, jak dotąd, urzędnik sam ustali, że podział miał na celu obniżenie podatków. Bo wprawdzie pra­ wo nie zabrania podzielić przedsiębiorstwa, ale wolno to czynić tylko w celach, które fiskus oceni jako właściwe.

Mały ZUS dla najmniejszych Również w tym przypadku obniżka obejmie naj­ wyżej kilka procent działających przedsiębior­ ców. Tych, których miesięczne przychody nie przekroczą 5250 zł. Obniżka dotyczy wyłącznie składki na ubezpieczenie społeczne i tylko na okres dwóch lat. Ubezpieczenie zdrowotne po­ zostaje bez zmian. Pamiętajmy, że przychody to nie dochody, że przy dużych przychodach do­ chody mogą być małe lub nawet zerowe. Przy bardzo wysokiej marży 50% oznacza to, że taki przedsiębiorca osiągnie dochód poniżej 2600 zł, z czego ZUS-owi odda nie mniej niż 740 zł, i na koniec zapłaci podatek dochodowy. W kie­ szeni zostanie mu około 1600 zł. Przypomnijmy, że dozwolona kwota miesięcznych zarobków niewymagających zarejestrowania działalności gospodarczej wynosi 1020 zł, a uzyskanie marży 50% jest możliwe tylko w nielicznych dziedzinach działalności. Wyznaczenie tak niskiego progu przychodów może być kolejną zachętą do ukry­ wania prawdziwych i przejścia do szarej strefy.

Coś na przyszłość Tempo wprowadzania nowych rozwiązań, ma­ jących zapewnić szczelność systemu podatko­ wego, jest naprawdę imponujące. Nie ma ty­ godnia, by media nie donosiły o kolejnych planach, kolejnych pomysłach, włącznie z po­ mysłami nowych danin, quasi-podatków czy wprost podatków. Cel ich jest zawsze dob­ry, wręcz szlachetny, ale bez wyjątku główne koszty ich realizacji zawsze leżą po stronie przedsię­ biorców. I zawsze wymagają od nich poświę­ cenia dodatkowo wielu godzin pracy. Można odnieść wrażenie, że w wyobraźni pomysło­ dawców najważniejszym, a może i jedynym za­ jęciem przedsiębiorcy, właściciela małej firmy, jest wypełnianie kolejnych formularzy, prze­ syłanie kolejnych plików, sprawozdań i ankiet. Wszystko po to, by przekonać wszelkie urzędy kontrolne, że prowadzi uczciwy biznes, że płaci podatki i inne zobowiązania, że nie jest prze­ stępcą. Uczciwy obywatel, przedsiębiorca, do­ póki nie przeprowadzi pełnego i wielokrotnego dowodu swojej uczciwości, nie jest postrzegany przez administrację jako uczciwy. Lecz pojęcie pełnego dowodu zmienia się, rozrasta. Do JPK, płatności podzielonej i innych do­ chodzą kasy fiskalne. W najbliższej przyszłości będą musiały zawierać opcję drukowania nu­ meru identyfikacji podatkowej NIP. Nawet te niedawno kupowane najczęściej tej opcji nie mają. Dla twórczych umysłów z Ministerstwa Fi­ nansów to żaden problem: przedsiębiorca kupi nową kasę, z nowym oprogramowaniem. Czy ktoś z MF obliczył koszt wymiany kas w skali kra­ ju? W mediach cytowane są wypowiedzi urzęd­ ników MF, w których mówią oni o dodatkowych z tego tytułu wpływach do budżetu. Przypomi­ na to mentalność pszczelarza, którego interesu­ je wyłącznie ilość miodu w ulu, a stan zdrowia pszczół i perspektywy ich przeżycia są mu całkowicie

obojętne. I aby o pszczelarzu pamiętały, poszep­ cze im nad ulem nieco czułych słów, w szcze­ gólności, że zawsze o nich pamięta i życzy im wydajnego życia.

Konstytucja biznesu, czyli nowy sezon „czułych słówek” Po trzech latach zapowiedzi ujrzała światło dzienne. Zapowiadając Konstytucję biznesu, najczęściej cytowano rzekomo nową zasadę: co nie jest zabronione, jest dozwolone. W rze­ czywistości ta zasada nie jest nowa i od daw­ na obowiązywała. Żeby sąd lub inny organ uprawniony mógł orzec o czyjejś winie i ka­ rze, musiał dowieść, że dana osoba wykonała czynność zabronioną lub czynność spoza wy­ kazu czynności dozwolonych w danej sytua­ cji, jeśli taki wykaz był częścią przepisów lub zasad sztuki w zawodzie (np. lekarza). Innym zagadnieniem jest, czy wszyst­ kie urzędy jej przestrzegały i przypomnienie w Konstytucji biznesu może było wskazane. Znajdziemy tam zalecenia dla urzędów skarbo­ wych, by ich kontrole były najmniej uciążliwe dla przedsiębiorcy. Zabrakło jednak dokład­ nych wyjaśnień, co to jest kontrola nadmiernie uciążliwa i jakie mogą być jej konsekwencje dla obu stron. Można podać wiele przykładów, kiedy nękany przez urzędników przedsiębior­ ca, po zakończeniu pozytywnej, ale uciążliwie przeprowadzanej kontroli, zamykał swoją firmę, by w przyszłości nie mieć takich doświadczeń. Zatrudnieni tracili pracę, właściciel żegnał się z dziełem swojego życia i źródłem utrzymania, a urzędnicy dostawali premie za „wzorowe wy­ pełnianie swoich obowiązków”. Niedawno, w jednym z wywiadów dla Radia WNET, prezes dużej polskiej spółki na­ zwał Konstytucję dla biznesu pustosłowiem. Kons­tytucja zawiera wiele słusznych postula­ tów i deklaracji, ale tak mało konkretnych, że wynikające z nich przepisy prawne, nad który­ mi dziś pracują ministerstwa, mogą różnić się od oczekiwanych. Jedną z jej owoców ma być nowa ordynacja podatkowa. Mamy nadzieję, że autorom nie zabraknie determinacji i odwagi, by obecną gmatwaninę w tym zakresie uproś­ cić, uczynić ją zrozumiałą i, przede wszystkim, bezpieczną dla uczciwego podatnika. Jak wielka jest ta gmatwanina, dowodzi fakt, że dotych­ czasowa ustawa o podatku VAT była kilkaset razy nowelizowana. Gdyby jednak rząd miał zamiar uprościć przepisy podatkowe i wierzył w sukces na tym polu, to po cóż przygotowy­ wałby przepisy o opłatach za wydawanie ich interpretacji? Proste przepisy nie wymagają dodatkowych wyjaśnień.

Małego przedsiębiorcy dzień powszedni

11

kuje tę firmę jako bardzo małe przedsiębiorst­ wo, lecz aby skorzystać z obniżonego CIT-u, właściciel musiałby przekształcić je w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, co wiązało­ by się ze znacznie większymi kosztami obsługi księgowej. Mały ZUS go nie obejmie, gdyż za­ trudnia pracowników. Musi więc działać na po­ dobnych zasadach, jak duże przedsię­biorstwo. Do każdego naprawianego samochodu zama­ wia w hurtowniach potrzebne częś­ci, które razem z fakturami zakupu kurierzy przywożą do warsztatu. Właściciel warsztatu najczęściej kończy pracę późnym wieczorem, gdyż każdy klient chciałby szybko odebrać samochód. Po długim dniu pracy czeka go wykonanie co naj­ mniej dziesięciu przelewów płatności, za każdą fakturę oddzielnie. Do niedawna mógł to zro­ bić jednym. Dodatkowo co miesiąc przelewy do ZUS, urzędu skarbowego, dostawcy prądu, dostawcy wody, podatek od nieruchomości, płatność za wywóz śmieci i kilka innych. Na ko­ niec musi przygotować dokumenty dla biura księgowego, dostosować oprogramowanie swo­ jego komputera, a wkrótce i kasy fiskalnej, do najnowszych przepisów, które powstają niemal codziennie w licznych urzędach. Po wypełnieniu kilkunas­tu obowiązków musi jeszcze znaleźć czas na śledzenie ostatnich zaleceń producentów samochodów, którzy ciągle wprowadzają nowe technologie w swoich produktach. Polski mały przedsiębiorca musi je znać, a nawet powinien je współtworzyć. A na początku każdego mie­ siąca, by nie zapomniał, że wszyscy o nim pa­ miętają, GUS przysyła jeszcze co najmniej dwie ankiety z kilkudniowym terminem wypełnienia. Powyższy obrazek jest typowy dla małych przedsiębiorstw. W wyniku ciągłych zmian przepisów i mnożenia obowiązków, koszty pro­ wadzenia działalności rosną szybciej niż docho­ dy. Profitentami zmian są banki, biura księgowe, producenci oprogramowania i administracja. Większość zmian jest obojętna dla dużych przedsiębiorstw i sieci handlowych. Osłabie­ nie średnich i małych jest szczególnie korzystne dla sieci handlowych. Ich dostawcami często są właśnie mali i średni producenci. Sieci sprzeda­ ją towary za gotówkę lub płacimy w nich kartą. Tych płatności nie obejmuje split payment, więc wszystkie negatywne skutki ich nie dotkną. Na­ tomiast producent-dostawca otrzyma od sieci płatność podzieloną, która mu część środków pieniężnych zablokuje. Brak płynności finan­ sowej może być okazją dla sieci do naciskania na obniżenie cen dostarczanych towarów w za­ mian za przyśpieszenie płatności. Dla banku – okazją do zaproponowania dostawcy kredytu lub faktoringu. Każde z tych rozwiązań obniża dochody producenta-dostawcy. Rząd zapowiadał specjalny podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Podatku nie ma, natomiast efektem ubocznym płat­ ności podzielonej jest osłabienie producenta i umocnienie wielkich sieci handlowych i ban­ ków w strukturze producent-sprzedawca-na­ bywca. Miało być odwrotnie. Stare polskie przysłowie się sprawdza: do­ brymi chęciami piekło jest wybrukowane. A gdy wiele małych i średnich firm upadnie, przed czym już ostrzega wielu ekonomistów, może sprawdzi się następne: mądry Polak po szkodzie. Może, bo zamiast mądrości może pows­tać tylko kolejny sezon „czułych słówek”. K

czeka na dob rą zmi anę Na zakończenie obrazek z małego warsztatu na­ prawy samochodów. Pracuje właściciel i dwóch mechaników. Dziennie potrafią naprawić śred­ nio 10 samochodów. Średni koszt naprawy to kilkaset, powiedzmy 600 zł. Roczny przychód w pobliżu 1,5 mln złotych klasyfi­

RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

C Z Y·P USTOSŁOW I E?


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

12

PODRÓŻ·R ADIA·WNET

Jesteśmy w klasztornym wirydarzu, otaczają nas mury częściowo jeszcze średniowieczne. Proszę powiedzieć kilka słów o tym miejscu. Brat Hiacynt: Klasztor jest jednym ze starszych w naszej prowincji. W zeszłym roku obchodziliśmy pięćset pięćdziesiąt lat fundacji. Sam budynek ma mniej więcej pięćset dwadzieścia lat. Część murów jest jeszcze gotyckich, zachowały się też oryginalne gotyckie malowidła. Rozmaite przebudowy, klęs­ki narodowe wyciskały piętno na tym obiekcie. Nasza historia jest pod tym względem dosyć bogata. Dzięki Bogu jakoś wszystko funkcjonuje i robi nawet dobre wrażenie. Wczoraj zwiedzaliśmy kościół. Wiele starych kościołów w Polsce ma wnętrza całkowicie pozbawione zabytków. Tymczasem tutaj wiele zachowało się z klasztornego wyposażenia. Bernardyni byli zawsze mocno związani z Polską i wszystko, cokolwiek dotykało Polski, dotykało też zakonu. Jakoś w tych wszystkich naszych nieszczęściach, także narodowych, kościół ocalał, mimo kasaty klasztoru i tego, że za Niemca w kościele był magazyn różnoś­ci. Udało się ocalić najcenniejsze, czyli wnętrze kościoła. W naszym kościele są obrazy Tomasza Dolabelli, ciekawe ołtarze boczne, zwłaszcza Stanisława Wolniewicza, który był rzeźbiarzem wysokiej klasy. Są też freski brata Walentego Żebrowskiego. Niestety klasztor uległ poważnej dewastacji. Nic też nie zostało z klasztornej biblioteki. Co działo się przez te wieki z budynkiem klasztornym? Przede wszystkim pełnił swoją funkcję klasztoru. W połowie XVIII wieku utworzono tutaj szkołę zakonną, która była o tyle specyficzna, że uczyli się w niej również protestanci i Żydzi, tak że był, można powiedzieć, ekumenizm tudzież prawdziwe, międzywyznaniowe braterstwo. Zakonnicy dbali, żeby szkoła miała bardzo dobry poziom, a ta sława zachęcała do nauki także protestantów i Żydów. Podczas zaboru rosyjskiego urządzono tu szpital, co było karą za to, że zakonnicy udzielali się patriotycznie. Cała prowincja została skasowana, klasztor zamieniono na szpital i niestety uległ dewastacji. Zniszczono między innymi tę słynną bibliotekę. Wnętrza klasztorne zostały przerobione na sale szpitalne. Oglądaliśmy miejsca, które przetrwały, między innymi zakrystię i jej wyposażenie. W zakrystii znajduje się szafa, z której prowadziły tajemnicze drzwiczki. Proszę o tym opowiedzieć. Dawniej ludzie byli bardziej praktyczni niż teraz. Przy zakrystii potrzebne było miejsce na przechowywanie wina. W klasztorach przeważnie był też

Podróżujemy wzdłuż Warty i rozmawiamy o Warcie przede wszystkim z punktu widzenia kultury, historii, przyrody, turystyki. A jak patrzy na tę trzecią co do długości polską rzekę nauka? Z wyraźnym zainteresowaniem, bo to jest rzeka, która ma bardzo ciekawą historię pod każdym względem, również w tych aspektach, które Pan Redaktor wymienił. Ale dla mnie jako hydrologa Warta jest przede wszystkim ciekawa jako obiekt, który może być przyczyną problemów z tytułu nadmiaru lub niedoboru wody, jak również jako źródło codziennego wykorzystania jego zasobów.

i karcer dla co bardziej krnąbrnych zakonników. Taka piwniczka znalazła się u nas akurat pod zakrystią. Żeby ukryć to miejsce, bracia wymyślili, że zrobią wejście w takiej dużej komodzie. Piwniczka do dzisiaj ładnie się zachowała. Jest to jeden z reliktów średniowiecza.

zawsze od listopada gromadzą się wieczorami i budujemy szopkę, która jest wyjątkowa, jako jedna z większych szopek w okolicy, a po drugie jest ruchoma. Dlatego budzi znaczne zainteresowanie. Dużo ludzi przyjeżdża, dużo dzieci. Co roku budujemy inną szopkę.

Podczas zwiedzania kościoła pokazywał nam Brat również grób niedoszłego świętego. To Rafał z Proszowic, który żył na przełomie XV i XV wieku. To był nasz zakonnik, człowiek niezwykłego umysłu i wielkich darów ducha. Miał dar godzenia ludzi ze sobą i mądrość życiową. Między innymi był doradcą króla. Za jego życia budowano bazylikę Świętego Piotra. Został wysłany w poselstwie do Rzymu i uzyskał u papieża zgodę na to, by 70% pieniędzy z odpustów na budowę tej bazyliki zostawało w kraju na obronę przed nawałą turecką.

Ilu dziś jest w klasztorze zakonników? Jest nas siedmiu. Ja – brat i sześciu kap­ łanów. W Warcie mieści się też postulat naszej prowincji. Czy trudno kierować klasztorem, który jest z jednej strony żywym miejscem duchowym, z drugiej – zabytkiem, w dodatku częściowo niedawno odzyskanym, który trzeba remontować? Ojciec Gwardian: Trudno, ale jest to praca bardzo wdzięczna i ciekawa, daje ogromną satysfakcję. Pracować

naukowe, żeby później móc uczyć już na Ukrainie. Można chyba powiedzieć, że to jest pewien powrót do historii, bo pols­ cy franciszkanie odegrali ogromną rolę historyczną na dawnych Kresach. Bernardyni są jednym z ważnych dla historii Polski zgromadzeń zakonnych, zostało ono uwiecznione przez Mickiewicza w pięknej pos­taci księdza Robaka. Tak, nasi ojcowie mocno wpisali się w historię, pozytywnie oczywiście, bo przecież wiele klasztorów na Ukrainie i Białorusi było zlikwidowanych za udział w powstaniu listopadowym i styczniowym, a bernardyni byli w nich kapelanami. Właściwie jesteśmy Franciszkanami Obserwantami. Natomiast Bernardyni to taka lokalna, polska nazwa. Ale jest ona tak bogata w historię i tak

zaprzestanie kultywowania pewnych tradycji w rodzinach. Łatwość życia… Trudno mi tak na zawołanie wyliczyć, ale życie zakonne nie jest łatwe. Ono jest piękne, daje, jak powiedziałem, ogromną satysfakcję. Ale nie jest to życie łatwe. Każdy zakonnik jest w pewnym sensie skazany na samotność. Brat Hiacynt: Jeśli chodzi o powołania, sytuacja nie jest rewelacyjna, ale tragedii też nie ma. Pan Bóg daje tyle, ile daje. Trzeba to po prostu przyjąć. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Czasami jeden człowiek może zrobić więcej niż wielu. Zostawmy to Panu Bogu. Każdy ma swoje zadanie do spełnienia. Ja jestem zakrystianem, organistą i mam to robić tak dobrze, jak potrafię. I jeżeli każdy będzie robił to, co do niego należy, to przyszłość Kościoła i narodu nie będzie budziła smutku czy niepokoju, tylko wszystko będzie szło do przodu.

jezuitów czy salezjanów. Miejmy nadzieję, że dzięki tej systematycznej katechizacji wielu młodych ludzi przyswoi sobie wartości religijne, patriotyczne i zechce zasilić w przyszłości nas, czyli zakon franciszkański, czy jakiś inny. Powiedział Ojciec, że społeczność Warty jest wspaniała. Jakimi cechami się charakteryzuje? Tu są ludzie prości i bardzo serdeczni, ludzie ciężkiej pracy – i to należy podkreślić. I właśnie ta ciężka praca powoduje, że mają oni ogromną wdzięczność dla duszpasterzy, którzy ich prowadzą. Służymy im naszą pracą i próbujemy im wychodzić naprzeciw, chociażby w ten sposób, że nie ma normowanych godzin pracy kancelarii, tylko mój numer telefonu komórkowego jest wszystkim znany i w każdej chwili jestem do dyspozycji, bo wiem, że ludzie potrzebują mojej obecności akurat teraz, a nie w innym czasie.

U współbraci Księdza Robaka w Warcie

Z ojcem Sławomirem Zaporowskim, gwardianem klasztoru Bernardynów i proboszczem parafii Wniebowzięcia NMP w Warcie, oraz z bratem Hiacyntem Balcerzakiem, zakrystianem i organistą, rozmawia Antoni Opaliński. FOT. KONRAD TOMASZEWSKI

Rafała wysyłano do tych miejsc, gdzie pojawiały się konflikty. Bardzo pięknie potrafił je łagodzić. Cztery razy był wybierany na prowincjała. Mówiono o nim: człowiek wielkiego umysłu. Dlaczego nie został wyniesiony na ołtarze? Miał pecha. Jego również, tak jak nasz zakon, dotykały nieszczęścia narodowe. Po jego śmierci była kasata klasztoru, rozmaite wojny, które przeszkadzały dokończyć proces beatyfikacyjny. W zasadzie został on przerwany na etapie diecezjalnym. Biskup już poz­ wolił na podniesienie zwłok ponad poziom posadzki kościoła. Wysłał akta do Rzymu, po czym zmarł. W tym momencie sprawa została zatrzymana do chwili obecnej. Kiedy słuchaliśmy opowieści o roli klasztoru w tutejszej okolicy, usłyszeliśmy o wyjątkowej, ruchomej szopce. Zdaje się, że ma ona bezpośredni związek z Bratem. Po prostu biorę udział w jej budowaniu. Jest taka ekipa miejscowych, którzy

Na początek ciekawostka. Trzecia rzeka w Polsce – to wszyscy wiedzą, bo tego uczyliśmy się na geografii. Ale są zwolennicy poglądu, że Odra poniżej połączenia z Wartą, a więc od okolic Kostrzyna w kierunku Bałtyku, powinna nosić nazwę Warty, bo do tego miejsca jest od niej krótsza. Takie historie, okazuje się, budzą znaczne emocje. Czemu Warta zawdzięcza swój kształt, bieg swego nurtu? Przyczyną jest ukształtowanie terenu Polski. Warta rozpoczyna bieg w bardzo malowniczej części Zawiercia, Kromołowie. Kiedyś to było osobne miasto.

P KO B A N K P O L S K I BY Ł PA RT N E R E M PODRÓŻY RADIA WNET

w takim miejscu jak Warta – mówię to z pełnym przeświadczeniem, wśród tak wspaniałych ludzi, jak warcianie – to jest chluba i dla mnie, i dla moich współbraci. Wtrącę jeszcze, że my, bernardyni, mamy bratnią prowincję Świętego Michała na Ukrainie. Klerycy studiują w Kalwarii Zebrzydowskiej. Po zakończeniu studiów, po uzyskaniu święceń kapłańskich wracają do pracy w klasztorach na terenie Ukrainy. Mają siedzibę prowincji w Żytomierzu. Czy ci klerycy mają korzenie pols­ kie, czy to są raczej Ukraińcy? Niektórzy są z polskich rodzin, ale oczywiście i rodowici Ukraińcy, którzy zachłysnęli się duchem Świętego Franciszka i chcą realizować swoje powołanie we naszym zakonie. Nie jest ich wielu, nie mają tam jeszcze kadry profesorskiej, dlatego studiują teologię i filozofię w Kalwarii Zebrzydowskiej. Wysyłają już równocześnie swoich współbraci do Rzymu, na Antonianum, Gregorianum i tam ojcowie z Ukrainy powoli zdobywają stopnie

chlubna, że przez ludzi jesteśmy nazwani bernardynami. Jak wygląda sytuacja historycznych zakonów dzisiaj, w czasach pewnego zamętu duchowego? Może w Polsce nie jest to jeszcze widoczne, ale na Zachodzie liczba powołań drastycznie spada. Wystarczy wspomnieć, że w ostatnich latach trzy prowincje w Niemczech zostały zredukowane do jednej. To świadczy o tym, jak bardzo potrzeba kapłanów, w ogóle – jak bardzo potrzeba, by powróciła idea pięknego życia Świętego Franciszka z Asyżu. Ale bardziej przykre jest to, że w kolebce franciszkanizmu, we Włoszech, kraju o pięknych tradycjach religijnych, patriotycznych, sprawa powołań mocno rzutuje negatywnie na społeczeństwo. Brak młodych ludzi, którzy by podjęli inicjatywę i poszli za ideałami Świętego Patriarchy, Świętego Franciszka. Z czego wynika kryzys powołań? Myślę, że przyczyn jest wiele. Można powiedzieć: wygoda życia, także

Spór o wodę Piotr Kowalczak, hydrolog, m.in. Zastępca Dyrektora Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej Ds. Badawczych, w rozmowie z Antonim Opalińskim przedstawia zarys możliwości zagospodarowania polskich zasobów wodnych. Źródło zostało zaznaczone budową w tym miejscu kaplicy pw. św. Jana Nepomucena. Dalej woda spływa w taki sposób, że wykorzystuje maksymalnie ukształtowanie Polski, a wszystkie jej zmiany biegu wynikają z tego, że trafia na kolejną przeszkodę, która zmusza ją do zwrotu z kierunku z południe-północ na bardziej zachodni. Najlepszym przykładem jest jej ostateczne wejście w okolicach Konina w koryto Doliny Berlińsko-Warszawskiej. Po drodze mamy również kilka ciekawostek, kiedy wykorzystano naturalne warunki, bardzo trudne na niżu, do budowy retencji. Między innymi zbudowano największy na śródlądziu zbiornik wodny Jeziorsko. Również poszczególne dopływy – a każdy z nich ma swoją historię – były w odrębny sposób wykorzystywane, zależnie od ich charakterystyki. Bardzo duży wpływ na rzekę miały wszystkie przekształcenia gospodarcze terenu, które rozpoczęły się już właściwie w średniowieczu, od masowego wyrębu drzew. Wspomniał Pan tutaj o pewnych normach, o charakterystykach. Czy to jest tak – przepraszam, to będzie

pytanie bardzo laickie – że tej wody w Warcie jest za mało, za dużo? Nie. Największe problemy były z tym, że kiedyś Polska była krajem mocno zabagnionym, pełnym lasów i w pewnym momencie zabrakło nam terenów pod rolnictwo. Dlatego już od średniowiecza zaczęły się wyręby lasów, a potem zmieniające się sytuacje związane z naszą niepodległością czy jej brakiem powodowały różną intensywność w gos­ podarowaniu zasobami wody. Na przykład likwidacja pańszczyz­ ny w Wielkopolsce wywołała natychmiastowe parcie wolnych mas chłopskich na zagospodarowywanie coraz większych terenów pod rolnictwo, co z kolei spowodowało masowe wyręby lasów, a co za tym idzie – przekształcenia reżimu wodnego. Potem były okresy zaborów, kiedy sprzedano większość lasów państwowych prywatnym posiadaczom, a ci, zgodnie z własnym interesem, wycięli to, co mogli. Potem sprawy odwodnień… Chyba najbardziej intensywne w całej Polsce procesy tego typu odbywały się właśnie w dorzeczu Warty. Rzeką najbardziej, brzydko powiem, poharataną wskutek tego, jest Noteć, na której przeprowadzono

Niektórzy mówią, że nadchodzący z Zachodu proces laicyzacji jest nieuchronny. Jak to wygląda w świetle doświadczeń duszpasterskich Ojca? Ojciec Gwardian: Na szczęście głową Kościoła jest Chrystus i myślę, że On sobie z każdym problemem poradzi. Złowróżbne przewidywania są bardzo realne, jeżeli tylko po ludzku podchodzimy do problemów. Ale w każdej chwili to się może zmienić, prawda? Jest wielu ludzi wrażliwych, o pięknej osobowości. Zawsze bardzo się denerwuję, kiedy słyszę, że polska młodzież jest taka, siaka albo owaka. Uogólnianie jest błędem, bo możemy powiedzieć coś o jednostce, ale nie o całym społeczeństwie. A nasza młodzież pokazała w dniach spotkania z Ojcem Świętym swoją wrażliwość na dobro, na prawdę, na piękno. I dzisiaj polska młodzież, która jest katechizowana właściwie od przedszkola, jest bardziej odporna na laicyzację, która idzie z Zachodu. I potrafi pięknie się integrować w grupach takich, jak oazy, jak duszpasterstwo franciszkańskie. Bardzo mocne jest też duszpasterstwo księży

To obopólne zrozumienie powoduje, że mamy wspaniałe porozumienie na płaszczyźnie duszpasterskiej i parafialnej.

masowe odwodnienia w celu pozyskania terenów pod rolnictwo, a także w celu unormowania spraw związanych z żeg­ lugą. Tam między innymi wykonano połączenie Odry z Wisłą poprzez budowę Kanału Bydgoskiego, tam również wykonano prace regulacyjne dla potrzeb żeglugi i rolnictwa na obszarze Górnej Noteci, która bardzo mocno ucierpiała z tego powodu. Nie wzięto bowiem pod uwagę, że tereny bagienne, duże ilości torfu będą całkowicie inaczej reagować na odwodnienie, niż normalna gleba. Nastąpiła degradacja torfu i teren wokół kanałów, rzeczek opadał o trzy metry, w niektórych miejscach jeszcze więcej. Mówi się, że ówczesny system żeglugowy – dziś trudno nazwać go żeglugowym – jest zawieszony w tej chwili w powietrzu i nie ma kontaktu z wodą tak jak kiedyś.

chodzi o wykorzystanie zasobów wodnych. Wymaga to zwiększenia ilości zasobów, jakie pozostawałyby do naszej dyspozycji. Polska jest krajem, który posiada najmniejsze albo jedne z najmniejszych zasobów wodnych w Europie; porównuje się je, niesłusznie zresztą, z Egiptem. A jednocześnie całą wodę, jaką mamy na naszym terenie, spuszczamy bezproduktywnie do morza. Jako jeden z nielicznych krajów europejskich nie mamy możliwości sterowania tym odpływem. W związku z tym powstaje druga koncepcja zagospodarowania wód. To jest związane z nowym planem rządu, który chce rzeki kanalizować, aby udostępnić je żegludze i oczywiście, jeżeli tej wody będzie dużo i zostanie podpiętrzona, to wzrosną możliwości przeznaczenia jej na potrzeby różnych użytkowników – w szczególności rolnict­wa, zaopatrzenia w wodę ludności itd. Te sprawy będą stanowiły przedmiot wielkiego sporu, ale dobrze by było, żeby nie był to spór typu politycznego, jak to dzieje się tradycyjnie we wszystkich sporach w Polsce, i żeby został on zwieńczony przyjęciem jakiegoś konk­ retnego planu działania. Ja tutaj widzę bardzo duży potencjał. Gdybyśmy wykorzystali wielkie zasoby intelektualne tak zwanych wodziarzy, którzy się opowiadają za bardziej gospodarczym wykorzystaniem zasobów wodnych, a także wiedzę ekologów i przyrodników… I gdyby siły, talenty organizacyjne i umysłowe tych trzech środowisk były skierowane na współpracę i budowę czegoś nowego, zamiast na bezproduktywny spór, jest duża szansa, że możemy doprowadzić w Polsce do dużych przekształceń, niekoniecznie niszcząc środowisko. K

Jaki sposób postępowania preferuje dziś nauka, hydrologia wobec takich rzek, jak Warta? Czy należy dalej je regulować, czy też starać się przywracać stan naturalny, o ile to w ogóle jeszcze jest możliwe? Zadał Pan pytanie niebezpieczne dla hydrologa, bo już widzę tłumy protestujące pod moim domem, różne obraźliwe hasła wiszące na płocie… Musimy jednak podjąć wreszcie jakieś decyzje związane z zagospodarowaniem naszych rzek. W tej dziedzinie istnieją dwa nurty. Jeden nurt, typowo „zielony”, ekologiczny, propaguje pogląd, że należałoby rzeki zostawić same sobie, niech płyną tak, jak płynęły w przesz­ łości i wszystko będzie OK, stosunki wodne będą się rozwijać zgodnie z pot­ rzebami przyrody. Trzeba tutaj powiedzieć, że nasze potrzeby jako narodu wzrastają, jeżeli

Jak wygląda współpraca z lokalnymi władzami? Czy dbają o zabytkową substancję klasztoru? Z obecnym burmistrzem łączy mnie szacunek i wzajemne zrozumienie. Gdy staramy się o cokolwiek, mamy pełne poparcie całej gminy. Świetnie nam się współpracuje. A jak wygląda wsparcie ze strony państwa? Korzystamy ze wsparcia Ministerstwa Dziedzictwa i Kultury Narodowej, także z pieniędzy z MSWiA. Zdarzają się prywatni dobrodzieje. Musieliśmy pięć dachów pokryć nową miedzią, łącznie z wymianą więźby. To była ogromna praca i pochłonęła wielkie środki materialne. Rozumiem, że możemy przyjeżdżających do Warty zaprosić do klasztoru? Zapraszamy, jesteśmy otwarci na każdego pielgrzyma czy turystę. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

13

PODRÓŻ·R ADIA·WNET Co się dzieje w Stobnicy, Panie Burmistrzu? Budują zamek na miarę Malborka, z czego jesteśmy dumni. Z tego, co wiem, żadne drzewo stamtąd nie zniknęło. W latach 20. zeszłego wieku jakiś szkodnik zaatakował końcówkę Puszczy Noteckiej i zniszczył wszystkie drzewa. Nastąpiło naturalne odlesienie już w latach dwudziestych. Potem Lasy Państwowe zasadziły tam monokulturę sosnową, tak że ten las, który tam rośnie, jest młodziutki… Jest stamtąd siedem kilometrów z hakiem do granicy Natury 2000. To nie jest więc serce puszczy… Zwłaszcza, że dosłownie kilkadziesiąt metrów od tego zamku leży wieś Stobnica…

całego harmideru, walki politycznej, zajadłości… Jesteśmy radą miejską, gdzie nie ma żadnej partii, jest po prostu rada miejska… Jak można funkcjonować w Rzeczpospolitej Polskiej bez partii politycznych? Udaje nam się to już drugą kadencję. W pierwszej jeszcze były partyjne podziały, a w tej są po prostu radni. Radni ze stowarzyszeń, komitetów, klubów społecznych. Rządzi się w ten sposób wspaniale, dlatego że kłócimy się, dyskutujemy, na przykład, gdzie ma być chodnik, gdzie ma być droga, którą szkołę wyremontować, co w tym roku zrobić, co w przyszłym – o to toczą się

klubów i stowarzyszeń bardzo dużo, mamy też problemy, żeby wszyscy byli zadowoleni pod względem finansowym. I musimy co roku zwiększać pulę finansową na pomoc organizacjom i stowarzyszeniom, żeby mogły działać. Na sport w Obornikach wydajemy około 2 mln złotych, ale jaka to jest radość, kiedy wracam z pracy i widzę, że boiska są pełne! Mamy dużo boisk, dużo stadionów i – co ciekawe – wprowadziliśmy taką, nietypową może, uchwałę rady miejskiej, że kluby sportowe wchodzą na wszystkie obiekty sportowe za darmo. Jak to? Nie zarabiamy na boiskach – tak to.

Czy samorząd i mieszkańcy coś z tego będą mieć? Myślę na przykład o podatkach. Będą podatki od nieruchomości, kilkaset tysięcy złotych, które gmina zainwestuje, tak że możemy tylko wyrażać zadowolenie, że taka inwestycja pows­ tała. Oborniki rozsławiły się na całą Polskę w trochę nietypowy, „ogórkowy” sposób, ale oczekujemy w związku z tym, że staną się nową mekką turystyczną. Polacy będą chcieli ten zamek zobaczyć… Gmina Oborniki liczy około 36 000 mieszkańców, w tym 18 000 miasto. Pięćdziesiąt trzy wioski i czterdziestu pięciu sołtysów… Jak tutaj przebiegają wybory sołeckie? Mamy chyba najwięcej sołtysów i wsi w całej Wielkopolsce, a podejrzewam, że i w Polsce… Wybory trwają pół roku. Nasi sąsiedzi mają sołectw mniej niż połowę, tak że u nich to się odbywa o wiele krócej. U nas to trwa najczęściej od stycznia do maja-czerwca, zanim mieszkańcy wyłonią sołtysów, zwłaszcza że burmistrzowie, czyli mój zastępca i ja, chcemy w takich zebraniach uczestniczyć, żeby przy okazji posłuchać zdania mieszkańców na różne tematy. W wielu polskich gminach miasto jest od wsi oddzielone. W mieście rządzi burmistrz, a we wsiach wokół miasta – wójt. Jest dwóch burmistrzów, podwójny komplet radnych i podwójny komplet urzędników, a to dużo kosztuje… U nas, mimo że jesteśmy największą gminą, jeśli chodzi o zasób wsi w Wielkopolsce, wszystko jest pod jednym burmistrzem i urzędem, pod jedną radą; mamy oszczędności… Jestem raczej krytyczny i lubię się czepiać, ale tutaj ciężko się czepić. Po pierwsze miasto czyste, zadbane, dużo zieleni. Ludzie chwalą burmistrza, co nieczęsto się spotyka. Widać konkretne działania, ład i porządek, życie płynie po swojemu, tak jak powinno. Powiem szczerze, że to jedno z nielicznych miejsc, które odwiedzamy z Radiem WNET, gdzie nie ma tego

znajdziemy ruiny drugiego zamku, to będziemy mieć dwa. Mnóstwo tutaj ciekawych rzeczy i znalezisk związanych z Władysławem Jagiełłą. Bo po okresie rozbicia dzielnicowego to właśnie dzięki Jagielle nastąpił rozkwit tych terenów, zresztą najstarszych zasiedlonych w tej części Polski. Zgadza się, jesteśmy z tego dumni, tak się tutaj czujemy – historycznie osadzeni. I oprócz dumy czujemy odpowiedzialność, żeby historię obornicką w jak najlepszy sposób przekazywać. Wydajemy od zeszłego roku „Zeszyty Literackie”, z którymi chcemy docierać do mieszkańców. Do pisania zaprasza-

Oborniki

I właściwie we wsi to się dzieje… To jest we wsi. To były stawy rybne, siedem czy osiem stawów rybnych… Ale przecież trzeba było to odlesić. Samo się odlesiło w latach dwudziestych. A na strumyku Kończak powstały stawy rybne, sztuczne. Właściciel spiętrzył ten strumyk i zrobił prywatne, sztuczne jezioro, które ma kilka lat. Na tym prywatnym, sztucznym jeziorze usypał sobie prywatną, sztuczną wyspę i na tej wyspie pobudował sobie ten zamek. Na mapach w starostwie, owszem, jeszcze widniało tam LS, czyli las, ale lasu tam nie było. Moja poprzedniczka Anna Rydzewska wystąpiła do Marszałka o to, żeby ten teren odlesić. Marszałek po prostu musiał odlesić jezioro na papierze. Trochę nas ubawił ten krzyk i tumult, jaki podniósł się w całej Polsce. U nas w gminie i okolicach nikt nie robił z tego problemu, bo wszyscy wiedzieli, że tam jest sztuczne, świeże jezioro i nastąpiła taka śmieszna rzecz – odlesienie jeziora. Są i takie sytuacje, że kiedy realizujemy inwestycję i oglądamy stare mapy, które są w ewidencji w starostwie, widzimy, że na dzisiejszej łące czy polu kilkadziesiąt lat temu był las. Prawo wymusza, żeby gmina czy starostwo taki teren – można powiedzieć mapę – odlesiło. Coś takiego nastąpiło właśnie w Stobnicy. Te procedury przeprowadzała moja poprzedniczka, ale zrobiła wszystko zgodnie z prawem. Uzgodniła tę inwestycję chyba ze wszystkimi świętymi, wszelkie możliwe organy brały udział w procedurze. W Polsce zwykło się zwalać wszystko na poprzedników. Ja tego nie robię, bo uważam, że to jest bardzo fajna inwestycja.

To dorzućmy do tej wielkiej beczki miodu i dobrobytu trochę dziegciu. Mamy na przykład problem z firmami. Ogłaszamy przetarg i albo się żadna firma nie zgłasza do inwestycji, albo zgłasza się taka, która chce dwa razy więcej, niż wynosił kosztorys. To są problemy tegoroczne. Otrzymaliśmy ogromne ilości środków unijnych. Wiedząc od kilku lat, że te środki będą, robiliśmy projekty do tak zwanej szuflady. I kiedy ruszyły konkursy, pootwieraliśmy te szuflady i się okazało, że byliśmy jedną z pierwszych gmin, które w tych konkursach startowały. Myślałem, że połowa naszych wniosków odpadnie. A co się okazało? Wygraliśmy 100% konkursów

– wielkopolska

Arkadia

Tomasz Szrama, burmistrz Obornik, opowiada Tomaszowi Wybranowskiemu o swoim mieście i gminie.

FOT. K. TOMASZEWSKI

wszystkie spory. Wtedy bardzo często dojrzewamy do nowych pomysłów… I w Obornikach, i w Wielkopolsce widać szacunek do samych siebie. Uważam, że żeby ktoś nas szanował, musimy przede wszystkim szanować i kochać samego siebie. Nie egoistycznie, tylko w taki porządny, pracowity, organiczny sposób. Bo jak siebie samego człowiek nie szanuje, to trudno oczekiwać szacunku od innych. U nas, w Wielkopolsce, szanujemy innych ludzi i jest przede wszystkim szacunek do pracy. Kiedy ocenia się w Wielkopolsce człowieka, patrzy się przede wszystkim na to, co zrobił, jakie ma plany, na pracę organiczną. Niektórzy mówią, że Wielkopolanie mają gen etosu dobrej pracy. Czy Pan to potwierdza? Nie jestem filozofem ani historykiem, ale chyba tak, ten etos tutaj czuć i gospodarność, i dbałość. Oborniczanin na przykład idzie ulicą i podniesie papier, i go do kosza wrzuci, mimo że ten pa-

Przecież opozycja się przyczepi, że burmistrz… …jest niegospodarny, lekkomyślny, lekką ręką rozdaje wszystko… Coś mi się wydaje, że chyba nie ma tu opozycji… Zawsze jest opozycja… Ale mieszkańcy gminy i miasta mówią, że ten burmistrz nas słucha. Rzecz niebywała w polskiej polityce i samorządzie. Słucham ludzi dlatego, że od nich czerpię pomysły. Gdybym nie to, ile czasu musiałbym poświęcać na wymyślanie, główkowanie… A od czego fora internetowe, tam można poczytać… Korzystam z komentarzy, mam na swojej stronie zakładkę „Napisz do burmistrza”. Policzyłem, że mam 70–80% zgłoszeń problemów i około dziesięciu procent wpisów obraźliwych. Jeżeli to jest coś w rodzaju: „Wy pacany, dlaczego dwa tygodnie gdzieś

Są partie, ja też jestem członkiem partii, nieważne jakiej. Szereg działaczy jest członkami partii. My się z tych partii nie wypisaliśmy, ale udało nam się doprowadzić do tego, że nikt nie czuje, z jakiej kto jest partii. pier nie jest jego. To jest sympatyczne. Wróćmy do rządzenia. Okazuje się, że można rządzić bez partii politycznych, ale być może tajemnica polega także na tym, że na metr kwadratowy gminy i miasta Oborniki przypada mnóstwo stowarzyszeń, fundacji i… Klubów sportowych. Jak się współpracuje z tą ponad pięćdziesiątką stowarzyszeń, fundacji w gminie i w mieście? Bardzo dobrze, ale oczywiście każdy medal ma dwie strony. Na początek strona lepsza: stowarzyszenia, kluby sportowe mnożą się na potęgę ku naszej radości. Współpraca jest idealna, ponieważ oni mogą na nas liczyć w miarę możliwości finansowych i my możemy zawsze na nich liczyć, kiedy zwracamy się o jakąś pomoc. Mamy przeróżne koncerty charytatywne, masę różnych imprez dla dzieciaków, dla seniorów. Jeszcze żadne stowarzyszenie nam nie odmówiło. Tam są ludzie, którzy wręcz czekają, żeby coś robić. A druga strona medalu jest taka, że w związku z tym, że jest tych

jest przewrócony płot”, to mówię: dzięki, przepraszam, nie zauważyliśmy. Ale są też takie wpisy: ty taki-owaki, głupku… Wiadomo, że jest różnie. Wtedy ja odpisuję: Bardzo dziękuję, życzę miłego dnia. I widzę, że to wzbudza niesamowitą reakcję. Podsumujmy: można dobrze zarządzać gminą i miastem bez podziałów politycznych. Można słuchać obywateli, wyborców i można też sprawić, że mieszkanie w tym mieście, w tej gminie przynosi zadowolenie. Muszę zaznaczyć, że to nie jest tak, że nie ma partii. Są partie, ja też jestem członkiem partii, nieważne jakiej. Szereg działaczy jest członkami partii. My się z tych partii nie wypisaliśmy, ale udało nam się doprowadzić do tego, że nikt nie czuje, z jakiej kto jest partii – to jest najpiękniejsze. Nie ma polityki, wszyscy się wsłuchują, jest dialog – jawi się z tego taka trochę Arkadia, Panie Burmistrzu. Niestety nie. Takiej Arkadii nie mamy. Mamy codziennie masę problemów… Masę.

i nastąpiła klęska urodzaju. Trzeba to wszystko zbudować, a ceny materiałów budowlanych w Polsce poszły bardzo mocno w górę, nie ma pracowników. Jakoś udało się na każdą inwestycję – mamy ich ponad dwadzieścia – zdobyć firmy i pracowników. Ale trzeba teraz zapłacić i czekać parę miesięcy na to, aż Unia zwróci pieniądze. W przyszłym roku miód i mleko będą płynąć z nieba, a w tym roku, o dziwo, mając ogromne ilości inwestycji, ogromne środki unijne, bardzo mocno musimy zaciskać pasa. Przychodzą mieszkańcy: Panie burmistrzu, mamy prośbę o chodnik… Proszę państwa, w przyszłym roku. W tym roku nie mam grosza już na żadne nieunijne inwestycje. I to jest ten dziegieć… Źle Pan to rozgrywa marketingowo. Bo przecież za chwilę wybory. Trzeba mówić: oczywiście, zaraz, już. Nie umiem. Ja nie jestem politykiem. Jestem sierotą, jeśli chodzi o pijar. Mówię uczciwie, jak jest. Chodzę często po ulicach, spotykam ludzi. Nie chciałbym głowy odwracać i wstydzić się, że coś komuś obiecałem i nie spełniłem. Więc mówię prawdę, a ludzie niech zrobią, co uważają. A co z planami związanymi z Wielką Pętlą Wielkopolski? Znakomity pomysł, czy wręcz przeciwnie, bo zdania są podzielone? Pomysł znakomity. Cieszyłem się, kiedy powstawał. Tylko, że nie widzę owoców. Pętla już jakiś czas istnieje. Wiem, że ogromną pracę wkłada w to szef Departamentu Sportu w Urzędzie Marszałkowskim, Tomasz Wiktor, to jest jego życie. Robi, co może, ale to są też pieniądze. Na terenie Stowarzyszenia Wodniackiego Aplaga powstanie marina, ale to wasza, lokalna inicjatywa. Urząd Marszałkowski i pan Wiktor wspierają nas, ale na razie mamy romantyczne, zielone miejsce bez infrastruktury. Kupiliśmy je niedawno z rąk prywatnych i przymierzamy się, żeby w przyszłym roku zacząć tutaj ostro działać… Chcemy też kupić chyba najpiękniejszy zakątek nad Wartą i Wełną – ujś­cie Wełny do Warty, tak zwaną Aplagę. Tam podobno stał zamek królewski, w którym gościł Jagiełło… Będziemy go szukać, kiedy kupimy teren od prywatnego właściciela; trwają rozmowy. Nawiązałem kontakt z prof. Andrzejem Wyrwą, który już powołuje zespół. Mamy poślizg, bo właściciel nie zgodził się, żeby archeolodzy wchodzili na jego grunt. Zaproponował nam kupno tej ziemi. Na razie negocjujemy cenę, wpuszczamy tam pana profesora z ekipą i niech szuka ruin. Jak sami

my wszystkich, nie tylko naukowców, historyków. Chodzi nam o wspomnienia, nawet plotki. W tych zeszytach można oprócz naukowych artykułów o historii Obornik znaleźć na przykład takie informacje, że jakaś Halina Nowak zamordowała na rynku Kazimierza Kowalskiego… Tutaj jest wszystko, bo ludzie chcą poznać historię Obornik nie tylko z oficjalnej strony, ale też z codziennej, życiowej.

miały być kilka metrów dalej… Ale w dziwny sposób zniknęło to z planów kolejowych i zostaliśmy z pięknym terenem, a w środku… Czy ktoś poinformował włodarzy miasta i gminy, że tak się stanie? Poprawcie projekt, wstawcie do planu ten przybytek? Żałuję jednego. Mogłem ten dworzec przejąć i budować go za własne pieniądze, korzystając ze środków unijnych. Mam żal do PKP. Mogli powiedzieć: Panie burmistrzu, nie mamy kasy, weź pan sobie ten dworzec i pan go sobie buduj. I tak byśmy zrobili. Ale były wielkie plany, że w Obornikach powstanie modelowy dworzec. Były wizualizacje, dogadaliśmy się nawet, że to będzie dworzec autobusowo-kolejowy, takie szczegóły nawet ustaliliśmy, że będą kasy biletowe autobusowo-kolejowe, czyli gminno-kolejowe, że będą stojaki na rowery. Wszystko było ustalone. Mamy te wszystkie dokumenty. I nagle to zniknęło. Bardzo żałuję, bo gdybyśmy wiedzieli, zgłosilibyśmy do środków unijnych, oprócz dworca autobusowego, budowę dworca kolejowego. I byśmy go sami zrobili. Teraz zwróciliśmy się do PKP z ofertą, że damy połowę pieniędzy i prosimy, żeby PKP jednak to w planach ujęło, bo dowiedziałem się, do 2023 r. nie ma Obornik w tych planach. A nawet, gdyby w jakiś cudowny sposób się w nich znalazły, nie ma żadnej gwarancji, że do 2023 r. roku to będzie zbudowane. Pewnie my to w przyszłym roku przejmiemy i sami sobie zbudujemy, z ubikacjami, z poczekalnią, w tym miejscu, gdzie chcemy. Tak to chyba się skończy. Przy najbliższej okazji zapytamy o to włodarzy Polskich Kolei Państ­ wowych. Jakiej muzyki słucha pan burmistrz Tomasz Szrama? Ja się chowałem na Iggy Pop, AC/DC… Byłem na koncercie Iggy Pop na Torwarze. Takie były moje klimaty. Nawet śpiewałem Alice’a Coopera Poison; do dzisiaj pamiętam słowa tego utworu. Potem słuchałem innej muzyki, Modern Talking… Teraz słucham każdej dobrej. Nie wstydzę się powiedzieć – bo wiem, że niektórzy się wstydzą – że nawet disco polo. Mamy tutaj jeden z największych koncertów w okolicy muzyki disco polo. W zeszłym roku zgłosił się do mnie pan Bartek Cecław z propozycją kon-

Mamy dużo boisk, dużo stadionów i – co ciekawe – wprowadziliśmy taką, nietypową może, uchwa­ łę rady miejskiej, że kluby sportowe wchodzą na wszystkie obiekty sportowe za darmo. Jeśli chodzi o tę codzienność… Gdy ktoś przyjedzie do Obornik w Wielkopolsce i pójdzie na dworzec, nie będzie mógł skorzystać z toalety, bo tego przybytku tam nie ma. Ludzie narzekają też na korki, ale przecież nie przebudujemy obornickiego rynku i centrum. Zbudowaliśmy od nowa drogi, ścieżki rowerowe, lampy, dworzec autobusowy, parkingi – zresztą ze środków unijnych – a kolej zbudowała nowe tory i nowy peron. Został w tym miejscu stary, brzydki, paskudny dworczyk kolejowy bez toalet. I przyznam, że jest to wina burmistrza. Bo zaufał kolei. Dogadaliśmy się z koleją, że wybuduje nowy dworzec, a przy nim toalety. Nie budowaliśmy na naszym dworcu autobusowym toalet i poczekalni, bo

PA RTN E R

certu muzyki dyskotekowej. Mówię: oczywiście, jeśli przyjdą nasi mieszkańcy, robimy. No i bardzo mi się podobało. Tak, że wszystko, co dobre, trzeba brać, słuchać, korzystać. Kończąc naszą rozmowę: Panie Burmistrzu, czego Panu życzyć? Bo ponowny wybór jest chyba pewny. Tak proszę nie mówić, bo w 2015 był kandydat na prezydenta, który był taki pewny. Siedemdziesiąt sześć procent dwa miesiące przed wyborami. Pamiętam do dzisiaj. Proszę nam życzyć, żeby się spełniły marzenia naszych mieszkańców. Stowarzyszenia, kluby, fundacje mają plany. Niech one się spełnią. Co daj Boże, amen.

P O D RÓ Ż Y

R A D I A

K

WN E T


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

14

Jak doszło do powstania Solidarności? Jakim etosem kierowali się ludzie, którzy tworzyli masowy ruch społeczny zwany Solidarnością? Co skonsolidowało opozycję, która skutecznie przez 16 miesięcy walczyła o prawa robotnicze i prawo do godnego życia Polaków? Tym, którzy tego nie pamiętają, należy przypomnieć, że Polska Rzecz-

H · I ·S ·T· O · R· I ·A i obywatelskich oraz dążenie do przemian demokratycznych w państwie.

Republikanizm obecnego społeczeństwa Pogląd, że dzięki temu ruchowi w ogóle możliwa była wolna Polska, jest niekwestionowany. W powszechnej opinii Solidarność miała istotne znaczenie dla ukształtowania tożsamości Polaków.

Jeżeli związek łączył jakiś etos, były to idee wspólne dla wszystkich Wolnych Związków Zawodowych – obrona praw robotniczych i obywatelskich oraz dążenie do przemian demo­ kratycznych w państwie. pospolita Ludowa była państwem satelickim Związku Sowieckiego. Strategiczne decyzje zapadały w Moskwie. Pod ideowym kierownictwem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej funkcjonowały wszystkie służby państwa. Konstytucja z 1977 roku obligowała PRL do sojuszu z ZSRR. Wszechobecne kolejki, talony i inflacja spędzały (często dosłownie) sen z oczu obywatelom. Przesłanki te stanowiły grunt społecznego niezadowolenia. Na jego podstawie powstał katalog idei, które charakteryzowały główny nurt ruchu. Było to: • powołanie do życia Niezależnych, Samorządnych Związków Zawodowych Solidarność w celu obrony praw pracowniczych, • zapewnienie obywatelom parasola ochronnego, między innymi poprzez odpowiednie do danej sytuacji gospodarczej zabezpieczenia socjalne, • ograniczenie cenzury i represji wobec opozycjonistów, Z czasem, na skutek przyjęcia przez reżim komunistyczny strategii konfrontacji i zwalczania ruchu, doszły nowe idee: • odebranie części władzy rządzącej partii, • budowa demokratycznego, obywatelskiego państwa, opartego w większości na społecznej własności środków produkcji, którego obywatele będą objęci osłoną socjalną, • wprowadzenie zmian w sposób pokojowy. W głównej mierze był to początkowo ruch obywatelski, który w wyniku konfrontacji z siłami totalitarnego państwa nastawiał się coraz bardziej na stopniowe zmiany ustrojowe, o czym nie można było mówić oficjalnie, z uwagi na oskarżenia komunistów, że Solidarność chciałaby przejąć władzę, co w ówczesnej sytuacji geopolitycznej nie było możliwe. Chodziło zatem o takie przedstawianie programu Solidarności, aby nie wyglądał on na postulat obalenia rządów komunistycznych. Istotną część programu stanowiły idee przewidujące szeroki udział samorządów pracowniczych w systemie gospodarczym. Idee, których próby wdrożenia na początku lat dziewięćdziesiątych w większości się nie powiodły na skutek promowania doktryny „niewidzialnej ręki rynku”, która wszystko ureguluje najlepiej. (Leszek Balcerowicz z Donaldem Tuskiem i Januszem Lewandowskim ze wszystkich sił dążyli do wyprzedaży zagranicznemu kapitałowi jak największej ilości majątku narodowego za bezcen). W sierpniu 1980 roku powstała zatem nowa, nieznana dotychczas w bloku sowieckim instytucja – organizacja niezależna od partii komunistycznej. Powstanie jej możemy w dużej części zawdzięczać dobremu przygotowaniu ideologicznemu na bazie dokumentów prawa międzynarodowego. Rządowi Gierka bardzo zależało na podtrzymaniu współpracy gospodarczej z Zachodem, na strumieniu pieniędzy płynących pod postacią pożyczek z zachodnich banków do Polski. Władza musiała więc ograniczyć represje, co pozwoliło na powstanie zorganizowanych grup opozycyjnych: KSS KOR, KPN, ROPCiO i innych. Powstał też wówczas szczególny typ organizacji – Wolne Związki Zawodowe w Gdańsku, w Katowicach i na Pomorzu Zachodnim. To działacze WZZ Wybrzeża, między innymi w obronie zwolnionych z pracy swoich działaczy zapoczątkowali 14 sierpnia 1980 roku strajk w Stoczni Gdańskiej. Zaowocował on powstaniem Solidarności i całą lawiną późniejszych wydarzeń. Jeżeli związek łączył jakiś etos, były to idee wspólne dla wszystkich WZZ – obrona praw robotniczych

CBOS w 2010 roku opublikował wyniki badań ankietowych wśród Polaków z różnych opcji politycznych. Ponad cztery piąte dorosłych Polaków (82%) zgodziło się z opinią, że Solidarność miała duży wpływ na to, kim

wymyka się im spod totalitarnej kontroli. Dlatego wprowadzili stan wojenny, którego skutki odczuwamy do dziś na następujących płaszczyznach: •  Katastrofalnie niski poziom zaufania społecznego, Polaka do Polaka, firmy do firmy, organizacji do organizacji, itd. Ogromne zaufanie, jakie mieli obywatele w latach Solidarności 1980/81, zabił stan wojenny. Odradzało się stopniowo na skutek wzajemnej życzliwości w czasach gospodarki niedoboru i kolejek po wszystko, by zostać zabity po raz drugi w wyniku złodziejskiej prywatyzacji, pychy i arogancji nowych (rzekomo „naszych”) władz, uprawiania filozofii TKM, patologii wymiaru sprawiedliwości. • Niski poziom społecznego uczestnictwa w sprawach publicznych jako skutek stanu wojennego oraz późniejszych mechanizmów obejmowania stanowisk, kolesiostwa, nepotyzmu, patologii parlamentarnych, kapitalizmu kumoterskiego itd. Doszły do tego patologie czasów anormalnej i amoralnej transformacji ustrojowej (patrz W. Kieżun, Patologie transformacji, Warszawa 2012).

dwie piąte badanych do głównych celów działań związku zalicza walkę o równe prawa i równe traktowanie wszystkich obywateli. Niemal tyle samo osób postrzega Solidarność jako ruch mający przede wszystkim na względzie troskę o godność ludzi pracy: dążący do zapewnienia pracownikom godziwych warunków pracy i płacy. Tylko nieco mniej osób wśród jej głównych zamierzeń wymienia poprawę warunków życia ludzi. W odczuciu społecznym mniejsze znaczenie miała chęć uzyskania partycypacji we władzy: możliwość kontrolowania rządzących i wpływania na ich decyzje. Niewiele osób odbiera pierwszą Solidarność jako ruch o zabarwieniu narodowo-katolickim, hołdujący tradycyjnym wartościom narodowym i religijnym. O tym, że pierwsza Solidarność nie była i nie jest traktowana wyłącznie jako związek zawodowy, świadczy postrzeganie idei, które przyświecały jej działalności. Respondenci badania CBOS nie zawęzili celów działania tego ruchu do postulatów dotyczących pracy i spraw bytowych. Ruch ten łączył ludzi, bo odwoływał się do wartości uniwersalnych, a nie do określonej orientacji

i właściwego instytucjom, dużym organizacjom. Projektem z gruntu demokratycznym oraz fundamentalnie obywatelskim, z udaną próbą uobywatelnienia „zwykłych Polaków” i włączenia ich troski o wspólny los w myś­ lenie o codziennym, indywidualnym powodzeniu życiowym. Dawał prawo, ale też i swego rodzaju obowiązek uczestnictwa w debacie o kierunkach działania społeczno-politycznego. Był to zatem model uczestnictwa obywateli w decyzjach o znaczeniu ogólnospołecznym, decyzjach, które dotykają w końcu nas wszystkich. Był najgłębszą, ideową i duchową identyfikacją ze społecznym działaniem. Właśnie ten element tworzył jeden z podstawowych zrębów solidarnościowego etosu. Etos Solidarności budowany był na niezbywalnym elemencie obywatelskiej tożsamości, czyli godności osoby, godności jednostki, wyrażającej się też jako podmiotowość. Słowo „godność” stanowiło niezwykle silną broń ideową, gdyż oznaczało, że nie może być mowy o dobrym ustroju, jeśli nie gwarantuje on podstawowych praw obywatelom i nie zapewnia im godności. A godność – podmiotowość

Polska ma piękną kartę XIX-wiecznej pracy organicznej i pracy u podstaw, pracy i życia z wartościami. Karta ta była wygraną wieloletniej wojny z rusyfikacją i germanizacją, o polską szkołę, polskie rzemiosło, handel i przemysł, o polską naukę. W budowie nowoczesnej Polski XXI wieku powinniśmy sięgać do tych tradycji i doświadczeń. Sięgać również do wielkiego dziedzictwa Sierpnia 1980 r., etosu Solidarności.

Tacy jesteśmy.

Etos Solidarności w latach 1980–81 i dziś Zbigniew Berent

dziś jesteśmy jako naród i społeczeństwo. W ocenie zdecydowanej większości badanych (66%) ruch ten zrodził prawdziwą solidarność między ludźmi i obudził w nich najlepsze cechy. Odrębną sprawą jest, w jakim stopniu doświadczenie i przesłanie Solidarności jest ważne i przydatne

Wolność, równość, godność Można przyjąć, że etos to realizacja obowiązującego w grupie społecznej, społeczności czy kategorii społecznej zbioru idealnych wzorów kulturowych, politycznych i społecznych. Dlatego

Im młodsi respondenci, tym częściej dostrzegają potrzebę odwoływania się w dzisiejszej Polsce do pierwszej Solidarności, jej doświadczeń i do­ robku. Szczególnie często potrzebę tę wyrażają uczniowie i studenci. dzisiaj. Opinie w tej kwestii są nieco bardziej podzielone niż oceny historycznego dorobku Solidarności. Większość badanych (58%) nie zgadza się jednak ze stwierdzeniem, że działalność Solidarności w latach 1980– 1981 jest już tylko historią i nie ma po co do niej wracać. Zarazem ponad połowa respondentów (52%) uważa, że doświadczenie pierwszej Solidarności może być przydatne także dzisiaj, w wolnej Polsce. Okazuje się, że im młodsi respondenci, tym częściej dostrzegają potrzebę odwoływania się w dzisiejszej Polsce do pierwszej Solidarności, jej doświadczeń i dorobku. Szczególnie często (70% wskazań) potrzebę tę wyrażają uczniowie i studenci.

Reprezentowanie interesów społecznych przez Solidarność Większość Polaków (64%) jest przekonana, że w latach 1980–1981 Solidarność była ruchem wyrażającym interesy całego społeczeństwa. Gdyby wtedy, 40 lat temu, chociaż cześć powstałych projektów („Polska Samorządna”, budowa kapitału społecznego w ramach kreowania idei społeczeństwa obywatelskiego, nacisk na inicjatywność i racjonalny rozwój, walka z patologiami, wszelkimi układami towarzyskimi itd.) została wprowadzona w życie, bylibyśmy już dziś na poziomie rozwoju ekonomicznego co najmniej Norwegii i Szwecji. Komuniści jednak tymi projektami byli przerażeni, widząc, że władza na wielu obszarach

sięganie do doświadczeń Sierpnia oraz projektów społecznych, jakie zrodziły się od sierpnia do 13 grudnia 1981 roku, ma sens. Jest konieczne, aby nic z tego, co zrodził Sierpień, a potem Solidarność, nie umknęło naszej uwagi w obecnej budowie naszego wspólnego domu o nazwie Polska. Aby nie umknął nam cel zasadniczy: człowiek. CBOS w 2010 roku opublikował wyniki badań ankietowych wśród Polaków z różnych opcji politycznych. Wyniki badań zaprzeczają tezom lewackich publicystów, że z etosu Solidarności w czasach obecnych nic nie

światopoglądowej czy politycznej. Jednocześnie z poziomu deklaracji nie aspirował do objęcia władzy. Co najwyżej do zagwarantowania sobie wpływu na decyzje rządzących. Jeśliby zatem wskazywać wartości i cele, jakie – w odczuciu społecznym – przyświecały wówczas Solidarności, to można opisać je przez triadę: wolność, równość, godność. Polacy nie działali tak, jak się spodziewali marksiści, czyli w swoim doraźnym interesie, lecz w imię wartości. Wartości wynikających z pnia chrześcijańskiego. Solidarność była okresem 10 lat walki o niepodległość i normalność społeczną. Należy wyraźnie odróżnić szesnaście miesięcy Solidarności z lat 1980−1981 od tej z roku 1988/89 i później. Pierwsza Solidarność charakteryzowała się aktywnym zaangażowaniem jej uczestników. Zdecydowana większość z nich była przekonana, że demokracja oznacza coś więcej niż tylko demokrację przedstawicielską, która sprowadza się do aktu oddania głosu przy urnie wyborczej. Duch pierwszej Solidarności wyrażał się w wierze w to, że każdy jest częścią wielkiego ruchu społecznego i ma możliwość wywierania wpływu na ten ruch poprzez aktywne w nim współuczestnictwo. Efektem tej wiary było podejmowanie działań zmierzających do obywatelskiego samowyzwolenia spod dominacji partyjnej nomenklatury i tworzenie warunków umożliwia-

Duch pierwszej Solidarności wyrażał się w wierze w to, że każdy jest częścią wielkiego ruchu społecznego i ma możliwość wywierania wpływu na ten ruch poprzez aktywne w nim współ­ uczestnictwo. pozostało, jedynie liryczne wspomnienie i uczucie zaprzepaszczenia ideałów Solidarności. W odczuciu społecznym Solidarność z lat 1980–1981 była przede wszystkim ruchem wolnościowym. Najwięcej osób wśród głównych zamierzeń Solidarności z tego okresu wymienia dążenie do wolnej Polski – 81% ankietowanych. Drugim najczęściej wskazywanym celem jej działania jest walka o wolność i swobody obywatelskie – 76% ankietowanych. W opinii społecznej istotne znaczenie miały także idee równości i sprawiedliwoś­ci:

jących budowę stabilnej demokracji, w której wszystkich członków społeczeństwa traktuje się jako obywateli, którym przysługują takie same prawa, szanse, szacunek i godność.

Republikański model uczestnictwa Ruch Solidarności lat 1980–81 był niezwykłym przedsięwzięciem, które może być do dziś modelem projektu demokratycznego ładu zarówno ogólnospołecznego, czyli państwowego, jak

– do prawa o decydowaniu o swym i swoich bliskich losie dodawała tros­ kę każdego obywatela o wspólne życie i los wspólny.

Wierność wyznawanym wartościom Zmiany myślenia i działania na bardziej innowacyjne dokonane zostaną tylko wtedy, gdy my sami się „zreformujemy”, gdy budować będziemy podmiotowe społeczeństwo w duchu dialogu i współpracy z innymi. Konieczne będzie ustalenie przez każdego z nas własnego motta życiowego: Jak żyć dalej? Co w życiu jest najważniejsze? Konieczna jest świadomość swego Westerplatte, które jak skarb będzie ce-

konstytucji marcowej. Potężnym źródłem poszukiwań wartości, ich ewaluacji jest corocznie odbywający się Kongres Polska Wielki Projekt.

