Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 46| Kwiecień 2018

Page 1

■ U ■ R ■ I ■ E ■ R K KK‒ ‒UU‒ ‒RR‒K‒I I‒‒ ‒U EE‒‒ ‒R RR ‒ I ‒ E ‒ R

Krzysztof Skowroński Redaktor naczelny

W

komentarzu do świątecznego numer „Kuriera WNET” nie będę pisał o sprawach tego świata. Zostawiam innym autorom prezydenta Putina, Komisję Europejską, Donalda Trumpa z jego wojną handlową z Chinami, sukcesy i porażki polskich polityków, wszystkie światowe i krajowe echa nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, spór polsko-ukraiński, relacje polsko-żydowskie, aresztowanie Sarkozy ‘ego, próbę zabójstwa Skripala, wojnę w Syrii, imigrantów. Te wszystkie sprawy znajdą Państwo w „Kurierze”. Może zwróciłbym Państwa szczególną uwagę na jeden tekst, podpisany przez Spółdzielczą Agencję Informacyjną, dotyczący jednej ze spółek Skarbu Państwa. To jest takie ostrzeżenie dla rządzących, płynące z Jarmarku WNET. W tych świątecznych dniach, ale i później, znajdźmy czas, by pomyśleć o tym, co stanowi istotę naszej wiary. Dlatego Czytelnikom Kuriera WNET, Redaktorom, Autorom, dziennikarzom, Wojtkowi Sobolewskiemu i Magdzie Słoniowskiej, Wystawcom i Kupującym na Jarmarku WNET, Spółdzielcom Spółdzielczych Mediów WNET, Wykładowcom i Uczestnikom Akademii WNET, Pielgrzymom libańs­ kim, Twórcom i Członkom Kręgu Przyjaciół Radia WNET i wszystkim naszym Słuchaczom, Pracownikom i Współpracownikom życzę, byśmy wspólnie potrafili stworzyć media niosące nadzieję, radość i siłę godną uczniów Jezusa Chrystusa; byśmy potrafili czerpać z Ewangelii nie tylko to, co krzepi, umacnia i ułatwia życie, ale to, co jest trudne – jak przebaczenie, szacunek dla nieprzyjaciół, umiejętność dzielenia się z bliźnim, widzenie własnych wad i umiejętność zaparcia się siebie. Byś­my potrafili iść z radością i nadzieją drogą, o której wiemy, że na niej czeka cierpienie i krzyż, ale na końcu jest zmartwychwstanie. Aby ta nasza wiara nie zachwiała się w obliczu wszelkich niepokojów, kłamstw, brutalności i niedoskonałości życia. W tym roku w drugi dzień świąt przypada 13 rocznica śmierci Jana Paw­ ła II. Przypomnijmy sobie polskie ulice z tamtych dni, jak wielkie było nasze poczucie wspólnoty, i spróbujmy sobie uświadomić, ile pracy musiało być wykonane, żeby Polaków tak głęboko podzielić. I że naprawdę jest już najwyższy czas, by spróbować wędrówki w drugą stronę. Jak i którędy? Tej odpowiedzi możemy poszukać w Ewangelii i w życiu Świętego Jana Pawła II. A na zakończenie dziękuję wszystkim za trzymanie kciuków i wsparcie w naszych staraniach o radiową koncesję. Oby jak najszybciej przyniosły efekt. K

Jerozolima

G G A A Z Z E E T TG A A AA

N ZN E I I ET E CA C O ON D DI Z Z E I IC E EON NDN NZ A AIW En uN m eNr z Ae

Centrum świata, gdzie można dotknąć Grobu Boga

Rozpoczął się Wielki Tydzień. Wczoraj była Niedziela Palmowa. Jak ten dzień upłynął w Jerozolimie? Bardzo uroczyście, spokojnie i wesoło, z tańcami i śpiewami. Uczestniczyło w nich bardzo dużo osób, grupy z miej­ scowych parafii i pielgrzymi z całego świata, między innymi z Polski.

się ono znajduje. Jest potwierdzenie li­ terackie, archeologiczne i świadect­wa różnych tradycji z tym miejscem zwią­ zanych. Mamy mnóst­wo powodów, że­ by po prostu mieć pewność, że to jest prawdziwe miejsce, w którym ciało Chrystusa zos­tało złożone i w którym zmartwychwstał.

Co to jest Franciszkańska Kustodia Ziemi Świętej? To jest prowincja Zakonu Franciszka­ nów, jedna z prowincji na całym świecie – tyle, że to jest szczególna prowincja, stąd też jej nazwa „Kustodia”. Bierze się stąd, że jest kustoszem, który strzeże miejsc świętych w imieniu Watykanu. Taki przywilej bracia w Ziemi Świętej otrzymali od papieża Klemensa VII już w roku 1342 i od tego czasu opiekują się miejscami świętymi z ramienia Stolicy Apostolskiej.

O tym wszystkim opowiada napisana przez Ojca książka Autentyczność Grobu Bożego w Jerozolimie. Badania historiograficzne, archeologiczno-architektoniczne i udokumentowane w zabytkach (I–X w). To jest praca, która powstała właśnie po to, żeby przedstawić wszystkie dowody jakiejkolwiek wiedzy na ten temat, aby potwierdzić autentyczność tego miejsca. To dzieło „na czasie”, jako że zakończono w ubiegłym roku remont kaplicy Bo­ żego Grobu. Rzeczywiście naukowcy, którzy byli obecni przy ściąganiu płyty, potwierdzili, że to jest miejsce pochów­ ku Chrystusa.

Czyli Franciszkanie, razem z kapłanami innych obrządków, opiekują się miejscami męki, śmierci i zmart­ wychwstania Chrystusa? Tak, to są prawosławni i Ormianie. Są jeszcze dwie mniejsze grupy: Koptowie, którzy mają małą kapliczkę z tyłu za Grobem Chrystusa i wspólnota syroja­ kobicka. W sumie to jest pięć wspólnot. Ale trzy główne, strzegące tego miejsca, to są katolicy, prawosławni i Ormianie. Przedstawicielami Kościoła katolickie­ go są właśnie Franciszkanie. W liturgii Niedzieli Palmowej czyta się opis Męki Pańskiej według świętego Marka. Ewangelista mówi tylko, że Józef z Arymatei złożył ciało Zbawiciela w grobie, który wykuty był w skale. Skąd my właściwie dzisiaj, po dwóch tysiącleciach, wiemy, gdzie ten grób się znajdował? To jest długa tradycja, przekazana jesz­ cze przez pierwszych chrześcijan, którzy tutaj mieszkali w czasach Jezusa. Trud­ no, żeby ci, którzy za Nim szli, którzy widzieli Jego mękę, zmartwychwsta­ nie i przede wszystkim pusty grób, nie wiedzieli, gdzie to się wydarzyło. Na­ wet kiedy zbudowano w tym miejscu świątynię pogańską w czasach cesarza Hadriana w roku 135 i całkowicie prze­ budowano miasto, potomkowie pierw­ szych chrześcijan wiedzieli doskonale, gdzie jest Grób. Dlatego też ten łańcuch nie został nigdy przerwany, był przeka­ zywany z ojca na syna. Kiedy dotarła do Jerozolimy matka cesarza Konstanty­ na, święta Helena, doskonale wiedziała, gdzie szukać. I rzeczywiście rozpoczęto odkrywanie miejsca świętego tam, gdzie

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

Antysemityzm jako polski znak towarowy Antysemityzm nie jest zjawiskiem specyficznie pols­ kim. Historia zna przypadki niechęci do Żydów już w czasach biblijnych, a więc jeszcze przed pojawieniem się Polski. Faktem jednak jest, że Żydów wyrzucano z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce. Jan Martini jeszcze o echach nowelizacji ustawy o IPN.

5 zł

w tym 8% VAT

To jest poruszający fragment książki, kiedy już w zakończeniu Ojciec pisze o tym, jak podczas remontu w 2016 roku zobaczył to miejsce, jak przez chwilę był moment rozczarowania, że to po prostu trochę pyłu i gruzu... Dopiero po odsłonięciu ukazał się ten właściwy kamień. Tak, to był taki moment, na który się czeka... Człowiek wie, że jest jednym z niewielu, którzy mogą to miejsce zo­ baczyć, i odczuwa ogromne napięcie. Wszyscy zakonnicy, którzy tam wtedy byli obecni – prawosławni, Ormianie i my – wszyscy byliśmy podekscyto­ wani – co zobaczymy, co to będzie... I niesamowite wrażenie, kiedy rozpo­ czynano ściąganie płyty, przesuwanie w poziomie, powolutku, tak aby jej nie przełamać. Powoli naszym oczom uka­ zywało się nic innego, jak gruz, piach i odłamki. Skały nie było widać. Nie wierzyłem własnym oczom; przecież tak to komentowałem, tak się stara­ łem… coś jest nie tak, coś tutaj nie gra! Widziałem przedstawicieli innych wspólnot, którzy byli wewnątrz przede mną, wychodzili tacy trochę zmieszani, trochę niepewni – po prostu zawie­ dzeni. Kiedy my mieliśmy okazję tam wejść, pierwsze wrażenie było takie samo. Ale cały czas mówiłem sobie: ja wiem, że ten kamień tam jest... no i miałem rację! Ale skąd wiemy, że to jest na pewno ten kamień? Mamy potwierdzenie ze strony

Z ojcem profesorem Stanisławem Narcyzem Klimasem OFM, wykładowcą akademickim, dyrektorem Archiwum Historycznego franciszkańskiej Kustodii Ziemi Świętej w Jerozolimie i badaczem historii Grobu Bożego rozmawia Antoni Opaliński.

wszystkich przekazów ustnych, które później zostały zapisane. Mamy potwier­ dzenie tego, że to było miejsce, w którym skazywano na śmierć. Wiemy przecież z prawa rzymskiego i żydowskiego, że ta­ kie miejsca musiały się znajdować poza murami miasta. Wiemy też, że pierwszy mur Jerozolimy przebiegał niedaleko stamtąd, pod dzisiejszym kościołem lu­ terańskim, który znajduje się dosłownie 150 metrów od Bożego Grobu – czyli to miejsce znajdowało się poza murami miasta. Mamy potwierdzenia tradycji, prawa żydowskiego i rzymskiego, prze­ kazów ustnych. Potwierdza nam to ar­ cheologia. Naprawdę, jeżeli ktoś wątpi, że to miejsce jest autentyczne, to nie wiem, na jakiej podstawie. A kiedy poprzednio, przed tymi badaniami z 2016 roku, ktoś otwierał płytę Bożego Grobu? Dokładnie w 1555 roku, kiedy była remontowana kaplica Bożego Grobu. Wtedy ściągnięto płytę, która przykry­ wała Boży Grób i umieszczono tę pły­ tę, której dzisiaj dotykamy, kiedy tam wchodzimy. To było za czasów kusto­ sza Bonifacego z Raguzy, który pod­ jął decyzję, że trzeba odnowić kaplicę i przykryć grób porządnym kamieniem. Tradycja mówi, że kiedy ściągnięto tę poprzednią płytę, rozniósł się niesamo­ wicie słodki zapach. Naoczny świadek mówi, że na tym kamieniu znaleziono kawałek drzewa zawinięty w płótno, które przy kontakcie z powietrzem po prostu się rozłożyło. Natomiast kawa­ łek drzewa się zachował. Co więcej, na płycie znaleziono pozostałości krwi zmieszanej prochem. Zabrano tę krew i ten proch na relikwie. Nie wiemy, co się z nimi stało. Natomiast z relikwii Drzewa Krzyża, które znaleziono, zro­ biono piękny relikwiarz, którego do dziś używamy w czasie uroczystości. I nikt nie zaglądał tam przez pół tysiąclecia? Tak. Na przykład w czasie pożaru 1808 roku, kiedy w kaplica częściowo się zawa­ liła, kamień płyty grobu nie został w ogó­ le naruszony. Grecy, którzy przebudo­ wywali kaplicę, nie ośmielili się dotknąć miejsca pochówku, więc zostało tak jak było. I stąd wrażenia i pytania, co tym razem będzie, kiedy ten kamień ściągną, czy temu wydarzeniu będą towarzyszyć jakieś podobne nadzwyczajnie zdarzenia. Rzeczywiście fakt, że po pięciu wiekach ściągano tę płytę, był niesamowity także z punktu widzenia historycznego. Wróćmy jeszcze do tego pierwszego

KURIER WNET

Jak długo będziemy ciągnąć ten spór?

Może zdarzyć się tak tragiczny scenariusz, że ostatecznie będziemy kontynuować ten spór prycza w pryczę na Kołymie albo będziemy pogodzeni z kulą w potylicy w jednym dole. Historycznie taki był zaw­ sze finał sporów między Polakami a Ukraińcami. Rozmowa Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory z Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim.

tysiąclecia, którego świadectwa Ojciec dokładnie przebadał. Był taki czas, kiedy Jerozolima stała się miastem całkowicie pogańskim. W 135 roku, w czasie II wojny żydow­ skiej cesarz Hadrian zajął Jerozolimę i zbudował całkiem nowe miasto, które nazwał Aelia Capitolina. Przez prawie 200 lat Jerozolima nie istniała na mapie świata, była zamiast niej Aelia Capitoli­ na. Miejsca kultu chrześcijańskiego i ży­ dowskiego zostały dla wiernych ukry­ te. Ale sam fakt, że pogańską świątynię zbudowano dokładnie w tym miejscu, jest potwierdzeniem, bo przecież zbudo­ wano ją, żeby ukryć miejsce, w którym Jezus był skazany na śmierć i ukrzyżo­ wany. Pogańska świątynia w sposób ab­ surdalny potwierdza, że w tym miejscu znajdował się grób Chrystusa. Czyli mimo tego, że była przerwa w ciągłości życia chrześcijańskiego w Świętym Mieście, pamięć o tym miejscu przetrwała? Przetrwała, bo ci chrześcijanie, którzy uciekli, zaczęli wracać. Mamy przecież teksty, które mówią o tym, że powoli, kiedy minęły zawieruchy wojny, Żydzi zaczęli wracać do Jerozolimy. Wśród nich byli też chrześcijanie. Mamy świa­ dectwa o tym, że w tym czasie prze­ bywali we wspólnocie na górze Syjon, przy dzisiejszym Wieczerniku. Z tradycją Grobu Bożego wiąże się też tradycja Drzewa Krzyża, które zostało cudownie odnalezione. Wiadomo, że Jezus był ukrzyżowany na Golgocie. Tam stała już belka piono­ wa. Natomiast belkę poziomą, według rzyms­kiej tradycji, skazaniec musiał nieść na swoich ramionach. W miejs­ cu, gdzie dzisiaj wkładamy rękę pod ołtarz, który znajduje się na Kalwarii na wzgórzu Golgoty – był zatknięty krzyż Chrystusa. Mamy też potwierdzenie ze strony archeologicznej. W latach 80. XX w., kiedy prowadzono wykopaliska, znaleziono tam kamienny pierścień, któ­ ry utrzymywał pionową belkę Krzyża Chrystusa, aby się nie przewróciła. Co do samego Krzyża, tradycja mówi, że Żydzi wrzucili go do wielkiej cyster­ ny, żeby nie został odnaleziony przez wyz­nawców Chrystusa. Dzisiaj ta cy­ sterna nazywa się kaplicą świętej Hele­ ny. Kiedy odnaleziono Krzyż w czwar­ tym wieku, drzewo zostało pocięte na kawałki. Dwie części Krzyża zostały przekazane do Rzymu i do Konstan­ tynopola, a trzecia została w Jerozoli­ mie, gdzie była czczona i adorowana

Nie opłaca się nas atakować Nie atakujcie, bo zlikwidujemy waszą religię Holocaustu, która jest dla was podstawą nie tylko jedności Izraela, nie tylko akcji emigracyjnej do Izraela, ale przede wszystkim pods­tawą wyciągania pieniędzy od wszystkich. Jerzy Targalski wzywa do poparcia postawy premiera Polski wobec atakujących nas środowisk żydowskich.

4

ten sam cel i ten sam wróg Jeśli ktoś, będąc Polakiem, bardziej nienawidzi Ukrainy, niż kocha Polskę, to znaczy, że gotów jest poddać się rosyjs­ kiemu panowaniu. To samo, odpowiednio zmieniając sformułowanie, dotyczy Ukraińców. Wywiad Jadwigi Chmielowskiej dla ukraińskiego dziennikarza Władysława Niedaszkiwskiego.

8-9

Praca w spółce Skarbu Państwa Po co się uczyć, jaki sens mają szkoły biznesu, studia MBA, kiedy związkowcy i tak wiedzą lepiej? Dlaczego korporacje światowe nie oddadzą po pros­ tu zarządzania związkowcom? Spółdzielcza Agencja Informacyjna o przepaści między praktykami we współczesnym świecie biznesu a rzeczywistością spółki państwowej.

9

Język regionalny śląski – riposta Starania o język regionalny to czysta demagogia. Czas zweryfikuje pomysły „uzdrowicieli” śląszczyzny, którzy często własnych dzieci nie zdążyli nauczyć mowy przodków. Kilkadziesiąt gwar śląskich do tego czasu przetrwa. Bożena Cząstka-Szymon rzeczowo i naukowo o ślónskiej godce.

16

Dokończenie na str. 2

ind. 298050

Nr 46 Kwiecień · 2O18

ŚLĄSKI KURIER WNET

Konfederaci barscy na Śląsku

Z ogarniętej pożogą wojenną ojczyzny uciekały na Śląsk rodziny szlacheckie zarówno dysydenckie, jak i katolickie oraz przedstawiciele patrycjatu miejskiego i chłopi. Na Śląsku zamieszkali najbliżsi niemal wszystkich ważniejszych przywódców konfederackich. Zdzisław Janeczek o śląskim wątku konfederacji barskiej w 250 rocznicę jej zawiązania.


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

2

T· E · L· E · G · R·A· F TBez zwyczajowych fanfar minęło pierwsze sto

żydowskiego od małp.TMuzeum Historii Po-

poszczególne resorty i ich szefów, ale z efektów

okazało się najchętniej sprowadzanym do Polski

dni rządów gabinetu Mateusza Morawieckiego.

lin zaczęło certyfikować współcześnie żyjących

pracy i ich kompetencji” – podsumował reformę

używanym autem.TGłówną Nagrodę Wolności

TKanclerzem Niemiec po raz czwarty została Angela Dorothea Merkel.TW przeprowadzo-

na antysemitów i nie-antysemitów.TNielegal-

Morawieckiego w resortach prof. Rafał Chwedo-

Słowa SDP otrzymali: Michał Król i Maciej Gra-

ni imigranci coraz skuteczniej zaczęli forsować

ruk.TWbrew stanowisku ministerstwa finan-

bysa za reportaż „Prześladowani zapomniani –

nych w 4 rocznicę aneksji Krymu wyborach prezy-

rzekę San.TKamil Stoch otrzymał Kryszta-

sów rząd zdecydował się na nowy podatek od pa-

Uwolnić Asię Bibi” oraz ks. Roman Sikoń i Michał

dent Putin po raz czwarty postawił na Władimira

Król za film „Modlitwa o pokój”.TNa wezwanie

Putina.TW Parlamencie Europejskim Krasno-

słowackiego episkopatu słowaccy wierni także

„Dlaczego milczeliśmy, kiedy tyle minionych partii, koalicji i formowanych przez nie rządów naruszało niezależność sądów i niezawisłość sędziów?” – wypomniała sędziom ze stowarzyszenia Iustitia I prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf, tym samym przyznając, że instytucja tzw. sędziego na telefon nie była jedynie dziennikarskim wymysłem.

dębski zastąpił Czarneckiego.TW Warszawie Kret rozstał się z Tadlą.TPomimo protestów totalsów z PO i .N przeciwko ograniczeniu handlu w niedziele, supermarkety w Polsce zrobiły pół kroku w stronę zachodnich standardów.TAgora zapowiedziała inwestycję w sieć barów fast causel – cokolwiek miałoby to oznaczać.TPolacy ratujący Żydów doczekali się święta. W Polsce.

TFranciszkanin konwentualny Robert Leżohup-

finansowo wsparli prześladowanych na świecie chrześcijan.TDla odmiany, ukraińska tym razem prokuratura oskarżyła Nadię Sawczenko o działalność terrorystyczną.TDo objętej sankcjami Rosji i zagrożonej sankcjami Polski dołączyły Niemcy – krytykowane przez USA za kontynuowanie budowy Nord Stream II.TUżyty w Londynie rosyjski środek paralityczno-drgawkowy noviczok wywołał wojnę dyplomatyczną pomiędzy W. Bry-

ski wszedł w skład watykańsiego Trybunału Koś-

łową Kulę.TLOT otrzymał jeszcze większego

liw.TW wieku 76 lat odszedł Stephen Hawking.

tanią i jej sojusznikami z jednej, a Federacją Rosyj-

cielnego.TSejm wybrał nowych członków KRS.

dreamlinera.TDodatkowych 100 mln złotych

TUczestnicy czarnych marszów zażądali utrzy-

ską z drugiej strony.TElaine Herzberg, 49-letnia

TPo 18 latach zakład karny opuścił skazany pomyłkowo Tomasz Kolenda.TW 50 rocznicę mar-

pochodzących z pracy więźniów trafiło w ręce

mania prawa do pozbawiania niepełnosprawnych

mieszkanka Arizony, stała się pierwszą śmiertel-

Ochotnicznej Straży Pożarnej.T„Nie wiemy,

życia jeszcze w łonie matki.TPo 26 latach za-

ną ofiarą kierowanego przez autopilota pojaz-

ca 1968 roku Centrum Badań nad Uprzedzeniami

dlaczego wiceministrowie zostali odwołani, poza

trzymano sprawców brutalnego mordestwa Pio-

du samochodowego.TW ślad za zmianą czasu

Uniwersytetu Warszawskiego zainicjowało ankie-

tym, że byli wiceministrami. Nie z ilości wicemini-

tra i Alicji Jaroszewiczów.TMonika Jaruzelska

z zimowego na letni, przyszła wiosna. Pieszo.T

tę nt. różnic dzielących przedstawicieli narodu

strów czy sekretarzy stanu powinniśmy rozliczać

zapowiedziała stanie się polityczką.TAudi A4 II

Maciej Drzazga

Dokończenie ze str. 1

Czy wiemy, co stało się z tymi trzema głównymi częściami, które zos­ tały rozdzielone między najważniejsze metropolie? Wiemy, że część z Jerozolimy została w 614 roku wywieziona do Persji, kiedy to król perski Chosroes II zdobył Jero­ zolimę i zabrał ze sobą drzewo Krzyża. Później zostało ono odbite przez cesarza Herakliusza, który w 628 roku uroczyś­cie wjechał z nim do Jerozolimy. Wówczas zwrócono relikwię do Bazyliki Bożego Grobu. Później, w czasach wypraw krzy­ żowych, ta relikwia została zabrana nad Jezioro Galilejskie, tam, gdzie odbyła się wielka bitwa pod Rogami Hittinu w 1187 roku, kiedy wojska krzyżowe przegrały z sułtanem Saladynem. Podczas tej bitwy relikwie Drzewa Świętego Krzyża, które były niesione przez biskupa, zaginęły i nie wiemy, co się z nimi stało. Wiemy, że zo­ stały jeszcze w Jerozolimie małe kawałki, które do dzisiaj są umieszczone w relik­ wiarzach. Każda z głównych wspólnot chrześcijańskich w Jerozolimie posiada mały fragment Świętego Drzewa, który jest pokazywany tylko przy szczególnych okazjach. Jeden taki kawałek w pięknie ozdobionej monst­rancji ma wspólnota katolicka i trzy razy do roku ten krzyż jest wys­tawiany do adoracji: w Wielki Pią­ tek, w dniu Znalezienia Świętego Krzyża i w dniu Podwyższenia Świętego Krzyża. Wspomniał Ojciec o tym najeździe perskim. Historia Grobu Bożego to jest także historia kolejnych najazdów, kolejnych ludów, które budowały w Ziemi Świętej swoje imperia. Tak, to prawda, Persowie, później mu­ zułmanie... W roku 1009 sułtan Al-Ha­ kim (w tłumaczeniu – wariat) nakazał zburzenie Bazyliki Grobu Pańskiego – ze względu na to, że w Wielką Sobotę odbywała się w niej liturgia świętego og­ nia i po tej liturgii chrześcijanie zawsze wychodzili na ulice miasta ze świecami zapalonymi przy Bożym Grobie. Czyli tego dnia mieli odwagę, żeby pokazać, że się nie boją i istnieją. To denerwowało sułtana muzułmańskiego, który twier­ dził, że Jerozolima jest miastem isla­ mu. Dlatego też nakazał – mimo błagań swojej matki, która miała chrześcijań­ skie korzenie – zburzyć Bazylikę, żeby przestano sprawować liturgię świętego ognia. A dos­łownie kilka dni później – mówią źródła – po rozmowie ze swoją matką wydał pozwolenie na jej odbu­ dowę. To jedno z ciekawych świadectw związanych z tym świętym miejscem, o których niewiele się mówi. Jakie były losy Grobu Chrystusa w czasach wypraw krzyżowych?

Krzyżowcy zastali świątynię już częś­ ciowo odbudowaną przez cesarza bi­ zantyjskiego, ale rozbudowali ją i po­ większyli. Wszystkie budynki, które dzisiaj oglądamy, wchodząc do Bazyliki Bożego Grobu – cała główna struktura – wywodzi się właśnie z czasów wypraw krzyżowych. To jest styl typowo późno­ romański i wczesnogotycki. Oczywiście później nastąpiły pewne zmiany, dołą­ czono mury i postawiono kaplice. Ba­ zylika z czasów krzyżowców, pomimo różnych pożarów, trzęsień ziemi i in­ nych zdarzeń, przetrwała aż do dzisiaj. Zostali w niej pochowani także królowie jerozolimscy. Dokładnie to pod schodami, którymi się wchodzi na Golgotę, jest kaplica przeznaczona dla pochówków królów jerozolimskich. Niestety te groby zosta­ ły zlikwidowane w 1808 roku po wiel­ kim pożarze, który wybuchł w Bazylice. Kiedy Grecy oskarżyli Franciszkanów o celowe podłożenie ognia, otrzymali pozwolenie od sułtana w Stambule na remont i przebudowę Grobu i kaplicy. Wtedy właśnie, wykorzystując sytuację, zniszczyli, dosłownie rozbili na kawał­ ki te groby. Mamy wiele fragmentów płyt nagrobków w naszym muzeum przy studium biblijnym w Jerozolimie.

Pierwsze kroki po Skwerze Kościuszki w Gdyni stawiałem już w połowie lat sześćdziesiątych. To stamtąd odpłynąłem w pierwszy morski rejs, wojskową motorówką, aż na Oksywie... do portu wojennego. Z każdą wiosną rozpoczynałem rowerowy sezon od przejażdżek do gdyńskiego basenu jachtowego, aby podziwiać budzący się żeglarski świat po długiej, nieżeglownej zimie. Do dzisiaj tak robię, bo żyję morzem, Gdynią.

Czy dzisiejsze spory polityczne wokół Jerozolimy i jej statusu mają wpływ na pracę Franciszkanów? Z mojego punktu widzenia nie, ponie­ waż pracuję w archiwum i ze studen­ tami. Nie mam z tym bezpośrednio do czynienia. Ale mamy wśród nas zakon­ ników, którzy są Palestyńczykami, czy­ li Arabami, i widzę, że oni to bardzo przeżywają. A jak Ojciec po 30 latach spędzonych w Ziemi Świętej postrzega stosunki z judaizmem z islamem? To są różne religie, a wiadomo, że zaw­sze najgorsze wojny to były waśnie religijne. A z drugiej strony... w piątek Żydzi roz­ poczynają świętowanie Paschy, z sede­ rem, czyli uroczystą kolacją. My mamy Wielki Piątek, czyli ofiarę śmierci Chrys­ tusa na krzyżu, a później, zaraz po nas w tym roku, zaczynają swoje święta pra­ wosławni. To wszystko w tym momencie w Jerozolimie będzie naprawdę widać, te wszystkie grupy będą się spotykać. W tych dniach przy Bożym Grobie były duże grupy – nie powiem, że pielgrzy­ mów, bo oni pielgrzymują do Mekki i Medyny – muzułmańskie, które odwie­ dzały grób „proroka Jezusa”, jak oni Go nazywają. Wchodząc do środka, pytali, czy mają ściągać buty, bo wiadomo, że tak się wchodzi do miejsca świętego. Była spora konsternacja, kiedy im po­ wiedziano, że mogą wchodzić tak jak stoją, wystarczy po prostu uszanować miejsce. Więc to jest naprawdę centrum świata, tu wszystko się skondensowało, tu wszystkiego można dosłownie dotk­ nąć ręką na żywo. Szczególnie w tych dniach... K

Nadmuchane żagle... Tomasz Hutyra

W

1972 roku, mając osiem lat, jechałem wzdłuż bulwaru gdyń­ skiego, naciskając pe­ dały ile tylko sił w nogach, aby znaleźć się na nabrzeżu jako pierwszy, zanim wpłynie do portu jachtowego „Zawisza Czarny”. Widziałem nieraz ten dum­ ny żaglowiec w pełnej krasie. Momen­ ty, gdy przymierzał się do opuszczenia żagli, niosły zawsze ze sobą nostalgię, gdyż kończyła się podróż, nadchodziło uśpienie i zawieszenie „na żeglarskich kołkach”. Obserwowałem z oddali ruch na pokładzie i myślałem z dumą: tam jest mój Tatuś, muszę być na tym nabrzeżu, gdy będzie cumował, muszę go przywi­ tać machaniem ręki, a on uśmiechnie się do mnie szeroko, radośnie, po ojcowsku. Od tamtych lat minęło już sporo czasu, przez Zatokę Gdańską przeszły setki sztormów, padła niejedna komu­ na, odszedł w zapomnienie kolejny

Redaktor naczelny

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński Sekretarz redakcji i korekta

Magdalena Słoniowska Redakcja

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Maciej Drzazga, Antoni Opaliński, Tomasz Wybranowski

Libero

Lech R. Rustecki Zespół Spółdzielczej Agencji Informacyjnej Stała współpraca

Wojciech Piotr Kwiatek, Ryszard Surmacz V Rzeczpospolita

Jan Kowalski

FOT. TOMASZ HUTYRA

antyspołeczny rząd, czyli, jak to się w Pol­ sce pows­zechnie mówi – przeżyliśmy wszystko. A co dzieje się z gdyńską mariną, do której wchodził kiedyś regularnie mię­ dzy innymi „Zawisza Czarny”? Z punk­ tu widzenia miejskich włodarzy ma­ rina ma się superdobrze. Nieustannie wymyślają różne dumne hasła, a że na przykład Gdynia to żeglarska stolica Polski, a po wybudowaniu trzech szkla­ nych budynków z restauracjami, pubami i biurami, to w ogóle będziemy mieli jak w Saint Tropez! Według gdyńs­kich włodarzy jest po prostu świetnie. Ale ten obrazek, mozolnie kreślony polityczno­ -samorządowymi rękoma, natychmiast znika z pola widzenia, gdy pochylimy się nad problemem, poczytamy opinie żeglarzy, posłuchamy dramatycznych głosów płynących z różnych środowisk. Niektóre kluby żeglarskie instalo­ wano w Gdyni już przed drugą wojną

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna. Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

światową. Mają one swoiste tradycje, a o żeglarstwie wiedzą w nich niemal wszystko. Gdy przyjrzymy się projekto­ wi „Nowej Mariny” z bliska, zobaczymy niestety mnóstwo problemów, a opisanie ich w jednym zamykającym temat tek­ ście nie będzie możliwe. Cykl publikacji cokolwiek odsłoni, być może... Na początku warto opisać plan po­ wiązań biznesowych, schematy prze­ kształceń własnościowych oraz odsłonić tajemnicze układy towarzys­kie rzutujące na możliwości realizacji przedsięwzięcia inwestycyjnego pod szumnym hasłem „Nowa Marina Gdynia”. Zaczynając od dokumentów najprostszych, ogólnie dostępnych w Krajowym Rejestrze Są­ dowym, można od razu zauważyć coś bardzo podejrzanego. Otóż jeden z do­ kumentów złożonych w KRS uwidacznia kapitał zakładowy przedmiotowej spółki, mającej za zadanie wybudować wspo­ mniany kompleks. Kapitał ten wynosi tylko 115 tys. złotych (stan na rok 2017)! Przecież owa spółka ma realizować in­ westycje za dziesiątki milionów złotych!

M

ożna by pomyśleć tak: są na dorobku, mają solidny biznesplan, dos­konały po­ mysł, dodatkowo działają na rzecz do­ bra wspólnego, gdyż zajmą się zmianą wizerunku centrum miasta; wreszcie – doprowadzą do powstania superno­ woczesnej mariny. Sprzyjają im media, przynajmniej jeszcze niedawno tak by­ ło, a zarządzający mias­tem, z prezy­ dentem Szczurkiem na czele, roztacza­ ją przed mieszkańcami niesamowite wręcz wizje przyszłych korzyści wspól­ nych. Jednak inwestycja od paru lat nie może ruszyć, bo na zawiłej drodze meandrów politycznych ustawiaczy coś się wydarzyło, tyle że przeciętny obywa­ tel pojęcia nie ma, o co chodzi! Jeden z gdyńskich, byłych już urzędników, pan Banel, zamiast wyjaśnić sprawę, odsyła z pytaniami do zarządu celo­ wej spółki nomenklaturowej powołanej przez PZŻ do wybudowania „Nowej Mariny Gdynia”. Po kolei. Dlaczego nomenklatu­ rowej? Ano dlatego, że jej członkami założycielami byli tacy działacze mi­ nionej epoki, jak Wiesław Kaczmarek (PZPR), Stosio czy Domański. Fakt, w kwietniu 2017 roku zmienił się pre­ zes Polskiego Związku Żeglarskiego i zos­tał nim mieszkaniec Gdyni, pan Tomasz Chamera, który następnie za­ siadł w zarządzie przedmiotowej spółki. Nie zmienia to jednak sytuacji na tyle, aby być wielkim optymistą, że inwesty­ cja rzeczywiście ruszy. W roku 2014 PZŻ sprzedał jedną z sąsiadujących z obecną mariną dzia­ łek, będącą własnością Skarbu Państwa, lecz dzierżawioną przez PZŻ wieczyś­ cie, jakiemuś podmiotowi z Norwe­ gii, za którym stoi prawdopodobnie dwóch tamtejszych rybaków. Sprzedał za dwadzieścia jeden milionów złotych, aby zasilić swój budżet i zrealizować interesującą nas inwestycję. Gdzie są

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

pieniądze za tę transakcję? Jeżeli wpły­ nęły na konto PZŻ, to według mnie winny być przelane na konto Spółki Nowa Marina Gdynia SA, a tej znów byłoby łatwiej z kapitałem zakłado­ wym dwudziestu jeden milionów zło­ tych szukać finansowania. Taka tylko hipoteza. Gdy pójdziemy tym tropem da­ lej, będzie niestety coraz ciemniej. Na przyk­ład sam zarząd miasta Gdyni w osobie Tomasza Banela – gdyniani­ na z wyboru, jak sam twierdzi na ła­ mach Biuletynu Informacji Publicznej – ustawia się do problemu plecami. Taki wniosek można postawić po lekturze pisma z miejskiego urzędu, pod któ­ rym T. Banel się podpisał. Dokument urzędowy, podpisany przez niego, jest również poz­bawiony podstawowej, ele­ mentarnej kultury, gdyż odarto go z tak zwanych zwrotów grzecznościowych. To akurat w tej sprawie jest najmniej­ szym problemem, natomiast ukazu­ je prawdopodobnie zdenerwowanie autora, bowiem brak „fasonu” może czasami świadczyć o wielowątkowości omawianej sprawy. Miasto zupełnie nie ma kontroli nad inwestycją „Nowa Marina Gdynia” – tak jednoznacznie wynika ze słów tego urzędnika, ale nie tylko jego. Inni przedstawiciele samorządu twierdzą to samo: nie mamy kontroli nad tą inwes­ tycją. Jak to jest w ogóle możliwe, że nasze miasto Gdynia, budowane przez całą Polskę, utraciło kontrolę nad stra­ tegiczną działką, położoną w samym sercu miasta – bo jak nazwać inaczej sprzedanie tego terenu? Moją ciekawość budzi również, co będzie, jeśli inwestycja w ogóle nie ruszy? I tutaj znajdziemy fundamen­ ty do teorii spisku! Po pierwsze, dla żeglarzy, dla klubów, dla zwykłych mieszkańców Gdyni lepiej będzie, jak ten projekt wyląduje w koszu. O tym napiszę w następnym artykule. Nato­ miast dla zarządzających moim mia­ stem będzie to powód do zmartwień, do czarnego pijaru, a może nawet do wyborczej klęski. Gdy do tego gdyńskiego problemu dołączymy inne, to zobaczymy tylko dziurę wstydu, a nie miasto z morza i marzeń. A jak się okaże, że jednak w naszej ukochanej Gdyni zarządzanie dobrem wspólnym wygląda kardynal­ nie źle, to co wtedy? Takie proste wnios­ ki nasuwają się same, gdy zobaczymy nie tylko marnowanie gminnej ziemi, czyli terenów wspólnych, ale oddanie ich w co najmniej dziwnych okolicz­ nościach w ręce inwestorów bez wizji! Przykre, ale prawdziwe. Ostatnia sprawa: Panie Prezydencie Szczurku, mój jeszcze niedawno prawi­ cowy Prezydencie! Co z Pana za „soli­ darnościowiec”, że musiał Pan układać się z Panem Wiesiem? Wiem, wiem, większość żeglarskiej Polski go wybie­ rała, przez kilka kadencji nawet, ale Pan z nim, i to przy jednym stole? I co teraz z tego wynika dla nas wszystkich? K

Nr 46 · KWIECIEŃ 2018

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 29.03.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz. Druk ZPR MEDIA SA

ind. 298050

w Wielki Piątek. Jak czytamy w opisie pielgrzymki hisz­pańskiej mniszki Egerii, przy drzewie Krzyża ustawiano dwóch potężnych diakonów, którzy go pilno­ wali, bo pielg­rzymi podchodzili do tego drzewa i całując je, próbowali odgryźć, urwać przynajmniej drzazgę świętego drzewa i zabrać jako pamiątkę.


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

3

WOLNA·EUROPA

K

rasiński urodził się tu, na Mazowszu, we wsi Opinogóra, pośrodku rozległych dóbr swojej magnackiej rodziny. Jeszcze kilkanaście lat temu historyczne miejsce ograniczało się do neogotyckiego pałacyku i takiejże oficyny w nieogrodzonej kępie drzew będącej niegdyś parkiem. Krasińscy zamierzali zbudować tutaj murowany dwór. Konkurs architektoniczny w 1906 r wygrał Józef Gałęzowski, ale nagrodzone projekty pozostały w szuf­ ladzie. Zrealizował je dopiero po stu latach obecny dyrektor Muzeum Romantyzmu. Pan Roman Kochanowicz zbudował dwór według starych planów, ogrodził park, zbudował powozownie, woliery, oranżerię w stylu neogotyckim. Francuz i Anglik są zazwyczaj zdumieni skromnością polskich siedzib magnackich w porównaniu z areałem majątków ziemskich. Liczne najazdy i wojny nie tłumaczą wszystkiego. Dopiero widok kościołów fundowanych przez właścicieli zmienia nieco optykę. W niszach kościoła w sąsiednim Krasnym pokolenia rycerzy Krasińs­ kich leżą wykute w czarnym marmurze, na swoich kamiennych trumnach inni w krypcie tutejszego kościoła. Jest jeszcze kościół w Pałukach, też przez nich fundowany. Wspaniała świątynia ducha – Biblioteka Krasińskich na Okólniku – spłonęła spalona przez Niemców w czasie ostatniej wojny. Kościół opinogórski przypomina paryską Madeleine w miniaturze, z tą różnicą, że podczas mszy i nabożeństw trudno w nim znaleźć wolne miejsce. Podobnie jak na obszernym przykościelnym parkingu. Podczas Drogi Krzyżowej przy świetle pochodni na jedynym w okolicy wzgórzu parkowym, pełniącym funkcję Kalwarii, mieszkańcy zmieniali się pod krzyżem jedenaście razy – tyle ile wsi liczy jedna z najrozleglejszych polskich parafii. Kto źle się wyraża o poziomie wiejskich proboszczów, powinien posłuchać kazań wspaniałego księdza Arbata. Podziwiałem powagę i mądrość, z jaką celebrował Drogę Krzyżową i sumę w Niedzielę Palmową.