Zakończenie Nie mają racji lewicowi autorzy sympatyzujący z „jedynie słuszną” linią polityczną Platformy Obywatelskiej, że obecnie nie ma co kultywować etosu Solidarności, bo pozostało po nim tylko „liryczne wspomnienie”! Jest akurat odwrotnie, cała idea Solidarności jako ruchu odnowy i sanacji życia publicznego jest dziś aktualna jak nigdy wcześniej. W latach 80. minionego stulecia członkowie Solidarności rozumieli, że nie może być dobrym ustrojem taki, który ogranicza im prawo do decydowania o własnym losie i całkowicie pozbawia możliwości do wypowiadania się na temat działania władz państwa. Wtedy obywatele byli zjednoczeni wokół wolności i praw obywatelskich, a dziś powinni jednoczyć się wokół budowy społecznego zaufania przez systematyczne i permanentne uzdrawianie funkcjonowania trzech władz w duchu standardów cywilizacji łacińskiej: • greckiego imperatywu dążenia do prawdy bez zamiatania spraw pod dywan, • pełnego zaimplementowanie do wymiaru sprawiedliwości kardynalnych standardów prawa rzymskiego, w celu czynienia sprawiedliwości, a nie krzywdy, • prymatu moralności w działaniach instytucji państwowych i samorządowych, prymatu etyki chrześcijańskiej w funkcjonowaniu władzy ustawodawczej i wykonawczej. Aby proces uzdrawiania państwa zakończył się sukcesem, potrzebni są, jak w latach 80. minionego stulecia, oddani społecznicy i profesjonalni specjaliści do rugowania z polskiego prawodawstwa miazmatów cywilizacji bizantyjskiej i turańskiej. Po rychłym uchwaleniu nowej konstytucji powinniśmy całkowicie oczyścić polskie prawodawstwo z naleciałości bizantyjskich: nadmiaru przepisów, ich nieczytelności i wzajemnych sprzeczności. Czeka nas benedyktyńska praca, ale w dobie cyfryzacji jest to możliwe. Konieczne w tym dziele jest przywrócenie etosu służby cywilnej i rychłe podziękowanie za „służbę” tym „legislatorom”, którzy notorycznie psują prawo! I bynajmniej nie chodzi o stanowiska ministerialne, lecz o tych urzędników, którzy poprzez „zasiedzenie” kreują prawo w duchu marksizmu i leninizmu, wedle doktryny „srogiego miecza” (przewaga kontroli i restrykcji wobec obywateli) z okresu słusznie minionego. Premier niezwłocznie powinien reaktywować Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, powołać Komitet ds. wizerunku Polski w kraju i za granicą –MABENA, zlikwidować niepotrzebne i kosztowne agencje i fundusze celowe, ogłosić strategiczny plan rozwoju Polski na następne 10 lat oraz zdyscy-

Części obywateli bliższy jest cyniczny, amoralny relatywizm. Pora jednak sobie uświadomić, że takie postawy nie zbudują ani kapitału społecz­ nego, ani podmiotowego społeczeństwa. Mogą dalej pogrążać nas w zastoju. nione i strzeżone, którego nie odda się ani nie porzuci za żadną cenę. Czy jest to zbyt idealne? Nikt nie mówi, że rozwój własny, a przy tym rozwój Polski to łatwe zadanie. Wiadomo, że części obywateli bliższy jest cyniczny, amoralny relatywizm. Pora jednak sobie uświadomić, że takie postawy nie zbudują ani kapitału społecznego, ani podmiotowego społeczeństwa. Mogą dalej pogrążać nas w zastoju, w zamrażaniu posiadanego potencjału ludzkiej inicjatywności, przedsiębiorczości, innowacyjności. Jednym ze źródeł republikańskich wartości jest dziedzictwo Solidarności. Innych źródeł szukać można w najróżniejszych miejscach. Dla jednych jest nim Biblia, dla innych dzieła literackie, dla jeszcze innych moralność i etyka. Ja odnajduję w etosie Solidarności przesłania i wartości wynikające z następujących faktów i dzieł: 550 lat polskiego parlamentaryzmu, twórczości Jana Kochanowskiego, prac Andrzeja Frycza Modrzewskiego, projektów Wawrzyńca Goślickiego, projektów i dzieła Stanisława Konarskiego, Konstytucji 3 maja, testamentu Polski Walczącej,

plinować ministrów do sprawowania funkcji w duchu poszanowania praw i wolności obywatelskich, godności człowieka. Notoryczny brak udzielania odpowiedzi obywatelom stanowi dowód na sprawowanie władzy według zasad cywilizacji turańskiej. 1. Etos Solidarności na dziś
W naszym życiu stawiamy na wiarę i rodzinę, a nie na władzę i biurokrację. Wszystko poddajemy debacie. Chcemy poznać wszystko – żeby lepiej poznać siebie. 2. Doceniamy godność życia każdej ludzkiej istoty, bronimy praw każdego człowieka i podzielamy nadzieję na życie w wolności tkwiącą w każdej ludzkiej duszy. 3. W duchu chrześcijańskiego dekalogu chcemy uszlachetnić nasze społeczeństwo, zbudować mosty między Polakami. 4. Odwołujemy się do chrześcijańskich korzeni i moralności. 5. Stawiamy na cywilizacyjną wymowę naszego dziedzictwa kulturowego. Takie są bezcenne więzy, które nas łączą jako naród i jako cywilizację. Tacy właśnie jesteśmy. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

15

OCALIĆ·OD·ZAPOMNIENIA W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych ub. wieku w Puszczykówku były głównie pola, a pierwszym obiektem, jaki zaistniał w tej zieleni, było gospodarstwo rolne, w części prowadzone przez Misjonarzy Zgromadzenia Ducha Świętego przy ich nowicjacie. Ja w 1952 roku skończyłem Szkołę Inżynierską w Poznaniu, dos­ tałem nakaz pracy do Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych i w ten sposób realizowałem plan odbudowy Poznania: odbudowy Starówki, także budowy osiedla Dębieckiego, Komandorii; pracowałem również w Koninie, Kłodawie, nawet w Zielonej Górze. W tamtych czasach odczuwało się deficyt mieszkań w Poznaniu, zresztą Poznań był bardzo zniszczony. Niektóre dzielnice były zupełnie zrujnowane. była na trzy zmiany i żadnego wypadku, mimo braku hełmów, poręczy – nie było. Ja to oczywiście przypisuję temu, że we wszystkim skutecznie pomagał nam patron parafii, Święty Józef, który jako człowiek z branży doskonale wiedział, czego nam potrzeba i nas chronił. Mam do Niego szczególną atencję i wdzięczność, bo jako inspektor nadzoru byłem za te sprawy odpowiedzialny. Pewnym etapem mojej pracy zawodowej było budownictwo hotelowe. Budowałem hotel Merkury w Poznaniu. Z Merkurego zostałem przeniesiony do Warszawy i tam prowadziłem Biuro Importu Inwestycyjnego. Wybudowaliśmy prawie czterdzieści hoteli nowej generacji, takich jak Victoria, Forum i wiele innych. W latach 70. nasze hotelarstwo było bardzo ubogie, takie trochę socjalne, nastawione na obsługę ruchu delegacyjnego. Ale ta baza noclegowa absolutnie nie wystarczała na obsługę ruchu turystycznego. Rząd postanowił zbudować nową bazę,

Takiej improwizacji, do tego tak twórczej i skutecznej, nigdy nie widziałem. Zdumiewające, z jakim wysiłkiem i zaangażowaniem wszyscy – bo partyjni również – brali udział w budowie tego kościoła, bez sprzętu, bez żadnej ochrony. żeński z pewnym opóźnieniem i wobec tego, że nie miałem możliwości uzyskania mieszkania w Poznaniu, podjęliśmy z żoną decyzję budowy w latach osiemdziesiątych domku jednorodzinnego tu właśnie, w ówczesnym Puszczykówku. Pracowałem wówczas, jak mówiłem, w Wydziale Architektury w Poznaniu i kiedyś, wracając do Puszczykówka, bo wówczas tutaj, dość prowizorycznie, ale już mieszkałem, na wysokości stacji autobusowej w Poznaniu zobaczyłem ojca Wacława Brzozowskiego, który był w pewnym sensie inicjatorem, duszą budowy tutejszego kościoła. I znając go, gdyż od czasu do czasu bywałem o siódmej rano w kaplicy, przystanąłem i zaproponowałem, że go podwiozę. W rozmowie wyszło na jaw, że jestem architektem. A on mówi: akurat poszukuję inspektora nadzoru, bo mamy już wstępną decyzję na budowę w Puszczykówku wymodlonego i upragnionego kościoła. Czy pan by się zgodził? Rzecz jasna, wyraziłem zgodę, to było również w moim interesie jako człowieka wierzącego i zakładającego, że tutaj osiądzie moja rodzina. I tak się zaczęło. Oczywiście praca polegała nie tylko na nadzorze. Pamiętam rok ’81, kiedy rozpoczęła się budowa. Przyznam, że improwizacja, jak również odwaga budowniczych były zdumiewające. Siedzę w tych zagadnieniach ponad pięćdziesiąt lat, mam duże doświadczenie i przyz­ nam, że takiej improwizacji, do tego tak twórczej i skutecznej, nigdy nie widziałem. Zdumiewające, z jakim wysiłkiem i zaangażowaniem wszyscy – bo partyjni również – brali udział w budowie tego kościoła, bez sprzętu, bez żadnej ochrony. Stworzyłem kronikę budowy, jako że ciągle chodziłem z aparatem fotograficznym i dokumentowałem rozwój tej inwestycji. Obojętnie na której stronie byśmy kronikę otwarli, zobaczymy improwizację. Jakaś betoniarka z demobilu, jakieś taczki, rusztowania… Był taki dyżurny, który w razie awarii przyjeżdżał na rowerze i naprawiał, co się dało. O zasadach BHP czy innych zabezpieczeniach w ogóle nie było mowy. Ja, będąc równocześnie kierownikiem, magazynierem, współprojektantem, miałem w takiej szopce domową apteczkę, na wszelki wypadek; i chcę powiedzieć, że przez cały czas budowy ani razu – podkreślam – ani razu nie była używana. A na budowę przychodziły kobiety, dzieci, młodzież, ludzie po pracy w Poznaniu… Czasami praca

która by obsługiwała coraz bardziej wymagający ruch krajowy, ale przede wszystkim zagraniczny. Deficyt środków dewizowych w Polsce był w owym czasie tak duży, że starano się zyskać je również na obsłudze ruchu turystycznego. My z Warszawy, w ramach Zrzeszenia Polskich Hoteli Turystycznych, prowadziliśmy w poszczególnych regionach szkolenie gestorów miejscowych, żeby wiedzieli, czego oczekuje turysta zagraniczny i jaki jest standard w krajach zachodnich.

N

a początku lat osiemdziesiątych miałem wystąpienie w Elblągu. Nie wiem, jak trafiła tam pani Wanda ze Stanisławowa, w każdym razie w pewnym momencie zabrała głos. Powiedziała, że my tutaj mówimy o standardzie zachodnim, o jakichś wymaganiach, luksusach, gastronomicznych liniach produkcyjnych, a Polonia w Stanisławowie, wówczas bardzo liczna, ma ogromne problemy. Nie ma ani szkoły polskiej, ani miejsca na lekcje religii, ani biblioteki. I tamtejsi Polacy zebrali się i usunęli wszystkie pokomunistyczne śmieci z kościoła pw. Chrystusa Króla. Kościół już był czynny i chodziło o to, żeby stworzyć jakieś minimalne zaplecze hotelarskie do obsługi „turystyki sentymentalnej”, gdyż Polacy z Polski chętnie wracali do Stanisławowa, a nie było gdzie ich lokować. Ta Polonia była fantastycznie zorganizowana. Chcieliby przy budowie domu parafialnego, poza świetlicą, biblioteką, gabinetem dentystycznym i lekarskim, zapewnić Polakom również niezbędną obsługę hotelarską. Doszli do wniosku, że wystarczy podnieść o kilkanaście czy kilkadziesiąt centymetrów poddasze i będzie tam można zorganizować kilka pokoi gościnnych. A ponieważ nie mieli żadnego doświadczenia, pani Wanda, korzystając z okazji pobytu hotelarzy w Elblągu, wystąpiła z gorącym apelem. Powiedziała: modernizujecie hotele, macie na pewno sprzęt, który waszym zdaniem już należy wycofać z użytkowania, a my to wszystko zabierzemy z przyjemnością. Wzruszyła nas, bo mówiliśmy jakby o dwóch różnych światach. Chcieliśmy tym Polakom pomóc, ale jakoś rozeszliśmy się bez żadnych ustaleń. Po dwóch tygodniach zadzwoniła do mnie pani Wanda: kiedy pan przyjeżdża, czekamy na pana! Byłem bardzo zdziwiony, bo się nie umawiałem, ale się zgodziłem

Warto również podkreślić, że głód kapłanów, głód wiary prowadzonej przez kapłanów był tam niewyobrażalny. My tutaj, w Puszczykówku, też odczuwaliśmy ten głód, brak duszpasterzy, nauki religii, nabożeństwa majowego czy czerwcowego. Trudnością było, że trzeba było pójść do kaplicy o siódmej rano i często stać na zew­ nątrz, w korytarzach… Ale na Ukrainie nie było niczego. Żyło jeszcze pokolenie ludzi, którzy pamiętali rok ’39, czy lata 40., kiedy kościoły i obiekty kościelne były burzone, dewastowane. Ja widzę tych ludzi jako żarzące się ogniki wiary, które przetrwały. Bo już następne pokolenie było częściowo zaangażowane, a częściowo uformowane poprzez tę niesamowitą propagandę i destrukcję ko-

w pociąg, który kursował między Szczecinem a Przemyślem. Jeździli nim głównie przesiedleńcy, którzy mieli tam jakieś swoje interesy. W takiej sześcioosobowej kuszetce byłem jedynym Polakiem. Nocą w pociągu człowiek się nasłuchał tylu różnych rzeczy, że wysiadał rano w Przemyślu bardzo zmęczony. Potem był przejazd przez granicę. Przez tych kilkanaście lat za każdym razem to była tragedia, ale jednocześnie odczuwałem dużą satysfakcję, że mogłem coś zrobić.

Z

resztą przyznam się, że kardynał Jaworski mnie też troszeczkę przestawił z widzenia niektórych problemów w sposób światowy, mówiąc: żeby zbierać, trzeba siać. I czułem się, jakbym tę metodę stosował. Siałem, żeby zbierać, a nawet dokłada-

Kardynał Jaworski mnie troszeczkę przes­ tawił z widzenia niek­ tórych problemów w sposób światowy, mówiąc: żeby zbierać, trzeba siać. I czułem się, jakbym tę metodę stosował.

Siałem, żeby zbierać Profesor Zenon Błądek, architekt, opowiada o swojej pracy przy budowie kościołów w czasach PRL i na Ukrainie. Wysłuchał Łukasz Jankowski.

Ja widzę tych ludzi jako żarzące się ogniki wiary, które przetrwały. Bo już następne pokolenie było częściowo uformowane poprzez tę niesamowitą propagandę i destrukcję komunistyczną, ateis­tyczną. i jeszcze obiecałem, że zorganizuję kogoś, żeby razem pojechać na Ukrainę. Z Poznania jechaliśmy starą Warszawą. Podróż, przekroczenie granicy, uzyskanie wszystkich przepustek to jest odrębny rozdział. Do Stanisławowa dotarliśmy późno wieczorem. Ciemna noc i ulice nieoświetlone – jak się dostać do parafii Chrystusa Króla? Ale widzimy, idzie ktoś ulicą, zatrzymujemy, pytamy, gdzie tu jest parafia Chrystusa Króla. Jak się dowiedział, w jakiej sprawie jedziemy, pojechał z nami na miejsce. Na drugi dzień miałem bardzo ciekawą rozmowę z księdzem proboszczem Kazimierzem Halimurką, który zresztą odegrał ważną rolę w mojej dalszej działalności na Ukrainie. Ksiądz Kazimierz pokazał, co zbudowali, jakieś cegiełki, ścianki, chciał podzielić te pokoiki, oczywiście myśląc w standardach wschodnich. Mówił: tutaj, na końcu korytarza, będziemy mieli dość obszerną łazienkę, bo wydzielimy ubikacje. Ja na to: Proszę księdza, to jest standard radziecki, dla turystów z Polski na pewno nie do zaakceptowania. To trzeba po prostu zburzyć, nie kierować się potrzebami dnia dzisiejszego, ale myśleć z dużym wyprzedzeniem. Wówczas ksiądz – przyznam, że widzę go jeszcze, jak mówi: Pan se wyobraża, każda cegła, każdy kawałeczek żelaza, to było z trudem zdobyte, a pan tak se łatwo mówi: rozebrać! Jak pan taki mądry, to niech pan zaprojektuje! No i zostałem zmuszony do zaprojektowania. Oczywiście nie wprowadzałem tam na razie żadnej technologii zachodniej. I w ten sposób zostałem mocno osadzony w pracach w Stanisławowie. A potem, w 1991 roku, kiedy pojawiły się już pewne zapowiedzi normalizacji stosunków między Kościołem a rodzącym się państwem ukraińskim, do Lwowa został skierowany ksiądz arcybiskup Marian Jaworski, dla odtworzenia struktur Kościoła łacińskiego w metropolii lwowskiej.

I wówczas, ponieważ Rosjanie zabrali wszystkie obiekty stanowiące własność Kościoła rzymskokatolickiego i nie mieli absolutnie ochoty ich oddać, ksiądz kardynał był zmuszony szukać rozwiązań zastępczych. Nie było seminarium; wiedział, że bez uformowanych kapłanów, którzy znają miejscową mentalność i wszystkie stosunki lokalne, po prostu nie jest w stanie prowadzić na Ukrainie działalności duszpasterskiej.

W

szelkie budynki typu seminaria, domy pielgrzyma były własnością państwa i państwo nie zamierzało ich oddać. Na przykład budynek seminarium użytkował jakiś instytut geodezyjny. Nie było mowy, żeby się stamtąd wyprowadził. Dom arcybiskupów był zajęty przez jakąś inną instytucję. Kościoły – 20% było od razu zburzonych na zasadzie odwetu przez zdobywców tych terenów, czyli wojska radzieckie, potem inne ugrupowania, dla pokazania siły. Dalsze jakieś 60% obiektów sakralnych, w tym również siedziby zakonów i zgromadzeń, było zagospodarowanych jako zaplecze gospodarcze dla kołchozów, sowchozów itd. Można sobie na przykład wyobrazić, jak w latach 90. arcybiskup Jaworski trafia na te tereny i widzi zabytkowy kościół z zachowanymi fantastycznymi detalami z fantastycznej szkoły rzeźbiarskiej, a w środku – magazyn nawozów sztucznych. Jakie skutki to musiało wywrzeć na konstrukcję! Prawie wszystko było do rozebrania, wyczyszczenia, wypalenia. Albo w innych – jakieś magazyny sprzętu, obory, chlewnie – to był straszny widok. Podziwiam, z jakim optymizmem ksiądz kardynał Jaworski podchodził do sprawy, jak potrafił dobrać sobie garstkę bożych szaleńców. Ja tych kapłanów mogę nazwać bożymi szaleńcami, bo inaczej nie sposób podejmować się rzeczy niemożliwych.

FOT. LUIZA KOMOROWSKA

W

latach 60. zostałem zatrudniony w Wydziale Architektury Wojewódzkiej Rady Narodowej. Wówczas odralniano niektóre tereny, również te poniemieckie, zabierano ziemię właścicielom, przez­ naczano ją na osiedla mieszkaniowe. W tym czasie powstało duże osiedle mieszkaniowe w Puszczykówku, tzw. Nowe Osiedle. Wówczas też zrodziło się zapotrzebowanie na parafię. W latach 70. nacisk na budowę kościoła był już bardzo duży. Początkowo dobrym rozwiązaniem było to, że byli tu zakonnicy. Mieszkańcy, których liczba rosła z każdym rokiem, niejako zmusili zakonników do udostępnienia im kaplicy zakonnej, ale mogli z niej korzys­ tać wyłącznie w niedziele o siódmej rano. Oczywiście to nie zaspokajało pot­rzeb, było niezbyt wygodne i wobec tego musieliśmy chodzić znacznie dalej do kościołów w Mosinie, Wirach, Puszczykowie. Dlatego władze prowincji Zgromadzenia Misjonarzy Ducha Świętego i Kuria Metropolitalna podjęły starania o zgodę na budowę kościoła w Puszczykówku. W tym czasie, oczywiście nie wszyscy już pamiętają, każdy kościół musiał znaleźć się w centralnym planie budownictwa sakralnego. Był plan wojewódzki i krajowy. Obiekt przechodził przez wszystkie szczeble zatwierdzania, a jeśli nacisk ludzi pracujących u Cegielskiego, w Zakładach Taboru Kolejowego i innych był wystarczająco silny, władze wiedziały, że muszą wyrazić zgodę. I rzeczywiście w ’79 roku budowa kościoła została wprowadzona do planu centralnego. Pytanie, jak ja się w tym znalazłem? Ze względu na straconych pięć lat wojennych, wstąpiłem w związek mał-

munistyczną, ateistyczną. Wokół tych ogników zaczęły się gromadzić rodziny, powstawały komitety, które występowały do władz o zwrot albo nawet o pozwolenie na oczyszczenie, zmianę użytkownika. Były to procedury niełatwe, trzeba było się zdeklarować, że się jest katolikiem łacińskim. A katolik łaciński na tych terenach był wrogiem. Zresztą Kościół łaciński był nazywany Kościołem polskim. Wobec tego ja troszeczkę rozumiem tych Ukraińców, którzy po tylu latach widzą możliwość uzyskania niepodległego państwa, a tu ciągle im się podsuwa jakieś pozostałości Polaków, polskich władców, polskich możnowładców.

Po dziesięciu latach Ojciec Święty witał nie tylko swojego przyjaciela, ale kar­ dynała metropolitę, który sprawił, że struktura Kościoła działała prawie we wszystkich wymiarach. Było widać, że rośnie, przynosi owoce. I dla nich dodatkowym uderzeniem, co powodowało również niechęć, było to, że metropolitą lwowskim został mianowany Polak urodzony we Lwowie, a papieżem też był Polak. I wobec tego ta walka, żeby w ogóle coś odzyskać, była bardzo trudna. Zresztą ingres arcybiskupa Mariana Jaworskiego nie odbył się w terminie, bo po prostu władze lokalne nie chciały do niego dopuścić. I nie tylko władze, ale również inne kościoły, które były po stronie Ukraińców czy, wcześniej, władzy radzieckiej. Tak że to był problem bardzo trudny, ale udało się. Ten okres, który zresztą mile wspominam, był dla mnie szczególnie ciężki, bo jednocześnie pracowałem w Poznaniu w Instytucie Architektury, miałem też inne prace. Dojeżdżałem okresowo do Lwowa. Wsiadałem w Poznaniu

łem, gdyż to była absolutnie społeczna działalność. Ci ludzie mnie urzekli, a szczególnie ksiądz kardynał. I powoli projektowałem, nadzorowałem, inspirowałem, doradzałem… Doznałem również ze strony księdza kardynała wdzięczności, serdeczności, gdyż po tych moich trudach miałem możliwość cztery razy być u Ojca Świętego w Rzymie na audiencji prywatnej. Zostałem również oznaczony jednym z najwyższych oznaczeń nadawanych osobom cywilnym, papieskim orderem Karola Wielkiego. Mając bliskie kontakty z papieżem, ksiądz kardynał odtworzył na Ukrainie podstawowe struktury kościoła łacińskiego. Byłoby to niemożliwe bez tej opieki, nie tylko duchowej, ale i wsparcia finansowego, bo Jan Paweł II stworzył aurę pomocy ze strony innych krajów. Dziesięć lat po mianowaniu arcybiskupem Mariana Jaworskiego, w roku dwa tysiące pierwszym, nastąpiła pierwsza wizyta Ojca Świętego we Lwowie i Kijowie. Był on gościem również już uruchomionego, odbudowanego, w części również przeze mnie zaprojektowanego seminarium duchownego, gdzie już odbyły się pierwsze święcenia. Po dziesięciu latach Ojciec Święty witał nie tylko swojego przyjaciela, ale kardynała metropolitę, który sprawił, że struktura Kościoła działała znów prawie we wszystkich wymiarach. Oczywiście jeszcze nie w pełni, ale było widać, że rośnie, przynosi owoce. Jako świadek wydarzeń napisałem cztery tomy opisujące odtworzenie struktur Kościoła łacińskiego w archidiecezji lwowskiej i rolę w tym księdza kardynała i papieża. Tomy są bogato ilustrowane, bo jak mówiłem, zawsze chodzę z aparatem fotograficznym. Zamiast opowiadać, warto polecić to wydanie, które gdzieś w bibliotekach na pewno jest osiągalne. Adam Mazurek z Warszawy, właściciel Wydawnictwa Adam, ofiarnie i rzetelnie, niemal po kosztach własnych wydał moją książkę w bardzo ładnej formie. Niedawno byłem na obchodach 34 rocznicy ingresu kardynała Jawors­ kiego do Lubaczowa, siedziby Diecezji Lubaczowsko-Lwowskiej. Kiedy możnowładcy światowi kreską oddzielali, co będzie w Związku Radzieckim, a co w Polsce, małą odnóżkę archidiecezji lwowskiej przypadkowo zostawili w Polsce. I dlatego powstała diecezja lubaczowsko-lwowska; to było najpierw. Potem było działanie Ojca Świętego, który mianował arcybiskupem swojego przyjaciela, z którym przez ładne kilka lat, będąc w Krakowie, mieszkali przez ścianę i mieli okazję wszystko omówić. Ja to nazywam Bożym planem otwarcia drzwi Chrystusowi na Wschodzie. Papież postawił księdza kardynała jako pioniera na przyczółku wschodnim. I ten przyczółek wschodni został przygotowany do tego, żeby w 1991 roku można było uruchomić, odtworzyć formalnie Archidiecezję Lwowską, mianując również kardynała Jaworskiego metropolitą lwowskim. Ale do pełnej normalizacji jeszcze jest daleka droga. Byłem uczestnikiem i świadkiem wielkich rzeczy, ale początek był w Puszczykówku, kiedy włączyłem się w budowę naszego kościoła parafialnego. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

16

ty gospodarcze zapraszają również do Piekarni (Backerei), Sklepu folwarcznego (Hofladen), Kuchni Ziemiańskiej (Gutskuche) czy Obory (Staff); opis oczywiście dwujęzyczny, jak i obsługa. Przed wejściem tablica informująca o układzie architektonicznym komp­ leksu pałacowego Łomnica. Karol z Brzezia hr. Lanckoroński, ur. 4 listopada 1848 w Wiedniu, pochodził z polskiej rodziny arystokratycznej herbu Zadora, której korzenie sięgały XII w. Pełnił zaszczytną funkcję wielkiego ochmistrza na dworze imperatora Franciszka Józefa I. Z wykształcenia prawnik, z zamiłowania kolekcjoner, archeolog, historyk sztuki, z racji pełnionej funkcji był odpowiedzialny za sprawy związane ze sztuką na dworze cesarskim. Jego prywatna kolekcja sztuki, druga w Wiedniu pod względem ilości i znaczenia dzieł, została umieszczona w wybudowanym specjalnie w tym celu neobarokowym pałacu. Druga część zbioru umiejscowiona była w pałacu w Rozdole. Hrabia zgromadził również wielki księgozbiór, liczący ponad 70 tys. tomów oraz ponad 120 tys. fotografii znakomitych dzieł sztuki. Majątki w Rozdole, Komarnie, Jagielnicy, zniszczone po I wojnie światowej, odbudowane i unowocześnione staraniem i sporym nakładem kosztów przez Karola Lanckorońskiego, przeszły na własność jego dzieci. Rozdół obejmował w 1938 r. 2525 ha, w tym pola uprawne, łąki i pastwiska oraz lasy, ponadto browar, 2 młyny, olejarnię, cegielnię, kamieniołom i tartak. W skład majątku Jagielnica, o łącznej powierzchni 6631 ha, wchodziły pola,

Czym jest drukarka 3D i w jaki sposób znalazła się w zagórowskiej bibliotece? Katarzyna Nowicka: Drukarka 3D jest owocem projektu, który udało nam się zrealizować w ostatnim czasie. Idąc za głosem pasji Kasi, napisałyśmy wniosek na konkurs „Fajne Granty”, zorganizowany przez Fundację CoderDojo Polska [zajmującą się bezpłatnie nauką programowania, kodowania, technologii – przyp. red.] oraz T-Mobile Polska. Ja podsunęłam Kasi jedynie nazwę projektu: „Wydrukuj sobie skrzydła. Budujemy drukarkę 3D”. Udało się uzyskać pieniądze i zbudowaliśmy tę drukarkę u nas od podstaw. To nasza ulubiona „zabawka” w bibliotece, oprócz fantas­ tycznych robotów, o których zaraz powiem więcej. Kiedy opowiadamy o procesie tworzenia drukarki, nie możemy pominąć postaci wolontariuszki Sary Matuszewskiej, która

łąki, pastwiska, lasy, a także stawy rybne. W okresie międzywojennym istniały tu także dwie gorzelnie, tartak, cegielnia, młyny, a nawet dwie bocznice kolejowe i warsztaty mechaniczne. Jagielnica słynęła również ze stojącej na wysokim poziomie hodowli koni, przeznaczonych głównie dla wojska, zaliczanej do największych w ówczesnej Małopolsce Wschodniej. Karolina Lanckorońska, córka hrabiego Karola Lanckorońskiego, po ukończeniu studiów w Wiedniu otrzymała dyplom historyka sztuki, a następnie w 1926 roku obroniła rozprawę doktorską. Prowadziła wykłady z historii sztuki współczesnej na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. W roku 1936 uzyskała habilitację jako pierwszą kobieta na Uniwersytecie Lwowskim. W tym czasie opiekowała się również odziedziczonym po ojcu majątkiem w Komarnie, gdzie z jej funduszy wyremontowano kościół. Po napaści Niemiec i Sowietów na Polskę młoda hrabina została zaprzysiężona do Związku Walki Zbrojnej (AK). W Krakowie podjęła legalną pracę w Czerwonym Krzyżu, gdzie dzięki cechom charakteru oraz psychologicznemu rozpracowaniu zwyczajów okupanta dokonała czynów świadczących o najwyższej odwadze. Dzięki pracy w Radzie Głównej Opiekuńczej mog­ła przemieszczać się po Generalnej Guberni, co miało ogromne znaczenie dla jej pracy konspiracyjnej. Oficjalnie zajmowała się dożywianiem więźniów. W 1942 roku została aresztowana i trafiła do obozu koncentracyjnego Ravensbrück, gdzie opiekowała się towarzyszkami niewoli. Po odzyskaniu wolności 5 kwietnia 1945 roku, dzięki zabiegom Prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, szwajcarskiego profesora K. Burchardta, była świadkiem w procesie norymberskim. Czym różni się prawo do rodzinnego dominium pani z pałacu w Łomnicy od prawa pani z pałacu w Rozdole? W wyniku rasistowskiego, grabieżczego, zbrodniczego układu Niemiec i Sowietów wspieranych przez aliantów, hr. Karolina Lanckorońska nigdy już nie mogła nawet odwiedzić swojego rodzinnego majątku w odebranym Pols­ ce ukochanym Rozdole, Komarnie czy Lwowie, a co dopiero mówić o „zarządzaniu rodzinnym majątkiem”. Pałac w Komarnie został doszczętnie zniszczony, fasada kościoła świadczy jeszcze o wspaniałości tych obiektów, ale niestety, Ukraina nie zamierza ich oddać, choć posiada w Komarnie 2 inne kościoły. Pałac w Rozdole również staje się ruiną. Żaden potomek Lanckorońskich

nie może odtworzyć przedwojennego dominium ze wszystkimi jego funkcjami i atmosferą. Usuwane są wszelkie oznaki przynależności tego obiektu do Polski, tak jak z Opery Lwowskiej czy pałacu w Wiśniowcu. Niestety nie ma też na nim napisu Centrum Kultury ani propolskiego Stowarzyszenia Sztuki i Kultury Polskiej na Kresach Wschodnich I i II RP. A jeśli jest napis, to w języku ukraińskim, nie zwierający żadnych danych oprócz informacji, iż jest to „pamiątka architektury”. I ani pałac w Rozdole, Komarnie, Wiśniowu, Złoczowie, Zbarażu,

Podhorcach Olesku, ani pałace w dziesiątkach innych polskich miast nie stały się „Pomnikami Historii Prezydenta RP (Bronisława Komorowskiego) pod nazwą Pałace i parki krajobrazowe Polski czyli również Kresów Wschodnich II RP”. Elizabeth von Küster, mimo iż pochodzi z narodu, który napadł na Polskę, zniszczył i zagrabił nasz wspólny,

Uniwersytetu Jagiellońskiego, znaczna część spuścizny po Lanckorońskich jest dzisiaj także pod opieką Polskiej Akademii Umiejętności (PAU). Naz­ wisko Lanckorońskich było związane z Akademią Umiejętności od 1873 roku, początku jej działalności. Karol Lanckoroński był darczyńcą Aka­demii, a od 1891 roku również członkiem ko-

Fundacją Lanckorońskich a Polską Akademią Umiejętności, na podstawie której PAU przejęła edycję kolejnych tomów serii Acta Nuntiaturae Polonae, wydawanych dotąd przez Polski Instytut Historyczny w Rzymie, założony przez Karolinę Lanckorońską, a Fundacja zobowiązała się do dalszego finansowania przedsięwzięcia.

Łomnica – miejscowość od wieków rozwija się w dolinie rzeki, której nazwa nie powinna budzić zaskoczenia – Łomnicy. Zachowana słowiańska nazwa (do roku 1945 Lomnitz) świadczy o starym rodowodzie wsi, jeszcze sprzed XIII wieku. Pierwotne osiedle istniało przy ujściu tej rzeki do Bobru (dziś znajduje się tam hotel Pałac Łomnica) – opis z przewodnika Sudeckiej Drogi św. Jakuba.

Panie w pałacach Bożena Ratter narodowy, polski majątek, którego nig­ dy Polsce nie zwrócił, mieszka w odnowionym majątku w Polsce i czerpie z niego zysk jako z obiektu hotelowego i handlowego. Małe piwo w przypałacowym ogródku kosztuje 8 zł, doba hotelowa 237 zł. A co uczynili z ocalałym majątkiem polski hrabia Karol i polska hrabina Karolina? Przekazali nam, którzy wolność obecną, jak i dumę z przeszłości zawdzięczamy właśnie ich wspaniałym czynom i postawom. Oprócz wspaniałych kolekcji dzieł sztuki, które dzisiaj znajdują się na Zamku Królewskim na Wawelu w Krakowie, na Zamku w Pieskowej Skale, w Galerii Lanckorońskich Zamku Kró-

respondentem. W 1929 r. ofiarował Stac­ji Rzymskiej PAU swój zbiór ok. 60 000 fotografii naukowych, tzw. Fototekę Lanckorońskich. W latach trzydziestych XX wieku nad opracowaniem tegoż zbioru pracowała bezinteresownie Karolina Lanckorońska. W 1945 roku została ona współpracownikiem Komisji Historii Sztuki PAU. Po reaktywowaniu w 1989 roku Polskiej Akademii Umiejętnoś­ ci Karolinę Lanckorońską wybrano w 1990 r. na członka czynnego. Fototeka Lanckorońskich wróciła do Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie w 1999 roku i jest tam przechowywana do dziś. Ze zbioru można korzystać

Pod naukowo-organizacyjną opieką PAU znalazła się również akcja stypendialna Fundacji. Pierwsza umowa w tej sprawie weszła w życie w 1995 r. i zaczynała się od słów: „Fundacja Lanc­korońskich, przyznająca od lat stypendia polskim uczonym na badania za granicą w zakresie humanistyki, w warunkach, gdy Polska odzyskała niepodległość, przekazuje z dniem podpisania niniejszej Umowy gestię tych stypendiów Polskiej Akademii Umiejętności”. Po śmierci Karoliny Lanckorońskiej PAU przejęła zadanie w całości. Spuścizna archiwalna Karoliny Lanckorońskiej oraz księgozbiór „Biblioteka Rozdolska” (w którego skład

lewskiego w Warszawie, oraz miniatur podarowanych Ossolineum, eksponowanych obecnie w Muzeum Pana Tadeusza przy Rynku we Wrocławiu, kolekcji odlewów gipsowych najsłynniejszych dzieł rzeźby antycznej i renesansowej, ufundowanej przez Karola Lanckorońskiego i stanowiącej własność Instytutu Historii Sztuki

w siedzibie Fototeki oraz w dostępnym w internecie Katalogu Zbiorów Artys­ tycznych i Naukowych PAU. Ukoronowaniem długoletnich kontaktów było podpisanie w 1995 r. umowy między

wchodzą głównie książki zakupione po II wojnie światowej), ofiarowane PAU w 1997 r., znajdują się w Archiwum Nauki PAN i PAU w Krakowie. Kolejne partie materiałów zostały przekazane

Biblioteka w Zagórowie, mieszcząca się w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury, to nietypowe miejsce, w którym prócz ciekawego księgozbioru znajduje się m.in. najmniejsze kino cyfrowe w Polsce, interaktywne roboty Photon i drukarka 3D, pozostające do dyspozycji wszystkich zainteresowanych, w tym najmłodszych.

Biblioteka inna niż wszystkie

O tym, w jaki sposób zagórowska biblioteka przyciąga czytelników, z kierowniczką biblioteki Katarzyną Nowicką oraz Katarzyną Połom – bibliotekarką, redaktor portalu „Zagórów. Miejsce z historią” rozmawia Jaśmina Nowak. zaangażowała się w ten projekt i pomogła nam przy budowie drukarki. Sara to wspaniała dziewczyna, która swoją pierwszą maszynę zbudowała, mając 12 lat. Katarzyna Połom: Dowiedziałyśmy się, że kiedy ma się już jedną drukarkę 3D, podobno zbudowanie

FOT. BOŻENA RATTER

P

ałac w Łomnicy jest obecnie w posiadaniu przedwojennych właścicieli, niemieckiego małżeństwa von Küsterów, i jako taki uznany został za „Pomnik Historii Prezydenta RP pod nazwą Pałace i parki krajobrazowe Kotliny Jeleniogórskiej”. W „Rzeczpospolitej” w artykule Filipa Frydrykiewicza Pani z pałacu Łomnica możemy przeczytać: „Ulrich jest wiceprezesem Sądu Rejonowego w Görlitz. Zabiera ze sobą troje starszych dzieci, które chodzą do szkoły w tym mieście. Von Küsterowie mają tu też dom. Tymczasem jego żona Elisabeth zarządza rodzinnym majątkiem w Łomnicy pod Jelenią Górą. Stara się odtworzyć przedwojenne dominium ze wszystkimi jego funkcjami i atmosferą. Ona ze starej baronowskiej rodziny von Eschenbach, on z von Küsterów, mniejszej rangi szlachty o XVII-wiecznym rodowodzie. Na budynku pałacu istnieje napis: Centrum Kultury Stowarzyszenie Sztuki i Kultury Śląskiej. Do restauracji i do parku przybywają tłumnie niemieccy turyści, odnowione obiek-

K·O·R·Z·E·N·I·E

kolejnej nie jest problemem. Ponieważ mamy Lokalny Klub Kodowania, czyli miejsce, gdzie dzieciaki mogą rozwijać swoje technologiczne pasje i uczyć się nowych podstaw programowania, wiedziałam, że musi się udać. Drukarka służy wszystkim chętnym, staramy się przybliżać technologie druku 3D.

Szczególnie zależy nam na tym, by zaproponować coś ciekawego naszym najmłodszym użytkownikom. W jaki sposób działa drukarka? KP: Drukarka nakłada warstwy jedna na drugą. Warstwy zbudowane są z materiału, który jest rozpuszczany

w głowicy, nagrzewającej się do bardzo wysokich temperatur. Ciepło umożliwia rozpuszczenie materiału stworzonego głównie z mączki kukurydzianej. Drukarka jest połączona z komputerem, w którym znajdują się programy do projektowania modeli, a komputer wysyła polecenia do drukarki 3D

w 2003 oraz 2014 r. (w tym korespondencja prawno-majątkowa Antoniego Lanckorońskiego). Z Biblioteki Rozdolskiej można korzystać w Pracowni Naukowej Archiwum Nauki. Spuścizna zawiera materiały biograficzne, rodzinne, m.in. korespondencję Karola Lanckorońskiego, materiały działalności naukowej, społecznej, obszerny zbiór fotografii i akta majątkowe. Ponadto, znajduje się w niej dokumentacja działalności Polskiego Instytutu Historycznego, Fundacji Lanckorońskich i Fundacji z Brzezia Lanckorońskich oraz korespondencja ze stypendystami. TVP Historia prezentuje serial „His­toria w postaciach zapisana”. Jest Cezar, cesarz Wilhelm. Dlaczego nie pokazujemy historii w postaci Karoliny Lanckorońskiej, Karola Lanckorońskiego czy innych zasłużonych Polaków z rodu Zamojskich, Potockich, Lubomirskich, Sieniawskich, Ossolińskich…? W grudniu 1888 r. Karol Lanckoroński udał się w podróż dookoła świata. Z Marsylii wyruszył do Colombo na Cejlonie, stamtąd w głąb Indii, do granicy z Afganistanem, potem wzdłuż łańcucha Himalajów do Kalkuty i Darjeeling, następnie do Singapuru, Hongkongu, Kantonu i na wyspy Japonii. 24 czerwca 1889 r. wypłynął z Jokohamy do San Francisco i w ciągu miesiąca przejechał koleją Stany Zjednoczone z zachodu na wschód. W sierpnia 1889 r. dotarł do Southampton, a stamtąd do Londynu i Wiednia. Swoje wrażenia z podróży spisał w książce Naokoło Ziemi. Wrażenia i poglądy, wydanej w języku niemiec­ kim i polskim. Latem 1912 r. odbył wraz z synem Antonim podróż przez Berlin i Hamburg do Glasgow i Edynburga, a potem na Islandię; w maju 1929 r. wybrał się z córką Karoliną do Hiszpanii i Portugalii. Czy ta biografia nie jest godna uwagi? Zwłaszcza na 100-lecie odzys­ kania niepodległości? Mam też zastrzeżenie do działania Rady Historycznej TVP. Czy przed projekcją filmu Kulisy II wojny światowej, (odc. 2) rada film obejrzała? Film produkcji BBC; jest w nim scena ze spotkania i pytania generała Andersa skierowanego do Churchilla o pols­ kich oficerów, którzy zaginęli. I jedyną przedstawicielką Rodzin Katyńskich jest Ukrainka, która wspomina dwukrotnie w scenach filmu wspaniałego ojca prawnika, zamordowanego w Katyniu. A Polaków tam nie mordowano? Nie tylko Łomnica jest na liście „pomników historii niemieckiej/pols­kiej”. „Karpniki należały do niemieckiej rodziny panującej, zgromadzono tu wiele pamiątek, organizując na pierwszym piętrze muzeum i udostępniając je wyb­ ranej publiczności. Prezentowano w nim wyroby rzemiosła artystycznego, rzeźby, zbiory klejnotów, dawną broń, stare witraże. Na pierwszym piętrze północnego skrzydła mieściła się biblioteka z bogatymi zbiorami rękopisów. (…) Obecnie zamek ponownie jest własnością prywatną. Zamek wyremontowano: odnowiono elewacje, komnaty, wykonano stropy. Odrestaurowany budynek przeznaczono na hotel i restaurację”. Cena za dobę hotelową 490 zł. A wypędzeni kiedyś ze Lwowa, Krzemieńca, Stanisławowa z wielowiekowych siedzib i ograbieni z rodowych majątków wyruszają za chlebem z terenów, na które zostali przymusowo ekspatriowani po II wojnie, lub żyją bardzo skromnie, zniszczeni ciężką pracą. Ziemię kupują autorzy transformacji albo nasi sąsiedzi zza zachodniej lub wschodniej granicy. K

w postaci kodu. Na monitorze komputera widzimy, w jakiej kolejności kładzione są warstwy, które z nich już wystygły. Przy okazji możemy kontrolować, czy nie wyskakuje nam podczas druku jakiś błąd w kodzie. Większość plików z projektami znajduje się w internecie i jest na otwartej licencji, co oznacza, że można je dowolnie przerabiać czy ulepszać. Ja np. wykorzystałam ostatnio gotowy projekt sowy, by stworzyć symbol naszej biblioteki. Na razie projektujemy proste rzeczy, np. breloki czy serduszka z imionami. Dużą atrakcją jest to, że dzieciaki mogą przyjść i stworzyć własny projekt. Bardzo szybko się tego uczą. Ostatnio przed Pierwszymi Komuniami drukowanie takich drobiazgów cieszyło się ogromnym powodzeniem. Dzieciaki przychodziły do nas, by stworzyć pomysłowe, nietypowe prezenty komunijne. Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

17

TUZ Y·LEKKI E J·M UZ Y

Obaj mamy korzenie góralskie. Ja greckie, wyspiarskie. Górale polscy i greccy mają wiele wspólnego. Zamiłowanie do pasterstwa, do skali lidyjskiej, no i przede wszystkim zamiłowanie do Ameryki. Nie zawsze odwzajemnione. Moja rodzina została wypędzona z Turcji w latach dwudziestych, ale ponieważ należała do troszkę wyższej kasty, przeniosła się do Aleksandrii w Egipcie, którą, jak sama nazwa wskazuje, założył Aleksander Wielki. I do tej pory jest miastem na wpół greckim. Więc my mieliśmy dobrze. A biedacy jechali do Ameryki i mieli tam ciężko. Ale mówiłeś o skalach… góralskich. To przede wszystkim nasze instrumenty pasterskie, których używamy we wszystkich muzycznych pomysłach, zarówno kiedy gramy sami, jako zespół Trebunie-Tutki, w składzie akustycznym, ale też, kiedy zapraszamy przyjaciół z Gruzji, z Jamajki czy wielu polskich, wspaniałych muzyków, z którymi mieliśmy zaszczyt dotychczas grać. Cały czas staramy się zachować, przynajmniej częściowo, nasze tradycje, bo dziś już górale przeważnie owiec nie pasą. Są jeszcze tacy, co pasą, dzięki nim mamy syr, łoscypki, zyntyce – prawdziwe góralskie smakołyki. Ale większość jest wykształconymi ludźmi. Ja jestem z zawodu architektem, ale postanowiłem… A ja elektronikiem (śmiech). …wypowiadać się w muzyce, bo to język uniwersalny. Jeśli chodzi o tradycję, mam takie samo podejście, jak Ty. Bardzo dbam o tradycję, ja akurat grecką. Ty – podhalańską. Każdy o swoją. Gram w awangardowych zespołach, ale bez wiedzy i znajomości muzyki tradycyjnej nie ma awangardy. Zgadzam się z tym i wszystko, co robię, jest właśnie takie: nowa tradycja. Uwaga, Anita teraz będzie mówić, to my mamy się zamknąć. Nie, macie nawiązać do tego, że duet góralsko-grecki jest najbardziej naturalny, zgodnie ze słowami księdza profesora Tischnera, które często cytujemy na koncertach, że… Góralsko-góralski. …Na pocątku wsędy byli górole, a potem dopiero porobili się Grecy, Turcy i Zydzi. A górole byli tys pierwsymi filozofami, a Platon to był Władysław Trebunia-Tutka z Białego Dunajca. Góral. Ale ja jestem kontynuatorem myśli Sokratesa, a nie Platona. Mieszkałem kilkanaście lat w Kalifornii i z San Francisco uciekłem do Suwałk dwadzieścia jeden lat temu, i nigdy nie wróciłem do Ameryki,

bo Polska przy Ameryce to jest naprawdę wspaniały kraj. Też tak uważam. A kiedy trzy lata temu stwierdziłem, że chcę umrzeć w Polsce, wys­ tąpiłem do wojewody mazowiec­ kiego o obywatelstwo polskie i od trzech lat jestem Twoim rodakiem. Bardzo mi miło, zawsze się cieszę, jak mam takich uzdolnionych muzycznie rodaków. Ale mieszkając w Kalifornii usłyszałem, że Wy połączyliście góralską muzykę z reggae i nagraliście płytę, której wtedy tam słuchałem. To był pomysł dziennikarza polskiego radia, Włodzimierza Kleszcza. Przed laty przyjechał do Białego Dunajca i przywiózł ze sobą prawdziwych Jamajczyków, czyli The Twinkle Brothers Normana Granta. Od dwudziestu siedmiu już lat grywamy razem. Ostatnią płytę nagraliśmy razem w dwa tysiące ósmym roku i ciągle gramy na wspólnych koncertach te utwory. Siódmego lipca będziemy na Ostróda Reggae Festiwal wspólnie świętować jubileusz dwudziestu pięciu lat od wydania pierwszy raz tej wspólnej muzyki w Polsce: Higher Heights, czyli jakby „nadwysokości”. Trebunie-Tutki i Twinkle Brothers. Zagadaliśmy się o łączeniu muzyki, a Anita zaczęła wypowiadać takie mądre słowa. Jak jest z tym łączeniem? Trebunie Tutki uważani są za ekspertów i specjalistów w łączeniu. Nie łączymy gatunków muzycznych i kultur tylko po to, żeby powstało coś egzotycznego i spektakularnego w znaczeniu komercyjnym. Zawsze jest w tym bardzo mocny przekaz łączenia kultur na zasadzie dialogu i połączenia duchowego. Jakkolwiek to patetycznie zabrzmi. Najważniejsza jest ta idea, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Niezależnie od szerokości geograficznej tak samo czujemy, tak samo kochamy, i o tym śpiewamy i gramy. Ale, jak mówił Jan Paweł II, każdy jest sobą. Możemy prowadzić dialog, ale nikt nie odgrywa kogoś, kim nie jest. I dzięki temu chyba te muzyczne projekty się tak udają, że dopełniają się, a nie konkurują i niczego nie fałszują. W Polsce właśnie tego brakuje. I to w życiu powszechnym. Społecznym. Brakuje dialogu, a dialog jest wtedy, kiedy słuchasz drugiej osoby, odpowiadasz, później mówisz swoje zdanie i druga osoba odpowiada. I Wy to robicie z Twinkle Brothers. Szkoda, że nasi politycy się nie uczą od Trebuniów. Nie mamy takich ambicji, żeby ich pouczać… Niech słuchają po prostu. Nauczą się słuchać… Ale dobrą nauką jest granie muzyki, bo przecież jak chce się razem grać, trzeba się trochę dostroić, trzeba ustalić jakiś rytm, tonację, trzeba słuchać się wzajemnie, żeby nie było kakofonii, żeby nie było chaosu, tylko harmonia. Chyba, że jak w muzyce awangardowej, chcesz wprowadzić kakofonię. Ale na to się też musisz umówić. Jakiś czas kakofonii też może być, natomiast dobrze, jeśli z tego chaosu się coś wyłania. To się nazywa ładnie: twórczy ferment. Bardzo dziękuję Ci za to, co

powiedziałeś, bo moja audycja nosi nazwę „Na początku był Chaos”. Więc wszystko się zgadza. Ja też w swoim życiu robię to, co Ty – czerpię z różnych kultur. Pamiętam, że jak dostałem buzuki w latach sześćdziesiątych, pierwszy utwór, jaki zagrałem, to był hymn Polski na buzuki w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej. To się nazywa prawdziwe krzyżowanie kultur. I było OK. Może podam konkretny przykład, jak ten dialog może wyglądać. My śpiewamy po polsku, gwarą górali podhalańskich, natomiast Jamajczycy śpiewają po swojemu, w patois english, czyli swoim angielskim, wtedy czują się sobą. Śpiewają o tym, co dla nich najważniejsze, przeważnie to jest: everything I do, I do it for Jah; i o swoich symbolach. Takim symbolem dla nich jest King Lion – Król Lew. Dla nas ważnym symbolem jest Giewont, na którym górale sto lat temu postawili krzyż – śpiący rycerz, gdzie śpi zaśpione wojsko króla Bolesława Śmiałego, no i ceko, as ich obudzom. I o tym właśnie śpiewamy. O królewskich nada-

momencie, sztucznie, przez ten kryzys wojenny. Górale bardzo to przeżyli, że owce zostały wypędzone z miejsc, gdzie od czterech wieków je paśli, gdzie czuli się u siebie. Dzisiaj Tatrzański Park Narodowy zupełnie inaczej podchodzi do tych spraw i owce są elementem nie tylko tradycji, ale też ochrony przyrody. A w rodzie Trebuniów-Tutków było wielu baców. Najstarszym i najbardziej znanym dudziarzem podhalańskim, zapisanym w literaturze, był Stanisław Budz-Lepsiok „Mróz”. Zespół Trebunie-Tutki często odwołuje się do swojego pradziada w projektach muzycznych. Wracając do naszej współpracy z Twinkle Brothers – muzyka góralska, ale też tradycyjna polska muzyka, w ślad za „koniem trojańskim” reggae wdarła się na światowe sceny. Mamy satysfakcję, że byliśmy pierwsi z polską „Muzyką świata” w świecie. Jeździcie też do mojego kraju, Grecji. Do Grecji uwielbiamy jeździć wakacyjnie, w maju i w czerwcu, i w lipcu, sierpniu i wrześniu, i nawet w październiku, bo Grecja jest krajem pięknie

z Wołoszczyzny, a Wołoszczyzna i Wołosi to starodawny, średniowieczny lud pasterski. Oni wędrowali przez kilka wieków z Wołoszczyzny, skąd musieli uciekać przed Turkami, Tatarami. Wcześniej kontakty z Bałkanami, z całym bałkańskim światem były bardzo mocne i do dzisiaj Wołosi żyją w różnych krajach, a u nas wycisnęli takie piękno na kulturze, że właściwie my jesteśmy zarówno Małopolanami, potomkami Wiślan, jak i Wołochów.

Milo Kurtis podczas swojej cotygodniowej audycji „Na początku był chaos” na Wolnej Antenie Radia WNET rozmawia z Anitą i Krzysztofem Trebuniami-Tutkami, twórcami zespołu Trebunie-Tutki, grającego muzykę etniczną i koncertującego na całym świecie. nasłonecznionym, piękne góry, woda – wszystko to, czego nam ciągle brakuje. To znaczy – góry mamy też piękne, ale są zimne i większą część roku dosyć nieprzyjazne. Trzeba bardzo uważać, wysoko nie chodzić albo brać przewodnika.

Muzyka góralska, ale też tradycyjna polska muzy­ ka, w ślad za „koniem trojańskim” reggae wdarła się na światowe sceny. Mamy satysfakcję, że byli­ śmy pierwsi z polską „Muzyką świata” w świecie. Ja Ci powiem, że jak wróciłem z Kalifornii i pojechałem do Grecji, to niestety było lato i się wściekłem. W Kalifornii latem jest brązowo, nie ma zieleni. Przyjeżdżam do Grecji – znowu nie ma zieleni. A jak jadę w lecie w góry polskie, to jest zielono; kiedy przejeżdżałem przez Jurę Krakowsko-Częstochowską, to pomyślałem, że jestem w raju. My jesteśmy ukierunkowani południowo i to nie jest przypadkowe, bo przodkowie polskich górali przybyli

słusznie – doszli do wniosku, że owce są integralną częścią tej ochrony… Ale dlaczego za komuny musieli opuścić? Ja tego nie znałem. Po wojnie było bardzo dużo owiec, dlatego że w czasie okupacji wszystkie inne zwierzęta były kolczykowane, nie można było ich na własne potrzeby zabijać, sprzedawać. Natomiast można było chować dowolną ilość owiec, a że górale mieli polany w Tatrach, tych owiec było rzeczywiście za dużo w pewnym

stał bardzo doceniony, w pierwszej dwudziestce na pięć tysięcy czterysta płyt. Przez to możemy z naszą muzyką wyjść dalej, bo koncertujemy w całej Europie, byliśmy też w Indiach, w Chinach, w Japonii, w Stanach, w Kanadzie… I w Emiratach Arabskich, gdzie furorę zrobiły instrumenty pasterskie. A czy Ty mogłaś w Emiratach Arabskich chodzić z odkrytą głową? Tak, robiłam to z dużą swobodą, ponieważ czuliśmy się tam bardzo dobrze dzięki temu, że tamtejsze ludy – koczownicze, pasterskie… Też pasterskie. Przyjęli Was jak swoich. Oczywiście. Dobrze rozumieją naturę góralską. Tak. I Trebunie-Tutki w Emiratach czuli się jak u siebie. Więc zwracam się do polskiego społeczeństwa i do polskich polityków, i polskich dziennikarzy: naśladujcie Trebuniów-Tutków. Dialog i łączenie to jest to, czego potrzebujemy, a nie ciągłe kłótnie. Opowiedzcie teraz o pracy, bo przecież dużo pracujecie. Prawda?

Ile projektów dziennie jest w stanie wytworzyć taka drukarka? KP: Drukarka może pracować długo, jednak wydruk jednego małego modelu zajmuje sporo czasu. Trzeba przy tym pamiętać, że choć urządzenie nie jest głośne, kiedy dłuższy czas przebywa się w pomieszczeniu, gdzie pracuje, może być to uciążliwe.

Ale jedno drugiemu nie przeszkadza, natura sama wie, co robi. Podpowie. Powiedzcie, gdzie ludzie mają Was słuchać, bo przecież wszyscy Was kochają. Zapraszamy na stronę trebunie.pl. Na Facebooku też jesteście? Oczywiście. Jak kogoś nie ma na Facebooku, to znaczy, że nie istnieje. Znam takich ludzi, którzy nie chcą być na Facebooku, a nawet… To taki żart, ale prowadząc działalność artystyczną, szczególnie niekomercyjną, jaką my prowadzimy, grając muzykę nie pop, tylko specyficzną, etniczną, muzykę świata – trzeba być w różnych miejscach, zwłaszcza jeśli jest możliwość, że można dialogować, korespondować szybko w internecie. Wykorzystujemy to, bo chcemy dotrzeć do naszych fanów, słuchaczy, a oni docierają do nas. I to jest wspaniałe, pewnie znasz to uczucie, jak ktoś pisze do ciebie po koncercie, że zrozumiał twój przekaz… Tak. Że czuje tę muzykę, że chce jej słuchać, że od dzisiaj jest wielbicielem takiego rodzaju muzyki. Niektórzy mi mówią, że za dużo siedzę na Facebooku. Ale ja go uważam za narzędzie pracy. To część naszej roboty, ale też przyjemność. To jasne, że jak ktoś pisze, że fajnie zagrałeś… To jest też możliwość kontaktu, teraz już z całym światem, bo nasi znajomi są w Ameryce czy w Japonii, a możemy sobie pisać tak, jakbyśmy byli po prostu w sąsiednim mieszkaniu. Czasami słyszę: Milo, ja się wypisałem z Facebooka, bo Facebook udostępnia dane itp. Ja na to mówię: wypisuj się, jak masz jakieś tajemnice, bo to, o czym ja piszę, nie tylko każdy może przeczytać, ale ja chcę, żeby każdy przeczytał… Właśnie dostałam informację. Shalva Abramashvili z Tbilisi pisze: „Cześć, przyjaciele, niedługo się spotkamy”! Nie jest to fajne? No tak, czyli nas słucha? No, proszę bardzo. Jesteśmy słuchani! Kilka razy dostaliśmy wiadomości na żywo z Teksasu, z Paryża. Jesteśmy przecież radiem internetowym. W ogóle internet jest wspaniałym środkiem, który może być wykorzystany dobrze, a ktoś może go wykorzystać źle. To jak z dynamitem. Też nie po to był wynaleziony, żeby ludzie walczyli, ale żeby pomóc w zdobywaniu świata. Dziękuję za rozmowę.

K

zaprojektowaną przez nas trasę. Bardziej zaawansowane dzieciaki korzystają z różnych komplikacji. Dzieci w Zagórowie uwielbiają do nas przychodzić i rozwijać swoje umiejętności. Do tego Photon działa w sposób interaktywny, reaguje na zachowanie człowieka. Jeżeli np. się go pogłaska, to zmienia kolor lub wydaje jakiś dźwięk.

FOT. J. NOWAK

Kolejna nowinka technologiczna w bibliotece w Zagórowie to są trzy urocze, białe Photony, czyli interaktywne roboty edukacyjne, które pozwalają dzieciom uczyć się prog­ramowania. Do Photonów dołączone są iPody z wgraną aplikacją mobilną, dzięki której dzieci mogą bawić się i eksperymentować z nowymi technologiami. W jaki sposób Photony znalazły się u Pań w bibliotece? KN: Photony również zostały pozyskane przy pomocy środków zewnętrznych.

I to jest rodzina. À propos, czy wiecie, że od paru miesięcy mam już siedmioro wnucząt? Gratulujemy, ja też się tego boję, że wkrótce zostanę dziadkiem, a czuję się przecież młodo i chciałbym jeszcze zostać ojcem parę razy. No, ale uwidzimy, jak to będzie.

Wiesz, dlaczego wspomniałem o Grecji? Dlatego, że z moim zespołem Drum Freaks grałem na dużym, jazzowym festiwalu w Atenach i tam kojarzono, że Polska to Trebunie-Tutki. Więc myślałem, że graliście w Grecji. Muzyka zawędrowała. Między innymi te płyty, które były na liście „Muzyki świata”. Ta lista to są tysiące nagrań z całego świata. No i mamy satysfakcję, że dzięki fuzji z Twinkle Brothers po raz pierwszy polska muzyka została na tej liście zauważona. A w ślad za tym nasze kolejne nagrania. Między innymi właśnie Duch gór z gruzińskim kwintetem Urmuli zo-

„Muzyka świata” i kontakt ze światem

niach, które górale otrzymywali przed laty w Tatrach. Potem niestety był taki moment w czasach komuny, kiedy owce musiały opuścić Tatry, a górale wraz z owcami. To był bardzo przykry moment dla naszej kultury. Dzisiaj już jest to w większej równowadze, już ci, którzy chcą chronić przyrodę – bardzo

Dużo. Ale z wielką przyjemnością. W rodzie Trebuniów-Tutków, tak jak u Greków, jak u Gruzinów, bardzo dużo i chętnie się śpiewa przy wszystkich okazjach, również rodzinnych. I tam, gdzie spotykają się ludzie, rozbrzmiewa śpiew. Dlatego wszystkie projekty muzyczne zespołu Trebunie-Tutki mają też źródło w tej naturalnej potrzebie wspólnego bycia i muzykowania.

FOT. K. TOMASZEWSKI

Założyłem nowy zespół i czuję, że jestem dopiero na początku drogi, a mam dwadzieścia kilka lat więcej niż Ty. Zespół Trebunie-Tutki powstał w dziewięćdziesiątym czwartym roku. Trochę lat już gramy, ale czujemy się coraz młodziej. Muzyka daje to nowe otwarcie i tak jest we wspólnym graniu z Gruzinami. Duch Gór to zupełnie nowa droga Trebuniów, nowa fuzja, nowy dialog międzykulturowy, no a nasi przyjaciele z Tbilisi, kwintet Urmuli, to rzeczywiście artyści wyjątkowi, wspaniali śpiewacy, muzycy, instrumentaliści i tancerze.

Biblioteka zakwalifikowała się do prog­ ramu „Kodowanie w bibliotece” Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego w Polsce. Zamysłem całego

przedsięwzięcia był walor edukacyjny oraz promocja biblioteki. Z robotów przede wszystkim korzysta Lokalny Klub Kodowania.

Jednym z elementów dołączonych do zestawu Photonów jest mapa edukacyjna. Jeżeli chcemy wprowadzić dziecko w świat programowania, to możemy

zaplanować sobie taką mapę na kartce lub na iPodzie, następnie przy pomocy urządzenia sterujemy naszym robotem, tak aby mógł przemierzyć

Czy planują Panie wprowadzanie kolejnych nowinek technologicznych w bibliotece, piszą Panie kolejne projekty? KN: Jak najbardziej, jest to jednak związane z naszymi zasobami – przede wszystkim z ograniczonym miejscem do przechowywania sprzętu. Mam jednak nadzieję, że uda nam się kiedyś pozyskać taką przestrzeń w bibliotece, która pozwoliłaby na swobodne działanie. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

18

Wojna w cieniu Igrzysk 8 sierpnia 2008 roku w Pekinie rozpoczęły się oficjalnie Igrzyska XXIX Olimpiady pod hasłem: „Jeden świat, jedno marzenie”. Igrzyska rozpoczęły się 8. dnia, 8. miesiąca 2008 roku, o 8:08 wieczorem, gdyż w symbolice chińskiej cyfra 8 jest symbolem szczęścia, obfitości, pieniędzy oraz spokoju. Na trybunach zasiedli oficjalni goście, w tym premier Rosji Władimir Putin. Świat wzruszał się występem małej Lin Miaoke, która zaśpiewała na ceremonii otwarcia, przymykając oko na fakt, że mała Lin jedynie rusza ustami, a fak-

i Marcin Mamoń (dziś korespondent TVP w Tbilisi). To właśnie wtedy pojawił się temat, że gdzieś w Gruzji żyje matka ówczesnego premiera Federacji Rosyjskiej Władimira Putina. Jednak to jeszcze nie był moment na rozpoczęcie jej poszukiwań. Wtedy najważniejsze było to, jak długo potrwa wojna i w jakiej kondycji wyjdzie z niej Gruzja. Wojna formalnie trwała 5 dni. Jednak działania na terenach zajętych przez siły separatystyczne i przez wojska rosyjskie prowadzone były nadal. Rosja utworzyła wokół Osetii Południowej tzw. strefę buforową, kontrolowaną jednostronnie przez „Siły Pokojowe Federacji Rosyjskiej”. Nikt z zewnątrz nie miał możliwości wjazdu na jej teren. Przekonała się o tym boleśnie ekipa TVP, która została zatrzymana na przedmieściach Karaleti nieopodal Gori. Dochodziły wieści o czystkach etnicznych. W Gruzji pojawiła się kolejna fala uchodźców z okupowanych terenów. Trzeba pamiętać, że konflikty pomiędzy Gruzją a buntującymi się regionami – Abchazją i Osetią Południową, trwały od lat i wiele osób było w 2008 roku podwójnymi uchodźcami. Raz wyrzucono ich z domów w latach ’90, podczas pierwszych starć zbrojnych, teraz stracili domy, które udało im się założyć w nowym miejscu do życia. Polska (wraz z wieloma krajami europejskimi) odpowiedziała pomocą humanitarną. Do Polski zostały zaproszone dzieci rodzin poszkodowanych w czasie działań wojennych, rozpoczęło się też formowanie konwoju z darami. W jego przygotowaniu brała udział Kancelaria Prezydenta RP (tu duża rola Małgorzaty Gosiewskiej), Caritas, Kawalerowie Maltańscy i lubelska Fundacja Młoda Demokracja, którą reprezentowaliśmy wraz z Pawłem Bobołowiczem. Dary zawieźliśmy do wiosek, które najbardziej ucierpiały podczas rosyjskich akcji odwetowych głównie 12 sierpnia 2008 roku, gdy wiec prezydentów w centrum Tbilisi pokrzyżował Putinowi plany zajęcia stolicy Gruzji. Do wiosek tych dotarliśmy niedługo po zakończeniu wojny, ale to opowieść na oddzielny artykuł. Teraz istotne jest to, że przy okazji przywiezienia pomocy, znaleźliśmy czas na poszukiwanie matki ówczesnego premiera Rosji Władimira Putina.

Do dziś w polskiej wersji Wikipedii można przeczytać o tym, jak to Gruzja wywołała wojnę, a Rosja jedynie broniła słabszych mieszkańców Osetii, mimo że przez te 10 lat, które właśnie minęły od tych wydarzeń, na światło dzienne wypłynęło wiele dokumentów i faktów, pokazujących, że Putin planował inwazję już w 2006 roku, szukając jedynie pretekstu.

Polska krew w żyłach Putina Wojciech Pokora

Gdy w Rosji trwała kampania prezydencka, u Wiery pojawili się „dziennikarze z Czeczenii”. Wypożyczyli wszystkie pamiątki po synu i zniknęli. Więcej się nie pojawili, a pamiątek nie oddali.

Wiera Putin

FOT. PAWEŁ BOBOŁOWICZ

R E K L A M A

tycznie śpiewa 7-letnia Yang Peiyi, której postanowiono nie pokazywać publicznie, ponieważ była „za brzydka”. Tak zaczął się festiwal obłudy. W tym czasie prawie 6000 kilometrów dalej rozpoczął się dramat wojny. Zgodnie z kremlowską propagandą, mimo oficjalnej deklaracji Saakaszwilego o zawieszeniu broni, Gruzja zaatakowała Osetię Południową. Rosja jedynie zareagowała na agresję Gruzji i na szczęście akurat w tym rejonie walk znajdowały się duże siły zbrojne pozostałe po manewrach „Kaukaz 2008”. Wojska rosyjskie, które wtargnęły na terytorium Gruzji, siejąc terror, nosiły odtąd nazwę „sił pokojowych”. Nasiliła się wojna informacyjna i dezinformacyjna. Zaatakowano cyberprzestrzeń. Hakerzy opanowali gruzińskie domeny internetowe. Adresy stron internetowych zakończone na „.ge” przestały działać. Na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych Gruzji pojawiło się zdjęcie prezydenta Michaila Saakaszwilego z Adolfem Hitlerem. Domenę dla gruzińskiego rządu udostępniła wówczas kancelaria prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dzięki temu rząd w Tbilisi odzyskał dostęp do sieci.

Pięć dni wojny Polska aktywnie włączyła się w pomoc najechanej Gruzji. Jeszcze zanim w Tbilisi pojawił się prezydent Lech Kaczyński, powstrzymując marsz rosyjskiej „armii pokojowej” na stolicę, w kraju pojawili się polscy dziennikarze. W jednym z pierwszych transportów do ogarniętej wojną Gruzji znaleźli się m.in. Paweł Bobołowicz (dziś kores­ pondent Mediów WNET w Kijowie)

Znalezienie Wiery Osepaszwili, bo tak nazywa się domniemana matka przywódcy Rosji, nie należało do najłatwiejszych. Przekonali się o tym dziennikarze, którzy docierali do niej we wcześniejszych latach i ginęli w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach lub w katastrofach lotniczych. Gruzini, którzy nam pomagali, bali się o życie swoje i swoich rodzin, dlatego każdy, kto nam wówczas pomógł, pozostał anonimowy.

Putin, Putin… nazywam się Putin Do Metekhi, gdzie mieszkała matka Putina, prowadziła wąska, zaniedbana droga, która w okolicy wioski zamieniła się w polną. Sama wioska położona jest w pobliżu miasta Kaspi, nieopodal Gori. To symboliczne, że spod Gori pochodził Józef Stalin (nadal w mieście znajduje się jego muzeum) i w tej samej okolicy wychowywał się Władimir Putin. Gdy w sierpniu 2008 roku do Kaspi weszli Rosjanie, a okolica została ostrzelana i zbombardowana, mieszkańcy miasta i okolicznych wsi szukali schronienia właśnie w Metekhi, wierząc, że miejscowość, w której żyje Wiera Nikołajewna Osepaszwili, nie zostanie zbombardowana. Nie mylili się. Nie wszedł tu oficjalnie żaden rosyjski żołnierz. Do wioski wjechaliśmy wczesnym popołudniem. Towarzyszył nam krymski fotoreporter i dziennikarz Roman Krawczenko. Nasi gruzińscy przewodnicy wskazali dom i kazali radzić sobie samym. Bali się, żeby nikt ich nie zobaczył w naszym towarzystwie. „Za dużo wokół niej śmierci” – tłumaczyli.

Podeszliśmy pod dom i zawołaliśmy w stronę winnicy. Po chwili wyszła do nas skromna, drobna kobieta w chuście na głowie. Zapytała, kim jesteśmy i czego chcemy. Nie chciała odpowiadać na pytania dotyczące jej syna. Wydawała się zastraszona, co zresztą potwierdziła, mówiąc, że nie wie, co wolno jej mówić, a czego nie. Stwierdziła jedynie, że zakończona niedawno wojna była rosyjską agresją i była złem, a sama czuje się Gruzinką. Rozmowa zdawała się dobiegać końca, gdy spytała, skąd jesteśmy. „Polacy” – powiedziała z wahaniem – „moja prababka była Polką”. Wypowiadając te słowa, wydobyła spod kamienia klucz i wpuściła nas do środka. Wiera Nikołajewna nie pamiętała nazwiska prababki, ale pamiętała, że jej babka i matka kultywowały pamięć o niej

FOT. WOJCIECH POKORA

17

lutego 2008 roku Republika Kosowa ogłosiła jednostronnie swoją niepodległość od Serbii. Nowe państwo zostało uznane przez Stany Zjednoczone i większość państw Europy Zachodniej (w sumie ok. 112 ze 193 państw członkowskich ONZ). Zaprotestowała Rosja. Eksperci od razu zaczęli wskazywać na fakt, że deklaracja niepodległości Kosowa może mieć konsekwencje w innych rejonach świata, m.in. w Abchazji i Osetii Południowej. Niestety, nie mylili się. Już w lipcu, tuż przy granicy z Gruzją, Rosja przeprowadziła wielkie manewry wojskowe „Kaukaz 2008”, przerzucając w strefę przygraniczną 8000 żołnierzy i ciężki sprzęt. W Gruzji rozpoczęły się w tym czasie dwutygodniowe manewry „Immediate Response-2008”, zorganizowane w ramach natowskiego programu „Partnerstwo dla pokoju”. Jednocześnie zaczęła się propagandowa i dezinformacyjna gra, która nasiliła się w pierwszych dniach sierpnia. Zresztą do dziś w polskiej wersji Wikipedii można przeczytać o tym, jak to Gruzja wywołała wojnę, a Rosja jedynie broniła słabszych mieszkańców Osetii, mimo że przez te 10 lat, które właśnie minęły od tych wydarzeń, na światło dzienne wypłynęło wiele dokumentów i faktów, pokazujących, że Putin planował inwazję już w 2006 roku, szukając jedynie pretekstu. Coraz częściej zaczęło dochodzić do wymiany ognia pomiędzy stanowiskami gruzińskimi i osetyjskimi. Wybuchały miny-pułapki. Ginęli ludzie. 7 sierpnia prezydent Gruzji Michail Saakaszwili ogłosił jednostronne zawieszenie broni.

M AT K A· P U T I N A

i polskie pochodzenie było dla nich ważne. Zatem w żyłach Władimira Putina płynie w jakiejś części polska krew. Przeszliśmy do tematu jej syna. Na nagraniu, którym dysponujemy, słychać, jak Wiera Nikołajewna waha się z odpowiedzią na pytanie, jak brzmi jej panieńskie nazwisko. Od lat posługuje się nazwiskiem męża – Osepaszwili. Tamto zarezerwowane jest dla kogoś innego. Jednak pod naciskiem pytań ulega i zaczyna powtarzać jak mantrę: „Putin, Putin… nazywam się Putin”. Według słów naszej rozmówczyni Władimir urodził się w Permi za Uralem. Jego ojcem był Płaton Priwałow, z którym Wiera niedługo po porodzie się rozstała i z którym nigdy nie związała się formalnie. Dlatego dziec­ko nosiło jej nazwisko panieńskie. Po niedługim czasie Wiera wyszła za mąż za Gruzina i wyjechała do jego

ojczyzny, zostawiając dziecko z babką. Dopiero po 2 latach babka przywiozła Władimira do Metekhi, gdzie mieszkał kolejne 7 lat. Tu chodził do szkoły, tu poznawał język i lokalne tradycje. Tu zawierał pierwsze przyjaźnie. Matka pamięta, że miał bardzo dobre stopnie. Był zdolny. Jednak rodzinne życie nie trwało dla niego długo. W wieku 9 lat został odesłany za Ural do dziadka. Mieszkańcy Metekhi, których o to

Dom Wiery Putin w Metheki

pytamy, mówią, że to decyzja ojczyma. Miał piątkę własnych dzieci, nie było go stać na wykarmienie bękarta. Kolejny raz o swoim synu Wiera usłyszała wiele lat później. Jednak his­toria jego życia nie zgadzała się z tą, którą znała jego matka. Władimir zmienił datę urodzenia, miał nowych rodziców, inne miejsce narodzin. Wszystkich, którzy mogliby potwierdzić bądź zaprzeczyć jego wersji, już nie ma wśród żywych. Oficjalni rodzice nie żyli. Żyła tylko ona. W 2000 roku, gdy w Rosji trwała kampania prezydencka, u Wiery pojawili się „dziennikarze z Czeczenii”. Wypożyczyli wszystkie pamiątki, jakie miała po synu i zniknęli. Więcej się nie pojawili, a pamiątek nie oddali. Została jej tylko pamięć. Wiera nie oczekiwała niczego od syna. Nic mu nie dała i niczego się nie spodziewa. Chce tylko spokojnie dożyć swoich dni. Czy dożyła i gdzie – nie wiemy. Rok po naszej wizycie do wioski dotarła ekipa TVN. Dziennikarze sfilmowali jej dom, ulicę, miejscowość. Ale Wiery już tam nie było. Sąsiedzi twierdzą, że ktoś ją wywiózł. Nie wiadomo kto, nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo, czy żyje. Wiadomo, że z kobietą, która podaje się za matkę obecnego prezydenta Rosji Władimira Putina, rozmawialiśmy oficjalnie jako ostatni. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

19

P U N K T·W I D Z E N I A W dawnych czasach, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, większość wolnych od pracy dni spędzałam na wsi. Pamiętam, że kiedy psy zaczynały poszczekiwać w taki charakterystyczny sposób, wiadomo było, że listonosz zaczyna swój przemarsz lub przejazd ( jeśli dysponował rowerem) przez wieś.

Jak listonosz przez wieś O wizycie Prezydenta RP Andrzeja Dudy w Melbourne Magdalena Krakowska

T

o szczekanie przemieszczało się wzdłuż wsi zgodnie z trasą jego marszu i po nasileniu „szczeku” można było zorientować się, w którym miejscu wios­ ki aktualnie przebywa listonosz. Psy oczywiście wywiązywały się ze swojego obowiązku obrony interesów tego, kto wystawia im przed budę miskę z jedzeniem. Niektóre psy szczekały do upadłego, a niektóre, kiedy listonosz podchodził bliżej, cichły i zaczynały nieśmiało machać ogonem (zerkając, czy aby pan nie widzi), licząc, że może listonosz rzuci im jakiś kawałek kiełbasy. I to właśnie skojarzenie przyszło mi do głowy, kiedy pojawiły się pierwsze informacje o planowanej wizycie Prezydenta Rzeczypospolitej Pols­ kiej w Australii i Nowej Zelandii. Ta część Polonii, która sprzyja opozycji w Polsce, zachowywała się w bardzo podobny sposób jak owe pieski. Najpierw pojawiły się hałasy na stronach

internetowych skupiających Polonię w Melbourne, potem jazgot przeniósł się do Canberry, by skończyć szczekanie w Sydney. Jak ogólnie wiadomo, stronami skupiającymi Polaków mieszkających w Australii w większości zarządzają osoby nieprzychylne obecnej ekipie rządzącej. A więc na stronie Grupy Polonia w Melbourne pojawił się post, spłodzony przez „działaczkę” z Sydney, ozdobiony grafiką znaną z polskich zadym, z tłumaczeniem ich sztandarowego hasła: CONSTITUTION, gdzie litery U (czytaj „ju” czyli „ty”) oraz I (czyli „ja”) były wyróżnione biało-czerwonym kolorem. Nawoływał on do podpisania listu skierowanego do premiera Australii Malcolma Turnbulla oraz do pani minister spraw zagranicznych Julii Bishop. W liście tym autorka nieładnie „obszczekuje” naszego prezydenta Andrzeja Dudę. Niestety rozpędziła się i napisała list w imieniu całej Polonii, co wzbudziło oburzenie wśród

tych, którzy nie podzielają jej stanowiska w naszej wiosce – Melbourne. Po dwóch dniach ktoś pewnie poradził administratorce, aby usunęła post, gdyż trudno będzie wytłumaczyć jej obecność na przyjęciu wydanym z okazji wizyty Prezydenta.

Z

okazji przyjazdu pary prezydenc­ kiej odbyły się w Melbourne dwa koncerty. Nasza wioska jest duża, mieszka tu 56 tysięcy Polaków, więc koncerty były tak zaplanowane, aby każdy miał szansę dotrzeć. Jeden był w Clock­tower w Moonee Ponds (zachodnia część miasta), a drugi w Drum Theatre w Dandenong (południowy wschód). Dystans dzielący oba obiekty to około 50 kilometrów. Koncerty pod hasłem „Tribute to Freedom”, czyli „W hołdzie wolności”, były elementem obchodów setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Najjaśniejszym punktem był występ pianisty Konrada Olszewskiego z towarzyszeniem

orkiestry. W jego wykonaniu usłyszeliśmy Koncert A-moll op. 17 Ignacego Jana Paderewskiego. Harcerze zaprezentowali wiązankę znanych harcerskich piosenek, a zespoły Polonez i Łowicz rozgrzały widownię polskimi tańcami i pieśniami ludowymi. Pani prezydentowa odwiedziła nasze dzieci z polskich szkół sobotnich. Spotkanie odbyło się w Domu Polskim „Syrena” w Rowville. Dzieci dostały legitymacje szkolne, takie same, jakie mają uczniowie szkół w Polsce. Zaprezentowały wdzięczny program artystyczny. Wieczorem odbyło się spotkanie z panią gubernator stanu Wiktoria, Lindą Dessau. Niedziela była zimna, deszczowa, szara, trochę jak polski listopad, a nawet przez kilkanaście minut padał grad. W takich to warunkach, pewnie daleko odbiegających od wyobrażeń na temat australijskiej pogody, odbyła się uroczys­ tość złożenia wieńców pod pomnikiem Szczurów Tobruku. To niezbyt, wydawałoby się, chlubne określenie jest dumą tych, którzy przeżyli tę bitwę. Żołnierze australijscy wraz z polskimi z Brygady Strzelców Podkarpackich wygrali w 1941 roku jedną z bardziej zaciętych bitew z Niemcami. Niemcy nazwali atakujących ich żołnierzy szczurami i to określenie stało się ich znakiem rozpoznawczym. Pomnik ten znajduje się w sąsiedztwie Sanktuarium Pamięci – obiektu, którego historia sięga I wojny światowej. Budynek został wybudowany ze składek społecznych, aby upamiętnić Australijczyków z Wiktorii poległych na frontach wojny w Europie. Został ukończony w 1934 roku. Miesiąc temu dzięki staraniom Andrzeja Balcerzaka otwarto

w nim wystawę o walkach podziemia z niemieckim okupantem na terenie Europy w czasach II wojny światowej. Duża część tej wystawy jest poświęcona polskiemu ruchowi oporu. Znalazło się tam miejsce dla postaci rotmistrza Witolda Pileckiego. Przede wszystkim jednak wystawa skupia się na Australijczykach, którzy dołączyli do walczących z okupantem niemieckim podziemnych organizacji bojowych. W Polsce w oddziałach Armii Krajowej walczyło kilku Australijczyków, m.in. lotnik Allan Hunter Hammett, który strącony w trakcie lotu z zaopatrzeniem dla Armii Krajowej, dołączył do podziemia. Na otwarciu wystawy pojawił się jego syn Michael, który przekazał pamiątki po ojcu, między innymi: odznaczenia, legitymację Armii Krajowej oraz fragmenty zestrzelonego samolotu.

I

w tym to miejscu, niemalże świętym dla Australijczyków z Wiktorii, pojawiła się grupka „piesków”. Chyba jednak trzymano je na smyczy w dużej odległości i tylko co jakiś czas słyszane z daleka głośniejsze wrzaski przypominały o ich obecności. Było około dwudziestu pięciu zmokniętych postaci, stojących w dwóch rzędach, ubranych w naciągnięte na skafandry koszulki z napisem „KONSTYTUCJA” i trzymających w jednej łapce jakiś tekturowy plakacik z hasłem, a w drugiej czarną parasolkę, czasem białą różę. W pierwszym rzędzie znalazło się dziec­ko w wieku około 10 lat, dzierżące plakacik z długopisem, gdzie końcówką długopisu była głowa prezydenta. Byli to tak zwani pożyteczni idioci,

gdyż ci, którzy promują „antyrządowość” w naszej pięknej wiosce Australii, ucichli i merdając ogonkami łasili się do prezydenta. Tak to prezydent Andrzej Duda podczas oficjalnych uroczys­tości był otoczony – poza normalnymi ludźmi, którzy go witali tłumnie i radośnie w miejscach spotkań – osobami, które wcześniej raczej nie okazywały mu sympatii. Taka jest polityka. Po mszy świętej w Keysborough, celebrowanej przez ojca Wiesława Słowika, rektora Misji Katolickiej na Australię i Nową Zelandię, i towarzyszących mu dwunastu polskich księży, prezydent udekorował medalami wyróżniających się działaczy polonijnych, a przede wszystkim Mariana Pawlika, prezesa Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii. Potem szczekanie przeniosło się do Canberry, ale ponieważ wioska stołeczna jest dość mała i senna, to i psy są tam senne i dobrze karmione, więc nie chce im się nawet ogonem ruszyć. Głośniejsze szczekanie dochodziło z Sydney, a po odwiedzeniu Sydney prezydent ruszył w kierunku Nowej Zelandii. Stamtąd też dochodził głuchy „szczek”. Wizyta się skończyła i para prezydencka – frruu… odleciała do Polski. Następna okazja do pohałasowania pewnie nieprędko się nadarzy. Do naszej wioski rzadko dojeżdża poczta, bo jesteśmy na końcu świata. Wszyscy, i ci z prawej, i ci z lewej wrócili do swoich ogródków, grillów i świętego spokoju. Pieski odpoczywają w zagrodach. Słychać w soboty ryk kosiarek do trawy. Idzie wiosna. Tylko pod wystrzyżonym trawnikiem krety wciąż pracują. K

R E K L A M A

Najpierw wypada się pochwalić. Zwyciężyliśmy! Na wydmie w Białogórze wybarwia się właśnie mikołajek nadmorski. Teraz już zupełnie legalnie i prawem chroniony.

Wolne Media WNET dla dobra nas wszystkich

A

Jan A. Kowalski

nazwisko społecznika i pasjonata, który za tym stoi, Ryszarda Gordzieja, widnieje na wielkiej tablicy ufundowanej przez lokalne władze. Ryszard Gordziej zwyciężył po długiej walce z pomorską biurokracją. Ale nie byłoby to zwycięstwo możliwe bez zaangażowania się mediów WNET. To Jadwiga Chmielowska, redaktor naczelna „Śląskiego Kuriera WNET”, która teraz wraca do zdrowia po kolejnej operacji, zainteresowała się tym przypadkiem. Bulwersującym przypadkiem niszczenia społecznika i jego dzieła. Rozmawiała z biurwami gotowymi pana Ryszarda wtrącić do lochu za jego

Wolne media są najskuteczniejszym zabezpieczeniem dla rządzących przed deprawacją ich samych. Taką społeczną Najwyższą Izbą Kontroli. bezinteresowną działalność dla społeczeństwa, ale przeciwko ich drobnym interesikom. Odwiedziła też sołtysa i wójta gminy Krokowa, którzy na moment dali się tym biurwom zastraszyć. I zwyciężyła w interesie nas wszystkich. Tak właśnie działają wolne media. Tak powinny działać wszystkie media. Ale czy działają? Chyba nie, skoro takim pięknym wakacyjnym tematem nie zainteresowało się żadne czasopismo lokalne, pomorskie. Z litości nie wymienię tytułu. Jego redaktorka, już po artykule w „Kurierze WNET” i na portalu WNET.fm, pojawiła się w Białogórze i rozmawiała z naszym bohaterem. Pomimo zgromadzenia przez nią wszystkich danych, materiał nie ujrzał światła dziennego. Dlaczego? Bo lokalne interesy, bo ręka rękę myje, bo ktoś zamieszcza reklamy, a nie musi. Tak działa prasa zniewolona, tak działają media zniewolone. Zawsze w interesie mniejszości, przeciwko interesowi publicznemu, przeciwko wspólnemu dobru. Przeciwko prawdzie. Bo to właśnie służenie prawdzie, poprzez przekazywanie prawdziwych informacji, powinno być jedynym uzasadnieniem istnienia mediów. Wszystkich mediów, bo wszystkie powinny być wolne. Nie ideologia, nie doktryna, nie zaangażowanie w zwycięstwo tej czy innej partii politycznej. Oczywiś­ cie dziennikarze mają swoje poglądy

i wcale nie muszą ich ukrywać. Ja również nie ukrywam, że jestem chrześcijaninem (dodatkowo nawróconym) i że właśnie z wiary w Boga wynika moje widzenie rzeczywistości. Rzecz jasna ułomne z racji bycia człowiekiem. Przyjrzyjmy się wreszcie problemowi, jaki mają z wolnymi mediami rządzący. Niezależnie od przynależności partyjnej i przekonań, zawsze chcieliby zrobić z mediów swoją tubę propagandową. Uzasadniając to każdorazowo rzekomo wyższym interesem społecznym. Tymczasem to wolne media są najskuteczniejszym zabezpieczeniem dla rządzących przed deprawacją ich samych. Taką społeczną Najwyższą Izbą Kontroli. Przed korupcją i przestępczym działaniem członków każdego obozu władzy. Naświetlanie nieprawidłowości mniej lub bardziej lokalnych leży zatem w interesie każdej partii, zwłaszcza partii rządzącej. Bo partia rządząca dysponuje środkami nie tylko własnymi, ale w dużej mierze środkami nas wszystkich. I jej funkcjonariusze, już nie partyjni, ale państwowi, powinni być dokładnie w swoich działaniach przez wolne media prześwietlani. Wprost służy to dobru wspólnemu, a nie wprost – również dobru danej partii. Dzięki takiemu medialnemu prześwietlaniu dana partia może się pozbyć ludzi nieuczciwych, którzy realizując swoje ciemne sprawki, doprowadzają ją do spadku poparcia społecznego. A w ostateczności do utraty władzy. Zrozumienie tego ze strony rządzących jest podstawą dla rozwoju wolnych mediów. Również wolnych mediów WNET, prawdziwie publicznych, jak je nazywa nasz szef Krzysztof Skow­ roński. Bo cząstkowa, partyjna prawda, przekazywana przez kolejne szczeble podległości, zniekształca rzeczywistość tak samo, jak zabawa w głuchy telefon początkowe słowo. Mamy na to przykład w postaci wyjątkowo zniekształconej przez polityków różnych opcji, również rządowych, sprawy kopalni „Krupiński”. Dlatego z uporem, w interesie społecznym i w interesie państwa polskiego odkłamujemy tę sprawę. Po to, żeby w interesie nas wszystkich politycy podjęli właściwą decyzję. I dlatego na koniec zapytam: czy na podstawie zniekształconej wiedzy można podjąć właściwą decyzję? Na to pytanie muszą odpowiedzieć już sami politycy. Uczciwi politycy. K PS Jadwigo, wracaj do zdrowia jak najszybciej! Ojczyzna Cię potrzebuje!


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

20

W

Z archiwum sowieckich służb: zdjęcie żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza. Fotografia pochodzi z akt NKWD dotyczących Stefana Jaroszka (syna Kajetana), aresztowanego przez Sowietów w 1941 roku. Stefan Jaroszek siedzi na ławce jako trzeci od prawej strony.

yjął jedną z nich i za szyję uniósł ponad głowę, żeby pokazać ją zebranym ludziom. Zwierzątko się wierciło. Zaczęło piszczeć. Mężczyzna przystawił mu mik­ rofon. Ludzie wybuchnęli śmiechem. Ktoś zgodził się zapłacić dziesięć dolarów (od 2000 roku dolar amerykański jest walutą obowiązującą w Ekwadorze) za trzy. Kura poszła za jedenaście – z początkowej ceny ośmiu. Sprzedano też butlę oleju, kilo świeżego sera, worek ryżu, kubełek masła. Licytacja, już po zakończonej mszy odpustowej i procesji, szła opornie, mimo że pieniądze ze sprzedaży darów mieszkańców wioski szły na zbożny cel – wstawienie okien do drewnianego kościoła. Również dary niesione do ołtarza pochodziły z datków mieszkańców. Przed mszą, która zaczęła się z niemałym opóźnieniem, bo czekano jeszcze na wiernych z sąsiedniej wsi, ksiądz Łukasz stał przed kościołem i witał wszystkich wiernych. Ludzie zbierali się powoli. Kobieta w różowym dresie przyniosła kwiat wsadzony korzeniami do plastikowej torebki pełnej ryżu. Ktoś inny przyniósł tacę pełną owoców, którą później zaniesiono do ołtarza, a po mszy częstowano owocami wszystkich zebranych, poczynając od księdza. Wino i chleb, w tym komunikanty – także pochodziły od wiernych. „Chyba nie pada. Możemy zaczynać procesję” powiedział do wiernych Ekwadorczyków ksiądz Łukasz Hołub. Mężczyźni wynieśli przed kościół figurę św. Ignacego Loyoli, patrona liczącej trzysta osób wioski Loyola, założonej w latach osiemdziesiątych XX wieku przez pochodzącego z Polski jezuitę ojca Franciszka Nowickiego w prowincji Zamora-Chinchipe, niedaleko miasteczka Palanda, na wschodnich stokach Andów – już w zlewisku Amazonki, zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów w linii prostej od granicy z Peru. Jeden z mężczyzn, samorodny koordynator w sprawach kościoła i kierownik scholi, zaintonował wesołą pieśń ku czci Jezusa i Maryi i pochód ruszył drogą wokół wioski. Ksiądz Łukasz szedł z przodu, obok niego kantor i zmieniający się mieszkańcy wioski, kobiety i mężczyźni, niosący figurę św. Ignacego. Dzieci biegły przed tłumem, a ludzie śpiewali i klaskali – podobnie jak wcześniej podczas mszy. Procesja

Zdjęcie odnalezione i udostępnione przez Wołodymyra Birczaka z ukraińskiego Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego.

trwała niespełna kwadrans, bo droga zataczająca pętlę wokół centrum wioski była stosunkowo krótka. Loyola jest jedną dziesięciu wiosek parafii Valladolid, w której posługę peł-

swojej drogi kapłańskiej czuł powołanie w tym kierunku. „Przyszła do mnie rodzina kobiety, która zmarła. Chcieli, żebym ją pochował. Zaplanowaliśmy wszystko,

jest oficjalnie państwem laickim. Istnieje podobna jak w Stanach Zjednoczonych wolność zakładania wspólnot religijnych, co skutkuje wysypem różnego rodzaju kościołów protestanckich,

„ Juka, juka, worek za pięć dolarów! Kura, świetna na rosół, osiem dolarów! Na kaca, wiejska kura!”. Przed bramą kościoła pod ustawioną na plastikowej tyczce girlandą sztucznych kwiatów stał mężczyzna z mikrofonem i prowadził licytację. Sprzedawał kury, koguty, jukę, banany. Podniósł worek, w którym coś się ruszało. „Cuy! Cuy! Tres cuyes!” Świnki morskie. Do jedzenia.

jednocześnie parafię i kościół. W ciągu ostatniego roku wybudował przy kościele z pomocą miejscowej ludności salki katechetyczne dla dzieci. Pod lekkie wzniesienie w stronę kościoła kobieta pchała wózek inwalidzki, na którym siedziała szczupła, siwa, eleganc­ko ubrana kobieta. Na widok księdza rozpromieniła się w uśmiechu. Ten podszedł, uścisnął jej dłoń. Dalej para młodych ludzi z dzieckiem. „To może ślub?”, zapytał ksiądz. „Może innego dnia”, odpowiedzieli. Od ponad roku są razem, mają dziecko, ale zawsze, zapytani o ślub, odpowiadają, że innego dnia. Ksiądz uścisnął im dłonie, położył rękę na główce dziecka.

G

Odpust w Loyoli Piotr Mateusz Bobołowicz

ni ksiądz Łukasz. Co niedziela odprawia pięć mszy. Do tego odpusty, chrzty, śluby. Aktualnie ks. Wojtek z sąsiedniej Palandy przebywa na wakacjach w Polsce, więc ks. Łukasz przejął tak-

ale jakoś ich nie kojarzyłem. Zacząłem pytać, okazało się, że kobieta była w sekcie, tak jak jej dzieci. Powiedziałem: uszanujmy jej poglądy. Nie będę jej chował po katolicku. Ludzie myślą,

Ślub, chrzest, pogrzeb, msza odpustowa w święto patrona wioski, czasem bożonarodzeniowa, i procesja Drogi Krzyżowej w Wielki Piątek. Ale na pytanie, dlaczego chcą ochrzcić dziecko, odpowiedzi nie potrafią udzielić. że jego parafię. W Ekwadorze pracuje od dwóch lat. Pochodzący z diecezji przemyskiej ksiądz Łukasz wyjechał na misję wyjątkowo wcześnie, bo zaledwie dwa lata po święceniach. Od początku

że mogą nie chodzić do kościoła, tylko do sekty, a po śmierci i tak przyjdzie ksiądz i ich pochowa”. Od wprowadzenia w 2008 roku tzw. konstytucji Montecristi, Ekwador

FOT. P.M. BOBOŁOWICZ

Historia jednego zdjęcia...

O S TAT N I A· S T R O N A

silną aktywnością świadków Jehowy, mormonów, ale też różnych pseudochrześcijańskich ruchów, które w istocie mają charakter sekt. Ekwadorczycy mają w sobie głęboką potrzebę wiary, za którą nie idzie zrozumienie. Dodatkowo dochodzi tu aspekt materialny. Wiele ruchów zyskuje popularność rozdawnictwem ubrań czy jedzenia. A i w Kościele katolickim zdarzają się czarne owce. Poprzednik ks. Łukasza nie pozostawił w parafii dobrego wrażenia. Wielką zmianą jakościową było przeprowadzenie przez polskiego misjonarza wyborów do rady parafialnej i jawność finansów parafii. Ksiądz nie pracuje w szkole, nie ma innych źródeł dochodu. Nie płaci mu także biskup. Utrzymuje się z tacy, remontując

dy wierni zebrani w kościele czekali już tylko, aż ksiądz udzieli sakramentu pokuty i pojednania chętnym osobom, do kościoła dotarło ostatnich pięciu mężczyzn. Szli ławą, ubrani w dżinsowe kurtki i kalosze. Do kościoła przychodzą od święta. Zazwyczaj spędzają niedziele, pijąc piwo albo obstawiając zakłady w walkach kogutów. Ogólnie na niedzielnej mszy pojawia się jedna trzecia wiernych, którzy do kościoła przyszli na odpust. Niektórych ksiądz Łukasz widział po raz pierwszy, mimo że pracuje w tej parafii już rok. „Niedawno się przeprowadziliśmy”, usprawiedliwiała się para młodych ludzi. Ksiądz przyjął tę informację z powątpiewaniem. Ewangelizacja jest trudna. Dla wielu wiara jest bardziej kwestią tradycji niż zrozumienia i prawdziwego przekonania. Ślub, chrzest, pogrzeb, msza

odpustowa w święto patrona wioski, czasem bożonarodzeniowa, i procesja Drogi Krzyżowej w Wielki Piątek. Ale na pytanie, dlaczego chcą ochrzcić dziecko, odpowiedzi nie pot­rafią udzielić.

„Miałem przypadek dziewczyny, która została opętana. Niebezpieczne zabawy, wywoływanie duchów, inne praktyki. Byłem świadkiem jej egzorcyzmów w Loja. Kilka tygodni temu przyszła do mnie i mówi, że to wraca. Słyszy głosy, widzi kobietę nie z tego świata, która ją woła. Pytam, czy chodzi na msze, czy się spowiada. Nie, już nie. Więc dlaczego się dziwi?” – opowiadał ksiądz Łukasz wiernym podczas kazania. Podkreślał potrzebę regularnej spowiedzi, uczestnictwa we mszy. Ale czasem msza niedzielna nie dochodzi do skutku. Podczas pory deszczowej zerwało drogę, ksiądz

Ktoś przyniósł tacę pełną owoców, którą później zaniesiono do ołtarza, a po mszy częstowano owocami wszystkich zebranych, poczynając od księdza. Wino i chleb, w tym komunikanty – także pochodziły od wiernych. nie mógł dojechać. Na początku swojej posługi w Ekwadorze martwiły go takie sytuacje, czuł się nie w porządku wobec wiernych. „Teraz się przyzwyczaiłem. Oni się nawet cieszą, że nie muszą iść do kościoła w niedzielę”. Według Hernana, jednego z mieszkańców wioski, Loyola to miejsce idealne dla turystów. W rzeczywistości jednak mieszkańcy utrzymują się głównie z hodowli bydła. Hernan buduje pensjonat i muzeum. Jednym tchem wymienia atrakcje okolicy. „Półtorej godziny marszu stąd jest wodospad. Wielki, ma chyba ze sto metrów”. Nie wspomina o kopalni złota, położonej o trzy godziny marszu, za górami. To dzięki niej droga łącząca Loyolę z Valladolid, mimo że gruntowa, jest w dob­ rym stanie. Przejechanie niespełna trzydziestu kilometrów zajmuje księdzu Łukaszowi prawie godzinę terenowym samochodem. Mieszkańcy dojeżdżają, korzystając najczęściej z tzw. ranczery, czyli ciężarówki z paką bez ścian przerobioną na autobus . Kosztuje 2,5$. Wierni chętnie proszą księdza o podwózkę, a on, w przeciwieństwie do Ekwadorczyków, nie wymaga za nią zapłaty. K




Nr 51

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Wrzesień · 2O18 W

n u m e r z e

Rzecz-wspólna

Jadwiga Chmielowska

PS Należy przyjrzeć się inicjatywie eu­ roposła litewskiego Tomaszewskiego, afiszującego się na uroczystościach z gieorgijewską wstążką. Otóż z byłym europosłem LPR, B. Rogalskim, zakłada on Związek Rodzin Chrześcijańskich.

P

A

Z

E

T

ytania przygotowane przez prezydenta jedynie w części dotyczyły kwestii zasadni­ czych, pozostałe były niepo­ trzebne, a nawet niebezpieczne. A to podważało celowość referendum. Pytania dotyczące spraw socjal­ nych nie mają specjalnego sensu, po­ nieważ łatwo przewidzieć wynik gło­ sowania, a regulacje w tej dziedzinie wynikają i powinny wynikać z bieżącej sytuacji i polityki konkretnego rządu. Zapisy konstytucyjne dotyczące spraw socjalnych zwykle bywają tylko deklaracjami. Najlepszym przykładem jest zapis w obecnej konstytucji mówią­ cy o zapewnieniu obywatelom przez państwo opieki zdrowotnej. Wiemy, że nie jest to do końca prawdą, ponieważ żeby korzystać z tej opieki, trzeba być ubezpieczonym, czyli płacić składki ubezpieczeniowe albo ktoś musi za nas te składki płacić. Minister Radziwiłł usiłował to zmienić i zastosować do­ słownie zapisy konstytucyjne. No, ale nie ma już ministra Radziwiłła, a zapis został. Praktyka też. Podobnym przykładem jest ład­ nie brzmiący, a mało precyzyjny zapis w traktacie lizbońskim, czyli obecnej konstytucji Unii Europejskiej, w któ­ rym stoi, że Unia Europejska zapew­ nia wysoki poziom opieki zdrowotnej. Pytanie, które natychmiast ciśnie się na usta: co to znaczy wysoki poziom? Wysoki w stosunku do poziomu obo­ wiązującego w Stanach Zjednoczo­ nych lub Niemczech, czy na przykład w Zimbabwe? Sprawy polityki społecznej i gos­ podarczej i tak rozstrzygają się w wybo­ rach, ponieważ partie w nich startujące mają różne pomysły na rozwiązanie tych kwestii i wyborcy mogą wtedy decydować. Należy pozostawić rzą­ dzącym, aby dostosowali rozwiązania do bieżących nastrojów społecznych i bieżącej sytuacji gospodarczej. Niek­ tóre rozwiązania mogą z czasem oka­ zać się niepotrzebne lub mogą poja­ wić się nowe potrzeby, a zapisując je w konstytucji, ograniczamy po prostu możliwości dostosowania rozwiązań do potrzeb. Te potrzebne zmiany mo­ gą być w przyszłości skutecznie bloko­ wane skargami do Trybunału Kons­ tytucyjnego poprzez powoływanie się na takie właśnie, deklaratywne zapisy w konstytucji.

A A

N

I

E

C

O

D

Z

To jednak jest stracona szansa na rzetelną dyskusję o tym, jak powinna wyglądać Rzeczpospolita. Była możliwość wypowiedzenia się obywateli i rozstrzygnięcia najistotniejszych spraw. Naprawdę wszys­ cy odnieślibyśmy korzyść z tego, gdybyśmy wypowiedzieli się w kluczowych dla państwa i dla naszego życia sprawach. Niestety ta szansa nie została nam dana. I nie tylko Senat jest winny.

Stracona szansa Zbigniew Kopczyński

P

ytaniami niebezpiecznymi są te o przynależność do NATO i Unii Europejskiej. To powinno wyni­ kać również z bieżącej polityki i sytuacji międzynarodowej. Sytuacja między­ narodowa może się zmienić i wtedy zostaniemy bez możliwości manewro­ wania, przywiązani do sojuszu czy or­ ganizacji, w których członkostwo może stać się kiedyś dla Polski niekorzystne. Sojusznicy też mogą zmienić front, co zdarzało się w historii wielokrotnie. Dziś nastroje w Polsce są zdecydowa­

dalej obowiązywał. Co więcej, istniał wtedy zapis o kierowniczej roli partii wyrzucanej właśnie na śmietnik histo­ rii. A mimo tego zapisu, partia ta prze­ grała wybory, została zmuszona oddać władzę i zakończyć „kierowniczą rolę”. Może dzisiejszym fanatycznym obroń­ com konstytucji warto przypomnieć, że ich idole – twórcy okrągłostołowych porozumień – w sposób ostentacyjny łamali ówczesną konstytucję. Zupełnie inaczej jest z kwestią nad­ rzędności prawa polskiego nad unij­

Niektóre rozwiązania mogą z czasem okazać się nie­ potrzebne lub mogą pojawić się nowe potrzeby, a zapisując je w konstytucji, ograniczamy po prostu możliwości dostosowania rozwiązań do potrzeb. nie pronatowskie i prounijne. Wynik „za” i wpisanie go do konstytucji zwią­ że nam ręce w przyszłości, być może nawet niedalekiej. Nie sposób tutaj nie wspomnieć, że mieliśmy w konstytucji, w okresie słusz­ nie minionym, zapis dozgonnej przyjaź­ ni z wielkim Związkiem Socjalistycz­ nych Republik Radzieckich. Związek Sowiecki zniknął, a zapis w konstytucji

nym. W projekcie prezydenckim jest to tylko część pytania dotyczącego UE i NATO. To jednak sprawa tak ważna, że powinna stanowić osobny punkt re­ ferendum. Powinniśmy rozstrzygnąć, czy chcemy, by obowiązywały nas tylko te regulacje unijne, które nie są sprzecz­ ne z polskim prawem – tak jak zastrzeg­ li to sobie Niemcy – czy chcemy, by w Brukseli decydowano o wszystkim.

I

E

N

N

A

Tu dochodzimy do pytań, które w re­ ferendum przedkonstytucyjnym należy zadać i które chciał zadać nam prezydent: uchwalenie nowej konsty­tucji, zwiększe­ nie znaczenia referendum, wybór mię­ dzy systemem prezydenckim a gabine­ towym, ordynacja wyborcza do Sejmu (dodałbym też do samorządów). Są one niezbędne, jeśli chcemy poznać zdanie obywateli na temat przyszłego kształtu i funkcjonowania władz państ­wowych. Dodałbym do nich pytanie o dalsze ist­ nienie, a jeśli tak, to o sposób tworzenia Senatu. Czy ma być Senatem w dotych­ czasowej formie, czy innej? Na przykład składać się z przedstawicieli samorządów terytorialnych lub wojewódzkich, czy wybranych (powołanych?) reprezentan­ tów pewnych środowisk, na przykład naukowców, twórców, prawników – tu otwiera się pole do dyskusji.

P

ytanie na temat struktury samo­ rządu terytorialnego było zbyt ogólne. Oprócz struktury waż­ nym, a może ważniejszym problemem do rozstrzygnięcia są kompetencje sa­ morządu, celowość istnienia urzędów wojewódzkich i marszałkowskich, wy­ bór marszałków i starostów. Jest to te­ mat na osobne referendum. Do pytań ustrojowych dołączyłbym natomiast pytania o ustrój sądownictwa. Tu mamy parę możliwości i można rów­ nież zapytać obywateli, co o nich sądzą. Byłby to znaczący argument za lub prze­ ciw reformom przeprowadzanym obec­ nie i w przyszłości. A na koniec, ale nie najmniej waż­ ne, są kwestie dotyczące fundamen­ talnych spraw społecznych, takich jak ochrona życia, definicja małżeństwa czy prawo rodziców do wychowania dzieci według wyznawanych przez nich wartości. Jednoznaczne rozstrzygnię­ cia tych kwestii pozwolą zaoszczędzić energię społeczną traconą na jałowe dyskusje i granie na emocjach. Warto byłoby wiedzieć, jakie ocze­ kiwania wobec nowej konstytucji mają obywatele, bo co do tego, że nowa kons­ tytucja jest Polsce pilnie potrzebna, trudno mieć wątpliwości. Mam więc nadzieję, że prezydent zastanowi się raz jeszcze i ułoży inną listę pytań, a Senat tym razem przychyli się do jego wnios­ ku. Data setnej rocznicy odzyskania niepodległości nie powinna być żad­ nym ograniczeniem. K

Tadeusz Loster

W

Dokończenie na str. 4

Kto mija się z prawdą – mini­ ster mówiący, że wydobycie węgla koksującego nie podle­ ga restrykcji KE, czy jego pod­ władna, twierdząca inaczej? Do wyrobienia sobie opinii o ludziach zarządzających Mi­ nisterstwem Energii zachęca Czytelników Obywatelski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych.

2

Idea Międzymorza. Od unii z Litwą do dziś Pierwsze próby konsolidacji politycznej, militarnej i gospo­ darczej w regionie Środkowej i Wschodniej Europy pojawiły się w pod koniec XIV w. Już Ja­ giellonowie doceniali dostęp do Morza Czarnego. Mariusz Patey przedstawia dzieje pols­ kiej koncepcji wspólnoty go­ spodarczej w naszym regionie Europy.

3

Rzeczpospolita Iwonicka W ramach akcji Burza 26.07.1944 r. na Podkarpaciu doszło do opanowania Iwoni­ cza-Zdroju, sąsiedniej wsi Lu­ batowa i okolicznych terenów przez żołnierzy AK i BCh oraz oddział złożony z rosyjskich jeńców. O działalności konspi­ racyjnej na tych terenach przed wkroczeniem Armii Czerwonej pisze Stanisław Orzeł.

Powstanie szczekocińskie (i)

Polscy stachanowcy soc­jalistycznej. Aleksander Stachanow, bezpartyjny analfabeta, poddany obser­ wacji na polecenie partii, został wyty­ powany do stworzenia ruchu nazwa­ nego później stachanowskim. Dwa lata od zakończenia wojny do­ chód narodowy Polski był o ponad 60% niższy od dochodu z 1938 r. W prze­ myśle i rzemiośle straty obliczano na 30% majątku narodowego, w rolni­ ctwie na 35%, w transporcie na blisko 60% a w handlu do 65%. W górnictwie wydajność w pierwszych miesiącach 1945 r. szacowano na 30% w stosunku

Walki o KWK „Krupiński” ciąg dalszy

5

W nocy z 30 / 31 sierpnia 1935 r. w ZSRR w kopalni Centralna Irmino w Zagłębiu Donieckim ustanowiono rekord świata. To światowe osiągnięcie – ponad 1400 procent dniówki – należało do górnika Aleksandra Stachanowa, który wyrąbał 102 tony węgla.

połowie lat 30. XX w. w Donieckim Zagłę­ biu Węglowym pra­ wie 3/4 węgla ura­ biało się ręcznie. Brak mechanizacji powodował, że robota kulała, a do wypełnienia planu brakowało 2 mln ton węgla. Rozluźniała się dyscyplina, a górnicy porzucali pracę. W tym okre­ sie Nikita Izonow, górnik z Doniec­ kiego Zagłębia Węglowego, bohater radzieckiej prasy, wykonywał prawie 500% normy. Jednak nie on został namaszczony na przodownika pracy

2

Przodownik pracy socjalistycznej, górnik Bernard Bugdoł

W ostatnich dniach lipca 1944 roku w okolicach Szczekocin miało miejsce zbrojne wystą­ pienie przeciwko Niemcom, mające charakter lokalnego powstania. Jego przebieg na podstawie relacji dowódców uczestniczących w nim oddzia­ łów AK „Twardego” i „Mietka” przedstawia Wojciech Kempa.

11

Jakie byłyśmy, jakie jesteśmy Kiedy aresztowano ją za dzia­ łalność na rzecz przyłącze­ nia Górnego Śląska do Polski, w więzieniu modliła się: „Dzię­ ki Ci, Boże, że pozwoliłeś mi tu siedzieć. Dzięki Ci za te chwile odpoczynku, pierwsze w moim życiu”. Maria Wandzik przy­ pomina niezwykłą postać se­ nator II RP, chłopki Józefy Bra­ mowskiej.

12

ind. 298050

N

owy rok szkolny dzieci rozpo­ czynają z prezentem – 300 zł na wyprawkę. Kolejna pomoc dla rodzin. Polityka rządu daje efekt. W Za­ brzu był jeszcze niedawno problem, skąd wziąć dzieci, aby zapełnić wolne miejsca w żłobkach. Teraz zaczyna bra­ kować żłobków. Świadomi rodzice mają obawy, czy szkoła nauczy ich pociechy myśleć. Do niedawna uczeń musiał się wykazać zdolnością przewidywania wymagań autora testu. Zero indywidualizmu, zero myślenia – pełny konformizm. Sprawne myślenie przyczynowo-skut­ kowe wyklucza uleganie manipulacjom, pozwala na świadome podejmowanie decyzji i rozumienie świata. Wrzesień to też rocznica wybuchu II wojny światowej. Jeszcze żyją ostatni świadkowie tamtych czasów, bohatero­ wie z pokolenia, które walczyło o nie­ podległość. Cały wrzesień trwała woj­ na obronna, pomimo najazdu dwóch odwiecznych wrogów Polski, wolności i demokracji – Niemiec nazistowskich i sowieckiej Rosji. Nie było defilady zwycięstwa woj­ ska polskiego w 1945 r. Armia Czer­ wona wyparła Wehrmacht i zaczęła się półwieczna okupacja. Niszczono inteligencję polską i wszystkich niepo­ kornych. Żołnierze niezłomni ginęli nie tylko w lasach. Władze rosyjskiej strefy okupacyjnej, jaką był PRL, wykonały przeszło 7 tys. wyroków śmierci. Pro­ kuratorzy i sędziowie ukończyli naj­ częściej tylko kilkutygodniowe kursy. Ich wychowankowie do dziś pracują w sądownictwie. Stąd ta zaciekła wal­ ka z reformą. Są jednak w Polsce osoby, które mienią się patriotami, a twierdzą, że Rosjanie nas w latach 1944-45 wy­ zwolili. Najmocniej na własnej skórze owo wyzwolenie odczuli mieszkańcy Kresów, Kaszubi i Ślązacy. Czerwono­ armiejcy mordowali, rabowali, gwał­ cili. „Wyzwalali” z majątków, a często i życia. Skandalem jest obrona pomni­ ków okupanta przez takie persony, jak Kornel Morawiecki. Trudno zro­ zumieć, skąd chęć współpracy jego partii z Samoobroną i Zmianą. Szokiem dla wielu zebranych w Rzeszowie była zapowiedź obrony przez Kornela Mo­ rawieckiego lidera Zmiany – Piskor­ skiego, podejrzanego o współpracę z Rosją i aresztowanego. Na zebraniu padło sformułowa­ nie, że jest to jedyny więzień polityczny w Polsce. Nie byłoby to groźne, gdy­ by nie fakt, że Kornel Morawiecki jest ojcem Premiera RP i rosyjskie media przedstawiają go jako marszałka senio­ ra Sejmu RP i wieloletniego bojownika o demokrację. Prorosyjskie wypowiedzi Korne­ la Morawieckiego do prasy, cytowa­ ne w putinowskich mediach, i jego współpraca z osobami powiązanymi z rosyjską agenturą sprawiły, że część środowiska Solidarności Walczącej nie życzy sobie, by poglądy byłego przewodniczącego SW utożsamiano z członkami tej niepodległościowej i antykomunistycznej organizacji. Pod­ czas wewnętrznej dyskusji mailowej ujawniły się opinie, że odcięcie się od szkodliwych poglądów może być wykorzystane przez wrogów… Przy­ pomniały mi się wspomnienia więź­ niów łagrów, że niektórzy osadzeni komuniści uważali, że partia ma rację, tylko w stosunku do nich się pomyli­ ła, a wszyscy inni siedzą słusznie. Dla środowiska SW jest to test – kto jest kim. Kto pozostaje wierny ideałom walki z lat ’80, a kto koniunkturalnie przyklaskuje Kornelowi. Że Rosja poprzez agenturę prowa­ dzi wojnę informacyjną i dezintegracyj­ ną – wiadomo. Nie chce dopuścić do bliskiego sojuszu RP z USA. Dla Polski jest to być albo nie być. K

G

FOT. NA STR. 1 I 4 POCHODZĄ Z BROSZUR PROPAGANDOWYCH Z LAT 40. I 50. XX W. (W POSIADANIU AUTORA)

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

Unia Europejska czy USA to tylko nieudolne naśladownict­ wo idei, która legła u samych początków Polski. W nazwie „Rzeczpospolita Obojga Na­ rodów' mowa jest o „rzeczy” – symbolizującej ideę, o „pospo­ litej”, czyli wspólnej, i „obojgu”, czyli wielu. Marcin Niewalda wyjaśnia genezę niezwykłego ustroju I Rzeczpospolitej.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

2

KURIER·ŚL ĄSKI UE czy USA to tylko nieudolne naśladownictwo idei, która legła u samych początków Polski. Rzecz-pospolita to inaczej mówiąc „rzecz” wspólna – idea połączenia społeczeństw, odmienna od idei podboju, na jakiej budowane były niemal wszystkie wielkie organizmy państwowe w dziejach.

Rzecz-wspólna

P

Marcin Niewalda

Napoleon Orda, Ruiny zamku w Krewie

Nazwa, której dziś używamy – Rzeczpospolita Obojga Narodów – jest więc określeniem dla nas nieco nie­ zrozumiałym, używającym archaicz­ nego języka. Mowa tu jest o „rzeczy” – symbolizującej ideę, o „pospolitej”, czyli wspólnej, i „obojgu”, czyli wielu. Tłumacząc tę nazwę na współczesny język, moglibyśmy powiedzieć „Idea­ -wspólna Wielu Narodów” – był to bo­ wiem efekt pracy wielu pokoleń Pola­ ków, Litwinów, Rusinów, Wołochów, Kaszubów i rodów napływających do Polski z wielu innych stron.

G

dy zrozumiemy dobrze tę naz­ wę, dostrzeżemy też jej wyjąt­ kowość w dziejach świata. To, czym dzisiaj szafuje Unia Europejska, opierając się na rewolucji francuskiej, a więc ‘swa-wolność’ moralna i podpo­ rządkowanie gospodarcze – jest zaprze­ czeniem największych wartości Rze­ czypospolitej. Nie mówmy już nawet o „Wspólnocie Niepodległych Państw” czy „Związku Radzieckim”, które były

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

drwiną z idei wspólnoty, a opierały się na wymordowaniu wielu plemion. Unia Europejska również nie jest wspólną ideą – lecz podporządkowaniem gospo­ darczym; nie jest to unia wielu godnych narodów – tylko utrata suwerenności – a więc podbój. Mieszkańcy Unii otrzymują na­ miastkę wolności na polu emocjo­ nalnym. Mogą „lubić” to czy tamto, wyznawać w domu, co chcą, nawet ostatnio pedofilię, ale nie wolno im we­ ryfikować zasad wspólnoty względem jakichkolwiek wartości moralnych. Nie wolno umoralniać „demokracji”, mo­ że to bowiem zagrozić poddaństwu gospodarczemu, z którego korzystają najbogatsi. To nie unia, to podbój z na­ miastką wolności. Ale wróćmy do naszej, polskiej, wspaniałej idei wspólnoty, szanującej faktycznie godność państw i osób. Czy Jagiełło lub np. Sędziwój z Szubina – doradca Jadwigi – wymyślili coś nie­ zwykłego? Czy może uczynił to Miesz­ ko I wraz z pradziadkiem palatyna

w VI wieku po Chrystusie. Najnowsze badania genetyczne sugerują jednak coś innego: że stało się to dużo wcześniej, a wędrówka z kierunku wschodniego miała miejsce parę tysięcy lat temu. Żyli tu, przyjmując różne kultury, ale zachowując pewną ideę – stąd różne zapisy kopalne.

Sieciecha? Sięgając tak daleko, zapusz­ czamy się w nieznany, fascynujący świat przeszłoś­ci. Wciąż jeszcze jesteśmy tu zdani na domysły, a każdy krok jest badaniem nieznanego. A jednak mamy

Nazwa, której dziś używamy – Rzeczpospolita Obojga Narodów – jest więc określeniem dla nas nieco niezrozumiałym, używającym archaicznego języka. Mowa tu jest o „rzeczy” – symbolizującej ideę, o „pos­ politej”, czyli wspólnej, i „obojgu”, czyli wielu. pewne przesłanki, które sugerują, że polski – słowiański – charakter wspól­ noty istniał wiele tysiącleci wcześniej. Przyjęło się uznawać, że Słowia­ nie przywędrowali na dzisiejsze tereny

odążając śladem genów, odnaj­ dujemy miejsce wyjścia Prasło­ wian gdzieś z rejonu gór Kau­ kaz, mniej więcej 6000 lat temu. Z tego samego źródła wyszły też niewielkie, genetycznie pokrewne grupy, zamiesz­ kujące dzisiaj góry północnych Indii. Jest to ciekawe z pewnego istotnego powodu. W bardzo starych kronikach odnajdujemy bowiem opis ludów na północ od Morza Czarnego, które – zdumiewające! – nie mają jednego władcy, a rządzi nimi „krąg starszych”. Dokładnie w ten sam sposób do dzisiaj rządzą się owe wspólnoty z głębokich indyjskich dolin. Dokładnie tak samo też podejmowane były ważne decyzje u naszych przodków w okolicach Gop­ ła czy Morawicy. Do owej układanki możemy dodać, być może, jeszcze inne zaskakujące spo­ strzeżenie. U schyłku cesarstwa rzym­ skiego w rejonie Moraw został pokonany bowiem legion sarmacki. Jeśli przyjąć wnioski genetyczne, to Sarmaci musieli w swoich szeregach mieć przede wszyst­ kim podbitych miejscowych Słowian. Legion ten wysłany był „na zsyłkę” na najdalszy zachód, czyli do Anglii. Czy ów legion nie stał się protoplas­tą ryce­ rzy Okrągłego Stołu? Historycy coraz bardziej skłaniają się ku temu, by nie traktować króla Artura tylko jako legen­ dy, lecz widzą związki między jego mie­ czem Excaliburem a kształtem mieczy sarmackich (Sarmaci czcili miecz wbity w skałę), czy między imieniem 'Artu­ rus' a słowiańskim określeniem 'starszy'. Kolejną, niezwykle trudną do udo­ wodnienia hipotezą, jest związek Pra­ słowian z… Adamem i Ewą, pierwszy­ mi „w pełni ludźmi”. Jeśliby bowiem przyjąć badania na temat umiejscowie­ nia obszaru życia przodków plemion judaistycznych na północy dzisiejszego Iranu, to rejony te leżą w bezpośred­ niej bliskości gór Kaukaz, a „wyjście

W dniu 3 lipca 2018 roku na posiedzeniu Komisji Energii i Skarbu Państwa minister Krzysztof Tchórzewski poinformował zebranych o skierowaniu do katowickiej prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa przy zawieraniu i realizacji tajnych umów między JSW a firmą Silesian Coal należącą do niemieckiej firmy HMS Bergbau AG. Informacje, które przekazano w czasie obrad Komisji, są na tyle ciekawe, że powinny być przedmiotem zainteresowania wielu branżowych dziennikarzy, w tym dziennikarzy śledczych.

Kto mija się z prawdą?

Walki o KWK „Krupiński" ciąg dalszy OKOPZN – Obywatelski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

F

akty podawane w czasie obrad komisji zmroziły niektórym posłom krew w żyłach. Bar­ dzo zachęcam Szanownych Czytelników do uważnego obejrze­ nia materiałów filmowych z prac tej Komisji w części poświęconej kopalni „Krupiński” (http://www.sejm.gov. pl/sejm8.nsf/transmisje_arch.xsp?u nid=5EB7FABA5603B8B6C12582B 7002AF8C0). Najbardziej istotne i szokujące fakty, upublicznione w czasie obrad Komisji, opisałem w poprzednim nu­ merze „Kuriera WNET („Śląski Kurier WNET”, nr 50/2018), w artykule pt.

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Złodziejska nagroda Nobla. Zachęcam do lektury tego artykułu. Teraz chciałbym skupić się na nie­ zwykle ważnym stwierdzeniu, które padło z ust Ministra Energii Krzyszto­ fa Tchórzewskiego (18:55:22 na filmi­ ku): „Wydobycie węgla koksującego nie podlega restrykcji Komisji Europejs­ kiej”. Nasuwa się tu zasadnicze pytanie – od kiedy minister energii o tym wie? Całkiem niedawno, bo 14 maja 2018 roku, urzędniczka w Ministerst­ wie Energii, dyrektor Departamentu Górnictwa Anna Margis, w odpowie­ dzi na pismo z dnia 29 marca 2018 roku w sprawie medialnych doniesień

dotyczących sprzedaży przez Ministra Energii KWK „Krupiński”, skierowa­ ne przez Fundację Vis Veritatis im. Św. Michała Archanioła z Krakowa (kierowaną przez Dyrektora Zarzą­ du Macieja Wac-Włodarczyka), pi­ sze m.in.: Zakończenie działalności KWK „Krupiński” zostało uwzględ­ nione w przywołanej powyżej Decyzji KE i jest nieodwracalne. Wznowienie produkcji w tej kopalni stanowiłoby złamanie Decyzji KE i Decyzji Rady 2010/787/UE, i mogłoby skutkować wszczęciem procedury uznania całości pomocy publicznej dla sektora górni­ ctwa węgla kamiennego za niez­godną z unijnymi zasadami pomocy państwa i pozwaniem Polski do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości”. Sygnatura listu: DGA.1.0530.29.2018, IK:226537. Kto mija się z prawdą – minister mówiący, że wydobycie węgla koksu­ jącego nie podlega restrykcji KE, czy jego podwładna, twierdząca inaczej? Co zrobić w takiej sytuacji? Przypomnę tutaj, że w procesie no­ tyfikacji pomocy publicznej dla pols­ kich kopalń na lata 2015–2018 nie po­ dano do wiadomości KE, że zarówno w aktualnej, jak i w pierwotnej koncesji wydobywczej (pokład 405/1) znajdują się ogromne pokłady węgla koksujące­ go uznanego za strategiczny minerał w UE i podlegający tym samym ochro­ nie przed marnotrawstwem.

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

ŚLĄSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

Kto mija się z prawdą – minister mówiący, że wydobycie węgla koksującego nie podlega restrykcji KE, czy jego podwładna, twierdząca inaczej? Co zrobić w takiej sytuacji? Zakładam, że to, co mówi mi­ nister, jest prawdą. Jeśli tak jest, to dlaczego zarząd JSW nie rozpocznie procedury przygotowania wydobycia węgla koksującego z tych złóż z wy­ korzystaniem infrastruktury „Kru­ pińskiego”? Prezes JSW chwali się, że zabezpieczono dla potrzeb spółki koncesję z najbogatszym pokładem

Stali współpracownicy

dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Wojciech Kempa, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Tadeusz Puchałka, Stanisław Orzeł, Piotr Spyra, dr Krzysztof Tracki, Maria Wandzik

węgla koksującego (405/1), choć jesz­ cze niedawno nie brano go w ogóle pod uwagę. Niech odpowie na pytanie, kto twierdził, że pokład 405/1 jest nie­ opłacalny do wydobycia ze względu na występujące w nim zagrożenia natu­ ralne i jakie stanowisko piastuje obec­ nie w spółce JSW? Przypomnę tutaj,

Korekta Magdalena Słoniowska Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama reklama@radiownet.pl Wydawca Spółdzielcze Media Wnet/Wnet

Sp. z o.o. Dystrybucja dystrybucja@mediawnet.pl

z Edenu” musiało nastąpić gdzieś oko­ ło 6000 lat temu. Z kolei jedna z teorii o pochodzeniu Nefretete również mówi o południowych stokach gór Kaukaz. Czy to nie owa piękność wpłynęła na swojego męża faraona Amenhotepa IV, aby odrzucił wielobóstwo, zaprzes­ tał podbojów i spróbował tworzenia wspólnoty pod jedną ideą? Czy jedyna kobieta przedstawiana jako faraon nie jest jakoś podobna do Jadwigi – jedy­ nej kobiety będącej polskim królem? Na pewno nie wolno podejmo­ wać pochopnych wniosków historycz­ nych. Widzimy jednak, że idea „rze­ czy-wspólnej” nie była obca pewnym społecznościom od wielu tysięcy lat. Widzimy też, jak bardzo prymitywne są w swoich pomysłach ruchy neosło­ wiańskie, które wyznawania „rodzimej” wiary w słowiańskie bóstwa i uprawia­ nia orgii w noc Kupały używają jako sprzeciwu wobec chrześcijaństwa. Być może to właśnie Słowianie mają sta­ rożytne związki z pierwszymi kultu­ rami leżącymi u początków judaizmu i chrześcijaństwa. Być może to właśnie ta idea była w sercach Wiślan propo­ nujących Mieszkowi I „zbudowanie” Polski; być może to ona była zalążkiem ducha Rzeczypospolitej – tej niezwy­ kłej wspólnoty, szanującej godności narodów i jednostek. Na koniec postawmy jeszcze dwa znaki podobieństwa i jednej różnicy. Podobieństwa między Rzecząpospolitą i miłością chrześcijańską, a także mię­ dzy podbojem i miłością emocjonalną. Miłość, o której dzisiaj opowiadają fil­ my i „Harlequiny”, to emocja zaborcza, egoistyczna, wzajemne posiadanie się, pozyskiwanie podniety z faktu otrzy­ mania, zdobycia czegoś od drugiej osoby, osoby, która musi być podob­ na. Miłość katolicka – to coś znacznie więcej niż emocje. To wręcz panowanie nad emocjami, ale i dostrzeganie dobra w kimś innym, różnym. Taka miłość to tworzenie więzi, mostów i bram między jednostkami, które – choć zachowują godność i wyjątkowość– tworzą nowe „jedno ciało i jedną duszę”. Czyż nie jest to podobne do Rzeczy-wspólnej Obojga Narodów? Miłość – wspólne dobro różniących się ludzi – Rzecz­ -wspólna Wielu Narodów. K

że zarówno senator PiS, prof. geolo­ gii Krystian Probierz z Politechniki Śląskiej, jak i doc. Krauze z GIG, byli przeciwnego zdania. O tym, że węgiel koksujący tam jest, świadczy zainteresowanie pod­ miotów zagranicznych. 40 miliardów złotych leży na dole i wystarczy po nie w sposób mądry sięgnąć. Na KWK „Krupiński” mamy jeszcze dostępną infrastrukturę wy­ dobywczą, do pierwszych złóż węgla koksowego mamy tylko 650 metrów, a do tych najcenniejszych – pokładu 405/1 – 1650 metrów! Wydobycie mo­ że rozpocząć się w ciągu 2 lat. Gdybyśmy założyli, że będziemy wydobywać węgiel koksujący ze strony Pawłowic (koncesji Warszowice-Su­ szec), musielibyśmy wydrążyć prze­ kopy długości ponad 2x12 kilometrów i dodatkowo „przejechać” uskok Jawi­ szowicki o zrzucie kilkuset metrów. Przecież to totalna bzdura! Zarząd JSW powinien przedstawić akcjonariuszom dokładne wyliczenie kosztów wydobycia dla I i II warian­ tu. Jestem przekonany, że zdecydowa­ nie wygra wariant pierwszy, bo gołym okiem widać, że koszty wydobycia będą ponad 40% niższe od wariantu drugie­ go, a ewentualne udostępnienie złoża zajmie mniej niż połowę czasu warian­ tu drugiego. Oczywiście analiz kosztów wydo­ bycia nie mogą wykonywać „fachowcy” skompromitowani dotychczasowymi dokonaniami – oni powinni dostać wil­ czy bilet i dożywotni zakaz uczestnict­ wa w opracowaniu ekspertyz. Na zakończenie zachęcam Czy­ telników do wyrobienia sobie opi­ nii o ludziach zarządzających Mini­ sterstwem Energii. Można to zrobić na podstawie krótkiego filmiku pt. Bój o KWK „Krupiński” pod linkiem: https://www.youtube.com/watch?v=­ -i2yo9BK0RE. K

Nr 51 · WRZESIEŃ 2018

(Śląski Kurier Wnet nr 46) Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania Warszawa 01.09.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

M

ożemy powiedzieć, że idea Rzeczypospolitej, choć toczona rakiem pseudowolności, była czymś unikalnym i niepowtarzalnym w historii świata. Jest też ideą na wskroś chrześcijańską i zwyczajnie ludzką. 14 sierpnia obchodzimy roczni­ cę pierwszej unii polsko-litewskiej, tzw. unii w Krewie w 1385 roku, ale wygląda na to, że nie było to pierw­ sze wydarzenie o takim charakterze na ziemiach Polski. Chociaż milczą o tym kronikarze, choć brak zapisów, to gdzieś w połowie X wieku musiało dojść do wydarzenia, które zapocząt­ kowało Polskę – do umowy między Polanami i Wiślanami. Chociaż Polanie byli narodem bitnym i agresywnym, choć podbija­ li okoliczne plemiona, a niewolników sprzedawali nawet do Arabii, to brak śladów wojen i zniszczeń, jakie mu­ siałyby mieć miejsce, gdyby podbijali kraj „potężnego księcia siedzącego na Wiślech”. Zamiast tego, jak podejrzewał prof. Janusz Kurtyka, widzimy potom­ ków książąt wiślańskich dzierżących wciąż swoje posiadłości, mających wiel­ ki wpływ, a nawet zastępstwo władzy krakowskiej (palatyn Sieciech w XI wie­ ku). Jednocześnie Polanie zmieniają religię i przyjmują znane Wiślanom już od stuleci chrześcijaństwo. Wiele wskazuje więc na to, że doszło wtedy do „unii” polańsko-wiślańskiej na za­ sadzie – „władza wasza, religia nasza”. Władysław-Jagiełło, proponując w 1384 roku wizjonerską umowę, nie był więc nowatorem. Propozycja ochrzcze­ nia Litwy, wspólnych rządów dwóch różnych organizmów w szacunku do swojej odmienności, nie była na zie­ miach polskich czymś zaskakującym. Mądrzy doradcy króla-Jadwigi dopro­ wadzili do tego, że w chwili przekro­ czenia przez księcia litewskiego granicy został on obrany, obok swojej żony, rów­ nież królem. Cały, trwający 185 lat pro­ ces budowy idei jagiellońskiej, zakoń­ czony unią lubelską, ma przynajmniej 6 ważnych aktów. Gdy dzisiaj mówimy o powstaniu Rzeczypospolitej w 1569 roku, mamy na myśli cały ów proces jednoczenia „Obojga” narodów w sza­ cunku dla różnej natury wszystkich.


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI z Rzeczpospolitą. Niestety przegrana bitwa pod Połtawą w 1709 r. pogrze­ bała te plany. Za czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego, prócz wprowadze­ nia reform systemowych próbowano pobudzić wytwórczość i handel. Rzą­ dy pruskie, nakładając wysokie cła na towary spławiane Wisłą, wymusiły na Rzeczpospolitej szukanie alternatywy dla handlu przez Bałtyk. Opracowano śmiałe projekty po­ łączeń zlewisk Morza Bałtyckiego i Czarnego. Jednym z elementów nowej polityki gospodarczej okresu stanis­ ławowskiego był zbudowany w latach 1765–1783 przez Michała Kazimierza Ogińskiego kanał łączący dorzecza Nie­ mna i Dniepru, a tym samym Morze Bałtyckie i Czarne. W tym czasie Rosja po zwycięskich wojnach z Turcją uzyskała dostęp do Morza Czarnego. Rzeczpospolita zabie­ gała o ułat­wienia w dostępie do portów czarnomorskich. W 1783 r. powstała Kompania

wraz z Czechami, Słowacją, Węgrami i Rumunią. Niestety nie było zgody ze strony Rosji, a opór żywiołu niemie­ ckiego i bierna postawa mocarstw za­ chodnich pogrzebały ten projekt. Do koncepcji unii narodów Polski, Litwy i Rusi nawiązano raz jeszcze pod­ czas powstania styczniowego 1863 r. Przed I wojną światową koncepcja Federacji Narodów Europy Środkowej i Wschodniej była teoretycznie rozwi­ jana przez Józefa Piłsudskiego. Po pierwszej wojnie światowej do realnego sojuszu doszło między Biało­ ruską Republiką Ludową, Ukraińską Re­ publiką Ludową i Rzeczpospolitą Polską. Idea współpracy między krajami leżącymi od Bałtyku do Morza Czar­ nego była przedstawiona przez Józefa Piłsudskiego i Symona Petlurę, a sfor­ malizowana umową o sojuszu poli­ tycznym i wojskowym między Polską a Ukrainą 21 kwietnia 1920 r. Wcześ­ niej, bo 23 lutego 1920 r., Polska pod­ pisała umowę o współpracy wojskowej z Białoruską Republiką Ludową. Idei

Republikańska zorganizowały w 1996 r. konferencję poświęconą idei Między­ morza. Należy dodać, że w Polsce do koncepcji Międzymorza nawiązywały środowiska związane z Solidarnością Walczącą, Liberalno-Demokratycz­ ną Partią „Niepodleg­łość”, Fundacją Wschodnią „Wiedza” oraz Stowarzy­ szeniem Współpracy Narodów Europy Wschodniej „Zbliżenie”. Po wejściu Polski do UE i NATO Polska zwróciła się ku Europie Zachod­ niej, a zainteresowanie Międzymorzem w Polsce znacznie osłabło. Wobec bra­ ku funduszy i marginalizacji podmio­ tów politycznych zaangażowanych w realizację tej koncepcji oraz rozsze­ rzenia UE i NATO na wschód, dalsze działania w tym kierunku zamarły.

Inspiracje i wzory dla Międzymorza Warto przy planowaniu organizacji Międzymorza uwzględnić doświad­ czenia innych państw.

współpracy ekonomicznej i politycz­ nej uzyskać niezależność energetyczną i stabilność gospodarczą. Miały temu służyć ważne projekty infrastrukturalne: Gazoport w Świno­ ujściu, Gazoport w Odessie i na chor­ wackiej wyspie Krk oraz rurociągi łą­ czące Morze Kaspijskie i Czarne. Inicjatywą polskiego prezydenta był plan zbudowania międzynarodo­ wego konsorcjum (Azerbejdżan, Gruz­ ja, Ukraina, Polska i Litwa), mające­ go zbudować i eksploatować rurociąg Odessa-Brody-Płock-Gdańsk. Także połączenia systemów elek­ troenergetycznych krajów nadbałtyc­ kich, Ukrainy i Polski miały służyć budowaniu regionalnego, konkuren­ cyjnego rynku energii. Stąd zainteresowanie Lecha Ka­ czyńskiego wydarzeniami na Kauka­ zie Południowym i jego zdecydowana interwencja po stronie Gruzji w obli­ czu rosyjskiej inwazji w wojnie 2008 r. Należy tu wspomnieć o szerokim gro­ nie współpracowników, których wielu poniosło śmierć w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w 2010 r.

Politycy wobec Międzymorza po roku 2010

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

W

pewnym momencie wpływy Jagiellonów sięgały od Adriaty­ ku po Bałtyk i Morze Czarne. Herb tej dynastii (podwójny krzyż w żółtych barwach na niebieskim tle) jest obecny w jakiejś formie w wie­ lu współczesnych państwach Europy Środkowo-Wschodniej. W okresie jagiellońskim nastąpiło rzeczywiste zespolenie Europy Środko­ wej (z Chorwacją i częścią dzisiejszej Rumunii), z Litwą i księstwami ruski­ mi, z których parę wieków później po­ wstała współczesna Białoruś i Ukraina. Jagiellonowie doceniali dostęp do Morza Czarnego. Dlatego usiłowali roz­ toczyć kontrolę nad Hospodarstwem Mołdawskim. Niestety na przeszko­ dzie tym planom stanęło Imperium Osmańskie. Mimo prób Władysława Warneńczyka i jego następcy Jana Ol­ brachta odepchnięcia Turków od wy­ brzeży Morza Czarnego, nie udało się uzyskać kont­roli nad portami czarno­ morskimi Białogrodem i Kilią, straco­ nymi w 1484 r. Przez Kilię odbywał się handel pszenicą, miodem, woskiem, winem, solą, rybami i suknem. Towar przybywający morzem przejmowa­ ny był przez karawany docierające na Węgry, do łuku Karpat, Podola i Rusi Czerwonej, a statkami do Włoch, Kon­ stantynopola, Trapezuntu, Adriano­ pola i Kaffy. Kilia była zatem jednym z kluczowych portów także dla Króle­ stwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Na szczęście Władysławowi Jagiel­ lończykowi po początkowych niepowo­ dzeniach udało się wygrać wojnę dzie­ więcioletnią z Zakonem Krzyżackim i uzyskać dostęp do Morza Bałtyckiego. W 1569 r. Królestwo Polskie i Wiel­ kie Księstwo Litewskie, w którego skład wchodziła dzisiejsza Polska, Litwa, Ło­ twa, Białoruś, Ukraina i częściowo Moł­ dawia, na mocy unii lubelskiej utworzyły Rzeczpospolitą Obojga Narodów, sta­ nowiącą unię realną tych państw. Król Stefan Batory wybudował sieć kanałów znanych jako Szlak Batorego, ułatwiają­ cych transport rzeczny między miastami pruskimi a Rzeczpospolitą. Po utracie dostępu do Morza Czar­ nego znaczenie strategiczne zyskały porty Morza Bałtyckiego: Gdańsk, Elbląg, Ryga, przez które przechodził eksport zboża z latyfundiów Królestwa Polskiego i Litwy na rynki państw za­ chodnich. Dużej wagi nabrały szlaki wodne wzdłuż najważniejszych rzek I Rzecz­ pospolitej. Wisła w XVI w stała się najważniejszym z wodnych kanałów śródlądowych Europy. Jeszcze długo po upadku Rzeczpospolitej utrzymywała pierwszeństwo wśród rzek europej­ skich pod względem tonażu przesyła­ nych towarów. Dopiero po roku 1830 r. przewodnictwo objął Ren. Próby modyfikacji koncepcji Unii Obojga narodów były podejmowane już w okresie I Rzeczpospolitej. Idee reformatorskie, uwzględnia­ jące rosnące aspiracje narodu kozac­ kiego, nabrały konkretnego kształtu w postaci unii zawartej w 1658 r. w Ha­ dziaczu między Rzeczpospolitą Obojga Narodów a Kozackim Wojskiem Za­ poroskim. Konsekwencją unii było traktato­ we ustanowienie odrębnych urzędów dla Rusi (stworzono funkcje marszałka ruskiego, obok marszałków: koron­ nego i litewskiego, hetmana ruskiego, kanclerza ruskiego i inne stanowiska analogicznie do funkcjonujących w po­ zostałych członach unii, dopuszczenie posłów ruskich do Sejmu oraz bisku­ pów prawosławnych do Senatu). Państ­ wo ruskie miałoby posiadać własne wojsko, własny skarb, własne minister­ stwa i urzędy, pod zwierzchnictwem hetmana z własnego wyboru. Szlachta wszystkich trzech państw miała wybierać wspólnie króla i wysyłać posłów na Sejm Walny. Miał również obowiązywać automatyczny mechanizm przenoszenia zasłużonych Kozaków do stanu szlacheckiego. Miała powstać 3-ty­ sięczna armia kozacka, utrzymywana z budżetu królewskiego. Związanie ziem Ukrainy Wschodniej i w przyszłości tak­ że Chanatu Krymskiego z Rzeczpospo­ litą mogłoby przyczynić się do zinten­ syfikowania handlu Europy Środkowo Wschodniej z tzw. Orientem. Niestety próby reformy unii pols­ ko-litewskiej zostały poczynione za późno, już w czasie znacznego osła­ bienia Rzeczpospolitej. Unia hadziacka nie weszła w życie na skutek działań agentury carskiej i słabości podmiotów uczestniczących. Jej idee inspirowały jednak póź­ niejszych polityków. Iwan Mazepa próbował wyrwać Ukrainę z uści­ sku cara Piotra I i skonfederować się

Pierwsze próby konsolidacji politycznej, militarnej i gospodarczej w regionie Środkowej i Wschodniej Europy pojawiły się w pod koniec XIV w. W 1385 r. ślub króla Polski Jadwigi i Wielkiego Księcia Litewskiego Władysława Jagiełły doprowadził do sojuszu Wielkiego Księstwa Litewskiego i Korony Polskiej, zespolonego osobą króla Polski, na którego koronowano również Władysława Jagiełłę.

Idea Międzymorza Od unii z Litwą do współczesności Mariusz Patey

Handlowa Polska, która dostała od Katarzyny II koncesję na bezcłowe wykorzystywanie portu w Chersoniu dla odprawiania towarów do portów włoskich i brytyjskich. Inicjatorem tego przedsięwzięcia był Antoni Protazy „Prot” Potocki, je­ den z pionierów polskiego kapitalizmu. Po drugim rozbiorze przedsięwzię­ cie zbankrutowało. W czasie wojny pols­ko rosyjskiej 1792 r. statki Kom­ panii Handlowej zostały wykorzystane przez wojska rosyjskie dla transportu zaopatrzenia. Po konferencji w Wiedniu w 1815 r. nie było miejsca na niezależne państwa w obszarze styku między Rosją, Prusami a Cesarstwem Habsburgów. W Królestwie Polskim, podpo­ rządkowanym imperium rosyjskiemu, realizowano projekty infrastruktural­ ne (Kanał Augustowski) umożliwia­ jące ominięcie Prus nakładających cła na produkty eksportowane z terenów Królestwa. Podczas Wiosny Ludów 1847– 1848 r. książę Adam Czartoryski, daw­ ny minister spraw zagranicznych cara Aleksandra, późniejszy prezes Rzą­ du Narodowego Królestwa Polskiego (podczas powstania listopadowego), zaproponował Konfederację Naro­ dów, w skład której miały wejść Pol­ ska, Lit­wa – rozumiana jako Wielkie Księstwo Litewskie – oraz Ukraina

integracji z Polską przeciwne były jed­ nak Litwa, Czechy i Słowacja. W wyniku wojny z bolszewicką Rosją doszło do pogrzebania koncep­ cji, w której brałyby udział niezależna Ukraina i Białoruś. W latach później­ szych próbowano reaktywować plany federacyjne w oparciu o kraje nadbał­ tyckie (niez­goda Litwy), kraje skandy­ nawskie, Węg­ry, Czechosłowację (nie­ zgoda Czechosłowacji), Rumunię (brak zainteresowania ze względu na konflikt węgiersko-rumuński), a nawet Włochy. Po śmierci Józefa Piłsudskiego próbowano doprowadzić do sojuszu polsko-węgiersko-rumuńskiego. Bez rezultatu. Węgry i Rumunia znalazły się w sojuszu z państwami Osi. Francuski historyk Eisenmann stwierdził: „Tragedia Polski po I woj­ nie światowej polegała na tym, że od­ rodziła się ona zbyt słaba, by stać się potęgą, lecz zbyt silna, by pogodzić się z rolą klienta u innych”. W okresie „zimnej wojny” o idei Międzymorza, współpracy małych i śred­ nich narodów naszego regionu pamię­ tało środowisko skupione wokół pisma „Kultura” i osoby Jerzego Giedroycia. Upadek ZSRS w 1991 r. rozbudził nadzieje zwolenników tej idei na moż­ liwość jej urzeczywistnienia. W Pols­ ce Konfederacja Polski Niepodległej, na Białorusi Białoruski Front Ludo­ wy, a na Ukrainie Ukraińska Partia

Przykładem może być wspólny obszar gospodarczy powołany przez Meksyk, USA i Kanadę (NAFTA). Nie ma on rozbudowanej struktury biurokratycznej i opiera się na wzajem­ nym uznaniu lokalnych praw i certy­ fikatów jakościowych produktów. Jeś­ li na przykład piwo jest dopuszczone do sprzedaży w Kanadzie, to również nie zaszkodzi konsumentom w USA i Meksyku. Interesujące są też doświadczenie geograficznie krajów skandynawskich z ich Scandinavian Council. Jest to po­ rozumienie krajów skandynawskich, których współpraca oparta jest na tzw. kryterium „nordyckiej korzyści”. Ma za zadanie: – zastępować działanie, które mo­ głoby być zrealizowane na poziomie narodowym, ale współdziałanie w ra­ mach Rady Nordyckiej pozwoli zwięk­ szyć jego efektywność, – pokazywać i promować solidar­ ność nordycką oraz – podnosić wartości i znaczenie nordyc­kiej kompetencji.