C

zary goryczy dopełniło doniesienie polskich mediów (pomijam znane lewicowo-liberalne) o zamiarze Angeli Merkel udania się w poniedziałek po zaprzysiężeniu jej kolejnego, czwartego z kolei rządu, na rozmowy z premierem Morawieckim i prezydentem Dudą, wrogami publicznymi liberalnej lewicy i jej intelektualnych ofiar w Republice Federalnej. Zaskoczenie było tak wielkie, że nadaremnie by szukać w prasie piątkowej czy weekendowej w Niemczech doniesień o tej wizycie. Ktoś (zupełnie nieważne kto) zaryzykował nawet stwierdzenie, że do Polski (podobno popadła ona przez politykę rządu „narodowo-katolickiego” w totalną izolację w Europie i na świecie) tak wybitni politycy obozu (demokracji ludowej, chciałoby się powiedzieć, nawiązując do języka „Trybuny Ludu” czy „Neues Deutschland”, jakim te media posługują się na co dzień i od święta) przyjechali, bo są z Polską w złych relacjach! Brawo! Wniosek: gdyby byli z nią w dobrych relacjach, to by nie przyjechali (no, może z wyjątkiem Paryża, ale to przecież wyjątek, a nie reguła). No to zagadka: z jakim państwem na świecie wszyscy są w najlepszych relacjach? Jasne – z Koreą Północną! Dowód? Niemal nikt tam nie przyjeżdża z polityczną wizytą. Ale wróćmy do naszych baranów: totalna, sprawująca w Polsce rządy przez osiem lat, nigdy nie była zaskoczona blitz-wizytą swej berlińskiej idolki w tak karkołomnym tempie. Jeszcze bardziej totalnych zaskoczył klimat wizyty, o tematach rozmów nawet nie wspominając. Nadzieje opozycji pozaparlamentarnej w Polsce (to znaczy takiej, która wprawdzie bierze diety poselskie, ale pracuje głównie na ulicy i za granicą w walce z rządem na rzecz jego demontażu, w myśl zasady „po nas potop”) na ostrą krytykę rządu Morawieckiego nie spełniły się. Przeciwnie, kanclerz Angela Merkel przejęła główne przes­łanie stratega partii Prawo i Sprawiedliwość, Jarosława Kaczyńskiego, wygłoszone przez niego w Sejmie w związku z przejściową likwidacją granic przez Niemcy w dniach wędrówki ludów: „Pomoc tak, ale na miejscu”. Tak „Plan Kaczyńskiego” zastąpił berlińskie bezhołowie i nadał imigracji do Europy niezbędny porządek, no

Swoją drogą klientelę ma wdzięczniejszą niż w wielkich miastach. Kiedy ogląda się co roku wegetację budzącą się teraz do życia, kiedy się widzi ptaki ogarnięte szałem budowy gniazd, trudno pozostać ewolucjonistą. Dla tutejszych parafian kolisty rok liturgiczny stanowi oczywistość, jak śmierć i Zmartwychwstanie. Nareszcie polska wieś spokojna, zamożna, w kraju bijącym rekordy wzrostu gospodarczego – 5% w tym roku. We dworze opinogórs­ kim brak tylko szwoleżerów generała Wincentego Krasińskiego. Ułani są za to w Warszawie, w Teatrze Narodowym. Najgłupsza inteligencja świata, a przynajmniej znaczna jej, część bojkotuje posunięcia obecnego rządu i wszystko, co się z nim kojarzy. Słyszałem głosy występujących ostro przeciwko wystawieniu sztuki Jarosława Marka Rymkiewicza, ze względu na osobę autora uważanego przez nich za oszołoma, mohera i czarnosecińca. Autor powinien być im wdzięczny za to nieporozumienie. Rymkiewicz żyje długo i nieraz zdarzyło mu się zmieniać poglądy na wiele spraw. Teraz, kiedy został uznany za przedstawiciela skrajnej prawicy, dogonili go Ułani napisani w czasach wczesnego Gierka. Sztuka jest doskonale grana, Anna Seniuk i Jerzy Radziwiłowicz dają popis aktorstwa na miarę największych, zresztą cała obsada jest świetna i ma znakomitą dykcję, co rzadko słyszy się w teatrach nie tylko polskich. Reżyser Cieplak mógłby talentem obdzielić paru mniej zdolnych kolegów. Ale sztuka... W czasach, kiedy ze wszystkich trybun słyszy się o polskim bohaterst­ wie, kiedy przypomina się niezwykłe biografie żołnierzy wyklętych, Ułani okazują się gryzącym szyderstwem na polską bohaterszczyznę i polski patriotyzm, tchną duchem Wajdy i pułkownika Górnickiego. Wszystko tu jest: i mały dworek, i zakwitały pęki białych bzów, i puk, puk w okieneczko, i ułani jazłowieccy (w górę kiecki…) i ułani z Grudziądza (co mają z mosiądza); wszystko wyśmiane, wyszydzone, nawet książę Józef z zaświatów włączony został do ogólnej poruty.

bo w końcu także i w Niemczech Ord­ nung muss sein, czy się to podoba, czy nie. A w zasadzie przecież się podoba, co widać po wynikach wyborczych nowej konkurentki CDU w Niemczech, dziś faktycznie drugiej siły w państwie, konserwatywnej partii Alternatywa dla Niemiec. Ruch, z którego początkowo naśmiewano się nie tylko w Berlinie (ze strachu), ale także i w Warszawie (z głupoty), stał się w Niemczech drugą siłą polityczną, a na tym wcale nie koniec. Maas, Heiko Maas, polityk SPD… Jego awans na fotel szefa dyplomacji był całkiem przypadkowy. Ach, któż nim nie miał być! Zaraz po wyborach, z których obie wielkie partie „ludowe”, jak się o nich w Niemczech mówi, czyli CDU/CSU i SPD, wyszły poturbowane i obolałe, lecz z arytmetyczną szansą na władzę na kolejne cztery lata, zadzwoniono do mnie z Warszawy z pytaniem. Właściwie było to nie tyle pytanie, co podszyte lękiem stwierdzenie, że oto teraz Martin Schulz, egzorcysta z Parlamentu Europejskiego, nowy szef najstarszej w Niemczech partii SPD, zos­ tanie może wicekanclerzem (ładnie prezentuje się ten tytuł na wizytówce), a co najmniej ministrem spraw zagranicznych w Berlinie (ta funkcja budzi respekt). Moja odpowiedź, że jest to mało prawdopodobne, by lewak (darujmy sobie uwagi o jego intelektualnym życiorysie), któremu udało się wygrać wewnątrzpartyjne wybory w SPD niczym Walterowi Ulbrichtowi w SED (enerdowska Partia Jedności Niemiec), wdrapał się na fotel szefa dyplomacji, wywołała uśmiech politowania. A potem wszystko potoczyło się żwawo, zbyt żwawo jak na tradycję niemieckiej polityki: gwiazda Martina Schulza zaczęła wygasać w zastraszającym tempie; w partii zaczęto sobie dworować z polityka, który reklamował się w wyborach hasłem „wybierajcie oryginał, nie jego nieudolną kopię” (to znaczy SPD, a nie CDU/CSU, która to partia realizowała lewicowy prog­ ram). Potem sam Schulz powiedział, że nie wejdzie w koalicję z Angelą Merkel. Ta przystąpiła do zakończonych fiaskiem sondaży, z celem utworzenia „koalicji jamajskiej” (od kolorów sztandarów partyjnych CDU/CSU, FDP i Zielonych: czarny-zielony-żółty), a kiedy znów podjęto rozmowy z SPD (byłem przekonany, że do nich dojdzie

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Opinogóra, czyli Polska Górą można ją było nazwać tylko tu, na Mazowszu. Na zachód, w kierunku Ciechanowa i na wschód, w stronę Przasnysza i na południe – na Warszawę, gdzie okiem sięgnąć, teren płaski jak step węgierski. Dopiero za Mławą, bliżej Lidzbarka Welskiego, ziemia fałduje się nieco. Dla nas ta wieś ma szczególne znaczenie. Spośród miejsc urodzenia XIX-wiecznych wieszczów tylko kolebka Zygmunta Krasińskiego pozostała w Polsce. Do mickiewiczowskiego Nowogródka i do Krzemieńca Słowackiego trzeba przedsiębrać wycieczki zagraniczne. Działacze KOD-u śmiało mogą udać się na przedstawienie do Teat­ ru Narodowego, żeby odnaleźć ducha Lotnej i hitlerowskich filmów propagandowych użytych niegdyś przez pana Andrzeja do pokazania szarży polskich ułanów na czołgi (O czym nie wspom­niał: armia niemiecka do uderzenia na Rosję zgromadziła 750 000 koni.) Drobnoszlachecko-kawaleryjskie środowisko Ułanów drążą absurdalne

J

a

n

B

o

problemy narodowe. Autor wykpiwa rodzimą obsesję swojskości przeciwstawionej obcości narodowej. Także w tej dziedzinie czytelnicy „Gazety Wyborczej”, których problemy „naszych” stale niepokoją, znaleźliby temat do przemyśleń, zwłaszcza, iż premierę sztuki wyznaczono na 8 marca – pięćdziesiątą rocznicę manifestacji marcowych. Postacią pozytywną sztuki jest Feldmarszał. Na tle głupich ułanów, czyli

g

a t k o

Berlin-Warszawa i z powrotem Na linii Berlin-Warszawa duży ruch. Ledwo zaprzysiężony rząd Niemiec, a szef dyplomacji, a potem sama kanclerz, ruszyli do Warszawy. Kiedy pojawiło się doniesienie, że oto po 171 dniach zabiegów, rozmów koalicyjnych i błys­ kawicznej wizycie w zaprzyjaźnionym Paryżu szef niemieckiej dyplomacji z ramienia koalicyjnej SPD, Heiko Maas, wsiadł do samolotu i poleciał do Warszawy, tejże Warszawy, która jest solą w oku niemieckich mediów lewicowo-liberalnych (a innych między Odrą a Renem brak), zapanowała w Niemczech pewna konsternacja – jak to możliwe? Dlaczego?

Polaków, to człek rozumny, odważny, dobry strateg, jego zalety uznaje nawet panienka Zosia z dworku, która oddaje mu rękę. A wszystko napisane pięknym językiem, kunsztownie archaizowanym. Kunsztownie archaizowane jest również tło historyczne dzieła. Fałszując historię, można ewentualnie krytykować przegraną szarżę konnicy na czołgi. Ale to dotyczy II wojny. Tymczasem kult ułana rozwinął się za II Rzplitej i miał swoje rozsądne uzasadnienie. Kawalerzystę fetowano przed wojną jako zwycięzcę, który wywalczył dla Polski nieuregulowane przez traktat wersalski granice na Wschodzie i w Cudzie nad Wisłą uchronił Polskę i Europę przed bolszewickim zalewem. „Lanca do boju, szabla w dłoń i... pogonili konnice Budionnego i Tuchaczewskiego. Były powody historyczne, aby mężczyźnie w mundurze ułańskim inni panowie ustępowali miejsca w kawiarni. Dopiero znacznie później, po pochowaniu ostatnich ułanów na „Łączce”, zaczęto patrzeć na nich przez pryzmat Lotnej. Także wybór Feldmarszała Putina na kolejną czwartą, a właściwie piątą już kadencję prezydencką był w Polsce szeroko komentowany. Były naczelnik KGB otrzymał znowu poparcie społeczeńst­ wa, zadowolonego z poprawy warunków życia. W latach dziewięćdziesiątych doszło w Rosji do załamania gospodarczego nieznanego w historii. Pieniądz stracił wartość, w sklepach zabrakło towarów, pensje i emerytury przestały być wypłacane. Stopę wymiany walutowej określano jako „funt rubli za dolara”. W stosunku do tamtej sytuacji epokę putinowską cechuje niewątpliwy pos­ tęp. Po aneksji Krymu Rosjanie odczuwają dumę z potęgi imperialnej. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to państwo, tak ludne i tak rozległe terytorialnie, legitymuje się budżetem mniejszym od maleńkiej Holandii. Ale obecnie źródła poparcia dla władzy wysychają. To prawda: w sklepach jest żółty ser, ale poznanie jego składników odbiera apetyt na zawsze. Jak długo jeszcze „wieczna Rosja” może w tej sytuacji przetrwać? Pytanie, zawsze w Polsce żywe, nabrało szczególnej optyki od czasu

otrucia w Londynie b. agenta GRU i jego córki. Dlaczego Rosjanie uśmiercają swoich byłych szpiegów? Teoria zemsty może odnosić się do Trockiego, którego konkurencji obawiał się Stalin, ale w czasach późniejszych? Zgoda na sytuację w społeczeńst­ wie rosyjskim jest od dawna tylko pozorna i pryska przy każdej nadarzającej się sposobności. W ciągu pierwszych sześciu tygodni niemieckiego Blitzkriegu w 1940 roku 1 750 000 żołnierzy sowieckich poddało się dobrowolnie Niemcom. Ogromna armia. Ten ludzki krwotok trwałby nadal, gdyby Stalin nie oprzytomniał i nie postawił za frontem dwudziestu dwóch tysięcy agentów SMIERSZ-u uzbrojonych w karabiny maszynowe, którzy zabijali każdego uciekiniera. Za PRL-u co wieczór orano plażę nad Bałtykiem i pasy przygraniczne, by uciekiniera dopaść po zostawionych śladach, w NRD zabijano każdego, kto próbował przekroczyć mur nazywany berlińskim, ale który biegł wzdłuż całej granicy z Republiką Federalną. Obóz socjalistyczny to było autentyczne więzienie, tyle że bardzo rozległe terytorialnie. „Żołnierzowi radzieckiemu potrzeba wielkiej odwagi, aby uciec z pola walki” – żartował Stalin z właściwym sobie poczuciem humoru. Jego żart odnosił się także do szpiegów lub funkcjonariuszy na placówkach zagranicznych, a zresztą byli to przecież ci sami. Groźba niechybnej śmierci pełniła rolę karabinu maszynowego i muru berlińskiego. A mimo to uciekali przecież: Guzenko, Krawczenko, Litwinienko, a teraz Skrypał. W Dzboniach i w Rąbieży, w Baczach i Kątach, Zygmuntowie i Elżbiecinie zaległ spokój, takoż i w pozostałych wsiach opinogórskiej parafii. Drogę Krzyżową kończy się tutaj pod figurą Matki Boskiej opatrzoną modlitwą Zygmunta Krasińskiego odlaną w metalu:

i że zakończą się umową koalicyjną), Schulz zirytował SPD swym żądaniem fotela szefa dyplomacji, co wywołało krytykę nie tylko ze strony Sigmara Gabriela, dotychczasowego szefa AA (Auswärtiges Amt, MSZ), swego partyjnego towarzysza (oni w SPD mówią do siebie „towarzyszu”), lecz i reszty towarzyszy, zwłaszcza młodzieżówki (zarzucającej Schulzowi złamanie danego słowa), i Niemców w ogóle. Schulz wypadł zatem z gry szybciej, niż do niej wszedł. Nadszedł czas i przyszedł Maas. Talent dyplomatyczny (poza nieudolnym występem w relacjach polsko-niemieckich jako szef resortu sprawiedliwości) przyszły minister spraw zagranicznych wykazał w trudnych rozmowach międzyresortowych, głównie z ministrem spraw wewnętrznych Thomasem de Maizière. Umiarkowany frankofil z Kraju Saary (włączonego do Republiki Federalnej Niemiec dopiero w 1957 roku) uważany jest przez jednych za technokratę, przez drugich za polityka pozbawionego raczej wyobraźni. Może to i dobre? Zwłaszcza, że Niemcy miewały już polityków z wybujałą wyobraźnią, co nie najlepiej się dla Niemców kończyło. No i proszę – ledwie się przeprowadził z gabinetu szefa resortu sprawiedliwoś­ ci do MSZ, a już do głosu doszła Real­ politik, czego można było doświadczyć w Warszawie. Umiarkowanie, ton rzeczowy, żadnych aluzji, same konkrety. Nie można było tak, Herr Bundesmi­ nister, od początku? Niemcy bardzo przestrzegają protokołu. Moja babcia wspominała mi o pewnej „konduktorowej wąskotorowej” spod Poznania i o jej kompleksie wobec „konduktorowej szerokotorowej” ze stolicy księstwa. Mass przyjechał i wyjechał w piątek, a w poniedziałek przyjechała (i wyleciała) Angela Merkel. Tak się śpieszyła do Warszawy, że na później odłożyła złożenie w Bundestagu oświadczenia rządowego. Wizyta nad Wisłą, rozmowy z premierem Morawieckim i z prezydentem Dudą były dla niej ważniejsze. Czytając niemiec­ kie gazety, słuchając niemieckiego radia i oglądając niemiecką telewizję, nagłą (?) zmianą podejścia Berlina do Warszawy niejeden konsument mediów mógł się niesłychanie zdziwić. A może jednak, jak pytałem w Zgorzelcu uczestników 1. Polsko-Niemieckiego

Forum Dziennikarzy (Aleksandrę Rybińską, Sieci, Ewę Matkowską, Uniwersytet Wrocławski, Mathiasa Krupę, Die Zeit, i Franka Seibla, Sächsische Zeitung), relacje polsko-niemieckie są znacznie lepsze, niż utrzymuje to prasa niemiec­ ka (a ta jest lewicowo-liberalna) i owe lewicowo-liberalne media w Polsce? O ostateczną odpowiedź było w Zgorzelcu trudno, ale uczestnicy forum nie wykluczali takiej możliwości. W niewiele dni później życie, jak to często bywa, samo przyniosło odpowiedź na to rzucone w Zgorzelcu pytanie. O ile piątkowa wizyta nad Wisłą czołowego niemieckiego dyplomaty, Heiko Massa, była zaskoczeniem, to poniedziałkowy przyjazd Kaiserin An­ gela, jak nie bez pewnej dumy określa się w Niemczech długoletnią szefową rządu w Berlinie, Angelę Merkel, to już sensacja. Najdłuższy staż miał Helmut Kohl, 16 lat, ale Merkel może pobić ten rekord. W Niemczech nie ma ograniczenia wiekowego czy ilościowego do pełnienia funkcji szefa rządu, inaczej niż choćby w USA, gdzie prezydentem można zostać jedynie dwa razy. To tyle na temat krytyki wyborów na przykład w Rosji. A zatem Merkel teoretycznie może powalczyć raz jeszcze o Urząd Kanclerski. I wcale nie wykluczam, że powalczy, bo nie dostrzegam naprawdę nikogo na horyzoncie w CDZ, kto mógłby stanowić dla niej wyzwanie – CSU się nie liczy, a Franz Josef Strauss to był naprawdę wyjątek, o którym i tak już zapomniano. No dobrze, ale o co chodziło Merkel w Warszawie? Po pierwsze: o, jak się wydawało zapomniany, Trójkąt Weimarski. Być może stosunek Macrona do Trójkąta, który niegdyś był listkiem figowym Democratic Show w Unii Europejskiej, a dzisiaj – zwłaszcza po Brexicie i problemach w euroklubie – nabrałby znowu znaczenia, przesądził o wyciągnięciu dłoni w kierunku Warszawy? Może krytyka Francji i centralistycznej, aroganckiej nawet polityki Macrona ze strony innych członków UE wpłynęła na nowe otwarcie Berlina i wolę zapalenia fajki pokoju z Warszawą? Mimo nieporzuconych przez Berlin planów „gospodarczych” budowy Nordstream II Niemcy są zaniepokojone polityką Rosji. Wraca rozsądek? Trzeba mieć nadzieję na dobrą zmianę nad Sprewą. I trzeba Niemcom w tym pomóc. K

Co krzyż i gwoździe i rany i ciernie, Wiesz, co krwi ziemskiej i łez ziemskich cieki I jak konania ból boli niezmiernie: Bądź nam Królową teraz i na wieki! K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

4

W

związku z kryzy­ sem w stosunkach polsko-żydowskich i atakiem lobby ży­ dowskiego w Ameryce oraz elit poli­ tycznych w Izraelu na Polskę, zaczęto mówić dużo o dialogu. Czemu taki dia­ log służy? Niczemu, poza dwoma cela­ mi: zaciemnić sytuację, stworzyć taką atmosferę, żeby nikt już nie wiedział, o co chodzi i żeby można było bezpiecz­ nie skapitulować. Taki cel nie jest godny szacunku. Drugi to przedłużenie całej sprawy. Pod przykrywką bezproduk­ tywnego dialogu toczą się negocjacje. W każdym konflikcie są strony, które liczą, jakie są straty w wypadku prze­ granej i jakie będą koszty, które trzeba ponieść w razie zwycięstwa. Zatem na­ szym celem powinno być zwiększenie kosztów przeciwnika, żeby zrozumiał, że nawet gdyby wygrał, będzie to pyr­ rusowe zwycięstwo i dlatego warto się z nami porozumieć. Przypominam: Polska będzie miała sojuszników, jeżeli inne pań­ stwa będą się bały nas atakować. I to jest jedyny powód, dla którego warto będzie z Polską zawierać sojusze. Co zatem powiedział premier Morawiec­ ki w Monachium; jaki przekaz został skierowany do środowisk żydowskich? Premier Morawiecki – świadomie czy nieświadomie – przekazał środowis­ kom żydowskim następującą infor­

G · E · O · P · O · L· I ·T·Y· K·A Zarówno antysemici, jak i ludzie, którzy uważają, że trzeba siedzieć cicho, tak naprawdę są przekonani o tym, że Żydzi rządzą światem. I uważają, że my w starciu z Żydami amerykańskimi przegramy.

GEOPOLITYCZNY TYGIEL

Musimy udowodnić, że nie opłaca się nas atakować Jerzy Targalski Teraz zastanówmy się, co chcemy osiągnąć my. W tej sprawie zbiegają się interesy co najmniej czterech naszych przeciwników. Są to interesy organizacji żydowskich w Ameryce, które są najbar­ dziej winne temu, że tylu Żydów zginęło w Holocauście, ponieważ to amerykańs­ cy Żydzi odmawiali pomocy swoim bra­ ciom na Wschodzie. Następnie – elity żydowskie w Izraelu, które wiedzą, że nienawiść do Polski zwiększa szanse wyborcze, tak jak w Polsce nienawiść do Ukrainy, do Żydów, antysemityzm czy nieustanne polowanie na tak zwanych

Nie atakujcie, bo zlikwidujemy waszą religię Holocaustu, która jest dla was podstawą nie tylko jedności Izraela, nie tylko akcji emigracyjnej do Izraela, ale przede wszystkim podstawą wyciągania pieniędzy od wszystkich. mację: „Jeżeli będziecie nas atakowali, odpowiemy przypomnieniem prawdy o Holocauście. I wtedy wasza religia Holocaustu rozsypie się w proch. A za­ tem nie atakujcie, bo zlikwidujemy waszą religię Holocaustu, która jest dla was podstawą nie tylko jedności Izraela, nie tylko akcji emigracyjnej do Izraela, ale przede wszystkim podsta­ wą wyciągania pieniędzy od wszyst­ kich pozostałych. Dlatego nie opłaca się Polski atakować”. Ten przekaz trzeba wzmocnić. Dlatego, czy ktoś jest zwolennikiem, przeciwnikiem, całkowitym, umiar­ kowanym czy wybiórczym krytykiem premiera Morawieckiego – to wszystko nie ma znaczenia i musi zejść na dalszy plan. Najważniejsza sprawa teraz – bo to jest najważniejszy konflikt, jaki w tej chwili toczymy – to wesprzeć premiera Morawieckiego, żeby nie skapitulował. Żeby się nie załamał, nie wycofał, nie uległ namowom rozmaitych „dialo­ gantów”, co to będą opowiadali, jak to Żydom w Polsce dobrze było, jakby oni o tym nie wiedzieli albo ich to obcho­ dziło – tylko jasno trzymał się tej tak­ tyki: Będzie prawda o Holocauście i nie utrzymacie swojej religii Holocaustu, chyba, że a) zrezygnujecie z kampanii nienawiści na forum międzynarodo­ wym i w Izraelu przeciwko Polsce, i b) – zrezygnujecie z roszczeń do mienia bezspadkowego. Na marginesie chciałem przypom­ nieć, jak wyglądała ustawa reprywaty­ zacyjna w Czechach w 1991 roku. Zak­ ładała ona – a w grę wchodziło mienie Niemców sudeckich – że żeby odzyskać majątek, trzeba spełniać dwa warunki. Po pierwsze, być obywatelem czeskim, po drugie mieszkać w Czechosłowacji – bo wtedy jeszcze była Czechosłowac­ ja. A zatem takie rozwiązania już były. Wtedy Czechosłowacja, a szczególnie Czechy i premier Klaus, nie byli tak atakowani. Dlaczego? Bo uznawano, że Czechy i tak będą częścią Niemiec, więc atak na Czechy byłby atakiem na Niemcy. Ale też dlatego, że Czesi, mimo opcji niemieckiej, potrafili bronić włas­ nych interesów. Nie merdali ogonkami, nie padali na kolana, nie bili twarzą o ziemię, nie przepraszali, że istnieją. Twardo bronili swoich interesów. R E K L A M A

banderowców. Z tego korzystają nasi wrogowie – Niemcy i Rosja, a za tym sto­ ją jeszcze rozmaici genderyści w Bruk­ seli. Każdy interes jest inny, ale każdy sprowadza się do zniszczenia Pols­ki, do złamania naszego oporu. Musimy się temu przeciwstawić. Jeśli wyłączy­ my z tego, za pomocą taktyki, o której mówiłem, lobby żydowskie w Amery­ ce i elity żydowskie w Izraelu, wówczas Niemcy i Rosja stracą instrument. De­ generaci w Brukseli zawsze będą mieli tu, w Polsce, kandydatów na zarządców Polski i nadal targowicę popiera około jednej piątej wyborców. Ale to już jest kwestia naszego stosunku do tych, któ­ rzy są zaprzańcami. Reakcje antysemickie, jak i nawo­ ływanie do dialogu, wynikają z dwóch przyczyn. Po pierwsze – z ogromnego strachu. To jest paradoksalne, że za­ równo antysemici, jak i ludzie, któ­ rzy uważają, że trzeba siedzieć cicho, tak naprawdę są przekonani o tym, że Żydzi rządzą światem. I uważają, że my w starciu z Żydami amerykańskimi przegramy. Ja uważam, że wygramy. Wygramy, a nasza taktyka powinna polegać na stałym pokazywaniu im: wam się to nie opłaci.

D

rugą przyczyną jest przeko­ nanie, że jeśli nie będziemy cicho, jeżeli się nie poddamy, to ucierpią na tym stosunki amery­ kańsko-polskie; że lobby żydowskie w Ameryce zmusi Stany Zjednoczo­ ne do zerwania stosunków z Polską. I za tym znów stoi przekonanie za­ równo antysemitów, jak i tak zwanych ugodowców, że polityka amerykańska jest dyktowana przez lobby żydowskie i Izrael. Ja się z tym nie zgadzam. Do­ wodem na to, że mam rację, jest choć­ by to, że Ameryka zabroniła Izraelowi wszcząć wojnę z Iranem i dokonać prewencyjnych nalotów. Cały czas, za­ równo za Obamy, jak i teraz, Izrael jest trzymany przez Stany Zjednoczone za gardło, bo one pilnują własnych intere­ sów. Oczywiście są tam wpływy lobby żydowskiego, ale Stany pilnują włas­ nych interesów. Jeżeli będą miały do wyboru sprzedawać nam swoją broń albo nie sprzedawać nic, tylko żeby­ śmy futrowali organizacje żydowskie

w Ameryce, to chyba jest oczywiste, jaką opcję wybierze lobby zbrojenio­ we w Ameryce. Lobby zbrojeniowe w USA jest naszym sojusznikiem. Gdyby Stany Zjednoczone z nami zerwały, bo tak będzie chciało lobby żydowskie, to by znaczyło, że cała po­ lityka amerykańska miała na celu wy­ łącznie postraszenie Niemców i Rosji, czyli że i tak by z nami zerwali. Moim zdaniem interesy amerykańskie pole­ gają na stałej obecności na naszym ob­ szarze, celem zrównoważenia wpływu Niemiec i niedopuszczenia do sojuszu niemiecko-rosyjskiego.

C

o trzeba zrobić? Przede wszyst­ kim trzeba rozszerzyć front i wprowadzić zamieszanie na polu przeciwnika. Po pierwsze, przypo­ mnieć wszystkim państwom i narodom Międzymorza, że jeżeli upadnie Polska, to jako pierwsza, ale oni wszyscy będą płacili tak jak my albo jeszcze więcej. U nas szaulisów nie było. To nie my, to Nachtigall robił pogrom żydowski we Lwowie. To ksiądz Tiso wywoził Żydów słowackich do Oświęcimia. To nilaszowcy mordowali Żydów na Węg­ rzech. A więc, jeśli się ta operacja uda, będą płacili wszyscy inni. Druga sprawa: przypomnieć państ­ wom zachodnim, jak uniemożliwiały ratowanie Żydów. I zapytać organizacje żydowskie, zwłaszcza w Ameryce, czy na przykład domagają się odszkodowań od Stanów Zjednoczonych za to, że nie wpuszczając statku Saint Louis, spowo­ dowały śmierć większości jego pasaże­ rów, którzy uciekali przed Hitlerem. Trzeba pamiętać, że w latach 30. hitlerowcy wysłali dwóch póź­ niejszych wysokich funkcjonariuszy aparatu zagłady do Palestyny, żeby się zorientowali, czy jest możliwe przesied­ lenie tam Żydów. Tamci stwierdzili, że nie. Takie były podstawy historyczne decyzji o wymordowaniu narodu ży­ dowskiego. Ale gdyby Zachód zgodził się na przesiedlenie Żydów, tych ofiar

niemiecka? Bądźcie naszym landem, to was obronimy. Za moich młodych lat mówiło się: „Nie ze mną te numery, Brunner, ty świnio!”. Druga oferta to ta, którą Sigmar Gabriel złożył ostat­ nio, bardziej niebezpieczna: wróćmy do status quo sprzed wojny; my znów będziemy dla was pilnowali Europy. Mam nadzieję, że Ameryka na to nie pójdzie, a my pomożemy jej zrozumieć, że to oszustwo. Z głupoty, z nienawiści, z chęci zdobycia popularności czy zysku albo pod dyktando Łubianki rozpowszech­ niane są, oprócz odsądzania od czci i wiary wszystkich Żydów, trzy tezy: że w Polsce będzie okupacja żydowska, że Żydzi dążą do stworzenia państwa wyspowego, czyli zajęcia wszystkich miast na obszarze Międzymorza – co samo w sobie jest wielką głupotą, bo Żydów by nie starczyło – i trzecie, że amerykańskie bazy w Polsce są po to, żeby strzelać do Polaków, gdyby się chcieli buntować przeciwko Żydom. Powtarzają to rosyjscy agenci, a głupcy łykają. Jest to pogląd podsuwany przez Łubiankę, który wykorzystuje strach, rzekłbym, atawistyczny, że w Izraelu nikt o niczym nie myśli, jak tylko o tym, żeby się przesiedlić do Polski i nas znie­ wolić. Tymczasem podstawowym ce­ lem Izraela i pokolenia sabrów, czyli Żydów urodzonych już w Izraelu, jest wzmocnić Izrael. W tej chwili spro­ wadzają Żydów z Europy Zachodniej do Izraela, a służy temu między in­ nymi ostrzeganie przed zagrożeniem islamskim. I dlatego w ostatnich kil­ ku latach z Francji przesiedliło się do Izraela 30 000 Żydów.

J

akie są cele rosyjskie? Bardzo pros­ te. Z jednej strony chodzi o bu­ dowę w Polsce antysemickiej, prorosyjskiej partii narodowej, która zwiąże Polskę z Rosją i spowoduje ze­ rwanie naszych stosunków ze Stana­ mi Zjednoczonymi. Z drugiej strony chodzi o to samo, co po Kielcach i po

Czesi, mimo opcji niemieckiej, potrafili bronić własnych interesów. Nie merdali ogonkami, nie padali na kolana, nie bili twarzą o ziemię, nie przepraszali, że istnieją. Twardo bronili swoich interesów. by nie było. Gdyby Zachód zgodził się na propozycję Polaków zbombardowa­ nia torów do Oświęcimia, tylu ofiar by nie było. Niech wszyscy wiedzą, że oni też będą płacić, nie tylko Polacy. I sprawa najważniejsza: przypo­ minanie o skali kolaboracji żydowskiej w wymordowaniu narodu żydowskie­ go. Nie tylko w Polsce, ale na wszyst­ kich możliwych dostępnych forach za­ granicznych, w językach obcych. Niech się przeciwnicy zorientują, że tę wojnę przegrają i lepiej, żeby się na czas wyco­ fali, bo poniosą koszty. My zapłacimy, ale i tak jesteśmy nielubiani. A jeżeli oni przegrają, to wszyscy się na nich rzucą. To są nasze argumenty i podstawy pod nasze zwycięstwo. Ale warunek naj­ ważniejszy: nie wolno się wycofywać ani chować się pod stół. Jaka na tym tle jest oferta

Marcu. O przedstawienie Polaków na Zachodzie jako dziczy antysemickiej. Zachód będzie miał usprawiedliwie­ nie, żeby Polaków oddać pod kuratelę Rosjanom albo Niemcom, a najlepiej jednym i drugim, i wtedy będzie z na­ mi święty spokój. Tak więc musimy wykazać, że zaczepianie Polski jest niebezpieczne. Całe życie walczyłem z antysemi­ tami i doskonale wiem, jaka jest skala nastrojów antysemickich w Polsce, ale też – jakie są ich przyczyny. A przyczy­ ny nowego antysemityzmu w Polsce są dwie: komuniści żydowscy i działalność Wybiórczej. To Wybiórcza jest najwięk­ szym generatorem postaw antysemi­ ckich w Polsce – jej ataki na Polskę, Polaków, naszą tradycję i w ogóle na państwo polskie. Jestem zasypywany listami, że

Polska nie ma szans w starciu z lobby żydowskim, że ta wojna z góry jest przez nas przegrana. Nie wiadomo, skąd ci specjaliści wiedzą, że przegramy, ale wie­ dzą; tylko kapitulacja może nas ocalić. Kapitulacja oznacza, że będziemy płacili do końca świata rozmaite odszkodowa­ nia, które mają to do siebie, że rosną w tempie miliarda dziennie. Dlatego ta­ kie alarmistyczne nawoływania nie robią na mnie żadnego wrażenia. Co najwyżej przypomina mi się młodość, kiedy mnie przekonywano w 1976, w ‘80, w ‘82 roku, jaka to bezpieka jest potężna, jakie KGB niezwyciężone, a Związek Sowiecki to już wieczny jest i dlatego nie ma żad­ nego sensu cokolwiek robić. Kto nie podejmuje wyzwania, ten zawsze przegrywa; szanse na zwycięstwo daje tylko podjęcie walki. Oczekiwanie, że administracja państwowa coś zrobi, jest w Polsce bezcelowe. W Polsce żad­ na instytucja państwowa nic nie zro­ bi, ponieważ ci ludzie są sparaliżowani strachem. Polacy mają tę wyższość nad innymi narodami, że potrafią działać bez państwa. Nie musimy mieć rozkazu instytucji państwowych, możemy dzia­ łać sami. Dlatego od naszej aktywności

my zastanówmy się nad sytuacją w Tur­ cji. Polityka prezydenta Turcji Recepa Erdoğana jest przez agenturę rosyjską w Polsce przytaczana jako wzorzec dla Polaków. Tak jak Erdoğan, powinniśmy się zdystansować do Ameryki i zbliżyć do Rosji. Zobaczmy, co to Turcji przyniosło. Przed Erdoğanem polityka turecka opierała się z jednej strony na sojuszu z USA, a z drugiej na wymaganiach: je­ steśmy sojusznikiem Stanów Zjedno­ czonych, ale nie dajemy nic za darmo. Erdoğan zerwał z tą zasadą i z jednej stro­ ny zdystansował się od USA, a nawet po­ padł z nimi w konflikt, a z drugiej strony zbliżył się do Rosji, zgodził się na Turk Stream, kupił rakiety S400. Co osiągnął?

J

eżeli chodzi o Europę, jest całko­ wicie izolowany i pozostaje w kon­ flikcie z Niemcami. Jeżeli chodzi o USA, myślał, że swoją polityką żą­ dań, dystansowania się i szantażowania stosunkami z Rosją uzyska od Stanów Zjednoczonych zezwolenie na zajęcie te­ renów kurdyjskich w Syrii. Nie udało się. Od Rosji oczekiwał wsparcia w za­ jęciu enklawy Afrin w płn. Syrii, ale co się okazało? Po pierwsze Kurdowie w Afrinie porozumieli się z Asadem, który jest głównym sojusznikiem Rosji, i Asad wsparł Kurdów. Do tego Kur­ dowie zaczęli się porozumiewać z Irań­ czykami i wychwalany przez agenturę sojusz Turcja-Iran-Rosja, który miał podbić pół świata, zaczął trzeszczeć w szwach, ponieważ porozumienie kurdyjsko-irańskie oznacza konflikt między Turcją i Iranem. Rosjanie nie zgodzili się na usunięcie Asada, jak chciał Erdoğan, i zaatakowanie Afrinu przyniosło wojskom tureckim klęskę. Czyli tu też Erdoğan nic nie uzyskał. Popadł w konflikt z Izraelem, po­ nieważ Izrael popiera Kurdów. W tej chwili Turcja jest izolowana na wszyst­ kich frontach. W ten sposób okazuje się, że polityka Erdoğana, która miała przywrócić przynajmniej częściowo wpływy osmańskie na Bliskim Wscho­

Przyczyny nowego antysemityzmu w Polsce są dwie: komuniści żydowscy i działalność Wybiórczej – ataki Wybiórczej na Polskę, Polaków, naszą tradycję i w ogóle na państwo polskie. zależy wynik tej rozgrywki. Chciałem zauważyć, że już pierwszy efekt jest, po­ nieważ są głosy, że wprawdzie to była bardzo malutka grupka, ale jednak ta symboliczna grupka Żydów kolaboro­ wała. Tyle tylko, że ich kolaboracja była usprawiedliwiona, bo oni ratowali włas­ ne życie, biorąc udział w likwidowaniu czy też w mordowaniu swoich braci po­ przez wydawanie i sporządzanie list, i tak dalej. Ja na ten temat mam inny pogląd. Uważam, że jeżeli człowiek chce zachować człowieczeństwo, nie może ratować własnego życia, biorąc udział w mordowaniu innych, niewinnych lu­ dzi. Żeby zachować człowieczeństwo, czasem trzeba wybrać śmierć. I to jest ta zasadnicza różnica, jeżeli chodzi o etykę. Tak mnie w domu uczono.

S

wojego czasu nastąpił huragano­ wy atak na Szwajcarię, po któ­ rym nastąpiło pewne odpręże­ nie. Tymi, którzy wyciągnęli rękę do zgody, byli działacze żydowscy z Izra­ ela. Ale rolę głównych atakujących wzięły na siebie organizacje żydow­ skie w Stanach Zjednoczonych. Myślę, że teraz my jesteśmy na tym samym etapie: zaczęło się pewne odprężenie z Izraelem, w związku z czym należy się spodziewać skoncentrowanego ata­ ku amerykańskich organizacji żydow­ skich. Dlatego trzeba po raz kolejny przypomnieć (napisał to też Szewach Weiss), że Żydzi amerykańscy są win­ ni obojętności wobec zagłady Żydów wschodnioeuropejs­kich. I nie przej­ mować się tymi wszystkimi katastro­ ficznymi zapowiedziami. W czasie, kiedy kapitulanci będą zbierali pieniądze na odszkodowania,

dzie, zakończyła się przegraną. Czyli tak naprawdę polityka Erdoğana doprowadziła do tego, że Turcja nie tylko stała się nieprzewidy­ walnym członkiem NATO, ale znalaz­ ła się w okrążeniu sił jej przynajmniej niechętnych. I to jest model zaleca­ ny przez opcję prorosyjską w Polsce. Erdoğan miał być wzorcem dobrych stosunków z Rosją i dystansowania się od Stanów Zjednoczonych. Oczywiście sojusz ze Stanami Zjed­ noczonymi nie oznacza, że spełniamy każde życzenie, że nie mamy własnych postulatów czy interesów. Skoro zwo­ lennicy kapitulacji uważają, że kręgi żydowskie w Stanach Zjednoczonych będą decydowały o polityce USA wobec Polski i dlatego trzeba natychmiast kapi­ tulować i się porozumieć, to co będzie, jak organizacje żydowskie w Stanach dogadają się z Rosją? Dopiero wtedy nastąpi katastrofa, bo nie dość, że nie będziemy mieli zapewnionego bezpie­ czeństwa, to jeszcze wcześniej za ten brak bezpieczeństwa zapłacimy haracz. Wola walki jest nam potrzebna również w stosunkach z Unią Euro­ pejską, bo to, że obie strony już się do siebie uśmiechają, to jest teatr dla ludu, ale żądania Unii Europejskiej się nie zmieniły. Co najwyżej dochodzi jeszcze kwestia konfliktu żydowskiego, który Unia chce przeciwko nam wykorzystać. Oczywiście możemy się uśmie­ chać, ale jeśli nie będziemy walczyli o nasze interesy, to przegramy. I nie możemy ustąpić, bo to jest kwestia na­ szego być lub nie być. K Tekst opracowany na podstawie audycji w TV Republika „Geopolityczny tygiel” i opublikowany za zgodą Autora i TV Republika.


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

5

P U N K T·W I D Z E N I A

J

eżeli zgodnie z faktami histo­ rycznymi i metodologicznie poprawnie wskażemy na owe podobieńst­wa, ale i zaczniemy dostrzegać różnice, to obie konstatacje dla polskiej myśli politycznej AD 2018 okażą się równocenne. Podobieńst­ wa bowiem między XVIII wiekiem a współczesnością wskażą trwałe dla Polski niebezpieczeństwa, różnice zaś – pojawiające się dla nas szanse.

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem tekst „Polityka surowcowa na wirażu” autorstwa Pani Danuty Franczak. Nie znam kulisów polityki personalnej w Państwowym Instytucie Geologicznym i nie czuję się kompetentny w tym temacie.