Testament polityczny śp. Lecha Kaczyńskiego Realny kształt idei Międzymorza przyw­rócił w Polsce prezydent Lech Kaczyński. Według jego wizji kra­ je Międzymorza miałyby dzięki

W okresie rządów PO-PSL nastąpiło spowolnienie projektów infrastruktu­ ralnych z udziałem państw regionu. Na szczęście nie zatrzymano prac nad Gazoportem. Obecny rząd reali­ zuje projekty rozbudowy infrastruk­ tury przesyłu i magazynowania gazu. Realizowane są inwestycje związane z budową interkonektorów gazowych. Niejasna jest natomiast sytuacja wokół Sarmatii. Powstający Bank Trój­ morza i jego wstępnie przedstawione preferencje inwestycyjne wskazują na skupienie się Polski na współpracy z ty­ mi krajami Międzymorza, które są już w Unii Europejskiej. Moim zdaniem w interesie Polski jest rozwijanie współpracy także z kra­ jami, które zdecydowały się na integrac­ ję w ramach porozumień stowarzy­ szeniowych z UE, tj. Gruzji, Ukrainy i Mołdawii. Nie należy wykluczać także krajów Partnerstwa Wschodniego, zwłaszcza tych ważnych dla naszego bezpieczeńst­ wa energetycznego.

Co dalej z Międzymorzem? Mimo niekorzystnej sytuacji międzyna­ rodowej, wzrostu zagrożeń związanych z polityką rewizjonizmu i osłabieniem struktur atlantyckich, wiele środowisk pracuje nad wizją wspólnej przestrzeni gospodarczej i politycznej w ramach Międzymorza. Należy zauważyć, że przybierające na sile spory historycz­ ne między Polską a Ukrainą zwiększają koszt polityczny współpracy. Warto zatem wspomnieć o tych, którzy nie boją się przypominać, że w naszym wspólnym interesie jest bu­ dowa mostów, nie rowów; że wymienię działaczy opozycji demokratycznej: Ja­ dwigę Chmielowską, Piotra Hlebowicza czy Jerzego Targalskiego, KPN (Toma­ sza Szczepańskiego) i środowis­ka naro­ dowe skupione wokół periodyku „Po­ lityka Narodowa”. Idea Międzymorza, rozumiana jako platforma dla współ­ pracy w obszarze gospodarczym, jest propagowana przez neoendecki Ins­ tytut im. Romana Rybarskiego. Program dla Międzymorza pro­ pagowany przez ten Instytut dowodzi, że niezależnie od różnic politycznych, możliwe jest szerokie porozumienie wokół kwestii bezpieczeństwa i współ­ pracy w regionie. Proponowane kraje członkowskie Międzymorza: Ukraina, Polska, Kraje Nadbałtyckie, Czechy, Słowacja, Wę­ gry, Rumunia, Chorwacja, Słowenia, Gruzja. Propozycje starają się ominąć niedogodność, jaką stwarza sytuacja, w której kraje Europy Środkowej na­ leżące do Europejskiego Obszaru Gos­ podarczego (EOG) miałyby tworzyć wspólnotę gospodarczą z krajami spo­ za EOG (Ukraina, Gruzja). Z kolei inną niedogodnością jest pozostawanie poza strukturami NATO Ukrainy i Gruzji. Kraje te narażone są bowiem na desta­ bilizujące oddziaływanie Federacji Ro­ syjskiej. Ważne, że procesy integrujące Ukrainę, Mołdawię i Gruzję z Europą postępują. Ratyfikowanie umów sto­ warzyszeniowych z UE ułatwi budowę Międzymorza. Kraje te otrzymują dostęp do ryn­ ków EOG, w tym rynków Europy Środ­ kowej i Polski, bez potrzeby renegoc­ jacji umów członkowskich ze strony państw należących do UE. Proces kształtowania

gospodarczych więzi w regionie nale­ ży zacząć od zbudowania odpowiedniej infrastruktury transportowej na azy­ mucie północ-południe i od połącze­ nia systemów energetycznych państw Międzymorza. Połączenie systemów przesyłu gazu i ropy w trójkącie Morze Bałtyckie-Ad­ riatyk-Morze Czarne może być „glejem” łączącym interesy krajów regionu. Kolejnymi krajami członkowski­ mi mogłyby być Białoruś, Armenia i Azerbejdżan. Międzymorze w tej koncepcji ro­ zumiane jest nie jako alternatywa czy projekt konkurencyjny dla istniejących organizacji gospodarczych i bezpieczeń­ stwa w Europie, ale wspierający, np. NA­ TO w zabezpieczeniu wschodniej flanki Europy i rozszerzaniu obszaru stabilności i rozwoju w całym obszarze Międzymo­ rza. Wzmocnione gospodarczo Ukraina i Gruzja będą trudniej destabilizowane przez czynnik zewnętrzny. Proponowane instrumenty Mię­ dzymorza (funkcjonujące na zasadzie pomocniczości w stosunku do istnie­ jących narzędzi państw narodowych i organizacji międzynarodowych) to przede wszystkim instytucje finansowe: • Bank Międzymorza (wspierają­ cy projekty takie, jak budowa infra­ struktury przesyłu gazu i ropy, szla­ ków transportu kolejowego, wodnych, drogowych itp.). Bank taki mógłby być partnerem MFW, EBOiR, AIIB i innych instytucji finansowych. • Fundusz Międzymorza (powo­ łany dla finansowania projektów gos­ podarczych obarczonych ryzykiem trudnym do zaakceptowania przez sektor bankowy, realizowanych przez inwestorów prywatnych w regionie, a wymagających współdziałania ze strony partnerów z różnych państw członkowskich). • Fundusz Solidarności (o nieko­ mercyjnym charakterze, udzielający pomocy finansowej krajom regionu w obliczu klęsk żywiołowych, wojen i epidemii). Dla zabezpieczenia regionu przed działaniami hybrydowych agresji, w któ­ rych przeciwnik nie jest jasno zdefi­ niowany prawem międzynarodowym, proponuje się utworzyć ponadnarodo­ wą instytucję koordynującą działania obronne, głównie przeciwko destabili­ zowaniu państw regionu poprzez wyko­ rzystanie technik dezinformacji i mani­ pulacji w mediach i internecie. Prawodawstwo krajów regionu win­ no uwzględniać możliwość powoływania oddziałów cudzoziemskich złożonych z obywateli państw Międzymorza, na wzór francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Przeszkoleni ochotnicy mogli­ by wspierać obronę przed militar­ ną agres­ją ze strony zbrojnych grup i nieoznakowanych oddziałów woj­ skowych, bez potrzeby wywoływa­ nia konfliktu na wielką skalę, jawnego angażowania się instytucji rządowych i dawania tym samym pretekstów do kwestionowania Traktatu Północno­ atlantyckiego w obliczu agresji wo­ bec państw Międzymorza będących członkami NATO.

Wnioski Przyszłość projektu Międzymorza jest niejasna ze względu na czynniki zew­ nętrzne (niechęć Rosji, brak wsparcia ze strony dużych krajów UE), jak i am­ bicje poszczególnych państw regionu. Istnieją jednak niewykorzystane synergie współpracy w regionie: nie­ wybudowana do tej pory infrastruk­ tura przesyłu gazu i ropy na azymu­ cie północ-południe, niewybudowana sieć kanałów wodnych Odra-Wisła­ -Bug-Prypeć-Dniepr, Odra-Wisła­ -San-Dniestr czy Odra-Wisła-Dunaj, potrzeba szybkiego zintegrowania rynków elektroenergetycznych, z ko­ rzyścią dla odbiorców energii, gospo­ darstw domowych i przedsiębiorstw wytwórczych. Bardzo istotna dla rozwoju kon­ taktów krajów Międzymorza jest roz­ winięta infrastruktura połączeń telein­ formatycznych – sieci światłowodowe o dużej przepustowości. Ważne są też połączenia krajów Międzymorza drogami szybkiego ru­ chu kołowego i kolejowego. Kraje Międzymorza mogłyby też koordynować swoje stanowiska wobec polityki klimatycznej UE. Jest, jak widać, wiele możliwych obszarów współpracy. Jak pisał Roman Dmowski (choć w innym kontekście): „Przyszłość na­ leży do tych, co mają ideę, wiarę w nią i zdolność poświęcenia”. K Mariusz Patey – dyrektor Instytutu im. Ro­ mana Rybarskiego, publicysta i działacz po­ lityczny.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

4

KURIER·ŚL ĄSKI

Dokończenie ze str. 1

Polscy stachanowcy Tadeusz Loster

do okresu przedwojennego. Zaopatrze­ nie w węgiel w kraju (delikatnie mówiąc) było złe. Komunistyczne kierownictwo państwa, aby poprawić gospodarczą koniunkturę kraju, sięgnęło po wzory radzieckie. Pod kierowniczym okiem PPR zaczęto tworzyć przodowników pracy – polskich stachanowców. Okres „wytężonego czynu robotniczego” trwał w górnictwie jeszcze w początkach lat pięćdziesiątych. Potem zmieniły się me­ tody urabiania węgla pod ziemią. Co­ raz więcej górników zamieniało kilof i łopatę na ładowarkę, „kaczy dziób”, wrębiarkę i kombajn. Praca stała się lżej­ sza i wydajniejsza. Mechanizacja pracy w górnictwie pod koniec lat 50. przy­ niosła nowe wyzwania, nowe rekordy i nowych przodowników. Ale jeszcze do 1982 r. w PRL istniała moda na two­ rzenie „brygad pracy socjalistycznej” i nadawanie odznak Przodownika Pracy Socjalistycznej (wymyślonych w 1949 r.) w formie gwiazdy z wizerunkiem sta­ chanowca Wincentego Pstrowskiego. Kiedy w sierpniu 1935 r. 28-letni Stachanow bił rekord świata w doniec­ kiej kopalni, Wincenty Pstrowski jako emigrant w wieku 34 lat kopał węgiel w Belgii. Górniczą karierę rozpoczął w latach 30. jako ładowacz w kopalni „Mortimer” w Zagórzu pod Sosnow­ cem. Był pracowity, na zmianie ładował 70 wozów węgla, kiedy inni potrafili załadować do 30. W 1937 r. wyemi­ grował do Belgii, gdzie rozpoczął pracę w kopalni Mons. Tam wstąpił do partii komunistycznej. W pracy był pracowity i rzetelny – dobrze zarabiał. Do Polski powrócił w maju 1946 r. (jak pisała prasa), „głuchy na podszepty i plotki, głuchy także na głosy belgijskich szty­ garów, którzy obiecywali mu wyższą płacę, bo żałowali go bardzo, tak był pracowity i rzetelny”… Pracę rozpoczął w kopalni „Jadwi­ ga” w Zabrzu, gdzie pracowało już wielu reemigrantów z Francji i Belgii. Wstą­ pił do PPR. Wierzył w siebie, a przede wszystkim w swoją niepospolitą siłę fizyczną, która powinna mu zapew­ nić dobrobyt w nowej, socjalistycznej Polsce. Jednak spotkał go zawód. Płaca w systemie socjalistycznej „urawni­ łowki” była marna. Zaczął narzekać, i to głośno: „jeden pracuje, reszta się opierdala, a pieniądze są dzielone po równo”. Pstrowski został jednak zauwa­ żony jako przykład pracowitości, który wzorem bolszewickiej Rosji mógł roz­ począć stachanowski wyścig pracy. I nie trzeba go było politycznie szlifować. Był taki, jak należało. 27 lipca 1947 r. w organie PPR – „Trybunie Robotniczej” ukazał się list otwarty do górników polskich. Pstrow­ ski przedstawił w nim swoje wyniki pracy – luty 240% normy, kwiecień 273%, maj 270% – wzywając do współ­ zawodnictwa towarzyszy-rębaczy. Na koniec rzucił słynne hasło „Kto wyrą­ bie więcej ode mnie?”. To, co rozpoczął Wincenty Pstrow­ ski, nazwano racjonalizacją proce­ sów produkcyjnych, a Polska Partia Robotnicza współzawodnictwo pra­ cy złożyła na barki podporządkowa­ nych jej związków zawodowych. Od 1947 r. kierował nim Główny Komitet Współzawodnictwa Pracy przy Głów­ nym Związku Zawodowym Górników (GZZG). W sierpniu ’47 r. na zebraniu Rady Zakładowej kopalni „Jadwiga” stwierdzono, że przez umasowienie „szlachetnego” współzawodnictwa pra­ cy kraj osiągnie dobrobyt. Pstrowski na tym zebraniu nie przemawiał; „na jego twarzy malowało się silne wzruszenie. Jego mową jest dźwięk kilofa w pod­ ziemnym chodniku”. Na apel Pstrowskiego pierwsi od­ powiedzieli górnicy „Jadwigi”; Alfons Tiehl wyrąbał 300% normy, Paweł Ści­ bik – 318%, Karol Koszyk 280%, Teodor Cichoń 328% normy. Po nich podjął wezwanie rębacz kopalni „Mysłowi­ ce” Antoni Frysztacki: 300% normy. Za nim ruszyli górnicy innych kopalń. We wrześniu ’47 r. na list Pstrow­ skiego odpowiedział rębacz kopalni „Miechowice” Walenty Kiciński. List podpisało jedenastu górników kopalni „Bobrek” w Bytomiu, którzy wezwali towarzyszy górników do współzawod­ nictwa w celu wykonania Planu Trzy­ letniego. W tymże wrześniu Pstrowski uczestniczył w III Zjeździe Przemysło­ wym Ziem Odzyskanych w Szczecinie. Podczas zjazdu w krótkim przemówie­ niu prócz górników wezwał do rywali­ zacji hutników i włókniarzy.

W

październiku ’47 r. w Ka­ towicach pod patronatem Związków Zawodowych odbyła się pierwsza narada przodu­ jących górników z udziałem Partii i Rządu. Wzięło w niej udział 250 przo­ downików pracy różnych branż pro­ dukcyjnych. Za stołem prezydialnym zasiadał Wincenty Pstrowski. Od ogłoszenia przez Pstrowskiego listu otwartego do momentu rozpo­ częcia przez innych górników współ­ zawodnictwa pracy upłynęło trochę

Przodownik pracy socjalistycznej, górnik Wincenty Pstrowski

czasu. Co sprawiło, że niechętnie po­ dejmowane współzawodnictwo pracy zaczęło się rozwijać? Nie była to klaso­ wa świadomość towarzyszy górników w nowej, „demokratycznej” Polsce, lecz pieniądze. Pstrowski zarabiał w systemie brygadowym około 70 zł za dniówkę. W tym czasie była to wartość butel­ ki wódki. Kilogram chleba kosztował około 35 zł, kilogram ziemniaków 7–17 zł, a kilogram wieprzowiny 250–298 zł. W okresie bicia rekordów zaczął zarabiać 700 do 800 zł za dniówkę. W czerwcu i lipcu 1947 r. Wincenty Pstrowski zarobił 40 tys. zł (średnia płaca rębacza wynosiła wtedy 14 tys. zł). Po ogłoszeniu listu otwartego za­ robił 28 tys. zł. W okresie późniejszym płace stachanowców były już czymś normalnym. Bracia Bugdołowie Ber­ nard i Rudolf, górnicy kopalni „Śląsk” w Chropaczowie, za osiągnięcie 552% (?) normy zarabiali po 70–80 tys. zł miesięcznie. Ich „kolega” Czesław Zie­ liński za wykonanie normy blisko 700%

jedno zaszczytne wyróżnienie: wyjazd do ZSRR wraz z innymi przedstawicie­ lami klasy robotniczej. W październiku 1947 r. Pstrowski osiągnął 358% normy. Tłumaczono to nie nadmiernym wysiłkiem, lecz racjo­ nalnym wykorzystaniem czasu pracy. Oto, jak broszura biblioteki związ­ kowej „Wincenty Pstrowski” opisuje jego pracę: Pstrowski po przyjściu na chodnik, nie marnując czasu, zamk­ nąwszy materiał wybuchowy do skrzy­ ni, przeszedł do przodka, zabierając po drodze potrzebne i utrzymane w do­ brym stanie narzędzia, a więc: kilof, siekierę, wiertarkę i świdry. Trzeba zaznaczyć, że krok obu pracujących nie szedł na marne, każdy ruch był przemyślany i celowo wykorzystany. Za każdym przejściem do przodka zawsze

B

ernard Bugdoł urodził się w 1922 r. w Chropaczowie, w śląskiej górniczej rodzinie. W 1939 r. rozpoczął pracę w kopalni „Śląsk” w Chropaczowie jako ładowacz. Pod koniec wojny został wcielony do Wehrmachtu. Pod Arnhem zbiegł do armii amerykańskiej, skąd dostał się do

Górnik Wincenty Pstrowski dekorowany przez Prezydenta Bolesława Bieruta

coś ze sobą przynosili, czy to drzewo do obudowy, czy glinę do ubijania otwo­ rów, piłę, czy młot. Poszczególne czyn­ ności w przodku miał również Pstrow­ ski dobrze obmyślane i rozłożone (…) Pstrowski zwykle mówił: „Staram się udoskonalić pracę, w czym tylko mogę. Przede wszystkim wykorzystuję czas pracy w przodku”. Pod koniec 1947 r. Wincen­ ty Pstrowski stał się sztandarowym przedstawicielem przodowników pra­ cy uczestniczącym w zjazdach, nara­ dach, konferencjach. Więcej był poka­ zywany, niż pracował. Przypuszczalnie chcąc poprawić jego wygląd, na wiosnę 1948 r. zaproponowano mu zrobienie protezy zębów. Po usunięciu mu kilku zębów nastąpiło zakażenie krwi. Pró­ bując go ratować, przy pomocy spro­ wadzonych z Francji lekarzy przepro­ wadzono w Polsce pierwszą całkowitą wymianę krwi. Honorowymi krwio­ dawcami była kompania wojska, która wmaszerowała do krakowskiej kliniki. Niestety 18 kwietnia 1948 r. Wincenty Pstrowski zmarł.

Towarzysz dyrektor Bugdoł z rodziną

(?) w czerwcu 1948 r. otrzymał ponad 90 tys. zł. Oprócz nagród pieniężnych typowymi wyróżnieniami były rowe­ ry, aparaty radiowe, zegarki, odzież, kupony materiałów i wczasy. Nawet za granicę, do Czechosłowacji czy NRD. W późniejszych latach motocykle i sa­ mochody. Były też kartki-talony, które umożliwiały zakup towarów i żywno­ ści na ubogim polskim rynku. Nagro­ dami były także awanse zawodowe i polityczne. W sierpniu 1947 r. za wyjątkowe zasługi w przodownictwie pracy Win­ centy Pstrowski otrzymał 5-lampowy radioodbiornik. Oprócz nagród rze­ czowych posypały się odznaczenia. 5 lipca 1947 r. Pstrowski odznaczony został Brązowym, a następnie Złotym Krzyżem Zasługi. Zaproponowano mu awans. Od­ mówił: „Najpierw muszę wykonać plan trzyletni, a później zobaczymy”. W grudniu 1947 r. czołowy górnik pols­ ki otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Spotkało go jeszcze

Pstrowski „pokazał, że polski górnik i robotnik umie myśleć i myśli te swą żylastą dłonią w czyn przemieniać”. Ubyła ikona socjalistycznego przo­ downictwa pracy, trzeba było stworzyć nową. Do tego celu został wyznaczony jeden z autorów cytowanego listu, Ber­ nard Bugdoł. Jego życiorys jako przo­ downika pracy można porównać do życiorysu słynnego Aleksandra Sta­ chanowa.

wojska polskiego i przebywał Wielkiej Brytanii. Do kraju powrócił na począt­ ku 1946 r. i podjął pracę w „swojej” kopalni „Śląsk”. Kiedy Pstrowski we­ zwał do współzawodnictwa, Bugdoł wykonywał podobno wyższy procent normy niż mistrz Wincenty. Słynny wynik 552% osiągnęli bracia Bugdo­ łowie w listopadzie 1947 r. Bernard jako rębacz, a Rudolf w charakterze ładowacza. Był to jeden z nielicznych wypadków, kiedy jako rekordzistę wy­ mieniono ładowacza – jego wydajność pracy zależała od rębacza, którego uro­ bek musiał załadować. Kariera Bernarda Bugdoła rozpo­ częła się dopiero po śmierci Wincente­ go Pstrowskiego. Wyglądało na to, że za życia nie wierzył on w wyniki braci Bugdołów. W tomiku biblioteki CRZZ pt. Droga Bernarda Bugdoła jest zdjęcie Pstrowskiego z braćmi B., z podpisem: „O osiągnięciach Bernarda Bugdoła było już głośno na Śląsku i w Polsce, kiedy pewnego dnia przyjechał do ko­ palni Wincenty Pstrowski. Przyjechał razem z Tillem i z miejsca oświadczył,

ruchu zakładu. Za namową profesora Budryka rozpoczął „studia” na AGH, które ukończył w 1952 r., uzyskując dyplom inżyniera. W tym też roku zos­tał posłem na Sejm PRL I kadencji i otrzymał nagrodę państwową II stop­ nia w dziale postępu technicznego. Od 1 lipca 1953 r. pełnił funkcję dyrektora „Wujka”, a w latach 1955–1958 – kopal­ ni „Karol” w Rudzie Śląskiej. W 1958 r., z uwagi na konflikty z władzami PZPR, przesunięto go na stanowisko kierow­ nika robót górniczych w kopalni „Ra­ dzionków”. Po przywróceniu mu człon­ kostwa w partii w 1960 r., mianowano go dyrektorem kopalni „Łagiewniki” w Bytomiu. W grudniu 1969 r. zre­ zygnował z posady dyrektora i podjął pracę jako inspektor BHP w BZPW. W 1978 r. po wypadku samochodo­ wym przeszedł na emeryturę. Prześciganie się w ilości wydoby­ wanego węgla przez przodowników­ -rekordzistów pracy było podobne do zawodów sportowych. Im więcej za­ wodników startowało – tym lepiej, bo rosła konkurencja. Przodownik swo­ im nowym rekordem pobijał rywala, a kibice – robotnicza klasa pracująca miast i wsi – z zapartym tchem śledzili stadiony-kopalnie. Zawodników-przo­ downików pracy było wielu. Starano się, aby każda kopalnia, jak klub sporto­ wy, miała swego mistrza. Kto z kibiców nie marzył o tym, aby reprezentować znany klub – kopalnię, bić rekordy i jak zawodowy sportowiec mieć tyle szma­ lu, żeby tapetować nim ściany?

C

zesław Zieliński urodził się w 1917 r. w Westfalii. W wieku 15 lat, pracując jako górnik we Francji, wstąpił do partii komunistycz­ nej. Po wojnie podjął pracę w kopal­ ni „Makoszowy”. Współzawodniczył z Wincentym Pstrowskim i z Wilhel­ mem Kocotem, rębaczem tej samej kopalni. W listopadzie 1948 r. Zieliński z ładowaczem Kwiatkowskim osiągnęli 721,8% normy. Rekordy Zielińskiego to nie tylko wytężona praca, ale i pomysły racjonalizatorskie, które ułatwiały mu bicie rekordów – np. ukierunkowanie wiercenia otworów ścianowych, zasto­ sowanie na przodku dodatkowej rynny i osłony z desek oraz specjalne narzę­ dzia, m.in. siekiera specjalnie przez niego przywieziona z Francji. Efekty pracy Czesława Zielińskiego zostały zauważone; mianowano go wicedy­ rektorem kopalni „Wieczorek”. 24 marca 1949 r. w Jaworznicko­ -Mikołowskim Zjednoczeniu PW w Mysłowicach zwołano nadzwyczaj­ ną naradę, na której górnik Franciszek Apryas, w myśl hasła Krajowej Narady Oszczędnościowej: „Produkować wię­ cej, taniej i oszczędniej!”, zobowiązał się

Towarzysz Bernard Bugdoł wśród naczelnych władz rządowych i partyjnych

Pogrzeb odbył się w Zabrzu dnia 21 kwietnia, uczestniczyło w nim (jak donosiła prasa) 100 tys. robotników, przedstawiciele licznych organizacji i instytucji oraz reprezentanci najwyż­ szych władz państwowych. W liście skierowanym do „towa­ rzyszy górników” przez przodowników pracy braci Bugdołów czytamy: Pierw­ szy chorąży ruchu współzawodnictwa nie żyje! Pamięć o nim nie zaginie nigdy! On dla nas drogowskazem w dalszej pracy dla dobra Polski Ludowej i dla szczęścia polskiego ludu pracującego. Wincentemu Pstrowskiemu po­ śmiertnie przyznano Order Budowni­ czego Polski Ludowej. Stanął na cokole pomnika wystawionego w Zabrzu. Jego imieniem ochrzczono kopalnię „Jadwi­ ga”, Politechnikę Śląską w Gliwicach, wiele ulic w Polsce i rudowęglowiec, który obnosił jego imię nie tylko po wodach Bałtyku. Jego życiorys został umieszczony w encyklopediach. Na medalu „Przodownika Pracy Socja­ listycznej” widnieje jego podobizna.

że musi naocznie przekonać się o wyni­ kach pracy Bugdołów, bo „coś” mu się tu wydaje nieprawdopodobne. Długo patrzył i obserwował, aż wreszcie uścis­ nął dłonie braciom i z radością uznał się za pokonanego”. Bugdoł we współzawodnictwie pracy uczestniczył pół roku. Już jako nowo kreowana ikona został przenie­ siony do ZG GZZG, gdzie został kie­ rownikiem Wydziału Współzawodnict­ wa Pracy. Z jego inicjatywy powstały brygady instruktorskie, „które pokazy­ wały, jak trzeba i jak można pracować”. Zimą 1949 r. Bernarda Bugdoła mianowano dyrektorem kopalni „Zab­ rze Zachód”, mimo że ukończył tylko szkołę podstawową. Został najmłod­ szym dyrektorem w Polsce Ludowej. W 1950 r. wraz z 30 osobami wysu­ niętymi na stanowiska dyrektorskie w przemyśle węglowym został skie­ rowany na 5-miesięczny kurs prowa­ dzony przez profesorów AGH, m.in. Witolda Budryka. Po ukończeniu kur­ su otrzymał uprawnienia kierownika

na cześć święta 1 maja 1949 r. wykonać 300% nowej normy. Oświadczył: „Wzy­ wam do współzawodnictwa! (…) będę niezmiernie zadowolony, jeżeli któryś z moich kolegów ścianowców polskich kopalń uzyska leprze od moich wyniki”. Na apel Apryasa odpowiedziało dziesiątki górników. M.in. Gorol z ko­ palni „Bolesław Śmiały” zobowiązał się wykonać 340% normy, a Markiewka z kopalni „Polska” – 400%.

F

ranciszek Apryas urodził się na Śląsku Cieszyńskim w 1909 r. W lutym 1928 r. rozpoczął pra­ cę w kopalni „Brzeszcze” jako wozak. Bezpośrednio przed wybuchem wojny w 1939 r. został górnikiem przodowym. Po apelu Pstrowskiego został przodow­ nikiem pracy. W nagrodę wyjechał na wczasy do Czechosłowacji. Tam spotkał innych przodowników pracy: Zieliń­ skiego, Kańtocha, Krawczyka, Kapałę… Razem dyskutowali i marzyli o szybkiej odbudowie Polski Ludowej. Te dysku­ sje zrodziły w Apryasie postanowienie,

aby osiągnąć najwyższy wynik pracy w Polsce. Pracował (z ładowaczem oraz górnikiem strzałowym) jako przodowy. Na jego przodku pracowała wrębiarka łańcuchowa. W październiku 1948 r. osiągnął 362% normy, w listopadzie 462%, a w grudniu – 644%. Został odznaczony i dostał radioodbiornik. 1 maja 1949 r. znów przekroczył za­ deklarowany wynik i wezwał górni­ ków do dalszego współzawodnictwa. W czerwcu tegoż roku wykonał 365% nowej normy. W 1949 r. wraz z (pośmiertnie) Wincentym Pstrowskim odznaczono go Orderem Budowniczego Polski Lu­ dowej. W 1952 r. ukończył Technikum Górnicze i przeszedł do pracy w ko­ palni „Wesoła II” jako sztygar oddzia­ łowy. W tymże roku uzyskał mandat posła na sejm. Po zakończeniu kaden­ cji podjął pracę w kopalni „Brzeszcze”, a od 1959 r. do przejścia na emery­ turę w 1969 r. pracował w kopalni „Jastrzębie”.

Przodownicy pracy Wincenty Pstrowski oraz bracia Bugdołowie w przodku kopalni

Jednym z pierwszych, który odpo­ wiedział na apel Franciszka Apryasa, był górnik Wiktor Markiewka. Posta­ nowił on godnie uczcić dzień 1 maja i wykonać 400% normy. Wiktor Mar­ kiewka urodził się 10 grudnia 1901 r. w Świętochłowicach. Pracę rozpoczął w wieku 15 lat w kopalni „Matylda”, a po roku w kopalni „Polska” w Święto­ chłowicach. W 1928 r. został górnikiem przodowym. W roku 1947, w odpowie­ dzi na list Pstrowskiego, przystąpił do współzawodnictwa pracy. W listopadzie 1948 r. osiągnął swój szczytowy wynik wydajności pracy – 703,7% ówczesnej normy, co po roku 1949 odpowiadało 413,5%. Został od­ znaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Powiedział o sobie: „Siedzi we mnie trochę sportowca, a moja droga do rekordu w tej dziedzinie sportu, jako współzawodnika-górnika, zaczęła się w grudniu 1947 r.”. W miarę wzrostu przekraczania normy wzrastały Markiewce (jak i in­ nym przodownikom pracy) zarobki. W czerwcu 1947 r. zarabiał 640 zł za dniówkę, a w grudniu 1949 r. – 3920 zł. Poza wydajną pracą Markiewka brał czynny udział w życiu społecz­ nym i politycznym. Można go było spotkać codziennie w partyjnej świet­ licy czytającego gazety lub na boisku piłki nożnej. W piątą rocznicę Polski Ludowej otrzymał z rąk prezydenta PRL Sztandar Pracy I klasy. W 1952 r. Wiktor Markiewka został posłem na sejm Polski Ludowej. Pod koniec stycznia 1950 r. Wik­ tor Markiewka podpisał zobowiązanie przystąpienia do nowego rodzaju, dłu­ gofalowego współzawodnictwa pracy. „Dam w ciągu trzech miesięcy, tj. w lu­ tym, marcu i kwietniu, 220,5 m.b. pos­ tępu chodnika, zamiast 73,5 m.b. (…) i wydobędę 1620 ton węgla”. Na nowy apel odpowiedział Józef Słupik, górnik kopalni „Polska”, który zadeklarował, zamiast przewidywanej normy 84 m.b., 252 m.b. chodnika i 1851,75 ton węgla. Wyzwanie podjęli inni towarzysze gór­ nicy: z „Wujka” Wilhelm Drzewiecki, z „Miechowic” Alfons Kaczmarczyk, z „Prezydenta” Henryk Kopka, z „Ka­ towic” Eryk Gaszka… Po latach wiadomo, że wszys­ cy sztandarowi przodownicy pracy tamtego okresu – Pstrowski, Bugdoł, Apryas, Zieliński, Markiewka i inni – przystępując do współzawodnictwa, otrzymywali lepsze niż inni materia­ ły i narzędzia, a także najsprawniej­ szych pomocników. Nic też dziwnego, że podnoszenie norm wydobycia dla górników w oparciu o wyniki pracy przodowników budziło niezadowo­ lenie robotników, którzy wszelkimi sposobami utrudniali życie stacha­ nowcom. Z czasem większą wydajność pracy uzyskano przede wszystkim poprzez nową organizację pracy oraz mechani­ zację robót górniczych. Wprowadzono trzyzmianowy system pracy oraz do­ datkowo pracę w niedzielę. Kończył się okres „sławy i chwały” polskich stachanowców. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

Korzenie „Rzeczpospolitej Iwonickiej” Wrzesień 1939 r. w Iwoniczu Kiedy po zażartej bitwie pod Duklą 8.09.1939 r. wojska polskie schroni­ ły się w lasach masywu Cergowej na południe od Lubatowej, cofający się oddział Wojska Polskiego pozostawił większość swojego sprzętu, zaopatrze­ nia i broni, którą miejscowa ludność ukryła w nadziei, że jeszcze może się przydać (E. Jakubowicz, op. cit., s. 141). Było tam kilka karabinów typu polski mauser, które zakonspirował Kielar Józef (Guzyniec) w budynku gminnym koło cmentarza (W. Niziołek, op. cit., s. 185). Następnego dnia rano od strony wsi Rogi Niemcy wkroczyli do Iwonicza w pobliżu tzw. dworu zimowego hra­ biów Załuskich. Złożony z motocykla z przyczepą i samochodu terenowego patrol, któ­ ry sprawdzał, czy most na Iwonce jest cały i czy nie ma w Iwoniczu polskie­ go wojska – popełnił pierwszą zbrod­ nię wojenną na tym terenie: Siedzący w samochodzie niemiecki oficer, widząc koło mostu młodego mężczyznę, zaczął go przywoływać do siebie, zapewne aby uzyskać informacje o kierunkach roz­ widlającej się tam drogi. Mężczyzną tym był niepełnosprawny chłopak, Andrzej Kędzierski, który przestraszył się i za­ czął uciekać. Wówczas jeden z Niemców podniósł karabin, wycelował i strzelił do uciekającego cywila. Chłopiec zginął obok mostu (jw., s. 179). Za tym patrolem pojawiły się sa­ mochody, oddziały konne i piesze. Pierwszy patrol pytał o właściciela res­ tauracji w Iwoniczu-Zdroju Z. Rup­ penthala, który, jak się później okaza­ ło, był niemieckim szpiegiem i już przed wojną przez radiostację przekazywał informacje wywiadowcze, m.in. ze­ brane przez inż. Antoniego Schüllera, leutnanta Luftwaffe, który, pracując w przemyśle naftowym pod Kros­ nem, rozpoznawał okoliczne lotnis­ ka. Schüller został wydalony z Polski w 1938 r., a we wrześniu 1939 r. brał udział w bombardowaniu polskich miast. Trzecim agentem niemieckim na tym terenie był inż. Rothe, dyrektor kopalni ropy naftowej w Turaszówce pod Krosnem. W pierwszych dniach okupacji niemieckiej, jako pułkownik SA oraz dyrektor Urzędu Górniczego w Jaśle, rozpracował (…) strukturę na­ szego przemysłu naftowego, umożliwia­ jąc Niemcom zawładnięcie nim niemal „na ruchu”, a więc eksploatację ropy naf­ towej i gazu, a także przetwórstwo tych surowców w podkarpackich rafineriach (K. Nycz. Rzeczpospolita Iwonicka…, op. cit., s. 29 i 32). W odległej od Iwonicza-Zdroju o 4 km Lubatowej pierwsi niemiec­ cy żołnierze zjawili się (…) dopiero w drugiej połowie września. Oddział rowerzys­tów przyjechał od strony wsi Jasionka. Czuli się bardzo bezpiecznie (…). Ze względu na złą nawierzchnię drogi szli, prowadząc rowery. Ponieważ było ciepło, pozdejmowali czapki, po­ rozpinali marynarki, pasy przewiesili przez ramię, a rękawy podwinęli dość wysoko. W środku wsi (…) podzielili się na dwie grupy (…). Pierwsza gru­ pa spotkała między domami dzieci. Żołnierze zatrzymali się, rozdając im cukierki i czekoladki. Dzieci, bocząc się, brały te smakołyki, ale nie jadły, trzy­ mając w zaciśniętych rączkach. Dopiero po odejściu Niemców starsze dzieci po­ leciły wyrzucenie słodyczy, tłumacząc młodszym, że są one zatrute, a kto je zje, ten umrze. Taką informację rodzi­ ce przekazywali swoim dzieciom, a te starsze dobrze to rozumiały. (…) Kiedy nadchodzili niemieccy żołnierze, dorośli zabierali dzieci i chowali do mieszkań

(…). Niektórzy już wiedzieli, że tak początkowo niegroźnie wyglądający żołnierze Wehrmachtu, przejeżdżając przez wieś Zboiska koło Dukli, wrzuca­ li granaty do domów, dla (…) zabawy (W. Stanisz, op. cit., s. 283). W drugiej połowie września do Iwonicza wkroczyły oddziały dwóch dywizji słowackich, których kolum­ na zatrzymała się na poboczu drogi w środku wsi, a żołnierze zachowywali się poprawnie: zapłacili nawet dzie­ ciom, które na ich prośbę przyniosły dwa duże garnki zsiadłego mleka, ku­ bek i chochlę (K. Nycz, op. cit., s. 21). Po wkroczeniu Niemców do Iwo­ nicza-Zdroju hrabiostwo Załuscy mu­ sieli opuścić stary pałac i przenieść się do pomieszczeń w „Bazarze” przy dep­ taku. Mimo działającego nadal Zarządu Gminy, Niemcy mianowali na komisa­ rycznego zarządcę Uzdrowiska Iwo­ nicz, za zasługi dla NSDAP w Austrii, zniemczonego hrabiego Stanisława Sta­ rzeńskiego z Małopolski, który dzie­ ciństwo i młodość spędził w Wiedniu.

Początki konspiracji w Iwoniczu Od początku okupacji Iwonicz stał się spontanicznym punktem przerzuto­ wym dla oficerów i innych osób, które przez Węgry przedzierały się na Za­ chód. Znalazło tu schronienie wielu uciekinierów ze Śląska, którzy za dzia­ łalność w powstaniach śląskich i plebis­ cycie oraz patriotyczną postawę znaleźli się na niemieckich listach proskrypcyj­ nych. W jednej z przerzucanych przez granicę grup byli „dwaj kuzyni Wojcie­ cha Korfantego”. Grupa ta na Słowa­ cji wpadła, a w Iwoniczu-Wsi zostały w styczniu 1940 r. aresztowane przez Gestapo i więzione kolejno w Krośnie, Jaśle i Tarnowie, a stąd przewiezione do obozu koncentracyjnego w Ravens­ brück m.in. Maria Filipowicz, nauczy­ cielka z Iwonicza, jej córka Alina i Ma­ ria Penar. Tam spotkały się z p. Mary Didur-Załuską, pierwszą żoną hr. Ire­ neusza Załuskiego (W. Filipowicz, jw., s. 138–139). Pierwszą grupę przerzu­ tową w Iwoniczu-Zdroju zorganizował Mikołaj Nycz, przedwojenny komen­ dant „Strzelca”. W Lubatowej działały trzy grupy przerzutowe: braci Jakuba i Juliana Staniszów, księdza Józefa Na­ lepy i zawodowego oficera, który uciekł z transportu do oflagu, ppor. Michała Zygmunta. Drugi zakres spontanicznej kons­ piracji obejmował druk i kolportaż podziemnej prasy. W zakładzie oo. michalitów w Miejscu Piastowym dru­ karze Franciszek Biskup i Władysław Kandefer z Iwonicza drukowali gazetkę „Reduta”, redagowaną przez inż. Z. Le­ wickiego. Zbierano także informacje o ruchach wojsk niemieckich w Iwo­ niczu i okolicy, czym zajmowali się: Edward Jakubowicz ps. Jarek dla dr. mjr. Józefa Aleksiewicza w Iwoniczu­ -Zdroju i m.in. Alina Filipowicz dla przedwojennego kierownika referatu polityczno-narodowościowego w poz­ nańskim Urzędzie Wojewódzkim, por. Stanisława Pieńkowskiego ps. Strzem­ bosz, który nawiązał kontakt z pierw­ szą podziemną organizacją wojskową Służba Zwycięstwu Polski i uzyskał peł­ nomocnictwo do zakładania jej ogniw w rejonie Iwonicza. To właśnie S. Pień­ kowski po powrocie w grudniu 1939 r. na rowerze (!) z Warszawy został no­ minowany na pierwszego inspektora SZP w Krośnie i mrówczą, codzienną pracą, setkami kilometrów przejecha­ nych na rowerze doprowadził do zało­ żenia jej placówek w Iwoniczu-Zdroju, Iwoniczu-Wsi, Lubatowej i Lubatów­ ce. W Iwoniczu-Zdroju zwerbował do

współpracy M. Nycza, który już działał w organizacji Orła Białego. W sąsied­ niej Lubatowej na czele SZP stanął ppor. M. Zygmunt. Również w Lubatowej powstał pierwszy oddział „Chłostry”, która po jakimś czasie przekształci­ ła się w Bataliony Chłopskie. Na jego czele stanął J. Kielar (Guzyniec), któ­ ry we wrześniu 1939 r. ukrył karabiny pozostawione przez Wojsko Polskie.

Kurt Werner ukrywał Żyda z Brodów na Wołyniu o nazwisku Rubinstein. Przy pomocy jednego z księży micha­ litów z Miejsca Piastowego uzyskał dla niego dokumenty. Rubinstein wyjechał do Berlina i zamieszkał w mieszkaniu niemieckiego oficera, arystokraty i zde­ klarowanego antyhitlerowca. Po woj­ nie Rubinstein był znanym w Europie Zachodniej tancerzem…

prawdopodobnie w Krakowie (L. Such, jw., s. 303). Dekonspiracja organizatora pierw­ szej placówki ZWZ w Iwoniczu-Wsi, Franciszka Biskupa, nastąpiła w maju 1941 r. Około 5 rano Gestapo obstawi­ ło jego dom od strony łąk i szosy. Po kilku tygodniach śledztwa F. Biskup wskazał ukryte maszyny drukarskie, na których drukowane było konspiracyjne

Utarło się prezentowanie akcji Burza latem 1944 r. jako walki Armii Krajowej o główne miasta okupowanej przez Niemcy i Związek Radziecki II Rzeczpospolitej. Kojarzymy ją jedynie z heroizmem i tragedią żołnierzy AK, ginących od kul zarówno niemieckich, jak i rosyjskich.

Rzeczpospolita Iwonicka

Geneza, wyzwolenie i walki w jej obronie Stanisław Orzeł (opr.)

GRAFIKA NA PODST. ZDJĘCIA Z ARCHIWUM AUTORA

Tymczasem akcja Burza przyniosła na niektórych obszarach wymierne sukcesy i wywarła znaczący wpływ na przebieg działań wojennych. Jednym z takich obszarów była tzw. partyzancka Republika Pińczowska na zapleczu przyczółka baranowsko-sandomierskiego, gdzie od 24.07 do 10.08.1944 r. oddziały partyzanckie AK i Batalionów Chłopskich (BCh) wspólnie z odciętą od przyczółka szpicą wojsk sowieckich i oddziałami AL w kilku potyczkach zlikwidowały niemiecką okupację, a następnie czasowo utrzymały w dwóch znacznych bitwach (o Skalbmierz i pod Jaksicami) teren wokół Pińczowa, Skalbmierza, Książa Wielkiego, Brzeska Nowego, Działoszyc, Janowic, Kazimierzy Wielkiej (dowództwo cywilne i wojskowe Republiki), Koszyc, Nowego Korczyna, Proszowic, Sancygniowa, Słaboszowa i Wiślicy (oddział Armii Czerwonej z czołgami). Prawie równocześnie w ramach akcji Burza 26.07.1944 r. na Podkarpaciu doszło do opanowania Iwonicza-Zdroju, sąsiedniej wsi Lubatowa i okolicznych terenów przez żołnierzy AK i BCh oraz oddział złożony z rosyjskich jeńców zbiegłych z obozu pod Rymanowem. Z losami tych partyzantów związane są dni chwały i tragedie tzw. Rzeczpospolitej Iwonickiej, która – oprócz kilku dni bezpośrednich działań frontowych – do czasu wkroczenia Armii Sowieckiej we wrześniu 1944 r. działała na tym terenie z własną Radą Cywilną, szpitalem polowym AK, żandarmerią i systemem zaopatrzenia. Przedstawię te wydarzenia na podstawie wspomnień ich uczestników, które zebrał Kazimierz Nycz w opracowaniu Rzeczpospolita Iwonicka – wspom­ nienia z tamtych lat (Krośnieńska Oficyna Wydawnicza, Jasło-Iwonicz 2006).

„Excelsior" w Iwoniczu-Zdroju na górze Przedziwnej – dziś Szpital Uzdrowiskowy, a podczas okupacji niemieckiej sanato­ rium, w którym niemiecki major Kurt Werner ukrywał polskiego Żyda Rubinsteina z Brodów na Wołyniu

Denuncjacje, zbrodnie niemieckich faszystów i pierwsze akcje zbrojne

Trzeci wymiar konspiracji stano­ wiła spontaniczna pomoc obywatelom polskim pochodzenia żydowskiego. Profesor Andrzej Kwilecki w swo­ jej książce Załuscy w Iwoniczu, Kór­ nik 1993, pisze m.in.: Dobre stosunki z Niemcami były potrzebne Michałom Załuskim między innymi dlatego, by uśpić czujność władz, by nie badały per­ sonaliów ludzi zatrudnionych w uzdro­ wisku. Także dlatego, ażeby uniknąć re­ wizji ze strony policji, która wykryłaby zapewne przechowywaną w najgłębszej

W maju 1940 r. do Lubatowej wkroczy­ ło Gestapo, zaaresztowało M. Zygmun­ ta i czterech członków jego placówki SZP oraz zabrało broń i amunicję za­ kopaną ok. 300 m od domu. Przyczyną wsypy było gadulstwo sąsiada, który ożenił się i mieszkał w Lubatówce, bywał często w domu Zygmuntów i być mo­ że znał niektóre sprawy konspiracyjne.

tajemnicy rodzinę żydowską. Dla tej rodziny zorganizowano locum w ma­ gazynie na piętrze budynku „Łazienki”. O kryjówce w samym środku uzdrowi­ ska, znajdującej się vis à vis „Starego Pałacu” i „Domu Zdrojowego” wiedziała tylko, poza Michałami Załuskimi, pra­ cownica łazienek, tzw. kąpielowa, Maria Wilusz (zwana Wiluszką). Ona jedna, kobieta dyskretna i wierna Załuskim, miała klucz do magazynu i ukrywającej się rodzinie żydowskiej nosiła przygoto­ wane niby dla siebie jedzenie. Wydarzenia z lat 1939–1942 ciekawie opisała Żydówka z Cieszy­ na Czeskiego, Hilda Huppert, która wraz z rodziną ukrywała się w Iwo­ niczu u rodziny Kenarów. Ukazuje ona pomoc niesioną Żydom, szcze­ gólnie przez P. Olesia – komendanta posterunku granatowej policji w Iwo­ niczu, który wraz z posterunkowym W. Zimą z Lubatowej był żołnierzem wywiadu ZWZ/AK. Obaj byli zaufa­ nymi ludźmi mjr. Kazimierza Mię­ sowicza, Komendanta Powiatowego Policji w Krośnie, członka głębokiego wywiadu AK. Mało znany jest fakt, że w sana­ torium „Excelsior” niemiecki major

Podczas towarzyskiego spotkania w swo­ im mieszkaniu, w którym uczestniczył znajomy kominiarz z Iwonicza Zdroju, ten właśnie sąsiad wygadał się [prawdo­ podobnie po kilku kieliszkach wódki – S.O.], że w Lubatowej powstaje orga­ nizacja wojskowa. Jak się później oka­ zało, kominiarz był niemieckim kon­ fidentem. Z wyroku kons­piracyjnego sądu został rozstrzelany (K. Nycz, op. cit., s. 30–33). Ostatecznie trzech aresz­ towanych trafiło, jako jedni z pierw­ szych, do KL Auschwitz, gdzie zginęli. Po kilku tygodniach z więzienia w Jaśle wydano rodzinie ciało M. Zygmunta, którego pogrzeb stał się okazją do wiel­ kiej patriotycznej manifestacji nie tylko mieszkańców Lubatowej. Latem 1940 r. sierż. M. Nycz, któ­ ry na co dzień ściśle przestrzegał zasad konspiracji, pojechał zaprzęgiem kon­ nym na targ do Krosna i został tam aresztowany za sprawą restauratora z Iwonicza-Zdroju, wspomnianego szpiega niemieckiego Z. Ruppertha­ la. W listopadzie został okrutnie za­ mordowany przez obozowego kapo w KL Auschwitz. Jakiś czas później Ruppenthal za kolaborację z Niemca­ mi został zastrzelony przez partyzantów,

czasopismo „Reduta”, po czym trafił do KL Auschwitz, gdzie zmarł w wyniku tortur. We wrześniu 1941 r. aresztowa­ no drugiego konspiratora, kpr. Wła­ dysława Kandefera. Po morderczym śledztwie i on trafił do Oświęcimia. W wyniku tych aresztowań Sztab In­ spektoratu ZWZ w Krośnie, w który przekształciła się SZP, wydał rozkaz czasowego zawieszenia działalności podległych obwodów i placówek. Do­ tychczasowy komendant Inspektora­ tu, por. S. Pieńkowski ps. Strzembosz, w czerwcu 1941 r. został przeniesiony do pracy w innym środowisku i trafił do Krakowa. Jego obowiązki przejął mjr Witold Obidowicz ps. Orszak i kiero­ wał Inspektoratem do lutego 1942 r., kiedy zlekceważył ostrzeżenie, że jest inwigilowany i został aresztowany w Krośnie. Rozkazem Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i premiera rządu RP na emigracji gen. Władysława Sikorskiego z 14.02.1942 r. ZWZ przekształcono w Armię Krajo­ wą. Dopiero w sierpniu 1942 r. powstał nowy skład Inspektoratu Jasło-Krosno, a już we wrześniu Gestapo aresztowało trzech jego członków. Wiosną 1942 r. cios spadł na kolo­ nię żydowską w Iwoniczu. Niemiec­ka policja nakazała Żydom szybkie opusz­ czenie mieszkań. Pozwolono im zabrać tylko podręczny bagaż. Załuscy, którzy utrzymywali dobre stosunki z ludnoś­ cią żydowską – lekarzami, sklepikarza­ mi, rzemieślnikami – zdążyli pożegnać się tylko z zaprzyjaźnionym małżeńst­ wem Fischbeinów. Fischbein zapowia­ dał szybki powrót do Iwonicza – „po klęsce Niemiec”. Fischbeinowa popłaki­ wała i bała się o los rodziny. Wiedziano, że przeznaczeni są do getta; nikt nie przypuszczał, że to oznacza zagładę… W lipcu 1942 r., na skutek denun­ cjacji do Gestapo, granatowi policjan­ ci aresztowali nocą przedwojennego działacza PPS i związków zawodowych Michnę, który wprawdzie się ukrywał, ale od czasu do czasu zaglądał do domu. Przez więzienia w Krośnie, Jaśle i Tar­ nowie trafił do KL Auschwitz, gdzie zmarł w wyniku tortur i wycieńczenia (jw., Cz. Kędzierska, s. 161–162). Jesienią 1942 r. na komendan­ ta Obwodu Krosno mianowano por. rez. Henryka Puchalskiego ps. Ryś, a w połowie 1942 r. miejsce areszto­ wanego M. Nycza na czele placówki AK

w Iwoniczu zajął pochodzący z Klim­ kówki ppor. Antoni Penar ps. Grzy­ wacz. Placówka, która otrzymała kryp­ tonim Irys, połączyła ogniwa byłej SZP/ ZWZ w Iwoniczu-Zdroju i Iwoniczu­ -Wsi, objęła też sporą część członków z Lubatowej, Lubatówki i części Klim­ kówki. Rok 1943 upłynął głównie na szkoleniach, zdobywaniu broni i na­ borze nowych członków. W połowie tego roku wydzielono z niej zbrojny oddział o kryptonimie Iwo. Mieszkańcy Iwonicza-Wsi mieli dobre rozeznanie, co się dzieje w zak­ ładzie dla psychicznie chorych, prowa­ dzonym przez oo. bonifratrów. Dnia 24.02.1943 r. przyjechał tam samochód osobowo-terenowy, z którego wysiadło kilku oficerów SS. Zatrzymali się w za­ konie, żądając od przeora wydania spisu wszystkich niepełnosprawnych pensjo­ nariuszy. Zlustrowali cały obiekt i te­ ren, po czym wyjechali. Następnego dnia, tj. 25.02.1943 r., wcześnie rano przyjechało kilka samochodów, w tym dwa ciężarowe i dwa osobowe, z których wysiedli uzbrojeni niemieccy żołnierze i ukraińscy funkcjonariusze SS Galizien. Zażądali natychmiastowego wydania wszystkich chorych, według wcześniej sporządzonej listy. Wywieźli ich w stronę Jasła (W. Niziołek, jw., s. 182). Zamor­ dowali ich tego samego dnia w lesie warzyckim pod Jasłem. Następnie usu­ nęli z budynku głównego zakonników do przybudówki (ok. 8 osób), a cały budynek przejęli. W tym samym cza­ sie wykwaterowano z nowego pałacu rodzinę hrabiostwa Załuskich. Hr. Ire­ neusz pozostał w oranżerii, zajmując dwa niewielkie pokoiki, zaś hr. Michał z żoną przeniósł się do budynku „Ba­ zar” w Iwoniczu Zdroju. W czerwcu 1943 r. po denuncjacji aresztowano 9 członków kierownict­ wa Obwodu Krosno AK, a w lipcu – 7 członków sztabu tego Inspektoratu. Łącznie do końca 1943 r. w obwodach AK Brzozów, Sanok i Krosno Gestapo aresztowało prawie 130 osób. Wiele wskazuje, że doszło do tego w wyniku działalności hrabiego Starzeńskiego. Komisaryczny zarządca Uzdrowi­ ska Iwonicz na rezydencję obrał sobie willę „Mały Orzeł”, w której mieszkał z obstawą. Sprawami administracyjnymi interesował się mało. Natomiast inten­ sywną działalność przejawiał w dwu kierunkach: w wywiadzie i szpiegostwie na rzecz III Rzeszy oraz bardziej przy­ ziemnych sprawach, jakimi były różnego rodzaju wyłudzenia kosztowności, bi­ żuterii, złota, dolarów itp. Nabycie (…) wymuszał na swoich ofiarach za zwol­ nienie od wyjazdu do Niemiec, rzekomą ochronę przed wywiezieniem do getta Żydów, zwolnienia z aresztu za drobne wykroczenia itp. Do Polaków odnosił się arogancko, a kto mu się na ulicy nie ukłonił, bił po twarzy. (…) Ściśle współ­ pracował z konfidentami „Cyganem” i „Kominiarzem”. Po zastrzeleniu przez bojówkę AK tego ostatniego, gonił w furii z pistoletem w ręku, grożąc, że wystrzela wszystkich. (…) Był obserwowany przez Iwonicką Placówkę AK (…). Kiedy miar­ ka się przebrała, wydany został na niego wyrok śmierci. Władze niemieckie, widząc, że w tym środowisku jest już spalony, od­ wołały go z zajmowanego stanowiska. W tych okolicznościach Starzeński mu­ siał z Iwonicza wyjechać. Po spakowaniu wielkiego bagażu w dniu 6.10.1943 r., butny, czując się pewnie i bezpiecznie, udał się bez żadnej obstawy w godzi­ nach wieczornych dorożką do stacji ko­ lejowej w Łężanach. Stąd (…) miał się udać do Krakowa, a po przesiadce do Wiednia. Wywiad AK w Iwoniczu znał termin jego wyjazdu, dlatego wykorzy­ stał tę okoliczność do wykonania wyroku śmierci. Wyznaczony został 3-osobowy patrol z oddziału dywersyjnego „Bekasa” [ppor. Władysław Baran – S.O.]. Kiedy dorożka (…) znalazła się między wsiami Miejsce Piastowe i Łężany, (…) patrol polecił mu wysiąść i udać się kilkadzie­ siąt metrów w pole, gdzie został rozstrze­ lany. Po tym zdarzeniu Iwonicz-Zdrój stał się terenem penetracji różnego ro­ dzaju służb wywiadowczo-policyjnych, jednakże bez efektu (K. Nycz, op. cit., s. 41–42). Była to jedna z pierwszych udanych akcji zbrojnych iwonickiego podziemia. Powodzeniem zakończył się atak na strażnicę Grenschutzu we wsi Cze­ remcha koło Jaślisk 20.12.1943 r., ale podczas powrotu do Lubatowej oddział dowodzony przez Józefa Czuchrę ps. Orski zostawił ślady na śniegu i Gestapo zatrzymało Stanisława Frankiewicza za to, że zakwaterował u siebie partyzantów, oraz sołtysa Błażeja Zająca, ponieważ nie zawiadomił gestapo o przybyciu party­ zantów do Lubatowej. Obu zastrzelono (K. Nycz, op. cit., s. 40). K C.d.n.


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

6

Na styku imperiów W Trójkącie Trzech Cesarzy (niem. Dreikaisereck, ros. Угол трёх императоров), miejscu, gdzie w la­ tach 1846–1915 zbiegały się granice trzech europejskich mocarstw biorą­ cych udział w rozbiorze Polski: Prus (później Niemiec), Austrii (następ­ nie Austro-Węgier) i Rosji, z pruskimi Mysłowicami graniczył rosyjski Sos­

Nieprzypadkowo Apolinary Ku­ rowski 6 II 1863 r. ścigał Rosjan przez Sławków aż do stacji Maczki. Gdy wróg zrobił unik i „siły moskiewskie skoncentrowały się w ilości 300 ludzi w Sosnowcu”, załadował piechotę i ka­ walerię na pociąg do Sosnowca. Przy­ był na miejsce „około 1 godziny w no­ cy, o wiorstę od stacji wysadził konie i ludzi z pociągu, rozkazał, aby środek jego siły tworzyli kosynierzy, na pra­ wym zaś i lewym skrzydle szli strzelcy w tyralierę rozsypani, sam z kawalerią ustawił się od strony granicy pruskiej, poza dworcem kolei żelaznej, gdyż tam w razie […] zwycięstwa spodziewał się, że Moskale rejterować będą”. Sukces Polaków zapewnił im pełną kontrolę nad opanowanym obszarem. Pułkownik Teodor Ciesz­ kowski 12 II 1863 r. raportował z Za­ górza: „Codziennie przy przechodzie sznelzugu sam w Ząbkowicach jestem, zostawiając po moim odjeździe zbroj­ nego zaufanego do pomocy energicz­ nego zawiadowcy. Dzisiaj z Maczek przywieźli mi przejętą rządową rosyj­ ską korespondencję: oprócz przesła­ nych przez Naczelnika Komory Nabel […] numerowanych biletów zastaw­ czych przez nas zabranych, tudzież i nadto znaczącą korespondencję mi­ nistra Tęgoborskiego do ambasadora w Wiedniu, Bałabina”. Tenże T. Cieszkowski jako Ko­ mendant Placu Dąbrowa 14 II 1863 r. do swoich zwierzchników pi­ sał: „Dwie roty piechoty, dwa dzia­ ła i sotnia kozaków zatrzymały się dzisiaj wieczorem w Przybędowie pod Żarkami. Wartę od Ząbkowic dla zepsucia drogi żelaznej ustano­ wiłem”. W innym raporcie czytamy: „Wieczorem po wyjściu wojsk na­ szych z Dąbrowy zawiadowca kolei [Michał – Z.J.] Łapiński doniósł mi o wyruszeniu 450 ludzi wojska ro­ syjskiego z Częstochowy jakoby po­ ciągiem jadącym już do Sosnowca”.

Aspekt militarny linii kolejowych Gazety śląskie interesowały się tak­ że wydarzeniami z całego obszaru Królest­wa Polskiego i Litwy, m.in. dotyczącymi ważnego ciągu komu­

Apolinary Kurowski

Teodor Cieszkowski

nowiec. Do coraz większego znaczenia w życiu gospodarczym zarówno Zagłę­ bia, jak i Śląska dochodziło kolejnict­ wo, a w szczególności po oddaniu do użytku w 1859 r. odnogi Ząbkowice­ -Sosnowiec. Kopalnie i huty, tak rzą­ dowe, jak i prywatne silnie związane były z koleją żelazną. Ponadto kolej dawała zatrudnienie licznej grupie mieszkańców, a jej pracownicy cie­ szyli się m.in. przywilejem zwolnienia z poboru (na 25 lat) do wojska oraz prawem do emerytury. Oprócz drogi żelaznej przechodził tędy trakt poczto­ wy. Ze stacji Granica w miejscowości Maczki (obecnie dzielnica Sosnowca) biegł szlak kolejowy przez austriacki Kraków do Wiednia, tzw. Droga Żela­ zna Warszawsko-Wiedeńska. W latach 1860–1880 etapami ułożono drugi tor z Warszawy do Ząbkowic. Liczba loko­ motyw sięgnęła 287, wagonów osobo­ wych 432, a towarowych 8718. Kolej Warszawsko-Wiedeńska była najbardziej dochodową spośród linii kolejowych w Imperium Rosyjskim. Jej znaczenie ekonomiczne polegało m.in. na umożliwieniu eksportu węgla kamiennego z Zagłębia Dąbrowskiego do Prus, a w następnych latach eks­ portu wyrobów łódzkiego przemysłu tekstylnego. Tak więc działania pows­ tańcze w tym newralgicznym rejonie stwarzały duże zagrożenie dla ruchu granicznego w Trójkącie Trzech Ce­ sarzy i budziły niepokój władz za­ borczych pruskich, rosyjskich i au­ striackich. Stan ten znajdował odbicie także w relacjach prasowych i rozka­ zach dowódców.

nikacyjnego Warszawa-Petersburg, gdyż Kolej Petersbursko-Warszawska (Петербурго-Варшавская железная дорога) – KP-W była czwartą na tere­ nie Imperium Romanowych, a drugą w Królestwie Polskim. Została zbudo­ wana na mocy ukazu z 23 XI 1851 r., wydanego przez Mikołaja I (1796– 1855). Torowiska ułożono w latach 1852–1862, a ich długość eksploata­ cyjną szacowano na 1611 km, z cze­ go odcinek na terenie Królestwa li­ czył około 150 km. Na linii powstały 63 stacje pasażerskie i towarowe oraz trzy przys­tanki. Zasadniczą przyczyną budowy Kolei Petersbursko-Warszaw­ skiej (KP-W) były względy strategicz­ ne. Realizacja tej inwestycji umożli­ wiała bowiem szybką dyslokację wojsk na terenie ufortyfikowanego Króle­ stwa Polskiego, stanowiącego zachod­ nie przedpole Imperium Rosyjskiego. Z drugiej – przez odcinek do granicy pruskiej – zapewniała połączenie por­ tów bałtyckich z Polesiem i guberniami centralnymi. KP-W miała także istot­ ne znaczenie w przypadku ponownej polskiej rebelii. Mikołaj I i rosyjscy sztabowcy, nauczeni doświadczeniem wojny polsko-rosyjskiej 1831 r., nie wykluczali w przysz­łości takiego roz­ woju wydarzeń na ziemiach zachod­ nich guberni i Królest­wa Polskiego. Przezornie więc brali pod uwagę ewen­ tualność zbrojnego zrywu Polaków już w trakcie projektowania linii. W 1863 r. tabor KP-W składał się z 373 parowozów, 819 wagonów osobowych i 7545 towarowych. Pod­ czas powstania styczniowego 1863 r.

Na Śląsku obawiano się przede wszystkim ekonomicznych konsekwencji destabilizacji politycznej w Kongresówce. W jednej ze współczesnych relacji czytamy: „ Już od wielu dni rozchodziły się głuche wieści, że w styczniu, w związku z poborem do wojs­ ka, Polacy powstali przeciwko Rosjanom. [...] Nawet gdyby dla nas tutaj nie miało to mieć żadnych poważnych konsekwencji, to przecież bez żadnej wątpliwości ucierpią srodze wszelkie kontakty i handel wymienny, gdyby po rosyjskiej stronie granicy miało dojść do jakiejś rewolucji, która mogła trwać lata.

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA (17)

Z

byt ściśle były ze sobą splecio­ ne interesy pruskich Górno­ ślązaków i mieszkańców au­ striackich i rosyjskich ziem”. Gdy powstanie stało się faktem, legalny ruch graniczny oraz handel zamarł, do Katowic nie przyjechały pociągi z War­ szawy i została zerwana łączność tele­ graficzna, za to „szmugiel rozkwitł jak nigdy dotąd”. Wraz z wybuchem powstania po­ jawiło się więcej doniesień urzędo­ wych, komunikatów, ogłoszeń i ko­ respondencji na tematy polskie, jak np. Manifest wielkiego księcia Kon­ stantego Mikołajewicza. We Wrocła­ wiu początkowo przekazywano sobie – jak donosił 28 I 1863 r. korespondent „Czasu” – najsprzeczniejsze wiado­ mości z Królestwa Polskiego: „Trudno było pomiędzy nimi rozróżnić, któ­ re prawdziwe, które fałszywe. Wielka część wyraźnie przesadzona, inna cał­ kiem niedorzeczna. Dzienniki tutejsze zapisują je tak, jak przywożą osoby przybywające od granicy. Ponieważ komunikacja z Królestwem dotychczas jest przerwana i ani telegraf, ani pociąg kolei żelaznej do granicy nie docho­ dzą, wszystkie te wiadomości układa­ ją się wedle mniej więcej prywatnego posłuchu albo są tworem pospolitego w takich razach zmyślenia. [...] We Wrocławiu nie odebrano dotąd żad­ nych szczegółowych doniesień z samej Warszawy. Kupcy wstrzymali wszelkie przesyłki do Królestwa. Rząd posyła oddziały wojska, piechoty i jazdy na granicę. [...] Dziwne, że we Wrocła­ wiu spokojniej na ten ruch w Królest­ wie patrzą niż w Berlinie”. Doniesie­ nia „Schlesische Zeitung” i „Breslauer Zeitung” odzwierciedlały rangę kon­ taktów handlowych we wzajemnych relacjach państw zaborczych.

KURIER·ŚL ĄSKI

Akcja powstańców pod Kietlanką 13 V 1863 r.

Anonse prasowe na Śląsku na temat kolei w Królestwie Polskim na tle powstania 1863–1864 (I) Zdzisław Janeczek KP-W stała się, zgodnie ze swym przez­ naczeniem, strategiczną linią komu­ nikacyjną dowozu do Kongresówki pułków rosyjskich i ich zaopatrzenia. Jeszcze przed wybuchem powstania wśród kolejarzy, a także w zarządzie KP-W powstała zakonspirowana ko­ mórka, której członkiem był m.in. Bro­ nisław Antoni Szwarce (1834–1904), działacz niepodległościowy i tłumacz literatury rosyjskiej, m.in. poezji Mi­ chaiła Lermontowa i Aleksandra Pusz­ kina, zatrudniony przy budowie kolei jako inżynier w Łapach pod Białysto­ kiem. Kierował on Wydziałem Spraw Wewnętrznych Centralnego Komitetu Narodowego do 22 XII 1862 r., tj. do aresztowania i osadzenia w Cytadeli Warszawskiej.

zastępowano ich lojalnymi Niem­ cami lub Rosjanami. W warsztatach głównych kolei w Łapach naprawiano broń i produkowano amunicję. Wielu pracowników kolei walczyło czynnie z bronią w ręku. Już pierwszego dnia powstania w Łapach dwóch maszy­ nistów, nie informując obsługi sta­ cji, uruchomiło parowóz stojący na terenie warsztatów kolejowych, aby wyruszyć nim w kierunku Warszawy. Kresem pod­róży była stacja Szepieto­ wo, gdzie zatrzymał ich powstańczy patrol, do którego niezwłocznie się przyłączyli. Łapy, ze względu na przebieg KP-W, były ważnym punktem strate­ gicznym na mapie Imperium, tą tra­ są przechodziły bowiem transporty

Bitwa o tory

wojsk rosyjskich w kierunku Warsza­ wy. Ponadto zbudowano tutaj most ko­ lejowy na Narwi, umożliwiający prze­ jazd pociągów z Królestwa Polskiego do zachodnich guberni Cesarstwa Rosyjskiego. Dlatego w pierwszych godzinach insurekcji stacja Łapy zo­ stała zajęta przez oddziały powstańcze, jednakże już po kilku dniach kontrola nad nią z powrotem przeszła w ręce rosyjskie. Za to akcje dywersyjne na torach do Warszawy były prowadzo­ ne przez Polaków aż do stłumienia powstania.

Z kolei na stacji Kietlanka, nieopo­ dal Czyżewa w powiecie ostrowskim, 13 V 1863 r. doszło do bitwy pomiędzy oddziałem powstańczym dowodzonym przez ppłk. Ignacego Mystkowskiego (1826–1863) ps. Ojciec i mjr. Broni­ sława Deskura (1835–1895), cywilnego naczelnika województwa podlaskiego, a grupą wojsk rosyjskich generała-ma­ jora Tolla. Dzięki pomocy dróżnika został wykolejony pociąg wojskowy, w wyniku czego zginęło lub odniosło rany około 600 żołnierzy i 20 oficerów. W bitwie tej jednak dzięki zdradzie po­ wstańcy ponieśli duże straty, poległo

Na początku powstania rejon Trójkąta Trzech Cesarzy (Sosnowiec, Dąbro­ wa, Maczki, Mysłowice) oraz cały od­ cinek od Warszawy do Białegostoku znalazł się pod polską kontrolą. Po­ wstańcy zajęli stację Łapy i zniszczyli urządzenia telegraficzne, przerwali też na tydzień połączenie kolejowe oraz telegraficzne Rosji z Królestwem. Gdy linia ponownie znalazła się pod kon­ trolą wojsk rosyjskich, rozpoczęli dzia­ łania partyzanckie i dywersyjne. Partie pows­tańcze niszczyły tory, mosty, tabor kolejowy i urządzenia telegraficzne. Ostrzeliwano i atakowano transporty wojskowe, na krótki czas zdobyto sta­ cję w Grodnie.