Andrzej Solecki

zawierających pokłady guana. Wyspy te mogły być zlokalizowane w dowol­ nym miejscu na świecie, o ile nie były okupowane i nie podlegały jurysdykcji innego rządu. Ustawa ta upoważnia­ ła prezydenta USA do wykorzystania wojska do ochrony takich interesów i ustanowienia jurysdykcji karnej Sta­ nów Zjednoczonych na tych teryto­ riach. Nie jest przypadkiem, że taka unikalna ustawa dotyczyła guana (pta­ sich odchodów), ponieważ zawiera ono znaczną ilość związków fosforu i azotu niezbędnych dla rolnictwa.

w ostatnich dziesięcioleciach większe niż Polski na obszarze Francji, Hiszpa­ nii, Włoch, Belgii, Holandii, a nawet Portugalii czy Danii. Przecież to nie kto inny, jak Portugalczycy zdomi­ nowali polski handel hurtowy i de­ taliczny – w postaci tych wszystkich „żabek” czy „biedronek”, a Duńczycy umacniali się coraz bardziej na terenie Polski w przetwórstwie rolno-spożyw­ czym. Rządy PO-PSL ani nie chroniły

N

ie jest przypadkiem, że rządy państw członkowskich WTO nie mogą dyskryminować firm krajowych i zagranicznych w dostępie do wydobywanego surowca. Zasada ta zmusiła Chiny do porzucenia re­ strykcji eksportowych na pierwiastki ziem rzadkich, sprzecznych z zasadą „niedyskryminacji”, której członko­ wie WTO są zobowiązani przestrze­ gać, o ile chcą brać udział w światowym handlu na zasadach WTO. Co do genezy złóż związanych z krążeniem gorącej wody pod dnem

oceanów, sprawa jest znana i opisa­ na w szeregu podręczników. Na po­ ziomie popularnym została opisana w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/ wiki/Komin_hydrotermalny). Woda mors­ka migruje w głąb dna oceanicz­ nego, gdzie ciśnienie jest większe? Tak, to prawda! Jeżeli weźmiemy blaszany pojemnik, nasypiemy na dno 10 cm piasku i zalejemy wodą, tak aby było jej nad piaskiem 10 cm, to ciśnienie wody w piasku na blaszanym dnie po­ jemnika będzie większe niż nad piasz­ czystym dnie powyżej warstwy piasku,

na dzisiaj i na jutro – polskie być albo nie być. Wszystko inne, na przykład ataki na zmiany w polskim wymiarze sprawiedliwości, posiadają znaczenie zastępcze i osłonowe dla podtrzyma­ nia niemieckiej protekcji nad polską gospodarką. Tak jak w XVIII wieku wrogowie Polski wspierali i wychwalali ówczes­ nych polskich zdrajców i renegatów, tak i dzisiaj mocarze Wschodu i Za­

wyborach uzyskała samodzielną większość parlamentarną w Sejmie i Senacie. Po zapaści rządów PO i PSL i ich upadku Polska jako państwo czyn­ nie i realnie praktykujące dzisiaj swą suwerenność jest wreszcie traktowa­ na podmiotowo: przez sojuszników – przyjaźnie; przez nie-sojuszników – nieżyczliwie, gdyż muszą oni się li­ czyć z utratą w Polsce niesymetrycz­ nych stref, czy choćby sektorów wpły­ wów. Zakończyły się bowiem w Polsce, 25 października 2015 roku, rządy opar­ te na tchórzostwie i cwaniactwie. Cy­ nicznym, bo interesownym tchórzost­ wie: na zewnątrz – wobec Europy, w niby interesie i imieniu Polaków; i asekurującym wyprzedaż polskich interesów, cynicznym cwaniactwie do wewnątrz – wobec Polaków. Dlatego polskie siły patriotyczne nie mają dzisiaj żadnych złudzeń i nie dają się wciągnąć w pułapkę orientac­ ji rosyjskiej versus niemieckiej, poję­ tej alternatywnie i asekurancko: jedna przeciw drugiej i do tego jeszcze – rze­ komo w polskim interesie. Przecież to, co czyniła do października 2015 roku ekipa PO-PSL: uprawianie orientacji na Rosję (Komorowski, PSL) i na Niem­ cy (Tusk, Sikorski), pozornie osobne i konkurencyjne – tylko podbijało staw­ kę w dziele unicestwiania Polski. Przy tym trzeba zawsze wiedzieć i pamiętać, że wszystko, co przeciwko Polsce czynią Rosja lub Niemcy, czynią to na wspól­ ny, rosyjsko-niemiecki rachunek i we wspólnym interesie, często dla doraź­ nych celów, zawsze – w długofalowej perspektywie. A dla wygrywania polskich spraw w Unii Europejskiej powinniśmy się posługiwać między innymi metodą precedensów, czyli włączyć do na­ szego modus operandi wszelkie pre­ kursorskie i udane próby załatwiania swoich narodowych interesów przez Niemcy, Danię, Luksemburg, Węgry i wszystkich pozostałych członków Unii Europejskiej. Na obszarze Polski nie ma dzisiaj obcych wojsk, są wojska sojusznicze, w tym przede wszystkim żołnierze z amerykańskich jednostek NATO, i będzie ich coraz więcej. Dzisiejszą targowicę – czyli PO, Nowoczesną i KOD oraz ich poputczików – wspie­ rają nie obce wojska, lecz biurokracje:

Pęka kokon postrozbiorowego myślenia Szymon Giżyński

W XVIII wieku Polsce zagrażały dwa żywioły: rosyjski i niemiecki. Żywioł niemiecki był zorganizowany w dwa państwa – Prusy i Austrię. Dzisiaj jest podobnie. Rolę Prus odgrywają Niem­ cy Angeli Merkel, rolę Austrii – Unia Europejska Angeli Merkel. Suweren­ ne Niemcy próbują nas zdominować, przede wszystkim na swój własny ra­ chunek, ale czynią to przemyślanie: dla osłony i asekuracji swych narodo­ wych celów – dominacji nad Polską – używają podporządkowanej sobie Unii Europejskiej. Niemcy bowiem otoczyły pro­ tektoratem i kontrolują stan rzeczy i trwały proces, w którym gospodar­ czo-finansowo-cywilizacyjne wpły­ wy w Polsce: francuskie, hiszpańskie, włoskie, belgijskie, holenderskie, a na­ wet portugalskie czy duńskie były

pols­kiego rynku, ani, tym bardziej, nie odpowiadały swym europejskim part­ nerom naszą, symetryczną ekspansją na obszarze tamtych państw. Tak jak po Połtawie, od 1709 ro­ ku Rosja Piotra I rościła sobie prawo i miała apetyt na całą Polskę, tak dzisiaj Niemcy Angeli Merkel – także dzięki swemu władztwu w Unii Europejskiej – rozciągają swe wpływy również na całą Polskę. Dodajmy pospiesznie: za przynajmniej tymczasowym przyzwo­ leniem Rosji Putina, asekurowanym ścisłą, niemiecko-rosyjską współpracą. Tak jak w XVIII wieku czynni­ kiem paraliżującym funkcjonowanie państwa i wiodącym wprost ku utra­ cie suwerenności i niepodległości była zmowa i brak zgody Rosji, Prus i Au­ strii na reformy ustrojowe i wojskowe w Rzeczpospolitej, tak obecnie przy­ czyną nacisku na Polskę pozostaje kwe­ stionowanie od października 2015 roku naszego prawa do swobodnego i suwe­ rennego rozwoju gospodarczego. To

chodu chwalą to, co dla nich korzyst­ ne, i instrumentalnie wykorzystują swoich polskich popleczników, skąd­ inąd tym samym wskazując ich palcem i przyczyniając się do ich precyzyjnej identyfikacji.

Suwerenność przynosi nadzieje Czas najwyższy, by w tym miejscu przedstawić ważne różnice sytuacji Polski w XVIII wieku i współcześnie, zwłaszcza te możliwe do spożytkowa­ nia dzięki werdyktowi narodu 24 maja i 25 października 2015 roku. W Warszawie od późnej jesie­ ni 2015 roku rządzą polscy patrioci, w imię polskiej racji stanu i polskiego interesu narodowego, posiadając przy tym bardzo silną legitymację do spra­ wowania władzy. Jest bowiem Prawo i Sprawiedliwość pierwszą polską for­ macją polityczną, która po 1989 roku z woli narodu, w demokratycznych

W

ciej spękane skały bazaltowe, przykryte warstwą drobnoziarnistych osadów. Dodatkowym czynnikiem ważnym dla genezy tych złóż jest fakt, że wo­ da oceaniczna ma charakter utlenia­ jący, a skały budujące dno oceaniczne (bazalty) zawierają minerały, w któ­ rych pierwiastki występują w formie zredukowanej. Wysoka temperatura przyspiesza reakcje utlenienia i reduk­ cji i ułatwia ługowanie metali. Model ten został potwierdzony badaniami na dnach oceanów. Badania na lądach tak­ że są możliwe, ponieważ w mamy na nich niekiedy zachowane fragmenty dawnych den oceanicznych, tzw. ofio­ lity. Najbardziej znany ofiolit cypryjski jest tak bogaty w miedź, że od nazwy tej wyspy pochodzi łacińska nazwa tego pierwiastka cuprum. Mineralizacja słynnego złoża Rio Tinto, eksploatowanego od czasów pre­ historycznych w Hiszpanii, powstała w podłożu wulkanicznym, na głębokościach około 400 metrów poniżej

berlińska i brukselska, co prawda, jak im pasuje, grające ideologicznym fa­ natyzmem, ale, jak się zdaje, skazane bardziej na pragmatyzm, z nadmiaru kłopotów własnych i wskutek zamiaru utrzymania w Polsce swych realnych wpływów i interesów.

czynniki: islamizacja Europy na za­ chód od Odry i coraz intensywniejsza w Europie obecność cywilizacyjno­ -gospodarczych interesów Chin. Na­ ruszenie postrozbiorowego paradyg­ matu, czyli bezwzględnej dominacji żywiołów niemieckiego i rosyjskiego

piasek zawodniony

Polityka surowcowa państwa – tak, ale jaka?

dna morskiego, w temperaturach rzę­ du 400°C. W oparciu o eksploatację tego złoża powstał w 1873 koncern Rio Tinto, jeden z większych koncernów górniczych na świecie. Polsce także mamy ofio­ lity. Ze skał ofiolitowych zbudowany jest np. Ma­ syw Ślęży i Masyw Szklar na Dolnym Śląsku. W obrębie tego ostatniego były eksploatowane złoża niklu, a liczni po­ szukiwacze wydobywali cenny kamień ozdobny chryzopraz. Słynne Kolorowe Jeziorka w Wieściszowicach koło Jele­ niej Góry to pozostałość kopalni pirytów, powstałych w obrębie dawnego dna oceanicznego. Poduszkowe formy lawy zastygłej przed setkami milionów lat na dnie oceanu można obserwować na wzgórzu zamkowym we Wleńskim Gródku, gdzie niegdyś przebywała św. Jadwiga Śląska. Również nasze złoża miedzi pows­ tały na dnie morza, ale był to zalew w obrębie dawnego kontynentu, czyli coś przypominającego obecne Morze Północne i Bałtyckie. Oczywiście można i należy dysku­ tować nad sensem angażowania pols­ kich pieniędzy publicznych w badania działki na Atlantyku, zwłaszcza po doś­ wiadczeniach z Kongo i Chile. Zna­ ne są bogate mineralizacje w obrębie den oceanicznych, ale zawartość złota zaz­wyczaj nie przekracza w nich kilku gramów na tonę (czyli milionowych części), a miedzi kilku procent. Poza tym należy pamiętać o różnicy pomię­ dzy zawartością metali w pojedynczej, przypadkowej, wysoko zmineralizo­ wanej próbce, a średniej zawartości w złożu przeznaczonym do opłacalnej eksploatacji. Badania dna oceanicznego to trud­ ny problem logistyczny, a opracowa­ nie technologii eksploatacji to bardzo poważne wyzwanie. Może na począ­ tek lepiej byłoby rozwiązać problemy prawno-technologiczne eksploatacji bursztynu w Polsce, który w przypadku ładnych, starannie obrobionych oka­ zów ceniony jest na wagę złota. Urato­ wałoby to branżę, która jeszcze w cza­ sach PRL była przykładem prywatnej przedsiębiorczości. K

woda

Analogie pomiędzy sytuacją geopolityczną i wewnętrzną Pols­ki w XVIII wieku i współcześnie – także dla dzisiaj formułowanej pols­ kiej myśli politycznej mają znaczenie podstawowe i szczególne.

Powtórka z XVIII wieku, czyli Niemcy i Unia Europejska

ponieważ będzie ona głębiej, a ciśnienie rośnie wraz z głębokością wody. Jeże­ li teraz środek zbiornika zaczniemy podgrzewać palnikiem, to w wodzie powstaną prądy konwekcyjne. Pod­ grzana woda jest lżejsza i będzie się wznosić do góry, a bokami będzie na­ pływać woda zimna. Woda ta będzie krążyć nieustannie, dopóki będzie ist­ niała różnica temperatur. Gorąca woda na blaszanym dnie zbiornika pod warstwą piasku rozpusz­ cza łatwiej minerały. Gdy wypływa do góry, to stygnie i minerały wytrącają się na piaszczystym dnie naszego mode­ lu. W rzeczywistości, zamiast piasku pod dnem oceanów, mamy najczęś­

GEORGIUS AGRICOLAS DE RE METALLICA LIBRI XII. ŹRÓDŁO: WIKIMEDIA

N

iestety pewne stwierdzenia Autorki są świadectwem powszechnej niewiedzy na temat geologii i wymagają sprostowania. Szczególnie wymaga komentarza stwierdzenie Autorki: „wyraźnie i kon­ sekwentnie malejące zużycie surow­ ców mineralnych w ostatnich dekadach i w efekcie spadający przez ostatnie 20 lat trend udziału górnictwa w war­ tości dodanej gospodarki kraju, a na horyzoncie dalsze ograniczanie ich zu­ życia surowców mineralnych na skutek polityki UE, to mamy wagę lansowanej ponad miarę i potrzeby PSP”. Surowce mineralne są niezbęd­ ne dla naszej egzystencji: z wyjątkiem drewna, tektury i papieru wszystkie elementy naszych domów powstały z przetworzenia surowców mineral­ nych (np. piasek, żwir, cement, wapno, gips, wełna mineralna i szklana, meta­ lowe zbrojenia itp.). Surowce mineralne zapewniają energię, bo nawet tzw. OZE wymagają konstrukcji z nich zbudo­ wanych. Gdyby nie surowce mineral­ ne, nie mielibyśmy co jeść. To, że pe­ symistyczne prognozy Malthusa legły w gruzach i jesteśmy w stanie wyżywić więcej ludzi, niż mógł on sobie wyob­ razić, wynika ze stosowania nawozów sztucznych. Wydobywane górniczo związki potasu i fosforu w połączeniu z technologią pozyskiwania związków azotu z powietrza umożliwiły zieloną rewolucję. Nie jest przypadkiem, że większość wojen wybucha w rejonach kluczo­ wych dla wydobycia surowców stra­ tegicznych. Samobójcza niekiedy polityka Unii Europejskiej nie może być argumentem na rzecz zaniedbywania polityki gospo­ darki surowcowej. Można dyskutować nad kształtem, celami i narzędziami Po­ lityki Surowcowej Państwa, ale trudno podważać sens jej istnienia. Przykładem tego, że rozumiano to już w XIX-wiecznych, skrajnie wolno­ rynkowych Stanach Zjednoczonych, jest amerykańska ustawa federalna, tzw. Guano Islands Act, przyjęta przez Kon­ gres Stanów Zjednoczonych 18 sierpnia 1856 roku, która umożliwiała obywa­ telom USA zajęcie bezpańskich wysp

W XVIII wieku Polsce zagrażały dwa żywioły: rosyjski i niemiecki. Żywioł niemiecki był zorganizowany w dwa państwa – Prusy i Austrię. Dzisiaj rolę Prus odgrywają Niemcy Angeli Merkel, rolę Austrii – Unia Europejska Angeli Merkel. Geopolityka stwarza szanse Porównując jednakowoż sytuację Pols­ ki – tę z XVIII wieku i tę dzisiejszą – nietrudno dostrzec, iż największy i najistotniejszy zestaw różnic dotyczy geopolityki. W geopolitycznie nowej sytuacji, po zburzeniu muru berlińskiego i roz­ padzie ZSRR, zaczęło się jednak typo­ wo: Niemcy i Rosja restytuowały polski syndrom postrozbiorowy i dostosowały go do nowych czasów i potrzeb. Niem­ cy na początku lat 90. XX wieku przeję­

na obszarze Polski i innych państw Europy Środkowo-Wschodniej zostało jeszcze spotęgowane Brexitem i dojś­ ciem do władzy w Stanach Zjednoczo­ nych prezydenta Donalda Trumpa. Po Brexicie Wielka Brytania, zgodnie z jej odwiecznymi geopolitycznymi pryncypiami, będzie dążyć do rów­ nowagi na Starym Kontynencie kosz­ tem największej europejskiej potęgi, czyli Niemiec. Rywalizujące zaś ze sobą o prymat na globalnej szachownicy mocarstwa: Chiny i USA, odkładając bezpośred­ nią konfrontację na później, czyszczą

Wszystko, co przeciwko Polsce czynią Rosja lub Niemcy, czynią to na wspólny, rosyjsko-niemiecki rachunek i we wspólnym interesie, często dla doraźnych celów, zawsze – w długofalowej perspektywie. ły od Rosji polskie aktywa i stopniowo je przejmowały pod podwójny parasol: swój – niemiecki i swój – unijny. Wów­ czas zawiązany sojusz obu mocarstw: Niemiec i Rosji trwa efektywnie do dzisiaj i dotyczy wspólnej konstrukcji i budowy wielkiego, euroazjatyckiego bloku; atlantycko-pacyficznego, od Liz­ bony po Władywostok. W międzymocarstwowej geopoli­ tyce pojawiły się jednakowoż i w dru­ giej dekadzie XXI wieku już na do­ bre się ukonstytuowały dwa nowe

i porządkują przedpole; każde na swój sposób obiektywnie przeciwdziałając konstytuowaniu się pacyficzno-atlan­ tyckiego bloku rosyjsko-niemieckiego. Postępuje zatem korzystna z punk­ tu widzenia interesów Polski, pewna synergia amerykańskich impulsów dla koncepcji Trójmorza ze strategicznym umieszczeniem na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej rozgałęzień i nitek Jedwabnego Szlaku. Pęka geopolityczny kokon postroz­ biorowego myślenia. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

6

O·P·I·N·I·E

Po roku cierpienia i ogryzania paznokci nareszcie ją mamy. Żaden urzędnik wespół z kolegami ze starej WSI nie zniszczy już mi firmy, nie przejmie jej za grosze, a mnie nie wrzuci do lochu, żebym skruszał.

Konstytucja dla biznesu, a może biznes dla Konstytucji?

Według informacji podawanych w mediach niewinny człowiek skazany za gwałt i morderstwo spędził w więzieniu 18 lat. Oskarżał go prokurator, który przyznał się, że nie czytał akt sprawy.

Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych

Jan Kowalski

D

systemu. Po pierwsze, dzieci Kiszcza­ ka były finansowane poprzez wysokie pensje i legalne działania koncesyjne we współpracy z państwem. Po drugie, poprzez nielegalne działania finanso­ we i gospodarcze, typowo mafijne, na przykład przejmowanie dochodowych firm przedsiębiorców spoza systemu. Systemu, a nie układu, ponieważ rzecz działa się nie w jakimś jednym mie­ ście czy powiecie, ale w całym pań­ stwie i była zorganizowana całościo­ wo. A uczestniczyli w nim ludzie WSI, prokuratorzy i sędziowie oraz naczel­ nicy urzędów skarbowych, czyli ich TW. Czyli: macie kasy jak lodu, a jak chcielibyście dorobić na boku, to pro­ szę bardzo, może Amber Gold? Bo my jesteśmy trzy małpki: niczego nie widzimy, niczego nie słyszymy, o ni­ czym nie wiemy.

T

a machina samofinansowa­ nia się systemu Okrągłego Stołu stanęła na jesieni roku 2017. Odcięcie od dotychczasowych, darmowych źródeł, i co tu ukrywać – śmierć Generała – wstrząsnęła jej fundamentami. Pozostał ostatni ele­ ment, wymiar (nie)sprawiedliwości, czyli prawny parasol nad bezprawiem Systemu. Bo nowi prokuratorzy mogą, co prawda, nareszcie oskarżać syste­ mowych przestępców, ale systemowi sędziowie w dalszym ciągu mogą ich natychmiast uniewinniać. Tego proble­ mu nie uda się szybko załatwić poprzez walkę wręcz, dlatego należy go szybko obejść. Takie szybkie obejście pozwoli ominąć kluczową rolę sądownictwa – parasola bezpieczeństwa nad systemem III RP i pozwoli zaistnieć tworzącemu się właśnie Nowemu Państwu.

RYS. WOJCIECH SIWIK

Z

arządca państwa polskiego z ra­ mienia zwycięskiej części warst­ wy polityczno-urzędniczej za­ pewnił o tym uroczyście. Cieszę się niezmiernie z tego, że mnie i innych przedsiębiorców zaczęły chronić pra­ wa przysługujące innym obywatelom: pracownikom fizycznym i umysłowym, emerytom, rencistom i bezrobotnym. Cieszę się, bo jest się z czego cieszyć. Niespełna 30 lat po obaleniu komuny odchodzi z tego świata postkomuna, rzeczywisty dysponent władzy politycz­ nej, gospodarczej i wszelakiej. Wieko trumny zamknęło się nad nią niedługo po tym, jak zamknęło się nad jej du­ chowym i fizycznym ojcem, generałem Kiszczakiem. Trzeba zapytać o to wprost, dla­ czego przez blisko 30 lat ja, Jan Ko­ walski, drobny polski przedsiębiorca, nieuwłaszczony nawet na najmniej­ szym kawałku PGR-u lub POM-u, by­ łem człowiekiem pozbawionym pełni praw obywatelskich? I dla zrozumienia istoty III RP należy na to pytanie wprost i natychmiast odpowiedzieć. Otóż ko­ muniści odebrali w roku 1947 pienią­ dze wszystkim Polakom, żeby zrobić z nich swoich posłusznych niewolni­ ków. Gdy 30, 35 lat później okazało się, że ich system jest kompletnie nie­ wydolny, postanowili przebudować go tak, aby zachować pełnię władzy przy zachowaniu pozorów pełnego wyzwo­ lenia niewolników. Wolny rynek został zatem wpro­ wadzony w roku 1989, ale pod całko­ witą kontrolą generała Kiszczaka i jego ludzi, osadzonych w newralgicznych węzłach zarządzania Polską. Podwójne finansowanie było podstawą długolet­ niej lojalności funkcjonariuszy tego

Nowi prokuratorzy mogą nareszcie oskarżać systemowych przes­ tępców, ale systemowi sędziowie mogą ich natychmiast uniewinniać.

Warto podkreślić, że mówienie o „polskich firmach” wobec firm z kapitałem obcym, zarejestrowanych na terytorium Polski etc., jest efektem utworzonej w świecie gospodarek zachodnich szerszej dokt­ ryny nazewniczej, która w szczególnych przypadkach potrafi rodzić niezwykle trudne do rozwiązania sprzeczności oraz zagrożenia.

Nie strzelać do pianisty

Definicje w gospodarce – ciąg dalszy Jan Parczewski

T

rudno się przy tym oprzeć wrażeniu, że doktryna ta zos­tała wprowadzona m.in. po to, aby w pewnym stopniu zamazać różnice między gospodarką terytorialną/krajową (PKB) i obywa­ telską/narodową (PNB), a tym samym uśpić wrażliwość społeczeństw wobec procesów gospodarczej integracji glo­ balnej. Wobec szczególnie kłującego w oczy, z wieloletnią tradycją, trud­ no wymazywalnego wskaźnika PNB przyjęto, jak się wydaje, zasadę swo­ istego cenzurowania go w oficjalnych statystykach – np. w Polsce wskaźnik ten „zniknął” ze sprawozdań GUS od 1990 r. począwszy. Panujący obecnie stan nazewnict­ wa można przedstawić za pomocą ma­ py pojęć gospodarczych. Mapa ta uka­ zuje liczne niekonsekwencje, jeśli nie wręcz sprzeczności, tkwiące w obec­ nej doktrynie nazewniczej. Dotyczą one używania określeń „narodowy”, „polski” oraz „krajowy”, a także „nasz” (sic!) w obrębie ujęcia terytorialnego opartego na PKB oraz obywatelskiego, opartego na PNB (patrz tabela).

Dlaczego aktualizacja pojęć jest potrzebna szczególnie teraz? Z jednej strony obecna praktyka na­ zewnicza w sposób widoczny nakiero­ wana jest na kreowanie wskaźnika PKB jako miarodajnego i jedynie słusznego dla opisu stanu „gospodarki polskiej”, wygumkowując z przekazu sam fakt istnienia „gospodarki obywatelskiej”, mierzonej wskaźnikiem PNB:

Podstawową różnicą między Produktem Krajowym Brutto a Produktem Narodowym Brutto jest fakt, iż PNB uwzględnia produkt wytworzony przez pracę i kapitał całego narodu, czyli również przez obywateli danego kraju za granicą. PKB uwzględnia jedynie dobra i usługi wytworzone na terytorium danego państwa. Mimo iż PNB jest wskaźnikiem pochodnym od PKB, to panuje powszechne przekonanie, iż dane dostarczane przez ten drugi miernik są bardziej wiarygodne. (D. Begg, S. Fischer R. Dornbusch 2014, s. 42). Tym samym tezę z artykułu opub­ likowanego w dn. 29.12.2017 na stronie www.wnet.pl, pt. „Produkt Krajowy Brutto – czego jest miarą i jak się go li­ czy”/Dwudziesta audycja „Czy fortuna kołem się toczy?” w ramach projektu „Pieniądz – historia i teraźniejszość. Zarządzanie finansami – zagrożenia i szanse”, realizowanego z Narodowym Bankiem Polskim w ramach programu edukacji ekonomicznej, iż Produkt Krajowy Brutto mierzy wielkość gospodarki i jest jednym z podstawowych wskaźników makroekonomicznych określających efekty pracy społeczeństwa, należy uznać za co najmniej kontrowersyjną, jeśli nie błędną. Z drugiej strony rząd oraz znako­ mita większość społeczeństwa polskie­ go potępiają oraz zwalczają drastycznie mylące sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne”, które to sformułowa­ nie niektórzy próbują uracjonalniać w oparciu o tę samą doktrynę. Norwegia: „polski obóz koncentra­ cyjny” nie narusza zasad dziennikar­ skich. „W opinii norweskiej Rady Etyki

Mediów właściwa interpretacja sformu­ łowania ‘polski obóz koncentracyjny’

okonaliśmy jako naród pierw­ szego kroku w tę stronę. Kons­ tytucja dla biznesu, przywra­ cająca przedsiębiorcom pełnię praw obywatelskich, jest wytrąceniem sku­ tecznego dotychczas narzędzia ter­ roru (Ostatni znany mi przypadek przejęcia wysoko dochodowej firmy przez ludzi starych służb miał miejsce w roku 2014). Zatem my, prawdziwi przedsiębiorcy, nie musimy się już bać wrogiego przejęcia lub zniszcze­ nia firmy i nas samych. I podobnie jak inni obywatele, możemy podle­ gać konstytucyjnym prawom i obo­ wiązkom. Zamiast, jak dotychczas, nieformalnemu systemowi władzy, na bieżąco oceniającemu potencjał zysku lub zagrożenia z naszej strony. Po 30 latach formalnej wolności go­ spodarczej (liczę od ministra Wilcz­ ka) możemy się przestać bać. Nie wiem, czy na drugi krok, który pozwoliłby w pełni obejść stary system, jesteśmy już gotowi. Może najpierw musimy nasycić się pełnią praw oby­ watelskich i oswoić z brakiem porcji codziennego lęku. Bo drugi krok to skorzystanie z przysługujących nam, już jako oby­ watelom, praw politycznych. Będąc grupą społeczną wytwarzającą 50% PKB Polski i zatrudniającą 75% wszyst­ kich pracujących Polaków, chyba po­ winniśmy zabrać głos na temat spo­ sobu zarządzania naszym wspólnym państwem? A zatem, może to my – Biznes – napiszemy Konstytucję dla Polski, z określeniem w niej roli polityków. W końcu są nimi za nasze wspól­ ne, przedsiębiorców i pracowników, pieniądze. K

angielskim to jest zupełnie normalne, że używa się tego przymiotnika, że­ by powiedzieć, że to były obozy, które znajdowały się w Polsce”. Czas skończyć z tym specyficznym dwójmyśleniem, wprowadzającym (co najmniej) informacyjny i metodolo­ giczny zamęt. Wobec powyższego, proponu­ ję polegające na doprecyzowaniach rozwiązanie kompromisowe, zasad­ niczo niesprzeczne z istniejącą dok­ tryną. Rozwiązanie to zostało opisane w artykule „Nie strzelać do pianisty”, opublikowanym w lutowym numerze „Kuriera WNET” (44/2018). W nawią­ zaniu do tego artykułu gratuluję wszy­ scy Panu Premierowi nagrody Roku tygodnika „Wprost”, otrzymanej w dn. 28 lutego 2018 r.

Mariusz Patey

T

en sam prokurator został ska­ zany za korupcję, bowiem za gratyfikacje pieniężne udos­ tępniał przestępcom dane świadków i ich zeznania. Został usunięty z pra­ cy, ale niejako w na otarcie łez i chy­ ba w ramach rekompensaty za utratę przyszłych dochodów, w wieku 46 lat przeszedł w stan spoczynku i do końca życia będzie pobierał 75% pensji pro­ kuratora – w jego przypadku około 6 tys. zł na rękę. Taka praktyka dotyczy pracow­ ników służb mundurowych, sędziów i prokuratorów. W przypadku złapania

Obywatele dlatego godzą się na wysokie uposażenia wypłacane do końca życia sędziom, prokuratorom, przedstawicielom służb po ich przejściu w stan spoczynku, bowiem płacą za rzetelność i zaufanie. na przestępstwie, niewypełnianiu obo­ wiązków, przekroczeniu uprawnień – przechodzą oni w stan spoczynku lub na emeryturę, o której zwykły obywatel może tylko pomarzyć. Wygląda na to, że płacimy haracz temu człowiekowi, by raczył się trzymać z dala od spraw obywateli. Korporacje prawnicze, tak czułe na punkcie praworządności, niestety nie odczuwają dyskomfortu (odczuwane­ go przez większość „zwykłych ludzi”) wobec urągającej wszelkim standar­ dom sprawiedliwości pobłażliwości dla, zdawałoby się, hańbiących zawód prawnika osobników. To świadczy, że system władzy elit nie poddawanych ewaluacji społecznej nie działa dobrze

nicowego, już dziś należy zlikwidować przywileje finansowe tym, co sprze­ niewierzyli się etyce swoich profesji, będących przecież zawodami zaufania publicznego. Obywatele dlatego godzą się na wysokie uposażenia i dodatko­ we gratyfikacje w postaci środków wy­ płacanych do końca życia na przykład sędziom, prokuratorom, przedstawi­ cielom służb mundurowych po ich przejściu w stan spoczynku, bowiem płacą za rzetelność i zaufanie. Jeśli ktoś stracił pracę w wyniku nadużycia te­ go zaufania, nie powinien korzystać z przywilejów. Aż dziwne, że tyle lat po transfor­ macji nie doszło do dyskusji nad tym drażliwym tematem. K

1) dane określenie jest wieloznaczne; 2) dane określenie jest nieostre, a jest pożądane ograniczenie jego nie­ ostrości; 3) znaczenie danego określenia nie jest powszechnie zrozumiałe; 4) ze względu na dziedzinę regulowa­ nych spraw istnieje potrzeba ustalenia nowego znaczenia danego określenia. § 147.1. Jeżeli w ustawie lub innym akcie normatywnym ustalono znacze­ nie danego określenia w drodze defi­ nicji, w obrębie tego aktu nie wolno posługiwać się tym określeniem w in­ nym znaczeniu. Jeśli zachodzi konieczność odstą­ pienia od zasady wyrażonej w ust. 1, wyraźnie podaje się inne znaczenie da­ nego określenia i ustala się jego zakres odniesienia.

zaowocowałoby tak potrzebnymi do­ precyzowaniami stosownych pojęć w retoryce oraz publikacjach gospo­ darczych.

MAPA POJĘĆ GOSPODARCZYCH – STAN OBECNY NAZEWNICTWA

Ujęcie/model

terytorialne na terytorium Polski (domyślnie: krajowe)

▼ pojęcie

obywatelskie wszędzie – w Polsce i za granicą (domyślnie: narodowe) dookreślenia pojęć

podmioty gospodarcze

rezydenci oraz państwo

Polacy – obywatele będący rezydentami oraz państwo

Gospodarka system wytwarzania i dystrybucji dóbr

narodowa, polska, krajowa, nasza

brak nazwy własnej

wskaźnik wzrostu gospodarczego podstawowy

produkt krajowy brutto (PKB) wytworzona wartość dodana na terytorium

produkt narodowy brutto (PNB) wytworzona wartość dodana przez obywateli

majątek dobra materialne, w tym pieniądze

narodowy = kapitał narodowy (pojęcie rzadko stosowane)

brak nazwy własnej

kapitał dobra materialne (kapitałowe) oraz niematerialne (intelektualne)

brak nazwy własnej

polski, krajowy, rodzimy

Dochód z czynników produkcji

krajowy (pojęcie rzadko stosowane)

narodowy

Firmy

polskie, krajowe

brak nazwy własnej

wskazuje, że znajduje się on na terenie Polski, a nie oznacza, że był on organi­ zowany przez Polaków. Podkreślono, że dawne niemieckie obozy w Norwegii także są określane przez Norwegów dla geograficznego umiejscowienia jako ‘norweskie’”. Waszczykowski: nie przyj­ mujemy takiej interpretacji. Holland: Polskie obozy śmierci? To normalne, że w angielskim używa się tego przymiotnika. „Ten termin fa­ talny ‘polskie obozy śmierci’ bierze się z określenia geograficznego. W języku

Obecna retoryka gospodarcza a przepisy prawa Pragnę zauważyć, że w odniesieniu do praktykowanych obecnie w reto­ ryce rządowej definicji mogą mieć za­ stosowanie przepisy dotyczące zasad techniki prawodawczej, opublikowane w Dzienniku Ustaw Nr 100, poz. 908: § 146.1. W ustawie lub innym akcie normatywnym formułuje się definicje danego określenia, jeżeli:

(przynajmniej w Polsce) i pewnie nie będzie działał, z uwagi na pogardę częś­ ci (pewnie niemałej) braci prawniczej dla zwykłego człowieka. To dlatego w I Rzeczypospolitej sędziów obierali obywatele. Dziś wydaje się, że postu­ lat oceny pracy prokuratorów, naczel­ ników komisariatów dzielnicowych policji i prezesów sądów rejonowych poprzez możliwość ich wyboru w wy­ borach bezpośrednich, może mieć sens. Niezależnie w jakim kształcie bę­ dzie w przyszłości odbywać się rekru­ tacja do zawodu sędziego, prokuratora czy na komendanta posterunku dziel­

§ 149. W akcie normatywnym niż­ szym rangą niż ustawa bez upoważnie­ nia ustawowego nie formułuje się de­ finicji ustalających znaczenia określeń ustawowych; w szczególności w akcie wykonaw­ czym nie formułuje się definicji, które ustalałyby znaczenia określeń zawar­ tych w ustawie upoważniającej. Rozporządzenie weszło w życie dn. 1 sierpnia 2002 r. Uwzględnienie litery bądź co najmniej ducha tegoż prawa

Polska wartość dodana – co to jest? Współcześnie, celem obliczenia wskaź­ nika PKB lub PNB, w określonym mo­ delu gospodarki stosuje się szereg me­ tod, w tym metodę wartości dodanej, najważniejszej z punktu widzenia ko­ operujących rynkowo producentów. Metoda ta pozwala ująć w kalkulacji nie tylko dobra finalne, lecz również dobra pośrednie, nakazując szacować produkt brutto jako sumę wartości do­ danej, wygenerowanej przez wszystkie podmioty działające w danym ujęciu/ modelu gospodarki. Wartość dodaną należy tu rozu­ mieć jako różnicę między wartością rynkową dóbr finalnych a wartością zużytych przy ich tworzeniu dóbr pośrednich. Jeśli ostateczny nabywca kupuje finalne określone dobro na rynku, ce­ na za to dobro obejmuje całą wartość dodaną, wytworzoną we wszystkich cząstkowych procesach biznesowych, tj. w całości łańcucha wartości dodanej – w jego fazie przedprodukcyjnej, pro­ dukcyjnej oraz poprodukcyjnej łącznie. Polska wartość dodana, definio­ wana niniejszym, tworzona jest przez polskich obywateli oraz przedsiębior­ ców z kapitałem polskim, w kraju i za granicą. Polska wartość dodana, a za­ razem kapitał polski, tworzą: PNB, a zarazem polską część – PKB. PNB oraz PKB mają część wspólną, okreś­ laną przez nas jako PWB (produkt własny brutto), tworzoną przez pols­ ką wartość dodaną na terenie kraju – por. artykuł „Nie strzelać do pianisty” opublikowany w 44 numerze „Kuriera WNET”. Na bazie polskiej wartości dodanej można przedstawić w sposób czytelny pojęcia polskiego produktu, polskie­ go łańcucha wartości dodanej, a także polskiego patriotyzmu gospodarczego. Wykracza to jednakże poza rozmiar niniejszego artykułu i będzie przed­ miotem następnego. K Jan Parczewski jest ekspertem Rady Gospodarczej Strefy Wolnego Słowa, http://radagospodarcza-sws.pl


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

B U D OW N I C T W O ·T E K ST·S P O N S O ROWA N Y

AMW Towarzystwo Budownictwa Społecznego „KWATERA” Sp. z o.o. jako profesjonalny zarządca nieruchomości, dzięki zespołowi wykwalifikowanych pracowników, jest w stanie zapewnić całościową i kompleksową obsługę wspólnot mieszkaniowych, które na co dzień borykają się z różnymi problemami natury prawnej.

AMW Towarzystwo Budownictwa Społecznego

„KWATERA”

Całościowa i kompleksowa obsługa prawna wspólnot mieszkaniowych

W

swojej praktyce Spół­ ka nieraz miała moż­ liwość rozwiązywać różne zagadnienia prawne, które związane były z codzien­ nym funkcjonowaniem zarządzanych przez Spółkę wspólnot mieszkanio­ wych. Poniżej przedstawiamy kilka ta­ kich problemów ze wskazaniem, w jaki sposób zostały one rozwiązane. Jeden z lokatorów bez zgody wspólnoty mieszkaniowej umieścił na swoim balkonie tablicę informacyjną/szyld dotyczący prowadzonej przez niego działalności gospodarczej. Zarząd wspólnoty mieszkaniowej podjął kroki celem usunięcia zawieszonej na budynku Wspólnoty tablicy. Po otrzymaniu od profesjonalnego pełnomocnika reprezentującego lokatora pisma z wez­waniem do zaprzestania działań zmierzających do usunięcia tablicy informacyjnej/szyldu, w którym to piśmie stwierdzono, iż jest to działanie bezprawne, Zarząd Wspólnoty zwrócił się do AMW TBS „KWATERA” z prośbą o wskazanie ścieżki rozwiązania zaistniałego sporu. Spółka po przeanalizowaniu stanu faktycznego i dokumentów posiadanych przez obie strony potwierdziła, iż działa­ nia wspólnoty mieszkaniowej są słuszne. Zaproponowano zarządowi wspólnoty zwrócenie się do lokatora z wezwaniem do natychmiastowego usunięcia tablicy informacyjnej/szyldu umieszczonego na elewacji budynku wspólnoty mieszka­ niowej. Wskazano, iż prawo do współ­ korzystania ograniczone jest zakresem, w jakim nieruchomość wspólna nie jest niezbędna do korzystania z lokalu zgod­ nie z jego przeznaczeniem. Wspólnota mieszkaniowa ma prawo określić zasa­ dy korzystania z niej. Podkreślono, że elewacja budynku, w którym wydzie­ lono nieruchomości lokalowe, stanowi część wspólną nieruchomości, ale nie jest ona niezbędna współwłaścicielom do korzystania ze swoich lokali zgodnie z ich przeznaczeniem. Ściany budynku mogą być zatem wykorzystywane w ce­ lu umieszczenia reklam, szyldów, tablic informacyjnych, przy czym takie korzys­ tanie wykracza poza zakres korzystania z części wspólnej nieruchomości w ra­ mach przysługujących poszczególnym właścicielom udziałów we współwłas­ ności i bywa źródłem dochodów wspól­ noty. Wywieszanie na elewacji reklam, szyldów i tablic nie jest normalnym ko­ rzystaniem z elewacji, a współwłaściciele nie mogą wywieszać na elewacji nieru­ chomości wspólnej reklam, tablic czy szyldów według swego uznania. Współwłaściciel nieruchomości wspólnej nie może bowiem korzystać z części wspólnej dowolnie, stosownie do swoich potrzeb. Może z niej jedynie współkorzystać w sposób niezakłóca­ jący korzystania przez innych współ­ właścicieli. Nie ulega wątpliwości, że w tym przypadku lokator, zawieszając bez zgody właścicieli lokali na elewacji budynku tablicę informacyjną/szyld, naruszył słuszne interesy pozostałych właścicieli. Zdecydował bowiem samo­ wolnie o przeznaczeniu nieruchomości wspólnej i pozbawił wspólnotę mieszka­ niową dochodów z umieszczenia tablicy. Z uwagi na powyższe, celowe było wystosowanie do lokatora wezwania do natychmiastowego usunięcia za­ wieszonej tablicy/szyldu. Uprzednie stanowisko potwierdza również orzecz­ nictwo sądów, między innymi Sądu

Apelacyjnego w Katowicach, w wyroku z dnia 12.05.2015 r., I Aca 1113/14, Sąd Apelacyjny w Białymstoku w wyroku z dnia 15.03.2013 r. Osoba podczas spaceru w porze wieczornej wzdłuż bloku należącego do jednej ze wspólnot mieszkaniowych niefortunnie się przewróciła, potykając się o słupek betonowy usytuowany na chodniku biegnącym wzdłuż tego bloku. W wyniku upadku doszło do urazu kolana. Po pewnym czasie osoba ta zwróciła się do wspólnoty mieszkaniowej, powołując się na art. 444§1, 445§1 Kodeksu cywilnego z wezwaniem do zapłaty odszkodowania, uzasadniając swoje roszczenie tym, iż to wspólnota mieszkaniowa ponosi odpowiedzialność za wypadek, który miał miejsce na chodniku biegnącym wzdłuż budynku należącego do wspólnoty mieszkaniowej. Po otrzymaniu ww. wezwania wspólnota mieszkaniowa zwróciła się do AMW TBS „KWATERA” Sp. z o.o. z pytaniem, czy roszczenie jest zasadne i osobie tej należy się odszkodowanie. W odpowiedzi na zaistniały prob­ lem AMW TBS „KWATERA” SP. z o.o. wskazała, iż poszkodowana nie wyka­ zała w sposób dostateczny – a na niej, zgodnie z art. 6 kodeksu cywilnego, spoczywał ciężar dowodu w tym zakre­ sie – aby upadek, do którego niewąt­ pliwie doszło, skutkujący doznaniem obrażeń kolana, powstał w opisany przez nią w wezwaniu sposób, tj. na skutek potknięcia się o betonowy słu­ pek zamontowany w chodniku przy budynku należącym do wspólnoty mieszkaniowej, co uzasadniałoby od­ powiedzialność właściciela nierucho­ mości, tj. wspólnoty mieszkaniowej. W celu wykazania odpowiedzial­ ności odszkodowawczej sprawcy szkody opartej na reżimie deliktowym (art. 415 k.c.), na który osoba ta się powoływała, należy wykazać, iż zachowanie Wspól­ noty Mieszkaniowej było przede wszyst­ kim bezprawne, w dalszej kolejności zawinione, a między tym zachowaniem a szkodą wystąpił adekwatny związek przyczynowy. W przedstawionym przez poszkodowaną stanie faktycznym bar­ dzo wątpliwe jest, aby to działanie (bądź zaniechanie) wspólnoty mieszkaniowej przyczyniło w jakikolwiek sposób do

powstania szkody, bowiem słupki beto­ nowe, o których pisze poszkodowana, są zamontowane na osiedlu od dłuższego czasu i służą wyłącznie do zabezpiecze­ nia ciągów komunikacyjnych (chodni­ ków) przed nieuprawnionym wjazdem samochodów. Ponadto są one widocz­ ne, bowiem ulica jest bardzo dobrze oświetlona. Prócz tego poszkodowa­ na nie przedstawiła żadnego materiału dowodowego, oprócz załączonego do wezwania do zapłaty wypisu ze szpita­ la. Mieszkanka nie wezwała również na miejsce zdarzenia żadnych służb, takich jak Straż Miejska lub Policja. Nie przeds­ tawiła żadnej dokumentacji fotograficz­ nej ani zeznań świadków. Wskazano wspólnocie, iż osoba, która występuje z roszczeniem, musia­ łaby wykazać zaistnienie następujących przesłanek: – zaistnienie, powstanie szkody (np. uraz kolana), – szkoda musiała być spowodo­ wana działaniem lub zaniechaniem Wspólnoty Mieszkaniowej, z którym ustawa wiąże obowiązek odszkodo­ wawczy, – związek przyczynowy pomiędzy szkodą a działaniem lub zaniechaniem, z którym wiąże się obowiązek odszko­ dowawczy. Powyższe powoduje, iż o obowiąz­ ku naprawienia szkody można mówić jedynie wówczas, gdy zaistnieją łącznie wszystkie wskazane powyżej przesłan­ ki. Spółka rekomendowała odmowę wypłaty odszkodowania, wskazując, iż to poszkodowana musi wykazać istnie­ nie wszystkich przesłanek wskazanych powyżej, w szczególności zaś, oprócz wskazania uchybień, obowiązkiem ko­ niecznym jest również każdorazowe ustalenie, jakich obowiązków wyni­ kających z przepisów prawa wspólno­ ta mieszkaniowa nie dopełniła, czego poszkodowana nie uczyniła. W jaki sposób należy rozliczać koszty związane z częścią nieruchomości wspólnej hali garażowej, jeżeli miejsca w halach garażowych zostały przekazane właścicielom na wyłączność, oraz kto (wspólnota czy właściciel) ponosi koszty serwisowania platform parkingowych, w jakie wyposażone zostały niektóre miejsca parkingowe? Analizując pierwsze z przed­ stawionych nam do zaopiniowania

zagadnień, Spółka po zapoznaniu się z postanowieniami umów ustanowienia odrębnej własności lokalu i przeniesie­ nia własności wskazała, iż zgodnie z za­ pisami ww. umów właścicielom lokali przysługuje, na zasadzie wyłączności, prawo do korzystania z pojedynczego miejsca postojowego. Powyższe ozna­ cza, iż przypisano konkretne miejsca postojowe do poszczególnych lokali na zasadzie tzw. quoad usum. Quoad usum to umowa, w której (w przypad­ ku nieruchomości) współwłaściciele postanawiają, że niektórzy z nich będą mogli korzystać z części nieruchomości z wyłączeniem pozostałych współwłaś­ cicieli, czyli że pozostali współwłaści­ ciele nie będą mieli prawa z tych części korzystać. Umowa ta nie znosi współwłasnoś­ ci, ale pozwala faktycznie przydzielić poszczególne miejsca postojowe na­ bywcom. W takiej sytuacji wszelkie koszty związane z częścią nierucho­ mości wspólnej przeznaczoną do wy­ łącznego korzystania przez właściciela określonego lokalu (w tym zagospoda­ rowania i utrzymania) obciążają właś­ ciciela tego lokalu. Czyli ciężary i wy­ datki dotyczące zajętej części rzeczy ponosi ten, kto z niej korzysta z wyłą­ czeniem innych. Wspólnota mieszka­ niowa, dzieląc koszty zarządu między poszczególnych właścicieli, powinna uwzględniać ustalony przez właścicie­ li podział quoad usum. Taki wniosek płynie z wyroku Sądu Najwyższego z dnia 16 września 2015 r., sygn. III CSK 446/14. Sąd Najwyższy stwier­ dził, że umowa o podziale quoad usum nieruchomości wspólnej, zawarta przez współwłaścicieli-członków wspólnoty mieszkaniowej, wiąże wspólnotę, która musi ją uwzględniać przy podejmowaniu uchwał ustalających podział kosztów i wydatków związanych z utrzymaniem nieruchomości wspólnej, obciążających poszczególnych właścicieli, i to nawet wtedy, gdy zasady ponoszenia kosztów nie zostały wprost w tej umowie okreś­ lone. Jeśli hala lub parking stanowią odrębną nieruchomość (a taką jest lokal garażowy), jej współwłaściciele zobo­ wiązani są do ponoszenia kosztów ich utrzymania. Owymi kosztami nie mogą być obciążani ci mieszkańcy, którzy nie posiadają udziału w takiej nierucho­ mości. Stąd każdy ze współwłaścicieli, używając fizycznie wydzielonej czę­ ści, ponosi wszystkie wydatki związane z eksploatacją tej części.