Trójkąt Trzech Cesarzy

Groźba represji nie odstraszyła polskich pracowników kolei od róż­ nych przedsięwzięć patriotycznych mających zasygnalizować odrębność narodową. Na stacjach w granicach guberni wileńskiej, grodzieńskiej i ko­ wieńskiej umieszczono polskie nazwy z polskimi orłami. Po pewnym czasie zlikwidowano je w wyniku interwen­ cji carskiej żandarmerii. Na parowo­ zach przewożono broń i amunicję oraz nielegalną literaturę. Władze rosyj­ skie rozpoczęły masowe zwolnienia i represje wobec kolejarzy Polaków, na newralgicznych stanowiskach

100 ludzi, m.in. ich dowódca, pełniący obowiązki naczelnika powiatów: os­ trołęckiego, przasnyskiego i pułtuskie­ go. Atak na rosyjski pociąg wojskowy uwieczniony został na jednej ze współ­ czesnych rycin. Po usunięciu zniszczeń i przy­ wróceniu ruchu dowództwo rosyjskie zmilitaryzowało KP-W, utrzymując znaczne ilości wojska do ochrony li­ nii i infrastruktury kolejowej. Rosyj­ ski minister wojny generał-adiutant Dymitr Aleksjejewicz Milutin (1816– 1912), autor dzienników i wspomnień analizujących wojenne trudy i historię kampanii, w których uczestniczył, pod­ kreślał znaczenie budowy KP-W dla szybkiego stłumienia polskiej „miatie­ żi”. Autor tej oceny wiedział, co pisał. Nieprzypadkowo 19 IV 1864 r. został przez Aleksandra II (1818–1881) na­ grodzony za zasługi w tępieniu pol­ skich aspiracji niepodległościowych Orderem Świętego Aleksandra New­ skiego. W hierarchii carskich orderów znajdował się on wraz z Orderem Świę­ tej Katarzyny Męczennicy na drugim miejscu po Orderze Świętego Andrzeja Pierwszego Powołania. W bitwę o tory od śląskiej gra­ nicy po gubernie grodzieńską, wi­ leńską i kowieńską gen. D.A. Milu­ tin i jego oficerowie zaangażowali nie tylko wojsko, ale także posłużyli się wobec opornej ludności krwawym terrorem. Mieszkańców miast, mias­ teczek i wsi, przez które przebiega­ ły linie Kolei Warszawsko-Wiedeń­ skiej (Варшавско-Венская железная дорога) lub Kolei Warszawsko-Peters­ burskiej dyscyplinowano zarządze­ niem Naczelnika Wojennego: 1. „Ażeby nikt nie ważył się prze­ chodzić ani przejeżdżać w odległości 200 kroków od linii drogi żelaznej przed wschodem i po zachodzie słoń­ ca, oprócz tylko tych punktów, gdzie stoją wojska carsko-rosyjskie, do tych zaś, którzy nie będą wykonywać tego rozkazu, będą strzelać jako do ludzi mających złe zamiary i pragnących po­ psuć drogę żelazną. 2. Że w miastach, wsiach, osadach wiejskich blisko kolei żelaznych po­ łożonych na wypadek zepsucia drogi żelaznej zarządzona będzie egzeku­ cja wojskowa, a dla tego mieszkańcy wymienionych osad powinni nie tyl­ ko sami przychodzić w pomoc, ale za pośrednictwem miejskiej straży nie dopuszczać psucia kolei żelaznej i telegrafów”. Równocześnie przeprowadzono dyslokację wojsk rosyjskich na stacjach kolejowych. Składały się na nie różne formacje: piechota, kozacy, komenda inwalidzka, straż graniczna, żandarme­ ria. Prasa śląska często wzmiankowa­ ła o wydarzeniach na linii Częstocho­ wa, Poraj, Myszków, Zawiercie, Łazy, Ząbkowice Granica, Sosnowiec. Naj­ większe siły rozlokowano w punktach węzłowych, tj. w Częstochowie (117 kozaków, dwóch oficerów, 7 piechu­ rów, 11 ludzi z komendy inwalidzkiej i 8 żandarmów) i w Sosnowcu, gdzie w lipcu 1863 r. stacjonowało 100 pie­ szych i 100 konnych. Na śląskiej granicy zapoznawano ludność z najnowszymi rozporządze­ niami dotyczącymi bezpieczeństwa i „nietykalności” dróg żelaznych. Zmu­ szano mieszkańców okolicznych osad do wysłuchiwania komunikatu Naczel­ nika Wojennego Drogi Warszawsko­ -Wiedeńskiej od stacji Ząbkowice do Granicy i Sosnowca. Dotyczyło to m.in. członków magistratu Będzina, którzy w obecności oficera straży granicznej i zgromadzonych mieszkańców mia­ sta wysłuchali głośno odczytanego re­ skryptu, zawiadamiającego, że „każdy, kto ujmie przestępcę psującego drogę żelazną, mosty albo linię telegraficzną, otrzyma nagrodę rubli srebrem sto”. Ponadto oficer „ze swej strony poin­ formował mieszkańców, że w razie niedoniesienia władzy o przestępcach psujących drogę żelazną, mosty i linię telegraficzną, surowa każdego czeka odpowiedzialność”. W grę wchodzi­ ły: zsyłka na Sybir (nawet wszystkich mieszkańców miasteczka lub wsi), pa­ cyfikacja osady lub egzekucja.

Szlaki zaopatrzenia i agentura Rządu Narodowego Koleje odegrały ważną rolę także w sferze zaopatrzenia nie tylko ar­ mii zaborczej. Pomoc w dostawach broni i amunicji przeznaczonych dla Królest­wa Polskiego stała się najważ­ niejszą kwestią już na przełomie 1862 i 1863 r. Organizatorzy powstania mie­ li swoich agentów, którzy działali na terenie Niemiec, Belgii, Francji i An­ glii. Zakupów dokonywano najczęściej


KURIER WNET

WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI

Jenny Lind – parowóz zaprojektowany przez Joya. Wyprodukowany w fabryce Wilson w 1847 r. Rys. techn. z 1846 r.

Parowóz używany na KP-W. Fot. z albumu opublikowanego w 1863 r. w Warszawie

Parowóz używany na KP-W. Fot. z albumu opublikowanego w 1863 r. w Warszawie

Parowóz używany na KP-W. Fot. z albumu opublikowanego w 1863 r. w Warszawie

Parowóz używany na KP-W. Fot. z albumu opublikowanego w 1863 r. w Warszawie

w wielkich firmach handlowych w Leo­ dium (Liege) i Londynie, skąd trans­ porty kierowano przez Hamburg do Gothy, Lipska, Drezna, Wrocławia i Legnicy, dalej do Raciborza, Lubliń­ ca, Katowic lub Mysłowic. Szlak ten wytyczała m.in. Instrukcja dla Komi­ sarza Nadzwyczajnego Nr 3846/1108, wydana 30 XI 1863 r. w Warszawie przez Rząd Narodowy. Rewolwery sprowadzano z Bremy, kosy z Hagen w Westfalii, szable z Solingen, a karabi­ ny z Schmalkalden. „Breslauer Zeitung” w doniesieniu z Monachium informo­ wała, iż na dworcu wschodnim w Pas­ sau „leży 50 pak broni przeznaczonej dla polskich powstańców, jednak bez możności dalszego przewozu, ponie­ waż bez pozwolenia (Waffen-pass) nie wpuszczają broni do Austrii”. Podob­ nej treści komunikat zamieściła go­ tajska „Tageblatt”: „że przesyłkę broni przeznaczonej do Polski poddano tam rewizji urzędu podatkowego, i że do­ tąd jeszcze leży ta broń u tamtejszego spedytora”. Jeszcze w listopadzie 1862 r. swo­ ją agenturę powołała we Wrocławiu paryska Komisja Broni, w skład któ­ rej wchodzili: uczestnik powstania 1830/1831 i Wiosny Ludów gen. Józef Wysocki (1809–1873), Włodzimierz Milewicz i dziennikarz Józef Ćwier­ ciakiewicz (1822–1869), a w której agentem do spraw zakupów broni był Marian Langiewicz (1827–1887). Komisja prowadziła także werbunek oficerów wśród emigrantów. W pro­ tokole posiedzenia Wydziału Wyko­ nawczego w Zaborze Pruskim z 22 IV 1864 r. odnotowano fakt asygnowania „agentowi do Wrocławia” 200 talarów „na wsparcie dla przybyłych oficerów”, a 7 V tegoż roku komisarz rządowy na Prusy Zachodnie Julian Łukaszewski (1835–1906) w piśmie do pułkownika Franciszka Kopernickiego (1824–1892)

Placówką wrocławską kierowali: trzydziestoletni Bonawentura Błeszyń­ ski, właściciel dóbr w Kaliskiem (szwa­ gier konspirujących: Ludwika i Stanisła­ wa Sczanieckich), oraz współpracujący z nim Emil Olszewski. W ekskluzyw­ nym hotelu „Pod Złotą Gęsią”, w któ­ rym zamieszkał Błeszyński, mieścił się „formalny kantor do wysyłania broni”. Do działalności na rzecz powstania uda­ ło się wciągnąć nawet grono osób spo­ śród personelu, m.in. gońca Wilhelma Dresslera. Według zeznań świadków, wiosną 1863 r. na dziedzińcu hotelu „wieczorami ładowano broń na wozy o podwójnym dnie”. Błeszyński w spra­ wozdaniu z 12 IV 1863 r. z Wrocławia donosił swoim przełożonym, iż „ogó­ łem 360 sztuk broni wyekspediował i że

z „finansową misją” do Paryża. Olszań­ ski w Katowicach lub Sosnowcu prze­ kazywał pieniądze na zakup i trans­ port broni niejakiemu Permanowi. Otrzymał on łącznie 230 000 zł. Na kwotę tę składały się kolejne raty, które wpłacano: 28 III 1863 r. – 33 333, 15 IV 1863 r. – 16 666, 10–15 VIII 1863 r. – 60 000 i 25 VIII 1863 r. – 100 000 zł. Spodziewano się zakupu 7 cetnarów prochu, 11 cetnarów ołowiu i 21 000 strzelb pis­tonowych. Stanisław Ol­ szański, czuwający nad przewozem broni, amunicji i tajnej korespondencji Koleją Warszawsko-Wiedeńską, otrzy­ mał 31 VIII 1863 r. dodatkowo 631 rubli na pokrycie kosztów transportu. Znaczna część zamówień na dos­ tawy broni była realizowana za po­

lutego 1863 r. pod pretekstem choro­ by oczu wystąpił ze służby rządowej, wyjechał z Wrocławia i udał się przez Poznań, Berlin, Paryż do Londynu. W Poznaniu spotkał się z J. Działyń­ skim, a w stolicy Francji z Włady­ sławem Czartoryskim. Związał się wtedy z Hotelem Lambert i wspierał finansowo powstanie styczniowe, co przypłacił półtorarocznym pruskim więzieniem.

pruska przeprowadziła u niego rewizję i znalazł się na liście inwigilowanych. W nadodrzańskiej stolicy prze­ bywali także znani dowódcy i kons­ piratorzy, wśród których znalazł się pułkownik Franciszek Kopernicki (1824–1892) – major armii rosyjskiej, szef sztabu w oddziale Edmunda Ta­ czanowskiego, następnie dowódca oddziałów i naczelnik wojskowy po­ wiatów piotrkowskiego, sieradzkie­

w powstaniu 1863 r., dostał się do nie­ woli i został zesłany na Sybir. Po powro­ cie napisał Czarną księgę lat 1863–1864, Obraz Syberii, W syberyjskich tajgach i Na Irtyszu. Przejeżdżając przez Śląsk, zmarł weteran polskich walk niepodległoś­ ciowych, Antoni Mizerski (28 V 1791– 1 VII 1864), ułan gwardii napoleoń­ skiej, uczestnik wydarzeń 1848 r. Do wybuchu powstania styczniowego „zaj­ mował się gorliwie pracą około podź­ wignienia klasy robotniczej i w tym celu rozszerzał działalność Stowarzy­ szenia św. Wincentego á Paulo, którego był przewodniczącym”. Granicę pruską często przekraczał Michał Lubicz Miszewski, dowódca strzelców konnych w partii garibal­ dczyka, ppłk. Luigiego Navone. Z Wrocławia szlak agentów i emi­ sariuszy wiódł do przygranicznych

Lokomotywa KkStB (Kraków). Parowozom nadawano imiona. Lata 60–70 XIX w.

Lokomotywa KkStB 18 CWAŁ z lat 50. XIX w.

oczekuje na nadejście 150 pałaszy i 300 kos”. Spodziewał się także nowego trans­ portu, na który składało się 400 sztuk broni, a ponadto czapki i rzemienie. Aby wywiązać się z podjętych zobo­ wiązań, Błeszyński odbywał liczne po­ dróże z Wrocławia do Drezna, Krakowa, Warszawy i do Belgii. Jego działania wspierał Bronisław Ostrzycki, właściciel sklepu tytoniowe­

średnictwem przemysłowców i kup­ ców wrocławskich: Wilhelma Engelsa, braci Cohn, Juliusza Karfunkela, Sa­ muela Goldberga, Izydora Teichma­ na, Schweit­zera i innych, którzy, kie­ rując się chęcią zarobku, gotowi byli współpracować z powstańczymi agen­ tami. Dla pruskich przemysłowców i hand­larzy bronią ryzyko nie było zbyt wielkie w porównaniu z osiąga­

Bronisław Szwarce

Ignacy Mystkowski

Bronisław Deskur

proponował mu w związku z dymisją, by „papiery i pieczęć złożył tymczaso­ wo w Agenturze Wrocławskiej”. Agen­ tura nie ograniczała się więc tylko do egzekwowania podatków, organizo­ wania transportów broni i werbunku ochotników, ale wykonywała również zadania konsularne. Zachowała się jej pieczęć z godłem trójherbowym i na­ pisem: „AGENTURA W WROCŁA­ WIU”. Tłok pieczętny sporządził praw­ dopodobnie Fryderyk Wilhelm Below (1822–1895), pieczętarz, medalier i ry­ townik z Poznania. Zaopatrzeniem powstańców w broń zajmował się także komitet Adolfa Łączyńskiego, a następnie Ja­ na Działyńskiego, aż do 28 IV 1863 r., gdy podkomendni szefa policji poz­ nańskiej, Edmunda Bärensprunga, w trakcie rewizji zdobyli portfel hra­ biego z szyfrowanymi notatkami or­ ganizacyjnymi i nazwiskami człon­ ków Komitetu i agentów terenowych, wśród których znaleźli się mieszkańcy Śląska, m.in.: Olszowski z Woźnik ko­ ło Lublińca, Lustig i Posener z Kato­ wic. W tej sytuacji Centralny Komitet powierzył to zadanie Julianowi Łuka­ szewskiemu, który miał wielu przy­ jaciół wśród akademików w Berlinie i Wrocławiu. Szukano także kontaktów w innych miastach, m.in. w Raciborzu i Legnicy, gdzie w hotelu należącym do Gwidona Bierlinga Walery Mrowiński, agent Jana Działyńskiego (wspomagany przez emisariusza Andrzeja Skórzew­ skiego), prowadził negocjacje z miej­ scowymi kupcami w sprawie zakupu broni. W dostawach prochu natomiast specjalizował się Aleksander Wandow­ ski z Raciborza.

go we Wrocławiu. Firma Ostrzyckiego stanowiła centrum wrocławskiej kons­ piracji; znajdował się w niej też maga­ zyn przemycanej broni. Z komitetem wrocławskim współpracowali także restaurator Aleksander Lebiadkow­ ski, Józef Oksiński, Bronisław Rucki, Stanisław Szachowski, Leon Królikow­ ski, Paweł Landowski, Józef Grabowski i Wiezernowski oraz Marianna Hule­ wicz i Stablewska. W czerwcu 1863 r. miejsce Błe­ szyńskiego zajął student medycyny Zdzisław Janczewski, który opuś­ cił Warszawę zaopatrzony w 75 000 rubli przeznaczonych na zakup broni. Współpracowali z nim: Władysław Ziemski (pseudonim Selig, Gordon), Wiktor Żurawski, oficer artylerii major Jan Dutkiewicz i Władysław Daniłow­ ski. Władze w Warszawie, zaintere­ sowane szybką dostawą materiałów wojennych, pilnie obserwowały dzia­ łalność swoich emisariuszy i agentów na Śląsku, indagowały informatorów we Wrocławiu i Katowicach, w jakiej ilości i jakiego rodzaju broń zakupił Z. Janczewski, co się z nią działo i czy przekazał on zgodnie z poleceniem pieniądze krakowskiemu pełnomoc­ nikowi do zakupu broni. Dociekano także jej ceny (łączny koszt zakupu i transportu karabinu szacowano na 120–140 zł), gdyż w grę wchodziła kwota 500 000 zł, którą przeznaczo­ no na ten cel. Pieniądze pobrali tak­ że oznaczeni inicjałami St.[anisław] Ol.[lszański], magazynier na dwor­ cu kolejowym w Warszawie, członek Komisji Broni w Liége i St.[anisław] Fr.[ankowski], komisarz Wielkiego Księstwa Poznańskiego, który wyjechał

nym zyskiem. Mimo groźby wytocze­ nia procesu o zbrodnię stanu, korzy­ stali z praw, jakie gwarantowała im konstytucja, a ta „dozwalała każdemu Prusakowi prowadzić handel, czym ze­ chce”. Wiedzieli również, iż dostarcza­ na Polakom broń była przesyłana do Królest­wa Polskiego z wykluczeniem użycia jej na terenie Poznańskiego. Do grupy dostawców należeli także kup­ cy żelaza z Legnicy – Wilhelm Kittler i Tanner, współpracujący m.in. z poz­ nańskim puszkarzem Adolfem Hoff­ mannem, któremu Kittler sprzedał 563 sztucery (po 14,5 talarów za sztukę) za 8163,5 talarów. „Pieniądze te wypła­ cono mu zaraz przy zawarciu umowy” zredagowanej przez Walerego Mro­ wińskiego i podpisanej 4 IV 1863 r. Na tych samych zasadach oparta była współpraca z berlińskimi handlarzami bronią: Franzem Försterem i Merrem. Mrowiński na zakup broni otrzymał podobno od Działyńskiego 18 000 ta­ larów. Po wyczerpaniu funduszy udał się do oddziału Leo Younga de Blan­ kenheima, „aby fungować jako kasjer”. Na Śląsku w trakcie przygotowań do powstania zjawił się także młody książę Roman Adam Wilhelm Czar­ toryski, syn Adama Konstantego z Ju­ trosina i Wandy Radziwiłłówny, ab­ solwent gimnazjum Marii Magdaleny w Poznaniu, student prawa w Berlinie i Bonn. W pierwszych dniach stycznia 1863 r. przyjął posadę prawnika we Wrocławiu. Według pruskich akt pro­ cesowych (zarzuty dotyczyły nie tylko „rzekomych dynastycznych aspiracji rodu”), książę podjął się „na życze­ nie” Jana Działyńskiego zadania spro­ wadzania broni z Anglii. W końcu

Inny student Szkoły Głównej, współredaktor pisma „Prawda” – Aleksander Kraushar zajmował się w czasie powstania przemytem „per­ kalików”, tj. druków z Lipska (wysy­ łanych pod adresem: Herrn Moritz Köhner), które przez Wrocław eks­ pediowano do Kongresówki. Wśród druków poszukiwanych przez po­ licję pruską znalazły się m.in.: Re­ gulamin piechoty, Regulamin jazdy i Kodeks wojskowy, wydane w Lipsku w 1863 r. przez Rząd Narodowy w ofi­ cynie T.A. Brockhausa. Jak wspomi­ nał Kraushar, „kierownikiem owego przedsięwzięcia w Warszawie [...] był Zygmunt Lauber. Część broszurek lipskich zrazu utknęła we Wrocławiu u ekspedytora, niejakiego Schlesin­ gera [...], następne partie ubocznymi drogami skierowano do Krakowa, do Walerego Wielogłowskiego”. Nieraz droga z Wrocławia wiodła do Kato­ wic, gdzie przerzutem zakazanych druków zajmował się kupiec Ginberg, natomiast w punkcie w Sosnowcu zadanie dalszej ekspedycji przejmo­ wał urzędnik komory celnej Andrzej Goldman. Dzięki konduktorom: Wa­ leremu Magdzickiemu i Marcelemu Jelińskiemu przesyłki trafiały do War­ szawy. Były to jednak bardzo ryzy­ kowne przedsięwzięcia. Prasa co ja­ kiś czas informowała o zatrzymaniu

go i wieluńskiego, wreszcie naczelnik 3 dywizji II Korpusu. Od września 1863 r. do maja 1864 r. kwaterował on we Wrocławiu. Do grudnia 1863 r. był zajęty organizowaniem zakupu m.in. 10 000 sztuk strzelb pistonowych. Jed­ nym z jego agentów na terenie Ślą­ ska był Edmund Stawiński. Z tymi sa­ mymi kręgami związany był płk Pini, szef sztabu Taczanowskiego, które­ go M. Pater utożsamia z inwigilowa­ nym przez pruską i austriacką policją Stanisławem Szenicem, studiującym we Wrocławiu artylerię i inżynierię oraz utrzymującym kontakty m.in. z Marian­ną Hulewicz i Wiezerowskim. Z kręgów konspiracyjnych wywo­ dził się także Leszek Wiśniowski (Wiś­ niewski), urodzony w Samborze 10 VI 1831 r., uczestnik rewolucji węgierskiej 1848 r., który odbył kampanię zimo­ wą w korpusie gen. Józefa Bema. Po upadku rewolucji węgierskiej wrócił on do Lwowa, gdzie został aresztowany i wcielony do armii austriackiej. Stąd udało mu się zbiec na pruski Śląsk. Po­ czątkowo ukrywał się we Wrocławiu, a następnie przez Brukselę dotarł do Francji, by zostać wreszcie obywatelem republiki szwajcarskiej. Wiśniowski był założycielem i redaktorem „Gaze­ ty Narodowej”. W okresie napięć po­ litycznych wrócił do Królestwa Pol­ skiego i wziął udział w demonstracjach

osad przemysłowych Górnego Śląska: Mysłowic i Katowic, gdzie na prze­ łomie 1860 i 1861 r. Stanisław Ma­ ciejewski założył filię firmy Bronisła­ wa Ostrzyckiego pod nazwą „Skład importowanych cygar i kantor infor­ macyjny i komisyjny”. Policja pruska w Katowicach bardzo szybko zwróciła uwagę na jego działalność. Podejrzenie wzbudził fakt, iż Maciejewski „o ile mało łożył starań ku prowadzeniu in­ teresów handlowych, o tyle w ciągłych zostawał stosunkach z urzędnikami drogi żelaznej, Polakami, z którymi natychmiast po przybyciu do Kato­ wic ścisłą zawarł znajomość”. W gru­ pie tej znaleźli się m.in.: rzemieślnik Karol Lehmann, piekarze Ferdynand Zips i Kluska, urzędnik celny Knopf oraz ekspedytor kolejowy z Mysłowic, Kazimierz Szremmer. Maciejewskiemu w szczególnoś­ ci zależało na kontaktach z pracow­ nikami poczty i kolei. Jego agentami najczęściej bywali miejscowi Ślązacy rekrutujący się spośród robotników, rzemieślników i rolników. Wpływy organizacji był jednak znacznie szer­ sze, sięgając poprzez Wrocław m.in. do dalekiego Heidelbergu, Gothy, Ber­ lina i Drezna. Śląscy konspiratorzy przesyłali broń transportem kolejo­ wym przez Szczakową do Krakowa, a nawet przez Morawską Ostrawę do

Car Aleksander II

Cesarz Franciszek Józef I

Król pruski Wilhelm I

kurierów, np. w doniesieniu z 12 II 1863 r. z Berlina czytamy o areszto­ waniu na Śląsku kilku emisariuszy. We Wrocławiu podjęto także pró­ bę uruchomienia drukarni. W tym ce­ lu sprowadzono z Krakowa maszynę i zwerbowano zaufanego litografa. Na rzecz powstania działał również we Wrocławiu Wincenty Kraiński, który utrzymywał kontakty z Janem Kurzyną, sekretarzem Ludwika Mie­ rosławskiego, i księdzem Mikorzew­ skim, członkiem Rządu Tymczasowe­ go w Warszawie; obaj reprezentowali ugrupowanie „czerwonych”. Kraiński pośredniczył w przekazie korespon­ dencji powstańczej między Warsza­ wą i Paryżem. Z tej przyczyny policja

patriotycznych. 14 IX 1861 r. został aresztowany (razem z 1678 manife­ stantami) i osadzony w warszawskiej Cytadeli. Zwolniony po interwencji konsula szwajcarskiego, wraz z żoną i synem wyjechał ponownie na Śląsk, do Wrocławia. W 1863 r. zgłosił się do powstania; wzięty do niewoli rosyjskiej 27 XI 1863 r. na mocy wyroku sądowe­ go został rozstrzelany we Włodzimie­ rzu Wołyńskim. Przez pewien czas w koszarach na Śląsku przebywał inny działacz niepod­ ległościowy i spiskowiec, Władysław Lubicz Czaplicki (1828–1886), pisarz, wcielony karnie do armii austriac­ kiej, autor Pamiętnika więźnia stanu i Powieści o Horożanie. Uczestnicząc

Łańcuta. Część dostaw kierowano do Dąbrowy i Sosnowca, gdzie m.in. fel­ czer Władysław Bruder zajmował się organizacją pomocy dla powstania, zbierając i przesyłając sprzęt medycz­ ny, odzież i żywność. Ślązacy dostar­ czali w tym czasie ubrań, bielizny, bu­ tów lub surowców i materiałów na ich wykonanie. Okrężny szlak wiódł przez Mysłowice, Szczakową i Maczki, gdzie przebiegała granica rosyjsko­ -austriacka. Ze Śląskiem związany był również powstaniec, maszynista kolejowy Wa­ lenty Ciemięga z Kornicy Raciborskiej, który został zesłany na Kaukaz, a po zwolnieniu osiadł w Siemianowicach na Górnym Śląsku. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

8

KURIER·ŚL ĄSKI

Wstęp W związku z tym, że rzeczona kon­ ferencja była pierwszą poświęconą postaci Anny Pawełczyńskiej, warto przytoczyć cały jej program. Został on podzielony na trzy części: Rodzina i śro­ dowisko intelektualne. Wspomnienia; Myśl społeczna i etyczna oraz Podsumo­ wanie. Obrady otworzyła prezentacja listu premiera Piotra Glińskiego. Od­ czytał go przedstawiciel Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Naukowego, Kacper Sakowicz. Już pierwsze zda­ nie stało się mottem całej konferen­ cji: Powiedzieć o śp. Prof. Annie Paweł­ czyńskiej, że była osobą niezwykłą, to przełożyć na język polski tylko bardzo ogólny zarys wspanialej osobowości, której żadnym słowem uchwycić nie sposób. I to zdanie, w odniesieniu do Pawełczyńskiej, jest prawdziwe. A oto szczegółowy program konferencji, któ­ ra została dofinansowana ze środków Narodowego Centrum Kultury w ra­ mach programu Kultura – Interwencje 2017. Edycja jesienna: Rodzina i środowisko intelektualne. Wspomnienia:

natomiast zacytujemy sentencję przy­ pisywaną Archimedesowi, która, jako motto rozdziału, została przywołana w Głowach hydry, to uzyskamy pełny obraz intencji i myśli Pawełczyńskiej. Motto brzmi: „Dajcie mi punkt oparcia, na którym mógłbym stanąć, a poruszę z posad ziemię”. Ta właśnie myśl, przypisywana Ar­ chimedesowi, przyświecała Pani Profe­ sor podczas pisania każdej z najwybit­ niejszych książek, tryptyku: Wartości a przemoc, Głowy hydry oraz O istocie narodowej tożsamości, z aneksem no­ szącym tytuł: Ścieżkami nadziei. Po­ dejrzewam, że towarzyszyła jej ona

do dołów kloacznych dzieci […]. (Dary losu, s. 108). Odsłona druga, cytat: Przed chwilą poszedł do komina trans­ port słowackich Żydówek. Komendant w szampańskim humorze. Jest pijany. […]. Orkiestra gra opętane czardasze. […] Na stołach rosną góry winogron, cytryny, czekolada, ciasta, kiełbasy, po­ marańcze […] Doły przy krematoriach buchają ogniem, słychać jęki, pachną pomarańcze, leży mały sweterek – skór­ ka po zabitym dziecku. Harmonia rąbie coraz głośniej. […] Rechocą zadowo­

Piękne dziewiętnastowieczne hasła należało przeinterpretować, nadając im formę minimalistyczną: najmniej cierpie­ nia. Z haseł socjalizmu jako najważniejsze pozostało tylko: „braterstwo”. Najpięk­ niejsze hasło „kochaj bliźniego jak siebie samego” w praktyce wymagałoby postawy męczennika z epoki wczesnego chrześci­ jaństwa. W języku człowieka walczącego o wartości brzmiało ono: „Nie krzywdź bliźniego swego i ratuj go, jeśli tylko mo­ żesz”. Człowiek, który przeszedł Oświęcim, stosując się do tej jednej tylko zasady, ocalił najwyższe wartości” (s. 178). Każde z dziesięciu przykazań wy­ magało gruntownej reinterpretacji.

naszą historię. Współczesny ogłupiały świat boi się historii, boi się ciągłości kultury, boi się samodzielnie myślącego człowieka. Bezmyślnie lub świadomie dąży do tego, by wyzuć nas z czasu. Tego dobra, które stanowi podstawę kontynuacji (Koniec kresowego świata, s. 406–407).

Cztery obszary Pawełczyńska poruszała sie w czterech obszarach: tradycji polskiej, patriotyz­ mu, wartości i… oczekiwania. Jak in­ terpretuje tradycję?

Prof. Anna Pawełczyńska, mimo że była jedną z najwybitniejszych postaci nie tylko w dziedzinie socjologii polskiej kultury, ale również na gruncie myśli społecznej, księgi pamiątkowej się nie doczekała. Niech tę rolę spełni niedawno wydana książka, która nosi tytuł: Z prądem czy pod prąd? Anna Pawełczyńska myśliciel społeczny. Jest ona pokłosiem konferencji poświęconej Jej życiu i myśli, która odbyła się 17.11.2017 r. na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Książka ma 252 strony, posiada indeks osobowy, noty o autorach oraz opatrzona jest fragmentem recenzji naukowej pióra dra hab. Pawła Skrzydlewskiego.

• prof. inż. Jacek Przygodzki – Rodzi-

• dr Teresa Bochwic – Środowisko

Anna Pawełczyńska

intelektualne Anny Pawełczyńskiej, • ks. prof. Zygmunt Zieliński – Libera-

Zamiast Księgi Pamiątkowej

lizm i lewicowość niejedno ma imię,

• Józef Krzyżanowski, Wspomnienie

adiustatora.

Myśl społeczna i etyczna: • prof. Krzysztof Koseła – Anna Pa-

wełczyńska – w nauce pod prąd,

• ks. prof. Janusz Mariański – Anna Pa-

wełczyńska jako socjolog moralności,

• dr Anna Łukowska, Wartości w świe-

cie ludzkim i nieludzkim,

Ryszard Surmacz

• prof. Włodzimierz Dłubacz, Me-

tafora Hydry. Spojrzenie filozoficzne. Podsumowanie: • Ryszard

Surmacz – Dlaczego Pawełczyńska? Refleksje osobiste na kanwie lektury.

Dorobek i myśl Pawełczyńskiej są niestety jeszcze słabo znane. Dlatego też w dalszej części artykułu nie będę omawiać wymienionej wyżej książki (można ją przeczytać), lecz skupię się na rozszerzeniu mojego wystąpienia i odpowiedzi na pytanie: dlaczego war­ to czytać Pawełczyńską? Premier prof. Piotr Gliński, pisząc słowa, które stały się mottem konferen­ cji, nakreślił tylko część prawdy. Krok dalej, i to w sposób wręcz genialny, po­ szedł sąsiad przyszłej Profesor z okre­ su dzieciństwa i okupacji, prof. Jacek Przygodzki. Zestawił on dwa cytaty: z Jana Kochanowskiego i Anny Paweł­ czyńskiej. Pierwszy pochodzi z XVI w. i trzeciej zwrotki Pieśni o dobrej sła­ wie, drugi z XXI w. i wypowiedziany został na spotkaniu jubileuszowym na Uniwersytecie Warszawskim z okazji 90-lecia urodzin Jubilatki. Kochanowski: Przeto chciejmy wziąć przed się myśli godne siebie, / Myśli ważne na ziemi, myśli ważne w niebie. / Służmy poczciwej sławie, a jako kto może, / Niech do pożytku dobra wspólnego pomoże. Pawełczyńska do młodzieży: Życzę, aby każdy umacniał swoją postawę op­ artą a stałych wartościach moralnych. Żeby każdy coraz bardziej rozumiał in­ teres Polski na tle zmiennych sytuacji historycznych. Żeby każdy coraz trafniej rozróżniał prawdę od kłamstwa w wypo­ wiedziach publicznych i propagandzie. I żeby to wszystko pozwoliło każdemu znaleźć własne miejsce w działaniu na rzecz dobra wspólnego. Proszę zwrócić uwagę, jak mimo upływu wieków te dwie wypowiedzi się pokrywają w intencjach i przeka­ zie myślowym. Pierwsze zdanie Ko­ chanowskiego odpowiada pierwszemu zdaniu Pawełczyńskiej, z drugim, trze­ cim i czwartym jest tak samo. Proszę uważnie przeczytać najpierw pierwsze i kolejne wiersze z Pieśni o dobrej sła­ wie i porównać je z poszczególnymi zdaniami wypowiedzianymi przez Pa­ wełczyńską, a zobaczymy, że ciąg my­ śli i ciąg polskiej specyfiki kulturowej jest zachowany. Tak, to Pawełczyńska była tym ostatnim ogniwem, które łą­ czyło wczorajszą wielką Polskę z dzi­ siejszą małą Polską. To ciągłość tych samych szlachetnych idei i myśli. Gdy

1. Uznanie nadrzędności wartości ma­ terialnych może zniszczyć związek czło­ wieka z tym, co robi (Ścieżkami nadziei, s. 55). Wprawdzie nie jest możliwe, aby ideologia bezinteresownej twórczości upow­szechniła się w konsumpcyjnym społeczeństwie. Jest jednak możliwe, aby myś­lenie jednostek lub grup społecznych ukształtowało w sobie postawę twórczą wzbogacającą ludzkie życie. Cel działania przeniósłby się z potrzeby dominacji na potrzebę poznania i rozumienia (s. 57). Ponadto poczucie uczestnictwa w historii ludzkości poszerza biologiczne trwanie jednostki o trwanie kulturowe (s. 58). 2. Jeżeli człowiek pozwoli na to, aby lęk zdobył jego osobowość, popełnia sa­ mobójstwo w kategoriach psychicznych i przesądza na ogół o losach swojego życia (s. 67). 3. Człowiek, który się zakłamał, wyłącza siebie ze świata zdrowych lu­ dzi. Żyje w rzeczywistości, której nie ma, tracąc kontakt z ludźmi, którzy ży­ ją w świecie, który jest. Człowiek, któ­ ry czyni z kłamstwa sposób na życie, unicestwia sam siebie i izoluje się od innych (s. 81).

Pawełczyńska ostrzega i radzi

na Pawełczyńskich. Przykład dobrze pojętego patriotyzmu,

Jak scharakteryzować Pawełczyńską?

Jak interpretuje wartości?

też podczas pisania książki życia: Czas człowieka. Podejrzewanie Profesor, któ­ ra przeszła Auschwitz, o jakiś nacjona­ lizm, jest po prostu brakiem wyobraźni. Oprócz wymienionych równie ważnymi pozycjami są: Koniec kreso­ wego świata i Dary losu. Pierwsza jest książką wspomnieniową, opisującą kresy „z drugiej ręki”, ponieważ Pa­ wełczyńska urodziła się i wychowała w Pruszkowie koło Warszawy, ale si­ ła przekazu ze strony matki była tak duża, że potrafiła zdominować wyob­ raźnię młodej i dojrzewającej Anny. Dary losu mają charakter składanki wspomnieniowej, ale ich realizm po­ lega na niezwykle ciężkich doświad­ czeniach życiowych. Ileż dystansu do siebie i historii trzeba mieć, aby swoje życie nazwać – darem losu? I na tym właśnie polega wartość wszystkich ksią­ żek Pawełczyńskiej.

leni z siebie komendant i szofer. A ju­ tro przyjdzie pewno Eta Lax i zawoła z zachwytem: Joj, jaka krasna suknia – ja bym ją tak chciała! (Dary losu, s. 110-111). Odsłona trzecia, cytat: Zbudźcie się, wszyscy żywi i martwi mordercy, na wieczność dobroci. Żeby każdy obóz śmierci rozdzierał was ko­ naniem każdego człowieka, żeby każda zbrodnia z was wydzierała życie każde­ go człowieka, żeby każda zadana męka

Odsłona pierwsza, cytat: A lager żyje, lager się […] kocha. W klo­ zetach i na zawszonej koi. Kto zaspokoił głód brzucha, niech zaspokaja teraz głód zmysłów, nie oglądając się na trupy ko­ legów obok leżących. Za kostkę margaryny Całuje pół godziny. Tymi słowami zaczyna się lagrowa piosenka. Trzeba wyrównać rachunek. „Kochajcie się” na grobach, śmietnikach, na gnojowiskach. Tylko nie wrzucajcie

Z tradycji szlacheckiej i chłop­ skiej wywodzi się przywiązanie do ziemi, z rzemieślniczej rzetelność pra­ cy, ambicje jej najlepszego wykonania; z robotniczej – idea międzyludzkiej solidarności i sprawiedliwości; z in­ teligenckich – zrozumienie wartości kulturowych i poczucie odpowiedzial­ ności; z tradycji szlacheckich – umiło­ wanie wolności, wzory patriotyzmu, bezwzględna uczciwość oraz odpowie­ dzialność za słowo; z mieszczańskich – gospodarność i oszczędność (Ścież­ kami nadziei, s. 49). Jak interpretuje patriotyzm?

Nie zdolność do gromadzenia informacji, lecz zdolność do trafniejszej, intuicyjnej, bardzo szybkiej ich selekcji pozwala nam poznać zjawisko jako określony kształt rzeczywistości

Jak zrozumieć Pawełczyńską? Prawdy życia nie zrozumiemy poprzez kryterium blichtru, sensacji, fikcji lite­ rackiej czy ekranowej. W jej życiu ból bolał, śmierć żyła – jednym zabierała ciało, innym nadzieję; głód wskrzeszał każdy instynkt, a gówno śmierdziało. Było zło, które człowiek człowiekowi zgotował, i było dobro, które rozproszo­ ne w ludziach, czekało na ludzką soli­ darność. Kto nie zna historii, nie zdaje sobie sprawy, że to, co było, może wró­ cić i że zbrodnia siedzi w człowieku jak kołek, bez względu na rasę i wykształ­ cenie. Jej skala rośnie proporcjonalnie do postępu technicznego. A teraz, Dro­ gi Czytelniku, jeżeli naprawdę chcesz zrozumieć, co tak doświadczona osoba do Ciebie mówi, musisz porzucić świat wirtualnej rzeczywistości, który Cię wychował i wejść w świat prawdy, który przekazuje Ci Pawełczyńska. Oto on:

Pods­tawowa norma ludzka „nie zabi­ jaj” odnosiła się tylko do tych, którzy byli zabijani. […] Normę „nie mów fał­ szywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu” ogranicza zasadniczo koniecz­ ność solidarnej obrony. […] Druga część normy „nie pożądaj żony bliźniego twego ani żadnej rzeczy, która jego jest” była całkowicie sprzeczna z układem wa­ runków, w których przedmiotem po­ żądania musiały być rzeczy niezbędne do życia, a stanowiące własność innych ludzi. […] Norma „nie kradnij” zmie­ niła zasadniczo swój sens i zakres. […]

raniła was w serce cierpieniem każdego człowieka. Żeby każde znieważone ciało było wam ciałem najbliższego człowie­ ka. Żebyście byli każdym ojcem i każda matką, z głębi ludzkiego serca odczu­ wali każdą śmierć jak śmierć waszych dzieci. I niech nie będzie nad wami wię­ cej sądów boskich ni ludzkich. Zejdźcie w piekło pamięci. Porażeni na zawsze miłością – brońcie ludzkości przed każdą zbrodnią. (Wartości a przemoc, s. 24). Tekst ten Pawełczyńska napisała krótko po wyjściu z Auschwitz. Czy to jest mowa nienawiści, czy strofy prawdy przeżytych cierpień? Odsłona czwarta, cytat: Przeżyć i ocalić wartości mógł tylko czło­ wiek pełen wyrozumienia dla słabości, in­ teligentny w sposób niedogmatyczny – tak, by elastycznie zareagować na otoczenie i z konkretnej sytuacji, na której istnienie nie ma wpływu, wyciągnąć najtrafniejsze wnioski. Tylko taka postawa i taka umie­ jętność pozwalała na trafny wybór moral­ ny (Wartości a przemoc, s. 177).

Kradzieże dokonywane bezinteresownie, dla dobra innych więźniów, stanowiły realizacje najwyższych wartości. […] (s. 179–181). Obóz koncentracyjny ustalił normę podstawową, której przestrzeganie jest powszechnie niezbędne. Stworzył nową wartość moralną, takie poczucie więzi z krzywdzonymi, które wymaga naj­ większych wyrzeczeń (s. 182). Odsłona piąta, cytat: W 1945 r. zaczęli rządzić ci, którzy nas nie dobili, ale napluli nam w du­ szę i sączą w nią śmiertelną truciznę. […] Gdy pozbawiono nas wszystkiego, mieliśmy jeszcze czas historii, który nadawał sens naszemu zbiorowemu życiu. Czas był nasz. Stanowił dotąd tę część dziedzictwa, którego wróg nie mógł odebrać. Istniała historia narodu i państwa, na której mogło się mocno wspierać poczucie naszej ludzkiej god­ ności. Był to ostatni bastion wspólnej obrony. Na ten bastion uderzą zmaso­ wane ataki wrogów, aby zawłaszczyć

1. Kryterium motywacji patriotycznych jest potrzebne do interpretacji ostatnich 200 lat polskiej historii, a przede wszyst­ kim czasów współczesnych. Pozwala na rozumienie długiego okresu naszych dziejów. Pozwala też na to, by rozwa­ żać łącznie całe cykle zdarzeń, ich kon­ teksty, uwarunkowania i skutki. Jest też przydatne do sformułowania hipotez na temat współczesnych i przyszłych zagro­ żeń Polski oraz do wskazania na grupy interesów zaangażowane w kształtowa­ nie przyszłości Polski i wpływanie na jej miejsce w Europie. Oparcie definicji na kryterium patriotyzmu chroni przed uproszczeniami, do których prowadzi koncentracja na zdarzeniach współ­ czesnych, pomijająca głębię tkwiących w przeszłości uwarunkowań. Pozwala na dynamiczną analizę procesów histo­ ryczno-kulturowych i rozumienie mo­ tywacji i postaw, które społeczny dyna­ mizm pobudzały (O istocie narodowej tożsamości, s. 113). 2. Równocześnie w ogromnym stopniu zaczęła procentować działal­ ność z okresu międzywojennego, w cza­ sie której pogłębiało i poszerzało się poczucie wspólnoty Polaków zarówno tej rodzinnej, sąsiedzkiej, światopo­ glądowej, jak i kulturowej. Dzięki te­ mu okres okupacji zaprocentował […] stworzeniem Polskiego Podziemnego Państwa, poczuciem solidarności ludzi sobie obcych, którym świadczono po­ moc. Można więc powiedzieć, że nas­ tąpiło upowszechnienie patriotyzmu i kultury współżycia, a normy moralne i obyczajowe działające w okresie mię­ dzywojennym dały ogromny efekt dla przetrwania czasów wyjątkowo cięż­ kich i trudnych (Przyszłość dla przy­ szłości. Rozmowy o Polsce z prof. Anną Pawełczyńską, (s. 40).

Przyszła Profesor została wychowa­ na na wielowiekowych i tradycyj­ nych pols­kich wartościach. Jeżeli pi­ sze o totalitaryzmach, to jednocześnie o dwóch: hitlerowskim i komunistycz­ nym. Hitlerowski został opisany, nato­ miast totalitaryzm komunistyczny, jak pisze, przeniknął do Polski w sposób podstępny i niejawny. Z jego skutków do dziś nie zdajemy sobie sprawy. Co więc Pawełczyńska radzi? Wymienia trzy filary, bez których nie może nastąpić ani rekonwalescencja kulturowa, ani powrót do prawdy: 1. Wiedza. Wiedza specjalistyczna jest potrzebna w sprawach zawodowych, ale wiedza ogólna jest niezbędna dla naszego człowieczeństwa i rzetelnych stosunków z innymi ludźmi. Wiedzę obronną daje znajomość własnej kultury i historii. Brak tej wiedzy czyni człowie­ ka dziecinnie bezbronnym (Ścieżkami nadziei, s. 41). A więc na drodze do wolności Pawełczyńska na pierwszym miejscu stawia wiedzę. 2. Rozumienie. Służy ono kształ­ towaniu właściwej osobowości oraz sto­ sunku do ludzi i świata. Nie zdolność do gromadzenia informacji, lecz zdol­ ność do trafniejszej, intuicyjnej, bar­ dzo szybkiej ich selekcji pozwala nam poznać zjawisko jako określony kształt rzeczywistości (s. 42). Zrozumienie więc drugiego człowieka jest nawiązaniem solidarności we wspólnej walce ze złem. 3. Tolerancja. Jest ona rezultatem wysiłków całego życia i starań o rozu­ mienie ludzi i ich dążeń. Dopiero wy­ gaszanie emocji pozwala powrócić na płaszczyznę dialogu (s. 50–51). Tole­ rancja jednak nie może przekraczać norm kulturowych i cywilizacyjnych. Warto zauważyć, że ostatnie trzy pokolenia Polaków wychowano w kłamstwie, charakterystycznym dla ustrojów totalitarnych.

Podsumowanie Patriotyzm, poczucie odpowiedzial­ ności oraz wiedza są znakami jakości człowieka. Profesor podkreślała, że nie tytuły, lecz zasługi wyznaczają hierar­ chię ważności. Gdy człowiek odchodzi, staje najpierw przed sądem Bożym, ale niech nikomu się nie wydaje, że uniknie sądu ludzkiego. Gdy umiera, zostaje je­ go dzieło. Odpowiedzialne życie prof. Anny Pawełczyńskiej skończyło się w dniu kalendarzowej wiosny 2015 r. Od tego czasu stało się ono czasem przeszłym. Teraz ważne są myśl i dzieło, jakie pozostawiła po sobie. Tak bardzo liczyła na młodzież, tak bardzo czekała na jakiś sygnał z jej strony. Od tej chwili – my, spadkobiercy polskiej kultury, staliśmy się depozyta­ riuszami dzieła Pawełczyńskiej. Od nas będzie zależeć, jakie miejsce w naszym rozumieniu świata zajmą tacy ludzie, jak Anna Pawełczyńska. Konferencja i książka jako jej pokłosie zostały dedy­ kowane Pani Profesor z czcią i miłoś­ cią; ku pamięci. Niech służą rozwojowi polskiej myśli i dobru, a miłość do lu­ dzi i rozumiana po ludzku Jej mądrość niech nie napotkają żadnych przeszkód w dostępie. K Z prądem czy pod prąd. Anna Pawełczyńska, myśliciel społeczny. Materiały pokonferencyjne. Fundacja Inicjatyw Społecznych „Barwy Ziemi”, ul. Tęczowa 169, 20-517 Lublin, tel. 781 324 245, e-mail: barwyziemi@interia.eu


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI Małej Panwi, Stoły, Bierawki, Rudy oraz pasmo rudonośne Wieluń–Zawiercie). Do XIV w. przetrwało kuźnictwo leś­ ne, rozwijające się następnie w kuźni­ ce warsztatowe i nadrzeczne. Również cys­tersi, przybyli na Śląsk w XIII w., zaj­ mowali się górnictwem i hutnictwem, posiadali kuźnice w Trachach (gm. Soś­ nicowice) i Stanicy (gm. Pilchowice). Za sprawą cystersów rozwinęło się tak­ że hutnictwo szkła” (s. 4). Oczywiście zgodnie z progermańską narracją obo­

miękkiego żelaza, z którego wykuwano różne narzędzia, a część poprzez do­ datkowe nawęglanie przeznaczano na stal” (s. 7). Jak to się stało, że ta pow­ szechna wiedza wyparowała z głów tzw. „nowych historyków śląskich” – tylko granty z europejskich i niemieckich in­ stytucji „badawczych” raczą wiedzieć… Dlatego warto przypominać, że od XIII w. na Górnym Śląsku pod pano­ waniem Piastów rozpoczęto budowę stałych naziemnych pieców dymarskich

czasy – ognisko łupowe około 1365 r. miał w Kuczowie założyć bliżej z imie­ nia nieznany Czech. Jednak już w 1360 r. książę opaws­ ko-raciborski Mikołaj z królewskiego rodu czeskich Przemyślidów zatwierdził wojewodzie sandomierskiemu Ottono­ wi z Pilczy „za wierną służbę” klucz wsi: Bogucice, Szopienice, Jaźwce i Załęże wraz z miastem Mysłowice, ale wydzie­ lił dla siebie z tak określonego obszaru przyszłej ziemi mysłowickiej teren „do­

„Ma on trzy tysiące pancernych [podzielonych na] oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych [wojowników]. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego tylko potrzebują”.

Górnośląskie kuźnice od średniowiecza do początków pruskiej industrializacji kolonialnej Stanisław Orzeł (opr.)

wiązującą wśród samo-się-rządzących na Górnym Śląsku ekip z Platformy Obywatelskiej i RAŚ, od następnego akapitu sprawozdanie koncentruje się na industrialnej roli Prus, uosobionej nazwiskiem Redena, oraz takich ro­ dów jak Donnersmarckowie, Ballestre­ mowie, Schaffgotsche, Hohbergowie i Hohenlohe.

J

ednak w owym początkowym aka­ picie nie ma niczego odkrywcze­ go. Jest to jedynie potwierdzenie ogólnie dostępnej wiedzy historycz­ nej. Jednym z koronnych opracowań dotyczących protoprzemysłowej, ale masowej produkcji żelaza na później­ szych ziemiach polskich są prace me­ talurgoznawcze Jerzego Piaskowskiego, np. Zagadnienie początków hutnictwa żelaznego na ziemiach Polskich („Prze­ gląd Archeologiczny” t. 19–20, r. 43–45, 1971, s. 37–49). W przypadku Górnego Śląska operował nim jeszcze w 1985 r. Andrzej Plewako, pisząc w opraco­ waniu Działalność Kuźnicy Boguckiej w Katowicach, że „epoka żelaza roz­ poczęła się na naszych ziemiach około 700 lat. p.n.e. (…) Był to okres zwany przez historyków halsztackim kultury łużyckiej (prasłowiańskiej). Początki hutnictwa żelaza i stali na ziemiach polskich liczą 2000 lat do dnia dzisiej­ szego. Udokumentowano, że wytopy żelaza pochodzą z lat ok. 100 p.n.e., tj. z okresu zwanego późnolateńskim wpływów celtyckich kultury przewor­ skiej (zachodnich Słowian). Między pasmem Łysogór a rzeką Kamienną rozciąga się na terenie ok. 800 km2 ob­ szar starożytnego hutnictwa, zwany Zagłębiem Staropolskim. Tutaj dro­

i wykorzystywano energię spiętrzanej wody do napędu kół wodnych napę­ dzających nie tylko młyny, ale i coraz liczniejsze i doskonalsze urządzenia hutnicze, m.in. miechy w kuźnicach, fryszerkach czy przy piecach hutni­ czych. Powstające przy okazji stawy kuźnicze i młyńskie przez całe wieki kształtowały krajobraz m.in. w dorze­ czu górnej i środkowej Liswarty pod Lublińcem, nad Małą Panwią czy Roź­ dzianką (dziś Rawą), Kłodnicą i ich

Jak to się stało, że ta powszechna wiedza wyparowała z głów tzw. „nowych historyków śląskich” – tylko granty z europejskich i niemieckich instytucji „badawczych” raczą wiedzieć… brzeski, Krzeczyny Wielkie (Gr. Kri­ chen) pow. lubiski i Opole. (…) Z tego samego czasu prawdopodobnie pocho­ dzą żużle z Nowej Wsi Goszczańskiej (Goschűtz-Neudorf) pow. sycowski i Zaborowa (Lampersdorf) pow. wo­ łowski. Stanowiska z dymarkami i żuż­ lem, rzucone na mapę, wytwarzają nas­ tępujący obraz. Na mapie zaznaczone są dwa skupienia: jeden na Dolnym Śląsku w okolicach Lubina, Ścinawy i Wołowa, a drugi na pograniczu Śląska Górnego i Środkowego”. (za: R. Jamka, Prehistoryczne i wczesnodziejowe ośrod­ ki produkcji górniczej i rzemieślniczej na Śląsku, w: „Przegląd Historyczny” 41/1950, s. 60) Taką sytuację w zakresie wczes­ nego hutnictwa na piastowskim Śląs­ ku potwierdza m.in. Jacek Owczarek, dyrektor Śląskiego Centrum Dziedzi­ ctwa Kulturowego w Katowicach we Wstępnym sprawozdaniu z inwentary­ zacji obiektów przemysłowych w woje­ wództwie śląskim, wydanym w styczniu 2012 r. Można tam przeczytać: „Od czasów starożytnych na terenach obec­ nego województwa śląskiego rozwijało się górnictwo kruszcowe, m.in. srebra i ołowiu (Bytom, Tarnowskie Góry, To­ szek) oraz górnictwo rudy darniowej żelaza (rejon dolin rzecznych Liswarty,

opalowych, bez siarki i fosforu. (…) w takiej postaci był dobrym źród­ łem ciepła w metalurgii, ale również spełniał rolę reduktora (odtleniacza) w procesie otrzymywania z rud róż­ nych metali, np. żelaza, ołowiu, sreb­ra i miedzi” (Stefan Kmiecik, Od węgla drzewnego do koksu, w: Wpływ hutni­ ctwa na rozwój miasta Gliwice, Wyd. Stowarzyszenie Inżynierów i Techni­ ków Przemysłu Hutniczego, Katowice 2006, s. 74). Wg M. Radwana w XVI

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

J

est to przekazany przez arabskie­ go kupca Ibrahima ibn Jakuba opis siły zbrojnej na ziemiach pol­ skich w czasach Mieszka I, za­ warty Monumenta Poloniae Historica (Kraków 1946, seria II, t. I, s. 50; tłuma­ czenie T. Kowalskiego). Przekaz o owych 3 tysiącach pancernych wojów, z któ­ rych każda setka jest porównywalna z siłą bojową tysiąca wojowników w in­ nych krainach, nawiązuje do informac­ ji o „srebrzystotarczowych” falangach Chorwatów, którzy z południowych ziem późniejszej Polski w czasach „węd­rówki ludów” wdarli się w gra­ nice cesarstwa wschodniorzymskiego i podbili zachodnie krańce Półwyspu Bałkańskiego, otwierając drogę kolej­ nym falom ekspansji Słowian, w tym Serbów z terenów późniejszej Wiel­ kopolski. Może to znaczyć, że w po­ czątkach państwa Piastów podstawy gospodarcze siły militarnej Polan po­ zostały nienaruszone od czasów „wę­ drówek ludów”. Na fakt ten wskazywali już daw­ niej polscy badacze. Rudolf Jamka pi­ sał, że „w epoce wczesnohistorycznej przed kolonizacją niemiecką stwier­ dzamy [na Śląsku – S.O.] daleko po­ sunięty rozwój stosunków gospodar­ czych i społecznych. Powstają liczne miasta, które są centrami wytwórczości o zasięgu mniej lub więcej lokalnym. Prowadzą one handel światowy. Ty­ powym przykładem jest Opole (…). Czynne są kopalnie ołowiu, srebra, ka­ mieniołomy granitu dla wytwarzania kamieni żarnowych i dymarki oparte na miejscowych złożach rudy żelaza. Ośrodki te pracują na większą skalę niż w okresach poprzednich” (R. Jam­ ka, Prehistoryczne i wczesnodziejowe ośrodki produkcji górniczej i rzemieśl­ niczej na Śląsku, w: „Przegląd Histo­ ryczny” 41/1950, s. 21–69). Z tego okresu wymienia odkryte na Śląsku dymarki wczesnohistoryczne „z nastę­ pujących miejscowości: Barszów (Bars­ chau) pow. lubliski [polkowicki; wieś nie istnieje, zatopiona przez zbiornik odpadów poflotacyjnych Żelazny Most, należący do KGHM Polska Miedź SA w latach 50. XX w. – S.O.], Rzeszota­ ry (Ober Rűstern) pow. legnicki, Suli­ ków (Schönberg) pow. lubański, Ło­ siów (Lossen) pow. brzeski, Rynarcice (Gr. Rinersdorf) pow. lubiski, Brodów (Brödelwitz) pow. ścinawski, Popielów (Poppelau-Kabachen) pow. opolski, Czarnowąs (Klosterbrűck) pow. opol­ ski, Miernice (Műhnitz) pow. trzebni­ cki. Prawdopodobnie spółczesne z tam­ tymi są dymarki z Borszyna Małego (Kaltebortschen, Grandingen) pow. górowski, Olszany (Oelschen) pow. wołowski, Psar (Hűnnern) pow. gó­ rowski i Moczydlnicy Klasztornej (Monchmotschelwitz) pow. wołowski. (…) Żużle żelaza dostarczyły następu­ jące stanowiska wczesnohistoryczne: Góra (Ghuru), Wysoka Cerkiew (Gr. Gröditz, Höchkirch) pow. głogowski, Szeroka Góra w Strzegomiu, Ujeździec Wielki (Gr. Ujeschűtz) pow. trzebni­ cki, Czepielowice (Gerlachshein) pow.

gą redukcji bezpośredniej z miejsco­ wych rud uzyskiwano miękkie żelazo. Współczesne badania wskazują, że zag­ łębie to było największym przez 4 wieki ośrodkiem zorganizowanej produkcji hutniczej w Europie. Liczbę kotlinek, śladów po jednorazowych, ziemnych dymarkach określa się na około 300 tys. sztuk. Podobny ośrodek dawne­ go hutnictwa mazowieckiego odkry­ to w 1970 r. pod Warszawą w rejonie Pruszkowa. Na obszarze ok. 300 km2 natrafiono na ślady około 100 tys. kot­ linek dymarskich z tego samego okresu dziejów. Była to produkcja przewyższa­ jąca własne potrzeby naszych praojców. Produkowano więc na zbyt, zapewnia­ jąc jednocześnie gospodarczy rozwój państwa pierwszych Piastów. Mniejsze ośrodki produkcji żelaza egzystowały na Dolnym Śląsku (ośrodek tarchali­ cki), na Górnym Śląsku (koło Opola) i pod Krakowem (Igołomia). Ta tech­ nika wytopu w dymarkach ziemnych przetrwała aż do XII wieku” (s. 4). Emanuel Wilczok, pisząc w 1984 r. 150 lat hutnictwa metali nieżelaznych w Szopienicach, wyjaśniał, że „żelazo wytapiano w nich z miejscowej rudy darniowej (…), stosując jako paliwo węgiel drzewny. Otrzymane łupy su­ rowego żelaza przekuwano na sztaby

wieku każda kuźnica w Rzeczypospo­ litej mogła wyprodukować 12 do 15 ton żelaza, zużywając przy tym około 150 ton węgla drzewnego. Jednak na uzyskanie takiej jego ilości trzeba było zwęglić 1500 m3 masy drzewnej, czyli wyciąć ni mniej, ni więcej, jak ok. 25 ha lasu… Można sobie wyobrazić, jak ta­ kie ubytki zasobów leśnych wpływały na zmianę stosunków wodnych, jało­ wienie gleb, a w miejscach, gdzie pra­ cowały mielerze – na przedostawanie

Ośrodki produkcyjne w okresie wczesnohistorycznym Spis stanowisk 1) Borszów pow. lubiński, 2) Ober Rustern pow. legnicki, 3) Sulików pow. lubański, 4) Zosiów pow. brzeski, 5) Rynarcice pow. lubiński, 8) Brodów pow. ścieniawski, 7) Moczydinica Klasztorna pow. wołowski, 8) Czarnowąs pow. opolski, 9) Popielów pow. opolski, 10) Borszyn Mały pow. górski, 11) Olszany pow. wołowski, 12) Psary pow. górski, 13) Miernice pow. trzebnicki, 14) W ysoka Cerekiew pow. głogowski,

15) Strzegom pow. świdnicki., 16) Ujeździec Wielki pow. trzebnicki, 17) Czapielowice pow. brzeski, 18) Krzaczyn Wielki pow. lubiński, 10) Opole 20) Góra, 21) Nowa Wieś Goszczańska pow. sycowski, 22) Zaborów pow. wołowski, 29) Ślęża, 24) Szarlej 25) Strzybnica pow. tarnogórski 26) Chorzów.

ŹRÓDŁO: R. JAMKA, PREHISTORYCZNE I WCZESNODZIEJOWE OŚRODKI PRODUKCJI GÓRNICZEJ I RZEMIEŚLNICZEJ NA ŚLĄSKU, „PRZEGLĄD HISTORYCZNY” 41/1950, S. 60)

dop­ływami pod dzisiejszymi Katowi­ cami, Tychami czy Rudą Śląską. Tam bowiem występowała obfitość rud dar­ niowych oraz lasów, szczególnie dębo­ wych i bukowych, które dostarczały drewna na węgiel drzewny, niezbędny do wytopu rudy. W tym miejscu warto powie­ dzieć, że „węgiel drzewny otrzymy­ wano w tzw. mielerzach w procesie suchej destylacji drewna. Drewno, naj­ lepiej twarde (bezżywiczne), a więc bukowe, dębowe, grabowe, pocięte na szczapy układano w stosy, okrywano chrustem, darnią i ziemią, zapalano i po ok. 20 dniach, przy ciągłym do­ zorowaniu węglarzy, kończono pro­ ces (…) otrzymując węgiel drzewny o bardzo dobrych właściwościach

się do gruntu ubocznych produktów suchej destylacji, czyli alkoholu mety­ lowego, kwasu octowego itp. Jeśli taka produkcja na masową skalę trwała na przyszłych ziemiach polskich od sta­ rożytności – to staje się zrozumiałe, skąd się wzięło określenie, że to zie­ mie polan, a następnie przeniesienie tej nazwy na lud je zamieszkujący…

Nowe kuźnictwo na Śląsku Według Walentego Roździeńskiego owo nowe kuźnictwo rozwinęło się najpierw w księstwie żagańskim i leg­ nickim na Dolnym Śląsku, a później w opolskim, nad Małą Panwią. Tam pierwsze – nowoczesne jak na owe

kładnie odpowiadający kuźnicy Bogu­ ckiej, co pośrednio świadczyłoby o jej istnieniu jeszcze przed 1360 rokiem. Pierwsza wzmianka o Kuźnicy Bogu­ ckiej pochodzi jednak dopiero z 1397 roku w tekście wyroku sądu duchow­ nego w sprawie kościoła parafialnego w Mysłowicach (jako odrębna osada obok Bogucic)” (A. Plewako, Działal­ ność Kuźnicy Boguckiej…, wyd. cyt. s. 6).

D

o innych najstarszych nale­ żała kuźnica herbułtowska z 1364/1374 r. nad Pankówką/ Kostrzynią, dopływem Liswarty. Po­ tocznie zwano ją Kusznycza, czyli po prostu – Kuźnica. W 1374 r. owa Kuź­ nica została nadana Janowi zwanemu Pasternakiem przez Władysława księ­ cia opolskiego, zwanego Opolczykiem, ówczesnego namiestnika Rusi Halickiej i pana lennego ziemi wieluńskiej z na­ dania węgierskiego króla Polski, Lu­ dwika Andegaweńskiego. Wynikało z niego, że Pasternak otrzymał Kuźni­ cę na prawach, jakimi cieszą się inne kuźnice, a miał użytkować na potrzeby własne i kuźnicy okoliczne lasy, role, łąki i sadzawki. Książę udzielił mu 3 lat wolnizny, a po jej upływie miał pła­ cić na każde Suche Dni po 1 grzywnie czynszu, czyli 4 grz. czynszu rocznie. Jako kuźnika sądzić mógł go tylko ksią­ żę lub jego kasztelan. Z dokumentu tego wynika, że Kuźnica istniała już przed 1374 r. Z kolejnej wzmianki z 1397 r. wi­ dać, że Spytko II z Melsztyna, pan lenny Podola, wojewoda i starosta krakowski z nadania Władysława Jagiełły, rok po spustoszeniu należących do Władys­ ława Opolczyka dóbr lublinieckich, w tym samego Lublińca, Olesna i Go­ rzowa Śląskiego, a nawet Strzelec Opol­ skich – dla podniesienia ze zniszczeń dystryktu krzepickiego pozwolił Micz­ kowi zwanemu Pasternakiem założyć staw przy jego Kuźnicy na rzeczce Dzirzadlnej [raczej nie Żerdzinie, ale Źrzadlnej, czyli Lustrzanej, bo Źrzad­ ło to w gwarze śląskiej lustro – S.O.], która przepływała przez folwark o tej samej nazwie i wpadała do Kostrzyny przy Kuźnicy, jeszcze wówczas nie Her­ bułtowskiej. Dopiero bowiem w 1429 r. Mikołaj, sędzia dystryktu krzepickie­ go, wyznaczony przez Jana Mężyka, starostę niegrodowego krzepickiego, oraz Niklos Chosisko, burmistrz miasta

tego czasu Kuźnica mogła być nazywa­ na Herbułtowską, należącą do rodziny Herbołtów. Jednak już w latach 1470–1480 kuźnica należała do dóbr królewskich i miała pola obsiewane na jej potrze­ by, chociaż w części musiała pozostać własnością Herbołtów, bo w roku 1485 Frona Herbołtowska, mieszczka z Kło­ bucka i posiadaczka Kuźnicy Herbuł­ towskiej, domagała się od prowincjała klasztoru paulinów w Częstochowie wydania dokumentu w sprawie kuźni­ cy, 50 florenów i pasa srebrnego pozła­ canego wartego 30 florenów. Prowincjał zeznał, że dokument wydał przed laty jej synowi Janowi, a pieniądze i pas zo­ stały skradzione.

T

rzy lata później, w roku 1488, Andrzej Panek, kuźnik z kuźni­ cy blisko Krzepic, zobowiązał się zapłacić siostrze Dorocie Hacze­ dowej 8 fl. należne jej jako ojcowizna i macierzyzna z tejże kuźnicy, a siostrze Elżbiecie winien był 10 fl., należnych jej z tej kuźnicy po rodzicach. W do­ kumencie z 1492 r. sprawa się wyjaś­ nia: Andrzej Herbort alias Panek to ów kuźnik z Kuźnicy Herbułtowskiej blisko Kłobucka, który zapłacił siostrze Elżbiecie z Krakowa 4 fl., a jeszcze miał jej zapłacić 6 fl. W następnym roku 1493 Stanisław Panek, kuźnik z Kuź­ nicy Herbułtowskiej, zapłacił siostrze Katarzynie Pieleszy, zamieszkałej przy ul. św. Anny w Krakowie, ostatnie 3 1/2 fl. z sumy 10 fl. zapisanej w aktach ofi­ cjała krakowskiego. Po 37 latach, w roku 1530, król Zygmunt I Stary na prośbę Jana Pan­ ka, kuźnika starostwa krzepickiego z Kuźnicy Herbułtowskiej, konfirmo­ wał dokument Kazimierza Jagielloń­ czyka z 1451 r., wystawiony dla Jana Herbołta na Kuźnicę Kostrzynę, czyli Kuźnicę Herbułtowską. W 1532 r. kuź­ nik Panek z kuźnicy w starostwie krze­ pickim wpłacił do starostwa 8 zł 24 gr, a w 1550 r. Zygmunt August na prośbę Jana Panka transumował dokument z 1530 r., zatwierdzający dokumenty z lat 1374, 1397 i 1451 dotyczące kuź­ nicy na rzeczce Kostrzynie w dystrykcie krzepickim. Dwa lata później, w roku 1552 ten sam król przyznał Zygmun­ towi Pankowi, tenutariuszowi i po­ siadaczowi Kuźnicy Herbułtowskiej w starostwie krzepickim, tę kuźnicę w dożywocie i zezwolił Janowi Brzes­ kiemu z Kunic Wielkich na Śląsku Cie­ szyńskim wykupić ją z rąk Anny Pan­ kowej. Jednak już w 1553 r. Zygmunt August za wstawiennictwem Izabeli królowej Węgier zachował Annę Pan­ kową i jej syna Stanisława Pankowica w dożywotnim posiadaniu Kuźnicy Herbułtowskiej należącej do starostwa krzepickiego. Najwyraźniej nie zakończyło to lat niepewności, bo w 1560 r. została zawarta ugoda kończąca krwawe spory między kuźnikami Pankami a kuźnika­ mi Łojkami z Krzepic. Zniecierpliwiony tymi niepokojami król w 1563 r. zezwo­ lił Baltazarowi Błędowskiemu z Błędo­ wa herbu Półkozic wykupić Kuźnicę Herbułtowską z rąk Anny Pankowej i jej dzieci. W tym czasie w Kuźnicy Pankowskiej/Herbułtowskiej działa­ ły 3 koła i pracowało 13 robotników. W 1564 r. zapisano, że Kuźnica Herbuł­ towska płaciła 5 grzywien 24 gr czynszu rocznie, posiadała 2 piece dymarskie i 1 kowalski. Mimo to w 1567 r. Zyg­ munt August zachował Jakuba Pan­ ka w dożywotnim posiadaniu połowy Kuźnicy Herbułtowskiej i zezwolił mu na dokonanie na Kuźnicy zapisu na rzecz żony Anny Radwańskiej, a jed­ nocześnie zachował Stanisława Panka brata Jakuba w dożywotnim posiadaniu drugiej połowy tej kuźnicy.