Drugi z przedstawionych przez wspólnotę problemów dotyczył pono­ szenia kosztów serwisowania i konser­ wacji platform parkingowych, w które wyposażona jest część miejsc parkingo­ wych, a konkretnie, kto zobowiązany jest do ponoszenia tych kosztów i zawarcia stosownych umów. Spółka, analizując powyższe, wskazała, iż właściciele lokali nie nabywają miejsc postojowych ani urządzeń parkingowych, a zostaje im przyznane prawo do wyłącznego korzys­ tania z danego miejsca postojowego, co dotyczy także miejsc z platformą parkin­ gową. Kwestie związane m.in. z serwi­ sowaniem urządzeń są zatem po stronie wspólnoty mieszkaniowej (zarządcy). Natomiast w kwestii rozliczania kosztów należy posiłkować się postanowieniami umów przeniesienia własności, które stanowią, że wszelkie koszty związa­ ne z częścią nieruchomości wspólnej przeznaczoną do wyłącznego korzys­ tania przez właściciela określonego lo­ kalu obciążają właściciela tego lokalu. Z uwagi na powyższe, powinna zostać podpisana przez wspólnotę mieszkanio­ wą umowa, której przedmiotem będzie serwisowanie i konserwacja platform parkingowych, która kosztami serwi­ sowania platformy powinna obciążyć właściciela określonego lokalu, który ma „przypisane” dane miejsce posto­ jowe z platformą parkingową. Czy jest możliwość uzyskania przez członka wspólnoty informacji o zaległościach we wnoszeniu opłat eksploatacyjnych przez innego członka tej wspólnoty? Zagadnienie to dotyczy administ­ rowania i ochrony danych osobowych we wspólnotach mieszkaniowych. Na wspólnocie mieszkaniowej ciążą obo­ wiązki wskazane wprost w Ustawie z 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych. Spółka jako zarządca nie­ ruchomości jest podmiotem, któremu wspólnota powierzyła przetwarzanie danych osobowych swoich członków. Stąd Spółka może przetwarzać dane oso­ bowe wyłącznie w zakresie i celu prze­ widzianym w zawartej w związku z tym umowie. Interpretując przedstawiony problem w celu udzielenia wspólnocie wyczerpującej odpowiedzi, służby praw­ ne Spółki dokonały analizy przepisów ustawy o własności lokali, a w zakre­ sie nieuregulowanym w tych przepi­ sach – ustawy Kodeks cywilny, bowiem

AMW TBS KWATERA Sp. z o.o., 02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1 · tel. +48 22 379 45 45, fax. +48 22 379 45 44 · kwatera@amwkwatera.pl Sąd Rejonowy dla m. st. Warszawy XIII Wydział Gospodarczy, nr KRS 0000140528 · NIP 526-26-75-121 · Kapitał zakładowy 525.460.000,00 zł www.amwkwatera.pl

podstaw przetwarzania danych osobo­ wych członków wspólnoty mieszkanio­ wej przez zarząd wspólnoty (zarządcę) należy szukać w przepisach ww. ustaw. Z przepisów Kodeksu cywilnego art. 200 wynika, iż każdy ze współwłaści­ cieli jest obowiązany do współdziałania w zarządzie rzeczą wspólną. Podobnie wskazana ustawa o włas­ ności lokali w art. 29 ust. 3 stanowi, że prawo kontroli działalności zarządu służy każdemu właścicielowi lokalu. Z powołanych przepisów wynika zatem uprawnienie każdego współwłaściciela do dostępu do dokumentacji związanej z zarządzaniem nieruchomością, co stanowi o tym, iż współwłaściciele, dla prawidłowego zarządzania współwłas­ nością, muszą znać dane osobowe po­ zostałych współwłaścicieli, przy czym zakres udostępnianych danych i infor­ macji powinien być adekwatny do ich potrzeb związanych ze zgodnym z pra­ wem celem udostępnienia. Z uwagi na powyższe, na zadane Spółce pytanie udzielono odpowiedzi twierdzącej. Na poparcie powyższego przytoczono opi­ nię Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, w której stwier­ dzono: dopuszczalność udostępnienia członkom wspólnoty mieszkaniowej, ale wyłącznie im, danych i informacji dotyczących zaległości we wnoszeniu opłat należnych wspólnocie przez innych jej członków wynika z przepisów prawa, a tym spełniona zostaje w przesłanka określona w art. 23 ust. 1 pkt 2 ustawy o ochronie danych osobowych. Przy czym zwrócono uwagę, iż pra­ wo udostępniania danych osobowych dotyczy jedynie członków wspólnoty mieszkaniowej. Niedopuszczalne jest podawanie takich danych do wiadomo­ ści publicznej, np. poprzez wywieszanie list lokatorów na klatkach schodowych, do których dostęp może mieć każda osoba wchodząca do budynku. W tym miejscu należy również wskazać, iż w obecnym stanie prawnym zarządca nieruchomości występuje jako tzw. procesor. Umocowanie procesora do przetwarzania danych osobowych znajduje podstawę w art. 31 ustawy o ochronie danych osobowych. Wraz z rozpoczęciem stosowania Ogólnego rozporządzenia o ochronie danych osobowych (RODO), czyli 25 maja 2018 roku, umowa o przetwarzaniu danych osobowych przez podmiot zarządzają­ cy nieruchomością powinna spełniać wymogi art. 28 RODO. Spółka przygo­ towuje się do rozpoczęcia stosowania RODO, tak aby spełniać jego wymogi m.in. w zakresie zabezpieczenia danych osobowych. Powyższe przykłady stanowią nie­ wielki obraz tego, z jakimi problemami borykają się wspólnoty mieszkaniowe i w jakim zakresie potrzebują pomo­ cy ze strony wyspecjalizowanych służb prawnych swojego zarządcy. Spółka ja­ ko podmiot, któremu wspólnota zleca zarządzanie nieruchomością wspólną, pomaga w prawnym unormowaniu określonych problemów wynikających w toku funkcjonowania wspólnoty. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

8

S·O·L·I·D·A·R·NOŚĆ

W latach 80. zajmowała się Pani wyz­woleniem politycznych więźniów. Dziś ten temat jest bardzo aktualny na Ukrainie. Jakiej rady może Pani udzielić naszym obrońcom praw człowieka? Na co trzeba w pierwszej kolejności zwrócić uwagę, żeby uwolnić więźniów Kremla? Uważam, że jedynie międzynarodowa opinia publiczna jest w stanie wpłynąć na władze państw totalitarnych. Tak było w latach 80. XX wieku w Pol­ sce i tak jest dzisiaj. Rosja Putina jest, niestety, bardzo często przedstawiana społeczeństwom wolnego świata jako jedyne państwo, które jest w stanie sprzeciwić się paranoicznym pomy­ słom elit zachodnich. Kreml przezna­ cza olbrzymie pieniądze na budowanie wizerunku Putina jako obrońcy eu­ ropejskich wartości chrześcijańskiej cywilizacji oraz na wojnę informa­ cyjną (na etatach są tysiące hakerów, informatyków, trolli). Dlatego powin­ no się podawać do wiadomości pub­ licznej wszelkie przykłady łamania praw człowieka przez Rosję, obnażać jej terrorystyczno-imperialny charak­

wybrali w demokratycznej procedu­ rze Hitlera. Jednak zapis o Ukrainie w tej no­ welizacji jest (nie tylko moim zdaniem) typową kremlowską „wrzutą”. Wielu polskich publicystów zwróciło uwagę na to, że „punkt ukraiński” pojawił się w ostatniej chwili, w końcówce roku 2016. Ponad rok trwała cisza i raptem 25 stycznia 2018 r. w sejmie odbyło się drugie czytanie. Oficjalnie jako dzia­ łanie sterowane przez Rosjan ocenił to były premier prawicowego rządu, obrońca więźniów politycznych i opo­ zycjonista w PRL-u – adwokat Jan Ol­ szewski. Spotkał go za to olbrzymi atak środowisk prorosyjskich. Moim zdaniem ten zapis, wciś­ nięty przez środowiska narodowe i Ruch Kukiz’15, miał powstrzymać funkcjonowanie ustawy i ją skompro­ mitować. Określenie terminu zbrod­ ni banderowskich na lata 1925–1950 dyskwalifikuje autorów tego sformu­ łowania. W 1925 roku Bandera miał 16 lat i jeszcze nie było żadnych ban­ derowców. OUN powstał w 1929 r., a na przełomie 1940/1941 rozpadł się

naszego regionu – od Tallina i Warszawy do Erewania, Sofii i Aten – czyli państw Międzymorza. Dlatego uważam działalność pro­ rosyjskiej agentury w Polsce, szczującej na Ukraińców, za równie szkodliwą, jak działanie pana Wiatrowycza z ukraińs­

Wojna w Donbasie trwa już ponad trzy lata. Aktualna jest kwestia misji pokojowej ONZ. Czy, zdaniem Pani, ta inicjatywa może się powieść? Zależy, kto miałby się w tych wojskach pokojowych znaleźć. Bo jeśli rosyjscy „mirotworcy”, to taka misja zagrażałaby

Jeśli ktoś, będąc Polakiem, bardziej nienawidzi Ukrainy, niż kocha Polskę, to znaczy, że gotów jest poddać się rosyjskiemu panowaniu. To samo, odpowiednio zmieniając to sformułowanie, dotyczy Ukraińców. kiego Instytutu Pamięci Narodowej. Gloryfikuje on zbrodniarzy z tej części UPA, która rzeczywiście dokonywała rzezi. Dla Polaków i Ukraińców naj­ ważniejsze jest stanięcie w prawdzie, aby płacz nad trumnami nie przesłonił nam wolności. By znowu nie zwycię­ żyli Moskale. Bo mordy na Polakach organizował i Berlin, i Kreml. I choć Bandera był w obozie niemieckim, to jednak podlegli mu Ukraińcy mordo­ wali Polaków w imię jego nacjonalis­ tycznej ideologii.

Mamy ten sam cel...

niepodległości Ukrainy. Jeśli żołnierze in­ nych państw, to powinni oni stać na gra­ nicy Ukrainy z Rosją, aby uniemożliwiać przesiąkanie rosyjskiej broni i żołnierzy. Wtedy to miałoby jakiś sens. Jeśli nato­ miast takie wojska miałyby odgradzać okupowane tereny od reszty kraju, będzie to wzmacniało pozycję samozwańczych prorosyjskich władz okupacyjnych. Efekt będzie odw­rotny od zamierzonego. Współpracuje Pani z ruchem Tatarów krymskich. Na czym polega ta

politycy ukraińscy i proszę – efekty nie kazały długo na siebie czekać. I choć politycy ukraińscy mają teraz nauczkę, to obawiam się, że nawet ta okupacja niewiele ich nauczyła. Wojska ukraińs­ kie oddały Krym bez jednego wyst­ rzału! Czy po tym odbyły się procesy dowódców? Przecież ktoś był odpo­ wiedzialny za ten stan rzeczy. Krymscy Tatarzy do szlachetny i wykształcony naród. Ci z nich, którzy osiedli na ziemiach dawnej Rzeczpo­ spolitej (początek osadnictwa – koniec XIV wieku), otrzymali szlachectwo lub zostali przyjęci do stanu rycerskiego. Byli zawsze wierni swojej nowej oj­ czyźnie. Do dziś ani Litwini, ani Polacy nie mają z Tatarami żadnych zatargów. Z tego, co wiem, również nie są oni za­ rzewiem żadnych konfliktów Ukrainie. To Ukraina zdradziła Tatarów, a nie Tatarzy Ukrainę. Obecnie są oni na Krymie repre­ sjonowani. Próbowaliśmy nagłaśniać procesy przywódców tatarskich, inte­ resować dziennikarzy za granicą ich problemami. Rosja kilkakrotnie usi­ łowała przyklejać Tatarom łatkę mu­

Istnieje kwestia zakładników, którzy znajdują się w niewoli u bojówkarzy w Donbasie. Jak można doprowadzić do ich uwolnienia? Jestem zwolenniczką rozwiązań siło­ wych. Swoich należy uwalniać. Do tego służą wyszkolone oddziały specjalne. Armia Krajowa odbijała swoich z rąk katów niemieckich i sowieckich, choć podczas okupacji warunki były o wiele trudniejsze. Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego tak duże państwo jak Ukraina ma problem w Donbasie i Ługańsku. Nie jest jasne, czy to jest agresja Rosji, czy walka z terrorystami lokalnymi. To, co się stało na Krymie, jest wyni­ kiem błędnej polityki prowadzonej od lat 90. XX wieku. Kijów nie wspierał dostatecznie Tatarów, nie umożliwił powrotu wszystkim Tatarom na Krym, nie przekazał w ręce Medżlisu władzy nad Autonomią Tatarską. Ukraina być może teraz dopiero odzyskuje kontrolę nad dowództwem swojej armii. Jak Pani scharakteryzuje dzisiejsze stosunki polsko-ukraińskie w świetle niedawnych decyzji polskich polityków, na przykład dotyczących penalizacji banderyzmu? Nowelizację ustawy o IPN oczywiś­ cie popieram, bo przeciwstawia się niemiec­kiej propagandzie, próbującej zrzucić odpowiedzialność za Holo­ kaust, lub jej część, na Polaków (cho­ dzi o sformułowanie „polskie obozy koncentracyjne”). Na początku tłu­ maczono, że to określenie wskazuje tylko geograficzną lokalizację obozu w Ausch­witz, ale później poczynano sobie coraz śmielej. Nadal mówi się wszędzie o jakichś mitycznych „nazis­ tach”, a nie Niemcach, którzy przecież ogromną większością (ponad 90%)

O perspektywach relacji polsko-ukraińskich, możliwościach rozwiązania konfliktu rosyjsko-ukraińskiego oraz o obecnej sytuacji wewnętrznej Ukrainy z redaktor naczelną „Śląskiego Kuriera WNET” Jadwigą Chmielowską, opozycjonistką z czasów PRL, współprzewodniczącą Autonomicznego Wydziału Wschodniego Solidarności Walczącej, Sekretarz Generalną Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, ekspertem KRRiT – rozmawia ukraiński dziennikarz Władysław Niedaszkiwski. na dwie frakcje – melnykowców i ban­ derowców. Poseł Rzymkowski z Kukiz’15 przyprowadził do komisji sejmowej trzech ekspertów ds. ukraińskich – profesorów Włodzimierza Osadcze­ go, Czesława Partacza i Wojciecha Muszyńskiego z IPN. Ten ostatni po­ winien znać historię. Sądzę więc, że je­ dynie miał uwiarygadniać pozostałych ekspertów. Profesor Partacz zajmuje się stosunkami polsko-ukraińskimi. W 2015 r. skorzystał z zaproszenia władz rosyjskich i wziął udział w kon­ ferencji w Jałcie. Uwiarygodnił tym samym obecność Rosji na Krymie. Wy­ stępował też w Sputniku – czołowej sieci propagandowej Rosji. Tak więc Partacz dołączył do zdrajców interesów Polski. Skandalem jest, że taki człowiek ma wpływ na legislację w Polsce. Na Krymie w lutym 2015 r. był też Adam Śmiech z Klubu „Zawsze Wier­ ni Rzeczpospolitej” Jest to wyjątkowo antysemicka i prorosyjska grupa, rea­ lizująca politykę Putina. Z kolei prof. Włodzimierz Osadczy jest członkiem władz wojewódzkich Stowarzyszenia Polska – Wschód, czyli dawnego Towarzystwa Przyjaźni Pols­ ko-Radzieckiej. W ubiegłym roku pa­ nowie Osadczy i Partacz zorganizowali konferencję z Zapałowskim, kolejnym działaczem prorosyjskim w Polsce, zna­ nym z propagowania rozbioru Ukrainy. Prof. Osadczy straszy, że Ukraińcy pra­ cujący w Polsce w pewnym momencie rzucą się na Polaków i jak banderowcy będą mordować. Tak więc, znając auto­ rów tej „ukraińskiej poprawki”, śmiem twierdzić, że powstała ona przy blis­ kiej współpracy z ambasadą Rosji albo wręcz na Łubiance. Rosyjskim priorytetem jest dopro­ wadzanie do jak największego napięcia w stosunkach Ukrainy z Polską. Pamię­ tamy wszyscy, jak olbrzymim poparciem Polaków cieszył się Majdan, czyli walka Ukraińców o niepodległość! Polacy zda­ ją sobie sprawę, że dopiero przynależ­ ność Ukrainy do NATO może na trwałe zagwarantować bezpieczeństwo całego

Należy też pamiętać, że niektórzy przywódcy UPA byli przeciwni rzezi Polaków, jak np. Taras Bulba-Borowieć. Co Pani sądzi o takich kontrowersyjnych elementach naszej wspólnej historii, jak rzeź wołyńska? Spory trwają do dziś. Czy jest jakaś szansa, by nasze kraje wreszcie się porozumiały? Wszystkie te sprawy należy spokojnie wyjaśniać, rzetelnie opisywać, przepro­ wadzać ekshumacje, stawiać pomniki itp. Pamiętajmy, że w Hrubieszowie, choć AK z UPA zażarcie się zwalczały, dokonując pacyfikacji wiosek, to po wkroczeniu So­ wietów zaczęły współpracować w obliczu wspólnego wroga. Tak musi być i dzisiaj. Tylko współpraca Polski i Ukrainy po­ zwoli zachować nam wolność. Wyjaśnienie przyczyn zbrodni, które objęły swoim zasięgiem Wołyń i część ówczesnej Małopolski Wschod­

współpraca i co udało się osiągnąć? Wraz z kolegami z Autonomicznego Wydziału Wschodniego Solidarności Walczącej od 1989 współpracowaliś­ my z OKND (Narodową Organizacją Ruchu Krymskotatarskiego), a potem z Medżlisem i Światowym Kongre­ sem Tatarów Krymskich. Z Piotrem Hlebowiczem często przyjeżdżałam na Krym. Wraz z gronem przyjaciół pomagaliśmy w powrotach Tatarów na półwysep. Staraliśmy się nagłaśniać w całym świecie sytuację narodu de­ portowanego w całości przez Stalina. Z 400 000 osób wywiezionych 18 maja 1944 roku przeżyła połowa. Duża część zmarła podczas deportacji. Niestety Ukraina nie wspierała należycie powrotu Tatarów na Krym. Musieli wykupywać swoje majątki – do­ my i ziemię, które przez wieki należały do ich przodków. Na Krym powróciła tylko połowa deportowanej przez So­

Jestem zwolenniczką rozwiązań siłowych. Swoich należy uwalniać. Do tego służą wyszkolone oddziały specjalne. Armia Krajowa odbijała swoich z rąk katów niemiec­kich i sowieckich. niej, jesteśmy winni nie tylko tym, któ­ rzy zginęli, ale też sobie i przyszłym pokoleniom. Ta historia dla wszyst­ kich Ukraińców i Polaków powinna być przestrogą przed tym, co dzieje się, gdy się nie wspieramy. Przez wieki połączone wojska litewskie, rusińskie i polskie nie tylko zwyciężały Rosjan, ale i zdobyły Kreml. Natomiast walki między pobratymcami sprawiły, że po­ padliśmy w niewolę. Tak więc, czy się to nam podoba, czy nie, jesteśmy skazani na współpracę, jeśli chcemy być wolni. Jeśli ktoś, będąc Polakiem, bardziej nienawidzi Ukrainy, niż kocha Polskę, to znaczy, że gotów jest poddać się ro­ syjskiemu panowaniu. To samo, odpo­ wiednio zmieniając to sformułowanie, dotyczy Ukraińców. Należy też zdawać sobie sprawę z tego, że Rosja prowadzi wojnę informacyjną, której zadaniem jest skłócać narody.

Czym były manewry „Zapad 2017” – demonstracją mocy czy próbą rozszerzenia swojego władania? Czy te manewry były skuteczne? Manewry Zapad – zorganizowane z wielkim szumem na Białorusi – miały zastraszyć wolny świat. Kto jest strachliwy, ten zawsze ma problem. Zapad 2017 był w tym kontekście bez znaczenia. Pokazał jedynie całkowitą

i tego samego wroga

Z lewej: wystawa o Stalinie zniszczona przez Tatarów, Symferopol 21 grudnia 2012. Z prawej: Kijów, ambasada Rosji, sierpień 2008. Jadwiga Chmielowska na demonstracji przeciwko agresji rosyjskiej na Gruzję.

ter. Potrzebne są konkretne posunię­ cia – w tym wypadku pozwy sądowe do trybunałów międzynarodowych. Uważam też, że w dobie wojen hyb­rydowych, gdy najskuteczniejszym narzędziem jest informacja, przekaz powinien odbywać się również w języ­ ku rosyjskim, aby skutecznie trafiał do wyborców Putina. Obowiązkiem Unii Europejskiej jest wydzielenie realnych funduszy na walkę informacyjną prze­ ciwko dezinformacji płynącej z Kremla. W chwili obecnej w Brukseli zajmuje się tą sprawą około 20 urzędników – przeciwko parunastu tysiącom infor­ macyjnych żołnierzy Putina. To kpina.

Przy okazji sprawy Skripala także Niemcy i Francja zostały zmuszone do jasnego opowiedzenia się, czy są po stronie Rosji, czy Zachodu. Donald Trump, Theresa May, Emmanuel Mac­ ron i Angela Merkel podpisali się pod wspólnym oświadczeniem, wzywają­ cym Rosję do złożenia wyjaśnień ws. użycia broni chemicznej do ataku na Skripala. Solidarność z Wielką Bryta­ nią wyraził kilka dni wcześniej polski premier. Należy zacieśniać jak najbardziej kontakty i współpracę z NATO i USA. To leży także w interesie Ukrainy, która musi wreszcie przestać dawać się oszu­ kiwać Niemcom.

wietów populacji tego narodu. Rząd ukraiński, zamiast udogodnić powrót wszystkich Tatarów krymskich z Uz­ bekistanu i innych miejsc zsyłki, by zmniejszyć procentowo liczebność Ro­ sjan na Krymie – robił rzecz odwrotną – wszelkimi metodami utrudniał ich przyjazd. Klasyczne strzelanie sobie w stopę. To oni – Tatarzy – powinni rządzić Krymem. Jednak głupota władz Ukrainy sprawiła, że Kijów cały czas zachowywał w tej sprawie dystans. Sama słyszałam, gdy przestrze­ gałam przed możliwą zdradą Rosjan, że „przecież Rosjanie to Słowianie i chrześcijanie, a Tatarzy są turecko­ języcznymi muzułmanami”. I z dwoj­ ga złego lepiej jest oddać Krym Rosji, niż pozwolić na stworzenie Autonomii Krymskotatarskiej i zagrożenie „fun­ damentalizmem islamskim”. Tak wy­ powiadali się różni politolodzy oraz

zułmańskiego fundamentalizmu. Na szczęście prawie nikt w to nie wierzy. Przeszły 4 lata od aneksji i okupac­ji, a rząd Ukrainy wraz z prezydentem prawie nic nie zrobili w sprawie Ta­ tarów. Są mgliste obietnice tatarskiej autonomii kulturalnej (!) na Krymie, przyjmuje się uchodźców z okupowa­ nego półwyspu, jednak nie jest to naj­ lepiej zorganizowane. W jednej ze swoich publikacji pisała Pani, że Rosja stara się zacząć wojnę pod pretekstem religijnym. Mamy najazd migrantów w Europie, mamy „państwo islamskie”. Czy to wszystko jest częścią tego planu? Jaka jest w tym rola Ukrainy? Rosja próbowała ocieplić stosunki z USA, a nawet wciągnąć Stany Zjed­ noczone do współpracy na niwie walki ze światowym terroryzmem, choć sama od kilkudziesięciu lat go budowała. Po 11 września 2001 r. to się jej częściowo udało. Świat zaczął walczyć z terroryz­ mem islamskim i raptem zapomniał, kto go tworzył. Niemcy realizują w Unii Euro­ pejskiej politykę rosyjską. Chcą Ame­ rykanów wypchnąć z Europy i to jest oczywiście korzystne dla Rosji. Warto przypomnieć gazociągi pod Morzem Bałtyckim. Na rękę Rosji jest destabi­ lizacja Europy i państw narodowych. Merkel swoją polityką doprowadziła do tego, że w kolejnych państwach wy­ grywają partie narodowe, upatrujące w Putinie, niestety, zbawcę od zachod­ nioeuropejskich dewiacji, tak propago­ wanych przez Niemcy. Obecnie jednak i USA, i Wielka Brytania nie dają się Rosji wodzić za nos. Donald Trump wymienił sekreta­ rza stanu USA. Został nim dotychcza­ sowy szef CIA, po którym można się spodziewać zdecydowanie twardszego stosunku do Rosji niż miał Tillerson. Bardziej stanowczą postawę Wielkiej Brytanii wobec Rosji widać zaś np. w związku z otruciem na terenie Wiel­ kiej Brytanii Siergieja Skripala. Rosja się przeliczyła, licząc na tak mizerną reakcję, jak po otruciu Litwinienki.

FOT. PIOTR HLEBOWICZ

zależność łukaszenkowskiej Białoru­ si od Rosji. Niepokojący jest jednak proceder budowania nowych rosyjs­ kich baz wojskowych na Białorusi oraz wzrost liczebności żołnierzy rosyjskich u naszych wschodnich granic. To tak­ że groźba dla Ukrainy, która ma sporą granicę z Białorusią. Jak, Pani zdaniem, powinna się odbyć deokupacja Krymu i Donbasu? Czy okupowanie tereny potrafią zreintegrować się z pozostałą częścią Ukrainy? Po pierwsze musi nastąpić wycofanie wojsk rosyjskich z Krymu i Donbasu oraz bandziorów nazywających siebie separatystami. Potem nowi osadnicy z Rosji powinni jak najszybciej wrócić do domu, czyli do „matuszki Rasiji”. Z reintegracją nie będzie oczywiście żadnych problemów. Ukraińcy widzą, jak żyje się w wolnym świecie, ich pasz­ porty są ważne w całej Europie, i nie potrzebują wiz. Już słyszałam, że Rosja­ nie z Krymu starają się w Kijowie o po­ twierdzenie ukraińskiego obywatelst­ wa. No cóż, lepiej być Ukraińcem niż Rosjaninem. Naturalnie trzeba rozli­ czyć pomocników okupantów – kryms­ kich Rosjan zaangażowanych w repre­ sje przeciwko Tatarom krymskim oraz zamieszkałym na Krymie Ukraińcom. Codziennie FSB i okupacyjne służby pomocnicze przeprowadzają rewizje w domach działaczy krymskotatars­ kich, są aresztowania, pobicia, procesy sądowe, stała inwigilacja. Od czasu za­ jęcia Krymu zabito wielu młodych Ta­ tarów krymskich. Okupanci nazywają to następująco: „Porwani i pozbawie­ ni życia przez nieznanych sprawców”. Jak Pani ocenia to, co obecnie obserwujemy w życiu politycznym w Polsce? Są obawy, że za sprawą polityki PiS-u Polska kieruje się w stronę autorytaryzmu i dyktatury. Czy to prawda? Jakie konsek­ wencje ewentualny polski autorytaryzm będzie miał dla Ukrainy? Straszenie PiS-em to oczywisty element wojny propagandowej Rosji i Niemiec. Polska wreszcie zaczęła realizować swo­ je interesy, zamiast być kolonią Nie­ miec. Gospodarka się rozwija, program prorodzinny zwiększył dzietność i za­ możność rodzin. Panuje absolutna wolność słowa i przekazu mediów, za­ równo publicznych, jak i prywatnych. Nie istnieje kaganiec w postaci tzw.


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

9

DOŚWIADCZENIA poprawności politycznej. Narzekają jedynie te media, które są własnością kapitału niemieckiego, ale one realizu­ ją politykę swoich właścicieli. Reagują nerwowo, bo ludzie przestają kupować prasę, która kłamie. Polska jest jedynym na świecie krajem, w którym autorytaryzm nig­ dy nie miał żadnych szans. Nie było absolutyzmu królów – była demokrac­ ja szlachecka. Zaborcom nie udało się narzucić Polakom swoich norm, skoro w każdym kolejnym pokoleniu wybu­ chały przeciw nim powstania. Niemcy w II wojnie światowej nas nie ujarzmili, nie było w narodzie polskim zdrajców, nie powstał rząd kolaboracyjny i żad­ ne formacje wojskowe wspierające III Rzeszę Hitlera. Komunizm w okresie PRL też się nie przyjął. Pomimo że była to strefa okupacyjna Rosji sowieckiej, to rodzi­ mym namiestnikom, pomimo terro­ ru, nie udało się spacyfikować Pola­ ków. Chłopi zachowali ziemię, Kościół przetr­wał prześladowania. W komu­ nizm nie wierzyli nawet partyjni, któ­ rzy zapisywali się dla świętego spoko­ ju, a i tak chrzcili dzieci i chodzili do kościoła. Tylko idiota może wierzyć w to, że Polska stanie się kiedykolwiek krajem autorytarnym. Polacy kochają wolność! Widać to na każdym kroku. Na początku 2013 roku Pani i Piotr Hlebowicz zbieraliście na Krymie podpisy w intencji wydania zakazu działania organizacji prorosyjskich na terenie półwyspu. Czym się kierowaliście? Obecnie wszystko wygląda tak, jak przepowiadaliście i czemu usiłowaliście przeciwdziałać. Rosjanie dopuścili się w styczniu 2013 roku prowokacji, czyli urządzili wy­ stawę plenerową ku czci Stalina. Tata­ rzy tę wystawę zniszczyli. I mieli rację! Prowokacją było czcić na Krymie kata odpowiedzialnego za eksterminację te­ go narodu. Wtedy ujawniły się różne prorosyjskie bojówki, przed którymi ostrzegałam dyrektora Departamen­ tu Spraw Zagranicznych prezydenta Juszczenki. Piotr Hlebowicz często bywał na Krymie i widział rozwój tych paramili­ tarnych organizacji prorosyjskich, które przechodziły profesjonalne szkolenia wojskowe w Rosji. Stworzono m.in. organizację Kozaków krymskich, która miała za zadanie bronić kołchozowej ziemi przed rozdysponowaniem jej pomiędzy Tatarów krymskich. „Pok­ rzywdzonymi” byli oczywiście rosyjscy kołchoźnicy. Przykładem może być konflikt w Mołodiożnoje k. Symferopola. Ta­ tarom nie przydzielano ziemi, gdyż koł­ choz chciał sprywatyzować pola i oddać je kołchoźnikom (większość kołchoźni­ ków to Rosjanie). Tatarzy kilka lat temu odcięli sobie z tego kołchozu kawałek ziemi i się nią podzielili. Zaczęli sta­ wiać na niej małe, tymczasowe domki. Niektórzy z nich mieli dowody na pa­ pierze, iż kołchoz został stworzony na gruntach ich przodków! W 2012 ro­ ku podniósł się wielki krzyk, do akcji wkroczyły paramilitarne organizacje rosyjskie. Parokrotnie burzyły zbudo­ wane przez Tatarów budynki, były po­ bicia i zastraszanie. Oczywiście Siergiej Aksjonow i prorosyjski rząd Autonomii Krymskiej poparł kołchoźników. We wrześniu 2013 roku Piotr Hlebowicz pojechał do Mołodiożnoje na spotkanie z mieszkańcami – przywitał go szpaler groteskowo wyglądających tzw. Koza­ ków krymskich oraz członków innych organizacji prorosyjskich. Mieli w rę­ kach rosyjskie flagi i transparenty z ha­ słami typu: „Krym zawsze z Rosją!”. Ale samo spotkanie odbyło się spokojnie, ludzie wykładali swoje racje. Pytali, dlaczego władze Autonomii Krymskiej przydzielają ziemię Rosjanom, a dla Ta­ tarów jej nie ma. Po spotkaniu w Moło­ diożnym Hlebowiczowi zorganizowano konferencję prasową w Symferopolu. Liderzy tychże oddziałów kozackich i rosyjskich organizacji zadawali pro­ wokacyjne pytania. W połowie spotka­ nia demonstracyjnie wyszli. A za pół roku weszła nowa, okupacyjna władza i zaczęło się wielkie prześladowanie ludności tatarskiej na Krymie (z wy­ jątkiem kolaborantów mizdrzących się do rosyjskich agresorów). Rozmawialiśmy w sierpniu 2008 roku o scenariuszach rosyjskich. Było to tuż po napaści na Gruzję. Nieste­ ty nie posłuchano naszych ostrzeżeń. Oczywiście nie wynikają one z żadnego „jasnowidztwa”, a jedynie z dostępu do informacji i logicznego analizowania sytuacji. I nie mówię o żadnych taj­ nych danych, a jedynie o publikacjach prasowych, internetowych, wypowie­ dziach polityków, stałej obserwacji

Hlebowicza podczas pobytów na Pół­ wyspie Krymskim, itp. Ciekawostką jest wielki atak ro­ syjskich mediów na Hlebowicza i na mnie, który trwa do dziś. Jestem z nie­ go dumna, bo zdaję sobie sprawę, że trafiliś­my z diagnozą w dziesiątkę. W jednym z wywiadów prorosyjski wasal Kremla na Krymie, Siergiej Ak­ sjonow, komentując nasz list otwarty, wyraził się, iż Chmielowska i Hlebo­ wicz powinni leczyć się psychiatrycz­ nie. Martwiłabym się, gdyby rosyjska prasa mnie chwaliła. Zresztą uważam, że każdy, kto udziela wywiadu różnym rosyjskim „Sputnikom”, jest po prostu zdrajcą polskiej racji stanu. W wojnie informacyjnej współpracę z media­ mi rosyjskimi należy traktować jako współpracę agenturalną. Stany Zjednoczone obiecały dać nam javeliny. Sytuacja przypomina tę z czasów wojny w Afganistanie – kiedy afgańscy mudżahedini dostali stingery, w końcu złamali radziecką przewagę. Czy Ukraina może liczyć na javeliny i czy to pomoże jej wygrać wojnę z Rosją? Nie można tego porównywać z Afganis­ tanem. Javeliny niszczą broń pancerną. Służą do obrony przed czołgami. Taką broń Ukraina powinna mieć, by obro­ nić się przed atakiem Rosji. Ale żadne rakiety – czy to przeciwpancerne, czy też przeciwlotnicze – nawet najlepsze, nie pomogą, gdy nie będzie ducha wal­ ki. Niestety Krym oddano bez jedne­ go wystrzału, choć garnizony ukraiń­ skie na Krymie były nieźle uzbrojone. Oprócz sprzętu potrzebni są ludzie, duch bojowy oraz motywacja – w tym wypadku miłość do swojej ojczyzny, pragnienie niezależności, bezpieczeńst­ wa najbliższej rodziny, wszystkich ro­ daków. Czy istnieje dzisiaj zagrożenie wojną światową? Jeśli tak, jak można temu zapobiec? Na najbliższe lata nie widać żadnego zagrożenia wybuchem wojny świato­ wej. Mogą powstawać lokalne konflikty, a w takich przypadkach wszystko zależy od woli odstraszenia Rosji. Jeśli ktoś się jej boi i klęka na kolana, to niech się nie dziwi, że go Moskale połkną. Zanim nastąpiła agresja Krymu, Putin długo testował, czy odbędzie się to bez jednego wystrzału. I co? Miał rację. Potem żaden z dowódców na Ukrainie nie stanął przed sądem po­ lowym ani przed plutonem egzekucyj­ nym. I co? Putin poszedł na Donbas. I przypominam: na drodze Ros­ jan nie stanęła armia, tylko ochotnicy! Chłopcy i dziewczyny, którzy ukochali wolność i nade wszystko Ukrainę! Mo­ im zdaniem z ukraińskiej armii po­ winni być usunięci wszyscy oficero­ wie i podoficerowie po moskiewskich szkołach. Młodzież patriotyczną należy szkolić w szkołach NATO i lokalnych ukraińskich. Jak Pani widzi miejsce Ukrainy na arenie międzynarodowej? Ukraina musi być stabilnym, przewi­ dywalnym państwem. Powinna uni­ kać zatargów z sąsiadami, bo w czy­ im one są interesie, widać choćby po prowokacji w Użhorodzie. Tam Polacy – obywatele polscy – w interesie Rosji chcieli spalić budynek stowarzyszenia węgierskiego. Wszystko według typo­ wego scenariusza: walczą i się mordują Węgrzy, Polacy i Ukraińcy, a Moskale występują w roli „mirotworcow”, któ­ rzy nas „pogodzą”. Teraz może być dla Ukrainy dobry czas, bo Polska weszła w skład Rady Bezpieczeństwa ONZ. Warunek jest jeden: skończyć kłótnie z Polską, za­ cząć rzeczowo rozmawiać. Obydwie strony powinny pozbyć się osób, które tworzą napięcia i zaogniają sytuację. Zaprzestać walki na wciąż na nowo odgrzewane, nieprawdziwe stereotypy, którymi szermują oba nasze narody. Nie wiem, dla kogo pracuje pan Wiatrowycz z INP – być może jest tylko obarczony jakąś skazą umysłową, lecz mnie to bardziej pachnie agenturą ro­ syjską. To samo dotyczy Polski. W de­ cyzjach dotyczących Ukrainy nie mo­ gą brać udziału prorosyjscy naukowcy i politycy, tacy jak ci, których powią­ zania rosyjskie wykazałam. A sprawa wydawałaby się taka pros­ta. Na pierwszym miejscu zawsze stawiajmy interes własnej ojczyzny. Szukajmy sprzymierzeńców wśród tych, którzy mają ten sam interes – walkę o wolność, której zagraża ten sam wróg. W polityce liczy się interes, a nie sentymenty. Racja stanu swojego państwa. K Wywiad ukaże się także w tłumaczeniu na język ukraiński na portalu https://uain.press/.