Jeśli taka produkcja na masową skalę trwała na przyszłych ziemiach polskich od starożytności – to staje się zrozumiałe, skąd się wzięło określenie, że to ziemie polan, a następnie przeniesienie tej nazwy na lud je zamieszkujący… Krzepic, wraz z rajcami miejskimi jako sędziowie polubowni rozsądzali spór między Andryszem Herbołtem, kuź­ nikiem (Andris Herbolth ferrificem), a Janem, synem Michała Sziszdacha, krawca z Opola, o zabójstwo tegoż Mi­ chała. Po latach, w 1451 r. Kazimierz Jagiellończyk, na prośby Jana Herboł­ ta, zatwierdził dotyczące owej Kuźnicy dokumenty Władysława Opolczyka z 1374 r. i Spytka z Melsztyna z 1397 r., i nadał owemu J. Herbołtowi 4 stawy na rzeczkach Białej, Krępie i Żerdzinie. Od

W 1581 r. w Kuźnicy, już wów­ czas Pankowskiej, obsiewano 1/2 łana, działały 3 koła kuźnicze i pracowało 12 robotników. W początkach XVII w. nadal zatrudniano w niej 12 kuźników. Między rokiem 1610 a 1620 marsza­ łek koronny Mikołaj Wolski zbudował w Kuźnicy dwa wielkie piece, tzw. dy­ marki wysokie „włoskie/bergamskie”, niesłusznie nazywane „niemieckimi”, jako że pierwszą w Samsonowie na te­ renie Zagłębia Staropolskiego w 1598 r. zbudował Hieronim Caccia. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

10

Canberra i Sydney By Polacy nie narzekali na rząd, warto, by wszyscy musieli go wybierać! W Au­ stralii głosowanie jest obowiązkowe!. Gdy zbliżały się wybory, ks. Franciszek zapytał, czy nie mam ochoty odwiedzić Canberry i Sydney, gdzie jest zamel­ dowany i musi się tam udać, by oddać swój głos. Propozycję przyjąłem z ra­ dością. 10 marca ok. 9.00 ruszyliśmy na wschód. To trochę dłuższa droga, ale wiedzie przez zieloną Gippslandię, krainę jezior i lasów eukaliptusowych. Przejeżdżaliśmy przez kilka parków na­ rodowych, Alpy Australijskie i tereny odkrywkowych kopalni węgla. W pew­ nej chwili udało się nam spotkać kan­ gura, co było wielkim wydarzeniem, ponieważ te zwierzęta żerują w nocy. Później już nigdy nie spotkałem kan­ gura na wolności! Zbliżając się do Oceanu Spokoj­ nego, minęliśmy kilka jezior mierze­ jowych, ale najbardziej zaintrygowała mnie nazwa niewielkiego miasteczka nad Pacyfikiem „Eden”. Oczywiście jest to miejscowość znana z popularnego w Polsce przed laty australijskiego se­ rialu „Powrót do Edenu”. Niestety nic szczególnego tu nie znalazłem, może poza tysiącami kikutów wypalonego lasu eukaliptusowego. Ks. Franciszek zrobił mi nawet wykład na temat tego drzewa: „Zaskakujące jest, że te opalone pnie nie są całkiem martwe i po pew­ nym czasie ożywają. Inna osobliwość eukaliptusów to fakt, że te najwyższe drzewa świata mają maleńkie nasionka w bardzo twardej łupinie. Ponoć Abo­ rygeni podpalają lasy przed spodziewa­ nymi opadami deszczu, bo tylko wy­ soka temperatura powoduje pęknięcie łupiny i wegetację po ugaszeniu pożaru przez burze. Jest ok. 450 gatunków tego drzewa. Drewno eukaliptusa jest bar­ dzo odporne na gnicie. Eukaliptusy wy­ korzystywane są do osuszania bagien, ze względu na silną transpirac­ję, a ich liście, wydzielające substancję odstra­ szającą muchy i komary, są ulubionym przysmakiem koala. Słynne olejki pro­ dukuje się z liści odrostów”. Już po zachodzie słońca dotarliśmy do Polskiego Ośrodka Duszpasterstwa w Canberze, gdzie byliśmy pierwszymi gośćmi z Polski. Ośrodek jest votum za

Portugalczycy uznali, że jest to kontynent nienadający się do osadnict­wa. James Cook zbadał wschodnie wybrzeże i uznał, że można tu zamieszkać. Nazwał je Nową Południową Walią i zaanektował te tereny dla Korony brytyjskiej. pontyfikat Jana Pawła II i jeszcze nie był gotowy, by przyjmować pielgrzy­ mów. Musieliśmy sobie sami radzić, a więc jak w Melbourne, zająłem się przygotowaniem kolacji. Cały zaś na­ stępny dzień poświęciłem na zwiedza­ nie. Nazwa Canberra (miejsce spotkań) pochodzi od nazwy jednej z rodzin ple­ mienia Ngunnawal. Powstała w 1913 r. na miejscu niewielkiej osady, wg pro­ jektu amerykańskiego architekta Grif­ fina. Dwa promienisto-koncentrycz­ ne zespoły zabudowy są rozdzielone zbiornikiem wodnym Burley-Griffin. 9 maja 1927 r., kiedy przeniesiono tu z Melbourne urzędy państwowe, miasto

M

ało kto wyjeżdża do Irkuc­ka „na wycieczkę”. 6000 kilometrów to od­ ległość dla wielu nie do przebycia, a jednak tysiące polskich zesłańców musiało przebyć je piecho­ tą. Wśród artystów, których przybił smutny widok skutych kajdanami ska­ zańców, był Modest Musorgski, który w swoich Obrazkach z wystawy zawarł utwór Bydło. Choć nie mógł tego na­ pisać oficjalnie i choć większość en­ cyklopedii twierdzi, że zainteresował go widok wołów na polu – to w par­ tyturze napisał, że to właśnie karawa­ ny polskich zesłańców, gnanych przez Syberię jak bydło, zainspirowały go do stworzenia tego poruszającego mu­ zycznego obrazu. Dzisiaj w Irkucku można natra­ fić na kilka grobów, a nawet jest ulica polskich powstańców (pamięci tych, którzy w 1866 r. w desperacji wywołali powstanie zabajkalskie – uważane za ostatni akt powstania styczniowego).

KURIER·ŚL ĄSKI liczyło ok. 320 tys. mieszkańców i ciągle się rozrasta. Jest jedną z najmłodszych i najpiękniejszych stolic świata. W środku miasta znajduje się zbior­ nik wodny powstały z położenia stopnia wodnego na rzece Molongo. Oś miasta wyznaczają: imponujący budynek par­ lamentu i Muzeum Wojny. Spod parla­ mentu udałem się do muzeum historii miasta i pod pomnik Cooka, odkryw­ cy Australii w 1768 r. Co prawda, byli tu wcześniej Portugalczycy, ale uzna­ li, że jest to kontynent nienadający się do osadnictwa dla Europejczyków. Ja­ mes Cook zbadał wschodnie wybrzeże i uznał, że można tu zamieszkać. Nazwał je Nową Południową Walią i zaanekto­ wał te tereny dla Korony brytyjskiej.

udało mi się zobaczyć najważniejsze obiekty: symbole Sydney – Harbour Bridge i Operę, a także Centrum roz­ rywki „Darling Harbour”, Sydney To­ wer, podziemne centrum handlowe i stare magazyny. Sydney to największe i najpiękniejsze miasto Australii, wy­ gląda szczególnie efektownie w nocy w blas­ku lamp i neonów. Spacer pod Harbour Bridge, kościół św. Jakuba, Town Hall – to niezapomniane przeży­ cie. Także opera projektu Jørna Utzona to architektoniczne cudo. Opera i teatr, sala konferencyjna i restauracja tworzą kompozycyjną całość z imponującymi schodami. Symbolizują łabędzia z roz­ łożonymi skrzydłami. Na mapie to miejsce po raz pierw­ szy zaznaczył James Cook w 1770 r. Gdy przybył tu kapitan Arthur Phil­ lip 18 stycznia 1788 r., odkrył Manly Cove i Sydney Cove. Kilka dni póź­ niej, 26 stycznia, uznał to miejsce za odpowiednie, by wbić flagę Wielkiej Brytanii. Od tej pory 26 stycznia jest świętem państwowym Australii.

Wycieczki z Melbourne

slajdów; program słowno-muzyczny o Polsce! Podobny „spektakl” o Aust­ ralii, na dwa zsynchronizowane rzut­ niki, był już mniej ciekawy. Pan Józef opowiadał również o swych podróżach i planach powrotu do Ojczyzny, a na pożegnanie przekazał mi kilkaset slaj­ dów z Australii. Od p. Józefa pojechałem do Dan­ denongu, gdzie przyjął mnie p. Tysz­ ka, a następnego dnia rano udaliśmy się do Pakenham, gdzie rozpoczął się sezon zrywania jabłek u Johna Wiadrowskiego. Tydzień później wróciłem do Mel­ bourne. O 11.30 byłem w Domu Pols­ kim „Syrena” (tu mieściła się Polska Szkoła Sobotnia im. J. Piłsudskiego). Ku mojemu zdumieniu, mimo pory wakacyjnej na uroczystość przybyło ok. 200 osób: rodzice, nauczyciele i liczne grono młodzieży i dzieci! W homilii ks. Franciszek przypo­ mniał biografię Marszałka i pochwalił rodziców za to, że wybrali za patrona tak wspaniałego człowieka, któremu Polska zawdzięcza niepodległość. Ka­ zanie ks. Franciszka było tak piękne,

sztandarowego ZPK w Melbourne, z którym spotkałem się później jesz­ cze kilkakrotnie. Po mszy świętej dwójka najmłod­ szych uczniów szkoły pobrała ziemię, którą poświęcił ks. Franciszek. Uroczy­ stość zakończyło wystąpienie p. Hołdy i „Pierwsza brygada”. Upłynął kolejny pracowity tydzień w Pakenham. Tym razem czekał mnie wyjazd do polskiego Ośrodka Wczaso­ wego „Polana” k. Healesville, w samym środku australijskiego buszu. Msza święta na wolnym powietrzu, wystę­ py chóru dziecięcego, zespołu tanecz­ nego, a wieczorem w Domu Polskim w Rowville występował teatr amatorski z Dandenongu. Wróciłem do Pakenham z pew­ nym niedosytem, czekając na kolejną niedzielę i wyjazd do kopalni złota Bal­ larat z poznanym na jednej z uroczys­ tości Marianem Kiecenką. Już o 8.00 przed dom p. Tyszki podjechał samo­ chód Mariana Kiecenki i w czwórkę (p. Marian, jego żona, Jarek Tyszko i ja) ruszyliśmy na północny zachód. Busz, żywe i częściowo wypalone lasy eu­

W Melbourne byłem przyjmowany przez Jasia Szczepanika, który od pewnego czasu gościł ówczesną mistrzynię Polski w kajakarstwie, Iwonę Wiśniewską! Nas­tępnego dnia zatrzymałem się u Steni Chmiel, która przyjmowała brązowego medalistę IO w Barcelonie w kajakarskich jedynkach, Kajetana Broniewskiego. Żegnaliśmy ich w niedzielę na tradycyjnym tu „barbecue” u Jasia Szczepanika, a uroczystość uświetnił swymi recytacjami aktor teatru Słowackiego w Krakowie, p. Ostroróg!

Australia Wędrówki po kraju

Wspomnienia podróżnika (VIII) Władysław Grodecki

Australia nigdy bezpośrednio nie brała udziału w wojnie, jednak w róż­ nych miastach tego kraju są muzea i po­ mniki poświęcone wojnie. Muzeum w Canberze ze względu na ogromną ilość eksponatów i sposób urządzenia zasługuje na szczególną uwagę. Główny nacisk kładzie się tu na bitwy morskie na Pacyfiku oraz tragiczną kampanię Gallipoli oraz Wietnam. Dużo jest tu broni, odznaczeń, medali, plakatów, zdjęć i dokumentów. Powrót do ośrodka zajął mi ze dwie godziny. Niełatwo tu się przemiesz­ czać, bo w Canberze nie ma chodników. Wszyscy jeżdżą samochodami. Gdy ja zwiedzałem miasto, ks. Franciszek udzielał ślubu polskiej parze, swym dawnym parafianom, i brał udział w uroczystościach wesel­ nych. Wrócił do ośrodka następnego dnia ok. 15.00 i od razu wyjechaliśmy w kierunku odległego o 320 km Syd­ ney. Czas naglił. Następnego dnia po południu musieliśmy już wracać do Melbourne. Na szczęście już po 18.00 byliśmy w Ośrodku oo. chrystusow­ ców w Bengston, odległym od cen­ trum o ok. 30 km. Udaliśmy się tam zaraz po kolacji i w ciągu kilku godzin

Czas uciekał, zbliżał się termin wyjaz­ du do Nowej Zelandii. Jakbym czuł, że już nigdy tu nie wrócę. Każdą okazję, każdą chwilę chciałem wykorzystać. Odwiedzałem znajomych i przyjaciół, podróżowałem z nimi po kraju. 13 marca 1993 r. wróciłem z Syd­ ney, a już następnego dnia miałem w planie uczestnictwo we mszy św. w Dandenongu i wizytę u p. Józefa Szczepańskiego we Frankston. Zno­ wu miło zaskoczył mnie ks. Franci­ szek, który po mszy św. dla Polaków powiedział: „Za tydzień zostanie od­ prawiona msza święta przed ołtarzem­ -arką (pamiątka po wizycie Jana Pawła II w Melbourne) obok szkoły im. Jó­ zefa Piłsudskiego. Przy okazji zostanie pobrana i poświęcona ziemia, która zostanie następnie złożona na Kopcu Marszałka w Krakowie!” Do Frankston dotarłem pocią­ giem. Odnalazłem stary walący się dom p. Józefa. Starszy pan, absolwent Wydziału Humanistycznego Uniwer­ sytetu Warszawskiego, przyjął mnie bardzo serdecznie i na tę okazję upiekł placek owocowy, ale lodówka była pus­ ta. Gdy ja robiłem zakupy na kolację, p. Józef przygotował interesujący pokaz

patriotyczne, że mnie wypadło tylko opowiedzieć o Kopcu Piłsudskiego: hi­ storię sypania i jego ocalenia w trud­ nych latach PRL-u oraz o tradycji składania ziem. Korzystając z okaz­ ji, przekazałem dla szkoły Lajkonika i przezrocza najcenniejszych zabytków Krakowa – ulubionego miasta Komen­ danta, a Prezesowi Domu Polskiego „Syrena” Wiktorowi Hołdzie – medal okolicznościowy wyprawy. Na uroczys­ tości poznałem kilka ciekawych osób, m.in. żołnierza z pod Monte Cassi­ no Leopolda Kuca, chorążego pocztu

Przez środek osady płynie strumień. Brzeg jest kamienisty, ale na dnie jest piasek, złoty piasek. Jeśli ktoś chce wypłukać trochę złota australijskiego, wys­ tarczy, że za 5 dolarów kupi licencję ważną trzy miesiące i może spróbować szczęścia.

Wśród tych, co tłumili powstanie, był policjant... Władysław Kossak, brat Juliusza! „Był jednym z niewielu oficerów, którzy mieli sympatię dla górników”. Kilka lat później wyjechał do Polski, by wziąć udział w powstaniu styczniowym. „historię Australii czyta się jak naj­ piękniejszą bajkę”. Może będę miał trochę szczęścia i znajdę trochę złota, więc Marian kupił mi takie „zezwole­ nie” i zabrałem się do roboty. Poza miastem-skansenem oglą­ daliśmy Muzeum Złota z wyjątkowy­ mi samorodkami, wyrobami ze złota i monet (są też polskie z 1924 r.), a tak­ że Muzeum Powstania Poszukiwaczy Złota. Wybuchło ono w 1854 r. na znak protestu przeciw decyzji władz zmusza­ jących kopaczy do płacenia podatku nawet w przypadku, gdy nic nie znaj­ dą! Wśród dokumentów znalazłem wzmiankę, że w gronie tych, co tłumili powstanie, był policjant... Władysław Kossak, brat Juliusza! „Był jednym z nie­ wielu oficerów, którzy mieli sympatię dla górników”. Kilka lat później wyjechał do Polski, by wziąć udział w powstaniu styczniowym. Po powrocie przez blisko 20 lat sam szukał złota. Zmarł w Mel­ bourne, a pochowano go na cmentarzu w Springvale. Trochę zmęczeni, ale pełni wrażeń w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na posiłek i odpoczynek w Dalesford. To znane uzdrowisko położone wśród lasów eukaliptusowych. Dwa tygodnie później udało mi się odbyć jeszcze jedną wycieczkę. Tym ra­ zem z Leopoldem Kucem udaliśmy się ku źródłom Yarry, by trochę odpocząć nad zbiornikami wodnymi Upper Yara Dan i Eldon, skąd czerpie wodę Mel­ bourne. Dookoła wielkich dzieł inży­ nierskich rośnie gęsty, australijski busz.

Bilet do Los Angeles

kaliptusowe, wreszcie Bacchus March z szeroką aleją wysadzaną potężnymi drzewami liściastymi, pomnikami po­ święconymi ofiarom I wojny świato­ wej. Nieco dalej Crystal Castle – za­ mek przypominający średniowieczne zamki europejskie. Później znowu lasy eukaliptusowe i wreszcie dotarliśmy do Ballarat. To największe dziś śródlądo­ we miasto stanu Wiktoria. W połowie XIX w (1851 r.) było centrum „gorączki złota” i widownią zbrojnego powstania zbieraczy złota. Obecnie jest tu skan­ sen będący wierną repliką z tamtego okresu, Sovereign Hill. Świetnie utrzymane domy, przy maszynach prostych konie, różny sprzęt napędzany mechanicznie; kotły parowe, prasy, młyny itp. Jest szko­ ła, domy mieszkalne, sklepy, zabu­ dowania gospodarskie, a w nich kury, kaczki, indyki, świnie, kozy, króliki, gołębie itp. Przez środek osady pły­ nie strumień. Brzeg jest kamienisty, ale na dnie jest piasek – złoty piasek Jeśli ktoś chce wypłukać trochę złota australijskiego, wystarczy, że za 5 dola­ rów kupi licencję ważną trzy miesiące, otrzymuje naczynie i może spróbować szczęścia. Mark Twain powiedział, że

W Dandenongu w gronie przyjaciół minęła Wielka Niedziela. Ponieważ Poniedziałek Wielkanocny nie jest tu obchodzony, musiałem jakoś dostać się do pracy. Zbudziłem się ok. 3.00, przygotowałem śniadanie i ruszyłem do pociągu, który nieco się spóźnił i do Pakenham dotarłem kwadrans przed godz. 7.00! Bezskutecznie usi­ łowałem zatrzymać kilka samocho­ dów i już pogodziłem się z myślą, że nie zdążę na 8.00. Przebiegłem ok. 7 km, gdy nagle usłyszałem zgrzyt ha­ mulców… To była Jelena, imigrantka z Jugosławii. Kilka minut później by­ łem na miejscu i jakoś minął Ponie­ działek Wielkanocny. We wtorek po ślicznym poranku słońce zaszło za chmury, zaczęło padać i wiał silny wiatr. Zaczęła dokuczać mi samotność i ogromne oddalenie. By­ łem rozczarowany samym krajem, jego ludźmi, brakiem większego zaintere­ sowania moją wyprawą i wsparcia ze strony miejscowej Polonii. A może ten stan ducha i pragnienie ucieczki wią­ zały się z datą: „pechową trzynastką” (13 kwietnia 1993 r.)? Po nieprzespanej, deszczowej nocy zasnąłem nad ranem. Kilka dni później, 23 kwietnia znalazłem się w samolocie do Nowej Zelandii. K

Kilkadziesiąt tysięcy „wyklętych XIX wieku” jest wciąż nieznanych. Ocenia się że 80% potomków powstańców styczniowych nie ma wiedzy, że ich przodek był bohaterem.

Czego nie wiemy o powstańcach styczniowych Marcin Niewalda

Gdyby jednak pojechać kilkanaście kilometrów dół Angary, natrafi się na Usole – dawne miejsce niewolniczych prac, gdzie na wyspie ważono sól, a so­ lanka drażniła rany. Gdzie leżało, nie orientuje się nawet wielu zaintereso­ wanych historią. Miejscowość ta w XIX wieku składała się z kilkuset drewnia­ nych domów, w których, w różnych warunkach, mieszkało wielu Polaków.

Dzisiaj daremnie szukać ich śladów. A jednak istnieją grupy oraz indywi­ dualni historycy, którzy podejmują trud przypominania o tych faktach. Korzystając z opracowywanych przez nich baz danych i artykułów, można podążyć śladami tych, z których wielu zostało na obcej ziemi. Największą taką bazę wiedzy dostępną online można znaleźć pod

adresem powstanie.okiem.pl, wraz z jej częścią „Światowym Szlakiem Powsta­ nia Styczniowego”. Każdy z setek punk­ tów zawartych w tym serwisie, rozsia­ nych po świecie, to odkrywanie czegoś nieznanego. Właśnie trwają pracę m.in. nad ustaleniem grobu Piotra Garyan­ tesiewicza – 16-latka, który po powsta­ niu uciekł do Stanów Zjednoczonych i wiódł trudny los górnika. Pozostałby

zupełnie zapomniany, gdyby nie kró­ ciutka notka w jednym z emigracyjnych pisemek. Dzięki współpracy z Polonią w Calumet (Michigan) udało się od­ kryć, że pracował na przodku, że miał zmiażdżoną dłoń, był ojcem kilkorga dzieci, i że pewnego dnia podczas wy­ buchu w kopalni urwał się głaz i zabił go na miejscu. Dzieci, osierocone rów­ nież przez matkę, która zmarła zapewne

w połogu, zmieniły trudne nazwisko na Gary. Dzisiaj cmentarz jest zarośnięty, a nikt z Polonii nie miał pojęcia, że kry­ je grób powstańca. His­toria młodego bohatera jest wciąż pełna zagadek. Nie wiadomo, w którym oddziale walczył, gdzie przyszedł na świat w 1846 roku, ani czy zostawił w kraju rodzinę. Może któryś z czytelników „Kuriera WNET” będzie umiał rozjaśnić tajemnicę.


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI W ostatnich dniach lipca 1944 roku w okolicach Szczekocin doszło do zbrojnego wystąpienia przeciwko Niemcom, mającego charakter lokalnego powstania. Istotną rolę w tych wydarzeniach, oprócz miejscowych oddziałów partyzanckich i kons­ piracyjnych, odegrały dwa oddziały partyzanckie ze składu 23 Górnośląskiej Dywizji Piechoty AK Stanisława Wencla – „Twardego” oraz Mieczysława Filipczaka – „Mietka”, które przejściowo przebywały wówczas w tej okolicy.

Powstanie szczekocińskie w świetle relacji „Twardego” i „Mietka” (cz. I) Wojciech Kempa

grupie, tak abym z góry panował nad bursą. Do patrolu wyznaczono po 10 ludzi z mojej grupy i „Wiary”. Dowódz­ two objął kapral „Groźny”, jako znający teren i podejście. Zastępcą był „Dańko” – Pazera Zenon, mój zastępca. Jego to zadaniem było przeprowadzenie akcji z opanowaniem budynku. Wysłanie moich ludzi miało swój cel, gdyż mieli­ śmy być lepiej zorientowani w walkach ulicznych i budynkach. Jedna drużyna z plutonowym „Batorym” z grupy „Wia­ ry”, wsparta przez AK szczekocińskie, miała się udać do Szczekocin i wysadzić most na Pilicy, celem zabezpieczenia się od udzielenia pomocy oblężonym przez posterunek żandarmerii. Grupa „Wia­ ry” miała otoczyć z trzech stron bursę i w razie niepoddania się własowców rozpocząć walkę z nimi. Akcja miała

pobłądził, dochodząc do szosy Lelów– Szczekociny, zamiast iść w prawo, w kie­ runku na Szczekociny, poszedł w lewo. Pomimo tego grupa „Twardego” i moja jeszcze przed godziną 24 dotarła do bu­ dynku gimnazjum, tj. w czasie, kiedy mieli pełnić służbę wtajemniczeni poli­ cjanci. Tymczasem „Twardy” wspólnie z moim łącznikiem „Jurkiem”, gdy zapu­ kał do drzwi, naświetlając policjantom, w jakim celu przybył, został obrzucony granatami. Zajrzyjmy do relacji „Twardego”: Przestrzeń, którą miałem przebyć, wynosiła do ośmiuset metrów. Pod­ szedłem pod szkołę. Żołnierzy ułoży­ łem w rowie drogowym. W gmachu szkolnym panowała idealna cisza. Nic nie wskazywało, że tam może się znaj­ dować nasz patrol. Zadaniem ich było

nas grad granatów, co najmniej dziesięć. Przylgnęliśmy do muru. Było nas czte­ rech: mój adiutant „Lisek” – Buchacz Zenon, goniec „Znaczek” – Gumułka Władysław i goniec do grupy „Wiary”. Następnym naszym czynem było odskok na szosę. Nie wiódł on już przez bramę, przesadziliśmy płot wysoki od cokoła na jakieś półtora metra. Strach czyni cuda. Wielkim szczęściem był dość wysoki be­ tonowy cokół ogrodzeniowy. Gdyby nie on, już pierwszy rzut poczyniłby straty w mojej kompanii. Żołnierz każdy, cho­ ciaż mu dziesięć razy mówić, to nie zaj­ mie stanowiska przepisowego, dopóki nie zmusi go do tego sytuacja. Właściwie to oni nie leżeli w rowie, ale siedzieli i ten cokół był dla nich zbawienny. I relacja „Mietka”: Rozpoczęła się normalna walka z oblężeniem budynku.

Wymiana ognia trwała ok. pół godziny. Sytuacja stawała się groźna, tym bardziej, że – na co zwraca uwagę w swej relacji „Twardy” – w Szczeko­ cinach nie nastąpił żaden wybuch ani nie było widać łuny palącego się mostu. Postanowiłem wysłać gońca do „Wia­ ry” z zapytaniem, co mam robić? „Wiara”, tak samo jak i ja, był zdezorientowany i wiele nie mógł mi doradzić. Był w gor­ szej sytuacji. Ludzie jego leżeli w ziemnia­ kach lub pszenicy (żyto było już skoszone), prawie na otwartym terenie. Miał jedne­ go zabitego (Smoleń z placówki Hucisko) i rannego (Okuliński – „Zeflik” z placówki Zagórze). Dał mi polecenie wytrwania do świtu, może się poddadzą. Tymczasem odnalazły się patrole „Groźnego” i „Dańki”, które pobłądziły w nocy, a miały zacząć całą akcję wes­

obsadzić stojącą na stoiskach broń, aż do naszego przyjścia. Policję granatową zebrać w jednej klasie i z chwilą mojego przyjścia miała być rozgoniona na „czte­ ry wiatry”. Niemcy mieli polec w walce. Jakaś złowroga była dla mnie ta cisza. Spojrzałem na zegarek, nie było jeszcze godziny 24-ej. Znaczyło to, że służbę na korytarzu pełnią ludzie wtajemnicze­ ni. Podszedłem do drzwi wejściowych, przez małe okienko ujrzałem siedzących na korytarzu dwóch policjantów, grali w warcaby. Co jest z patrolami? – myś­ lałem, ale czas gonił, więc trzeba było coś czynić. Nacisnąłem klamkę, drzwi były zamknięte. Oczy policjantów pod­ niosły się na okienko. Zapukałem deli­ katnie. Nieśmiało jeden z nich podniósł się i podszedł do okienka. – To ty …? – wymienił jakiej na­ zwisko albo pseudonim. – Otwierajcie, figlarze. To my, par­ tyzanci. Spieszy się nam, bo zaraz będzie świtać, a roboty dużo. – Kto to? – padło pytanie. – Grupa „Twardego” i BCh – od­ powiedziałem. Jednym susem skoczyli na piętro. Zanim się namyśliłem, co o tym myśleć i co czynić, z górnych okien poleciał na

„Wiara”, myśląc, że opanowaliśmy bu­ dynek, rozpoczął walkę z własowcami. „Batory” nie dokonał wysadzenia mostu i wycofał się ze Szczekocin, nie powia­ domiwszy o tym „Wiary”. Walka trwała do świtu. Ze strony policji nie było naj­ mniejszych oznak, że chcą się poddać. Wróćmy do relacji „Twardego”: Kiedy znalazłem się w rowie, z bu­ dynku rozpoczęło się normalne ostrzeli­ wanie naszych stanowisk. Poszły rakie­ ty w niebo. Przy bursie również trwała normalna walka. W Szczekocinach było słychać pojedyncze strzały i krótkie se­ rie z automatów. Moja kompania by­ ła raczej zneutralizowana. Cokół nas ratował, cokół nie pozwalał nam wal­ czyć. Strzelając ponad cokół, trafiali­ śmy w górne partie okien w najlepszym wypadku i strzelanie zza niego było ryzykowne. Tamci z budynku strzelali bardzo dobrze. Dużo kul trafiło w co­ kół, ale i dużo z centymetrową różnicą przelatywało ponad cokołem i trafiało w szosę. Wystarczyło, by który z nas trochę dalej z rowu wysunął nogi, a by­ łoby po piętach. Sztuką tą popisywały się przede wszystkim RKM-y, miałem wrażenie, że były przygotowane na noc­ ne strzelanie.

pół z „wtajemniczonymi policjantami”. „Twardy” pisze dalej: W przerwie ognia postanowiłem na­ wiązać kontakt z granatową policją. Zażą­ dałem od nich, aby się poddali, Niemców rozbroili i wyszli wszyscy na plac. Dałem termin trzy minuty. Nic nie wskazywało, aby mieli chęć to uczynić. Zaimprowi­ zowałem zdobycie budynku szturmem. Rzuciliśmy granaty na pod­wórko, lecz budynek był za daleko i nie mogliśmy go rzutem dosięgnąć. Daliśmy potężną serię ognia, wznieśliśmy dziki okrzyk „hurra!”, ale skutek był taki, że z dalszych okien wy­ skoczyło kilku policjantów, dwóch dobiegło do nas. Byli to późniejsi moi partyzanci: „Burzyn” – Morawski Stanisław (kuzyn Osóbki) i „Jacek” – pochodził z Łodzi. „Twardy” w oparciu o własne obser­ wacje oraz na podstawie rozmów z „Bu­ rzynem” i „Jackiem” doszedł do wnio­ sku, że ich przełożeni byli przygotowani na atak, aczkolwiek – tak przynajmniej podejrzewał „Twardy” – być może nie spodziewali się przybycia tak dużych sił partyzanckich. Nieco dalej dodaje: Później, jak się okazało, i posteru­ nek żandarmerii miał się włączyć do ak­ cji, ale patrole AK szczekocińskiego, któ­ re miały ubezpieczać wysadzenie mos­tu,

FOT. KEVIN MACLEOD: GRAVE BLOW – NA LICENCJI CREATIVE COMMONS ATTRIBUTION

27

lipca 1944 roku par­ tyzanci powzięli in­ formację, iż część policjantów ze szko­ ły policji granatowej w Szczekocinach chce zdać im budynek, w którym mieś­ ciła się owa szkoła policyjna. Wg Mie­ czysława Filipczaka, szkoła policji mieś­ ciła się w budynku byłego gimnazjum, natomiast obok niej w bursie byli sko­ szarowani własowcy. Po zajęciu budyn­ ku gimnazjum(…) mieliśmy zniszczyć bronią maszynową i granatami bursę z własowcami. Do akcji tej została wy­ znaczona grupa „Jana” pod dowództ­ wem „Wiary” – Kozłowskiego Bolesława w sile 120 ludzi, uzupełniona ludźmi z placówek, grupa moja w sile 60 ludzi, również uzupełniona ludźmi z placówek, grupa „Twardego” w sile 100 ludzi oraz placówki AK z obwodu szczekocińskiego. Wyjaśnijmy w tym miejscu, że w struk­ turze AK nie było Obwodu Szczekoci­ ny. Była placówka Szczekociny, która podlegała pod Obwód Włoszczowa. Stanisław Wencel – „Twardy” w swej relacji napisał: Po dotarciu do Grabca oprócz „Wiary” i „Mietka” zastałem dowódcę placówki AK ze Szczekocin. Nazwis­ ka i pseudonimu nie udało mi się do dziś ustalić. Według Wojciecha Borzobohate­ go, ówczesnego szefa sztabu Okręgu Radomsko-Kieleckiego AK, dowód­ cą placówki Szczekociny był wówczas ppor. Remigiusz Kruzel ps. Boruta. Można mieć jednak wątpliwości, czy to o niego chodziło „Twardemu”, bo­ wiem w dalszej części swej relacji pi­ sze on, że ów dowódca placówki miał zostać jesienią 1944 roku aresztowany przez Niemców, podczas gdy ppor. „Bo­ ruta” – według Borzobohatego – miał pełnić funkcję dowódcy placówki do stycznia 1945 roku. Ale wróćmy do relacji Mieczysława Filipczaka – „Mietka”: Na odprawie w Grabcu ustalono, że dowództwo nad całością obejmie „Wiara”, jego zastępcą będzie „Twardy”. (…) Jedna drużyna z grupy „Wiary” w sile 10 ludzi pod d-twem kaprala „Groźnego” i jedna drużyna z gru­ py „Twardego” pod d-twem „Dańki” – Pazery Zenona udadzą się między godz. 23 a 24 do budynku gimnazjum, gdzie wartę na korytarzu mieli pełnić wtajemniczeni policjanci. Za nimi do szkoły miała wejść grupa „Twardego” i moja. „Wiara” miał natomiast otoczyć bursę z własowcami i na dany sygnał miał rozpocząć walkę. Również jedna drużyna z grupy „Wiary” pod d-twem „Batorego” miała wejść do Szczekocin, zająć most na Pilicy i wysadzić, ażeby odciąć posterunek żandarmerii, który znajdował się za rzeką w dworze Ko­ morowskiego. Tymczasem zajrzyjmy do relacji Stanisława Wencla – „Twardego”: Po lewej stronie Pilicy na styku drogi z Żarek i Lelowa znajdował się budynek murowany jednopiętrowy by­ łego gimnazjum, w którym się mieściła szkoła policji granatowej, obok znajdo­ wał się budynek drewniany, partero­ wy, dawniejsza bursa, obecnie siedziba własowców. Siła nieprzyjaciela w gim­ nazjum – 80 ludzi policji granatowej plus instruktorzy niemieccy, w bursie – 60 własowców. Uzbrojenie normalne: KBK, RKM i granaty. Od godziny 22 do 24 mieli pełnić na korytarzu w szkole służbę policjanci granatowi wtajemniczeni w akcję. Ci mieli otworzyć drzwi patrolowi w sile 20 ludzi. Patrol po opanowaniu gmachu miał udostępnić wejście do niego mojej

Szczekociny w 1939 roku.

być skończona przed godziną drugą w nocy, tak aby przed świtem można było wycofać się. Osobiście ze stylu od­ prawy nie byłem zadowolony, kryła ona wiele niedomówień, brak było detali tak ważnych w każdej akcji. Nie uwzględ­ nił mojego pytania „Jan” i jego „Sztab”, co mamy robić w wypadku nieudania się akcji. Wyśmiano się ze mnie. Byli pewni zwycięstwa. „Twardy” miał spore zastrzeżenia odnośnie do kwalifikacji dowódczych Józefa Sygieta – „Jana”, a wręcz szo­ kiem było dla niego, gdy „Jan” ze swo­ im sztabem wsiedli na rowery, udając się w kierunku przeciwnym niż par­ tyzanci, którzy wychodzili na pozycje wyjściowe. Dalej „Twardy” pisze: Ze stanowiska wyjściowego pierw­ sza została wypuszczona grupa AK Szczekociny, celem zbadania sytuacji w mieście i zajęcia stanowiska, aby plu­ tonowy „Batory” mógł wykonać swoje zadanie. Następnie poszły patrole „Groź­ nego” i „Dańki”. Po dziesięciu minutach ruszyła moja grupa, a za nią „Wiary”. Oddajmy ponownie głos „Miet­ kowi”: Kapral „Groźny”, który znał ten teren, idąc z Grabca do gimnazjum

C

Historia młodego bohatera jest wciąż pełna zagadek. Nie wiadomo, w którym oddziale walczył, gdzie przyszedł na świat w 1846 roku, ani czy zostawił w kraju rodzinę. Może któryś z czytelników „Kuriera WNET” będzie umiał rozjaśnić tajemnicę.

hoć ślady powstańcze znaleźć można i na dalekiej Kołymie, gdzie stoi pomnik Czerskiego – polskiego powstańca – i w Argentynie, gdzie postyczniowy emigrant ma swój plac, to wiele jest białych plam nawet na ziemiach dawnej Rzeczypospoli­ tej. Jednym z zapomnianych miejsc są Antopojce, gdzie oddział Wisłou­ cha stoczył zwycięski bój. Miejscowość dzisiaj nie istnieje. Miejsca po domach zostały zaorane, polany leśne zarosły. Pamięć uleciała do tego stopnia, że darmo szukać tego miejsca na mapach Google czy w serwisach kresowych. Ustalanie jego położenia wymagało kilku dni ślęczenia nad XIX-wiecznymi mapami. Okazało się że miejsce miało też inną nazwę – Antonojce. Litwini, wymieniając dokonania wspomniane­ go dzielnego dowódcy, piszą, że wal­ czył o wolność… Litwy. W ogóle na większości litewskich stron interne­ towych dotyczących pows­tania słowo ‘Polska’ nie pada ani razu, a napisy na

nielicznych tabliczkach upamiętniają­ cych zryw dotyczą tylko „walki o wol­ ność”. W świadomości Litwinów dzia­ łania powstańcze w 1863 były zrywem litewskim. Po przeszło 150 latach wciąż nie znamy składu większości oddziałów. Było w nich wielu młodych, skazanych na Sybir czy tułaczkę. Jeszcze mniej wiemy o tych, co wspierali zryw pie­ niędzmi, pracą, ukrywaniem broni, przekazywaniem meldunków. Mos­kale mordowali całe wsie, włącznie z no­ worodkami – jak w Jaworówce koło Supraśla – aby pamięć nie przetrwała. Mieszkańcy ukrywali tam powstań­ ców na rzecznej wyspie. Większość potem Rosjanie spędzili do szopy, którą podpalili. Resztę wysłano nad Jenisiej, gdzie założyli wioskę o takiej samej nazwie. Po pewnym czasie przeniesio­ no ich do Krasnojarska, a nową wieś zaorano. Moskale dobijali rannych razem z lekarzami, trupów nie zezwalali

jeszcze przed przybyciem plutonowego „Batorego” stoczyły z żandarmerią po­ tyczkę na moście, zawracając ich. „Ba­ tory” po skontaktowaniu się z patrolem AK i dowiedziawszy się, co się stało, zwy­ czajnie stchórzył i zadania nie wykonał, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, gdyż żandarmi wrócili na posterunek i tam się zabarykadowali. Zaczęło świtać. Od szkoły do nas­ tępnych zabudować w stronę Lelowa była przerwa jakieś dwieście metrów. W tym kierunku przewidywałem wycofanie się. (…) Dałem rozkaz wycofania się. Prawie pół kompanii już się wycofało, ale wróg z okien poddasza zaczął prażyć ogniem z dwóch RKM-ów. Byłem jeszcze z dru­ giej strony. Dałem rozkaz chłopcom, aby strzelali w te okna i zmusili RKM-y do milczenia. Mój Boże – chłopcy byli od­ ważni, strzelali nawet za dużo, ale z ich celnością to było więcej niż gorzej. (…) W tym dniu miałem tylko trzech ludzi, którzy byli żołnierzami i posiadali wy­ szkolenie strzeleckie. Dwóch pozostawi­ łem w tyle, na ewentualność zaatakowa­ nia mnie z tej strony, sam przeskoczyłem wolną przestrzeń, wziąłem karabin od jednego z chłopców, kazałem dać sobie kule świetlne, oparłem lufę o płotek i za­ cząłem strzelać do wyznaczonego celu. Było na tyle jeszcze szaro, że widziałem ślad świetlny pocisku, a na tyle widno, że mogłem już brać cel. Pierwsze dwie kule trafiły poniżej okna, trzecia rozbiła szyby w uchylonym oknie. Jeden z RKM-ów za­ milknął. Strzeliłem w drugie okno z tym samym skutkiem. Poderwałem drugą część kompanii do przeskoku. Należało wykorzystać moment, gdyż nie wierzy­ łem, że zadałem nieprzyjacielowi więk­ sze straty. (…) Była to prawda, bo ledwie ostatni żołnierz skrył się za budynkami, padły dwa granaty z granatników, wy­ strzelonych z karabinu. Kompanii kazałem się wycofywać w kierunku wsi Bonowice, sam jeszcze sta­ łem i przyglądałem się, jak Niemcy do nas strzelali z granatników systemem „do zasło­ niętego celu”. W oknach domu, za którym stałem, ukazały się dwie pos­tacie kobiece, otworzyły okno i zapytały, czy głodny je­ stem. Poprosiłem o wodę, gdyż bardzo mi się pić chciało. Płotek od budynku stał bardzo blisko, wystarczyło, abym stanął na cokole, wyciągnął rękę i to samo uczyniły one z ok­ na, a garczek się znalazł w mojej ręce. Kiedy stanąłem już na ziemi i dziękowałem moim dobroczyńcom, jakaś muszka w kierunku poziomym przeleciała mi przed oczami, była ledwie dostrzegalna i bardzo szybka, a potem huk, brzęk szyb i cisza. Znów co­ kół uratował mi życie. Granat wpadł do ogródka pod cokół. Siła wybuchu poszła po zewnętrznej ścianie cokołu, tak że mi nic się nie stało, tylko piachu tyle mi nabiło w mundur, że przez dwa tygodnie musia­ łem go wytrzepywać. Pań w oknie nie było. Krzyknąłem – Żyjecie? – Żyjemy – odpo­ wiedziały. – Poszedłem wolnym krokiem za kompanią. Grupy „Wiary” i „Mietka” też wyco­ fywały się w kierunku Bonowic. Po dro­ dze czekali na mnie „Wiara” i „Mietek”. Ocenialiśmy sytuację. Moje zdanie było „klapa”, akcja nieudana, należy teraz uderzyć w zajęczą odwagę i odskoczyć jak najdalej, zanim Niemcy się zorientu­ ją i nie dadzą nam porządnego łupnia. Tego samego zdania byli moi koledzy. Tymczasem wchodząc do wsi Bo­ nowice, natknęliśmy się na inną rzeczy­ wistość. Wieś była zatłoczona wojskiem z placówek. Na nasze pytania, po co tu przyszli, odpowiedzieli, że taki rozkaz otrzymali od „Jana”. K Wojciech Kempa jest autorem opracowania „Okręg Śląski Armii Krajowej”. Dotąd ukaza­ ły się cztery tomy, piąty ukaże się w tym roku.

chować przez wiele dni. Po bitwie pod Szeszolami pastwili się nad rannymi, wyłupiając im oczy, przypalając ciała, paląc włosy. W Warszawie urządzano regularne łapanki, pacyfikowano res­ tauracje, rewizje robiono o 3 w nocy. Na ulicy Elektoralnej stróż, który nie otworzył bramy wystarczająco szybko, dostał 25 batów, a właściciel 50 rubli do zapłacenia w srebrze. Takie obrazki mamy przed oczami, gdy wspominamy żołnierzy wyklętych czy bestialstwo hitlerowskie. Jednak powinniśmy zdać sobie sprawę, że kil­ kadziesiąt tysięcy „wyklętych XIX wie­ ku” jest wciąż nieznanych. Ocenia się że 80% potomków powstańców stycz­ niowych nie ma wiedzy, że ich przodek był bohaterem. Często młodym, często zbyt młodym – ale jednak kimś, kto odpowiedział na potrzebę Ojczyzny. Dzisiaj powoli, żmudną pracą przy­ wracamy ich pamięć. Do odkrycia jest wiele, a każda z historii może stać się dumą jakiejś polskiej rodziny. K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

12

KURIER·ŚL ĄSKI

Żenujące „uczczenie” Ryszarda Kuklińskiego w Krakowie Józef Wieczorek W żenującej odpowiedzi na mój list do Prezydenta Miasta Krakowa Jacka Majchrowskiego,w którym pytałem, „Kto podjął decyzję o takim bulwersującym przebiegu uroczystości?” , wytłumaczono mi, że zgodnie z intencjami Stowarzy­ szenia im. płk. Ryszarda Kuklińskiego ta uroczystość miała mieć charakter lokalny, miejski, a nie państwowy, bo pułkownik był osobną skromną [!] i taki charakter uroczystości został przyjęty przez władze miasta. Nie zważały one jednak na to, że

rowej WP, ani nawet warty wojskowej (wartę przy pomniku pełniła Straż Miejska, ale jak wiadomo Ryszard Kukliński był pułkownikiem –a po śmierci generałem – WP, a nie ge­ nerałem Straży Miejskiej), nie było orkiestry wojskowej, nie było salwy honorowej, nie było apelu, nie by­ ło wysokich funkcjonariuszy państ­ wowych i wojskowych. Nie było też składania kwiatów pod pomnikiem/ tablicą informacyjną. Standardy tej uroczystości w ra­ żący sposób odbiegały od standar­ dów przyjętych na takie okoliczności, a przecież okoliczność była wyjątkowa, tak jak wyjątkowe były dokonania gen. Ryszarda Kuklińskiego.

M

odlitwę można porów­ nać do sygnałów wysy­ łanych na adres Nieba, do zawierzenia Panu Bo­ gu najbliższej przyszłości i przekazy­ waniu Mu relacji z przeżytego dnia. Logowaniem jest nabożne uczynienie znaku krzyża. Następnie, przez wybór świadomej aplikacji, a także za pośred­ nictwem świętych administratorów, wybraną opcją wiadomość jest prze­ kazywana wprost z nośnika serca zmy­ słem wiary. Przebija się przez chmurę codzienności i trafia bezpośrednio do transcendentnej bazy. I chociaż cza­ sem awaryjnie zawiesi się w ludzkim przyzwyczajeniu, to jednak, przynaj­ mniej raz odmówiona, zostanie zapi­ sana w krysztale „pamięci o dostępie swobodnym” procesora wieczności. I nic jej nigdy stamtąd nie wymaże ani

Zachowane do naszych czasów starodawne aniołki z pokojowych ołtarzyków są już nieco wyblakłe, przykurzone, a nawet lekko wyszczerbione. Upodobniły się do naszych – ludzi żyjących współcześnie – prywatnych modlitw. nie usunie. Dzięki modlitwie możemy w niebiańskim forum stanowić jedno pasmo całej sieci owej kontemplacji rzeczy tajemnej. Zwykle w modlitwie używa się naj­ piękniejszych ludzkich słów. Większość z nich jest pochodzenia boskiego. Ktoś bardziej ambitny z pewnością zechce sięgnąć po dodatkowe biblijne teks­ ty, np. z Księgi Psalmów, królewskie­ go autorstwa. Istnieje też zasób fraz młodszych: średniowiecznych, no­ wożytnych i współczesnych. Zawsze też można stworzyć niepowtarzalne, własne dzieło. Pacierz jest zbiorem formułek, w skład których wchodzą zwłaszcza te podstawowe, jak Modlitwa Pańska, Pozdrowienie Anielskie, Skład Apos­ tolski, Dekalog, Przykazania miłości Boga i bliźniego… Szczególnie popu­ larną i zarazem prostą jest Modlitwa do Anioła Stróża. Jest to też pierwsza

rezultaty misji Ryszarda Kuklińskiego nie były takie skromne, nie miały charakteru lokalnego, lecz globalny, stąd oczywiste były oczekiwania środowisk patriotycz­ nych, że uroczystość odsłonięcia/ilumi­ nacji tego pomnika będzie miała oprawę godną osiągnięć pułkownika. Najwyższy już czas aby tacy włoda­ rze Krakowa zakończyli swoją „służbę”. [Dokumentacja na stronie – Nie­ złomnym ku Niepodległości. Tym, którzy walczyli aby Polska była Polską]. K

„Jakie byłyśmy, jakie jesteśmy” Józefa Bramowska, senator II RP

J

ózefa Bramowska, córka Tomasza i Barbary Batsch z domu Przyby­ łek, urodziła się 10 marca 1860 roku we wsi Żyglinek. Jej eduka­ cja trwała krótko, bo zaledwie 4 lata, w szkole powszechnej w rodzinnej wsi. Następnie swoją wiedzę uzupełniała we własnym zakresie. Jako osiemnasto­ latka podjęła pracę w kopalni Pasie­ ki, by po śmierci ojca utrzymać siebie i matkę. Późno wyszła za mąż, za Piot­ ra Bramowskiego, rolnika z Żyglinka. Urodziła mu pięciu synów i doskonale potrafiła pogodzić rolę matki, gospody­ ni domowej oraz działaczki społecznej. Miała olbrzymie wsparcie w kochają­ cym mężu, który był też wzorowym ojcem. Dodatkowo bardzo mocno mo­ tywował ją do działań społecznych. Józefa Bramowska działalność społeczną rozpoczęła od propago­ wania polskiego czytelnictwa. Zało­ żyła w 1909 roku Towarzystwo Ko­ biet w Żyglinie, którego celem były: edukacja, urządzenie czytelni oraz dobroczynność. W 1914 roku została aresztowa­ na za wygłoszenie patriotycznej mowy podczas wiecu kobiet w Bytomiu. Pięć lat później historia się powtórzyła – znów została aresztowana, tym razem za działalność na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Polski. W trakcie pobytu w więzieniu modliła się: „Dzię­ ki Ci, Boże, za to, że pozwoliłeś mi tu siedzieć. Dzięki Ci za te chwile odpo­ czynku, pierwsze w moim życiu. Tak bardzo ich potrzebowałam”. Po I wojnie światowej wznowiła działalność Towarzystwa Kobiet, tym razem pod nazwą: Towarzystwo Polek. Wkrótce objęła funkcję przewodniczą­ cej Zarządu Powiatowego. W 1920 r.

rymowanka, której uczą się nawet bar­ dzo małe dzieci. Aniołowie bowiem bywają postrzegani jako doskonali po­ średnicy między Panem Bogiem a ludź­ mi. Zwłaszcza ich tajemnicza ducho­ wość pobudza człowiecze myślenie o istotach niebiańskich. Ich postacie w pokornych pozach, uformowane z gipsu, gliny, porcelany bądź rzeźbione w drewnie, już w daw­ niejszych czasach miały ludziom przy­ pominać, że dzień zaczyna się i kończy z Panem Bogiem. Dla zmysłu wiary okazywały się nadzwyczaj użyteczne. Stanowiły też ważny element wyposa­ żenia sypialni. Stawiano je przy świąt­ kach wyobrażających znaczniejsze nie­ biańskie postacie.

Z

achowane do naszych czasów starodawne aniołki z pokojo­ wych ołtarzyków są już nieco wyblakłe, przykurzone, a nawet lek­ ko wyszczerbione. Upodobniły się do naszych – ludzi żyjących współcześnie – prywatnych modlitw. Są, delikatnie mówiąc, zaniedbane – porównywalne z naszymi relacjami z ponadziemskim światem. Jesteśmy bowiem bezustannie niewyspani, zagonieni, rozdrażnieni, przemęczeni. Wstajemy już zazwyczaj spóźnieni, ciągle gdzieś dążymy, dzia­ łamy, czegoś potrzebujemy, czymś się denerwujemy… i kładziemy się spać do wszystkiego zniechęceni. Rzadko znajdujemy kilka minut, aby pobożny­ mi myślami unieść swoją duszę ponad trudną rzeczywistość. – Nie mam czasu! – jedynie taką znajdujemy odpowiedź. Tyle przecież innych spraw musi zmieścić się w na­ szych głowach! Zbędny nadmiar zaś dotkliwie blokuje nasze umysły. Jak wie­ le na tym tracimy? Niewłaściwie użyt­ kowany, zawiesza się nawet najnowo­ cześniejszy sprzęt. A my przecież „nie jesteś­my robotami” – także i takie ha­ sełka wyświetlają nam przy logowaniu monitory różnego rodzaju elektronicz­ nych „polepszaczy życia”. Ludzie, zwłaszcza wierzący, pot­ rzebują jakiegoś ziemskiego przedmio­ tu pobudzającego chęć zwracania się ku Niebu. Kiedyś taką funkcję pełniły właśnie wspomniane aniołki. A i my współcześnie mamy do dyspozycji ty­ le gadżetów: dźwiękowych, świetlnych i wibracyjnych; że najczęściej ulegamy ogłupieniu. Szkoda, bo i one posiadają

Maria Wandzik

CERAMIKA, AUTOR NIEZNANY · FOT. WOJCIECH SOBOLEWSKI

4

czerwca na placu Jana Nowa­ ka-Jeziorańskiego w Krako­ wie dokonano odsłonięcia, a właściwie iluminacji, po­ mnika generała Ryszarda Kuklińskie­ go – Honorowego Obywatela Mia­ sta Krakowa, które moim i nie tylko moim zdaniem miało oprawę skan­ daliczną – nie było ani polskiej, ani amerykańskiej flagi, nie było oficjal­ nego hymnu polskiego, ani amery­ kańskiego, nie było Kompanii Hono­

Spotkanie z okazji nadania 100-lecia praw wyborczych kobietom, z cyklu „ Jakie byłyśmy, jakie jesteśmy”, odbyło się pod koniec lipca w restauracji-winiarni „Sedlaczek” w Tarnowskich Górach. O senator Józefie Bramowskiej, niezłomnej kobiecie, opowiadały: wnuczka Apolonia Sobieraj oraz organizatorka spotkania Alicja Kosiba-Lesiak.

Modlitwa poranna i wieczorna Barbara Maria Czernecka

Jest starą, pożyteczną tradycją chrześcijańską, chociaż oficjalnie nie regulują jej żadne kościelne przykazania czy nakazy. Praktykujący rodzice i dziadkowie uczą swoje potomstwo odmawiania jej od najmłodszych lat. Przypominają o niej także szkolnej młodzieży katecheci, a dorosłym – kapłani. Jest dobrowolnym, indywidualnym aktem religijnym, polegającym na osobistej rozmowie człowieka z Panem Bogiem.

Józefa Bramowska

ŹRÓDŁO: NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

była organizatorką I Powiatowego Zjazdu Polek, który odbył się w Tar­ nowskich Górach. Rok później wzięła udział w Sejmiku Towarzystwa Polek w Gliwicach. Dwukrotnie wybrano ją na senatora RP – pierwszy raz w 1928, a kolejny – w 1935 roku. Na zjeździe gospodyń wiejskich w Częstochowie w 1928 r. Maria Kar­ czewska w „Nowoczesnej gospodyni wiejskiej” trafnie scharakteryzowała tę niezwykłą kobietę: „Wśród kilkudzie­ sięciotysięcznej rzeszy zebranych z ca­ łej Polski gospodyń wybijała się postać okazała, wyprostowana jeszcze, mimo podeszłego wieku, z wyrazistą głową okoloną czepkiem, okryta luźno za­ rzuconą chustką według śląskiej mody odwiecznej. Niepodobna było przejść obok niej obojętnie, a gdy zaczęłam z nią rozmowę, ogarnął mnie czar jej osobowości tak bardzo odrębnej”. Zaznaczyć trzeba, że na każdym spotkaniu Józefa Bramowska pokazy­ wała się w chłopskim odświętnym, tra­ dycyjnym stroju, bo nie wstydziła się

swojego wieśniaczego pochodzenia. Tradycja, dom rodzinny, religia były dla niej fundamentem. Strój chłopski tylko podkreślał jej charakter, dodawał jej charyzmy: szara suknia, latem białe lub jasne chusty, a od święta czerwona chusta zwana purpurką; na szyi zawsze wstążka, przy niej krzyżyk i nieodłącz­ ny sznur czerwonych korali. W 1936 roku na zjeździe powstań­ ców śląskich w swoim przemówieniu zwróciła uwagę na konieczność ścisłej współpracy na rzecz Ojczyzny orga­ nizacji powstańczych i kobiecych. We wrześniu 1939 roku, gdy Śląsk był za­ jęty przez Niemcy, Bramowska zosta­ ła aresztowana. Od więzienia i obozu koncentracyjnego uratował ją zły stan zdrowia i podeszły wiek. Józefa Bramowska zmarła we włas­ nym domu 24 października 1942 roku w Żyglinie. Tam też została pochowana. Za swoje zasługi uhonorowano ją m.in.: Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Ofi­ cerskim Orderu Polonia Restituta oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi. K

niewykorzystywane funkcje przysłuże­ nia się naszej duchowości. Potrzeba religijna jest częścią ludz­ kiej natury. Człowiek musi wierzyć i da­ wać temu wyraz w praktyce. Jeśli na szczycie hierarchii swoich wartości nie odnajdzie prawdziwego Pana Boga, sto­ czy się w przepaść zatracenia. A nawią­ zane relacje z Bytem Absolutnym musi stale pielęgnować poprzez sprawdzone rytuały. Dlatego już od dziecięcych lat zaleca się odmawiać zwyczajny pacierz. Zawiera on wszystkie elementy sku­ tecznej modlitwy. Składają się na to for­ my odniesienia do Pana Boga zawarte w czterech literach „P”: pochwalenie, podziękowanie, przeproszenie i prośba. Jeszcze bardziej wartościowa dla cia­ ła i duszy jest pieśń religijna, zgodnie z przysłowiem, że „kto śpiewa, modli się dwa razy”.

Przenajświętsza, której Syn Boży ni­ czego nie odmówi. Jej najczcigodniej­ szym uhonorowaniem jest Pozdro­ wienie Anielskie, a aklamacja „Ave Maryja” – wdzięcznym aktem strze­ listym. Wśród wszystkich mieszkańców nieba jest kilku naszych szczególnych patronów, imienników, dobrodziejów, którzy nieustannie modlą się za na­ mi. Także nasz Anioł Stróż musi zda­ wać relację z wyznaczonej mu misji naszego prowadzenia. Zapewne też wielu naszych zmarłych przodków, krewnych, znajomych dostąpiło już zaszczytu przebywania w Królestwie Bożym. Może niektórzy z nich mają wobec nas dług wdzięczności za szyb­ sze wybawienie z czyśćca? Wspominaj­ my i o nich w codziennym modlitew­ nym westchnieniu. Rzesze niebiańskie są niezliczone, a więc stanowią dla nas nieprzebrane możliwości. Nie zapomi­ najmy też o naszych żyjących bliskich. Być może oni w tej samej chwili rów­ nież o nas dobrze pomyślą. Na tym właśnie polega owo tajemnicze „świę­ tych obcowanie”. Modlitwa poranna i wieczorna jest tym cenniejsza, że najczęściej od­ mawiana w odosobnieniu: nie na po­ kaz i bez świadków. Jest to prawdziwie ukryta relacja z Panem Bogiem i całym Jego królestwem.

B

ardzo jest ważne, aby dzień zaczynać i kończyć z Panem Bogiem. Rankiem, zaraz po ocknięciu się ze snu, warto przypomnieć sobie prawdy wiary i polecić wszystkie swoje sprawy wszechmocy Stwórcy, podziękować za darowany nowy dzień i upraszać o Bo­ że błogosławieństwo na nadchodzące chwile… Dobrze jest też powtórzyć sobie Dekalog, aby za tym drogowska­ zem potem pewnie kroczyć w stronę wiecznej szczęśliwości. W modlitwie wieczornej przede wszystkim Pana Boga pozdrawiamy, dziękujemy za każdą przeżytą minu­ tę, uzyskane łaski, a nawet za trudne doświadczenia, bowiem te, właściwie przeżywane, mają największe znacze­ nie zbawcze dla naszej duszy. Szcze­ gólnie dobrze jest uczynić rachunek sumienia i przeprosić za popełnione grzechy i zaniedbania dobra. A i próśb z minionego dnia zebrałaby się zapew­ ne litania… Sam Pan Jezus modlił się. Nauczył też Apostołów modlitwy zawierającej siedem niezbędnych dla ludzi próśb. Wystarczy Jego słowami zwrócić się do Pana Boga: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”. Prawdziwie jest to Mod­ litwa Pańska. Dodatkowo mamy w Królestwie Niebieskim całą rzeszę stronników, wstawiających się za nami bezpośred­ nio przed Tronem Bożym. Naszą naj­ zacniejszą orędowniczką jest Matka

Kto nie zna historii, nie zdaje sobie sprawy, że to, co było, może wrócić i że zbrodnia siedzi w człowieku jak kołek, bez względu na rasę i wykształcenie. W każdej modlitwie najważniej­ sze jest uwielbienie Stwórcy Wszech­ rzeczy. Dlatego trzeba na nią znaleźć chwile z szybko umykającego czasu, powszednie sprawy odstawić na bok, powstrzymać natarczywe myśli o tym świecie i oderwać się od przytłaczającej nas codzienności. Szczerym potwierdzeniem naszych najpobożniejszych intencji w modlit­ wie jest zaś, po końcowym znaku krzy­ ża, wypowiedzenie mistycznego słowa „Amen”. K




Nr 51

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Wrzesień · 2O18 W

n u m e r z e

Zabijanie pamięci trwa O groby powstańców wielko­ polskich tak naprawdę kilka lat temu upomnieli się dopie­ ro kibice poznańskiego Lecha, którzy rozpoczęli spontanicz­ ną, społeczną akcję zbiórki pie­ niędzy na ich renowację. Tomasz Wyb­­ra­nowski rozmawia z Woj­ciechem Wybranowskim o potrzebie przywracania pamięci historycznej w Poznaniu.

Jolanta Hajdasz

A

Z

E

T

A A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

W sobotę 11 sierpnia odbył się w Poznaniu tzw. „marsz równości”, w trakcie którego promowano homoseksualizm oraz domagano się legalizacji w Polsce homoseksualnych „małżeństw”. Organizacja tego typu marszu to również pierwszy krok w strategii oswajania Polaków z pedofilią. Jako działacze Fundacji, która od lat przeciwstawia się depra- 2 wacjom seksualnym, wiemy o tym aż nadto dobrze.

STOP!

Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle Czy Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy Rodkowskiego zadenuncjowa­ li na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać. Jan Martini kontynuuje niebez­ pieczny temat odkłamywania relacji polsko-żydowskich.

deprawatorom seksualnym

3

Poznań i teorie spiskowe

Kinga Małecka-Prybyło

P

ochód demoralizatorów wsparł aktualny prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który powiedział: „Obraliśmy w Poz­naniu kierunek miasta europej­ skiego i będziemy konsekwentni, na­ wet gdy pojawiają się trudności”. Co to w praktyce oznacza? Że władze miasta i podlegające im służby nie będą mia­ ły żadnej litości i tolerancji dla tych, którzy ośmielą się mieć inne niż one zdanie na temat deprawacji dzieci, ho­ moseksualizmu i jego związków z pe­ dofilią. Doświadczyli tego nasi wolon­ tariusze, którzy dzięki pomocy naszych darczyńców stanowczo zareagowali na skandaliczne plany deprawatorów. Co się wydarzyło?

Jak to było w Poznaniu? Na trasie przemarszu homoseksualnych aktywistów nasi wolontariusze ustawili specjalnie przygotowane na tę okazję samochody, oklejone antypedofilski­ mi plakatami. Jednym z nich kierował mój kolega Dawid, który został siłą za­ trzymany przez policję. Funkcjona­ riusze przez godzinę przetrzymywali go w radiowozie, po czym przewieźli go na komisariat i próbowali skłonić do złożenia obciążających go zeznań. W tym samym czasie służby miejskie odholowały nasze samochody, ale na­ si pozostali wolontariusze ukazywali związki homoseksualizmu z pedofi­ lią za pomocą dużych transparentów. Prawdę o pedofilii pokazywał również nasz billboard, który tuż przed „paradą” został zdjęty z kamienicy blisko cen­ trum Poznania. Naciskał na to osobiście prezydent Jaśkowiak, który straszył ins­ pekcją nadzoru budowlanego! Tuż przed tzw. Poznań Pride Week 2018, w imię „równości” poglądów, na wszystkich tramwajach w Pozna­ niu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali oburzeni mieszkańcy oraz tramwaja­ rze, którzy nie chcieli prowadzić po­ jazdów z symboliką deprawatorów. Jak donoszą media, jeden z nich odmó­ wił nawet przyjścia do pracy, mówiąc: „Treści, które reprezentują organizacje skupione wokół symbolu tęczowej fla­ gi, dążą do zalegalizowania pedofilii jako orientacji seksualnej. Jako ojciec siedmiolatka nie mogę się zgodzić, aby reklamować swoją pracą ww. treści”. I właśnie o to nam chodzi! Aby

informacja o powiązaniach homosek­ sualizmu, lobbystów LGBT i „eduka­ torów” seksualnych z pedofilią i mo­ lestowaniem dzieci dotarła do jak największej liczby Polaków. Cieszę się, gdy widzę to na konkretnych przykła­ dach. Po Poznaniu przyszedł jednak czas na kolejne miasta.

Co nas czeka? Już niedługo odbędzie się szumnie za­ powiadana „parada równości” w Szcze­ cinie. Homoseksualni aktywiści orga­ nizują swój pochód po raz pierwszy w tym miejscu. Jeden z nich zapowie­ dział: „Nie możemy czekać aż »społe­ czeństwo będzie gotowe«. Wy, zaczyna­ jąc wasze związki, nie zastanawialiście się, czy ktoś jest na nie gotowy – my

skonfiskowano m.in. 125 tysięcy zdjęć przedstawiających gwałty na małych dzieciach. Okazało się, że na czele tej ohydnej bandy stał James Rennie. Ska­ zano go na dożywocie za wielokrotne molestowanie synka znajomych, którzy zostawiali maluszka pod jego opieką. W trakcie wykorzystywania dziecka robił zdjęcia i nagrywał filmy, którymi dzielił się później z innymi pedofilami. W trakcie procesu matka chłopczyka musiała obejrzeć materiały nakręco­ ne przez pedofila. Przedstawiały one najbrutalniejsze praktyki seksualne. Rennie dopuścił również do dziecka Neila Strachana – innego pedofila, któ­ ry w dodatku był zarażony HIV. „To, co zobaczyliśmy, jest odrażające. Zszoko­ wałoby każdego normalnego człowie­ ka” – powiedział szkocki sędzia, który prowadził sprawę.

W imię „równości” poglądów, na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali oburzeni mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów. też nie chcemy. Każdy z nas ma tylko jedno życie. My chcemy nasze przeżyć godnie. Już teraz, od dziś”. Aby zmanipulować i omamić cały naród, potrzeba kilku lat propagandy i bierności normalnych ludzi. Depra­ watorzy dzieci i pedofile nie chcą tyle czekać. Chcą, aby ich postulaty zosta­ ły zrealizowane już teraz. Czy wiemy, na co tak naprawdę społeczeństwo ma być gotowe? Dobrze pokazuje to przy­ padek Szkocji. James Rennie był jednym z naj­ bardziej znanych lobbystów homosek­ sualnych w tym kraju. Kierował orga­ nizacją LGBT Youth Scotland, której celem była promocja homoseksua­ lizmu wśród młodzieży i utrwalanie zaburzeń seksualnych u nastolatków. Forsował również wprowadzenie do szkockich szkół „edukacji seksualnej” oraz legalizację adopcji dzieci przez homoseksualistów. Jego stowarzyszenie było finansowane przez państwo, a on otrzymywał od rządu wynagrodzenie w wysokości 40 tys. funtów rocznie. Do czasu… W 2009 roku szkocka po­ licja rozbiła jedną z największych grup pedofilskich, jaka działała na teryto­ rium Wielkiej Brytanii. W trakcie akcji

Proces Jamesa Renniego wywołał w Szkocji i całej Wielkiej Brytanii de­ batę na temat związków homoseksuali­ zmu z pedofilią, ale temat szybko został zamieciony pod dywan, a wszys­cy po­ dejmujący go zostali oskarżeni o „ho­ mofobię” i nienawiść wobec homosek­ sualistów. „Kilka lat temu, gdy jeszcze nie był to temat tabu, policja udostęp­ niła statystki dotyczące molestowania dzieci. W zależności od regionu od 23 do 43 procent tych przestępstw było sprawką gejów” – powiedziała zajmu­ jąca się sprawą brytyjska dziennikarka Lynette Burrows. Te liczby pokrywają się z wieloletnimi badaniami prowa­ dzonymi w USA przez dr Paula Ca­ merona, z których wynika, że: „2% dorosłych regularnie stosuje praktyki homoseksualne. Jednak stanowi to mię­ dzy 20% a 40% wszystkich przypadków molestowania nieletnich”. Te informacje są szokujące. Na próżno ich jednak szukać chociaż­ by w mediach głównego nurtu, które

czynnie wspierają pedofilskich akty­ wistów. „Homoseksualne lobby nie dopuszcza, by takie dane wychodziły na jaw. Gdy wypowiadam się w BBC, zabraniają mi mówić o tym niewygod­ nym fakcie” – mówiła Lynette Burrows. Dokładnie to samo już teraz spoty­ ka nas w Polsce. Jakakolwiek kryty­ ka lub odmienne zdanie na temat ho­ moseksualizmu oznacza „homofobię” i „mowę nienawiści”. Widzieliśmy to też wyraźnie podczas ostatnich wydarzeń w Poznaniu. Zatrzymania naszych wo­ lontariuszy, zastraszanie firm billboar­ dowych, procesy sądowe – wszystko jest po to, aby prawda o związku ho­ moseksualizmu i pedofilii nie wyszła na jaw.

Już od czasów dadaistów wy­ brzmiewa mocno to, że artys­ tą może być każdy, może robić wszystko, byleby to nazwać sztu­ ką. Anda Rottenberg powiedzia­ ła, że jeśli się zrobi dziurę w ga­ lerii, to ta dziura też jest sztuką. O specyfice kultury promowa­ nej w Poznaniu z Krystyną Różańską-Gorgolewską rozmawia Tomasz Wybranowski.

4

Mój rok 1968 Gonitwy po łąkach i chaszczach poznańskiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscytowa­ ny. Kilka razy dostał pałą po ple­ cach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego ko­ legom niestety nie. Wspom­ nie­nia Ryszarda Piaska z roku 1968, który naznaczył pokolenie ówczesnej młodzieży.

6-7

Nie dajmy się zastraszyć

Armagedon intelektualny?

W Polsce jednocześnie forsuje się na­ stępne „marsze równości”, do oglądania których zostaną zmuszeni mieszkańcy kolejnych miast. W najbliższym czasie takie wydarzenia odbędą się w Katowi­ cach, Szczecinie, w październiku – we Wrocławiu. Dzięki wsparciu naszych Darczyńców zrobiliśmy plakaty na bil­ lboardy i na samochody, a prawda o pe­ dofilii dotarła choć do części mieszkań­ ców Poznania, którzy zareagowali na działania deprawatorów. Teraz musimy zrobić to samo w pozostałych miastach. Na przeprowadzenie antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie potrze­ bujemy ok. 11 000 zł, a czasu na przy­ gotowania mamy niewiele – „parady równości” odbędą się już na początku września. W mówieniu prawdy nie może­ my liczyć na duże media, które albo sprzyjają lobbystom LGBT, albo boją się oskarżeń o „homofobię”. Dlatego musimy prawdę pokazywać w nieza­ leżny sposób – na ulicach, samocho­ dach i billboardach. Aby tak się stało, niezbędne jest wsparcie Darczyńców. Dlatego proszę o pomoc w organizacji antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie. Polacy koniecznie muszą dowiedzieć się, że za symbolem tęczo­ wej flagi kryje się także koszmar dzieci – ofiar pedofilów. K

Obecnie „książka to tylko jed­ no z wielu źródeł wiedzy, któ­ re z łatwością można uznać za nieistotne, żądzę wiedzy zaś i dążenie do doskonałoś­ ci i prawdy przedstawia się dziś jako coś niestosownego i dziwacznego”. Danuta Moroz-Namysłowska przytacza diagnozy intelektualistów do­ tyczące współczesnej degrada­ cji myślenia.

WESPRZYJ DZIAŁANIA! Fundacja PRO – Prawo do życia pl. Dąbrowskiego 2/4 lok. 32 · 00-055 Warszawa Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667

8

Do czego służy kostium kąpielowy? Może jeden czy drugi Polak wy­ wołuje swoim zachowaniem czy­ jeś mniej czy bardziej słuszne rozbawienie, a nawet oburzenie. Jednak nie ma nic bardziej obu­ rzającego, jak nadmierna swobo­ da obyczajowa Europejczyków. Aleksandra Tabaczyńska dzie­ li się obserwacjami poczyniony­ mi na nadmorskich plażach.