Po dwudziestu latach pracy w korporacji międzynarodowej w Polsce i za granicą, wielu latach w zarządach krajowych tejże korporacji, zdecydowałem się na podjęcie pracy w Spółce Skarbu Państwa. Będąc zwolennikiem „dobrej zmiany”, ale nie jej „żołnierzem”, miałem nadzieję, że zdobyte uprzednio doświadczenia zawodowe będę mógł spożytkować dla rozwoju polskiej spółki, ważnej dla Skarbu Państwa.

Praca w spółce Skarbu Państwa

S

Spółdzielcza Agencja Informacyjna

zczególnie w momencie, w któ­ rym tyle jest mowy o moderni­ zacji, o doganianiu wiodących gospodarek i firm, o budowie polskiej siły gospodarczej i przemianie polskiego przemysłu z montowni na zakłady generujące produkty z dużą wartością dodaną, które staną się du­ mą naszej ojczyzny. Pierwsze zetkniecie ze spółką Skar­ bu Państwa jako osoby pracującej bar­ dzo blisko zarządu pokazało mi, jaka jest przepaść pomiędzy tym, co w obecnym świecie biznesu jest przyjęte jako najlep­ sze praktyki, a rzeczywistością biznesu spółki państwowej. Moje wrażenie było takie, jakbym obudził się dwadzieścia lat wcześniej, gdy rozpoczynałem pracę za­ wodową w spółce typowo socjalistycznej, nieco przemalowanej zewnętrznie, ale ze wszystkimi cechami tejże. Widać było nieco inwestycji w nowe maszyny i na­ rzędzia biznesowe, ale wszystko wpro­ wadzone w życie tak, żeby uprzednio stosowane praktyki nie uległy żadnym zmianom. W związku z tym zdziwienia nie wzbudziła we mnie pozycja rynko­ wa tejże spółki, jej produkty i w zasadzie świadomość, że bez Skarbu Państwa ta spółka musiałaby zniknąć z rynku. Typowe są biurokratyczne zacho­ wania, jak brak odpowiedzialności cho­ wany za pieczątkami i parafkami, tak żeby zawsze można było na kogoś zrzu­ cić błędne decyzje. Poczta elektronicz­ na jest traktowana jako przystawka do pism przesyłanych z pokoju do pokoju, przygotowywanych przez asystentki i podpisywanych przez dyrektorów. Każdy pion firmy działa jak niezależna organizacja, nie interesujący się innymi pionami. Projekty interdyscyplinarne, które w dzisiejszym świecie są podsta­ wą nowoczesnego zarządzania, przez silosowość organizacji są nieobecne. Jak żart brzmi historia pieczątek. Bez pieczątki człowiek praktycznie nie istnieje, więc nowy pracownik musi ta­ ką sobie wyrobić. Ale pani przyjmująca wnioski o pieczątkę zwraca ten wnio­ sek, żeby go uzupełnić – przy podpisie nie ma pieczątki osoby podpisującej (tej, o którą się wnioskuje). Najgorsze, niestety, w tej sytuacji jest, że nikomu to nie przeszkadza, łącznie z zarządem. Rzeczywistość spółki Skarbu Państ­ wa to również inwestycje w zautomaty­ zowane urządzenia, systemy zarządcze, bez zmian w zatrudnieniu. Pracownicy pilnują i sprawdzają, czy systemy auto­ matyczne prawidłowo wykonują to, do czego zostały kupione – sprawdzają na liczydłach, czy komputery dobrze liczą. Ewidentnie jest co robić. Pomy­ ślałem, że to dobry punkt startowy dla „dobrej zmiany”. W końcu chodzi o to, żeby takie spółki były innowacyjne, kon­ kurencyjne, żebyśmy mogli być z nich dumni i oczywiście również powinny za­ rabiać pieniądze, tak żeby na utrzymanie tych spółek nie musieli płacić obywatele. W końcu nieefektywne zarządzanie taki­ mi spółkami powoduje, że wszyscy płaci­ my za to naszymi podatkami. Kilkanaście miesięcy pracy w spółce zweryfikowało moje nadzieje i oczekiwania. Ustawienie poprzeczki oczeki­ wań na poziomie bycia uczciwym, po pierwsze, jest mało ambitne – uczci­ wość powinna być cechą konieczną, ale nie wystarczającą. Po drugie jest mało efektywne. Sama uczciwość może i wys­ tarczy, ale tylko przez chwilę. By funk­ cjonować w świecie, który jest konku­ rencyjny, to zdecydowanie za mało. Po trzecie, wiara tylko w uczciwość nieste­ ty jest naiwna – nigdzie na świecie nie istnieje organizacja złożona wyłącznie z ludzi uczciwych. Po to istnieją audy­ ty, kontrole wewnętrzne, prokuratury, CBA, itp., i to we wszystkich organi­ zacjach, żeby „pomóc” funkcjonować uczciwie. Postanowiłem w kilku zdaniach opisać te doświadczenia z perspekty­ wy osoby znającej nowoczesne metody

pracy w korporacjach i uważającej (pomimo różnych ich wad), że są one miejs­cami, w których metody zarządza­ nia są najbardziej innowacyjne i tworzą przewagi konkurencyjne. Korporacja, w której pracowałem, od lat dziewięćdziesiątych przeprowa­ dzała zmiany w swoich spółkach – takie, jak przemysł i biznes przechodził na całym świecie (dodatkowo w naszym przypadku również bolesne procesy re­ strukturyzacyjne), tak że obecnie polskie zakłady tej korporacji nie odbiegają od najlepszych zakładów w świecie. Były to zmiany zarówno technologiczne, jak i w metodach zarządzania. Podnosze­ nie efektywności, nowoczesności pro­ duktu, jak i efektywności finansowej. Niezależnie od ideologii korporacyjnej, która pojawiła się ostatnimi laty, bizne­ sowo było to przejście od socjalizmu do kapitalizmu, tego, o czym marzyłem na przełomie lat 80/90, będąc młodym człowiekiem tęskniącym, jak wszyscy, do normalności. Spółka Skarbu Państwa, do któ­ rej trafiłem, wyglądała jak dobrze za­ konserwowana struktura, której prze­ miany lat poprzednich były niemalże nieznane. Jakieś inwestycje były czy­ nione, jakieś zmiany struktury nastę­ powały, ale tak, żeby nikomu krzywdy nie zrobić. Mentalnie głęboki ustrój miniony: przecież jesteśmy potrzeb­

Wizja spółki zatwierdzona kilka miesięcy wcześniej jest już nieaktualna. Nowy prezes przyprowadza ze sobą nową ekipę, chociaż poprzednia była zmieniona w ciągu ostatnich miesięcy. Po chwili i on odchodzi. ni dla państwa, nikt nam krzywdy nie zrobi, a optymalizacje, wzrost efektyw­ ności, poprawa wydajności są dla firm prywatnych, żarłocznych kapitalistów. Czy „dobra zmiana” to zmieniła?

W

ymieniono zarząd. Przy­ szedł nowy prezes, mający chęci i wolę zmian. Położo­ no duży nacisk na udział spółki w polity­ ce historycznej państwa. Widoczna była chęć dostosowania spółki do wymagań rynkowych. Niestety metody zarządcze, chodzenie na skróty, forsowanie niektó­ rych zmian doprowadziły do jego od­ wołania. Przychodzi nowy prezes i wi­ zja spółki zatwierdzona kilka miesięcy wcześniej jest już nieaktualna. Nowy prezes przyprowadza ze sobą nową eki­ pę, chociaż poprzednia była zmieniona w ciągu ostatnich miesięcy. Po chwili i on odchodzi, a wraz z nim, z dnia na dzień cała jego „drużyna”, oddelegowana do nowych „ważnych” zadań – chociaż nie zdążyła poznać spółki, niczego nie zrobiła, jedynie zamieszanie. Spółka cze­ ka na nową ekipę i nowe zamieszanie – gdzie tu jest właściciel? Czy spółka w ten sposób traktowana jest ważna i potrzeb­ na dla Skarbu Państwa? Przecież nikt rozumny nie jest w stanie w tak krótkim czasie zrobić czegokolwiek rozsądnego. Można i trzeba zmieniać ludzi, ale z ja­ kimś planem i celem. Kto będzie chciał współpracować ze spółką, w której co chwila jest zmiana zarządu, strategii i planów? Komu z tej spółki wierzyć? Sama uczciwość to za mało. Potrzeba jeszcze kompetencji. Na poziomie rządu premier mówi

o potrzebie odejścia od Polski resortowej, a w spółce Skarbu Państwa każdy prezes ma swoje królestwo i to się nie zmienia. Rozmawiając z jednym z prezesów do­ wiedziałem się, że będąc w jego pionie, mógłbym więcej zrobić, miałbym bez­ pośredni kontakt z jego ludźmi. A będąc w innym pionie – nie mogę tego zrobić. Przy takim zarządzaniu cała organi­ zacja funkcjonuje tak, żeby zmiany były tak wprowadzane, żeby nic nie zmienić i żeby nie brać na siebie żadnej odpowie­ dzialności: „jakoś to będzie”. Trzeba prze­ czekać kolejnego prezesa, kolejny zarząd. Osoba przychodząca z zewnątrz przestaje się dziwić, że tak zarządzanej spółki zmienić sie nie da. I niestety, gdy tylko państwo zdejmie parasol ochron­ ny, będzie to jej koniec. Z jednej strony filozofia rozmytej odpowiedzialności, a z drugiej zarząd, który nie deleguje uprawnień, zadań, itp. Wszystko musi być ustalone przez zarząd, począwszy od najdrobniejszych zmian w organizacji, decyzji, które nor­ malnie w korporacjach są podejmowane na poziomie kierownika czy dyrektora, co z jednej strony zapewnia skuteczność tych decyzji, z drugiej pozwala rozwijać się pracownikom (oczywiście rozlicza­ nym z efektów). Tutaj nie dość, że wszyst­ ko musi być zatwierdzone przez „Górę”, to uwzględniając całą biurokratyczną proce­ durę, trwa miesiącami. Naprawdę, trzeba być bardzo wytrwałym (i niemającym ambicji zmieniania czegokolwiek), żeby się temu nie poddać. Częsta zmiana strategii nie jest trud­ na w sytuacji, w której przedstawiciele właściciela w Radzie Nadzorczej nawet nie są zainteresowani szczegółami kilku­ setmilionowych inwestycji, przy pogor­ szeniu wyniku o 40%. Rada Nadzorcza najbardziej zainteresowana jest tym, żeby opinia o spółce była dobra, żeby w me­ diach nie było niczego negatywnego. Przedstawicieli związków zawodowych w Radzie Nadzorczej obchodzi jedynie, czy zostały przewidziane wystarczające podwyżki dla pracowników (co z tego, że perspektywy rynkowe nie wyglądają obiecująco). Żadnej dyskusji o efektyw­ ności. Tym niech się zajmują firmy pry­ watne nastawione na zysk, my jesteśmy od czegoś więcej. Co z tego, że za nie­ efektywność płacimy wszyscy? Najważniejsze, żeby nikt o nas źle nie mówił. Ważna jest współpraca ze związkami zawodowymi. Co do zasady, bardzo chwalebne. Tylko czy cena pła­ cona za to przez Spółkę (i nas wszyst­ kich) jest adekwatna do korzyści? Prawie 30 lat po przemianach związki zawodowe pretendują do współzarzą­ dzania spółką, czują się kompetentne, by dyskutować i podejmować decyzję o organizacji spółki. Bronią jak nie­ podległości, żeby w żaden sposób nie powiązać premii z efektywnością pracy. Związki zawodowe chcą zarządzać za­ rządem i jeżeli trafią (a tutaj trafiły) na osobę, która chce mieć święty spokój, – robią to. Patrząc na to, myślałem: po co się uczyć, studiować, jaki sens ma­ ją szkoły biznesu, studia MBA, kiedy związkowcy i tak wiedzą lepiej? Dla­ czego korporacje światowe nie oddadzą po prostu zarządzania związkowcom? Status quo jest zachowane, wszy­ scy pracują jak zawsze, a zmiany? Po co zmiany, niech się świat dostosuje do nas.

P

odstawowe nieefektywności nie są związane z wydatkami rekla­ mowymi – to jest temat nośny dla mediów – ani z wydatkami związanymi z konsultacjami zewnętrznymi. Podsta­ wowe nieefektywności, których „dobra zmiana” nie zmienia, związane są z fak­ tem, iż to, co w rynkowej spółce wyko­ nuje jedna osoba, tutaj dwie, a czasami i więcej. To, co zabiera dzień-dwa w spół­ ce normalnie zarządzanej, tutaj zabiera nawet miesiąc. Konsultanci w spółce pry­ watnej są rozliczani z efektu swojej pracy, z tego, ile na ich pracy zarobi spółka, a nie

z ceny, za jaką tę pracę wykonują. Oczy­ wiście tymi relacjami trzeba zarządzać. Tutaj jest brak odwagi (a może i chęci), żeby wdrożyć rekomendacje. Wszystkie firmy światowe korzystają z firm dorad­ czych, bo tam jest wiedza i dobre prakty­ ki, i wdrażają zalecane zmiany, bo to jest droga do modernizacji. Tutaj rekomen­ dacje lądują na półce. Czy kogoś interesuje opłacalność inwestycji? Z mojego doświadczenia wynika, że nie za bardzo. Ważne jest, że trzeba modernizować. Wiele lat wy­ dawano za mało, więc my powinniś­ my wydać więcej. Mamy pieniądze, a opłacalność inwestycji, będąca pods­ tawowym kryterium w każdej spółce prywatnej, tutaj jest traktowana jako formalność potrzebna do „papierów”. Zdecydowanie nie tak wyobraża­ łem sobie uczciwy biznes. Uczciwość w biznesie polega również na tym, że jeżeli firma jest nieefektywna, trzeba to zmienić, ponosząc niezbędne koszty. Tak funkcjonuje również każdy odpo­ wiedzialny menedżer. Zakładanie, że państwo i tak zapłaci, jest nieuczciwe. Od „dobrej zmiany” oczekiwałem odważnych decyzji, bo zależy mi na tym, żebyśmy strukturalnie zmieniali nasz kraj. Tylko tak dokonane zmiany mo­ gą być trwałe i przynieść wartość do­ daną. Zmiana „ich” ludzi na „swoich” niczego nie zmieni. Jedynie chwilowo mamy wrażenie, że jest uczciwiej. Lep­ sze wyniki pokazywane przez te spółki niekoniecznie są efektem nowych za­ rządów. Często są wynikiem efektów jednorazowych (jak w mojej spółce), czy też czynników zewnętrznych (na przy­ kład skutecznej walki państwa z szarą strefą w przypadku Orlenu). Dlatego korporacje przewidują duże premie dla zarządzających, ale odłożone w czasie, żeby premiować to, na co zarządy ma­ ją wpływ – a co jest widoczne dopiero w dłuższej perspektywie. Do czego mają wracać młodzi, wy­ kształceni, ambitni Polacy, których tylu wyjechało z Polski? Dlaczego nie moż­ na ich wykorzystać w Spółkach Skar­ bu Państwa? Bo nie są nasi? Bo znają sposoby funkcjonowania firm global­ nych, efektywnych i zaczną podważać kompetencje państwowych urzędni­ ków? Mają wracać do Spółek Skarbu Państwa, w których związki zawodo­ we ustalają płace tak, żeby broń Boże nikt nie zarabiał więcej od kolegów? W których ważniejszy jest staż pracy, a nie umiejętności, wiedza i potrzeby biznesowe – nie biorąc pod uwagę, że aktualna sytuacja wymaga innych kom­ petencji? Wszystkim nam zależy, żeby nasze Polskie spółki mogły być dla nas powodem do dumy, a nie argumentem, że to co państwowe, musi być przestarza­ łe, nieefektywne, korupcjogenne, a bez pomocy państwa nie ma racji bytu. Może moje oczekiwanie było zbyt wygórowane. Uważam jednak, że jeżeli mało się oczekuje, niewiele się osiągnie. A nasze marzenia o globalnych gra­ czach pozostaną jedynie marzeniami o szklanych domach, które politycznie można sprzedać jako sukces – ale tylko na krótką metę. K K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 55 zł 1 egzemplarz za 70 zł

+ dodatek: płyta „Ryszard Makowski w Radiu Wnet”

2 egzemplarze za 100 zł

Imię i Nazwisko

Adres

Telefon

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać mię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio Wnet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Zamówienia przez internet: www.kurierwnet.pl


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

10

Jakie określenie najlepiej dzisiaj charakteryzuje stan relacji polsko-ukraińskich? Myślę, że jest to odwrotność sytuacji sprzed 2015 roku, kiedy formalne relacje były bardzo dobre, a jednocześnie rozlegało się pow­ szechne i słuszne narzekanie na brak substancji politycznej, która tę dobrą atmosferę by wypełniała. Teraz mamy bardzo dużo substancji politycznej przy złej atmosferze. Często mówi Pan o skali faktycznych działań pomiędzy Polską i Ukrainą, podkreś­ lając przede wszystkim współpracę militarną; zwraca Pan uwagę na działania gospodarcze. Czy nie jest jednak tak, że toną one w problemach historycznych? Wystarczy chociażby wspomnieć sprawę zakupu oleju napędowego z Rosji z wyeliminowaniem Orlenu. Może treść tych relacji wcale nie jest tak dobra? Myślę, że ona zasadniczo jest dobra, co nie znaczy, że nie może być lepsza. Trzeba pamiętać o tym, że w ogóle kondycja państwowa Ukrainy, wydolność struktury państwowej państwa ukraińskiego jest jaka jest i nie należy tego przeceniać. Powiedzmy jednak o tych konkretnych przykładach. Jeszcze w 2015 roku oba nasze państwa podpisały umowę swapową między bankami narodowymi. Mamy współpracę wojskową, o której wspomnieliś­ my, a dotyczy ona stworzenia wspólnej brygady polsko-litewsko-ukraińskiej, której gotowość bojową certyfikowano w grudniu 2016 roku. Proszę pamiętać, że w roku 2010 rozwiązano batalion polsko-ukraiński, a wcześniej polsko-litewski, więc teraz nie tylko tę współpracę odtworzono, ale podźwignięto na wyższy poziom, bo brygada jest większą jednostką taktyczną niż batalion. Prowadzone są szkolenia dla żołnierzy armii ukraińskiej przez instruktorów polskich z 21 Brygady Strzelców Podhalańskich i z Brygady Powietrznodesantowej oraz z jednostki w Lublińcu. To jest realizowane zarówno w relacjach dwustronnych polsko-ukraińskich, jak i natowskich, razem z Lit­winami, Brytyjczykami, Amerykanami i Kanadyjczykami. Mamy umowę z czerwca 2017 roku o dostawach optyki wojskowej dla bojowych wozów piechoty armii ukraińskiej. We wrześniu 2017 roku na Targach Zbrojeniowych w Kielcach wystawiono wspólny model czołgu PT 17. Mamy dobrą współpracę w zakresie rozwoju komunikacyjnego. Koleje ukraińskie (Ukrzaliznica) utworzyły połączenia Kijów– Przemyśl i Odessa–Przemyśl. I będą następne. LOT w tej chwili właśnie wdraża porozumienie na połączenia lotnicze Zaporoże– Warszawa i jest to szóste lotnisko obsługiwane przez LOT na Ukrainie. Mamy świetną współpracę w zakresie branży energetycznej, gdzie nie tylko zwiększono o 100 procent dostawę gazu w ostatnich dwóch latach z Polski na Ukrainę, czyli rewersu gazowego, co chroni Ukrainę przed naciskiem gazowym Rosji, ale też przy ostatnim konflikcie z Gazpromem, gdy odcięto gaz – w ciągu kilkunastu godzin Polska udzieliła pomocy. Mamy wspólne stanowisko – teraz została podpisana przecież deklaracja Łotwy, Litwy, Polski i Ukrainy – sprzeciwiające się koncepcji Nord Stream 2, która przecież głównie uderzy w interesy ukraińskie i nie należy zapominać, że także słowackie; zatem występujemy tutaj wręcz w obronie interesów całego regionu. Mamy też przykłady współpracy na mniejszą skalę. Sam uczestniczyłem we wrześniu 2017 roku w uroczystości otwarcia pierwszej części odremontowanego obserwatorium astronomicznego i meteorologicznego w Karpatach Wschodnich na górze Pop Iwan, gdzie znajdowało się przedwojenne polskie obserwatorium i strażnica KOP, zburzone przez Sowietów w 1939 roku. Teraz jest odbudowywane wspólnym wysiłkiem, został tam zainstalowany posterunek odpowiednika Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a należy pamiętać, że 70 procent turystów chodzących po tej części Karpat to obywatele polscy, więc ta inwestycja też nie jest oderwana od opieki państwa polskiego nad obywatelami polskimi. Oba wyremontowane obserwatoria będą własnością Uniwersytetu Warszawskiego, tak jak było to przed 1939 rokiem. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że 54 procent studentów-obcokrajowców na uczelniach polskich to są Ukraińcy. 68 procent pracowników cudzoziemskich na polskim rynku pracy to są Ukraińcy, a Sejm w 2017 roku przyjął spec­jalne ustawodawstwo chroniące prawa pracownicze cudzoziemców, więc de facto przede wszystkim Ukraińców. Biorąc pod uwagę obecność prawie milionowej rzeszy Ukraińców w Polsce, możemy postawić tezę, że faktycznie nie ma niepokojących incydentów z tym związanych. Imigracja ukraińska w Polsce

POLSK A·I·UKR AINA

jest wręcz przyjmowana jako przykład pozytywny imigranta w porównaniu do stereotypu imigranta muzułmańskiego. Kilkadziesiąt tysięcy młodych Ukraińców studiujących w Polsce, co roku to jest ponad 30 tysięcy, po paru latach stworzy pewną masę krytyczną ludzi, którzy będą przyszłą elitą ukraińską, a którzy będą mieli inne rozumienie Polski niż ukształtowane wśród elit jeszcze przecież w znacznej części sowieckiego systemu, inne zrozumienie polskiej psychologii i polskiej wrażliwości historycznej, i będzie nam łatwiej rozwiązywać problemy pamięci historycznej. Dla tych młodych ludzi Polska będzie także krajem ich młodości, ich edukacji, co zawsze pomaga. W ten sposób właśnie narody się do siebie mentalnie i psychologicznie zbliżają. Poza tym jest to pewien powrót do normalności. Proszę pamiętać, że separacja Polaków od Ukraińców nigdy w historii nie istniała, poza okresem niewoli sowieckiej, i dopiero złamanie tej niewoli otworzyło możliwości powrotu do normalności. To, że mamy w tej chwili wielu Ukraińców w Polsce i w miarę otwarte granice, to jest właśnie stan normalny, tak zawsze było, a nie odwrotnie. Ukraińcy do niedawna wymieniali Polskę jako kraj o najlepszych przykładach rozwiązań ekonomicznych, a przede wszystkim uważali Polaków za najlepszych sąsiadów i naród najbliższy Ukraińcom. Można powiedzieć, że mieliśmy doskonały potencjał do tego, by budować pozytywne relacje z Ukrainą. Trudno wobec tego powiedzieć, żeby dzieliła nas przepaść i stereotypy; okazuje się i dowodzą tego wszystkie badania społeczne z ostatnich lat, że Ukraińcy postrzegali nas bardzo dobrze. Na czym zatem polega problem, który mamy dzisiaj? Wizerunek Polski na Ukrainie w ostatnich miesiącach dramatycznie się pogarsza. Czy problem jest po naszej stronie, czy jednak po stronie ukraińskiej? Myślę, że problem jest po obu stronach, a wynika on z tego, że zarówno poprzedni wizerunek, wyidealizowany, jak i teraz – przyczerniony, są pewnymi wizjami, wyobrażeniami, a nie rzeczywistością. Jeśli mówiłem o lepszym rozumieniu polskiej wrażliwości np. historycznej,

Dobrze byłoby, gdyby Ukraińcy przyjęli taką zasadę, jaką przyjęto w Polsce, gdzie przecież heroizacja Żołnierzy Wyklętych nie obejmuje tych partyzantów antykomunistycznych, na których sumieniu ciążą zbrodnie przeciwko ludności cywilnej. to myślę, że gdyby ukraińskie elity były świadome tej wrażliwości kilka lat temu, to nie popełniłyby błędów, których skutki w tej chwili powodują kontrreakcję polską, a ta kontrreakcja na zasadzie reakcji zwrotnej powoduje pogarszanie się obrazu Polski na Ukrainie. Z jednej strony mamy sytuację, w której, ze względów dosyć oczywistych obóz obecnie rządzący, w okresie, kiedy był opozycją, nie miał ani pieniędzy, ani – nazwijmy to – „mocy przerobowych” na rozwijanie kontaktów eksperckich, osobistych ze środowiskami opiniotwórczymi na Ukrainie. Te kontakty obecnie są raczej zdominowane przez środowiska związane z dzisiejszą polską opozycją i to ona tworzy w środowiskach opiniotwórczych na Ukrainie obraz dzisiejszej Polski. Mówiąc w pewnym skrócie, jest to obraz KOD-owski, że się tak wyrażę. To obraz zupełnie mityczny, takiej Pols­ ki nie ma. Takim sztandarowym przykładem jest, że rząd ukraiński jako swoich doradców zatrudnił panów Balcerowicza czy Nowaka, co można uznać za dosyć oryginalny sposób budowania dobrych relacji z krajem sąsiednim – przez promowanie czołowych krytyków strony rządowej. Z drugiej strony państwo ukraińskie, z uwagi na swoją ogólną niewydolność, nie prowadziło działań w zakresie jednej z polityk, która jest podstawową funkcją każdego państwa, mianowicie polityki tworzenia dob­rego obrazu własnego państwa za granicą. Ukraina nie prowadziła promocji dobrego wizerunku

Ukrainy w Polsce. Ta działalność była zostawiona polskim przyjaciołom Ukrainy. I jak długo działaliśmy w sytuacji niezorganizowanej państ­wowo akcji informacyjno-propagandowej, będącej częścią rosyjskiej wojny z Ukrainą, tak długo to „pospolite ruszenie”, które w tym zakresie funkcjonowało, czy raczej wolontariat, wystarczył. W sytuacji, gdy mamy do czynienia ze zorganizowaną i państwowo sterowaną agresją propagandowo-informacyjną, zmierzającą do skłócenia Polaków z Ukraińcami, brak aktywności państwowej Ukrainy w odpieraniu tej agresji na kierunku polskim jest, kolokwialnie mówiąc, istotnym uszczerbkiem w siłach. Mówi Pan o tym braku akcji promocyjnej Ukrainy w Polsce, ale z drugiej strony – czy my też wystarczająco dbaliśmy o nasze interesy, w tym wizerunek RP na Ukrainie? Wystarczy przypomnieć kolejne przedłużanie kadencji poprzedniego ambasadora RP w Kijowie, potem powołanie ambasadora, który na Ukrainę ostatecznie nie pojechał. Ostatnio ponad pół roku na Ukrainie nie było szefa Instytutu Polskiego. Czy to są działania odpowiadające pot­rzebom kształtowania tam pozytywnego wizerunku Polski? Skoro rozmawiamy o mechanizmie pogarszania się wzajemnych wizerunków, to został on jednak zapoczątkowany w 2010 roku przez nadanie tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze przez prezydenta Juszczenkę. Sytuacja, w której Polska milczała na tematy his­ toryczne, była do utrzymania, jak sądzę, tak długo, jak długo w istocie na te tematy milczała także Ukraina. Uważam, że rozpoczęcie tej gry było nieświadome. To nie był akt antypolski, wprost przeciwnie, wynikał z nieuświadamiania sobie faktu, że tak to zostanie odebrane. Mogło się tak stać z uwagi na zmitologizowanie pamięci historycznej. To nie jest pamięć o rzeczywistych wydarzeniach, tylko oba narody posługują się pewnymi mitami, w których te same postaci występują w zupełnie innym charakterze, dokładnie przeciwnym. Ani jeden mit, ani drugi nie jest prawdziwy, ale funkcjonuje jako pewne zjawisko socjologiczne. To, o czym Panowie mówicie, jest oczywiś­ cie prawdą i tutaj zaniedbania jednej czy drugiej strony wymagają nadrobienia, natomiast to nie jest wykrywalne na płaszczyźnie opinii publicznej. Opinia publiczna nie wie, czy był ambasador RP na Ukrainie, czy nie był, nie wie, kto jest szefem Instytutu Polskiego w Kijowie i czy w ogóle jest tam taki instytut. Natomiast jeśli ujęlibyśmy to tak, że faktycznie z punktu widzenia ukraińskiego Polska popełniła błędy, że jest tak, jak nie powinno być, to gra polityczna polsko-ukraińska powinna być oceniana w myśl następującej logiki: w interesie państwa ukraińskiego leży, aby rząd polski był w stanie prowadzić politykę wspierania Ukrainy i współpracy z Ukrainą. Rząd polski będzie w stanie prowadzić tę politykę tak długo, jak długo będzie istniała większość sejmowa popierająca tego typu politykę, a większość będzie istniała tak długo, jak długo elektorat będzie wybierał takich, a nie innych posłów. Każdy gest, który będzie mógł być wykorzystany czy to przez rodzimych polskich przeciwników Ukrainy, czy przez propagandę rosyjską dla podniecenia nastrojów antyukraińskich, de facto, w ostatecznym rozrachunku skutkuje zmniejszeniem tego zasobu politycznego (tzn. przychylnego Ukrainie polskiego elektoratu), a w konsekwencji zdolnoś­ ci prowadzenia przez Polskę sensownej, czyli proukraińskiej polityki. Przekładając to na konk­rety, Polska przecież nie dlatego nie buduje pomników Żeligowskiego w Suwałkach, Pińsku i Augustowie, że Żeligowski jest uznawany w Polsce za postać negatywną; wręcz przeciwnie, uznawany jest za pozytywną. Jednak wszyscy w Polsce rozumieją, jaki byłby skutek budowania tych pomników dla relacji polsko-litewskich. Przecież nie robimy też tego ze strachu przed Litwą, bo Litwa jest krajem o innym potencjale niż Polska i pewnie, gdybyś­my mieli taką fantazję, to bylibyś­ my w stanie te pomniki wybudować. Wiemy jednak, jaki byłby tego skutek. Nie ma to nic wspólnego z dumą narodową, ona nie cierpi na tym. To jest natomiast pewien rozsądny rys naszej polityki. W tym samym wymiarze sądzę, że rozsądni ukraińscy patrioci powinni zastanowić się nie nad problemem godności narodowej takich czy innych upamiętnień, tylko bieżącym skutkiem politycznym, jaki zostanie wywołany, czy to nam się podoba, czy nie, z uwagi na stan świadomości społecznej po obu stronach granicy. Ja rozumiem, że tego nie da się zadekretować, bo ukraińscy rządzący z kolei

Jakd będziem ciągn sp

Może się zdarzyć, że ostateczni spór prycza w pryczę na Kołym – z kulą w potylic

O kondycji relacji polsko-ukraińskich i ro rowanej agresji propagandowo-informac z Ukraińcami, o śladach ingerencji Rosji w o polskich doświadczeniach z wojną hybryd ski vel Grajewski, doradca ministra spraw PL podczas XI Forum Europa-Ukraina w Rzes i Wojciech Pokora. mają swój elektorat, który ma swoje wymogi i jest on dla polityków ukraińskich znacznie ważniejszy niż polski. Niemniej jednak myślę, że w ogóle świadomość tego problemu, czy próba tego typu kalkulacji nie istnieje. A powinna istnieć, nawet nie po to, żeby usunąć ten problem, ale go choćby zminimalizować w relacjach wzajemnych. Trzeba zatem skonkretyzować oskarżenia, wskazać winnych, a jednocześnie zdjąć ciężar oskarżeń z tych osób, które niesłusznie są post­ rzegane jako odpowiedzialne za zbrodnie. Nie znaczy to, że zaraz te osoby muszą stać się sympatyczne, ale odróżniajmy przeciwnika od zbrodniarza. Zatem sądzę, że praca, która powinna być wykonana wspólnie, powinna między innymi polegać na imiennym nazwaniu i potępieniu odpowiedzialnych za zbrodnie na ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, czyli Dmytra Klaczkiwskoho i Romana Szuchewycza, natomiast nie Stepana Bandery, o którym słusznie powiedział pan premier Olszewski, że on wtedy siedział przecież

w Sachsenhausen i nawet go o sprawstwo kierownicze nie można oskarżyć. On przecież też nie był teoretykiem ideologicznym, to był w sumie chyba jednak dosyć – użyję tego słowa – dosyć prosty człowiek, nie był myślicielem, który by tworzył jakieś koncepcje. Te koncepcje przecież tworzył Doncow, a nie Bandera. Bandera nie był wodzem, nie był sprawnym organizatorem ani sprawnym konspiratorem, ani heroicznym partyzantem i w zasadzie cała jego legenda została w znacznej mierze stworzona przez Sowietów przez fakt jego zabójstwa przez agenta KGB. Chociaż jest to postać z polskiego punktu widzenia niesympatyczna, to z tego nie wynika, że jest ludobójcą. Jemu można jedynie udowodnić, że jest odpowiedzialny za śmierć 9 Ukraińców, 1 Sowieta, 1 Polaka i 300 Ukraińców w walkach melnykowców z banderowcami w czasie II wojny światowej – i to wszystko. Reszta jest pewnym mitem. On również nie jest twórcą heroicznej partyzantki antysowieckiej, bo to kto inny


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

11

FOT. Z ARCHIWUM PAWŁA BOBOŁOWICZA

UKR AINA·I·POLSK A

kdługo emy gnąć ten pór ?

ie będziemy kontynuować ten mie albo będziemy pogodzeni cy w jednym dole

osyjskiej zorganizowanej, państwowo stecyjnej, zmierzającej do skłócenia Polaków w relacje wszystkich państw regionu oraz dową mówi profesor Przemysław Żuraww zagranicznych RP. Rozmowę dla StopFake szowie przeprowadzili Paweł Bobołowicz dowodził i walczył w polu. Tak że zarówno jego mit heroiczny, jak i jego mit zbrodniczy są wytworem fantazji. My nie jesteśmy od tworzenia mitów Ukraińcom, natomiast sądzę, że powinniśmy się dopracować realnego spojrzenia na tę postać w ramach historii Polski. Dobrze zatem byłoby, gdyby Ukraińcy przyjęli taką zasadę, jaką przyjęto w Polsce, gdzie przecież heroizacja Żołnierzy Wyklętych nie obejmuje tych partyzantów antykomunis­ tycznych, na których sumieniu ciążą jednak zbrodnie przeciwko ludności cywilnej. Mieliśmy takie przypadki, chociażby na przykładzie „Burego” – Prezydent Rzeczpospolitej odmówił swojego patronatu nad uroczystościami poświęconymi Buremu. Wykluczono też z grona ludzi czczonych Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka” – bohatera walk z Sowietami pod Kuryłówką, a jednocześnie zbrodniarza z Leżajska i Piskorowic. Jak jest faktyczny wpływ Rosji na relacje polsko-ukraińskie? Na ile Rosja wpływa na kształtowanie naszego negatywnego

wizerunku, zresztą nie tylko na Ukrainie? On jest na pewno zmienny w czasie. Jest silny o tyle, że Rosja ma potężny aparat propagandowy i może wszelkiego rodzaju nawet drobne incydenty, w sensie propagandowym, rozdmuchiwać do wielkich rozmiarów. Mieliśmy ostatnio przykład z okazji Marszu Niepodleg­ łości 11 listopada. W sytuacji, gdy współgrają interesy Rosji i innych ośrodków, w tym przypadku zachodnich, ta skuteczność gwałtownie wzrasta; w innych przypadkach nie. W odniesieniu do relacji z sąsiadami, uważam, że ta ingerencja jest bardzo łatwo wyczuwalna w relacjach polsko-ukraińskich czy polsko-litewskich. Ostatnio, jak wiemy z incydentu na Zakarpaciu, próbowano wręcz wplątać Polaków w rozgrywkę ukraińsko-węgiers­ ką, a zatem i skonfliktować nas z Węgrami. Na szczęście nieskutecznie. Tego typu operacje, o czym warto wiedzieć, Rosja prowadzi w odniesieniu do wszystkich sąsiadów. Mamy wyraźne ślady ingerencji rosyjskiej także w relacje słowacko-węgierskie, rumuńsko-węgierskie czy rumuńsko-ukraińskie. Każdego z każdym

można usiłować skłócić. W tym Rosja celuje i trzeba być tego świadomym. Mamy także do czynienia z ingerencją w rozgrywki wewnątrzpolityczne. Posłużę się przykładem odległym, ale właśnie z tego tytułu, że pozbawionym emocji obywatelskich polskich, będzie to dobra ilustracja, o co chodzi w tej grze. W Mołdawii rosyjskie służby specjalne stworzyły organizację LGBT i organizację fundamentalnych prawosławnych, którzy zwalczali tę organizację LGBT. Na czele obu stali agenci rosyjscy i zagospodarowali całą mołdawską scenę polityczną. Z jednej strony tradycjonalistom pokazując, jaka to straszna jest Unia Europejska, bo ona popiera lesbijki i homoseksualistów, a z drugiej – pokazując Unii Europejskiej, jaka to prymitywna i zacofana jest Mołdawia, bo tam się takich bije. W ten sposób interes polityczny został „obsłużony” na obu kierunkach, z absolutnym oderwaniem od istoty ideologicznej sporu. Dla służb rosyjskich jest nieistotne, czy ktoś będzie występował pod tym czy pod tamtym sztandarem, istotne jest to, aby istniał konflikt, który będzie destabilizował scenę polityczną i odpychał ją od Zachodu. Czy sądzi Pan, że aż tak silna ingerenc­ ja jest możliwa też na terytorium Polski i Ukrainy? Czy Rosja może stać wprost za pewnymi siłami społecznymi czy politycznymi? Czy może mieć wpływ na proces ustawodawczy w Polsce i na Ukrainie? Ostatnie doświadczenie z ukraińskim fragmentem ustawy o IPN rodzi takie podejrzenia. To trzeba dokładnie sprawdzić, służby powinny to wybadać. Niewątpliwie ten fragment leży w żywotnym interesie Rosji. Należałoby prześwietlić bezpośrednich ekspertów prawnych czy historycznych, którzy podpowiadali pos­łom taki jej kształt, zbadać ich powiązania i jeśli takie poszlaki się potwierdzą, to nie tylko ich stosownie ukarać, ale wdrożyć procedury na przyszłość, by do prac ustawodawczych w ramach Sejmu polskiego nie były dopuszczane osoby, które nie dają gwarancji przestrzegania interesów Państwa Polskiego. Każde normalne państwo musi się przed ingerencjami tego typu bronić. Sądzę, że w Polsce, zresztą też obecnie i na Ukrainie, i w Rumunii, i nie tylko w tych trzech krajach, nie da się obecnie występować pod flagą rosyjską. Trzeba udawać, że jest się kim innym. W tym sensie jesteśmy nieco impregnowani na taką bezpośrednią ingerencję. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że nic tak Rosji nie cieszy, jak ubieranie się ukraińskich patriotów w szatę banderyzmu. Zarówno na Majdanie, jak na manifestacjach patriotycznych, choćby jak ostatnio we Lwowie, gdyby ci ludzie występowali pod hasłami choćby Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej czy Petlury, czy kogokolwiek innego, a nie Bandery, znacznie słabiej by to służyło interesom Rosji niż w przypadku, gdy wywieszają czerwone-czarne sztandary. Napisałem coś takiego i to powtórzę. Jest bardzo dobra rada Napoleona I: „Na wojnie nie należy nigdy robić tego, czego sobie życzy nieprzyjaciel; i fakt, że nieprzyjaciel sobie tego życzy, jest dostatecznym powodem, żeby tego nie robić”. Rosja bardzo by chciała, żeby cały świat postrzegał Ukrainę w kategoriach czarno-czerwonych i banderowskich, i każdy patriota ukraiński, który wspiera ewolucję symboliki i legend, mitów narodowych, pomagając tworzyć taki obraz, robi dokładnie to, o co chodzi na Kremlu. Rosja na pewno też nie życzy sobie blis­ kiej współpracy Polski i Ukrainy. Czy jest szansa, żeby przeciwdziałać tym wszystkim zjawiskom, o których rozmawiamy, szczerze i blisko współpracując z Ukrainą? Dlaczego nie powstanie np. grupa szybkiego reagowania na szczeblu rządowym w takich przypadkach, które budzą uzasadnione podejrzenie, że mamy do czynienia z prowokacją? Spójrzmy chociażby na wydarzenie z rzuceniem granatu na Cmentarz Orląt Lwowskich czy wcześniejsze niejednokrotne niszczenie pomników po jednej i po drugiej stronie, ostrzelanie polskiego konsulatu, ostrzelanie autokaru. Przecież możemy się spodziewać eskalacji takich wydarzeń. Tak, i zresztą jeszcze dodam do tego może mniej dramatyczne wydarzenie, za to z wyraźnym stemplem, kto to zrobił. Na pomniku Kozaków zaporoskich pod Wiedniem, tych, którzy uczestniczyli w odsieczy wiedeńskiej, ktoś napisał parę lat temu „Wolyn 43”, nie pisząc polskich znaków diakrytycznych. Nie użyto ani „ł”, ani „ń”. Oczywiście nie jest wyobrażalne, aby jakikolwiek Polak napisał „Wołyń” w ten sposób. Podobnie w Hucie Pieniackiej,

na tym zniszczonym pomniku, także były napisy nie po ukraińsku, tylko po „ukraińskiemu”, czyli z wyraźnymi błędami językowymi. Więc takie tropy mamy. Poświadcza to ogólny obraz, zresztą przecież niezaskakujący. Proszę sobie wyobrazić, że u Jana Kucharzewskiego, w jego wielotomowym dziele Od białego caratu do czerwonego, można znaleźć cytat z listu marszałka Iwana Paskiewicza, hrabiego erywańskiego, tego samego, który zdobył Warszawę w 1831 roku; z listu wysłanego w 1854 roku do księcia Gorczakowa, w którym proponuje, aby wynająć za pieniądze co bardziej prymitywnych Turków, natomiast bardzo fundamentalistycznie oddanych islamowi, i przy ich pomocy rozpropagować w Imperium Osmańskim ideę, że oto sułtan zdradził islam, bo sprzymierzył się z chrześcijanami – Francją, Wielką Brytanią i Sardynią. To był okres wojny krymskiej i oblężenia Sewastopola. Zatem należało podburzyć lokalnych agów tureckich przeciwko sułtanowi jako rzekomemu zdrajcy islamu, który jest na usługach chrześcijan. Ros­ja była gotowa, oczywiście w sposób zakamuflowany – tam było wyraźnie napisane, że warunkiem powodzenia akcji jest, żeby nikt się nie dowiedział, że to z „naszego poduszczenia” głoszą te tezy. Zatem prawowierni muzułmanie, oddani idei osmańskiej, powinni się za poduszczeniem Rosji zbuntować przeciwko sułtanowi i jego sojuszowi z Zachodem, zawartemu dla obrony Turcji przed Rosją. Ta metoda jest zatem stara. Moglibyśmy cofać się jeszcze przed konfederację barską do konfederacji słuckiej i radomskiej, innowierczych i katolickiej, po to przecież wspieranej przez rosyjskiego ambasadora, by wywołać konflikt wewnętrzny w Rzeczpospolitej. Mamy doświadczenie kilkusetletnie czegoś, co się teraz modnie nazywa wojną hybrydową. Ze strony Rosji to jest jej stara tradycja rozkładania sąsiadów. Tam, gdzie nie była w stanie tego zrobić, jak z Finlandią w 1939 roku, nie osiągała celów politycznych nagą przemocą wojskową. Powinniśmy raczej być źródłem informac­ji dla Zachodu na temat tej metody, uczyć naszych partnerów, jak to działa, jak się temu przeciwstawiać, i także samym sobie przypominać, że przecież mamy takie doświadczenie i powinniśmy rozumieć, jak to jest. Spory historyczne czy wrażliwość historyczna, dotycząca

Nie pamięć historyczna jest stawką w tej grze, nie upamiętnienie ofiar sprzed lat siedemdziesięciu, tylko dążenie do tego, żebyśmy mieli świeże ofiary, które będziemy opłakiwać. Naszych obecnych współobywateli, a nie naszych dziadów czy ojców. przecież bardzo drastycznych i tragicznych chwil w naszej historii, nie dadzą się usunąć z pamięci, ale może zdarzyć się tak tragiczny scenariusz, że ostatecznie będziemy kontynuować ten spór prycza w pryczę na Kołymie albo będziemy pogodzeni z kulą w potylicy w jednym dole. Historycznie taki był zawsze finał sporów między Polakami a Ukraińcami. Zadaniem aparatów państwowych jest wypracowanie procedur. Służby specjalne powinny monitorować aktywność służb rosyjs­ kich i tłumić ją w zarodku, zapobiegając tego typu prowokacjom. Tym bardziej dziś, gdy

rozmawiamy w sytuacji rosnącego napięcia w relacjach brytyjsko-rosyjskich po rosyjskiej akcji terrorystycznej na terytorium Wielkiej Brytanii i mamy to po raz kolejny poświadczone. Takim memento powinna być zarówno ta ostatnia rosyjska akcja w Salisbury, jak i pamięć o opisanej przez Litwinienkę akcji w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku, gdzie w celu wypromowania Putina jako kandydata na prezydenta, konieczne było rozpoczęcie II wojny czeczeńskiej i prowokacją do tego było wysadzanie własnych obywateli w blokach, kiedy to kilkaset osób zginęło zabitych przez rosyjskie służby specjalne. Samego Lit­ winienkę później otruto na terenie Wielkiej Brytanii. Teraz mamy kolejny tego typu akt, też na terenie Wielkiej Brytanii. Brytyjskie służby wyraźnie wskazują na Rosję. To wszystko pokazuje, do czego zdolne są służby rosyjskie. One są zdolne do tego typu krwawych prowokacji także w relacjach polsko-ukraińs­ kich. Żeby te prowokacje były wiarygodne dla opinii publicznej, a zatem, żeby wypełniły swój zamierzony przez Moskwę skutek polityczny, muszą mieć zbudowaną legendę. Napięcie nie może spaść jak piorun z jasnego nieba, musi przez dłuższy czas narastać, żeby ludzie uwierzyli, że dany akt prowokacji nie jest prowokac­ ją, tylko jest naturalny. I to jest faktyczna stawka w tej grze. Nie pamięć historyczna jest stawką w tej grze, nie upamiętnienie ofiar sprzed lat siedemdziesięciu paru, tylko dążenie do tego, żebyśmy mieli świeże ofiary, które będziemy opłakiwać. Naszych obecnych współobywateli, a nie naszych dziadów czy ojców. Rozsądnym zadaniem każdego państwa jest ochrona swoich obywateli tu i teraz. Jest pewna gradacja zadań i hierarchia ważnoś­ ci. Nic nie ujmując ważności upamiętnień historycznych i rozstrzygnięcia sporu historycznego, życie naszych obywateli tu i teraz jest ważniejsze od pamięci historycznej. Ten spór pamięci trzeba rozstrzygnąć. Jego się nie da rozstrzygnąć jednostronnie, bo żadna ze stron nie ma instrumentu zmuszenia drugiej do przyjęcia własnej wizji. Napinanie się moralne, że prawda jest jedna i tylko jedna strona ma tę prawdę, jest oczywiście moralnie słuszne, tylko że politycznie nieskuteczne. Nie na tym polega zadanie polityków, żeby okopać się na swoich stanowiskach. Uważam, że warunkiem odblokowania sporu historycznego jest w pierwszym rzędzie rozstrzygnięcie kwestii ekshumacji. Dopóki nie dojdzie do pełnej ekshumacji, zbadania – nazwijmy to – tych dołów śmierci, bo to często trudno nazwać grobami, policzenia ofiar i ich identyfikacji, dopóty będziemy się spierali na własne wyobrażenia o tym, co się wydarzyło, a nie na naukowo potwierdzone fakty. Mając natomiast policzone i zidentyfikowane ofiary, obie strony będą musiały przyjąć którąś z funkcjonujących wersji. Wersja polska jest taka, że istnieje drastyczna nierówność skali ofiar, a wersja ukraińska jest taka, że był to konflikt symetryczny o porównywalnej ilości ofiar cywilnych po obu stronach. Ja oczywiście uważam, że to polska pamięć historyczna w tym zakresie jest prawdziwa. Jej udowodnienie nie może jednak polegać na częstym czy głośnym powtarzaniu tej prawdy, tylko na pokazaniu dowodów. Pokazanie dowodów możliwe jest po przeprowadzeniu ekshumacji. Jeśli Ukraińcy uważają, że to ich wersja jest prawdziwa, to jedynym sposobem udowodnienia tego jest przeprowadzenie ekshumacji, a nie częste i głośne pow­tarzanie, że jest tak, jak oni myślą. Zatem tego sporu nie da się rozstrzygać bez wykonania tej podstawowej pracy badawczej. W interesie politycznym i Polski i Ukrainy leży zakończenie tego sporu, a jeśli obie strony wierzą w swoje racje, nie powinny mieć oporów przed przeprowadzeniem niezbędnej procedury dowodzenia tej racji. K

Przemysław Żurawski vel Grajewski – Członek Gabinetu Politycznego Ministra w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP, profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Współpracownik Instytutu Europejskiego w Łodzi, Ośrodka Myśli Politycznej, pracownik badawczy Centrum Europejskiego Natolin, a także wykładowca Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Pracował w Ministerstwie Obrony Narodowej w Biurze ds. Planowania Polityki Obronnej oraz w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. W latach 2005–2006 był ekspertem frakcji EPL-ED w Parlamencie Europejskim w Brukseli i zajmował się monitorowaniem polityki wschodniej Unii Europejskiej. W 2006 został nauczycielem akademickim na białoruskim Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym w Wilnie. W latach 2007–2008 był komentatorem kontraktowym TVP Info w zakresie tematyki międzynarodowej. StopFake PL, realizowany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich – to zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w ramach konkursu „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2018”. Publikacje wyrażają poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

12

F·R·A·N·C·J·A

T

ak się jednak nie stało. Oskar­ żany o malwersacje finanso­ we Fillon przegrał wybory, i to już w pierwszej turze. Obecnie jest on politycznym eme­ rytem i trudni się pracą w sektorze prywatnym. Przegrana w wyborach prezyden­ ckich doprowadziła Partię Republi­ kanie do przegranej w wyborach parlamentarnych. Po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Emmanu­ ela Macrona zdecydowana większość Francuzów zagłosowała w wyborach parlamentarnych na polityczny obóz nowego prezydenta – La République en Marche. Wielkim politycznym przegra­ nym roku 2017 stał się również poli­ tyczny obóz Marine le Pen, czyli Front Narodowy. Marine Le Pen dostała się do drugiej tury wyborów prezy­ denckich, jednak nieudana kampania wyborcza i równie nieudana deba­ ta z Emmanuelem Macronem przed drugą turą tych wyborów przyczy­ niły się do jej klęski. Można również postawić pytanie, czy Marine Le Pen miała w ogóle jakiekolwiek szanse na zwycięstwo. Po pierwszej turze został bowiem uruchomiony nad Sekwaną tak zwany front republikański, kie­ rujący się regułą: „wszystko, tylko nie Front Narodowy”. FN, podobnie

Frontowi Narodowemu kolejne roz­ łamy. We wrześniu 2017 roku partię opuścił jej numer dwa, Florian Philip­ pot. Jego odejście było bezpośrednio związane z osobistym i politycznym konfliktem z Marine Le Pen. Prze­ wodnicząca FN pozbawiła Philippo­ ta funkcji wiceprzewodniczącego FN, a on postanowił pójść własną politycz­ ną drogą. 18 lutego bieżącego roku po­ wołał do życia partię „Les Patriotes” – Patrioci, i uzyskawszy wsparcie Nigela Farage’a ogłosił, że zamierza zbudować polityczny obóz, który ma stać się bez­ pośrednią konkurencją dla Frontu Na­ rodowego.

Francuska prawica na łopatkach, ale nie znokautowana Druga połowa i koniec roku 2017 przy­ niosły kolejną polityczną sensację. Po ubiegłorocznych wyborach prezy­ denckich parlamentarnych wróżono Francji koniec tradycyjnych obozów politycznych. O ile w przypadku lewi­ cy prognoza ta się sprawdziła, tak się jednak nie stało w przypadku prawi­ cy. Duży spadek poparcia społecznego we Francji dla Emmanuela Macrona, Edouarda Philippe’a i dla rządzącego ugrupowania La République en Mar­ che powoduje, że znokautowana kilka

Po ubiegłorocznych wyborach prezydenckich parlamentarnych wróżono Francji koniec tradycyjnych obozów politycznych. O ile w przypadku lewicy prognoza ta się sprawdziła, tak się jednak nie stało w przypadku prawicy. jak Republikanie, przegrał wybory parlamentarne, a obóz polityczny Marine Le Pen już wcześniej zaczął ulegać rozkładowi – od momentu, kiedy Marion Maréchal Le Pen (jed­ na z najbardziej popularnych postaci Frontu Narodowego) postanowiła nie ubiegać się o mandat poselski i zre­ zygnować z udziału we francuskim życiu politycznym. Powyborcze miesiące przynios­ły

miesięcy temu francuska prawica wraca do politycznej gry. Już podczas częściowych wyborów do senatu we wrześniu ubiegłego ro­ ku okazało się, że Partia Republikanie posiada nadal bardzo sprawne struk­ tury terenowe i lojalnych samorządow­ ców, dzięki głosom których wygrała zeszłoroczne częściowe wybory do se­ natu, a prezydencki obóz polityczny odniósł pierwszą od swego powstania

polityczną porażkę. Od początku ro­ ku 2018 Republikanie przechodzą do skutecznej ofensywy we francuskiej przestrzeni politycznej i niemal syste­ matycznie wygrywają uzupełniające wybory do niższej izby parlamentu, pokonując niemal za każdym razem kandydatów La République en Marche.

Podobnie jak we Froncie Narodowym, w Partii Republikanie doszło do powy­ borczych rozliczeń, konfliktów i roz­ łamów. Zdecydowana większość po­

i zdecydowanej krytyki swoim poli­ tycznym oponentom. Atakuje, mówi wprost i stawia polityczną kawę na ławę do tego stopnia, że część komentato­ rów francuskiej sceny politycznej mó­ wi o „trumpizacji” Republikanów pod przewodnictwem Laurenta Wauquie­za, a sam zainteresowany poprzez swoje

Rok 2017 przyniósł francuskiej prawicy największą polityczną klęskę w jej historii. Tak zwana Fillongate doprowadziła Partię Republikanie do przegranej w zeszłorocznych wyborach prezydenckich, o których się mówiło, że Republikanie „nie mogą w nich przegrać”, a kandydat tej partii François Fillon był pod koniec roku 2016 uznawany przez większość francuskich komentatorów politycznych za następcę François Hollanda w pałacu prezydenckim.

Francuska prawica w przebudowie Zbigniew Stefanik Pomimo przegranej w zeszłorocz­ nych wyborach prezydenckich, parla­ mentarnych i częściowych wyborach do senatu; pomimo rozłamów, afer fi­ nansowych i prokuratorskich oskarżeń pod adresem liderów Frontu Narodo­ wego, także i ten obóz polityczny nie upadł i nadal może liczyć na dwucyf­ rowe poparcie we Francji. Marine Le Pen, mimo bezpardonowej wojny, którą wypowiedzieli jej przeciwnicy w FN, w tym jej ojciec, nadal jest przywód­ czynią tego ugrupowania. Udało się jej przeforsować swoją strategię polityczną zmiany wizerunku i tzw. „dediabolizac­ ji” partii. Formalnie Front Narodowy przestał istnieć, a w jego miejsce Mari­ ne Le Pen na ostatnim kongresie partii powołała nowe ugrupowanie z nową nazwą, nowym szyldem i starym logo: Rassemblement National, czyli Zrze­ szenie Narodowe.

R E K L A M A

1%

Polityczne ruchy tektoniczne w Partii Republikanie

podatku dla Radia WNET

Podczas wypełniania PITu w sekcji Wniosek o przekazanie 1% podatku na rzecz OPP należy wypełnić poszczególne pola następującymi danymi: pole Numer KRS: 0000309499 pole Cel szczegółowy: Radio WNET

Tylko w momencie uzupełnienia pola celu szczegółowego („Radio WNET”) 1% podatku trafi do nas!

więcej informacji oraz program e-pit 2017 do pobrania na: www.wnet.fm/wspieraj

lityków związanych z Alainem Juppé postanowiła opuścić szeregi Partii Re­ publikanie w kilka tygodni po zeszło­ rocznych wyborach parlamentarnych nad Sekwaną. Część bezpartyjnych juppéistów przystąpiła do obozu po­ litycznego Emmanuela Macrona (jak obecnie urzędujący premier nad Sek­ waną). Ci zaś, którzy nie dołączyli do La République en Marche, powołali najpierw własny, niezależny od Par­ tii Republikanie klub parlamentarny „Les Constructifs”, czyli „Konstruk­ tywni”, a później własny polityczny byt – „Agir”, czyli „Działać”. 10 grudnia 2017 roku Partia Republikanie wybrała nowego przewodniczącego. Został nim były minister w rządzie François Fillona i sarkozysta, Laurent Wauquiez. Zwy­ cięstwo Wauquieza, czyli sarkozystów, i klęska juppéistów w tych wewnątrz­ partyjnych wyborach spowodowały odejście skrzydła centroprawicowego z Partii Republikanie. W końcu sam Alain Juppé w styczniu tego roku po­ informował, iż nie będzie dłużej płacił składki członkowskiej w partii Laurenta Wauquieza, co oznacza de facto jego pożegnanie z partią Po odejściu juppéistów i innych polityków związanych ze skrzydłem centroprawicowym, Partia Republi­ kanie objęła jednoznacznie kurs na prawo, tak aby skutecznie zawalczyć o elektorat chadecki nad Sekwaną. Ofensywna strategia Wauquieza i „trumpizacja” Republikanów 16 lutego bieżącego roku pojawiły się we francuskiej przestrzeni publicz­ nej nagrania przemówienia Laurenta Wauquieza na konferencji, która od­ była się w szkole handlowej w Lyonie. Konferencja ta była w rzeczywisto­ ści zamkniętym spotkaniem zorga­ nizowanym dla młodzieży związanej z Partią Republikanie. Z nagrań wyni­ ka, iż Laurent Wauquiez nie przebiera w słowach, kiedy wypowiada się o Em­ manuelu Macronie, byłych kolegach partyjnych, którzy dołączyli do rządu Edouarda Philippe’a i La République en Marche, oraz o swoich politycz­ nych oponentach. Wauquiez oskarżył Macrona o to, że był on autorem i ins­ piratorem tzw. Fillongate, a swoich byłych kolegów partyjnych, obecnie członków La République en Marche, o świadome sabotowanie kampanii wyborczej François Fillona na pole­ cenie zleceniodawcy tego sabotażu, Emmanuela Macrona. Podczas spotkania z młodzie­ żą Laurent Wauquiez nie oszczędził byłego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, któremu zarzucił syste­ matyczne zakładanie podsłuchów wszystkim ministrom z rządu Franço­ is Fillona (z oskarżeń pod adresem Sarkozy’ego Wauquiez wycofał się po kilku dniach i osobiście przeprosił byłego prezydenta, jednak pozosta­ łe zarzuty podtrzymał). Wiele także wskazuje na to, iż mamy do czynienia z tak zwanym kontrolowanym prze­ ciekiem do mediów, w celu uczynienia z Laurenta Wauquie­za enfant terrible francuskiej polityki. Od momentu objęcia stanowi­ ska przewodniczącego partii Laurent Wauquiez udowadnia, że nie zamierza stawiać na dyplomację i kompromiso­ wość. Politykom centroprawicowym ze swojej partii dał do zrozumienia, że nikogo w partii siłą trzymać nie będzie. Nie szczędzi ostrych słów

franc parler zyskuje nad Sekwaną co­ raz więcej zwolenników i coraz większą popularność.

Nowa partia Marine Le Pen ze starym wizerunkiem 11 marca tego roku odbył się w Lille ostatni kongres Frontu Narodowego. Partia Jean-Marie Le Pena po 46 la­ tach politycznej działalności przestała formalnie istnieć. Na kongresie została powołana nowa partia z nowym statu­ tem i nową nazwą. Logo frontystów po­ zostanie jednak niezmienione. Marine Le Pen po stoczeniu potężnej batalii ze swoim ojcem i przeciwnikami w FN postawiła na swoim i doprowadziła do powołania nowego ugrupowania poli­ tycznego, co ma sprawić, że frontyści uzyskają zdolność koalicyjną oraz re­ alną perspektywę sprawowania w przy­ szłości władzy we Francji. W obozie politycznym frontystów ma zmienić się wszystko. Jednak po kongresie w Lil­ le i wygłoszonym tam przemówieniu Marine Le Pen można odnieść wraże­ nie, że prócz nazwy w ugrupowaniu frontystów innych zmian brak. Pod względem przekazu przemówienie Marine Le Pen z Lille rozczarowało

w marcu 2011 roku; interwencję, któ­ ra doprowadziła do upadku i śmierci Muammara Kadafiego… Kolejne oskarżenia pod adresem Ni­ colasa Sarkozy’ego pojawiają się także w związku nieprawidłowościami przy finansowaniu jego kampanii wyborczej w roku 2012. Z kolei tak zwana Fillongate na­ dal nie znalazła finału. François Fil­ lon wciąż musi stawiać czoła oskar­ żeniom o wielotysięczne defraudacje finansowe. Były Front Narodowy również mu­ si się mierzyć z oskarżeniami o niepra­ widłowości finansowe pod adresem swoich liderów. Marine Le Pen nadal tłumaczy się ze źródeł dochodów partii. W tej sprawie watek rosyjski jest wciąż badany, a sama Marine Le Pen musi odpierać oskarżenie, iż jej partia i ona sama są na tak zwanym pasku Kremla.

Polityczne perspektywy francuskiej prawicy Francuska prawica bezsprzecznie na­ biera wiatru w żagle. Republikanie pod przywództwem Laurenta Wauquie­ za skutecznie wykorzystują słabną­ ce poparcie dla obozu rządzącego we Francji; budują swój kapitał polityczny, umacniają terenowe struktury i odno­ szą polityczne sukcesy, czego dowo­ dem są wygrane przez ich kandydatów w wyborach uzupełniających do niższej izby francuskiego parlamentu. Rosnący eurosceptycyzm i anty­ globalizm nad Sekwaną powoduje, że ugrupowanie Marine Le Pen, pomimo wszelkich zawirowań wewnątrz i wokół jej ugrupowania, utrzymuje stosun­ kowo wysokie poparcie, a polityczny dyskurs frontystów trafia we Francji na coraz bardziej podatny grunt. Jednak mimo rosnącego poparcia francuskiej prawicy, nie należy oczeki­ wać w najbliższym czasie jej zjednocze­ nia. Albowiem o ile frontyści wyciągają rękę do zjednoczenia albo przynajmniej do współpracy na szczeblu centralnym, to perspektywa ta nie spotyka się z ak­ ceptacją Republikanów, ich liderów, w tym samego Laurenta Wauquieza, który – jak wszystko na to wskazuje – woli liczyć na swój własny potenc­ jał, swoje własne siły i zasoby swojego ugrupowania w konfrontacji z Emma­ nuelem Macronem i jego obozem poli­ tycznym. Trudno wyobrazić sobie, aby aktualnie Partia Republikanie chciała wchodzić w otwarty sojusz czy jed­ noczyć się z ugrupowaniem Marine Le Pen, które nad Sekwaną dla dużej

Formalnie Front Narodowy przestał istnieć, a w jego miejsce Marine Le Pen na ostatnim kongresie partii powołała nowe ugrupowanie z nową nazwą, nowym szyldem i starym logo: Rassemblement National, czyli Zrzeszenie Narodowe. tych wszystkich, którzy spodziewali się wielkiej, wielowymiarowej zmiany w obozie politycznym Marine Le Pen, która od wielu miesięcy robi wiele, aby udowodnić, że nie jest polityczną córką swojego ojca.

Afery finansowe pietą Achillesową francuskiej prawicy Partia Republikanie Laurenta Wauquie­ za rośnie w siłę i odnosi polityczne suk­ cesy, mimo to ciągną się za nią afery finansowe z przeszłości. Ich negatyw­ nymi bohaterami są przywódcy i lide­ rzy tej partii sprzed lat. 20 marca tego roku został aresztowany były francuski prezydent Nicolas Sarkozy. Francuska policja zatrzymała go w związku z po­ dejrzeniami o nielegalne finansowa­ nie kampanii wyborczej w 2007 roku. Sztab wyborczy Nicolasa Sarkozy’ego oraz najbliżsi jego współpracownicy mieli przyjąć co najmniej kilka walizek zawierających co najmniej 50 milio­ nów euro. Pieniądze te mieli otrzymać z Libii, od Muammara Kadafiego, za pośrednictwem libijskich przemytni­ ków broni i przedstawicieli tamtejszego świata przestępczego. Francuska proku­ ratura dysponuje kilkoma świadkami (jej zdaniem wiarygodnymi), ma być również w posiadaniu dokumentów jednoznacznie świadczących o praw­ dziwości zarzutów. Śledztwo w tej sprawie trwa i ciągle pojawiają się no­ we wątki, które każą postawić pytanie o realne motywacje ówczesnego prezy­ denta Francji, kiedy angażował on swój kraj w militarną interwencję w Libii

części francuskiego społeczeństwa jest uosobieniem wszelkiego zła. Połącze­ nie obu partii uniemożliwiają również ich diametralnie różniące się programy gospodarcze. Co więcej, Republika­ nie stanowczo odcinają się od szero­ ko pojętego eurosceptycyzmu, a ich liderzy przedstawiają swoją partię jako ugrupowanie wręcz euroentuzjas­tyczne i przypominają, iż ich partia należy do Europejskiej Partii Ludowej. Mimo wszystkich różnic, wystę­ puje taktyczny sojusz w terenie pomię­ dzy strukturami obu ugrupowań, czego dowodem jest poparcie frontystów dla kandydata Partii Republikanie w wy­ borach uzupełniających do niższej izby parlamentu w 101 departamencie fran­ cuskim Mayotte. Prawicowa przestrzeń we Francji będzie należała do Partii Republikanie i do frontystów, i choć te ugrupowania najprawdopodobniej nie zjednoczą się w przyszłości i nie będą współpracowały oficjalnie, to jed­ nak ich struktury terenowe będą coraz częściej wchodziły w doraźne sojusze za cichym przyzwoleniem ich partyj­ nych central. Można również prognozować, że projekty polityczne na francuskiej pra­ wicy, których rezultatem jest utworze­ nie małych bytów politycznych, takich jak Debout la France Nicolasa Dupont­ -Aignana czy nowe ugrupowanie Les Patriotes Floriana Philippota, nie mają większych szans powodzenia i rozwoju. Wiele na to wskazuje, że polityczna przyszłość Francji będzie należała do prawicy. Ale jakiej? W jakim kształcie i pod czyim przywództwem? Dziś nie sposób odpowiedzieć na te pytania. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

13

R·O·S·J·A

W

piwnicach umieścili dynamit z zapalnika­ mi uruchamianymi drogą radiową. Na strychach dodatkowo stawiali pojem­ niki z „koktajlem Mołotowa”. Cel miał być jeden. Zburzenie i podpalenie do­ mów z ich mieszkańcami. Okazuje się, że podobną strategię zastosowały siły NKWD w Charkowie. W ten sposób po barbarzyńsku realizowali strategię „spalonej ziemi”, znaną w historii, jed­ nak nie w takim zbrodniczym wydaniu. Do 1941 roku wojska w czasie od­ wrotu niszczyły jedynie mosty, drogi, broń. Od września 1941 roku do zasad prowadzenia wojny należy sprawdze­ nie również domów mieszkalnych na okoliczność obecności środków wy­ buchowych. NKWD zaminowała całą główną ulicę Kijowa Kraszczatik.

Brak szacunku dla człowieka Znamienne jest, czym w pierw­ szej kolejności interesują się ukraińscy autorzy wpisu w internecie i po części nasi wojskowi badacze historii. Zain­ teresowanie idzie w kierunku wymiaru logistyczno-wojskowego, skutecznego zniszczenia sił niemieckich. Zero słów o tragedii obywateli cywilnych, bez­ bronnych mieszkańców Kijowa. Zero przykładów z innych cywilizacji o ta­ kim traktowaniu swoich obywateli. Piszę o tym w celu przypomnienia, do czego zdolni są kreatorzy cywilizacji turańskiej. W cywilizacji tej nie było i nie ma szacunku dla człowieka, dla wszystkich tych ludzi, których zamor­ dowano w czasie wywołanych drogą radiową eksplozji. Czy ktoś ze sterni­ ków władzy turańskiej pomyślał o po­ grzebaniu ofiar? Czy ktoś z prokuratury ścigał winnych tych i tysięcy innych morderstw? Nie. Nikt tego nie robił.

Stalin wiecznie żywy Pomimo ogromu zbrodni i ludzkich tragedii, jakie zgotował mieszkańcom Europy, Józef Stalin nie traci w Rosji popularności. „To przedziwna sytu­ acja, gdy w moim kraju mamy swo­ je spojrzenie na historię, a cały świat rozumie wydarzenia historyczne zu­ pełnie inaczej. Rzeczywiście wrażenie jest takie, że polityka Rosji opiera się na kłamstwach” – stwierdził z goryczą Nikita Pietrow, rosyjski historyk ze sto­ warzyszenia „Memoriał”, w rozmowie z Polskim Radiem. Wiosną 2017 r. badanie sondażowe dotyczące najwybitniejszych postaci wszech czasów przeprowadziło Cent­ rum Analityczne Jurija Lewady z Mosk­ wy – niezależny ośrodek badań opinii społecznej. Stalin nadal jest idolem. Wzrosła liczba Rosjan deklarujących pozytywne uczucia dla niego – szacu­ nek, sympatię, a nawet zachwyt; takie postawy są dziś częstsze niż w ciągu poprzednich 16 lat – wynika z sondażu. Na Józefa Stalina oddało swój głos 38% uczestników sondażu. Aż 34% Rosjan wskazało na Władimira Puti­ na. W pierwszej piątce najwybitniej­ szych Rosjan znaleźli się również Alek­ sander Puszkin, Włodzimierz Lenin i car Piotr I. Socjologowie Centrum Analitycz­ nego Jurija Lewady zauważają, że ta­ kie rezultaty sondażu powtarzają się od wielu lat, a wysokie pozycje Stalina i Putina związane są z oczekiwaniami Rosjan, którzy chcą widzieć na czele państwa silnych przywódców. Badania Centrum Lewady są pro­ wadzone od 1989 r. Podczas pierwszych badań sondażowych czołowe miejsce w rankingu najwybitniejszych postaci wszech czasów zajmował Lenin, które­ go wymieniło 72% uczestników sonda­ żu. Stalin otrzymał tylko 12% głosów. W 2003 r. po raz pierwszy na liście po­ jawiło się nazwisko Władimira Putina (21%). Prezydentowi Rosji nie udało się jednak pokonać Stalina, który w ko­ lejnych sondażach zachowuje pozycję lidera. W najnowszym Putin zdobył tyle samo głosów co poeta Aleksander Puszkin – 34%. Wśród najwybitniejszych postaci wszech czasów Rosjanie wymieniają również pierwszego kosmonautę Juri­ ja Gagarina (6. miejsce, 20%), pisarza Lwa Tołstoja (7. miejsce, 12%), mar­ szałka Gieorgija Żukowa (8. miejsce, 12%), carycę Katarzynę II (9. miejsce, 11%), naukowców Michaiła Łomo­ nosowa (11. miejsce, 10%) i Dmitri­ ja Mendelejewa (13. miejsce, 10%), przywódców komunistycznych Leoni­ da Breżniewa (15. miejsce, 8%) i Mi­ chaiła Gorbaczowa (20. miejsce, 6%). W gronie 20 wymienionych przez Ro­ sjan wybitnych osobistości jest trzech obcokrajowców: Napoleon Bonaparte

Rosjanie dopiero w latach 90. przyznali, że dokonali rzezi mieszkańców Kijowa we wrześniu i październiku 1941 roku. Od lipca do września, do chwili wkroczenia wojsk niemieckich, funkcjonariusze NKWD zaminowali ponad 900 dużych budynków mieszkalnych.

Cywilizacja turańska. Od Stalina do Putina Zbigniew Berent (14. miejsce, 9%), fizycy Albert Ein­ stein (16. miejsce, 7%) i Isaak Newton (19. miejsce, 7%). Zjawisko pełzającej restalinizacji w Rosji opisuje m.in. „Niezawisimaja Gazieta”. Józef Stalin „wstaje z grobu pod pretekstem zachowania pamię­ ci o zwycięstwie” nad hitlerowskimi Niemcami, a temu „pośmiertnemu przyjściu” dyktatora towarzyszy „od­ budowywanie w kraju odpowiedniej atmosfery”. W internecie ukazały się kadry filmu z pogrzebu Stalina, 9 mar­ ca 1953 roku.

za wolnością wypowiedzi i podróżowa­ nia opowiedziało się 54% uczestników badania Centrum Lewady, a tylko 35% wybrało stabilizację finansową. Zatem tendencja jest widoczna i niepokojąca. Z badania w 2015 r. wynika, że większość Rosjan nie chce mieć nic wspólnego z władzami. Tylko 23% za­ deklarowało gotowość dopominania się od nich tego, co uważają za należne lub obiecane. 60% Rosjan nie wierzy, że obywatele mogą rozliczać skutecznie władze za ich działania. Tylko 22% jest przeciwnego zdania.

Rosja – stan ducha człowieka postsowieckiego

Obecnie

Jakże inaczej nazwać ludzi rosyjskich? Czy w Rosji funkcjonuje „społeczeńst­ wo” rosyjskie? Czegoś takiego najwy­ raźniej nie ma, skoro aż 68% Rosjan chciałoby przywrócenia systemu soc­ jalistycznego. Polska Agencja Prasowa poinformowała w kwietniu 2017 r. o wy­ niku badania Centrum Lewady: 56% Rosjan żałuje rozpadu Związku Sowie­ ckiego. Odpowiedzi wskazujących na żal za ZSRS jest obecnie nieco więcej niż w kilku poprzednich sondażach. W ko­ lejnych badaniach od 2010 roku od 49 do 54% Rosjan wyrażało żal z powodu rozpadu Związku Sowieckiego. Według Centrum Lewady, ponad połowa Rosjan uważa, że upadek ZSRS był możliwy do uniknięcia. Obecnie taki pogląd wyraża 51% Rosjan, a 33% ocenia, iż uniknięcie rozpadu ZSRS by­ ło niemożliwe. 31% Rosjan nie chciało­ by przywrócenia Związku Sowieckiego i systemu socjalistycznego. Taki pogląd przeważa wśród młodzieży – powro­ tu do ZSRR nie chciałoby 44% osób w wieku od 18 do 24 lat. W tym samym badaniu zapytano Rosjan o rolę Włodzimierza Lenina, organizatora i pierwszego przywódcy państwa radzieckiego, w historii ich kraju. Aż jedna piąta ankietowanych – 20 % – nie miała zdania na ten temat. O zdecydowanie lub raczej pozytywnej roli Lenina przekonanych jest ponad połowa Rosjan – 53%. Zdecydowanie lub raczej negatywną rolę przypisało Leninowi 27% badanych. Sondaż przeprowadzono w dniach 25–28 marca na reprezentatywnej pró­ bie 1600 osób w 137 miejscowościach w 48 regionach Federacji Rosyjskiej. Margines błędu nie przekracza 3,4%. Pewnym podsumowaniem i ko­ mentarzem do wyników badań i sym­ patii ludu rosyjskiego jest porównanie zbrodni i prześladowań w czasie caratu i w Rosji sowieckiej. Jakkolwiek prze­ rysowana i obarczona sporym błędem statystycznym, wielce daje do myśle­ nia ludziom Zachodu ta wypowiedź Janusza Korwin-Mikkego: „Ja wierzę tylko albo w kontrrewolucję – albo w powolną ewolucję. Rewolucje tyl­ ko pogarszają sytuację ludności”. Jako przykład podał rewolucje francuską i bolszewicką. Pierwsza z nich „zrujno­ wała Francję do reszty”. W przypadku drugiej „obalono ohydny carat, który przez 300 lat rządów Romanowów ska­ zał na śmierć 4800 ludzi – zastępując to rządami Czeki, która taki »przerób« miała w pół dnia”.

Mamona ważniejsza od wolności Według badania Centrum Lewady, w 2015 r. aż 42% Rosjan byłoby goto­ wych zrezygnować z wolności słowa i możliwości podróżowania poza gra­ nice kraju, gdyby władze państwowe zagwarantowałyby im w zamian go­ dziwe wynagrodzenie. Podobna ilość uczestników sondażu wybrała przeciw­ ną opcję. Wynik badania jest zbliżony do osiągniętego w 2013 roku, kiedy to 43% Rosjan zadeklarowało, że woli sta­ bilizację finansową niż prawo do swo­ bodnej wypowiedzi i podróżowania. Przeciwną opinię wyraziło wówczas 46% uczestników sondażu. 10 lat wstecz

Pogłębioną analizę aktualnej sytuacji w Rosji zawarł Marek Ilnicki w artykule opublikowanym w czasopiśmie „Społe­ czeństwo i Edukacja – Międzynarodo­ we Studia Humanistyczne”. Istniejący obecnie w Rosji system społeczno-gos­ podarczy nie zmienił się. Ukształtował się on w połowie lat 90. XX wieku. Po­ tem ewoluował, rozwijał się, jednak zmiany nie dotknęły jego istoty. Na­ leży odnotować, że jest to jakiś rodzaj systemu kapitalistycznego, w którym istnieje własność prywatna i prywatna działalność gospodarcza. Ludzie mo­ gą zakładać własne przedsiębiorstwa, sprzedawać swój biznes i przekazywać go w spadku. W ramach tego systemu istnieją mechanizmy rynkowe z okreś­ lonym poziomem konkurencji. Zatem oficjalnie każdy może szukać nabywcy swojej produkcji i porozumieć się z nim co do ceny, bez formalnych pozwo­ leń ze strony organów państwowych. W tym systemie działalność politycz­ na nosi formalne cechy demokracji: konstytucja, parlament, wybory, media państwowe, ludzie z własnej inicjatywy mogą zakładać organizacje społeczne do reprezentowania i obrony swoich interesów i praw. Badacze różnie określają kapita­ lizm rosyjski, m.in. jako biurokratyczny [Schewzowa, 2006], kremlowski [Blasi,

56% Rosjan żałuje rozpadu Związku Sowieckiego. Odpowiedzi wskazujących na żal za ZSRS jest obecnie nieco więcej niż w kilku poprzednich sondażach. W kolejnych badaniach od 2010 roku od 49 do 54% Rosjan wyrażało żal z powodu rozpadu Związku Sowieckiego. Kroumova, Kruse, 1997], jelcynows­ ki czy putinowski [Schuler, Selgin, 1999], kładąc odpowiednio nacisk na rolę biurokracji, wpływ najwyższego kierownictwa na procesy zachodzące w społeczeństwie, na fikcyjny charak­ ter wielu instytucji. W latach 90. ka­ pitalizm rosyjski zaczęto nazywać oli­ garchicznym z tego powodu, że wielki biznes stopniowo zajmował pozycję dominującą w państwie, a państwo było zmuszone do ustępowania ze swoich uprzywilejowanych pozycji (Kryszta­ nowskaja, 2005, ss. 53–54). Kapitalizm oligarchiczny w Rosji przeszedł istotne zmiany na przełomie wieków. Transformacja liberalnego systemu kapitalizmu oligarchicznego w kapita­ lizm państwowy po dojściu do władzy Władimira Putina w 2000 roku charakte­ ryzuje się tym, że wielki biznes, odgrywa­ jący do tej pory dominującą rolę w pań­ stwie, stopniowo oddaje swoje pozycje na rzecz państwa, które znowu staje się coraz silniejsze. Na dzień przed dymi­ sją Borysa Jelcyna (30 grudnia 1999 r.) największe rosyjs­kie gazety zamieści­ ły artykuł premiera Władimira Putina Rosja na przełomie tysiącleci, w którym zarysował on swoje stanowisko wobec sytuacji w kraju i kierunki, zgodnie z któ­ rymi powinna rozwijać się Rosja. Pu­ tin wypunktował wszystkie porażki lat

90. ubiegłego wieku: dwukrotny spadek PKB, pogorszenie się sytuacji społeczno­ -gospodarczej obywateli, w tym skróce­ nie średniej długości życia. Władimir Putin jako nowy mąż opatrznościowy uznał za konieczne wy­ ciągnięcie wniosków z doświadczeń his­ torycznych Rosji, w szczególności tych

która odnosiłaby się do tych wszystkich pozytywnych inicjatyw i tendencji, któ­ re udało się stworzyć w procesie reform demokratycznych i rynkowych. Jako główny problem Rosji okreś­lił osłabienie państwa i obawę przed po­ dejmowaniem decyzji. Wskazał na brak wyraźnych przepisów przyjętych i stoso­ wanych przez państwo oraz wykonywa­ nych przez społeczeńst­wo. Nawoływał do przeprowadzenia „inwentaryzacji” Rosji, aby określić, kto co posiada i kto za co odpowiada. Na końcu sformułował cztery priorytetowe zadania państwa: 1. walka z biedą; 2. ochrona rynku (przedsiębiorcy) przed bezprawnym przejęciem zarów­ no ze strony urzędników, jak i kręgów kryminalnych; 3. odrodzenie osobistej godności obywateli w imię wartości narodowych; 4. prowadzenie polityki zagranicz­ nej przy uwzględnieniu interesów na­ rodowych Rosji, przewaga celów wew­ nętrznych nad zewnętrznymi. Za tymi atrakcyjnymi hasłami sprytnie ukrył dążenie do odrodze­

ŹRÓDŁO: OPRACOWANIE WŁASNE NA PODSTAWIE PRAC FELIKSA KONECZNEGO

z lat dziewięćdziesiątych. Stwierdził, że Rosja wyczerpała swój limit wstrzą­ sów politycznych i społeczno-gospo­ darczych, kataklizmów czy radykalnych transformacji. Nowością było to, że po raz pierwszy na szczeblu państwowym w ostatnich latach ogłoszono, że odpo­ wiedzialne siły społeczno-polityczne po­ winny zaproponować narodowi strategię odrodzenia i rozkwitu Rosji. Strategię, R E K L A M A

nia sowieckiej potęgi wojskowo-gos­ podarczej i poczucie dumy „człowie­ ka radzieckiego” ze swojego państwa. W tym samym okresie nowe kierow­ nictwo ogłosiło, że państwo nie będzie dłużej tolerować ingerencji oligarchów w kierowanie państwem. Społeczeństwo (raczej: postsowiecki stan ducha) odebrało działania młodego Putina pozytywnie. Deklarowany przez

niego zamiar zdecydowanego ograni­ czenia wpływu oligarchów na podej­ mowanie decyzji państwowych spotkał się z entuzjastycznym, masowym popar­ ciem ludności. Obywatele rosyjscy pogo­ dzili się również z zaprowadzaniem dłu­ go oczekiwanego porządku w państ­wie. Liczyli na to, że Putin okaże się silnym i zdecydowanym liderem, który będzie w stanie skonsolidować społeczeństwo wobec wspólnego dążenia do zachowa­ nia suwerenności i integralności państwa za wszelką cenę, nie wyłączając siłowych rozwiązań przeciw wszelkim separatyz­ mom. Putin po mistrzowsku rozegrał nastroje wśród Rosjan, którym dziś era Gorbaczowa i Jelcyna kojarzy się na ogół z traumą zapaści gospodarczej i rozpadu imperium – co tym bardziej wyjaśnia, dlaczego tak mocno mógł zakorzenić się ponownie imperialny sposób myślenia: – Putin na nowo obudził w lu­ dziach postradzieckich poczucie dumy. – Putin jest wyrachowanym gra­ czem. Podejmuje decyzje w oparciu o analizy dziesiątków instytutów na­ ukowych pracujących nad problema­ mi geopolitycznymi, gospodarczymi i z dziedziny strategii wojskowej. – Rosji nie chodzi o zdemonto­ wanie NATO, ale o podważenie roli Stanów Zjednoczonych w świecie. Bez USA NATO nie ma większego znacze­ nia jako potęga militarna. – Putin jest tylko elementem domi­ nującego układu siłowego w Rosji, któ­ ry dąży do upodmiotowienia Rosji jako elementu nowego, wielobiegunowego układu światowego bezpieczeństwa. Próbując zrozumieć Rosjanina i je­ go sposób myślenia o państwie i społe­ czeństwie, musimy nań spojrzeć z pers­ pektywy holistycznej. Zatem takiej, która definiuje człowieka jako cząst­ kę większej całości. Społeczeństwo to, w przeciwieństwie do zachodnioeuro­ pejskiego, nigdy nie przeszło fazy in­ dywidualizacji. Rosjanie po dzień dzi­ siejszy pozostają wierni perspektywie opisującej świat z punktu widzenia zbio­ rowości, a także zasadzie nadrzędności dobra wspólnoty nad dobrem jednost­ kowym, bowiem w ich pojęciu to drugie może być zrealizowane tylko poprzez realizację tego pierwszego. K Fragment książki autora pt.: „Walka cywilizacji o człowieka” (w przygotowaniu).