8

ind. 298050

P

rawicowy kandydat na prezydenta Poznania Tadeusz Zysk z dnia na dzień coraz lepiej prezentuje się w mediach. Dobrze ubrany, elokwentny, zawsze stara się spokojnie i rzeczowo przedstawić swoje zdanie. Doskonale zna nasze miasto i coraz lepiej potra­ fi o tym mówić publicznie, a po jego wypowiedziach widać, iż interesuje się i historią, i dniem dzisiejszym, sprawami małymi i dużymi, a zawsze ważnymi dla każdego zwykłego zjadacza chleba. W ostatnich siedmiu latach pra­ cowałam społecznie razem z Tade­ uszem Zyskiem w różnych sprawach i stowarzyszeniach, i przekonałam się, jak dobrym jest organizatorem. Udo­ wodnił, że potrafi w trudnych mo­ mentach znaleźć wyjście z sytuacji, gdy zdawałoby się, że jesteśmy pod ścianą, bo w kasie hula wiatr i nie ma tam ani złotówki, a trzeba wykonać zadanie… Nasze stowarzyszenia, jak Akademicki Klub Obywatelski czy Ko­ mitet Odbudowy Pomnika Wdzięcz­ ności, to prawdziwe non profit. Od lat działają bez jakiegokolwiek zaplecza finansowego, a w takiej pracy szyb­ ko się można poznać na człowieku. Wszyscy wiemy, że na Tadeusza zaw­ sze można liczyć, a rozsądek i poważ­ ne traktowanie każdej sprawy – to najważniejsze jego cechy. To całkowite przeciwieństwo – przepraszam, ale zacytuję naj­ powszechniejszą opinię – pajacowa­ tego obecnego prezydenta naszego miasta, który Poznań traktuje jak ga­ dżet do zabawy dla wiecznie niedoj­ rzałych mężczyzn. Zasłynął z tego, iż nie pojawił się na obchodach rocznicy Powstania Wielkopolskiego, a z obcho­ dów 60 rocznicy Poznańskiego Czerwca ’56 zrobił karykaturalny show, bo na uroczystość nie weszła reprezentacja Wojska Polskiego, a bez najmniejszego problemu przez cały czas jej trwania uczestniczyły w niej osoby z gwizdka­ mi, zakłócające przemówienie nawet demokratycznie wybranego prezyden­ ta Polski. Jego popisy typu udawana walka bokserska z zawodowcem czy jazda na rowerze w towarzystwie mediów ośmieszyły go skutecznie. Nawet rad­ ni jego zaplecza politycznego, czyli Platformy Obywatelskiej, wielokrot­ nie tracili do niego cierpliwość, bo nie przychodził na umówione spot­ kania, a jeśli nawet przychodził, to nie miał nic do powiedzenia nawet w ba­ nalnych sprawach leżących w jego kompetencjach. To, że Poznań stał się w Polsce sym­ bolem promocji deprawacji seksual­ nych, to także jego „zasługa”. Świado­ mie przecież angażował się osobiście w najbardziej kontrowersyjne projekty, takie jak wspieranie obrazoburczego spektaklu teatralnego czy tzw. parady równości. Po tej ostatniej, jak wszyscy widzieliśmy, przekonał się jednak, że czasy niepoważnych ludzi się kończą, pracownicy podległego mu przecież przedsiębiorstwa, jakim jest MPK, zbuntowali się i po jednym dniu trzeba było zdjąć tęczowe flagi z poznańskich tramwajów. Można? Można. Urzędujący prezydent wie jed­ nak, że dobrze czy źle, byle po nazwisku – wiadomo, ta strategia przynosi zawsze owoce, szczególnie w takich środowiskach jak nasze, poznańskie, zamkniętych w sobie, rzadko ujawnia­ jących swoje prywatne poglądy. Kto był w Poznaniu ostatnio u cioci czy znajomych na imieninach, wie dobrze, że nic się nie zmieniło i że taki temat, jak wybory samorządowe, w rozmo­ wach prywatnych nie istnieje. Nie chcemy się sprzeczać z bliskimi o to, kto kogo uważa za kompletny obciach, a kogo za sensownego i porządnego kandydata. Nie ujawniamy, co widzi­ my w ludziach „dobrej zmiany”, a co u „platfusów”. Warto się wreszcie przełamać i przestać patrzeć na świat oczami wi­ dza, tym bardziej, że wszyscy wiemy, ile traci Poznań na tym „tęczowym” zarządzaniu. K

G

FOT. JOLANTA HA JDASZ

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Konfekcja w służbie postępu Henryk Krzyżanowski

W obozie postępu i europejskości nic nie jest dane raz na zawsze i mogą poja­ wiać się sprzeczności i napięcia. Ta sama rzecz może być dobra lub zła, zależnie od okoliczności. aktorzy schodzili ze sceny, by poprzy­ tulać się do widzów. Pełen entuzjazmu recenzent poucza nieco spłoszonego czytelnika, że ma widzieć nagość taką,

Broń była i jest

Niemców – ich III Rzeszę? Oczywiście, że niczego by to nie zmieniło.

Ostatnio strzelectwo, sporty strzelec­ kie, broń palna wzbudza wiele emo­ cji. Trwają dyskusje, zderzenia na ar­ gumenty tych „za” i tych „przeciw”. Każdy ma swoje racje. Prawdą jest, że broń to narzędzie stworzone przez człowieka dla unieszkodliwienia dru­ giego człowieka, ale i dla zdobywania pokarmu w polowaniu na zwierzęta. Trzeba też powiedzieć, że owo unie­ szkodliwienie w niektórych przypad­ kach ma przyjąć postać ostateczną: śmierć. Czy narzędzie jako takie jest złe? Czy może ten, kto go używa? Na sam fakt powstania broni palnej nie mieliśmy najmniejszego wpły­ wu, urodziliśmy się i była, w różnych formach – od pistoletu do czołgu. Nie jesteśmy w stanie doprowadzić do jej likwidacji. Możemy jednak zwiększać świadomość nie tylko do­ tyczącą samej broni, ale jej użycia, obsługi, celów jej posiadania, mo­ ralnej i etycznej strony jej istnienia. Możemy edukować społeczeństwo, pokazywać, że można umieć obsłu­ giwać broń palną, ale nie zgadzać się na jej używanie. Można strzelać i nie posiadać. Można też uprawiać strze­ lectwo sportowe, dla doskonalenia swoich umiejętności pokonywania barier fizycznych i psychicznych. Jestem zdania, że w Polsce każdy, kto spełnia podstawowe warunki, to znaczy jest zdrowy psychicznie i nie­

Kiedy już postępowy teatr obyczajowość ulepszy, do dezabilu będą zmuszani również widzowie – trzeba tylko będzie dostać grant z Brukseli na powiększenie szatni. jaka naprawdę jest w życiu: naturalna i zwyczajna. To, że takie jej traktowanie jest swego rodzaju odkryciem, bardzo źle świadczy o współczesnej obyczajowości. No dobrze, rozumiem, że kiedy już postępowy teatr obyczajowość

Każdy kraj ma swoją armię Dążenia do usunięcia czynnika bro­ ni z życia jakiegokolwiek narodu czy społeczności nie zapewnią bezpie­ czeństwa owych grup. Powinniśmy jako kraj, naród przeciwstawić się tej dość niepokojącej tendencji. Dokt­ ryna o posiadaniu siły sama w sobie nie jest czymś złym ani wywołującym konflikty, szczególnie że obowiązuje

ulepszy, do dezabilu będą zmuszani również widzowie – trzeba tylko bę­ dzie dostać grant z Brukseli na powięk­ szenie szatni. Wracając natomiast do koszu­ lek, otwiera się tu pole możliwego konfliktu – powiedzmy, że na sce­ nie miotają się goli, jak pani reżyser przykazała, aktorzy. A tu wpadają de­ mokratyczne damy w wieku popro­ dukcyjnym i dalejże golasom zakła­ dać owe konstytucyjne koszulki – co mają wtedy zrobić aktorzy i widow­ nia? A co na to minister Gliński, który owe harce nolens volens finansuje? Powinien być za, bo nie wygląda na entuzjastę obyczajowości progresyw­ nej. No ale ten napis! Cóż, myślę, że możliwy tu jest jakiś kompromis – powiedzmy pół spekta­ klu na gółkę, pół w koszulkach. Jednak konieczna jest czujność – jak to przy każdej rewolucji. K

– armii zawodowej, ale też cywil­ nej – sieć punktów szkoleniowych, miejsc do trenowania umiejętności strzeleckich i innych umiejętności obronnych. Wyjaśnijmy, że będziemy szkolić nie po to, by społeczeństwo potrafiło wylać frustracje samo na siebie (w ra­ mach porachunków międzysąsiedz­ kich), jak próbuje się czasami impu­ tować na przykładzie chociażby USA. Tam ataki szaleńców i frustratów dosię­ gają jedynych niechronionych budyn­ ków podległych państwu – szkół, bo tylko na ich terenie obowiązuje całko­

O potrzebie przywrócenia pamięci o powstaniu wielkopolskim z dziennikarzem Wojciechem Wybranowskim rozmawia Tomasz Wybranowski. Jakie skojarzenia przychodzą Ci do głowy, kiedy słyszysz słowo „Poznań”? Dumę. Przecież Poznań jest kolebką państwa polskiego. Niektórzy mówią, że pierwszą stolicą Polski było Gniez­ no. Między Poznaniem a Gnieznem od dawna jest spór na ten temat. Wiado­ mo, że Gniezno było stolicą biskupstwa. Natomiast część historyków uważa, że stolica państwa musiała być grodem warownym, a takim grodem warow­ nym nie było Gniezno, tylko Poznań. To jest wreszcie miejsce, gdzie od­ był się chrzest Polski, tutaj są pochowa­ ni pierwsi władcy Polski. To jest miasto, które było symbolem walki z germa­ nizacją w trakcie zaboru pruskiego. I wreszcie, jest to miasto zwycięskie­ go powstania wielkopolskiego, które przyczyniło się do tego, że Wielkopol­ ska i część Pomorza zostały włączone do odradzającej się Rzeczpospolitej. I o tym warto pamiętać, również w kon­ tekście stu lat odzyskania naszej nie­ podległości. Kiedy mówię o Polsce w Irlandii, obok Krakowa, Warszawy, Gdańska wymieniam Poznań, dodając zawsze, że to jest kolebka polskiej państwowości. Tymczasem śladów

Strzelać każdy może? Piotr Szelągowski wity zakaz wnoszenia broni. Dodatko­ wo nie ma statystyk mówiących o tym, ile bandyckich ataków zostało udarem­ nionych dzięki posiadaniu broni. Szkolenie ma służyć zapewnieniu bezpieczeństwa zewnętrznego – po­ kazaniu, że każdy umie obsługiwać broń palną, a tym samym może zostać

O groby powstańców wielkopolskich tak naprawdę kilka lat temu upomnieli się dopiero kibice poznańskiego Lecha, którzy rozpoczęli spontaniczną, społeczną akcję zbiórki pieniędzy na ich renowację. dzących tutaj gazet, między innymi „Dziennika Poznańskiego”, pisali o tym, że ich największym zmartwieniem jest to, czy zdążą walczyć za Polskę. Na­ tomiast po II wojnie światowej idee powstania wielkopolskiego, a później Poznańskiego Czerwca ’56 były coraz

najmniej dzielnicowe, najlepiej przy jakiś instalacjach wojskowych lub pa­ rawojskowych – może też przy strzel­ nicach miejskich. Niestety mamy ich w Polsce zdecydowanie za mało. Już dziś należałoby rozpocząć przygoto­ wania programów, które zmieniłyby ten stan.

Plany dla Wielkopolski Od roku zastanawiam się nad ideą uruchomienia programu dla Pozna­ nia i województwa, pod nazwą: Wiel­ kopolskie centrum szkolenia, strzelect­ wa i uprawiania sportów strzeleckich. Rozmawiałem z wieloma osobami, także z grona uprawiających strzelect­ wo, jak i wojskowych. W zeszłym ro­ ku w czerwcu odbyła się konferencja z udziałem Romualda Szeremietiewa, byłego wiceministra MON i prekurso­ ra OT. Brała w niej udział poseł Anna Siarkowska, członkini Komisji Obrony Narodowej. Tytuł i temat przewodni tej konferencji brzmiał: Obronność Polski: Plany, Kierunki, Działania, Zagrożenia. Relację z niej można znaleźć na stro­ nie 11lipca.com. Opinie wypowiadane

Gdyby Polska składała się w 1939 roku w 100% z pacyfistów – czy dzięki temu nie zostałaby zaatakowana przez Niemców – ich III Rzeszę?

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

wanym przez żadnego zewnętrznego przeciwnika, to sprawianie wrażenia, że jest się w stanie odeprzeć każdą agresję. Można chodzić na siłownię, a być pacyfistą. Dobrze zbudowana sylwetka, pewna siebie postawa mo­ że zniechęcać do ataku na miłośnika kultury fizycznej, niezależnie od jego przekonań, pacyfistycznych lub nie. Jednakże jeżeli nie sprawia się wra­ żenia siły, na pewno nie odstraszy się potencjalnych przeciwników. Dlatego po prostu dla bezpie­ czeństwa kraju, społeczeństwa (w tym i tych, którzy nie chcą – z różnych przyczyn – brać broni do ręki) nale­ ży tworzyć aparat odstraszania. Na wszystkich płaszczyznach. Mam na myśli sferę przynależną strukturom państwa, a więc rozwój siły militarnej

Redaktor naczelny Kuriera WNET

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

w trakcie i po konferencji przez uczest­ ników i zaproszonych gości były tożsa­ me ze stanowiskiem przedstawianym w niniejszym materiale. W ramach upowszechnienia idei obronności i konkretnych działań stworzyliśmy więc w Wielkopolskim Stowarzysze­ niu Kresowym sekcję strzelecką, w któ­ rej szkolimy chętnych w umiejętności użytkowania broni palnej. Podkreślę raz jeszcze: aby sku­ tecznie odstraszyć przeciwnika, na­ leży zwiększyć swój własny potencjał obronny w taki sposób, aby przeciw­ nikowi nie opłacało się podejmować ataku. Dlatego nie można zaniedbać rozbudowy żadnej z dwóch gałęzi te­ go potencjału: siły i sprawności armii regularnej, jak i poziomu przygotowa­ nia społecznego – przede wszystkim świadomości.

Aby skutecznie od­ straszyć przeciwnika, należy zwiększyć swój własny potencjał obronny w taki spo­ sób, aby przeciwni­ kowi nie opłacało się podejmować ataku.

FOT. PIOTR SZELĄGOWSKI (2)

karany – powinien mieć możliwość szkolenia w posługiwaniu się bronią palną. Takie szkolenia powinny być też swoistą lekcją pokory, z włącze­ niem moralnego aspektu umiejętności strzelania. Należałoby też uwzględnić rys historyczny. Polska w swojej histo­ rii w zasadzie zawsze była zagrożo­ na przez zewnętrznych wrogów. Czy sam fakt, tak mocno dziś uwypuklany, pragnienia (ponoć ogólnoeuropejskie­ go) nieposiadania broni, połączonego z brakiem umiejętności jej użytko­ wania, pozwoliłby tak stworzonym pacyfistycznym krajom ustrzec się od przemocy, głównie skierowanej prze­ ciw nim samym? Gdyby Polska składała się w 1939 roku w 100% z pacyfistów – czy dzięki temu nie zostałaby zaatakowana przez

Miejmy nadzieję, że uda się tę pamięć przywrócić. Bo przecież pows­ tanie wielkopolskie było jedynym zwycięskim spośród tylu polskich powstań. K

włączony w strukturę obronną państwa dosłownie z godziny na godzinę. Do tego celu nie jest niezbędne posiadanie broni we wszystkich domach. Jednakże posiadanie umiejętności strzeleckich – już tak. Potrzebny jest zewnętrzny sygnał, świadczący o tym, że zdobyte umie­ jętności mogą zostać przez społeczeń­ stwo wykorzystane. Powinny powstać magazyny broni strzeleckiej dla szer­ szych grup społecznych. Nie mnie de­ cydować, jak by to miało wyglądać logistycznie i organizacyjnie, niemniej wyobrażam sobie takie punkty przy­

Idea szkoleń strzeleckich, chociażby na poziomie Poznania i naszego województwa, Wielkopolski, jest mi na tyle bliska, że wszelkimi siłami będę starał się wcielać ją w życie i przekonać jak największą grupę osób do współpracy.

we wszystkich krajach świata. Każdy z nich ma swoją armię. Czy umie ten fakt wykorzystywać dla obrony swoich interesów, niezależności gospodarczej, politycznej i ekonomicznej, jak i nie­ podległości – to inna kwestia. Chyba najskuteczniejsza gwaran­ cja tego, że nie zostanie się zaatako­

setnej rocznicy powstania wielkopolskiego ani śladów tej kolebki polskości na ulicach Poznania nie widać. Spróbujmy zdiagnozować przyczynę tego. Jaka jest twoja opinia na ten temat? Poznań przed wojną był miastem bar­ dzo endeckim i tendencje patriotycz­ ne, duma z naszej historii były tu bar­ dzo silne. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Polacy na łamach wycho­

bardziej zabijane przez władze. Uroczy­ stości, o ile w ogóle były organizowane, przypominały peerelowski apel: złoże­ nie kwiatów, wystrzał armatni, minuta ciszy i gonić do domów. W ten sposób zabijano w ludziach pamięć. O groby powstańców wielkopolskich tak na­ prawdę kilka lat temu upomnieli się dopiero kibice poznańskiego Lecha, którzy rozpoczęli spontaniczną, spo­ łeczną akcję zbiórki pieniędzy na ich renowację. Nie robiło nic miasto, nie robił nic Urząd Marszałkowski, Urząd Wojewódzki. I dzisiaj nadal trwa zabijanie pa­ mięci o powstaniu wielkopolskim. Jeże­ li cokolwiek w mieście się dzieje, jeżeli są jakiekolwiek nawiązania do tradycji powstania wielkopolskiego, wspom­ nienia o bohaterach, to są działania oddolne, podejmowane przez bardzo młodych ludzi albo przez historyków pracujących w Muzeum Powstania Wielkopolskiego, w Wielkopolskim Muzeum Walk Niepodległościowych. Nie ma woli władz miasta, władz wo­ jewództwa, by organizować, przypo­ minać, przywracać pamięć. Tak, jak w Warszawie udało się przywrócić po latach zapomnienia powstanie war­ szawskie, tak w Wielkopolsce żyje to tylko w środowiskach bardzo młodych Polaków i tych Wielkopolan, którzy w swoich rodzinach mieli powstańców.

Zespół WKW

Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini Danuta Namysłowska

Korekta

Magdalena Słoniowska Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Nr 51 · WRZESIEŃ 2018

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 43)

Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

Jeśli z tego zrezygnujemy, stanie­ my się tylko mięsem armatnim – ta­ kim, jakim byłaby ludność państwa w 100% składająca się z pacyfistów. To państwo pod byle pretekstem bez problemu zostałoby zajęte przez wro­ gów. Tak jest skonstruowany świat – słabszy zawsze traci. Lepiej więc zro­ bić wszystko, aby kraj i społeczeństwo mogły się rozwijać i trwać zabezpie­ czone dzięki świadomości społecznej i sile militarnej. K

Data i miejsce wydania

Warszawa 01.09.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

P

owiedzmy, dziecięce buciki zawie­ szone na płocie kurii biskupiej są super. Natomiast ktoś, kto z tymi samymi bucikami chciałby poja­ wić się na czarnym marszu aborcyjnym, spotkałyby się z oskarżeniem o faszyzm, a być może oberwałby po zakutym łbie czarną parasolką. To samo dotyczy innych części konfekcji. W odniesieniu do rzeźb modne stało się zakładanie im koszu­ lek z napisem „konstytucja”. Z racji wie­ ku nie bywam w parkach z dinozaura­ mi, ale mam nadzieję, że konfekcyjne komanda o nich nie zapomną. Nawet jeśli uciskany przez kaczyzm profesor socjologii będzie musiał wspiąć się na plastikowego tyranozaura. I tutaj pojawia się problem z tea­ trem. Jak wiadomo, postępowy teatr konfekcji nie lubi. Przeczytałem nie­ dawno recenzję ze spektaklu na festi­ walu w Gdańsku, w czasie którego goli

Zabijanie pamięci trwa


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

W

e wspomnieniach rodziców utkwiła pierwsza zima w nie­ woli i ulice tonące w śniegu (dawniej magistrat spraw­ nie usuwał śnieg, mając do dyspozy­ cji 6 angielskich ciężarówek packard). Jeszcze gorsza była groza wywózek po sygnałach od kolejarzy, że na boczni­ cach gromadzone są wagony towarowe. W sklepach wciąż można było jesz­ cze coś kupić (w magazynach zostało trochę towarów), ale była to sprzedaż wiązana – aby kupić cukier, trzeba było nabyć też broszurę propagandową. Na­ chalna propaganda wciskała się zresztą wszędzie za pomocą transparentów, ga­ zetek ściennych czy masówek w zakła­ dach pracy. Szokiem była wiadomość,

incydent przekonał wujka do wyjazdu, zwłaszcza, że tragiczne doświadczenie z NKWD miał już jego starszy brat.

Kto doniósł? Mój drugi wuj – Stanisław Ciekliń­ ski – po skończeniu studiów poloni­ stycznych na Uniwersytecie Lwowskim dostał skierowanie do pracy na Śląsk, gdzie pracował jako profesor gimna­ zjum w Tarnowskich Górach. Pod ko­ niec wakacji 1939 roku, z uwagi na nie­ pewny czas, Cieklińscy skrócili pobyt w Zakopanem i rozdzielili się – żona z dziećmi udała się do dziadków do Lwowa, a profesor wrócił na Śląsk, bo zbliżał się początek roku szkolnego. Rankiem 1 września Stanisława obu­

armii), udał się na gestapo świadczyć, że znał rodziców mecenasa – „dobrych chrześcijan”. Niemcy wysłuchali uprzej­ mie, ale nie uwierzyli (oczekiwali ła­ pówki?). Na prośbę zrozpaczonej żony Rodkowskiego Franciszek udał się na policję drugi raz i już nie wrócił. Po paru dniach obaj zostali rozstrzelani w podlwowskich Winnikach (o próbie ratowania mecenasa Rodkowskiego pi­ sałem już szerzej na łamach „Kuriera WNET”). Mój dziadek należy do tych tysięcy anonimowych bohaterów ratu­ jących Żydów kosztem własnego życia, którzy nie będą mieć swojego drzewka w Yad Vashem... Czy „bieżeńców” Cieklińskich wy­ dali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy mecenasa Rodkowskiego zade­

i amerykańska matura była przepustką do lepszego życia. Tak się zdarzyło, że jednym z beneficjentów został mój syn. Jadąc do Ameryki, zabrał „żydow­ skie srebra” jako prezent dla gospoda­ rzy. Tak więc amerykański Żyd mający dużą sympatię dla Polaków (tak! tacy też są) stał się właścicielem srebrnej zastawy lwowskiego fryzjera, którego imienia już nikt nigdy nie pozna.

Spadkobiercy znalezieni w Australii Moi teściowie – farmaceuci byli właś­ cicielami największej apteki w Czę­ stochowie położonej w prestiżowym punkcie miasta. W czasie okupacji zna­ joma Żydówka poprosiła ich o prze­

Skomplikowany balans etniczny, jaki wytworzył się we Lwowie w ciągu 6 wieków zgodnego życia kilku narodów, został zniszczony wskutek aktywności agresorów, którzy postanowili na nowo umeblować Europę. Mimo długiego obcowania, wieloetniczna tkanka społeczna była krucha. Szokiem dla lwowskich Polaków była nielojalność współobywateli. „Wasze się już skończyło”, mówili w nos Polakom żydowscy komsomolcy. Szokiem była kompletna dezorganizacja życia.

Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle Jan Martini

że oprócz Żydów z bolszewikami ko­ laborują także niektórzy polscy literaci z Wandą Wasilewską, Władysławem Broniewskim i Tadeuszem Boyem­ -Żeleńskim na czele. Po zmianie oku­ panta kolejny szok – głowa Kościoła grekokatolickiego – arcybiskup Szep­ tycki (wnuk Fredry!) powitał chlebem i solą okupacyjne władze niemieckie, a Ukraińcy hucznie świętują na ulicach urodziny Hitlera. Obraz okupacji we Lwowie, ja­ ki przedstawiła Agnieszka Holland w jednym ze swoich filmów, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Niepraw­ dą jest, że Polacy prowadzili całkiem normalne życie, (np. mogli sobie kupić pomarańcze). Artystka prawdopodob­ nie zdaje sobie sprawę z kłamliwości przekazu, ale twórca musi się liczyć z wymogami rynku. A może intuicja podpowiedziała jej narrację gwarantu­ jącą rozgłos i nagrody na festiwalach? Bardziej wierzę jednak opowieś­ ciom rodzinnym, niż międzynarodo­ wo uznanej celebrytce – artystce fe­ stiwalowej. Co mogli czuć Polacy, którym po sześciu wiekach „się już skończyło”? Strach, niepewność jutra i pytanie, czy zamordują nas Rosjanie, Niemcy, czy Ukraińcy? Wszechobecny głód – zbieranie lebiody i szczawiu. Moja matka, ro­ dząc mnie w 1944 roku, ważyła 43 kg. Ukraińska położna, która wydobyła mnie na świat, zapytana „czy będzie żył”, odpowiedziała dyplomatycznie – „Pan Bóg łaskaw”. W opowieściach ro­ dzinnych długo wspominano o babci, która zamieniła gruby złoty łańcuch od zegarka na 5 kg kaszy (złoto miało zu­ pełnie inną wartość niż obecnie). Wo­ bec koszmarów okupacji mało mówi się o głodzie, ale był to problem, zwłaszcza przy ukrywaniu ludzi, kiedy trzeba było dzielić się żywnością. Lwowiacy nie byli sobie w stanie wyobrazić sytuacji, że najważniejsze miasto obok Warszawy może pozo­ stać poza Polską. Jednak doświadczenia pierwszej sowieckiej okupacji (1939– 1941) były na tyle dramatyczne, że większość mieszkańców postanowiła opuścić ukochane miasto i poddać się „repatriacji”. Lwowiacy już wówczas wiedzieli, że opuszczenie „ojczyzny proletariatu” nie zawsze będzie możliwe i „okienko” może się zatrzasnąć. Tak się zresztą stało. Dopiero po odwilży 1956 roku wypuszczono tych największych optymistów, którzy najdłużej mieli na­ dzieję na przeczekanie komuny. Jednym z ostatnich wyjeżdżających był mój wujek Zbigniew Ciekliński – historyk sztuki pracujący w Ossoline­ um. Miał on wygląd typowego polskie­ go inteligenta (okulary, kapelusz). Raz, gdy szedł ulicą ze swoim kilkuletnim synkiem, zaczepił go pijany oficer Czer­ wonej Armii. Rosjaninowi bardzo nie podobała się fizjonomia wujka, więc postanowił zaciągnąć go do NKWD, krzycząc „ty burżuj!” i szarpiąc za rę­ kaw. Zrobiło się zamieszanie, mój mały kuzyn zaczął płakać, w końcu jakieś ro­ syjskie kobiety odciągnęły natręta. Ale

dziły czołgi jadące pod oknami. Jako polski nauczyciel (polonista!) nie miał szans przeżycia na Śląsku, więc wsiadł na rower i zaczął uciekać. Cudem udało mu się dotrzeć po tygodniu do Lwowa. We lwowskiej kamienicy przy uli­ cy Potockiego (obecnie Szuchewicza), gdzie mieszkali dziadkowie Cieklińscy, lokatorami byli lwowiacy pochodzenia polskiego i żydowskiego. Babcia opo­ wiadała, że udało jej się kupić okazyjnie piękny garnek od sąsiadki-Żydówki, której mleko rozlało się do garnka prze­ znaczonego do mięsa, wskutek czego garnek stracił koszerność. Niedługo po zajęciu Lwowa przez sowietów do

nuncjowali na gestapo sąsiedzi Pola­ cy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać. Cieklińscy mogli nieopatrznie gdzieś się zarejestrować czy zameldo­ wać (wiedza, do czego zdolni są bol­ szewicy, nie była jeszcze powszechna). Miejsce zamieszkania Rodkowskiego mogło być znane Niemcom. „Judenra­ ty” – organy samorządu żydowskiego – otrzymały na początku okupacji po­ lecenie, aby dostarczyć listy członków gmin żydowskich aktualnych i byłych wraz z adresami. Administracja ży­ dowska skwapliwie polecenie wykonała

Obraz okupacji we Lwowie, jaki przedstawiła Ag­ nieszka Holland w jednym ze swoich filmów, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nieprawdą jest, że Polacy prowadzili całkiem normalne życie, (np. mogli sobie kupić pomarańcze). mieszkania dziadków nocą wkroczyło NKWD, by aresztować „bieżeńców” ze Śląska. Ludzki enkawudysta powie­ dział nawet, że „rebionki” mogą zostać u „babuszki”. Stanisław Ciekliński pod­ jął jednak decyzję, by rodziny nie roz­ dzielać. Decyzji tej nie darował sobie do końca życia. Rodzina przeszła Golgotę Wschodu – podobnie jak setki tysięcy Polaków w ostatnich 300 latach. Dożyli układu Sikorski-Majski i „amnestii” dla Polaków. Z dokumentu dowiedzieli się o swoim „przestępstwie” i przyczynie aresztowania – było to... „nielegalne przekroczenie granicy ZSRR”. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików do Lwowa już była granica! Cieklińskim udało się dotrzeć do armii Andersa i wyjść z „nieludzkiej ziemi”, ale już w wolnym świecie, w Per­ sji, ich dzieci zmarły w odstępie paru dni. Jaś i Zosia Cieklińscy leżą gdzieś na polskim cmentarzu w Iranie... W polskim wojsku Stanisław robił to, co umiał najlepiej – uczył polskie­ go. Bo armia Andersa była wyjątkowa, czym zadziwiała aliantów. W wojsku funkcjonowała regularna szkoła, a żoł­ nierze przygotowywali się do matury. Dwukrotnie klasa, w której wychowaw­ cą był Ciekliński, uległa uszczupleniu – raz po przybyciu do Palestyny, gdzie zdezerterowało sporo żołnierzy-Ży­ dów, drugi raz po bitwie pod Monte Cassino... Po wojnie Ciekliński wrócił z An­ glii do Tarnowskich Gór, by uczyć pol­ skiego. Wracając jako żołnierz „od An­ dersa”, wpadł prosto w łapy UB, ale to już inna historia... W tej samej lwowskiej kamieni­ cy mieszkał przykładny katolik, me­ cenas Rodkowski (Rutkowski?). Nie było tajemnicą dla lokatorów, że był Żydem, który się ochrzcił z okazji ślu­ bu z katoliczką. Gdy Rodkowski został aresztowany, mój dziadek Franciszek Ciekliński, który znał perfekcyjnie nie­ miecki (był tłumaczem w austriackiej

(wiedza, do czego zdolni są Niemcy, nie była jeszcze powszechna). Zresztą do 1942 roku Niemcy mordowali prawie wyłącznie Polaków.

„Żydowskie srebra” Przed wojną kontakty między ludnoś­ cią polską i żydowską były częste i natu­ ralne. Żydzi nie przejawiali w stosunku do Polaków takiej wrogości, jaką obser­ wujemy obecnie, bo nie zorganizowano jeszcze antypolonizmu (przemysłowcy „przemysłu Holokaustu” jeszcze się nie narodzili). Znajomy drugiej mojej babci (tak­ że mieszkającej na Potockiego), Żyd – fryzjer, przyniósł komplet srebrnych sztućców z prośbą o przechowanie „do lepszych czasów”. Lepsze czasy nie nastąpiły. Fryzjer wkrótce został zamknięty w obozie przy ul. Janowskiej, a później udał się w swoją ostatnią ży­ ciową podróż do Treblinki. „Żydowskie srebra” zaś odbyły całą odyseję lwow­ skich wygnańców – Przeworsk, Łódź, Wrocław, Poznań i w końcu dotarły do Koszalina. Nigdy nie były używane. Ponieważ znalezienie ewentualnych spadkobierców było niemożliwe, „ży­ dowskie srebra” stały się klasycznym „mieniem bezspadkowym”. Na przełomie lat 80/90 ub. stu­ lecia wielu szlachetnych ludzi na ca­ łym świecie zdawało sobie sprawę, jaki straszliwy los spotkał Polskę i Polaków w ostatnim półwieczu, o czym świadczy lawina paczek z pomocą, jaka popłynę­ ła do Polski. Jednym z takich ludzi był nauczyciel Harvey Granite z założone­ go przez Polaków miasteczka Warsaw w stanie New York. W latach 90. orga­ nizował on darmowe wakacyjne kursy angielskiego dla polskich licealistów. Najlepszy uczestnik kursu miał szansę na kontynuację nauki w amerykańskim koledżu i gościnę w domu państwa Granitów (oboje byli nauczycielami). W tych czasach znajomość angielskiego

chowanie cennej biżuterii. Znajoma nie doczekała „lepszych czasów” – zos­ tała zamordowana wraz z całą bliższą i dalszą rodziną. Po wojnie nastąpiły gorsze czasy dla prywatnych właścicieli – aptekę teściom upaństwowiono, czyli ukradziono (teraz znowu jest prywat­ na, ale trafiła do elit zupełnie innej pro­ weniencji). Teściowie z dnia na dzień utracili dorobek pokoleń. Wkrótce teść zmarł, a teściowa, samotnie wycho­ wując dwie córki w wieku szkolnym, z opinią „wroga ludu” musiała zmie­ rzyć się z trudami życia. Rodzina jadła wędliny dwa razy do roku – w święta, jajka raz na tydzień w niedzielę, a na co dzień głównie chleb z marmoladą lub smalcem. Mimo biedy, teściowej nigdy do głowy nie przyszło, by stop­ niowo naruszać cenny depozyt i do­ kładać do codziennego życia. Wiele energii poświęciła na szukanie spad­ kobierców właścicielki biżuterii. Po 25 latach poszukiwań w końcu znalazła spadkobiercę w Australii. Pani, która przyjechała z antypodów po odbiór cennego depozytu, przywiozła teścio­ wej australijski sweterek. Choć swete­ rek miał się nijak do wartości biżuterii, stanowił on wyraz wdzięczności. Dziś czasy się zmieniły o tyle, że można by było spodziewać się raczej rachunku za „bezumowne korzystanie z dóbr przez 25 lat”. Czy można było zrobić coś więcej w celu ratowania żydowskich współ­ obywateli? Moja matka wspominała o dojmu­ jącym poczuciu bezsilności, gdy się do­ wiedziała, że jej koleżanki z gimnazjum im. Królowej Jadwigi (pamiętam jedno nazwisko – Hanka Rappaport) zostały uwięzione w obozie przy ul. Janowskiej. Nasze możliwości pomocy Żydom pod­ czas okupacji niemieckiej były bardzo skromne. Więcej okazji mieli Żydzi do pomocy Polakom w czasie panowania Sowietów. Ten temat jest mało znany, ale są przekazy o ostrzeganiu Polaków przed aresztowaniem czy wywózką. Warto o tym pamiętać. Zarówno bolszewicy, jak i Niemcy mogli zamordować Polaka, nie angażu­ jąc żadnego sądu. Brutalność obu agre­ sorów była niewyobrażalna dla ludzi Zachodu, którzy sądzili, że okupacja w Polsce wyglądała podobnie jak w Bel­ gii czy Francji. Intelektualiści francus­ cy uważali nawet, że Polacy na wieść o mordowaniu Żydów powinni ogłosić strajk generalny... Podałem tu przykłady zachowań wobec Żydów bliskich mi rodzin. Jes­ tem pewny, że takich właśnie rodzin jest ogromna większość w Polsce. W każdej społeczności istnieje pato­ logiczny margines, ale urabianie opi­ nii o Polakach na podstawie zachowań marginesu to działanie celowe i wyni­ kające ze złej woli. Dopiero gdy Światowa Organi­ zacja Restytucji Mienia Żydowskiego wystąpiła z roszczeniami wobec Pol­ ski, zrozumieliśmy, do czego służyła pedagogika wstydu, za pomocą której „wychowywano” społeczeństwo polskie przez 25 lat. K

3


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Kończy się VII Podróż Radia WNET do źródeł. W tym wyjątkowym 2018 roku była ona dedykowana stuleciu odzyskania przez Polskę niepodległości i historii naszego państwa. Nie mogło być inaczej. Naszą przewodniczką była… rzeka Warta, trzecia co do długości polska rzeka, a może nawet – jak dowiedzieliśmy się z jednej z rozmów – druga, jako że długość Warty od jej źródła w Zawierciu jest większa niż długość Odry od jej źródła do miejsca, w którym rzeki łączą się w Kostrzynie. W sumie odwiedziliśmy z mikrofonem ponad trzydzieści miast i miasteczek. Najwięcej w Wielkopolsce. Warta doskonale poprowadziła nas przez różne rodzaje naszych dróg do wolności i niepodległości. Tę

wiedzę zdobywaliśmy i przekazywaliśmy słuchaczom w trakcie rozmów z gośćmi na antenie Radia WNET. Wśród zaproszonych byli powszechnie znani politycy i lokalni działacze społeczni, historycy i dziennikarze, muzycy i rolnicy, osoby świec­kie i duchowne. Rozmawialiśmy o historii miejsc, z których nadawaliśmy Poranki WNET, o żyjących tam w przeszłości i dzisiaj ludziach, o problemach współczesnej Polski i świata. Archiwum i kalendarz audycji znajdują się pod adresem: https://wnet.fm/poranek/. Kilka z tych rozmów prezentujemy w „Wielkopolskim Kurierze WNET” na stronach 4 i 5. Do zobaczenia za rok, w kolejnej podróży do źródeł! Z Radiem WNET.

Długosz na nowo odczytany Z prof. Ewą Dubas-Urwanowicz, historyk od wielu lat wykładającą na Uni­ wersytecie w Białymstoku, autorką licznych opracowań, dotyczących przede wszystkim dziejów staropolskiego parlamentaryzmu, rozmawia Antoni Opaliński. Stoimy przed kościołem Bernardynów w Kole. Obok znajduje się niedawno postawiony kamień, upamiętniający pięćset pięćdziesiątą rocznicę polskiego parlamentaryzmu. Dlaczego akurat w Kole i co takiego w Kole w czasach staropolskich się działo? W latach dwudziestych XV wieku po­ wstały w Koronie tak zwane sejmy generalne. Jeden był w Kole, a dru­ gi w Nowym Mieście Korczynie – dla Małopolski. Były to sejmy, nie sejmi­ ki. Sejmikami generalnymi nazywały się w XVI wieku; w XV to były sejmy i przed powstaniem, zwłaszcza sejmu dwuizbowego, odgrywały ogromną rolę. W roku 1456 król wydał statut, który określał, jakie ziemie powinny

się zbierać na sejmie generalnym w Ko­ le. Były to między innymi wojewódz­ twa poznańskie i kaliskie, które miały swój wspólny sejmik w Środzie, woje­ wództwo sieradzkie, łęczyckie, brzesko­ -kujawskie, inowrocławskie, Ziemia Dobrzyńska, województwo rawskie z wszystkimi ziemiami i wojewódz­ two płockie. Sejm ten skupiał posłów ze wszystkich sejmików prowincjonal­ nych przed sejmem walnym. Miało to ogromne znaczenie dla ujednolicenia poglądów, ale również dla podnoszenia kultury politycznej. Wielkopolska miała to do sie­ bie, że dość często stawała w opozy­ cji wobec króla. Król bardzo szanował szlachtę województwa wielkopolskiego.

Jeśli chodzi o sejm generalny w Kole w XV wieku, na podstawie badań An­ toniego Gąsiorowskiego wiadomo, że król Kazimierz Jagiellończyk odwiedził Koło ponad jedenaście razy. Oczywiście historykom nasuwa się pytanie, jaki to miało skutek dla całego miasta, prawda? Jeżeli tak czę­ sto odwiedzał Koło król, szlachta – siłą rzeczy wpływało to na rozwój same­ go miasta. W takich sytuacjach Koło musiało pomieścić dużo większą ilość osób niż zwykle. Wszyscy przybysze musieli mieć jakieś miejsca spotkań, biesiadowania, a miało to tym większe znaczenie, jeśli odwiedzał miasto król. W XVI wieku piętnastowiecz­ ne sejmy generalne przekształciły się

Co mówią poznaniacy o stuleciu niepodległości i powstania wielkopolskiego? Jadąc do Poznania, kolebki polskiej państwowości, myślałem o powstaniu wielkopolskim jako jednym z najważniejszych, zwycięskim zrywie niepodległościowym, a w Poznaniu w ogóle tego nie widać. Nie widać, dlatego że charakter nasze­ mu miastu nadają włodarze, a włodarze są średnio zainteresowani uczuciami patriotycznymi i historią, raczej chcie­ liby tę historię tworzyć na nowo. A pat­ rząc na to, w jakim kierunku idzie kul­ tura, chyba zamierzają nam w Poznaniu zaprowadzić nowy porządek i ład świa­ ta. Marksizm króluje. Na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym – same trendy marksistowskie. W sztukach wizualnych zdecydowane nawiązanie do wszystkich rewolucji kontrkulturo­ wych, sześćdziesiątego ósmego roku; mocny nacisk na wszystkie rewolucje seksualne – to wciąż w Poznaniu wy­ brzmiewa. Mamy Pride Week, kiedy ulicami Poznania chodzą kolorowo ubrani, różnych płci przedstawiciele mocno wojującego nurtu, który stara się wartości konserwatywne, czy po prostu, powiedziałabym, normalne ze­ pchnąć do podziemia. Myślę, że większość poznaniaków nie do końca się potrafi w tym wszyst­ kim odnaleźć. Wiadomo, że tłum, masa robi swoje. Także nacisk i retoryka pos­ ługująca się pewnym szantażem – że to jest właśnie nowoczesność, europejs­ kość – zawsze na niektórych działa. Ale poznaniacy zawsze zachowy­ wali zdrowy rozsądek. Przywołał Pan powstanie wielkopolskie. To powstanie mogło się udać dlatego, że poznaniacy przez wiele, wiele lat prowadzili pracę organiczną. Oczywiście – zryw serca, wielki patriotyzm, ale też budowanie podstaw, struktur, niepoddawanie się emocjom, tylko konkretna praca.

europejskim gustom i libertyńskim, liberalnym wartościom, było widać na przykład podczas ostatniego Festiwalu Malta. Zorganizowano go pod hasłem „Wiara” i miał mówić między innymi o mniejszościach lokalnych. Zadałam pytanie dyrektorowi Merczyńskiemu, czy chodzi mu o mniejszość ukraińską, bo ten język często słyszymy na ulicach w Poznaniu. Usłyszałam w odpowiedzi: nie, chodzi o dwóch Jemeńczyków, któ­ rzy przyjechali trzy lata temu do Pozna­ nia, mieszkają tutaj i świetnie się mają. Następna rzecz. Podrążę ten Festi­ wal Malta; nadal idiom „Wiara”: opre­ syjny system, rodzący się terroryzm, skutkujący śmiercią na ulicach. Znowu pytam, czy chodzi o islam? Nie, chodzi o katolicyzm. Taki mamy trend w Poznaniu: wszystkie instytucje miejskie, wszystkie imprezy kulturalne miasta są temu właś­ ciwie podporządkowane, takiej klasycz­ nej już, chyba można tak powiedzieć, bo trwa od lat – poprawności politycznej i zgodnemu z nią widzeniu świata.

Mesjasze odciął się od tej inscenizacji i powiedział, że nie ma ona nic wspól­ nego z pierwowzorem. Bo reżyserzy nie mogli się powstrzymać, żeby się nie po­ jawił krzyż i oczywiście jakaś obscena. To jest element obowiązkowy w Poznaniu. Jest czemu się przyglą­ dać, to gratka dla zwolenników teorii spiskowych, bo ma się wrażenie, że pre­

Jednak jest również ten Poznań wynarodowiony. Bo coraz mniej podczas nauczania historii czy języka polskiego mówi się o rugach prus­ kich, mało kto z młodzieży kojarzy Wrześnię nie tylko z wierszem Marii Konopnickiej, ale również z pewnym konceptem historycznym, że już nie wspomnę o powieści, gdzie w roli głównej występuje niejaki Ślimak – jej już chyba nie ma w kanonie lektur szkolnych. I rodzi się pytanie, dokąd zmierzamy? Czy w kierunku totalnego samounicestwienia, podcinając własne korzenie? Czy chcemy poddać się temu wszystkiemu, co płynie z głównym nurtem? Jak bardzo wyabstrahowany jest Poz­ nań pod względem kultury, która ma mówić o zjawiskach i jakby wyprze­ dzać diagnozy pewnych prądów, i jak bardzo jest nastawiony na schlebianie

Ale ten sławny, w cudzysłowie, reżyser pewnego spektaklu, wystawianego w pewnym warszawskim

teatrze – celowo nie podaję nazw ani nazwiska – nie pokazał się podczas tego festiwalu, choć takie były plany. Nie pojawił się. Ale za to na Festiwa­ lu Malta została wystawiona sztuka – nagrodzona sztuka – Mesjasze, wę­ gierskiego autora. Sam autor powieści

Czy dzisiaj wiemy, ilu wielkopolskich posłów zwykle tu się gromadziło i gdzie się spotykali? Niektórzy lokalni historycy twierdzą, że u Bernardynów. Bardzo prawdopodobne, że u Bernar­ dynów, bo kościoły były najczęściej miejscem spotkań sejmikujących pos­ łów, a wobec tego również i posłów z całej prowincji, prawda? Tak więc jest bardzo prawdopodobne, że to by­ ło w kościele. Natomiast co do liczby posłów… Najwięcej przedstawicieli na różne sej­ miki wielkopolskie wysyłały województ­ wa poznańskie i kaliskie. W XVI wieku, kiedy sejmiki obradowały w Środzie, to

tak powiem: normalni ludzie – takie rzeczy chcą oglądać. To jest ich trady­ cja, to są ich korzenie. Czy media bez względu na godło, kolor, barwę, emblemat mówią o tym, czy tylko niektóre? Mówią wszystkie, dlatego że Poznań nie jest wielkim ośrodkiem, takim jak

Poznań i teorie spiskowe O specyfice kultury, pseudosztuce w galeriach i pro­ mocji poprawności politycznej w Poznaniu z Krys­ tyną Różańską-Gorgolewską, dziennikarką Ra­ dia Poznań, rozmawia Tomasz Wybranowski. zydent Jacek Jaśkowiak naprawdę szy­ kuje nam tutaj wespół w zespół z kimś jakiś dziwny plan dla Poznania.

W Poznaniu wszystkie właściwie instytucje kultury są obsadzone przez ludzi związanych z „Czasem Kultury”. „Czas Kultury” to jest czasopismo, które zostało założone przez Rafała Grupińskiego z PO jeszcze w podziemiu, w latach osiemdziesiątych, i jakoś tak się składa, że większość szefów instytucji kultury właśnie z tego środowiska się wywodzi.

w sejmiki generalne i spełniały jeszcze większą rolę, w sensie różnorodności tematów dyskusji. Omawiano organi­ zację sądownictwa, zagadnienia po­ datkowe. Podatek dwa grosze z łanu był fikcją. Od przywileju w Koszycach w 1374 roku nie było stałych podatków i fakt ten miał ogromne znaczenie dla rozwoju sejmu i sejmików. I kolejna sprawa, świadcząca o tym, jak ważna była prowincja wielkopolska, a więc i Koło, skupiające tych wszystkich po­ słów przynajmniej raz do roku. Był to fakt, że w roku 1489 szlachta, zgadza­ jąc się na podatek, zastrzegła sobie sa­ modzielny wybór poborów, poborców i potem kontrolę nad wydatkowaniem pieniędzy. To był ewenement, bo to należało do kompetencji królewskich. A więc Koło odgrywało w prowincji wielkopolskiej ogromną rolę, jeśli chodzi o parlamentaryzm. Skupiało parlamen­ tarne elity całej prowincji wielkopol­ skiej, w której wcześniej niż w innych powstały sejmiki prowincjonalne i sej­ my generalne…

Czy możemy powiedzieć, że przez to, że przeciwna takim zjawiskom większość milczy, powoli stajemy się „substancją bez właściwości”, cytując Musila i pewną powieść sprzed lat? Uważam, że jednak nie. Te tłumy, które się zebrały w Warszawie, które śpiewa­ ły pieśni patriotyczne, świadczą o tym, że ludzie – warszawiacy, poznaniacy, Polacy, w tym bardzo wielu młodych ludzi – potrzebują wartości, korzeni, potrzebują tego, żeby móc odnieść się do wielkich postaci. Każdy z nas chce mieć jakiś ideał, autorytet, do którego będzie dążył i na którym się będzie wzorował. Trudno mieć za autorytet osoby, które na przykład nie do końca wiedzą, czy są kobietą, czy mężczyzną. Boli mnie to, że w Poznaniu nie widać kolebki państwowości polskiej, tego wszystkiego, co się tutaj wydarzyło od naszych prapoczątków, kończąc na powstaniu wielkopolskim. Dlaczego tak jest? Spore znaczenie ma to, że pewną narra­ cję i wizerunek narzucają instytucje i ci, którzy tymi instytucjami zawiadują. To najbardziej widać. Ale jeśli popatrzymy, ile osób przychodzi na wystawy… Te­ raz na przykład jest wystawa w Muze­ um Narodowym, pt. Gołuchów Izabeli z Czartoryskich Działyńskiej, która pre­ zentuje przepiękną kolekcję gołuchow­ ską. Tam są tłumy. Bo poznaniacy – że

Warszawa czy Kraków. Kiedyś pewnie aspirował do tego, ale staje się coraz mniejszy i, siłą rzeczy, jak cokolwiek pojawi się na scenie wydarzeń kultu­ ralnych, to – mówiąc kolokwialnie – jest przez media wałkowane. Tak że owszem, mówi się. Ale nieproporcjonalnie dużo uwa­ gi poświęca się w mediach takim wy­ darzeniom, które mają – pewnie na szczęście – dwie, trzy osoby publicznoś­ ci. Mam na myśli na przykład sławne już na całą Polskę warsztaty z aborcji, które miały miejsce w Galerii Miejskiej Arsenał – bo na nich rzeczywiście było zaledwie parę osób. Tyle że za tym kryje się wiele prob­ lemów – na przykład promowanie po­ przez instytucje kulturalne środowiska proaborcyjnego, całego tego środowi­ ska związanego z turystyką aborcyj­ ną. I to jest chyba rzeczywiście mocny dowód na to, że w Poznaniu nie dzieje się najlepiej. Co się stało z Arsenałem? Przecież to była taka perełka. Tyle wspaniałych inicjatyw, wydarzeń. Galeria tętniła życiem i emanowała na miasto. Lubi Pan redaktor teorie spiskowe? Bo mam jeszcze jedną. Lubię. W Poznaniu właściwie wszystkie insty­ tucje kultury są obsadzone przez ludzi związanych z „Czasem Kultury”. „Czas Kultury” to jest czasopismo, które zo­ stało założone przez Rafała Grupińskie­ go z PO jeszcze w podziemiu, w latach

było siedem osób. Natomiast pozosta­ łe ziemie reprezentowało od dwóch do pięciu osób. Czyli w sumie na sejmik przybywało mniej więcej dwudziestu, dwudziestu pięciu posłów. Ta liczba mo­ że nie jest wielka, ale posłowie podró­ żowali bardzo często z całym gronem innych szlachciców. Poseł nie jechał sam. Towarzyszył mu dwór, którego częścią była szlachta, która wprawdzie nie miała prawa głosu, ale pełniła rolę obserwa­ torów podczas ustalania kwestii podat­ kowych czy sądowych. Sejmy, potem sejmiki generalne odbywały się przeważnie raz w roku, oczywiście mówimy o normalnych

Ponowne odczytanie i nowa interpretacja Długosza to jest jedna sprawa, a druga – profesor znalazł materiały skarbu koronnego, które wskazują niezbicie, że od tysiąc czterysta sześćdziesiątego ósmego roku płacone były diety poselskie. czasach, a nie np. o okresie bezkró­ lewia czy nadzwyczajnych sytuacjach militarnych. Zwykle organizowano je zimą, kilka dni po zakończeniu sejmi­ ków powiatowych i na kilka dni przed rozpoczęciem sejmu walnego. Dlaczego pięćset pięćdziesięciolecie obchodzimy akurat w tym roku? Chyba jeszcze niedawno chronologię polskiego parlamentaryzmu określano inaczej?

Do tej pory opieraliśmy się na twier­ dzeniu Antoniego Pawińskiego, który zinterpretował Długosza tak, że uznał, że pierwszy sejm dwuizbowy został zwołany w roku 1493. Potem wszyscy historycy po kolei powtarzali to jego stwierdzenie. Ja jestem jednak przekonana co do faktu, że pierwszy sejm dwuizbowy miał miejsce w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym ósmym. Nie tylko dla­ tego, że opieram się na autorytecie pro­ fesora Wacława Uruszczaka, który jest w tej chwili najwybitniejszym w Polsce żyjącym znawcą prawa staropolskiego. Przekonują mnie jego argumenty. Po pierwsze, na nowo zinterpretował on dzieło Długosza. Ponowne odczytanie i nowa inter­ pretacja Długosza to jest jedna sprawa, a druga – profesor znalazł materiały skarbu koronnego, które wskazują nie­ zbicie, że od tysiąc czterysta sześćdzie­ siątego ósmego roku płacone były die­ ty poselskie. Król bez powodu diet nie wypłacał, prawda? Płacił je specjalnie umocowanym przedstawicielom wy­ branym przez sejmiki na sejm walny, którym diety się należały. I to jest, moim zdaniem, argument nie do zbicia. Dodam jeszcze rzecz, która wy­ daje mi się bardzo istotna. Ogłoszenie dość dobrze uzasadnionej tezy, że sejm dwuizbowy istnieje w Polsce od 1468 roku, spowodowało burzę w środowi­ sku his­toryków i nie tylko historyków; również np. parlamentarzystów. I wiele osób sięgnęło do książek historycznych, co spowodowało wzrost zainteresowa­ nia i znajomości dziejów Polski. Mało co nastraja tak optymistycznie, jak lektura Długosza. Zachęcamy. K

osiemdziesiątych, i jakoś tak się składa, że większość szefów instytucji kultury właśnie z tego środowiska się wywodzi. Z Arsenałem było tak: Piotrowi Bernatowiczowi kończyła się kaden­ cja, zresztą bardzo udana. Prezydent Jacek Jaśkowiak stwierdził, że zamierza rozpisać konkurs. Niespodziewanie dla pana prezydenta dyrektor Bernatowicz ten konkurs wygrał. Dodatkowo jeszcze komisja go rekomendowała na to stano­ wisko, chociaż nie musiała. I mimo tego, łamiąc wszelkie standardy demokra­ cji, nasz prezydent, który jest pierwszy od krzyczenia i wychodzenia na ulice w obronie tejże demokracji – niby ła­ manej w Polsce – po prostu powołał na to stanowisko swojego człowieka, Marka Wasilewskiego, którego najsłynniejszą pracą, zresztą zaskarżoną do prokura­ tury, było to, że nakręcił wideo z nagim mężczyzną wchodzącym do kościoła. Marek Wasilewski od tego czasu rządzi i realizuje swój plan. Niewie­ le później zorganizował wystawę pani Izabeli Kowalczyk, która jest dzieka­ nem Wydziału Edukacji Uniwersyte­ tu Artystycznego w Poznaniu i też na swoim wydziale taki sam plan realizuje. Na tej wystawie, zatytułowanej Polki,

zastępczynię dyrektora został zapro­ szony do Poznania na imprezy towa­ rzyszące właśnie warsztatom z aborcji zespół Gyne Punk, który działa w głę­ bokim podziemiu w Hiszpanii. Oni promują taką ginekologię „do it yourself ”, promują konstruowanie różnych przyrządów do wykonywania „samo­ dzielnych” aborcji. Są wykolczykowani i na szczęście nie wzbudzają zaufania na tyle, żeby ktoś w jakichś obskurnych kazamatach miał ochotę samemu coś według ich instrukcji wykonywać. Z kolei parę dni później odbyło się spotkanie z grupą, która promuje tu­ rystykę aborcyjną, a jej aktywistką jest właśnie wspomniana zastępczyni dyrek­ tora Wasilewskiego. To już jest niemal zakładanie biznesu, który miałby działać pod dachem galerii. Tak to wygląda.

Pod przykrywką sztuki już od czasów, powiedzmy, dadaistów, później też Beuysa, wybrzmiewa mocno to, że artystą może być każdy. No i rzeczywiście wygląda na to, że artystą może być każdy, może robić wszystko, byleby to nazwać sztuką. Przecież Anda Rottenberg swego czasu powiedziała, że jeśli się zrobi dziurę w galerii, to ta dziura też jest sztuką.

Ja jednak wolę sztukę z czasów, kiedy tworzyli ją ci, którzy mieli jakieś talenty dane przez Boga, aby pięknie malować, komponować… Tak przy okazji – prezydent Poznania chyba czyta non stop Orwella. Że jednak są ci równi i równiejsi… I Huxleya pewnie też – Nowy wspaniały świat. Ja również wolę tamtą sztukę.

patriotki, rebeliantki, był na przykład stolik z materiałami proaborcyjnymi i reklamującymi instytucje, organizacje, fundacje, które organizują turystykę aborcyjną. To był pierwszy znak, że coś się będzie działo. No i po jakimś czasie mieliśmy warsztaty z aborcji. Przez

I nikt nie reaguje? Przecież działania, o których Pani opowiada, powinny być ścigane przez prawo. Po prostu! Cała Polska wie. Na przykład Janek Pos­ pieszalski zaprosił mnie wtedy do pro­ gramu „Warto rozmawiać”, gdzie o tym mówiłam. Cała Polska się dowiedzia­ ła. Warsztaty wzbudziły oburzenie, ale one miały – bardzo wygodną dla wielu osób i wykorzystywaną – przykrywkę sztuki, prawda? Pod przykrywką sztuki już od czasów, powiedzmy, dadaistów, później też Beuysa, wybrzmiewa moc­ no to, że artystą może być każdy. No i rzeczywiście wygląda na to, że artystą może być każdy, może robić wszystko, byleby to nazwać sztuką. Przecież Anda Rottenberg swego czasu powiedziała, że jeśli się zrobi dziurę w galerii, to ta dziura też jest sztuką.

Co poradziłaby Pani nowemu prezydentowi Poznania, żeby zmienić obecną sytuację? Jestem wnuczką powstańca wielkopol­ skiego, więc dla mnie powstanie wiel­ kopolskie jest bardzo ważne, zresz­ tą naprawdę było wyjątkowe. Przede wszystkim należy pamiętać o naszych korzeniach. Jeśli nam się te korzenie po­ detnie, jeśli się oderwiemy od naszej tra­ dycji, to po prostu staniemy się nikim. Bo nie ma czegoś takiego jak naród eu­ ropejski. Europejczycy składają się z na­ rodów. Ludzie wywodzący się z narodów na bazie swoich korzeni budują swoją tożsamość, swoją godność i przyszłość swoich dzieci, swoich rodzin. I w tym kierunku trzeba działać. K


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

5

P O R A N E K·W N E T·Z· P O Z N A N I A

To jest element realizacji uczciwych deklaracji. Chcemy, by nasi przedstawiciele, nasi funkcjonariusze zachowali czyste ręce i jeśli tak się nie dzieje, to wyciąga się z tego konsekwencje. li prowadzę, może raczej monitoruję kwestię odzyskiwania majątku przez dawnych właścicieli, która się toczy trzydzieści lat, i to jest sytuacja oczy­ wiście patologiczna. I nie tylko chodzi o przeciąganie różnego rodzaju spraw, ale o to, że orzeczenia sądu są niezrozumiałe dla obywateli. W podobnych co do sta­ nów faktycznych sprawach orzeczenia bywają zupełnie różne. Niektóre kłócą się ze zdrowym rozsądkiem i zwykłym poczuciem sprawiedliwości, więc nie­ wątpliwie ten sektor władzy sądowni­ czej w Polsce powinien zostać zrefor­ mowany. Dla mnie jest to oczywiste i wszystkie propozycje, które wpro­ wadza obecna władza polityczna w Polsce, uważam za uzasadnione. Skąd ta niesprawiedliwość w sądach się bierze? Nie ze złej woli sędziów, przynajmniej według mojej oceny, ale z tego, że pewna ich część, na pewno mniejsza, ale jakoś nadająca charak­ ter temu środowisku, po prostu broni korporacyjnych, klanowych interesów. Sądy, w tej istotnej dla organizacji na­ szego życia publicznego części, podjęły się roli obrońcy interesów wyrosłych wprost z PRL-u. I ten stan oczywiście trzeba zmienić. Trzydzieści lat już od tamtego momentu i obywatele, tak­ że organizatorzy życia publicznego mają prawo oczekiwać, że sądy będą broniły interesu publicznego, interesu obywateli, interesu wspólnotowego,

a nie interesów środowiskowych, kla­ nowych czy korporacyjnych. Ale można powiedzieć, że sędzio­ wie Sądu Najwyższego, wbrew swoim zamiarom, sami w ostatnich dniach ujawnili swoje intencje, wkraczając w kompetencje władzy ustawodawczej. Sędziowie wieszczyli, że jest naruszany trójpodział władzy, do czego, moim zdaniem, nie było do tej pory żadnego uzasadnienia. A tu się okazało, że oni sami naruszyli ten naturalny podział kompetencji w państwie pomiędzy wła­ dzę sądowniczą i ustawodawczą. Sami dali wyraźny sygnał zwykłym zjada­ czom chleba, że jednak trzeba uporząd­ kować kwestię sądownictwa. Niektórzy mówią, że przedstawiciele sądów, sędziów dają asumpt ku temu, by państwo anarchizować. Natomiast obrońcy tychże zdarzeń twierdzą, że przecież ci, którzy walczyli z komuną w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, też występowali przeciwko organom władzy. Jak tę wodę z ogniem pogodzić? Ważne jest przede wszystkim to, po któ­ rej stronie toczącego się dzisiaj sporu zamierzamy się sytuować: czy po stro­ nie tych, którzy sądownictwo chcą na­ prawić, czy po stronie tych, którzy chcą sądownictwo w dotychczasowej postaci obronić. Co do tej drugiej grupy osób, czyli eksponowanych sędziów, jeszcze raz powtórzę: jestem przekonany, że ten zarzut partykularyzmu i obrony inte­ resów klanowych nie dotyczy wszyst­ kich, a można go postawić znaczącej mniejszości tej grupy… Powiem więcej, w rozmowach prywatnych sędziowie, których znam – to są też moi znajomi np. z czasów studenckich – boją się mówić wprost, co o tym myślą, bo nie chcą się narazić swoim zwierzchnikom. Istnieje coś takiego, jak presja środowi­ ska. Rzecz w tym, że ta wpływowa część środowiska sędziów jest w złym zna­ czeniu konserwatywna, to znaczy chce zachować dotychczasowy system, któ­ rego istotną częścią jest to, że sądy stają w obronie interesów, jak to nazwałem, korporacyjnych, klanowych, wyrosłych wprost z PRL-u. Oczywiście taka po­ stawa nie ma nic wspólnego z intere­ sem wspólnotowym, publicznym, z re­ publiką – rzeczą wspólną, w naturalny sposób rozumianą demokracją, która ma być systemem władzy właśnie spra­ wiedliwymi, opartym na naturalnym dla przeciętnego człowieka poczuciu uczciwości i sprawiedliwości. Bo podstawą zawsze jest obywatel, a jeżeli zabraknie obywateli, to cała reszta będzie bez sensu. Trudno sobie w naszym kręgu cywi­ lizacyjnym wyobrazić wspólnotę bez obywateli. To zresztą jest, wydaje mi się, problem całego tego świata, któ­ ry znamy, tego dobrze zorganizowa­ nego, kojarzonego z Europą, Stanami Zjednoczonymi, Australią, Japonią itd. Każdy z tych krajów potrzebuje oby­ wateli, czyli tych mieszkańców, którzy bardziej angażują się w sprawy wspól­ notowe, niż posiadają. My też się z tym borykamy, ale mam nadzieję, że wraz z wymianą pokoleń ta wrażliwość na

sprawy wspólnotowe będzie większa. Ja jestem dobrego zdania o najmłodszym pokoleniu dzisiejszych kilkunastolat­ ków, dwudziestolatków; oni są głodni rozwiązań, które w naturalny sposób uznaje się za sprawiedliwe, uczciwe.

bardzo dawna, może po raz pierwszy w historii, realizuje to, co miała napisane w programie wyborczym. Mam dokładnie to samo zdanie. Je­ steśmy w Poznaniu, więc może warto powiedzieć, że marsz Prawa i Sprawied­

O polityce w Poznaniu Poznań to miasto mojego życia i dziś żal mi, że w rozwoju gospodarczym i w życiu codziennym nie poszedł dalej, nie rozwinął się bardziej. Warto to zmienić – mówi Tadeusz Dziuba, poseł Prawa i Sprawiedliwości, w rozmowie z Tomaszem Wybranowskim w Poranku WNET z Poznania.

I w miarę szybko reagujecie na różne przypadki niecnych zachowań w łonie partii Prawa i Sprawiedliwość, co również nie jest typowe. Jako grupa polityczna trzymająca władzę nie boicie się oczyszczać swoich szeregów. To jest element realizacji uczciwych deklaracji. Chcemy, by nasi przedsta­ wiciele, nasi funkcjonariusze zachowa­ li czyste ręce i jeśli tak się nie dzieje, to wyciąga się z tego konsekwencje. Ale muszę dodać, że w takim sposobie działania – właśnie konsekwentnego – moim zdaniem dużą rolę odgrywa osobisty wybór naszego lidera Jaro­ sława Kaczyńskiego, który jest bardzo uczulony na kwestie przyzwoitego za­ chowania w życiu publicznym i z ca­ łą pewnością ta jego skłonność jest decydująca dla wyciągania wniosków dyscyplinujących względem osób, któ­ re nie podporządkowują się regułom, nazwijmy je, moralnym, etycznym czy regułom przyzwoitości. Mam wrażenie, że na Zachodzie, aby być posłem, senatorem, trzeba mieć dobry życiorys, wykazać się czymś w życiu biznesowym, naukowym, mieć coś do zaproponowania. A mandat społecznego zaufania jest taką kropką nad i. Idzie się do parlamentu po to, aby zrobić coś dobrego; to jest jakby ukoronowanie życia. Powiem szczerze, że przedstawił Pan dosyć idealistyczną wizję modelu kariery politycznej w krajach, które

FOT. KONRAD TOMASZEWSKI

Wszyscy obserwujemy ten ping pong na styku Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego i Kancelarii Prezydenta. Co Pan o tym sądzi? Najbardziej pasuje mi cytat z Herlinga Grudzińskiego, który mówił, iż w czasach normalnych wszystko jest normalne, ma swój początek, rozwinięcie i zakończenie. W czasach nienormalnych wszystko jest postawione, tak jak w „Innym świecie”, do góry nogami. Nie jestem przeciętnym obserwatorem sceny publicznej w Polsce, bo od lat się zajmuję sprawami państwowymi, więc dla mnie to wszystko jest jasne. Krótko mówiąc, mniej więcej jedna czwarta, może trochę więcej skarg, które na­ pływają od lat do biur poselskich, a na pewno do mojego biura poselskiego, dotyczą niesprawiedliwości, z jakimi obywatele spotykają się właśnie w są­ dach. Nie tylko chodzi o opieszałość działania, co oczywiście jest wielkim problemem. Na przykład w tej chwi­

Częstym zarzutem wobec wielu osób tak zwanej Dobrej Zmiany jest to, że tyle od nich oczekiwano po październiku 2015 roku, a nie zawsze są tam, gdzie być powinni. Jak Pan to skomentuje? Każde duże środowisko łączy ludzi o bardzo różnych upodobaniach i mo­ tywacjach. Środowisko Prawa i Spra­ wiedliwości nie składa się z samych aniołków i to chyba nie jest jakaś wielka tajemnica. Ale spójrzmy na drugą stro­ nę medalu. Bez Prawa i Sprawiedliwo­ ści nie ma dobrej zmiany w Polsce. Tak więc jedna kwestia to niedoskonałość ludzi, a druga kwestia – to użyteczność i pożyteczność tej formacji politycznej. Wejdę w słowo. Nawet posłowie opozycyjni twierdzą, że Prawo i Sprawiedliwość to pierwsza z partii politycznych w Polsce, która od

liwości ku programowi obywatelskie­ mu, który w zamiarze miał być reali­ zowany później, zaczął się właśnie tu, w Poznaniu. Od kongresu, który odbył się mniej więcej miesiąc przed kata­ strofą smoleńską w 2010 roku. I wtedy właśnie opracowano pierwszą wersję, już dosyć dojrzałą, programu Prawa i Sprawiedliwości, która potem była modyfikowana w różnych aspektach. Ten korpus, wtedy uchwalony tu, w Po­ znaniu, pozostał podstawą programu wyborczego z 2015 r. A po zwycięstwie wyborczym najważniejsze elementy te­ go programu – oczywiście sukcesywnie – są realizowane, bo za jednym zama­ chem wszystkiego się nie da wprowa­ dzić. Podzielam wyrażoną przez Pana opinię, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją polityczną uczciwą w tym sensie, że obiecało i realizuje, a przy­ najmniej stara się to robić.

Środowisko Prawa i Sprawiedliwości nie składa się z samych aniołków i to chyba nie jest jakaś wielka tajemnica. Ale spójrz­ my na drugą stronę medalu. Bez PiS nie ma dobrej zmiany w Polsce. określamy jako zachodnie. Myślę, że tam jest nie mniej karierowiczów niż u nas i nie mniej ludzi, którzy kierują się nieuczciwymi motywacjami. Ale z całą pewnością warto przyjąć takie stanowisko, że ten, kto chce się poświę­ cić sprawom wspólnotowym, sprawom publicznym, musi mieć umiarkowa­ ne oczekiwania co do swojego statu­ su materialnego. Chcesz pracować dla innych, chcesz służyć innym – musisz umieć zrezygnować z wysokiego statu­ su materialnego. Chcesz mieć specjal­ ny status materialny – zajmij się dzia­ łalnością biznesową, gospodarczą czy innego typu, która przynosi dochody; myśl o sobie, nie przeszkadzaj innym. To jest punkt wyjścia. Każda oso­ ba angażująca się w życie publiczne musi dokonać takiego wyboru gdzieś na początku drogi, czy to racjonalnie, czy intuicyjnie. Bo jeśli tego wyboru

Ministerstwo Leśnictwa Bawarii zakomunikowało w dramatycznym tonie, że około połowa terytorium landu jest zagrożona starym, dobrze nam znanym kornikiem drukarzem i oświadczyło: „ Jedynym środkiem zaradczym jest wycinka drzew i dziennie ścina się od siedemdziesięciu do stu drzew”. Mało tego, niemieckie media, „Die Welt”, pochwalają wycinkę.

FOT. KONRAD TOMASZEWSKI

Kornik jako narzędzie walki ideologicznej

Z profesorem Janem Szyszką, byłym ministrem środowiska, rozmawia Tomasz Wybranowski. O co chodzi? Czyli są równi i równiejsi, Panie Profesorze? Niemcy są pragmatykami, postępują zgodnie ze sztuką i wiedzą naukową. Kornik drukarz wykazuje dużą ekspan­ sywność. Potrafi mieć cztery, a nawet pięć generacji w ciągu jednego roku. Kiedy się pojawi, natychmiast trzeba przystąpić do usuwania zarażonych drzew, bo od nich zarażają się sąsiednie. Jedno zaraża trzydzieści innych. W ukła­ dzie tym – postępu geometrycznego – następuje zamieranie całych drzewosta­ nów. Niemcy postępują więc zgodnie z wiedzą, zgodnie z praktyką, tak, jak należy, aby zahamować proces gradacji.

Dlaczego nasze nadleśnictwa oraz ich zgodne z prawem działania w Puszczy Białowieskiej są inaczej oceniane? Uważam, że w Polsce drastycznie zła­ mano prawo, zignorowano wiedzę i praktykę, i doprowadzono do tego, że obumarły miliony drzew. W tej chwili gnije ponad 6 mln m3 drewna; straty są ogromne. Z jednej strony zanik tysięcy hektarów siedlisk ważnych z punktu widzenia Natury 2000, a z drugiej – ogromne straty gospodarcze. Oczywi­ ście było to bardzo mocno wspierane przez ośrodki ideologiczne Zielonych, również z państw Unii Europejskiej.