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

14

Z

anim w 1876 roku Graham Bell wynalazł telefon, rozma­ wianie na odległość z innym człowiekiem w czasie realnym ograniczone było zasięgiem głosu roz­ mówców. Był przy tym problem. Głoś­ ną rozmowę, nie mówiąc już o pokrzy­ kiwaniu, łatwiej było podsłuchać. Poza tym zasięg był stosunkowo niewielki. Na większe odległości trzeba było al­ bo udać się w podróż, albo informację powierzyć stronie trzeciej. Zaufanemu gońcowi, który zapamiętał i powtórzył adresatowi powierzoną wiadomość. Alternatywnie można było korzys­ tać komunikatów zdehumanizowa­ nych. Sygnały alarmowe dymne, og­ niowe, świetlne stosowano znacznie wcześniej niż wymyślono graficzny zapis dźwięków, czyli alfabet, i zaczę­ to zapisywać wiadomości i powierzać je posłańcom własnym lub kurierom poczty organizowanej przez władców. Poźniej jedni szyfrowali pisane wiado­ mości, inni zajmowali się dekryptażem i gra, jak sekretnie przekazać infor­ mację, a jak tajemnicę jej przeniknąć, toczyła się nadal. Za początek przekazywania infor­ macji przy pomocy pola elektromag­ netycznego można przyjąć rok 1753, kiedy to w lutowym numerze wyda­ wanej w Edynburgu gazety „Scot’s Ma­ gazine” ukazał się podpisany inicjała­ mi C.M. list do redakcji, proponujący „prowadzenie rozmowy z odległym przyjacielem przy pomocy elektrycz­ ności”. Pomysł polegał na połączeniu dwóch miejsc 26 przewodami, każdy dla jednej litery. Nadawca miał elektry­ zować swój koniec drucika, a odbiorca sprawdzać, który drucik zakończony naelektryzowaną kuleczką przyciąga pasek papieru z wypisaną literą. Nie ma pewności, kto krył się pod inicja­ łami C.M. Najprawdopodobniej auto­ rem pomysłu był szkocki lekarz Charles Morrison, znany ze swoich ekspery­ mentów fizycznych, i na pomyśle „elek­ trostatycznego telegrafu” się skończyło. Komunikacyjny „rynek” przejęły tele­ grafy mechaniczne lub, jak kto woli, wizualne, przy czym najbardziej znany jest semafor, konstrukcji francuskiego wynalazcy Claude’a Chappe’a, który na początku lat 1790. pasjonował się spo­ sobami usprawnienia łącznoś­ci woj­ skowej. On również eksperymento­ wał z elektrycznością, ale miał kłopoty z poprawną izolacją i skoncentrował się na telegrafie mechanicznym. Wy­ korzystał w nim osadzone na słupie ramiona na osiach, tworzące coś w ro­ dzaju litery H. Słup umieszczano na specjalnie budowanych wieżach, po­ dobnych nieco do latarni morskich. Każde ramię H mogło zająć 7 pozycji, a pozioma konstrukcja pozwalała na 4 układy, co w sumie dawało 196 kom­ binacji. Ruchome elementy semafora przypominały drabinki, co zmniejsza­ ło ich wagę i zwiększało odporność na wiatr. Telegrafista, a w zasadzie sema­ forzysta, sterował dobrze wyważonymi ramionami na słupie przy pomocy sys­ temu dźwigni, sam znajdując się w po­ mieszczeniu na szczycie wieży, gdzie stał teleskop służący do obserwowania ustawień ramion semafora na sąsied­ niej wieży. Zadaniem operatora było dokładne powtórzenie tych ustawień, przy czym nie znał tekstu przekazywa­ nej wiadomości. Czarne ramiona tele­ grafu były dobrze widoczne na 15 do 25 kilometrów. Spośród 196 możliwych kombinacji ustawień semafora 96 naj­ łatwiejszych do odróżnienia wykorzy­ stywano do przekazywania liter, cyfr i znaków przestankowych, natomiast pozostałe 96 służyło informacjom tech­ nicznym i utajnionym wedle 92-stro­ nicowej książki kodów opracowanej przez Claude’a Chappe’a. Czasy były burzliwe. Francja pro­ wadziła wojnę z koalicją Wielkiej Bry­ tanii, Austrii, Prus, Holandii i Hiszpa­ nii, zorganizowaną po zgilotynowaniu Ludwika XVI. Brat Claude’a Chappe’a, Ignace, był deputowanym do rewolu­ cyjnego parlamentu. Paryż potrzebował wiadomości z pola walk i w 1793 roku rząd zamówił 15 stacji semaforowych na około 200-kilometrowej trasie Paryż – Lille. Pilna inwestycja była gotowa w lipcu 1794 roku. Jedną z pierwszych depesz przekazanych rządowi w Paryżu była wiadomość o zwycięstwie wojsk francuskich i odbiciu miasteczka Ques­ noy na pograniczu z Belgią. Sukces te­ legrafu był zapewniony. Claude Chappe otrzymał tytuł Dyrektora Telegraficz­ nego oraz zamówienie na budowę kolejnych łańcuchów stacji semaforo­ wych. Wraz z braćmi połączył wkrótce 50 stacjami Paryż ze Sztrasburgiem, a potem Paryż z Brestem i Lille. Ten ostatni łańcuch przedłużono w 1810 roku aż do Amsterdamu. System roz­ rastał się i kiedy w 1852 roku zestarzał

HISTORIA·W Y WIADU się technologicznie i postanowiono go zamk­nąć, liczył 556 stacji semaforo­ wych i ponad 4000 kilometrów. System był jak na owe czasy szybki. W sierp­ niu 1838 roku depeszę o narodzinach księcia Orleanu przekazano z Paryża do Tuluzy w 2,5 godziny. W innych krajach o zaletach tele­ grafu Chappe’a dowiedziano się krótko po uruchomieniu pierwszego łańcu­ cha stacji z Paryża do Lille. W Wiel­ kiej Brytanii już jesienią 1794 roku Ad­ miralicja zaczęła myśleć o podobnym systemie, ale oczywiście miał to być odrębny system angielski, a nie kopia francuskiego. W 1796 roku rząd na­ był od lorda George’a Murraya prawo użytkowania telegrafu żaluzjowego jego pomysłu. Urządzenie działało na po­ dobnej zasadzie obserwacji i repeto­ wania ustawienia, tyle że nie ramion, ale 6 ośmiokątnych tablic ustawionych w dwóch pionowych rzędach, co dawa­

7 liter na minutę. Wyniki ich ekspe­ rymentów zainteresowały dyrektorów kolei Drezno – Lipsk, którzy jako jedni z pierwszych w Europie zaczęli myśleć o sposobach szybkiego zawiadamia­ nia stacji docelowej, że pociąg właś­ nie odjechał. Teoretyk Gauss zaprosił do współpracy zdolnego konstruktora Carla von Steinheila, tak jak on członka Monachijskiej Akademii Nauk. Stein­ heil wprowadził wiele praktycznych rozwiązań i 1838 roku zainstalowano ich telegraf do obsługi liczącej niespeł­ na 10 kilometrów linii kolejowej No­ rymberga – Fürth. W Wielkiej Brytanii rozwój łącz­ ności był w tym czasie dziełem pary wynalazców Williama Cooke’a i Char­ lesa Wheatstone’a. Założyli oni for­ malną spółkę dla eksploatacji swoich telegraficznych pomysłów, które za­ oferowali dyrektorom licznie powsta­ jących spółek kolejowych. Pierwszy

wątpliwy i powinno się raczej mówić „alfabet Vaila”, ale Morse miał koneksje oraz kontakty, dzięki którym promował w waszyngtońskich wyższych sferach „swój” telegraf i kod kropek i kresek. I tak już zostało. Uporczywe dreptanie Samuela Morse’a po waszyngtońskich kory­ tarzach władzy, gdzie uważano go za plecami za nieszkodliwego maniaka, dało wreszcie wyniki. W marcu 1843 roku Kongres wyłożył olbrzymią sumę 30 tysięcy dolarów na budowę linii tele­ graficznej z Waszyngtonu do Baltimore. Pierwszą depeszę przesłano 24 maja 1844 roku z oszałamiającą szybkość transmisji sześciu słów na minutę. Suk­ ces kropek i kresek był druzgocący. Od samego początku telegraficz­ nej rewolucji nikt się nie łudził, że za­ braknie chętnych do przechwytywania przekazywanych wiadomości. Kiedy w trakcie wojny krymskiej w Londynie

Prusacy dla poniżenia cesarza Francji Napoleona III odmówili mu prawa do pójścia do niewoli ze szpadą u boku, droga do Paryża stanęła otworem dla maszerujących szparko 3. armii prus­ kiej i 4. armii saksońskiej. Tymczasem w stolicy władze świeżo ogłoszonej Re­ publiki zaczęły szykować się do ob­ lężenia miasta. W Wielkiej Brytanii zakupiono potajemnie wodoodporny kabel telegraficzny, który ułożono na dnie Sekwany. Prowadził on ze stolicy do Traye niedaleko Rouen, gdzie łączył się z linią telegraficzną do Le Havre. Istnienie kabla otoczone było tajem­ nicą, a cała korespondencja nim prze­ kazywana była szyfrowana. Połączenie uruchomiono 15 września 1870 roku. Cztery dni później Paryż został oto­ czony. Łączność telegraficzna między władzami miasta a delegatami rządu republikańskiego w Tours, na zewnątrz pruskiego pierścienia, działała jednak

Jak porozmawiać na odległość? Jak porozmawiać na odległość tak, aby inni nie słyszeli? Jak podsłuchać tych, co rozmawiają? Pytania te nurtowały ludzi od niepamiętnych czasów. Sposoby szybkiego i bezpiecznego przekazywania informacji na duże odległości spędzały sen z powiek władcom, wodzom, kupcom i spiskowcom. Przechwytywanie i odczytywanie tych informacji nurtowało strażników pieczęci, dyplomatów i mędrców.

.--. --- -.-. --.. .-.- - -.- .. .-. .- -.. .. --- .-- -.-- .-- .. .- -.. ..(Początki radiowywiadu) Rafał Brzeski

ło 64 kombinacje ustawień. Dwa lata później wybudowano kosztem 3750 funtów szterlingów łańcuch 15 stac­ ji, który połączył Londyn z portem w Dover. Zaraz potem uruchomiono stacje łączące Admiralicję w Londynie z portem w Portsmouth, a ponieważ na kontynencie toczyły się wojny napole­ ońskie, niebawem zbudowano połącze­ nia Londynu z portami w Plymouth i Yarmouth. Telegraf żaluzjowy uży­ wany był jednak dość krótko, bowiem począwszy od 1811 roku bez rozgłosu zaczęto wymieniać stacje lorda Mur­ raya na stacje Claude’a Chappe’a, gdyż francuski telegraf okazał się szybszy niż angielski.

P

o bitwie pod Waterloo i zażeg­ naniu napoleońskiego niebez­ pieczeństwa dominacji Francji nad Europą rządowy Londyn stracił zapał do telegrafii. Kiedy w 1816 ro­ ku sir Francis Ronalds zaproponował odkrywczy, elektrostatyczny telegraf drutowy, kładziony w ziemi w rurkach szklanych dla izolacji, Admiralicja za­ pytała przede wszystkim, co zrobić, jeśli sabotażyści uszkodzą przewód? Odpowiedź wynalazcy była dobitna: „powiesić, jeśli się złapie, potępić, jeśli się nie złapie, w obu przypadkach na­ tychmiast naprawić przewód”. Admira­ licja nie była przekonana i w oficjalnym uzasadnieniu odmowy wykorzystania wynalazku zapisano: „wszelkie nowe telegrafy są zupełnie niepotrzebne i nie będzie się ich wprowadzać w miejsce obecnie stosowanych”. Jednak nawet przeciwna wszelkim nowinkom konserwatywna Admiralic­ ja brytyjska musiała w połowie XIX wieku zrezygnować z telegrafów se­ maforowych i wymienić je na znacz­ nie szybsze telegrafy elektryczne, nad którymi intensywnie pracowano w nie­ mal wszystkich krajach kontynental­ nej Europy. W Bawarii Sörrimerring zaprezentował w Monachium elektro­ chemiczny telegraf zasilany przez gal­ waniczne ogniwo, które wynalazł nie­ dawno włoski fizyk Alessandro Volta. Baron Schilling z rosyjskiej ambasady przy bawarskim dworze usiłował zain­ teresować swój rząd eksperymentami Johanna Schweiggera, który wynalazł galwanometr i pracował nad telegra­ fem. Wyniki jego prób były na tyle zachęcające, a może wpływy barona Schillinga sięgały tak wysoko, że w 1837 roku Schweigger otrzymał zamówie­ nie na zbudowanie linii łączącej Sankt Petersburg z Kronsztadem. Niestety Schilling zmarł i projekt upadł. Na uniwersytecie w Getyndze tan­ dem fizyków Carl Gauss i Wilhelm Weber przeprowadził szereg intere­ sujących eksperymentów i przez ich telegraf, w którym strzałka galwanome­ tru wychylała się w prawo albo w lewo, można było transmitować nawet do

zainteresował się nowinką zarząd słyn­ nej linii Great Western i w lipcu 1839 roku telegraf sys­temu Cooke-Whe­ atstone połączył londyński dworzec Paddington ze stacją West Drayton. Cztery lata później linię przedłużono do miasta Slough. Cooke i Wheatston łączyli kolejne miasta i o telegrafie oraz korzyściach z niego płynących było coraz głośniej. Zwłaszcza, że zaczy­ nała korzystać niego policja, o czym donosili skwapliwie reporterzy kry­ minalni popularnych gazet. W 1845 roku cała prasa szeroko relacjonowa­ ła proces Johna Tawella oskarżonego o zabójstwo mieszkanki Slough Sa­ rah Hart. Podejrzanego zauważono, jak wsiadał do jadącego do Londynu pociągu linii Great Western. Lokalny konstabl skorzystał z kolejowego tele­ grafu, przesłał na dworzec Paddington wiadomość i rysopis domniemanego zabójcy. Aresztowano go, jak wysiadł na londyńskim dworcu. Tawell został

zapadła decyzja zbudowania wspólnie z Francją linii telegraficznej rozpiętej na słupach i prowadzonej podmorskimi kablami przez Bałkany w rejon Dar­ daneli, w Admiralicji powiało grozą. Francja była wprawdzie w tej wojnie sojusznikiem, ale też jedynym krajem europejskim posiadającym flotę, która mogła zagrozić panowaniu Royal Navy nad falami i szlakami żeglugowymi do posiadłości kolonialnych Imperium Brytyjskiego. Nikt na Whitehall nie miał złudzeń, że Francuzi nie założą podsłuchu, a tymczasem nie było szyfru uważanego za absolutnie bezpieczny. Przecież właśnie złamany został nie­ zrównany ponoć szyfr sprzed 250 lat, który opracował francuski dyplomata i alchemik Blaise de Vigenère. Doko­ nał tego angielski matematyk Charles Babbage, który założył się, że odczy­ ta szyfr Francuza i zakład wygrał, co władze wojskowe natychmiast utajniły. Trudności z podsłuchem linii te­

Tytuł Alfreda Morse’a do alfabetu kropek i kresek jest dość wątpliwy i powinno się raczej mówić „alfabet Vaila”, ale Morse miał koneksje oraz kontakty, dzięki którym promował „swój” telegraf i kod kropek i kresek. skazany na karę śmierci i powieszo­ ny. Brukowa prasa skwitowała wyrok: „powieszony na drutach elektrycznego telegrafu”. Ukoronowaniem zastosowań systemu Cooke-Wheatstone było zains­ talowanie w 1846 roku stacji telegrafu w budynku Parlamentu, gdzie służył wymianie pilnych depesz Izby Gmin.

P

rawdziwa rewolucja telegraficz­ na rozpoczęła się wraz z kodo­ waniem liter alfabetem Morse’a, czyli kombinacją krótkich i dłuższych sygnałów zwanych popularnie krop­ kami i kreskami. Malarz i artysta Sa­ muel Morse oglądał różne modele te­ legrafów podczas podróży po Europie w 1832 roku. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych próbował skonstruo­ wać własny telegraf, ale rezultaty by­ ły mizerne, aż w 1837 roku zaprosił do współpracy młodego konstruktora i świetnego mechanika Alfreda Vaila. Morse miał dobre pomysły, ale wycho­ dziły mu jakieś zygzaki, Vail gruntow­ nie przebudował stację odbiorczą i po roku 5 kilometrów od nadajnika zaczę­ ły pojawiać się kropki i kreski. Potem poszedł do drukarni, gdzie od zecera dowiedział się, jakie litery są najpopu­ larniejsze w języku angielskim i obdzie­ lił je najkrótszymi symbolami. Litera „E” dostała kropkę, a litera „T” – kreskę. Reszta liter otrzymała od Vaila kom­ binacje w zależności od częstotliwości pojawiania się ich w anglojęzycznych tekstach. Tytuł Alfreda Morse’a do al­ fabetu kropek i kresek jest więc dość

legraficznych ujawnił przebieg wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych. Była to wojna manewrowa, w której lo­ gistyka koncentrowała się wzdłuż linii kolejowych i rzek. Zdobycie wiarygod­ nych wiadomości było w niej niezwykle ważne, ale chociaż rozkazy przekazy­ wano głównie drogą telegraficzną, to ich przejęcie nie było wcale łatwe. Wy­ magało bowiem wspięcia się na słup telegraficzny linii biegnącej zazwyczaj wzdłuż często patrolowanych torów ko­ lejowych. Trzeba było wiedzieć, kiedy wiadomości są przekazywane. Pod­ słuchujący musiał mieć odpowiednie urządzenie i być wcale sprawnym tele­ grafistą, żeby siedząc na słupie popraw­ nie zanotować nadawane kropki i kres­ ki. Potem trzeba było zarejestrowaną korespondencję przekazać do sztabu i jeśli udało się odszyfrować depeszę, dopiero wówczas uzyskane informacje mogły być wykorzystane we własnych planach i rozkazach. Element czasu był decydujący. Wojna secesyjna nauczyła również dwóch praw obowiązujących do dzisiaj: w każdym konflikcie pot­ rzebny jest zespół wprawnych kryp­ toanalityków, aby sprawnie prowadzić dekryptaż korespondencji przeciwnika oraz: przed ważną operacją dobrze jest utrzymać ruch łącznościowy na zwyk­ łym poziomie albo zarządzić ciszę. O tym, że podsłuch linii telegra­ ficznych nie jest łatwy, przekonali się Prusacy w czasie oblężenia Pary­ ża w 1871 roku. Po kapitulacji armii francuskiej pod Sedanem, gdzie butni

bez zarzutu aż do dnia, kiedy dwóch wieśniaków mieszkających nad Sek­ waną zdradziło, że na dnie rzeki leży kabel. Prusacy storturowali operatora śluzy w Boguival, ale nie wydał tajemni­ cy. Przedragowali więc rzekę i znaleźli kabel. Wyciągnęli go na brzeg i usiło­ wali założyć podsłuch, ale bez rezultatu, a więc 27 września przecięli kabel i wy­ rzucili do Sekwany. Do komunikacji ze światem zewnętrznym Paryżanom zostały balony i gołębie pocztowe jako kanał informacji zwrotnej.

W

drugiej połowie XIX wie­ ku elektryczny telegraf ja­ wił się szczytem techniki. W 1861 roku Western Union Tele­ graph Company uruchomiła liczącą ponad 3000 kilometrów linię z St. Jo­ seph w stanie Missouri do Sacramento w Kalifornii. W 1866 roku podmorski kabel połączył Amerykę z Europą. Na­ wet taki futurolog jak Jules Verne, pi­ sząc w 1863 roku powieść „Paryż w XX wieku” (odrzuconą przez wydawców jako totalnie nierealną), rysując obraz francuskiej stolicy sto lat później, czyli w 1963 roku, w sferze łączności nie wy­ szedł poza wizję globalnej sieci elekt­ rycznego telegrafu, ale miał to być te­ legraf absolutnie bezpieczny. Tymczasem nadciągała kolejna re­ wolucja. Mimo wszelkich zalet, telegraf miał też istotną wadę. Nadawcę i od­ biorcę musiał łączyć przewód. Owszem, nie było go łatwo skutecznie podsłu­ chać, ale było łatwo przeciąć i trwale przerwać łączność, nawet jeśli przewód został zamaskowany, zakopany lub po­ łożony na dnie rzeki lub morza. Ponad­ to telegrafem nie można się było poro­ zumieć z okrętem przebywającym na morzu. Nie dziwi więc, że pionierskie eksperymenty z telegrafem bez drutu prowadził oficer Royal Navy komandor Henry Jackson, któremu w 1896 roku udało się, wykorzystując detektor fal elektromagnetycznych zwany kohere­ rem, uruchomić z rufy swego okrętu HMS Defiance dzwon umieszczony na dziobie. Kilka dni później Jackson powtórzył eksperyment i uruchomił dzwon na pokładzie odległego o 3 mi­ le morskie HMS Source. Można było przesyłać sygnał bez drutu! Kilka miesięcy później Jackson spotkał się na konferencji zwołanej przez Ministerstwo Wojny z włoskim wynalazcą Gugliemem Marconim, któ­ ry promował swoje pomysły bezdruto­ wej łączności na lądzie i morzu. Jackson i Marconi połączyli wysiłki. Począwszy od 1899 roku przeprowadzili, wspólnie z podobnymi im entuzjastami z wojsk lądowych i poczty, serię eksperymen­ tów na poligonach Równiny Salisbury, na Wyspie Wight oraz na holowniku przebywającym w morzu. Wyniki były zachęcające, a dystans dzielący nadaj­ nik od odbiornika był coraz większy,

aż dwa lata później, w 1901 roku na­ wiązano łączność przez Atlantyk. Ten epokowy eksperyment nie tylko zagwa­ rantował przyszłość łączności radiowej, ale również doświadczalnie udowodnił, że fale radiowe nie rozchodzą się po li­ nii prostej, ale sięgają poza horyzont, chociaż wówczas nikt jeszcze nie wie­ dział dlaczego. Transatlantyckie eksperymenty na wybrzeżu Kornwalii, w miejscu zwa­ nym do dzisiaj Wireless Point, obser­ wowali i podsłuchiwali bacznie agenci brytyjskiej Eastern Telegraph Com­ pany, widząc w Gugliemie Marconim bardzo niebezpiecznego konkurenta do kontraktów rządowych. Wiedzieli, gdzie zaatakować. Urządzenia kablo­ we łączyły tylko nadawcę i odbiorcę. Urządzenia radiowe nadawały w eter i sygnał mógł odebrać, kto chciał, byle tylko miał odbiornik. O zachowaniu tajemnicy łączności radiowej nie mog­ ło być mowy.

M

arconi postanowił udo­ wodnić, że nadawanie na precyzyjnie dobranej częs­ totliwości uniemożliwia podsłuch. Za­ powiedział, że podczas eksperymentu w czerwcu 1903 roku w prestiżowym stowarzyszeniu naukowym Royal Ins­ titution jego technicy odbiorą „bez­ pieczną” transmisję z Wireless Po­ int. Tymczasem zebrani tłumnie na sali usłyszeli serię sygnałów alfabetu Morse’a ułożonych w limeryk o mło­ dym człowieku z Włoch, który potrafi sprytnie oszukiwac publiczność. Agen­ ci Eastern Telegraph Company mogli sobie pogratulować włamania się do radiowego sygnału konkurencji. Zgrabna dywersja odsłoniła ca­ łość problemów łączności radiowej na polu bitwy. Telegraf był szybszy i sku­ teczniejszy w dowodzeniu od goń­ ca, ale zwiększał możliwość przech­ wycenia korespondencji, chociaż z kłopotami i nieregularnie, a po za­ szyfrowaniu z dużymi trudnościami. Łączność radiowa umożliwiała dowo­ dzenie jednostkami w czasie realnym bez ograniczeń w postaci odległości, ukształtowania terenu, konieczności położenia kilometrów kabla, oczeki­ wania na nadanie i odbiór wiadomości przez telegrafistów itp. Była szybsza niż telegraf i zwiększała mobilność wojsk, ale była zarazem łatwa do podsłuchu i należało zakładać, że przeciwnik otrzymuje rozkaz w tym samym cza­ sie, co podkomendny. Era telegrafu była więc czasem utajniania korespondencji, erą kryp­ tologów. Era łączności bezdrutowej – okresem łamania szyfrowanej ko­ respondencji, erą kryptoanalityków i dekryptażu. O 1.52 5 sierpnia 1914 roku, za­ nim jeszcze rozpoczęły się zmagania, które przeszły do historii jako I wojna światowa, z portu Dover wyszedł szary, niepozorny statek Alert i podpłynął do wybrzeża Morza Północnego nieopo­ dal Emden, gdzie stykały się terytoria Holandii i cesarskich Niemiec. Cicho obrócił się wysięgnik dźwigu i dziwne­ go kształtu chwytak pogrążył się w wo­ dzie. Po kilkunastu minutach z morza wynurzył się gruby przewód pokryty mułem i obrośnięty wodorostami. Na pokładzie brytyjskiego kablowca za­ panowała radość. Kilka uderzeń sie­ kierami i gruby kabel transatlantycki łączący Niemcy z resztą świata został przecięty. Do 6.00 rano przecięto jesz­ cze cztery podobne kable i od tej chwili cesarskie Niemcy mogły komunikować się ze światem zewnętrznym, a prze­ de wszystkim ze swymi ambasadami i terytoriami zamorskimi, tylko drogą radiową lub za pośrednictwem kabli telekomunikacyjnych znajdujących się pod bardziej lub mniej jawną kontrolą państw Ententy. Alert jeszcze nie powrócił do Dover, kiedy szef wywiadu morskiego Admira­ licji, admirał Henry Oliver, umówił się na roboczy lunch z szefem szkolnictwa morskiego sir Alfredem Ewingiem, jedy­ nym człowiekiem w Admiralicji, który miał jakie takie pojęcie o kryptologii. W rezultacie tego spotkania powstał nieformalny klub oficerów Royal Navy, kryptologów-amatorów, który w ciągu kilku tygodni przekształcił się w krypto­ logiczną 25 sekcję Wydziału Wywiadow­ czego Admiralicji. Za plecami mówiono o nich „najbardziej rozpijaczona banda facetów, jaką można zobaczyć”. Nie każ­ dy początkowo wiedział, że ich błędny wzrok to skutek koncent­racji i zmęcze­ nia. Dopiero później, gdy otrzymali lokal nr 40 w Starym Budynku Admiralicji i rozeszły się pogłoski o ich dokona­ niach, zyskali sławę „Pokoju nr 40” – genialnego zespołu kryptoanalityków, który swą inteligenc­ją i pracowitością zmienił bieg I wojny światowej. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

15

H · I ·S ·T· O · R· I ·A Ostatni rok Wielkiej Wojny Niemcy nadal utrzymywali na wschod­ nich obszarach wiele dywizji, ale były to zasadniczo wojska okupacyjne – armia przestała ponosić straty w wal­ kach frontowych. Inicjatywa wojenna przesz­ła w ręce gen. Ericha von Lu­ dendorffa, generalnego kwatermistrza armii niemieckich. 21.03.1918 roku ruszyła niezwykle energiczna ofensy­ wa niemiecka na froncie zachodnim; przyjęła się jej nazwa Kaiserschlacht, „bitwa cesarska”. Była ona aktem des­ peracji i lęku przed zemstą zwycięz­ ców, przed odpowiedzialnością i karą za wywołanie straszliwej wojny. Już na wiosnę (1918 r.) sytuacja żywnościowa stała się beznadziejna. Racje głodowe zmniejszały się z każdym miesiącem. Szalały epidemie. Ludzie umierali na ulicach. Wytężano wszystkie siły, aby uporać się z trudnościami. Niemcy i Austriacy kradli sobie nawzajem pociągi z ukraińską i rumuńską zdobyczą. Nic nie pomagało. (…) Armia stojąca na froncie zachodnim codziennie otrzymywała wciąż nowe posiłki ze wschodu, nieustannie przybywające pociągi wyładowywały rezerwy (…) od sierpnia 1914 r. w armii niemieckiej nie widziało się takiej śmiałej pewności siebie, jak w lutym i marcu 1918 r. (…) Na wiosnę – ofensywa, w lecie – zwycięstwo i pokój. Tak wyobrażali sobie najbliższą przyszłość nie tylko żołnierze, ale i liczni działacze polityczni. (E. Tarle, Dzieje Europy 1871-1919, KiW, War­ szawa 1960). Ofensywa była serią formalnych sukcesów Niemców, jednak m.in. z po­ wodu braków w zaopatrzeniu nie zosta­ ły zrealizowane cele ostateczne. Pierw­ szy atak wojsk niemieckich to operacja „Michael”, która potrwała do lipca. Na­ tarcie posunęło wojska cesarskie nad Marnę, jednak mimo serii zwycięskich bitew natarcie utknęło, nie udało się złamać ducha Ententy ani zmusić jej do zawarcia pokoju. W maju premierzy państw sprzy­ mierzonych wezwali na pomoc ame­ rykańskiego prezydenta Wilsona, alar­ mując go, że 162 dywizje państw koalicji muszą wytrzymywać napór 200 dywizji niemieckich i że bez posiłków amerykańs­ kich (…) nie można się spodziewać zwycięstwa (…) co miesiąc 300 000 żołnierzy [amerykańskich] lądowało na brzegach Francji i wyruszało na front. Począwszy od wczesnej jesieni, przybywało ich już po 330 000 co miesiąc (E. Tarle, tamże). 27 maja rozpoczęła się trzecia ofensywa armii niemieckiej na od­ cinku pomiędzy Reims a Vauxaillon. Zarówno Francuzi, jak i Anglicy ponieśli ogromne straty. (…) wszyscy, od Ludendorffa do szeregowca rozumieli, że jest to już ostatni wysiłek, ostatnia nadzieja zwycięstwa, że jeśli i tym razem nie uda im się przedrzeć do Paryża, to (…) o zwycięstwie nie ma już co marzyć. (…) Ludendorff wyznaje, że w owych dniach olśniewających zwycięstw co wieczór rzucał się do gazet: czy nie ma objawów upadku ducha wśród rządów Ententy? Czy nie ma oznak, że pragną rozpocząć pertraktacje? Lecz nic takiego w nich nie znajdował (E. Tarle, tamże). Seria niemieckich zwycięstw trwa­ ła do 13 czerwca. Niemcy nie zdobyli ani Paryża, ani ważnego francuskiego portu Calais, którego zdobycie utrudni­ łoby transporty angielskie i zapewniło Niemcom kontrolę kanału la Manche. Zaczęły się szerzyć wieści o „wdep­ nięciu w pułapkę” – z lasów wystąpiły ukryte rezerwy wojsk Ententy, Niem­ ców odrzucono z powrotem na pół­ nocny brzeg Marny, zaczęli ustępować. Dowóz wojsk amerykańskich wzrastał z każdym dniem. Na jeden czołg nie­ miecki przypadało na jednych odcin­ kach frontu dziesiątki, na innych – setki nieprzyjacielskich. W kwietniu rozpo­ częła się aliancka tzw. ofensywa stu dni. W lipcu dowódca naczelny Ententy Ferdinand Foch nakazał przeciwnatar­ cie, które przerodziło się w II bitwę nad Marną – od 15.07 do 5.08. Od tej pory natarcie Ententy trwało ciągle. W paź­ dzierniku niemieckie armie opuszcza­ ły już terytoria zdobyte w 1914 roku. Trzecia ultymatywna nota prezy­ denta Wilsona głosiła: Przy zawieraniu pokoju i próbie naprawienia niezmierzonych krzywd i niesprawiedliwości tej wojny rząd Stanów Zjednoczonych może mieć do czynienia tylko z prawdziwymi przedstawicielami narodu niemieckiego (…) jeśliby rząd Stanów Zjednoczonych miał pertraktować z władzami wojskowymi lub monarchicznymi autokratami Niemiec, musiałby żądać nie pertraktacji pokojowych, lecz kapitulacji (E. Tarle, tamże). W Niemczech zrozumiano to ja­ ko szansę, pod warunkiem obalenia

cesarza i ustanowienia republiki. 3 lis­ topada wybuchł bunt niemieckich ma­ rynarzy z bazy w Kilonii. W dniach 5-6 listopada rząd stracił kontrolę nad por­ tami. 7 listopada oderwała się Bawaria, 9 listopada rewolucja dosięgła Berlina. Wojskowa ekipa Hindenburga-Luden­ dorffa zezwoliła na tę „spontaniczną” rewolucję, usunęła się, zgrzytając zę­ bami, w cień, ponieważ lepiej niż za­ ślepiony cesarz dostrzegała, że nie ma innego wyjścia niż „przefarbowanie” całych Niemiec na miłe Wilsonowi kolory republikańskie, demokratycz­ ne, stuprocentowo cywilne i „ludowe”. Walki frontowe trwały jednak prawie do ostatnich minut przed podpisaniem rozejmu w Compiègne 11.11.1918 r., co oznaczało praktycznie koniec wojny.

Rosja Sowiecka po traktacie brzeskim Jak w tej sytuacji zachowywała się le­ ninowska ekipa rządząca Rosją? Usi­ łowała przekonać opinię publiczną, że

„Bakcyl dżumy” a sprawa polska i czesko-słowacka Układ z Ukrainą przewidywał oderwa­ nie i przekazanie jej sporych terenów przygranicznych od „Królestwa Pols­ kiego”, restytuowanego przez Niem­ cy i Austro-Węgry aktem 5 listopada 1916 r. i formalnie z nimi sprzymierzo­ nego. Zamierzano wykroić z Królestwa powiaty tomaszowski i hrubieszowski w całości, prawie cały powiat zamojski wraz z Zamościem, prawie cały powiat chełmski, połowę biłgorajskiego i część krasnostawskiego, a następnie w całości powiaty włodawski i bialski oraz prawie w całości powiaty radzyński i konstantynowski – podaje Wikipedia. Do ne­ gocjacji pokojowych nie dopuszczono delegacji Królestwa Polskiego. Miało to m.in. takie konsekwencje, że 15 lutego 1918 r. brygadier (puł­ kownik) Józef Haller, protestując prze­ ciwko postanowieniom traktatu brze­ skiego, wraz z podległą mu II Brygadą Legionów Polskich i innymi oddzia­

się na północ, wzywając pozostałych na wolności żołnierzy polskich na Mur­ mań (Półwysep Kola nad Morzem Ba­ rentsa). Pojawiły się jednak przeszkody ze strony władz sowieckich. Bolszewicy, zgodnie ze zobowiązaniem przyjętym wobec niemieckiego ambasadora hra­ biego von Mirbacha i na wyraźny roz­ kaz sowieckiego ludowego komisarza wojny, Lwa Trockiego, zaczęli wyła­ pywać przedzierających się żołnierzy i rozstrzeliwać ich bez sądu. Zakonspi­ rowane polskie placówki zaczęły więc Polaków kierować na południe, w rejon Kubania, na północ od Kaukazu nad Morzem Czarnym. Od września 1917 roku na linii frontu i poza nią na Ukrainie znajdo­ wał się Korpus Czechosłowacki, zło­ żony z jeńców i dezerterów czeskich i słowackich z armii austro-węgierskiej, którzy u boku armii rosyjskiej podjęli walkę z państwami centralnymi. Zo­ stali oni w grudniu 1917 roku uznani przez Ententę za armię sprzymierzo­ ną (część Armii Czechosłowackiej we Francji). Po podpisaniu przez bolsze­

W przerzut polskich żołnierzy do Murmańska zaangażowani byli w Rosji bracia Lutosławscy. Kazimierz Luto­ sławski był od 1917 roku członkiem Ra­ dy Polskiej Zjednoczenia Międzypar­ tyjnego w Moskwie, kierował komisją wojskową zajmującą się przerzucaniem polskich żołnierzy do Murmańska. Je­ go bracia Józef i Marian wykradli tekst traktatu brzeskiego i przekazali do War­ szawy, do arcybiskupa Aleksandra Ka­ kowskiego, członka Rady Regencyjnej Królestwa Polskiego. Wszyscy trzej zos­ tali aresztowani 23.04.1918 r., uwięzie­ ni w Moskwie i 5.09.1918 r. rozstrze­ lani bez sądu… około miesiąca przed końcem wojny. Sam Lenin chętnie widział Pola­ ków, oczywiście o orientacji socjalis­ tycznej, ale w Rosji, gdzie wcielał ich (jak i innych cudzoziemców) do bol­ szewickiej elity władzy, dla przeciw­ wagi wobec Rosjan i innych silnych grup w bolszewickiej kaście: żydow­ skiej i zakaukaskiej. Był także gotów zapewnić Polakom w państwie sowie­ ckim autonomię, głównie kulturalną.

I. Brodski, Lenin Włodzimierz przemawia w Piotrogrodzie

Podpisanie tzw. traktatu brzeskiego spowodowało „efekt domina”. Pozostawiona sama sobie walcząca z państwami centralnymi Rumunia musiała ulec. Wszystkie jej linie kolejowe i zasoby (ropa naftowa) przeszły w ręce zwycięzców, co wywołało w Niemczech euforię i wiarę w pomyślne dla nich zakończenie wojny.