Polska się poddała. Próba naprawy sytuacji spowodowała, że Komisja

Polska została upokorzona, Polska nauka została upokorzona, Polska ludność w Puszczy Białowieskiej została upokorzona i za to upokorzenie ktoś będzie musiał w przyszłości zapłacić.

Europejska postawiła Polskę przed Eu­ ropejskim Trybunałem Sprawiedliwo­ ści, a ten wydał wyrok, który wyraża wielki niepokój w stosunku do tego, co Polska zaczęła robić, hamując proces gradacji kornika drukarza w Puszczy Białowieskiej. Trybunał stwierdził, że wpłynie to niekorzystnie na integral­ ność obszaru Puszczy. Ten wyrok po­ kazał w gruncie rzeczy nieudolność strony skarżącej, ale jest ostateczny. Koła ideologiczne, które doprowadziły do tego, co stało się w Puszczy Biało­ wieskiej, uznały za sukces, że Polska

została upokorzona. Tak, Polska zos­ tała upokorzona, Polska nauka została upokorzona, Polska ludność w Pusz­ czy Białowieskiej została upokorzona i za to upokorzenie ktoś będzie musiał w przyszłości zapłacić. Zatrważające jest, jak media w zupełnie inny sposób opisują te same zdarzenia. Pamiętam, jak wiosną leśnicy mówili: módlmy się, aby nie było zbyt sucho, bo w związku z wyrokiem Trybunału Europejskiego nie możemy nic zrobić i nie

się nie dokona, potem pojawiają się sytuacje konfliktowe, pokusy, ulega się łatwo pokusom. Jeżeli poseł Prawa i Sprawiedliwości Tadeusz Dziuba słyszy dziś słowo ‘Poznań’, to co mu gra w sercu? Najprościej odpowiedzieć: wszystko mi gra. Jestem urodzonym poznaniakiem, chociaż nie do końca, bo mój ojciec był nieuleczalnym lwowianinem i tego du­ cha lwowskiej swobody trochę z domu wyniosłem. Ale urodziłem się tu, w Po­ znaniu, w Poznaniu się wychowałem, w Poznaniu zdobyłem wykształcenie, prawie całe swoje życie zawodowe spę­ dziłem w Poznaniu, chociaż troszeczkę w Warszawie i Bydgoszczy. Poznań nawet nie jest miastem mojego wyboru, tylko najzwyczajniej w świecie miastem mojego życia. Co nie zawsze jest komfortowe, jak się czło­ wiek zajmuje sprawami publicznymi, bo na ogół bardzo krytycznie patrzę na to, co się w Poznaniu dzieje. Żal mi, że Poznań nie przeskoczył tej wyższej przeszkody, jeszcze wyższej przeszkody, że nie poszedł dalej. Dlaczego w tym pięknym mieście, kolebce polskości, gdzie się zaczęło wszystko, co Polską się nazywa i co nam gra w sercach, dlaczego w roku stulecia powstania wielkopolskiego nie widać nawet śladu, że coś takiego miało tutaj miejsce? To jest tragiczne i niestety wystawia złe świadectwo poznaniakom. Świadczy o wyjątkowym braku wrażliwości na ten ogromny dorobek historyczny, który Wielkopolska realnie ma i z którego po­ winna być dumna. W Poznaniu nie ma znaczącego muzeum powstania wielko­ polskiego, takiego powiedzmy, jakie­ go dorobiło się powstanie warszawskie w Warszawie, wyjątkowego muzeum, bardzo przejmującego, pełniącego wspa­ niałą rolę edukacyjną, ale także podtrzy­ mywania pamięci. Poznań nie dorobił się też żadnych poważnych przedsię­ wzięć, które by dokumentowały to, że tutaj jest kolebka państwa polskiego. Poznań powinien być miejscem pielgrzymek, moim zdaniem, z tego powodu, że tu się narodziło państwo Polskie. Powinien być miejscem piel­ grzymek także dlatego, że tutaj nastąpił ten wspaniały, zwycięski zryw z 1918 roku, który, przypomnijmy, bo o tym się mało mówi, nie tylko zadecydował o tym, że Wielkopolska znalazła się w granicach odrodzonego państwa Pol­ skiego. Powstanie wielkopolskie spra­ wiło, że od całej granicy zachodniej, od Pomorza po Śląsk stworzono formacje wojskowe, które były podstawą nasze­ go wyjątkowego zwycięstwa dwa lata później, w 1920 roku. Mało tego, w pierwszych kilku latach funkcjonowania odrodzonego państwa polskiego Wielkopolska, moż­ na powiedzieć, wzięła na swoje barki główny ciężar życia gospodarczego. To jest tytuł do tego, żeby mówić, że tu, w Wielkopolsce, w Poznaniu, bije serce Polski. Ani Wielkopolanie, ani poznaniacy, wydaje się, dumy z tego nie odczuwają, skoro nie ma żadnych znaczących, widomych znaków o niej świadczących. Warto, byśmy razem spróbowali to zmienić. K

daj Boże iskierka, a nasza puszcza spłonie. Smutne. Przerażające jest to, że na Polskę wy­ wiera się ogromną presję po to, żeby pewna ideologia wkraczała na tere­ ny polskiego dziedzictwa kulturowo­ -przyrodniczego, miejscowej lud­ ności, polskiego leśnictwa, polskiej szkoły ochrony przyrody, polskiego łowiect­wa. Przecież Puszcza Biało­ wieska w roku 2008 była wzorem dla całego świata, w jaki sposób można, gospodarując zasobami przyrodniczy­ mi, chronić te zasoby i korzystać nich. Z powodów ideologicznych doprowa­ dzono do ogromnych strat. Polska bę­ dzie musiała odtworzyć te zniszczone siedliska, bo takie jest również prawo Unii Europejskiej, a równocześnie mi­ liardy złotych marnują się w gnijącym drewnie i ten proces będzie postępo­ wał. Do tego katastrofalna susza po­ woduje, że zamieranie drzewostanu w puszczy postępuje bardzo szybko. A Komisja Europejska wywiera pre­ sję na władze polskie, aby dalej w tym obłędzie trwać. Przy okazji zapraszam Radio WNET do Tuczna, gdzie pokazujemy całemu światu, w jaki sposób można użytkować zasoby przyrodnicze dla do­ bra tych zasobów i dla dobra człowieka. Dziękuję za rozmowę.

K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

6

P

aździernik 1956 r. przyniósł narodowi polskiemu wiele nadziei. Jednak niebawem okazało się, że zapowiadane zmiany, takie jak amnestia dla więźniów politycznych, poprawie­ nie stosunków z Kościołem, ogranicze­ nie cenzury czy ukrócenie samowoli organów bezpieczeństwa okazały się mrzonką. Październikowe obietnice były tylko posunięciem taktycznym nowej partyjnej kadry urzędniczej, wymuszonym przez skomplikowaną sytuację wewnętrzną. Już w ostatnich miesiącach 1956 r. w swoich przemówieniach Władysław

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Następnego dnia o godzinie 12:00 na dziedzińcu UW odbyła się demon­ stracja. Rozdawano ulotki, w których wzywano do obrony podstawowych swobód obywatelskich. Protestujący uchwalili rezolucję, w której domaga­ li się przywrócenia praw studenckich. Wiec odbywał się w bardzo spokojnej atmosferze, jednak pod koniec został zaatakowany przez oddziały ZOMO i „aktywu robotniczego”. W wyrazie solidarności z pokrzywdzonymi na­ stępnego dnia odbyła się demonstracja na Politechnice Warszawskiej, a w kil­ ku miejscach stolicy doszło do starć z milicją i aresztowań. Rewolucyjna

Na egzaminie wszystko poszło na tyle dobrze, że mój promotor zapropo­ nował mi pracę asystenta w Katedrze Elektroniki. Propozycja bardzo miła. Postanowiłem ją uczcić... dłuższymi wakacjami! Jednak garnuszek u rodzi­ ców się skończył. Złożyłem więc apli­ kację do Pawilonu Amerykańskiego na Targach Poznańskich. Byłem pewien, że jak w ubiegłych latach, z przyjęciem do pracy w tym pawilonie nie będzie problemu. Liczyłem też na oferowaną mi asystenturę. I oto nadchodzi wia­ domość, że pomimo akceptacji rekto­ ra, trudności stwarza pierwszy sekre­ tarz uczelnianej POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej). A o zatrudnie­ niu na uczelni decydował nie kto inny, jak I Sekretarz!

Najdziwniejsza decyzja Był piękny, słoneczny dzień. Trwały uroczystości chrzcielne córki mojej kuzynki Eugenii z Legnicy. Zostałem ojcem chrzestnym. I wtedy, niespo­ dziewanie dla siebie podjąłem decyzję wyjazdu do... Lublina. Myśl wydawała się mało zrozumiała nawet dla mnie samego, ale już następnego dnia rano znalazłem się tam. Długa podróż po­ ciągiem pozwoliła trochę poukładać moje plany. A wyglądały one nastę­ W Syrii, nad Eufratem

Gomułka atakował tzw. rewizjonistów i ich program liberalizacji systemu ko­ munistycznego. Całe następne dziesię­ ciolecie było stopniowym odwrotem od „zdobyczy Października”. Dokonano wielu zmian personalnych w PZPR, rozbudowywano aparat policyjny, za­ ostrzono cenzurę, powrócono do po­ lityki antykościelnej. Działaniom tym towarzyszyła intensywna antyinteligen­ cka kampania propagandowa w prasie komunistycznej. Przeobrażenia w Polsce przybrały jeszcze bardziej na sile latem 1967 r. na skutek wybuchu tzw. wojny sześ­ ciodniowej izraelsko-arabskiej. ZSRR potępił Izrael i zerwał z nim stosun­ ki dyplomatyczne; tak samo postąpiły władze polskie. Nastroje wrogie Żydom pojawiły się w kręgach partyjnych, woj­ skowych i milicyjnych, również wśród prorządowych katolików skupionych wokół Stowarzyszenia PAX. Kościół z kardynałem Wyszyńskim na czele zajął stanowisko raczej proizraelskie. Wielu Polaków, zwłaszcza pochodze­ nia żydowskiego, jawnie manifestowało swe poparcie dla działań armii izrael­

Poznań odczuwał w sposób szczególny potrzeby zmian. Tutaj miał miejsce krwawo stłumiony bunt robot­ ników w 1956 r. Tutaj też co roku odbywały się międzynarodowe Targi. Poznań się wtedy zmieniał; przes­ tawał być szarym, zapyziałym, komuni­ stycznym miastem. skiej. Władysław Gomułka wygłosił 19 czerwca 1967 r. przemówienie na VI Kongresie Związków Zawodowych. Zawarł w nim tezę o istnieniu w Polsce „syjonistycznej V kolumny”. Bezpośrednią przyczyną wybuchu protestów studenckich w r. 1968 było zdjęcie przez cenzurę spektaklu Dziady w reżyserii Kazimierza Dejmka, gra­ nego w warszawskim Teatrze Narodo­ wym. Przedstawienie co chwilę przery­ wały oklaski. Po zakończeniu spektaklu skandowano hasło „Chcemy kultury bez cenzury!”. Po wyjściu z teatru grupa ok. 200–300 osób – w większości stu­ dentów – ruszyła w kierunku pomnika Adama Mickiewicza z transparentami „Żądamy dalszych przedstawień!”, któ­ re złożono u stóp pomnika. Milicja in­ terweniowała po zakończeniu marszu, rozpędzając tłum pałkami i aresztując 35 manifestantów. O wydarzeniach w Polsce mówiły zagraniczne media, np. „The New York Times”, „The Washington Post” oraz Radio Wolna Europa. Do działań stu­ denckich przyłączyło się środowisko literatów ze Związkiem Literatów Pol­ skich na czele. Żądano zniesienia cen­ zury i przywrócenia swobody twórczej.

i w drogę! Wyprawa okazała się arcycie­ kawa. Poznałem interesujących ludzi, zwiedzałem piękne miasta – głównie stolice. W Budapeszcie moim przewod­ nikiem był młody, bardzo patriotycznie nastawiony człowiek, pełen podziwu dla bohaterstwa Polaków i pomocy, ja­ kiej udzielili Węgrom w 1956 r.; wspo­ minał zwłaszcza poznaniaków. Spotkało mnie wiele niespodzia­ nek. Np. w miejscowości Brasov w Ru­ munii miał na mnie czekać ktoś na dworcu. Nie znałem człowieka. Jego adres dostałem od koleżanka ze stu­ diów. Miałem mieć polską flagę dla rozpoznania. Na peronie tłumy; weso­ łe powitania. Nie zdążyłem wyciągnąć flagi, ale myślałem, że rozpoznam czło­ wieka, który jak i ja będzie się rozglądał. Peron powoli pustoszał, a człowieka nie widać. Zdesperowany podszedłem do mężczyzny opierającego się o ścia­ nę. „Chodzi o Kleina?” – zapytał słabą niemczyzną. – „To ja”. Potem okazało się, że mój nowy znajomy znał tylko rumuński i dosłownie kilka ogólnych słów po niemiecku. Ciężar konwersac­ ji spadł więc w całości na mnie, a mój niemiecki też nie był najlepszy. Jednak gdy niechcący wyrwało mi się jakieś słowo po węgiersku (który to język ćwi­ czyłem z godną podziwu wytrwałoś­ cią na Węgrzech), okazało się, że mój przewodnik doskonale znał ten język.

Inna przygoda spotkała mnie po przyjeździe do Sofii. Na dworcu kolejo­ wym miał na mnie ktoś czekać, ale nie było nikogo na peronie. Zauważyłem duży plan Sofii. Zacząłem na nim po­ szukiwać adresu mojego nieznajomego Bułgara, gdy wtem ktoś puknął mnie w ramię. „Ty Polak? Sraczko jestem, Jugosłowianin”. Skąd się gość znalazł, jak mnie rozpoznał, pozostaje do dzi­ siaj tajemnicą. „Co tu robisz?” – pytał dalej. „Gdzie idziesz?” Gdy powiedzia­ łem, że szukam znajomego moich zna­ jomych, postanowił mi towarzyszyć. Jak się później okazało, Jugosłowianin kilka razy odwiedzał Polskę; lubił Po­ laków, a szczególnie Kraków i Zako­ pane. Adres się zgadzał i stanęliśmy przed skromnym domkiem, którego świetność już dawno minęła. Trze­ ba było dobrych kilku dzwonków, by w drzwiach ukazała się zaspana twarz i czarna czupryna naszego przyjacie­ la Bułgara. O noclegu nie było mo­ wy. W domku mieszkało kilka rodzin, każda z nich na kilkunastu metrach kwadratowych. Ostatecznie więc wylą­ dowaliśmy w hotelu, do którego, co cie­ kawe, wpuszczali tylko obcokrajowców. Nasz Bułgar, mimo tłumaczeń i kilka­ krotnych sprawdzeń dowodu, do hotelu wpuszczony nie został. Potem były Międzynarodowe Targi Poznańskie. Dla mnie ostatnie. Praca

poprosił mnie, żebym się nie narażał. Zakończyłem czym prędzej rozmowę z funkcjonariuszem, zwłaszcza że ten nieufnie mi się przyglądał. Dopiero gdy znalazłem się poza terenem Targów, w pełni zdałem sobie sprawę z grozy sytuacji, w której się znalazłem. Myśli o znalezieniu pracy na Targach jed­ nak nie porzuciłem. Następnego dnia rozpocząłem poszukiwania na nowo. Tym razem szczęście mi dopisało. Na jednym ze stoisk w pawilonie 14 po­ trzebowali tłumacza-demonstratora. „Problem w tym, że mamy bardzo spec­ jalistyczną aparaturę elektroniczną. Na­ sza firma może nie jest jeszcze u was znana. Nazywa się... Hewlett-Packard”. Rok ’68 to nie czasy dzisiejsze, gdzie HP znane jest nawet małemu dziecku. Jednak zdawałem sobie spra­ wę, że lepiej trafić nie mogłem. Moi menedżerowie byli handlowcami i już po kilku dniach widzieli, że orientu­ ję się w problematyce elektronicznej lepiej od nich. Zaproponowali, bym zaopiekował się stoiskiem, a oni wyja­ dą do siebie, do Szwajcarii i wrócą po 2 tygodniach, na zakończenie Targów. Zostawili mi zeszyt, w który miałem wpisywać interesantów, a nadto kilka butelek whisky, brandy, koniaku, spore ilości kawy, czekolady i tym podobnych smakołyków. „Dysponuj tym, a w ra­ zie potrzeby dzwoń do Genewy” – po­

ZDJĘCIA POCHODZĄ Z ARCHIWUM AUTORA

atmosfera rozszerzyła się na pozostałe ośrodki akademickie kraju. W Poznaniu studenci zbierali się przed budynkami swoich uczelni, a przede wszystkim na placu Mickie­ wicza przed uniwersytetem. Atmosfe­ ra była gorąca. Aby zapobiec prowo­ kacjom oraz ewentualnym walkom z milicją, która nie wahała się wejść do gmachu uniwersytetu (tradycyjnie uważanego za teren eksterytorialny), do młodzieży wyszedł cieszący się du­ żym autorytetem rektor Politechniki Poznańskiej, prof. Zbigniew Jasicki, w tym czasie szef kolegium rektorów. Próbował ostudzić emocje. Wcześniej w auli Akademii Ekonomicznej wystą­ pił bardzo lubiany przez młodzież i sza­ nowany w środowisku akademickim Poznania prorektor tejże uczelni, prof. Zbigniew Zakrzewski. Po jego koncy­ liacyjnym wystąpieniu rozpoczęła się burzliwa dyskusja. Młodzież była roz­ gorączkowana; gotowa strajkować tak długo, aż władza ustąpi i zliberalizuje swoje rządy. Poznań odczuwał w sposób szcze­ gólny potrzeby zmian. Tutaj miał miejsce krwawo stłumiony bunt ro­ botników w 1956 r. Tutaj też co roku odbywały się międzynarodowe Targi. Poznań się wtedy zmieniał; przestawał być szarym, zapyziałym, komunistycz­ nym miastem. Czuło się innego ducha. Ludzie byli inaczej ubrani, uśmiech­ nięci, rozmawiali różnymi językami, na ulicach pojawiały się nowoczesne samochody. Czuło się powiew wolne­ go świata!

Finis coronat opus Rok 1968 był ostatnim rokiem moich studiów na Politechnice Poznańskiej. W czasie wydarzeń marcowych koń­ czyłem swoją pracę magisterską (pt. „Analizator mowy w drodze korela­ cyjnej”), wykonywaną w dużej części w katedrze Akustyki i Fonetyki UAM. Jak trudno w tych dniach było sku­ pić się nad pracą naukową, wie tylko ten, kto przeżywał podobne chwile. Serce aż się rwało na studenckie wiece. Jednak milicja wyłapywała studentów, a następnie relegowano ich z uczelni, niezależnie od tego, czy studia dopie­ ro zaczynali, czy kończyli. Moja praca magisterska była już napisana. Nieba­ wem została wyznaczona data obrony i egzaminu końcowego: 11 IV 1968. Nastawiłem się więc na wspomaganie przyjaciół, a także mego młodszego brata Michała. Niebawem doszło do konfronta­ cji z milicją „obywatelską”. Na wiecu pod Mickiewiczem ktoś prowokacyjnie krzyknął: „Chodźmy na Winogrady, do miasteczka akademickiego UAM!”. W okolicach Parku Wodziczki i stru­ mienia Bogdanka milicja przygotowa­ ła zasadzkę. Zamknęła tyły pochodu i zaatakowała z przodu. Gonitwy po łąkach i chaszczach poznańskiej Cy­ tadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscytowany. Kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie. Egzamin magisterski wypadł w rocznicę ślubu moich rodziców – 11 kwietnia. Dla mnie dobra data, dla nich nie – rok 1939 to były ostatnie miesiące przed wojną.

Rok 1968 obfitował w różnego rodzaju wydarzenia. Były strajki i pochody rewolucyjne we Francji, Dzieci-Kwiaty w Stanach, Praska Wiosna i wreszcie najazd wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. W Polsce czuło się narastającą atmosferę sprzeciwu wobec samozwańczej władzy komunistycznej. Najbardziej radykalne były środowiska akademickie.

Mój Rok 1968 Ryszard Piasek

pująco: pracy na Politechnice Poznań­ skiej nie otrzymałem, a więc trzeba się było starać o inną, gdyż „wisiał” nade mną pełnomocnik ds. zatrudnienia. W Poz­naniu na ciekawą pracę było już za późno. Moja koncepcja wydawała się prosta i jasna. Znajdę pracę i rozpocznę studia na KUL-u. Poszukiwania zacząłem od stu­ diów. Poszedłem na spotkanie z dzie­ kanem Filozofii Chrześcijańskiej. Pos­tawił sprawę jasno: „Skończył pan studia, z których nic nie będzie tutaj panu przydatne; nawet filozofia, któ­ rej pan się uczył, o wyraźnie marksi­ stowskim zabarwieniu. Możemy panu zaoferować jedynie przyjęcie na II rok studiów, jednakże z koniecznością zda­ nia wszystkich egzaminów z I roku”. Miałem też wówczas okazję porozma­ wiać z wielkim autorytetem filozofii tomistycznej, późniejszym wieloletnim rektorem KUL-u, o. prof. Mieczysła­ wem Krąpcem. Z pracą nie było kłopotów. Przy­ jąłem ofertę Instytutu Fizyki UMCS. Prof. Włodzimierz Żuk, dyrektor Ins­ tytutu Fizyki, a jednocześnie prorektor UMCS, powitał mnie słowami: „Spadł nam Pan z nieba! Skąd pan wiedział, że potrzebujemy specjalisty elektronika? Pracę może pan rozpocząć od zaraz”. Tymczasem ja byłem zainteresowany dłuższym wypoczynkiem po morder­ czym finiszu na Politechnice, a także zarobkowaniem na Targach w Poz­ naniu w czerwcu. Profesor naciskał. Ostatecznie ustaliliśmy kompromisowy termin 1 VIII 1968. Po trzech dniach pobytu w Lublinie wróciłem zadowo­ lony do Poznania.

Wyprawa za granicę Przede mną rysowały się ciekawe pers­ pektywy pracy i wymarzonych studiów. Wcześniej, w czerwcu, jak co roku, pra­ ca na Targach, która oprócz istotne­ go zasilenia portfela dawała jeszcze ciekawe kontakty, a przy okazji dobrą sposobność do podszlifowania języ­ ków obcych. Majowa pogoda i wol­ ny czas kusiły do wyjazdów. Próbo­ wałem namówić któregoś z kolegów. Wszyscy jednak przygotowywali się do obrony dyplomu. Ustaliłem więc plan wyprawy: Czechy, Węgry, Rumunia, Bułgaria – pociągiem, wszystko w nies­ pełna 3 tygodnie. Podłapałem od zna­ jomych jakieś adresy, wykupiłem bilet...

Od tego momentu opowieści przejął na siebie nowy znajomy. Podróż do Bukaresztu odbywałem nocą. Po drodze dosiedli się jacyś Ru­ muni. Upewniwszy się, że konduktor nie kręci się w pobliżu, zdjęli z bagażnika torbę, z której wyjrzała... główka fla­

Gonitwy po łąkach i chaszczach poznań­ skiej Cytadeli trwały przez kilka godzin. Brat wrócił późno w nocy, podekscyto­ wany. Kilka razy dostał pałą po plecach, ale nie dał się schwytać. Jemu się udało, ale kilku jego kolegom niestety nie. szeczki z domową śliwowicą. Zachęcili do spróbowania. W Bukareszcie, zmę­ czony nie tylko podróżą, zająłem ła­ weczkę w parku, z plecakiem pod ręką i kocem pod głową. Już po chwili spałem jak suseł. Śnili mi się kosmici i słysza­ łem dziwne dźwięki. Powoli sen mnie opuszczał, ale kosmitów nie ubywało. Czyżby to efekt wywołany nadmiarem śliwowicy? Obudziłem się w pełni, gdy kosmici zaczęli spychać mnie z „mojej” ławki. Ostatecznie doszliśmy do poro­ zumienia z – jak się okazało – ekipą filmową, która kręciła film o podboju Ziemi przez... kosmitów! Przepraszali mnie potem za przerwany sen i w za­ dośćuczynieniu poczęstowali wspaniałą kanapką z kiełbasą i papryką. Włócząc się po mieście, zauważy­ łem tablicę z nazwą organizacji studen­ ckiej. Wszedłem do budynku. Ucieszyli się, że odwiedza ich ktoś z Polski i dali mi... przewodnika po Bukareszcie. Mi­ ły chłopak, tylko trochę dziwny. Kiedy wchodziłem do cerkwi, których kilka odnalazłem w centrum Bukaresztu, także przy jego pomocy, on zawsze zos­ tawał na zewnątrz. Twierdził, że jest prawdziwym ateistą i do kościoła wcho­ dzić nie zamierza. Poza tym wydawał się być normalny.

w pawilonie amerykańskim była ni­ czym nie zagrożona. Znali mnie tam i cenili. Jednak otrzymałem informa­ cję, że na moją pracę nie chce się zgo­ dzić Dyrektor Generalny Targów. Co mu do tego? Zatrudnia mnie pawilon amerykański i w dodatku słono za mnie płaci Targom w dolarach, a nam, pra­ cownikom, dyrekcja MTP dokonuje wypłat w złotówkach – oczywiście po oficjalnym kursie – kilka razy niższym od powszechnie przyjętego. Ale jest też ukłon w stronę zatrudnionych: otrzy­ mują po zniżonej cenie kartę wejściową na Targi. To dopiero przywilej! Postanowiłem odwiedzić Dyrekcję, by dowiedzieć się o przyczyny owej negatywnej dla mnie decyzji. Sekre­ tarka grzecznie poprosiła, bym chwilę poczekał, a przyjmie mnie sam dyrek­ tor. Okazało się, że dyrektora nie ma, ale że może mnie przyjąć jego zastęp­ ca. Odmówiłem i dowiedziałem się, że dyrektor będzie obecny następnego dnia. „Wpiszę pana w zeszyt” – obieca­ ła sekretarka. Następnego dnia już od progu przepraszała. „Niestety, dyrektor musiał wyjechać. Ale jego zastępca jest wolny i pana przyjmie”. Ten przywitał mnie radośnie. „Ach, to pan; jak mi miło poznać! Pawilon amerykański zachwycony, że i tym razem chce pan u nich pracować!” „Ale właśnie dyrek­ cja Targów nie chce wydać zgody na moje zatrudnienie” – przerwałem mu. „No właśnie, przykra sprawa. Zdecy­ dowało kolegium, na którym ja akurat nie uczestniczyłem. Gdyby tylko to ode mnie zależało, miałby pan pracę zała­ twioną. Ale przyszłym roku na pewno się uda!” Wyszedłem przygnębiony; szkoda mi było tej ciekawej pracy; w dodat­ ku ostatni już raz. Nie byłem jednak załamany. Wykombinuję coś innego, pomyś­lałem. Zacząłem chodzić po pa­ wilonach. Targi zaczynały się za nie­ spełna dwa tygodnie. W kilkunastu miejscach stoiska były już obsadzone. Przechodziłem z pawilonu do pawi­ lonu. Trzeba było uważać, bo na Tar­ gach roiło się od tajniaków. W pew­ nym momencie zostałem zatrzymany i zapytany, co tu robię. Sytuacja była groźna. Odpowiedziałem po angiel­ sku. Funkcjonariusz zaczął się jąkać, ale przeszedł na niemiecki, w którym szło mu trochę lepiej. Powiedziałem, że przyjechałem ze Szwecji. Wtedy on przyprowadził rodowitego Szweda. Ten zrozumiał sytuację i po angielsku

wiedzieli. Położyli klucze od stoiska na stole i pojechali. Ja zaś codziennie rano stawałem dzielnie w kolejce do kasy biletowej, kupowałem bilet i ot­ wierałem stoisko. Ludzi odwiedzają­ cych było sporo, wielu interesowało się najnowszą aparaturą HP.

Życzyliśmy sobie nawzajem powodze­ nia i pomyślności. Zostawili jeszcze kilka egzemplarzy „Mladej Fronty”. „Poczytajcie – mówili na odchodnym – „i zróbcie u was to samo. To zupełnie inne życie!” Pewnego dnia pojawiła się grupa Czechów zwiedzająca Targi. Zacho­ wywali się swobodnie i dość głośno, zwłaszcza gdy moje pytania dotknęły sytuacji w Czechosłowacji. Zaprosiłem ich na zaplecze stoiska, poczęstowałem brandy. Było wśród nich kilku inży­ nierów. Opowiadali chętnie o wszyst­ kim – od strajków studenckich na Uni­ wersytecie Karola które się przerodziły w ogólnonarodowe strajki; o wyborze Dubczeka na pierwszego sekretarza. Co pewien czas musiałem ich uciszać, bo mówili zbyt głośno. A oni śmiali się z naszych obaw i ogólnej lękliwości. Nasze spotkanie trwało dobrą godzi­ nę. Cieszyli się, że mogli opowiedzieć o tym, co się u nich dzieje, a ja, że mia­ łem wiadomości z pierwszej ręki. Ży­ czyliśmy sobie nawzajem powodzenia i pomyślności. Zostawili jeszcze kilka egzemplarzy „Mladej Fronty”. „Po­ czytajcie – mówili na odchodnym – „i zróbcie u was to samo. To zupełnie inne życie!” Zbliżał się koniec Targów. Moi me­ nedżerowie przyjechali ze szwajcarską dokładnością, dzień przed zamknię­ ciem. Przywieźli wiele prezentów – róż­ ne smakołyki, ubrania, koszule. Byli bardzo zadowoleni z mojej pracy, za co też hojnie mnie wynagrodzili. Moich kolegów z pawilonu amerykańskiego Dokończenie na sąsiedniej stronie


WRZESIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A często spotykałem. Byli z daleka wi­ doczni w ubraniach specjalnie dla nich uszytych i z dużym znakiem USA. Jak się okazało, to, co ja otrzymałem za swoją pracę, przekraczało wielokrot­ nie ich zarobki. Lato ’68 było piękne i upalne. Roz­ łożyliśmy się namiotami z przyjaciółmi w lesie niedaleko Czarnkowa, na wzgó­ rzach, poniżej których rozpościerały się urokliwe ni to jeziorka, ni stawy z oka­ załymi liliami wodnymi. Czas płynął miło i leniwie, jak w słynnej piosence Magdaleny Czapińskiej z muzyką Se­ weryna Krajewskiego i spopularyzowa­ nej przez Marylę Rodowicz: „A tym­ czasem leżę pod gruszą na dowolnie wybranym boku i mam to, co w życiu najświętsze – święty spokój”. Piosenka zaśpiewana w Opolu zdobyła natych­ miastowy rozgłos, ale władze uważa­ ły ją za polityczną i prowokacyjną, bo „nie motywowała do wytężonej pracy dla socjalistycznej ojczyzny”.

Lubelska epopeja Do Lublina przyjechałem po długiej i męczącej podróży na trzy dni przed rozpoczęciem pracy. Zaraz po przyjeź­ dzie stawiłem się w Instytucie Fizyki Doświadczalnej. Profesor był zadowo­ lony z mojej punktualności i obiecał załatwić dla mnie lokum. Póki co, mia­ łem zamieszkać u jednego z adiunk­ tów Instytutu. Dr M. pojawił się nie­ bawem na... rozklekotanej WFM-ce. „Pojazd nie jest nowy, ale przy odrobi­ nie szczęścia dowiezie nas na miejsce. Kłopot jest tylko z wystartowaniem. Trzeba go zapchać”. Wzięliśmy się więc do roboty i za chwilę motor odpalił, wznosząc kłęby białego dymu. Mia­ łem trochę bagażu (większy pozostał na stacji), który zajął mi obie ręce. Prosiłem dra M. o łagodną jazdę. On sam też na to musiał zważać, bo na kierownicy wiózł spore zakupy, z mle­ kiem w butelkach włącznie. Nie obyło się bez kilku ostrych szarpnięć, a tak­ że podskoków na podziurawionym asfalcie. Czemu zawdzięczać to, że nie spadłem, nie wiem. Ulica nazywała się wdzięcznie „Balladyny” i zarówno ona, jak i całe osiedle Ludowej Spółdzielni

potoczy w nieznanym Lublinie? Czy dam sobie radę? Jak wyglądać będzie moja praca i studia na KUL-u?” Po­ czułem niepewność i tęsknotę. „Może lepiej było zostać w Poznaniu?” Tuż przed wyjazdem pojawiła się oferta pra­ cy w Instytucie Fonetyki UAM, gdzie

Drzwi były otwarte; w środku pełno ludzi. Wszyscy nasłuchiwali najnowszych wiado­ mości nadawanych przez... Rozgłośnię RWE. Jak się okazało, wojska Układu War­ szawskiego „na zapro­ szenie rządu i partii wjechały do bratniej Czechosłowacji. mógłbym kontynuować to, co rozpo­ cząłem w pracy magisterskiej. Żeby przerwać te rozważania, poszedłem na przechadzkę. Osiedle w świetle zachodzącego słońca wyglądało imponująco. Po dłuż­ szej wędrówce poczułem zmęczenie. Trzeba wracać do domu, pomyślałem. Ale gdzie jest ten dom? Wszystkie bloki podobne. Oświetlały je teraz latarnie i pomarańczowy księżyc. Sceneria pięk­ na, ale domu i klatki schodowej rozpo­ znać nie mogłem. Szczęśliwie po dro­ dze natrafiłem na ogródek jordanowski, w którym odpocząłem i zebrałem my­ śli. Niebawem w pobliżu odnalazłem poszukiwany blok. Otwierając drzwi, ze zdziwieniem zauważyłem, że zamek w drzwiach jest przekręcony tylko je­ den raz. Jako prawdziwy poznaniak, byłem pewien, że przekręciłem klucz dwa razy. No cóż, może to zmęczenie. Wchodząc do swego pokoju usłyszałem szmer. „Tak, to na pewno zmęczenie. Trzeba położyć się i wypocząć”. Ale znowu szmer, jeden i drugi. „Chyba ktoś jest w mieszkaniu. Oczywiście

Peru, Machu Picchu

Mieszkaniowej robiły dobre wrażenie. Podobno było to w owym czasie naj­ ciekawsze i najładniej zagospodarowa­ ne osiedle w Polsce, tak przynajmniej mówili lublinianie. Mieszkanie nieduże – trzypokoje z kuchnią. Jeden z pokoików był dla mnie. „Niech się pan rozgości. Przez wakacje będzie pan tu mieszkał sam. Ja jadę na Sławinek do mojej matki, w domku której mieszka teraz cała mo­ ja rodzina. Spotkamy się w Instytucie za kilka dni”. To powiedziawszy, dr M. położył klucze na stole i odjechał. Tym razem bez zapychania, bo było z górki! Trochę wypoczynku dobrze mi zrobiło. Zaczęły jednak nachodzić mnie różne myśli. „Czy to dobry wy­ bór? Z dala od domu rodzinnego, przy­ jaciół i dziewczyny? Jak się wszystko

gospodarze! Ale dlaczego wszystko dzieje się po ciemku?” I znów lekkie jakby chrząknięcie. Nie wytrzymałem. Wyszedłem na korytarz i zauważyłem przez uchylone drzwi dużego pokoju dwoje lśniących oczu. Zrobiłem dwa kroki do przodu i wtedy nagły ruch i głos kobiecy „O Jezu! Matko Najświęt­ sza! Panie, kto pan jesteś? Co pan tu robisz?!”. Miejsce zmęczenia zajęły różne opowieści, które przeciągnęły się do późnej nocy. Pani Fedorowiczowa by­ ła starszą, elegancką panią opiekują­ cą się dziećmi dr M. Miała więc klucz do mieszkania i mogła tam również przenocować, co od czasu do czasu się zdarzało. Była osobą samotną i dlatego żądną kontaktów z innymi. Opowiadać mogła bez końca. Na mnie spotkanie tej

osoby w tym akurat momencie i wsłu­ chiwanie się w jej życiowe historie po­ działało po prostu jak balsam. Dr M., gdy tylko mnie zobaczył następnego poranka, wspomniał o pa­ ni Fedorowiczowej. „Zapomniałem panu powiedzieć… A, rozmawiał Pan z nią. No, to jest pan zgubiony. Ona szalenie lubi opowiadać i opowieściom tym nie ma końca. Zamęczy pana”. Dr M. został wyznaczony przez profesora do pokazania mi Instytutu i prac, któ­ re są tam realizowane. Wyglądało to imponująco. Zwłaszcza ciekawa była pracownia z separatorem izotopów – oczko w głowie profesora. Tam też znalazłem sobie pierwszą pracę. Sepa­ rator izotopów stanowiło duże, oko­ ło 10-metrowe urządzenie, w którym w warunkach próżni separowano róż­ ne izotopy pod napięciem ponad 120 tys. voltów. Było ono ogrodzone pło­ tem siatkowym. Wejście umożliwiały dwie bramki, zamykane na czas włą­ czania wysokiego napięcia. Zdarzało się, że pracujący tam fizycy wyskaki­ wali zza siatki w ostatnim momencie. Zaproponowałem więc profesorowi automatyczne zamykanie bramek na czas włączania wysokiego napięcia. Początkowo mój projekt nie zyskał uznania. „Przecież tam nikt pod napię­ ciem nie wchodzi” – tłumaczył profe­ sor. Potem jednak, gdy przedstawiłem wszystkie zagrożenia i niebezpieczeń­ stwa, projekt się spodobał – zwłaszcza przy pierwszym włączeniu! Projekt zrealizowałem wespół z pracującym w tejże pracowni technikiem Jackiem. Od początku polubiliśmy się. Jacek, trochę młodszy ode mnie, zamierzał podjąć studia na lubelskiej Wyższej Szkole Inżynierskiej.

pewien czas zanikające. Przypominało to szumy i piski ojcowego radia w cza­ sie słuchania Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Tutaj źródło owych dźwię­ ków znajdowało się w jednym z po­ mieszczeń. Drzwi były otwarte; w środ­ ku pełno ludzi. Wszyscy nasłuchiwali najnowszych wiadomości nadawanych przez... Rozgłośnię RWE. A sytuacja była niezwykła i bardzo poważna. Jak się bowiem okazało, wojska Układu Warszawskiego „na zaproszenie rzą­ du i partii wjechały do bratniej Cze­ chosłowacji, by bronić osiągnięć so­ cjalizmu i dać odpór zagrażającej temu krajowi kontrrewolucji”. Wśród wojsk wkraczających do Czechosłowacji były niestety również wojska polskie. Teraz wyjaśniły się dudnienia nocne i ran­ ne – były to odgłosy wydawane przez przemieszczające się eskadry lotnicze i czołgi. Wszyscy byli przejęci nową sytuacją. Co przyniosą nadchodzące dni? Jaka będzie reakcja Zachodu? Czy Czesi i Słowacy tak łatwo się podda­ dzą? Jak to wpłynie na kraje sąsiednie? Jedno wydawało się pewne: akcja by­ ła przygotowana od dawna i nastąpiła znienacka, siłami znacznie przewyż­ szającymi możliwości obronne małej Czechosłowacji. W tym dniu nikt nie praco­ wał. Jedynym tematem była sytuacja

było. Na odchodne usłyszałem tylko przestrogę: „Uważaj, coby cię w Pozna­ niu do wojska nie wzięli!”. Następnego dnia wczesnym rankiem już siedzia­ łem w pociągu relacji Lublin–Poznań. Do domu zajechałem późnym wie­ czorem. Dzwonek i drzwi otwiera Oj­ ciec. Wyglądał nieswojo. „Witaj, Rysiu, a skąd wiedziałeś?” „Co wiedziałem?” „Że masz przyjechać. Przecież dopie­ ro co rozpocząłeś pracę w Lublinie”. „Śniłem o Was. A jest jakiś szczególny powód, że powinienem przyjechać?” W tym momencie w drzwiach kuchen­ nych ukazała się Mama. Oczy miała zapłakane. „Michaś jest obok w po­ koju – powiedziała załamującym się głosem. – Najlepiej, jak sobie poroz­ mawiacie”. „Co się dzieje, Michaś?” Jak się okazało, miał w planie wyjazd do Jugosławii i w związku z sytuacją na­ jazdu na Czechosłowację został cof­ nięty z granicy czeskiej. „Rozumiem, że to przykre dla ciebie, ale dlaczego rodzice są tacy zasmuceni?” „Domyś­ lili się, że chcę dać nogę na Zachód. Co prawda rozmawiał już z mamą nasz proboszcz, ks. Woźny, który jest zo­ rientowany w sprawie, ale wiesz, jak to jest... Andrzej wyjechał, ty w Lublinie i ja także chcę jechać w świat. To ich tak zmartwiło”. „No tak, nagle zostali zupełnie sami. Ale przecież w obecnej

Rio de Janeiro

Ora et labora W Instytucie Fizyki UMCS rozpoczą­ łem swoją pierwszą inżynierską pracę, a na KUL-u – II rok Filozofii i Nauk Społecznych. Musiałem też opłacić czesne, gdyż była to uczelnia prywat­ na. Od razu zorientowałem się, że KUL ma bardzo dobrą stołówkę. A że było blisko, niemal po drugiej stronie ulicy, chętnie z niej korzystałem. Moje studia traktowałem jako bardzo prywatne. Nie chciałem, żeby wiedziano o tym w pra­ cy. To były dwa oddzielne światy. Ale już trzeciego dnia mojej obecności na stołówce zauważyłem technika Jacka z Pracowni Izotopów Instytutu Fizy­ ki. „Witam kolegę” – powiedział nie mniej ode mnie zaskoczony Jacek. „Tak krótko w Lublinie, a już wie pan, gdzie można zjeść najsmaczniejszy obiad”. „To ten nasz poznański zmysł prak­ tyczności” – odparłem. Wkrótce oka­ zało się, że bony stołówkowe sprzedaje matka Jacka, jego ojciec zaś jest zasłu­ żonym pracownikiem KUL-u i pracuje w kwesturze Uczelni. Nie musiałem już ukrywać moich planów. Jacek zaprosił mnie do swojego domu, poznał z ro­ dzicami i siostrą; pokazał swoją pa­ sję, czyli stare, wiszące i bijące zegary. Stał się też moim najlepszym kolegą i przyjacielem. Dni sierpniowe mijały szybko na pracy w Instytucie oraz na nauce w do­ mu. Sprzęt, z którym się spotykałem, był mi niekiedy zupełnie nieznany. Nie­ jeden wieczór ślęczałem nad książką lub notatkami ze studiów w poszuki­ waniu właściwych rozwiązań. Ambicja nie pozwalała przechodzić do porząd­ ku nad nierozwiązanymi kwestiami, zwłaszcza z zakresu elektroniki. Rodzina dra M. zjeżdżała pod ko­ niec sierpnia od babci. Trzeba było po­ szukać nowego lokum. Szczęśliwie zna­ lazłem je na Węglinie, w budującej się dzielnicy domków jednorodzinnych. Zamieszkałem przy ul. Lelewela u pań­ stwa Niemyskich. Po drugiej stronie głównej drogi wiodącej do Kraśnika była tzw. Poczekajka, czyli dom stu­ dentek KUL-u. Komunikacja do cen­ trum dość kiepska, ale teren ciekawy. Z mojego pokoju na piętrze widać było daleko pofalowany teren Wyżyny Lu­ belskiej. Był to również obszar uprawy tytoniu oraz chmielu. Miejsce spokoj­ ne; dobre do nauki. Takie właśnie było mi potrzebne.

Dziwne dźwięki Do pracy najlepiej dojeżdżało się ro­ werem. Jazda wśród pól „wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” dawała posmak wakacji i pozwalała przyjem­ nie rozpoczynać każdy dzień. Pewne­ go ranka, jadąc swoją ulubioną trasą, usłyszałem dziwne, odległe dudnienie, jakby dźwięk wielu silników samolo­ towych. Ale skąd takie odgłosy; co to mogło być? Wchodząc do Instytutu znów usłyszałem coś dziwnego: dźwię­ ki wyższe, zamieniające się w piski i co

w Czechosłowacji. Ludzie rozmawia­ li w mniejszych i większych grupach, wsłuchiwali się w najnowsze wiado­ mości. Następnego dnia wstałem zmę­ czony, po nieprzespanej nocy. Męczyły mnie sny, a w nich głównie pytania o rodziców i brata. Chciałem w tej chwili być razem z nimi. Powiedziałem o tym Jackowi. Dobrze mnie rozumiał – to była sytuacja, która skłaniała do py­ tań o najbliższych. „Wiem, że chciałbyś odwiedzić swój dom, ale żadnego ur­ lopu nie dostaniesz, bo pracujesz zale­ dwie trzy tygodnie. Profesor na pewno nie wyrazi zgody. Chyba – i tu zawiesił głoś – że dokonasz jakichś zakupów dla Instytutu. W naszej pracowni potrze­ bujemy akurat dokładnych galwano­ metrów, które można kupić w Centrali

– Dlaczego rodzice są tacy zasmuceni? – Domyślili się, że chcę dać nogę na Zachód. Co prawda rozmawiał już z mamą nasz proboszcz, ks. Woźny, który był zoriento­ wany w sprawie, ale wiesz, jak to jest... Technicznej w Poznaniu. Idź, przedstaw sprawę profesorowi. Może się uda?” Ośmielony sugestiami kolegi i przede wszystkim wewnętrznym podszeptem o konieczności wyjaz­ du, stawiłem się u profesora, przedsta­ wiając mu sprawę. „Panie inżynierze, rozumiem dobrze pana troskę o rodzi­ ców, ale przecież dopiero co rozpoczął pan pracę w Instytucie. Nie mogę dać panu wolnego pod żadnym pozorem”. Wtedy wspomniałem o zapotrzebowa­ niu na aparaturę pomiarową. „A, to co innego – odrzekł profesor. – A w ja­ kiej pracowni potrzebują tych przyrzą­ dów?” „W Pracowni Separacji Izoto­ pów”. „A w Poznaniu mają?” „Tak, my się zaopatrujemy w tej Centrali”. „No to niech pan jedzie, i to jak najprędzej! Proszę tylko pamiętać o rachunkach”. Pobiegłem opowiedzieć kolegom, jak się sprawy ułożyły i... już mnie nie

sytuacji wszystko się zmienia; wrócili cię z granicy, więc jesteś w domu”. „Tak, ale mam możliwość przejazdu nie przez Czechy, ale przez Rosję”. „I kiedy masz ten wyjazd?” „Jutro rano”. Bardzo do­ brze, że ja się pojawiłem. Pocieszyliśmy rodziców. Michał zasiadł do pianina. Zagrał dawne, lubiane i śpiewane przez nas piosenki. Atmosfera się poprawi­ ła. Ja z bratem gadaliśmy jeszcze przez pół nocy. Pociąg do Warszawy odjeżdżał o 6 rano. Był pełen. Większość pasa­ żerów byli to przymusowi emigranci do Izraela. Mieli spore bagaże. Jakże od­ miennie wyglądał mały plecak mojego brata i podręczne radio hitachi, które dostał za pracę na Targach. Po peronie kręciło się wiele osób. Jakiś znajomy z Politechniki próbo­ wał mnie zagadać. Nie miałem na to ochoty. Szkoda mi było tracić ostat­ nich chwil z bratem. Ale nasza roz­ mowa też się nie kleiła. Dla rozwe­ selenia przypomniałem odpowiedź, jakiej udzielił nauczycielce pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdy zapy­ tała, kim chciałby być. W odpowiedzi usłyszała: „Cyganem”. „Dlaczego Cy­ ganem?” – zdziwiła się nauczycielka. – „Bo dużo wędrują”. „No dobrze, ale jaki chciałbyś mieć zawód?” – „Z za­ wodu chciałbym być muzykantem” – brzmiała odpowiedź pierwszokla­ sisty, który w tym właśnie momencie rozpoczynał swą podróż życia; zaczął realizować swoje dziecięce marzenia. Że wróci po latach jako doktor mu­ zykologii, tego nikt nie przewidywał. Obydwaj natomiast byliśmy świadomi dłuższego rozstania. Jak długiego? Też wielka niewiadoma! Pociąg ruszył. Jeszcze ostatnie pożegnalne gesty; długie powiewania – jakby z chęcią zatrzymania oddala­ jącego się pociągu. Oczy mi lekko zwil­ gotniały. Wiedziałem, że nieprędko się zobaczymy. Nie przypuszczałem jed­ nak, że potrwa to aż 10 lat. Z ciężkim sercem schodziłem z peronu poznań­ skiego dworca. Objuczony zakupioną w Centrali Technicznej aparaturą potrzebną do badań, wracałem do „swojego” Lublina. Rodzice niestety pozostali sami. Obie­ całem, że będę pisał i dzwonił. Zaczął się nowy rok akademicki. Wszędzie pełno studentów. Gwarno wokół – na korytarzach Instytutu i na uliczkach przyległych do obu uniwersytetów. Na KUL miałem blisko – na drugą

stronę ulicy. Na wewnętrznym dzie­ dzińcu roiło się od młodzieży. Poczu­ łem się nieco starszy, zwłaszcza gdy spotkałem swoją grupę z drugiego ro­ ku. Trwało to tylko chwilę. Wnet się zaprzyjaźniliśmy. Było nas zaledwie 25 osób, w tym jeden ksiądz i trzy sio­ stry zakonne. Na korytarzach spotykałem też znanych opozycjonistów: Seweryna Blumsztajna i Barbarę Toruńczyk, którzy zostali relegowani z uczelni warszawskich i jedynie KUL otworzył przed nimi swoje podwoje.

Post Scriptum Moja praca w Instytucie Fizyki Doś­ wiadczalnej trwała cztery lata i była dobrze oceniana. Prof. Żuk chciał mnie w nagrodę wysłać do Instytutu Badań Jądrowych w Dubnej pod Moskwą. Da­ wało to prestiż, doświadczenie nauko­ we oraz wyższe dochody. Z uwagi na moje studia zręcznie się z tego wymiga­ łem. Nie zapobiegło to jednak innemu wyróżnieniu, jakim było prowadzenie zajęć z podstaw elektrotechniki w filii UMCS w Puławach. Studia na KUL wymagały dodat­ kowego wysiłku. Były jednak bardzo ciekawe. Spośród kilku proseminariów, a potem seminariów, wybrałem m.in. etykę. Spotykaliśmy się w małym, kil­ kuosobowym gronie. Należał do niego m.in. ks. Andrzej Szostek, późniejszy wieloletni rektor KUL. Seminarium kierował ks. prof Tadeusz Styczeń, a zajęcia prowadził także kard. Karol Wojtyła. Studia ukończyłem w 1972 r. z wyróżnieniem i z propozycją pod­ jęcia asystentury. Propozycja była bar­ dzo atrakcyjna, ale niestety nie mog­ łem z niej skorzystać. Już nie byłem sam. Miałem rodzinę. Musiałem wra­ cać do Poznania. Chętnie za to uczest­ niczyłem w seminarium doktoranc­ kim nauk społecznych. Ukończyłem je w r. 1975 dysertacją: „Kształcenie jako czynnik rozwoju gospodarcze­ go w latach sześćdziesiątych. Analiza porównawcza 70 krajów świata”. Pro­ motorem pracy był zasłużony prof. Czesław Strzeszewski. Praca zawodowa w Poznaniu związała mnie początkowo z Insty­ tutem Fizyki Molekularnej PAN, a na­ stępnie z Zakładem Nowych Technik Kształcenia Politechniki Poznańskiej. W międzyczasie uzyskałem roczne stypendium rządu francuskiego w Ins­ titut Catholique w Paryżu. Tam zetk­ nąłem się z wykorzystaniem filmu w dydaktyce oraz badaniach nauko­ wych. Po powrocie kontynuowałem tego typu prace w Poznaniu. Napo­ tykałem jednak trudności, i to za­ równo z uwagi na moje KUL-owskie wykształcenie, jak i zaangażowanie w Solidarność. Postanowiłem więc dalsze prace prowadzić pod własnym szyldem. Re­ zultatem tej decyzji jest sporo filmów dokumentalnych i podróżniczych, a na­ wet całe serie filmowe: „Polskie misje i misjonarze w Afryce i Ameryce Po­

Na korytarzach spo­ tykałem też znanych opozycjonistów: Seweryna Blumsztajna i Barbarę Toruńczyk, którzy zostali relegowani z uczelni warszawskich i jedynie KUL otworzył przed nimi swoje podwoje. łudniowej”, „Na drogach i bezdrożach Afryki”, „Stolice i metropolie świata”. Poznałem wtedy tak wspaniałych lu­ dzi, jak dr Wanda Błeńska – misjo­ narka świecka w Ugandzie, o. Marian Żelazek – misjonarz z Puri (Indie) czy kard. Adam Kozłowiecki – misjonarz w zagubionym w buszu Mpunde (Zam­ bia). Wtedy też powstał film „Kalkuta – miasto Matki Teresy”, a także filmy historyczne: „Śladami wspaniałej prze­ szłości”, „Skarby Ziemi Świętej”, „Na obrzeżach dawnej Rzeczypospolitej” czy „Kościół na Wschodzie”. W sumie ponad 130 różnych filmów dokumen­ talnych, emitowanych w większości przez telewizję publiczną. Tą tematyką zajmuję się do dnia dzisiejszego, zasta­ nawiając się niejednokrotnie: Quisque suae fortunae faber est i ile w moje życie wniósł Rok 1968? K


KURIER WNET · WRZESIEŃ 2018

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Pojęcie ‘limotrofy’ (‘limitrofy’? nie natychmiast pojawia się w wyszukiwarce, a kiedy już, to trzeba się naczytać (zachęcam!)... We mnie ono, chyba nie bez racji, wzbudziło podejrzliwość – podobnie jak nie znoszę dyskryminującego pojęcia ‘Kresów’... Kto i kiedy ustanowił ważne centrum i poślednie kresy? I czego – wreszcie – są limotrofy i czego kresy?

Armagedon intelektualny? Danuta Moroz-Namysłowska

J

ak się okazuje, filozofowie i geo­ politycy wespół w zespół od dawna mieszają i mącą w „na­ rodowych kadziach”, układają potencjalne opcje i scenariusze przy­ szłych wydarzeń i zmian geopolitycz­ nych, o nic nikogo nie pytając – bo i po co? Przecież przyzwyczailiśmy ich do naszych rąk w nocnikach nie raz – po dziesięcioleciach dopiero dowiadując się, w którą stronę nas prowadzono i ku czemu. W postkomunie i liberalnej „cieciej” RP posłusznie nie robiliśmy polityki, budując rzekomo mosty (gdzie one są?), patrzyliśmy w przyszłość (wy­ patrzyliśmy tylko Tuska na unijnej in­ tracie), szanowaliśmy „autorytety”, któ­ re z własnej ręki legły w gruzach... Mamy trening. Dlaczego zatem np. Frank Furedi zastanawia się – podobnie jak ja, wiecznie pogubiona na ścieżkach mądrości – „gdzie się podziali wszyscy intelektualiści”? W końcu to profesor socjologii Uniwersytetu Kent w Wiel­ kiej Brytanii. Jeśli „się podziali” – to znaczy, że ich nie ma? „Wszystkich”? To aż tak tragicznie rzeczy się mają? Chyba niewesoło – skoro autor cy­ towane pytanie uczynił tytułem jednej ze swoich książek, którą w 2014 roku przełożono na język polski. Już wstęp

jest „wyprawą do kraju filistrów” – a za­ tem prowokowaniem awantury, któ­ rej się, oczywiście, doczekał. Filister bowiem – to człowiek według Oxford Dictionary „człowiek o wąskich ho­ ryzontach, zainteresowany wyłącznie sprawami materialnymi i przyziem­ nymi” (Oxford 1965, s.148). Autora zaatakowano za sformułowanie „choć­ by jedna książka”, której przeczytania nie wymaga się obecnie w uniwersyte­ ckich programach kształcenia studen­ tów. Obecnie „książka to tylko jedno z wielu źródeł wiedzy, które z łatwością można uznać za nieistotne lub margi­ nalne – zaś żądzę wiedzy i dążenie do doskonałości i prawdy przedstawia się dziś jako coś niestosownego i dziwacz­ nego, jako rodzaj folgowania własnym zachciankom” (F. Furedi, Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?, Warsza­ wa 2014, s. 8) Sam brytyjski minister edukacji kształcenie się dla samego zdobywania wiedzy uznał za „tro­ chę nieuczciwe” oraz „średniowiecz­ ny przesąd”. Według Furediego jest to obecnie istota globalnego „filisterskiego etosu, który kształtuje dzisiejszą poli­ tykę edukacyjna i kulturalną” (s. 9). Jak stwierdza, taki stan rzeczy nie jest współczesnym wynalazkiem,

bowiem Goethe, Nietsche, Marks i wie­ lu innych doskonale orientowali się w prawach wpływu rynku na rozwój kultury i sztuki – co gorsza, filisterstwo już dawno ulegało instytucjonaliza­ cji na najwyższych szczeblach władzy wśród zarządców wyższych uczelni, muzeów, galerii... Treść życia kultu­ ralnego i umysłowego stawała się bez znaczenia, liczyło się jedynie to, czy kulturę i naukę da się wykorzystać do celów zupełnie im obcych! Współcześnie ideę „wspólno­ ty uczonych poszukujących prawdy” pow­szechnie i niemal oficjalnie trak­ tuje się z pogardą, do możliwości jej odkrycia odnosi się sceptycznie i lo­ kuje ją w dziedzinie fikcji – a nie ja­ ko cel intelektualnych zmagań – pisze Furedi (s. 39). Moja refleksja: czy może w takich realiach dziwić dobre samo­ poczucie sprawców Smoleńska? Wszechobecny jest relatywizm – pogląd, zgodnie z którym prawda i mo­ ralność nie są absolutne, lecz zależne od tego, jaka grupa czy autorytet za nimi stoją. Odkąd prawdę można podawać w różnych ujęciach i z wielu stron, stra­

związek z intelektualnym gruntem, z którego wyrastała, i coraz bardziej staje się wytworem procesu technicz­ nego, a nie pracy umysłowej. Stąd post­ modernista Jean Francois Lyotard mógł ogłosić „podzwonne dla Profesora”, gdyż jego zdaniem nie jest on bardziej kompetentny od zasobów komputera. Czy zatem zbliża się rewolucja ogłasza­ jąca śmierć książek, śmierć autorów i jedynym jej żerem będzie kolejna de­ wastacja wszystkiego – religii, tradycji, historii, literatury, filozofii, jako „ste­ reotypów”, „przesądów”, „ciemnogro­ du” etc... Łatwa, prosta i przyjemna, nie wymagająca poznania, dociekań, badań, szacunku do dorobku... Po co kształcić się, przemęczać, wchodzić w merytoryczne dyskusje i spory, wystarczy krzewić k u l t „zwy­ czajności”, „zwykłości”, minimalizmu, uprawiać socjologię równania w dół, tworzyć programy „reality show”, w których artyści, niczym kelnerzy, dostarczają menu konsumentom lub, jak lekarze, świadczą usługi pacjen­ tom-widzom. Traktowanie ludzi jak chorych lub dzieci o małym rozum­

Obecnie „książka to tylko jedno z wielu źródeł wiedzy, które z łatwością można uznać za nieistotne lub marginalne – zaś żądzę wiedzy i dążenie do doskonałości i prawdy przedstawia się dziś jako coś niestosownego i dziwacznego, jako rodzaj folgowania własnym zachciankom”. ciła ona kluczową rolę w kulturalnym życiu społeczności. Degradacja roli prawdy wpłynęła z kolei na sztukę, na uniwersytetach zakwestionowały ją te­ oria krytyczna i poststrukturalizm. We­ dług Rona Barnetha oznacza to „episto­ mologiczne podkopanie fundamentów wyższej edukacji (R. Barneth, The Idea of Higher Education, Bukingham 1990, s. X) Odkąd wiedzę zaczęto pojmować jako władzę i dostosowywać ją do wy­ magań ekonomii, a rządy – traktować ją jako broń o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa narodowego – stała się ona produktem o znaczeniu strate­ gicznym bądź zbanalizowanym i lek­ kostrawnym na użytek masowy. Wiedza w ten sposób straciła

ku, pouczanie ich nieustannie, zawsty­ dzanie lub poklepywanie, oświecanie ściemniając, negocjowanie standardów, ustawiczny konformizm, dążenie do najmniejszego wspólnego mianowni­ ka, włączanie uprzednio wykluczonych przez pogardzanie nimi, stwarzanie pozorów partycypacji – to notoryczne praktyki współczesnych inteligentów i elit politycznych i kulturalnych.

J

ednak elektorat (instrument jedno­ razowego wyborczego użytku) nie jest taki głupi, jak sądzą o nim „eli­ ty” i ich media. Zmęczony i zniesma­ czony nieuczciwą grą z nim, odmawia coraz częściej obecności przy urnach wy­ borczych. Jest to praktyka powszechna.

Dłoń i pięść Danuta Moroz-Namysłowska Moja Ojczyzno – wyciągnij dłoń do wszystkich, co Cię zdradzili o świcie do tych, co po wielekroć zabrali młode życie najlepszym Twoim Synom i Córkom co ich sprzedali na ziemię nieludzką co rozgrabili ich dobra i majętności a mimo to wciąż nie zaznają szczęśliwości i pozbawiają Cię dobrego imienia... Do władzy żądnych dla samej władzy wyciągnij, Ojczyzno, litościwą dłoń a nuż się odmienią... Lecz wobec tych, którzy Boga i Wiernych lżą co Go zastępują karykatura i kpiną co ułomną doraźność „kultowością” zwą co zabraniają chłopcu być chłopcem, dziewczynie dziewczyną co z dziećmi chcą mieć intymne sekrety przed matkami... Wobec tych, którym w Polsce trudno polskość znieść moja Ojczyzno – zaciśnij pięść!

W polskich realiach w 2015 roku nastąpił wyraźny przełom – Polacy zagłosowali na „oszołomów”. „Elity” nie potrafią do dziś niczego zrozumieć i z niczym się pogo­ dzić. Uparte dążenie Prawa i Sprawied­ liwości do jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji z tzw. totalną opozycją spełza na niczym. „Nie, bo nie” i „żeby było tak jak było” stało się niemal standardem, co jak sądzę, wynika z dwóch powodów: 1 – aintelektualnej pogardy dla elektoratu PiS (Katoli, Roboli i Kiboli) i nachalnego, bezkrytycznego trzymania się mniema­ nia „to my jesteśmy elitą”; 2 – niechęci do składania programowych obietnic, których wypadałoby dotrzymać – a tego nie zamierzali i nie zamierzają. Z omówionej, z konieczności w skrócie, książki brytyjskiego socjologa (i tu uwaga!: O ŚWIATOPOGLĄDZIE LEWICOWYM!) wynika powszech­ ność intelektualnej niemocy poznaw­ czej. W USA np. funkcjonują pogardliwe pojęcia ‘pebbledach people’ (małżeństwa w wieku 35–50 lat, pracownicy korpo­ racji, mieszkający w bliźniakach z ele­ wacjami z tynku kamyczkowego, ang. peebledach), ‘worcester woman’ (kobieta

z prowincji), ‘valley girl’ (kobieta nad­ miernie skupiona swoim wyglądzie) czy ‘salat dodger’ (osoba z nadwagą)... Jed­ nocześnie całe zaangażowanie inżynierii społecznej ma na celu jedno – za wszel­ ką cenę utrzymanie kontaktu z ludźmi pogardzanymi, w celu manipulowania nimi dla swoich korzyści. Rzecz w tym, że na nic są wszystkie sztuczki pijaro­ we, całe instrumentarium public relations, łącznie z natrętną wszędobylską reklamą – ludzie odsuwają się, wyczu­ wając nieautentyczność, hipokryzję, fałsz, wyłapują kłamstwa, tropią fake newsy w mediach społecznościowych. Zapaść semantyczna i przekształcanie pojęć nadal są niebezpieczne – jednak należy mieć nadzieję, że zdrowy rozsą­ dek i bezinteresowny gen poznawania prawdy nie dadzą się zabić. Swoją drogą – „lemingi” koniecznie powinny tę książkę przeczytać, by zasta­ nowić się, czy ich osławiona już „wraż­ liwość” nie spowodowała opisywanego w niej Armagedonu intelektualnego... A limotrofy i kresy? Wspierajmy je nadal, być może to one są ocalającym centrum? K

Wakacje skończyły się dla rodzin z dziećmi w wieku szkolnym definitywnie z końcem sierpnia. Kolejny raz po ostatnich wyborach nasi rodacy wyjechali tłumnie do kurortów polskich i zagranicznych. Tak przynajmniej pokazują publikowane bardzo szeroko wszelakie badania statystyczne wykonane na zlecenie mediów, biur podróży lub towarzystw ubezpieczeniowych.

Do czego służy kostium kąpielowy?

N

ie ma wątpliwości, że na mo­ bilność Polaków znaczący wpływ ma nie tylko prog­ ram 500+, ale także odczu­ walnie dla wszystkich polepszająca się sytuacja gospodarcza w naszym kraju. Jest to, w mojej opinii, wielka zasługa rządu Prawa i Sprawiedliwości.

Aleksandra Tabaczyńska go wypłukać. Gdy rozłożyła strój, by odciekł z wody, pow­tórnie wróciła do morza, tym razem jednak, by wypłu­ kać własne ciało. Tak więc zanurzyła się dwukrotnie i powróciła do swoich bliskich. Dodam tylko, że przez kolejne minuty pani ta zbierała zabawki malu­ chów, przekładała jakieś rzeczy z miejsca

kobieta słusznej budowy oraz wieku, było ubranie się. Takie obrazki na duńskich plażach to norma. Każdego dnia nie wiadomo, gdzie oczy podziać. Najgorszy obrazek, jaki mi się przytrafił, to dwóch gołych chłopaków około 15-letnich, rzucają­ cych do siebie piłkę, a wokół biegający

Europejczyk wypoczywa Siedząc na plaży na jednej z duń­ skich wysp, zauważyłam kobietę w wie­ ku powyżej siedemdziesięciu lat. Obok niej bawiło się dwoje dzieci, na oko przedszkolaków, oraz opalała się mło­ da kobieta – prawdopodobnie mama maluchów, a także młody mężczyzna

Polacy na wakacjach

FOT. JOLANTA HA JDASZ

Może jeden czy drugi Polak wywołuje swoim zachowaniem czyjeś mniej czy bardziej słuszne rozbawienie, a nawet oburzenie. Jednak nie ma nic bardziej oburzają­ cego, jak nadmierna swoboda obyczajowa Europejczyków. wyglądający na ich ojca. Z polskiego punktu widzenia można by założyć, że to młode małżeństwo z dziećmi i babcią. Otóż pani ta wykąpała się w morzu w stroju kąpielowym i czepku na głowie. Po wyjściu z kąpieli stanęła przy kocu, na którym wypoczywali młodzi ludzie i ich dzieci. Niczym nieskrępowana zdję­ ła kostium i naga wróciła do morza, by

w stroju Adama, ochoczo przeskakujący przez fale, głośny i rozbawiony. W swojej naiwności sądziłam, że może zapomniał kąpielówek, a pogoda piękna. Jednak szybko okazało się, że mieszkają tuż przy plaży, a więc ta goliz­na to wybór, a nie żadna konieczność. Takie obrazki zda­ rzały się na publicznych kurortowych kąpieliskach, a nie w jakichś wyznaczo­ nych dla tego typu zachowań strefach, na przykład plażach nudystów.

na miejsce, czesała liche włosy, trzepa­ ła kocyk i nie wiem co jeszcze, bo nie sposób było na to patrzeć. Reasumując, na publicznej plaży, w obecności wielu osób – ubranych w kostiumy, w tym dzieciaczków, również w majtkach ką­ pielowych, i młodych ludzi także w stro­ jach plażowych – ostatnią rzeczą, jaką zrobiła po zdjęciu mokrego kostiumu

i skaczący na nich czarny pies wielkoś­ ci labradora. Widziałam też niemiecką rodzinę; chyba rodzinę? Na oko ojciec, matka, chłopiec i dziewczynka w wieku wczes­ nej podstawówki. Morze miało fajną falę, ciepłą wodę, więc dzieci z matką w strojach kąpielowych kąpały się we­ soło. Po chwili dołączył do nich facet

Przeglądając niektóre popularne por­ tale internetowe i kolorową prasę, nie da się pominąć bardzo krytycznych komentarzy i prześmiewczych felieto­ nów na temat zachowań naszych roda­ ków podczas wakacyjnego wypoczyn­ ku. Medialna rzeczywistość sprowadza się do obśmiania polskiej rodziny na plaży: a to że używają parawanu, a to że wcześnie przychodzą i zajmują „lepsze” miejsca, że jedzą, że piją. Za granicą z kolei – podobno – nie znamy języ­ ków, jemy za dużo na wczasach „all inclusive” i niczym poza hotelowym basenem nie jesteśmy zainteresowa­ ni. Tytuły prasowe w stylu „Grażyna klaszcz, lądujemy” czy o Januszach z wąsami, w skarpetach i sandałach mają pokazać Polaków jako najbardziej obciachowych turystów świata. Wszystko to oczywiście opisują bywalcy, często wieloletni znawcy wsze­ lakich zagranicznych obyczajów. Jed­ nak po doświadczeniu duńskich plaż, na których wypoczywają najczęściej Skandynawowie, Niemcy, Holendrzy, spotykanie rodaków uważam za bar­ dzo miłe doświadczenie. Szczególnie serdecznie wspominam mszę św. w je­ dynym na wyspie czynnym kościele katolickim, gdzie większość wiernych stanowili Polacy. Na koniec nabożeńst­ wa ktoś zaproponował odśpiewanie polskiej pieśni maryjnej i znalazł się też od razu polski organista.

Może jeden czy drugi Polak wy­ wołuje swoim zachowaniem czyjeś mniej czy bardziej słuszne rozbawienie, a nawet oburzenie. Jednak nie ma nic bardziej oburzającego, jak nadmierna swoboda obyczajowa Europejczyków niczym z pokolenia i rewolucji ’68. Szekspir już dawno temu powiadał, że źle się dzieje w państwie duńskim. To Dania jako pierwsza zalegalizowała

aborcję w 1939 roku, operacje zmiany płci już w latach 50., a następnie pornografię. Podobnych grzechów Dania ma na swoim koncie dużo więcej. W tym kontekście Po­ lak w skarpetkach i sandałach to błahost­ ka niewarta wspomnienia, szczególnie na tle obnażających się publicznie Europej­ czyków, którzy wykorzystują publiczne plaże jako usprawiedliwienie, w mojej ocenie gorszących, zachowań. K

Limeryk o tęczy Henryk Krzyżanowski Lear pisze o tęczowym kapeluszu, ale jako Wieszcz (choć z tych mniejszych) musiał coś tam przeczuwać w kwestii dwuznacznego statusu tęczy. To ja to ciągnę dalej.

There was a Young Lady of Dorking, Who bought a large bonnet for walking; But its colour and size, So bedazzled her eyes, That she very soon went back to Dorking. Kaszkiet z tęczą wkłada dziewczę śmiało. „Będzie” myśli „w mej wiosce się działo!” Ale miganie tęczy wzrok oślepia i męczy. Długo pod nią się chodzić nie dało. Mówi Wójt: „Dość czerwieni i bieli. Mam na tęczę z pleksi grant z Brukseli”. Lecz mu wnet zrzedła mina. Rokosz podniosła gmina i go radni do galopu wzięli.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.