Bolszewicki „bakcyl dżumy”(III) Po traktacie brzeskim

Epilog

Mirosław Grudzień stała się nieszczęsną ofiarą, na której wymuszono olbrzymie koncesje te­ rytorialne, polityczne i ekonomicz­ ne, spychające ją do rzędu wasalnych niemieckich półkolonii, rzekomo wbrew jej woli. W tę wersję zdawali się chętnie wierzyć Anglicy i Wilson, który na­ der niechętnie podejmował decyzje o wysłaniu amerykańskich oddziałów interwencyjnych do Rosji (Murmańsk) i próbował się z bolszewikami doga­ dać. Wysyłał do nich pojednawcze orę­ dzia, na które odpowiedziano mu wręcz bezczelnie. Co do Anglików – jeszcze przed podpisaniem traktatu brzeskie­ go Lenin wysłał do nich na rozmowy Kamieniewa, który taką właśnie wers­ję im „sprzedawał”. Zachęciło to Ang­ lików do interwencji w Murmańsku. Jednak kiedy wylądowali, ekipa leni­ nowska zabroniła lokalnym organom bolszewickim współpracy z nimi, mi­ mo że oferowali pomoc żywnościową, co było wtedy w Rosji absolutnie nie do pogardzenia. Rzekomo „uginająca się pod jarz­ mem traktatu brzeskiego” Rosja So­ wiecka powinna być zainteresowana popieraniem tych czynników, które po­ mogłyby to „jarzmo” jak najprędzej zrzucić… co by się równało działaniom na rzecz klęski Niemiec. Czy tak było rzeczywiście? Podczas niemieckiej ofensywy wiosennej państwa Ententy na Zacho­ dzie rozpaczliwie potrzebowały posił­ ków wojskowych. Mogły ich dostarczyć ujarzmione narody zainteresowane klęską państw centralnych – Polacy, Czesi i Słowacy. Pod rządami Lenina, w sytuacji udatnie przeprowadzonej przez bolsze­ wików demoralizacji armii rosyjskiej, na terenie Rosji jedynymi jednostkami wojskowymi zdatnymi i chętnymi do walki były oddziały polskie i czechos­ łowackie (te ostatnie tworzone z cze­ skich i słowackich jeńców i dezerterów z armii Austro-Węgier). Zostały one uformowane za zgodą przedbolszewickich (ale już nie cars­ kich) władz rosyjskich, gdy jeszcze Rosja walczyła w ramach Ententy. Po wycofaniu się Rosji z wojny forma­ cje te deklarowały neutralność wobec spraw wewnętrznych Rosji i prosiły tyl­ ko o możliwość ewakuacji, aby mogły dalej walczyć z państwami centralny­ mi. Rosja sowiecka pozornie się na to zgadzała…

łami pols­kimi przebił się przez front austriac­ko-rosyjski pod Rarańczą i po­ łączył się z polskimi formacjami w Ro­ sji. 10 marca została tam sformowana 5 Dywizja Strzelców Polskich, która weszła w skład II Korpusu Polskiego na Ukrainie. Haller, awansowany do stop­ nia generała, został dowódcą najpierw pierwszego, potem drugiego z tych wojs­kowych ugrupowań. Próby wyj­ ścia ze strefy działania wojsk niemiec­ kich na wschód (tereny sowieckie) wy­ magały zgody władz sowieckich, które zignorowały starania gen. Hallera. Ge­ nerał nie zdecydował się na przejście Dniepru i radykalne oderwanie się od wojsk niemieckich. W nocy z 10 na 11 maja 1918 przeważające liczebnie oddziały niemieckie zaatakowały bez uprzedzenia jednostki polskie rozlo­ kowane w okolicy Kaniowa i zażądały ich kapitulacji. Po całodziennej walce

wicką Ros­ję pokoju z państwami cen­ tralnymi w Brześciu Litewskim 3 marca 1918 roku, nowe władze Rosji zawarły porozumienie z Czechami o ewaku­ acji Korpusu przez Władywostok do Francji. W maju 1918 roku doszło do incydentu zbrojnego, kiedy to żołnierze Korpusu odbili aresztowanych przez bolszewików żołnierzy czechosłowac­ kich. Pomiędzy państwem sowieckim i do niedawna jeszcze „bratnim”, sojusz­ niczym Korpusem Czechosłowackim powstał stan wojny, co spowodowało dla władzy sowieckiej poważne komp­ likacje. Czechosłowaków, zmuszonych przemierzyć całą Syberię, aby ewaku­ ować się przez Władywostok (podob­ nie jak polskie oddziały tworzone na Syberii), wplątano w rozpoczynającą się w Rosji wojnę domową. Polakom i Czechosłowakom nie poz­wolono najkrótszą drogą udać się

Ekipa Hindenburga-Ludendorffa zezwoliła na „spontaniczną” rewolucję, usunęła się w cień, ponieważ lepiej niż zaślepiony cesarz dostrzegała, że nie ma innego wyjścia niż „przefarbowanie” całych Niemiec na miłe Wilsonowi kolory republikańskie. i wyczerpaniu się zapasów amunicji II Korpus Polski został zmuszony do złożenia broni. Z kolei na Białorusi już od 24 lipca 1917 r. istniał utworzony za zgodą re­ publikańskich władz Rosji (po obaleniu cara) I Korpus Polski pod dowództwem generała Józefa Dowbora-Muśnickie­ go. Nie skierowano go na front przeciw Niemcom. Gen. Dowbor deklarował neutralność wobec spraw wewnętrznych Rosji i próbował podjąć rozmowy z wła­ dzami sowieckimi, spełzły one jednak na niczym i Korpus został na począt­ ku lutego zaatakowany przez oddzia­ ły bolszewickiej Gwardii Czerwonej. W walkach z siłami sowiec­kimi Kor­ pus odniósł kilka zwycięstw, z których najważniejsze to zdobycie 29.01.1918 r. twierdzy w Bobrujsku, obsadzonej przez 7-tysięczną załogę. 19 02.1918 r. Polacy zdobyli Mińsk Litewski. Walki polsko­ -bolszewickie w tym czasie toczono również pod Tatarką, Osipowiczami i w wielu innych miejs­cach. Po zawar­ ciu traktatu brzeskiego Korpus został zmuszony do kapitulacji i rozbrojony przez oddziały niemieckie w twierdzy w Bobrujsku 21.05.1918 r. Po kapitulacji generał Haller udał

na front, a przynajmniej maksymalnie im to utrudniono. I to w sytuacji, gdy na froncie zachodnim liczył się każdy żołnierz. Jeszcze przed traktatem brzeskim Rosja Sowiecka usuwała sprzed wojsk niemieckich ewentualne przeszkody, aby mogły przerzucać oddziały na front za­ chodni, na potrzeby ludendorffowskiej ofensywy wiosennej. W tym celu należa­ ło usidlić, trochę omamić, a ostatecznie związać i uwikłać oddziały polskie i cze­ chosłowackie. Wszystko wskazuje na to, że czyniono to w ścisłej koordynacji z planami niemieckimi. Szczególnie int­ rygująco wygląda postępowanie władz bolszewickich wobec Polaków – oczy­ wiście nie socjalistycznych renegatów z SDKPiL i PPS-Lewicy, którzy doszlu­ sowali do bolszewików, lecz tych dekla­ rujących chęć walki po stronie Ententy. Jak już wspomniano, zabijano bez sądu polskich żołnierzy udających się do Murmańska. Później okazało się, że w p. 3. tajnego protokołu do traktatu brzeskiego rząd sowiecki zobowiązał się, że rozbroi oddziały polskie i nie dopuści do formowania nowych. Ale od „rozbrajania” do mordowania jest jednak daleka droga…

jednak nadal uzgodniony z bolszewi­ kami udział w Czeka. Zamach posłużył bolszewikom do generalnej rozprawy z „lewymi eserami”, co wyeliminowało konkurentów politycznych mających oparcie w chłopstwie i ostro kontes­ tujących „hańbę brzeską”. O dziwo, Blumkin dostał tylko 3 lata więzienia, a potem wstąpił do partii bolszewickiej i nadal działał w sowieckich służbach specjalnych. Został rozstrzelany do­ piero w 1929 roku, za Stalina, pod za­ rzutem konszachtów z wypędzonym Trockim (na polecenie swego kierow­ nictwa udawał bowiem trockistę). Prawdopodobnie zbyt dużo wiedział o kulisach zamachu. Przypuszczalnie już jako eser i zamachowiec był bol­ szewickim agentem-prowokatorem. Jednym słowem: to sam Lenin jego rę­ kami pozbył się Mirbacha, a przy okazji kłopotliwych „lewych eserów”. Hrabia Mirbach zginął, bo za dużo wiedział – stwierdza rosyjski historyk Edward Radziński. Na do­ datek chciał on zatamować strumień niemieckich pieniędzy płynący do bolszewików. To zapewne przesądzi­ ło sprawę. Zginął akurat w momencie przesilenia, gdy załamała się niemie­ cka ofensywa na froncie zachodnim. W perspektywie zwycięstwa Ententy bolszewicy pos­tanowili czym prędzej zmienić swój image płatnych agentów niemieckich i ostatniego sojusznika państw cent­ralnych. Zabrali się za podtrzymywanie tlejącej w Anglikach i Amerykanach naiwnej (?) wiary w to, że Rosja była „niewinną ofiarą” brutalnych żądań niemieckich. Należało też zniechęcić ich do interwencji wojskowych, a co może ważniejsze, nie dopuścić do gos­ podarczej blokady Rosji Sowieckiej. No i powoli budzić przygasłe na Zachodzie sympatie do Rosji i przygotowywać się do „odzyskiwania” dawnych terenów carskiego imperium po nieuniknionej ewakuacji wojsk niemieckich z obsza­ rów „okupacji brzeskiej”. Ale to już te­ mat na inną gawędę.

Jednak Polacy, chcący walczyć o swoją ojczyznę na terenie, który uważał za swój, byli mu tylko zawadą. Zarzut udziału w skoordynowanej akcji niemiecko-bolszewickiej doty­ czy też I Korpusu Polskiego gen. Dow­ bora-Muśnickiego, którego dowódca w sytuacji bez wyjścia zadeklarował podporządkowanie się wasalnemu wo­ bec Niemiec Królestwu Polskiemu, co oznaczało wprawdzie wymuszone, ale opowiedzenie się po stronie państw centralnych.

Dalsze sponsorowanie bolszewizmu. Zabójstwo hrabiego Mirbacha Wygląda na to, że władze bolszewickie wysługiwały się Niemcom na rzecz ich zwycięstwa nad Ententą. Czyniły to zamian za ciągle (już po bolszewickim przewrocie) otrzymywane od Niemców pieniądze, które przechodziły przez rę­ ce hrabiego Wilhelma von Mirbacha, niemieckiego ambasadora w Moskwie. 18 maja 1918 r., dwa dni przed spotkaniem z Leninem, złożył on w Berlinie telegraficznie zapotrzebo­ wanie na 40 mln marek, „aby utrzymać bolszewików przy władzy”. 3 czerw­ ca telegrafował o kolejne 3 mln ma­ rek. Suma 40 mln została wypłacona przez Skarb Rzeszy jeszcze w czerwcu. W swoim ostatnim liście do Richar­ da von Kühlmanna (niemieckie MSZ) Mirbach przewidywał, że Lenin, mimo niemieckich pieniędzy, nie utrzyma się przy władzy i proponował dyskretne montowanie rządu proniemieckiego, ale już z niebolszewickiej ekipy. Ozna­ czałoby to zaprzestanie sponsorowa­ nia Lenina i skierowanie strumienia niemieckich pieniędzy w inną stro­ nę. Byłoby to zarazem wydanie Leni­ na i jego już niepopularnej ekipy na pewną śmierć. Być może przeciek tej informacji przyczynił się do śmierci ambasado­ ra w zamachu, która nastąpiła 6 lip­ ca 1918. Zamachu dokonano w oko­ licznościach dość zagadkowych, przy jakby umyślnej ślepocie bolszewickich służb specjalnych i ochronnych. Zama­ chu dokonał żydowski członek Czeka, Jakow Blumkin, który nie był jednak wtedy bolszewikiem, lecz „lewym es­ erem”, członkiem partii „antybrzeskiej”, która wycofała się z koalicji z bolsze­ wikami po traktacie brzeskim, miała

Za epilog tej „sagi o niemieckim zło­ cie” może posłużyć epizod wspomnia­ ny przez sowietologa Abdurachmana Awtorchanowa (Czeczena i byłego wy­ sokiego bolszewickiego aparatczyka) w książce Zagadka śmierci Stalina. Spisek Berii, Wyd. Polonia, Londyn 1983. Opowiada on mianowicie, jak w 1922 roku Stalin, zagrożony przez narasta­ jącą wrogość dogorywającego Leni­ na, próbował go szantażować groźbą dyskredytacji związanej z ujawnieniem wojennego niemieckiego „sponsorin­ gu”. Zaufany człowiek Stalina, jego sek­ retarz Iwan Towstucha znalazł w osobistym archiwum Lenina dokumenty, dyskredytujące bolszewickiego wodza jako niemieckiego agenta. Było ich zapewne wiele, ale Stalin postanowił wykorzystać właśnie te, które dowodziły, że Lenin kłamał, twierdząc iż nie tylko nie otrzymywał od Haneckiego pieniędzy, ale nawet nie miał z nim kontaktów. Na polecenie Stalina Towstucha opubliko­ wał dwa listy Lenina: pisany 12 kwiet­ nia 1917 z Piotrogrodu do Sztokholmu, do Haneckiego i Radka, i z 21 kwietnia, w którym Lenin pisał do Haneckiego: Pieniądze od Kozłowskiego nadeszły. Oba listy zostały bez wiedzy Leni­ na opublikowane w czasopiśmie „Pro­ letarskaja Rewolucija”, redagowanym przez Towstuchę. Myśl przewodnia publikacji była następująca: wieczny emig­ rant, niemiecki agent i kłamca Lenin, otrzymujący niemieckie pieniądze bez wiedzy partii i jej rosyjskiego KC, chce zlikwidować niestrudzonego organizatora i kierownika podziemnego, bolszewickiego, rosyjskiego KC, Kobę-Stalina. Oczywiście publikacja wywołała wybuch oburzenia Lenina i ludzi mu blis­ kich na... Towstuchę. Chcąc zachować w ukryciu sprężynę intrygi, Stalin musiał Towstuchę poświęcić. Został on zwolniony z KC (A. Awtorchanow, tamże). W tym momencie przechodzimy już do następnego etapu historii bol­ szewickiej – władzy Stalina. Stalin go­ tów był poświęcić legendę leninowską, gdyby przeszkodziła jego władczym ambicjom. Legenda czystego i pra­ wego Lenina jednak ocalała, w wersji stalinowskiej została nawet wzmoc­ niona… na potrzeby rodzącego się kultu Stalina, po dokonaniu pewnych przekłamań dotyczących rzeczywi­ stego przebiegu „Wielkiej Rewolucji” i roli w niej samego Stalina. Tych jed­ nakże ze starej leninowskiej gwardii, którzy maczali palce w sprawie „nie­ mieckiego złota”, którzy wiedzieli za dużo, z samym Haneckim na czele, spotkał marny koniec. I to też temat na inne opowiadanie. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

16

W

nioskodawcy zmienili taktykę – zrezygno­ wali z poszukiwania tzw. ojców języka ślą­ skiego (do tej pory mianowali Ondrę Łysohorskiego, ks. Antoniego Stabika (który po polsku żegnał na cmenta­ rzu w Bytomiu ks. Józefa Szafranka, obrońcę języka polskiego na Śląsku), dra Feliksa Steuera (który stworzył przed II wojną światową na zlecenie PAU w Krakowie Słownik gwary sulkowskiej), a nawet rosyjskiego języ­ koznawcę – Izmaiła Srezniewskiego. Dali sobie spokój z eksponowaniem Andrzeja Rocznioka, który ogłosił, że śląszczyzna została uznana za nowy język przez Bibliotekę Kongresu Sta­ nów Zjednoczonych; tymczasem na­ dal jest tam klasyfikowana jako polski dialekt…

Teraz skupiono się na współczesności. Projekt wniosła „Nowoczesna”. Wywo­ dy oparto na poszukiwaniu tożsamości NARODOWEJ przez Ślązaków (dla­ czego nie grupowej, etnograficznej?). Oczywiście w opozycji do polskości. Wymazano to, co było wspólne przez wieki w Kościele katolickim i luterańs­ kim. Nie pojawiają się więc informa­ cje o ciągłości polszczyzny ogólnej w Kościele. Wszak polscy Ślązacy za­ wsze w posługiwali się językiem pol­ skim – modląc się po polsku, śpiewając polskie pieśni religijne, w tym kilka­ set kolęd, wydawanych też na Śląsku w licznych zbiorach, spowiadając się po polsku, słuchając polskich kazań i listów pasters­kich, przygotowywa­ nych w kościołach diecezji wrocławs­ kiej w dwóch wersjach językowych – niemieckiej i polskiej. Dzieci też by­ ły nauczane religii po polsku. A gdy w części niemieckiej Śląska próbowano wprowadzić język niemiecki, to w szko­ łach Zabrza (Zaborza i Poręby) i in­ nych miast śląskie dzieci strajkowały, bo chciały po polsku przyswajać zasady swej wiary. Ani te fakty, ani statystyki niemiec­ kie, pokazujące jeszcze na początku XX wieku liczbę mieszkańców Śląska posługujących się polską mową, ani propolskie powstania czy wyniki ple­ biscytu nie są brane pod uwagę. Wyma­ zywane są fakty historyczne, nieistotne są publikacje, także ekspozycje poka­ zujące obecność polszczyzny na Dol­ nym Śląsku (np. na niedawnej wystawie w Uniwersytecie Wrocławskim i wy­ dawnictwie katalogowym pt. Po polsku w dawnym Wrocławiu. Katalog wystawy z 2016). Przemilcza się odkrywczą pra­ cę historyka Idziego Panica pt. Jak my ongiś godali. Język mieszkańców Górnego Śląska od średniowiecza do połowy XIX wieku z 2015 r., w której autor, przedstawiając dokumenty kościelne, rzetelnie odsłania prawdziwe propor­ cje między wiernymi, którzy używają języka polskiego i niemieckiego w po­ szczególnych archiprezbiteratach Śląska Górnego w jego historycznych grani­ cach. Wprowadza się „nowe” spojrze­ nie na godkę śląską. Czyli – nieważna przeszłość. Nieistotna (wtórna) staje się systemowa bliskość śląszczyzny i języ­ ka polskiego!

Ważna jest „narracja”. A wygląda ona następująco. Otóż po­ dobno współczesne językoznawstwo nie jest w stanie pokazać różnic mię­ dzy dialektami/gwarami a językiem ogólnym. To wiedzą wnioskodawcy. Nie daje więc ono (językoznawstwo) odpowiednich narzędzi do odróżnienia tego, co jest jeszcze gwarą, a co języ­ kiem ogólnonarodowym. A przecież to lingwistyka „wytyczyła” pokrewień­ stwa języków, wyznaczyła też tzw. ligi językowe, odtworzyła niektóre praję­ zyki, np. naszego przodka – język pra­ słowiański – oraz jeszcze wcześniej­ szego, dawcę połowy współczesnych języków na świecie – język praindoeu­ ropejski. Trudno nie pytać językoznaw­ ców o opinię, skoro powoływane nowe byty polityczne – jak język regionalny – umożliwiają pozyskanie sporych fun­ duszy, ale równocześnie w preambule ustaw europejskich (dotyczących tych­ że języków regionalnych) czytamy, że „nie jest językiem regionalnym DIA­ LEKT danego języka”. Właśnie dlate­ go chcą wprowadzić nową definicję ustawowo chronionych, czyli dofinan­ sowanych języków. Pomysłodawcy na­ dal lekceważą Ustawę o języku polskim i zapis w tejże o ochronie gwar jako dziedzict­wa narodowego. Ich nie inte­ resują polskie ustawy. Ważne są zapisy europejskie. W takim razie zlikwidujmy naukę o dialektach. Na siłę powołajmy do życia wiele języków regionalnych.

Ś·L·Ą·S·Z· C·Z·Y·Z·N·A Będzie zajęcie dla różnych – rwących się pilnie do działań, wykształconych na polskich uczelniach – humanistów. Ich europejscy koledzy wprowadzili już przecież pojęcie płci kulturowej… Za­ fundowali na uczelniach nowe kierunki badań, studiów, możliwości publikacji.

Jak jest ze zrozumieniem polszczyzny? Każdy Ślązak rozumie ogólną polsz­ czyznę. Większość cech gwar śląskich

Jakie trendy w nauce? Ostatnio w Krakowie odbyła się kon­ ferencja na temat „Gender w fizyce”. Następnym krokiem będzie już chyba proporcjonalny udział w badaniach naukowych środowisk LGBT! Czyżby walory intelektu, umiejętność anali­ zy nie były już w cenie? Czytamy oto w odpowiedzi na ripostę pani senator Marii Pańczyk (znanej propagatorki gwar śląskich, a przeciwniczki języka regionalnego) na artykuł w „Tygodniku

przypominać, bo o nich się nie pa­ mięta. Właściwie celowo pomija się je i przemilcza, kładąc nacisk na mag­ netyzującą liczbę zwolenników języka śląskiego. Tak długo wmawia się całej Polsce, iż Ślązacy w swej masie żądają języka śląskiego, że mają inną tożsa­ mość etniczną, że wielu ludzi już w to uwierzyło. Gdyby tak było w istocie, to zwolennicy separatyzmu śląskiego odnieśliby sukces w ostatnich wybo­ rach. Tymczasem nie osiągnęli nawet progu wyborczego. Tak więc ich przy­

bo są labilne, oddają aktualne nastroje i nie znajdują potwierdzenia wówczas, gdy trzeba z dowodem osobistym sta­ wić się przed komisją wyborczą. Przy­ pomnijmy, że w ostatnich wyborach przedstawiciel RAŚ uzyskał wynik 18 tys. głosów.

Elity do tej pory nie pokusiły się o zajęcie jednoznacznego stanowiska. Być może jest to syndrom pewnego oderwania

Kilkanaście tygodni temu znów pojawił się w Sejmie RP, w nowej odsłonie, projekt regionalnego języka śląskiego (w założeniach stary, ciągnie się bowiem od 2007 r. poprzez lata 2011 i 2012).

Serialu o śląskim języku regionalnym ciąg dalszy Bożena Cząstka-Szymon

to dawne właściwości języka ogólno­ narodowego, który zdążył się szybciej rozwinąć i nie ma w nim już niektó­ rych słów, dawnych głosek, starych końcówek. Niewiele jest cech specy­ ficznie śląskich. Niewiele innowacji. Można wskazać inne gwary, należące do dialektu małopolskiego, wielko­ polskiego czy dawnych kresowych, które mają te same cechy gwarowe, co śląszczyzna. Ale żeby to udowodnić, należało­ by gruntownie znać i gramatykę his­ toryczną, i historię języka, a przede wszystkim dialektologię. Cóż, kiedy takich zajęć od dawna nie ma na stu­ diach wyższych. Na paru uczelniach w Polsce „przykleiła się” nauka o dia­ lektach do gramatyki historycznej (tak jest np. w Warszawie), ale na prowincji trudno już znaleźć specjalistów dia­ lektologów, bo to żmudna praca w te­ renie: trzeba znaleźć odpowiednich informatorów, przeprowadzać wielo­ godzinne wywiady, spisywać je, anali­ zować, porównywać mowę sąsiednich miejscowości. W dodatku trzeba mieć szeroką wiedzę historyczną, kulturo­ wą. Łatwiej przecież poczytać w pra­ sie (polskojęzycznej) parę artykułów, uwierzyć zebranym podpisom, znaleźć odpowiednie przepisy (najlepiej unij­ ne) i na to nałożyć siatkę pojęciową zgodną z postnowoczesnym paradyg­ matem. Stworzy się więc nowy prob­ lem. Aktualna jest sprawa, a właściwie nowy produkt, który trzeba umiejętnie „sprzedać”. Pojawią się nowe dotacje, nowe opracowania. Stworzymy nowe języki regionalne! To nic, że nie słychać o języku kurpiowskim. Że nikt się o taki nie upomina. Podobnie jak o podhalań­ ski. Ale w tomie pokonferencyjnym w Mińsku już od kilku lat można prze­ czytać o emancypacji dialektów i no­ wych językach słowiańskich, łącznie z wymienionymi. Nie jest ważne, czy to ludziom służy. Czy jest potrzebne. Czy jest zgodne z tradycją. Propagato­ rzy języka śląskiego zdają się mówić: dążmy do podziałów, do wydzielania małych terenów, niezdolnych do sa­ modzielnego rządzenia. Nasi pobra­ tymcy z południa już tego doświad­ czyli. I powstały maleńkie państewka wielkości naszego województwa, z mi­ nijęzykami. W tej sytuacji konieczne jest tworzenie nowych słowników, lek­ sykonów etymologicznych, nowych instytutów naukowych. Będzie praca na kilka pokoleń.

A jaka jest taktyka? Dość prosta. Podkreślmy raz jeszcze – skoro w Europejskiej karcie języków regionalnych lub mniejszościowych wyraźnie pisze się o tym, że nie obejmuje ona dialek­ tów, no to trzeba zrezygnować z ter­ minu ‘gwary śląskie’ czy ‘dialekt śląski’. Zmienić definicję. Nadać nowe znacze­ nie. Wykreować termin ‘etnolekt śląski’ i dalej już z górki. Wystarczy przeczy­ tać hasło w Wikipedii, gdzie czytelnik o słabej wiedzy historycznojęzykowej, dialektologicznej, nadmiernie ufający zapisom w Internecie, prasie, niemają­ cej żadnego powodu, by przedstawiać prawdę w czasach postprawdy – nie­ wiele dowie się np. o badaniach śląsz­ czyzny (nie znajdziemy tam nazwisk Kazimierza Nitscha oraz innych ba­ daczy gwar śląskich, szczególnie cie­ szyńskich).

Powszechnym” następujący wpis au­ torstwa jednego z apologetów języka śląskiego – dra hab. HJ, filologa chor­ wackiego (!): Pani Mario, myli się Pani. Dalej młody dr habilitowany, wylicza­ jąc w „dyskusji” sześć punktów, pisze: Po drugie – jeżeli status języka miałby być dla określonego etnolektu zabójczy, proponuję zdegradować polszczyznę do

wódcy nie weszli do sejmu. Opanowali za to prawie WSZYSTKIE DECYZYJ­ NE FUNKCJE w województwie. Rzą­ dzą, jak chcą, w oświacie, kulturze, nauce. Przypominanie prawdy o pols­ kiej historii Śląska przeszkadza nie tylko w mediach. Nazwiska wybitnych kapłanów ze Śląska – bpa polowego WP, generała dywizji Józefa Gawliny,

Projekt wniosła „Nowoczesna”. Wywody oparto na poszukiwaniu tożsamości NARODOWEJ przez Ślązaków (dlaczego nie grupowej, etnograficznej?). Oczywiście w opozycji do polskości. rangi dialektu języka rosyjskiego i przestać jej nauczać w szkołach. Oczywiście dla jej własnego dobra. Zgoda, i zabawne i niemądre to co napisałem. Ale za to można dostrzec jak zabawne i niemądre są argumenty pani Pańczyk-Pozdziej. Po trzecie – konkurs o którym wspomina pani Pańczyk-Pozdziej to folklorystyczne, nostalgiczne spotkanie starych znajomych (zwykle w podeszłym wieku). (zachowałam interpunkcję autora – B.C-S). Można tylko się wstydzić za poziom i brak kultury samodzielnego (!) pracownika uczelni oraz za redak­ tora naczelnego „Tygodnika Powszech­ nego”. Takich obyczajów do niedawna w polskiej prasie nie było!

dawniejszych – od czerwonego farorza z Bytomia, ks. Józefa Szafranka, przez Norberta Bończyka i wielu innych po ks. dra Emila Szramka – podobnie jak działaczy niepodległościowych, są nie­ obecne. A kilkutomową monografię o działalności Okręgu AK na Górnym Śląsku, której nie opracowali history­ cy z katowickiego uniwersytetu ani specjaliści z miejscowego IPN, pisze (od kilku lat bez stałej pracy!) histo­ ryk po KUL, a pomagają mu ją wydać internauci. Oto najlepsza wizytówka tego, co reprezentuje środowisko elit. Kolejnym kwiatkiem będzie współ­ organizowanie przez Wydział Filolo­ giczny UŚ, a szczegółowo przez Instytut

Nie jest ważne, czy to ludziom służy. Czy jest potrzebne. Czy jest zgodne z tradycją. Dążmy do podziałów, do wydzielania małych terenów, niezdolnych do samodzielnego rządzenia. Można kłamać, można obrażać, można snuć swoją „narrację”. Argumenty w dyskusji o języku śląs­ kim i gwarze nie są merytoryczne. To próba emocjonalnego i propagan­ dowego wprowadzenia tworu poli­ tycznego o nazwie „język regionalny” i wyrugowania terminu innego, utrwa­ lonego od co najmniej 150 lat w na­ uce – ‘dialekt’, ‘gwara’, a po niemiecku Mundart, Dialekt. Jakby na złość dla zwolenników śląskiego języka regio­ nalnego, to właśnie gwary opolskie stały się obiektem badań polskiego uczonego, Lucjana Malinowskiego… A ich analiza, wydana w postaci książ­ kowej w Lipsku, wyznacza początek polskiej dialektologii w roku 1873. Kolejne prace pokazujące gwary połu­ dnia dawnego Księstwa Cieszyńskiego też mają w tytule „polskie”. Dodajmy jeszcze pracę doktorską księdza Emanuela Nikla, pochodzące­ go najprawdopodobniej z Bielszowic, z roku 1908, która w tytule ma tenże polski człon. Uczciwe prace niemiec­ kich uczonych, np. wybitnego slawisty, Ślązaka z Góry Św. Anny, Reinhol­ da Olescha, drukowane w 1937 roku, mają w tytule przymiotnik „słowiań­ ski” (bo w czasach hitlerowskich by­ łoby niemożliwe określenie „polski”), ale już jego znakomity słownik wy­ dany 20 lat później (a do dzisiaj nie­ przetłumaczony) Der Wortschatz der POLNISCHEN Mundart von Sankt Annaberg. TE FAKTY stale trzeba

Języka Polskiego, konferencji na temat ślónskiej godki. Przy czterech głosach protestu zdecydowano, by w spokojnej, rzeczowej dyskusji porozmawiać na temat, czy to jeszcze gwara, czy może już język… Uważam, że w ciągu dzie­ sięciu lat, jakie minęły od pierwszej konferencji na ten temat, można było przeprowadzić kompleksowe badania dialektologiczne w województwie śląs­ kim i na Opolszczyźnie. Nie widać jed­ nak takich działań ani w Katowicach, ani Bielsku, ani Opolu. A przecież we wszystkich tych miastach są kierunki filologii polskiej, jest też slawistyka… Pracę podstawową wykonują spo­ łecznicy. Utytułowani za to – analizują opinie, wywiady, ilość zebranych gło­ sów (a może raczej nachytanych, jak napisał jeden z „prowajderów” sece­ sjonistów). I produkują pospiesznie tłumaczenia na śląszczyznę. Wszak to najlepszy dowód na istnienie języka. Rzecz charakterystyczna, że tym razem do postawienia w Sejmie wnios­ ku o status języka regionalnego dla śląszczyzny wybrano posłankę No­ woczesnej. Chciałabym przypomnieć i pani posłance, i tym, którzy wysuwa­ ją argument ilościowy, że w wyborach parlamentarnych do Sejmu i Senatu zdarzali się kandydaci z ilością niemal 150 tys. głosów (dokładnie: 147 115, tylu bowiem wyborców głosowało w 2007 roku na panią senator Marię Pańczyk-Pozdziej, w 2005 roku – pra­ wie 78 tysięcy, a w 2011 roku – 81 206). I zawsze był to najlepszy wynik na Ślą­ sku. Nie traktujmy więc poważnie de­ klaracji zbieranych na ulicach miast,

się od rzeczywistości, może to wypa­ lenie obywatelskie, a może wreszcie swoiste zamknięcie się w wieży obser­ wacyjnej z pomysłem, żeby jak najwię­ cej wyrwać dla siebie przyszłych god­ ności, materiałów „badawczych”, czy może jeszcze czego innego? Wszak nie o dobro ślónskiej godki tu chodzi. Gdy­ by tak było – to jej zwolennicy pod­ jęliby szlachetną pracę nad badaniem tejże. Każdy język powoli się zmienia, powiększa się w nim zasób wyrazów, zmienia się nieco jego dźwiękowość (nie zauważamy już w najstarszym pokoleniu tzw. hipermazurzenia na małym skrawku dawnej granicy z Ma­ łopolską, ujednolica się wymowa sa­ mogłosek nosowych w części Śląska przemysłowego). Zespołów dialekto­ logów od lat nie widać. Nawet dialek­ tologii od dawna nie prowadzi się na Uniwersytecie Śląskim. Ratowanie i upowszechnianie słownictwa gwarowego w postaci konkursów gwarowych od prawie trzydzies­tu lat prowadzi pani senator Maria Pańczyk-Pozdziej, pokazując co roku efekty eliminacji konkursów na „Ślązaka Roku” w dwóch katego­ riach – młodzieżowej i dla dorosłych. Około 2 tysiące Ślązaków przewinęło się przez te konkursy. Podobną ini­ cjatywę podjęło środowisko opolskie. Tam przez niemal ćwierć wieku odby­ wają się konkursy z udziałem przede wszystkim uczniów z licznych szkół niewielkich miejscowości na Opol­ szczyźnie, swoje opowieści przedsta­ wiają też dorośli. Sprawdzono ponad 4 tysiące tekstów. A efekty działań dyrektora Łubniańskiego Ośrodka Kultury – Krystiana Czecha zebrano w czterech tomach pt. Ze Śląskiem na ty (piąty wyjdzie w tym roku); do pub­ likacji dołączona jest płyta CD. W ko­ misji oceniającej uczestników konkur­ su zasiadają profesorzy Uniwersytetu Opolskiego – Teresa Smolińska i Bo­ gusław Wyderka, a patronat honoro­ wy od początku konkursu sprawuje pani profesor (na początku jeszcze jako senator) Dorota Simonides (z d. Badura). W Zabrzu z kolei przez lata członkami jury byli profesorowie: Do­ rota Simonides, Jan Miodek, ks. Jerzy Szymik, kilka razy Daniel Kadłubiec z Zaolzia, od dwóch lat – dr Jan Ol­ brycht z Cieszyna. W eliminacjach – równie zacna grupa spec­jalistów gwa­ roznawców i etnografów (prof. Helena Synowiec, dr Maria Lipok-Bierwiaczo­ nek). Między innymi w Mysłowicach prowadzony jest konkurs recytatorski w gwarze o nazwie „Śląska Ojczyzna Polszczyzna”, którego rezultaty ocenia­ ją prof. Helena Synowiec i dr hab. Da­ nuta Krzyżyk. W tym roku odbędzie się już jego dwudziesta edycja. Z ko­ lei na Śląsku Cieszyńskim w 2017 r. przebiegał 14. już gwarowy konkurs recytatorski pt. „Po cieszyńsku po obu stronach Olzy”. Brały w nim udział dzieci z przedszkoli i różnych typów szkół, w sumie było ponad 160 uczest­ ników. Konkurs organizował m.in. Zarząd Główny Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego w Republice Czeskiej, Cieszyński Ośrodek Kultu­ ry „Dom Narodowy”, a oceniało ju­ ry w składzie: Jadwiga Palowska, na­ uczycielka, choreograf, Leszek Richter z PZKO, a przewodniczyła profesor Jad­wiga Kawulok-Wronicz z Krakowa. Kolejnym konkursem jest „Przegląd Cieszyńskiej Pieśni Ludowej”. W ubie­ głym roku odbył się już po raz 23.

Występy 130 dzieci oceniali profeso­ rowie: Daniel Kadłubiec, Alojzy Ko­ poczek i dr Magdalena Szyndler. Tego jednak wieszczący o zaniku ślónskiej godki nie widzą, podobnie jak nie sły­ szą „Śląskiego Śpiewania”, które powo­ łały do życia na początku lat 90. dwie nauczycielki z Orzesza. Jeśli na opisane powyżej tło na­ łożymy katastroficzny obraz prof. Ta­ deusza Sławka (Ślązaka w pierwszym pokoleniu, jak o sobie mówi), który pi­ sze o nagrobku Miłosza (!) Kokota jako ostatniego, który znał język śląski… Je­ śli zastanowimy się nad bezwzględnymi ocenami jednego z guru zwolenników języka śląskiego – profesora filologii klasycznej, Zbigniewa Kadłubka, któ­ ry dziś mówi o językowym aparthei­ dzie (!), parę lat temu zaś ułożył listę książek – swoisty kanon literacki dla każdego Ślązaka (nie znalazły tam się klasyczne pozycje śląskiej literatury pi­ sanej po polsku); który określił kiedyś pracę komisji nazewniczej, złożonej ze znakomitych specjalistów (onomastów, historyków, geografów), rzezią na na­ zwach – możemy zastanawiać się, do czego ci ludzie dążą. Mamy więc z jednej strony pozy­ tywistyczne działania grona osób, od lat zabiegających o popularyzację wie­ lości śląskich gwar, motywujących rze­ sze uczniów, ich opiekunów (nauczy­ cieli, rodziny, sąsiadów) do układania tekstów, które m.in. mówią o trudnych losach mieszkańców różnych części Śląs­ka. Z drugiej drużynę, skupioną wokół przywódców bez widocznych osiągnięć w pracy badawczej nad śląszczyzną. Biegłych za to w prakty­ kach manipulacyjnych. Działających na emocje. Znane prawo manipula­ cji podaje, że jeśli wprowadzamy do przekazu jakiś element emocjonalny – utrudnia to ocenę moralną. Podaję to do rozważenia Czytelnikom przy zapoznawaniu się z tekstami autorów „rozdzierających szaty” nad rzekomą likwidacją, wręcz śmiercią ślónskiej godki (por. ostatni artykuł Anny Dzie­ wit-Meller ze styczniowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, pt. Kiedy umrze śląsko godka?, będący przedru­ kiem jej wystąpienia w Sejmie, teksty Zbigniewa Kadłubka, artykuły Dariu­ sza Dyrdy, członka Rady Naczelnej RAŚ, i innych). Metody są znane: wyszydzić, ob­ smarować w gazecie, Internecie, spo­ twarzyć, pokazać wstrętną karykatu­ rę, napisać nieprawdę. Swoje zaś racje ubrać w ochronę języka i tożsamości, panaceum na wszystkie własne fru­ stracje, ambicje, także źle kierowane pretensje.

A co zyskaliśmy? Otóż mamy już nie do końca praw­ dziwe i kompetentne materiały dy­ daktyczne, przygotowywane przez autorów związanych np. z SS (Silesią Scholą), DURŚ (Demokratyczną Unią Regionalistów Śląskich). Czy uzyskały one odpowiedzialne i rzetelne opinie? Czy są na takim poziomie, by nauczy­ ciele mogli je wykorzystywać w szko­ le? Mamy ponadto stale i pospiesznie tłumaczoną na śląszczyznę literaturę klasyczną. Podobno też Biblię, niedaw­ no przetłumaczoną przy biurku przez lokalnego autora. Co na to Kościół, który powinien albo dać zezwolenie, albo zakazać takich tekstów? Wszak nad Biblią Tysiąclecia pracował przez lata zespół znawców. Czy tłumaczenia Pisma Świętego na gwary to nie jest jakieś otarcie się o herezję?

Utopia i demagogia Wracając do tekstu uzasadnienia i ko­ lejnych starań o język regionalny – uwa­ żam, że to czysta demagogia, ubrana w słowa zdolnego stylisty. Miejmy na­ dzieję, że posłowie nie nabiorą się na takie „argumenty”, a mądrość ludowa je odrzuci. Inaczej będziemy mieć w radiu au­ dycje w „nowym śląskim” języku, i to w wymiarze 1/3 wszystkich progra­ mów, nadawanych w godzinach 6–22. A przecież nie wiemy jeszcze, która odmiana gwar śląskich byłaby wybrana i nobilitowana na śląski język regional­ ny oraz jakich znajdzie się dziennikarzy do prowadzenia tych audycji. Nazwy miejscowości byłyby pisane na tabli­ cach tym dziwnym alfabetem, trud­ nym w odbiorze przez ludzi znających litery bez nadmiernej ilości znaczków diakrytycznych. Czas zweryfikuje pomysły „uzdro­ wicieli” śląszczyzny, którzy często włas­ nych dzieci nie zdążyli nauczyć mowy przodków. Wydaje się jednak, że kil­ kadziesiąt gwar śląskich do tego czasu przetrwa. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

17

N·A·U·K·A W tym roku przypada 140 rocznica urodzin profesora Jana Łukasiewicza – największego logika ostatnich stu lat, twórcy m.in. logiki modalnej i odkrywcy systemów logik wielowartościowych, które stanowią fundament współczesnej informatyki. Ostatnie lata życia uczony spędził w Dublinie. Pamięć wielkiego polskiego naukowca uczcił dubliński University College.

Ojciec nowożytnej informatyki był Polakiem Jan Łukasiewicz (1878–1956) – od Lwowa do Dublina Tomasz Wybranowski

„Notacja polska” i dzieło życia profesora Łukasiewicza Mimo mojego filozoficznego sznytu akademickiego, nie jestem biegłym znawcą logiki. Dlatego, streszczając telegraficznie doniosłość odkryć prof. Łukasiewicza, posiłkowałem się dwo­ ma opracowaniami: Logiką Tadeu­ sza Czyżowskiego (PWN 1968) oraz dziełem Jana Woleńskiego Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska (PWN 1885). Jan Łukasiewicz jest znany na ca­ łym świecie dzięki „Notacji polskiej”, nazywanej też zapisem przedrostko­ wym. Notacja Łukasiewicza to system zapisu wyrażeń logicznych (a później arytmetycznych), podający najpierw operator, a potem operandy (czyli argu­ menty). Po raz pierwszy nowy system

Jan Łukasiewicz jest także autorem logiki trójwartościowej oraz pierwszego nieklasycznego rachunku logicznego, na bazie którego powstały logika mo­ dalna, logika probabilistyczna i logika rozmyta.

Od myśli starożytnych ku podstawom współczesnej informatyki Dorobek naukowy Jana Łukasie­ wicza stanowi w języku polskim 17 prac (w tym, oprócz wspomnianych wcześniej, m.in. O indukcji jako inwersji dedukcji z 1903 r., epokowe O lo-

Odwrócona notacja, której fundamentem są odkrycia Jana Łukasiewicza, stosowana jest w niektórych językach programowania (np. FORTH, Postscript), a także w wielu kalkulatorach naukowych (np. Hewlett-Packard, National Semiconductor). został przedstawiony we wspomnianym już roku 1920. Różniła się ona od zapi­ sów nawiasowych używanych do tego czasu, lansowanych przez klasyczne dzieło formalizmu logicznego Principia Mathematica Bertranda Russella i A.N. Whiteheada. Notacja Łukasiewi­ cza pozwala na łatwiejsze przeprowa­ dzanie operacji na formułach o znacz­ nej długości; formuły krótsze wydają się bowiem bardziej „intuitywne”. Notacja ta używana jest w logice znacznie rzadziej niż notacja nawia­ sowa. Teraz informatyka jest jedynym polem, gdzie zapis ten jest wciąż po­ pularny, zwłaszcza w wersji tzw. „nota­ cji Azciweisakuł” (notacji odwróconej Łukasiewicza (lub polskiej), która zo­ stała opracowana przez australijskie­ go naukowca Charlesa Hamblina jako „odwrócenie” beznawiasowej notacji polskiej Jana Łukasiewicza na potrze­ by zastosowań dla celów informatycz­ nych. Hamblin zaproponował, by tę notację nazwać właśnie Azciweisakul notation – Notacja Azciweisakuł – od nazwiska naszego naukowca zapisane­ go od tyłu. Odwrócona notacja, której fundamentem są odkrycia Jana Łuka­ siewicza, stosowana jest w niektórych językach programowania (np. FORTH, Postscript), a także w wielu kalkulato­ rach naukowych (np. Hewlett-Packard, National Semiconductor). Programy komputerowe kompilujące program dokonują analizy wyrażenia arytme­ tycznego, przekształcając je na ciąg instrukcji odpowiadający odwrotnej notacji polskiej.

gice trójwartościowej z 1920 r. oraz O znaczeniu i potrzebach logiki matematycznej z 1929 r.), 2 po francusku, 10 w języku Goethego oraz 5 w języku angielskim, w tym A System of Modal Logic. Droga do wspomnianych wcześ­ niej konstrukc­ji prowadziła przez filo­ zoficzne prace dotyczące metodologii nauk empirycznych oraz prace mate­ matyczne na temat rachunku praw­ dopodobieństwa. Od początku swo­ jej działalności naukowej ( O indukcji jako inwersji dedukcji, 1903, Analizy i konst­rukcji pojęcia przyczyny, 1906) Jan Łukasiewicz poddaje krytyce pro­ jekty dotyczące takich pojęć jak induk­ cja, przyczynowość czy konieczność.

W kręgu Arystotelesa W miarę prowadzenia badań nad lo­ giką starożytną, coraz bliższemu Łu­ kasiewiczowi, m.in. z uwagi na swoją teorię modalności, staje się Arystote­ les. Z uwagi na ten rozwój poglądów, nazywamy początkowo niearystotele­ sowym, swój system trójwartościowy nazywa Łukasiewicz następnie nie­ chryzypowym. Sądy modalne stano­ wią dla Łukasiewicza ważny element rozważań. Początkowe ustalenia dają asumpt do rozważań krytycznych do­ tyczących prawa wyłączonego środka oraz prawa sprzeczności, fundamental­ nych praw związanych z zasadą dwu­ wartościowości. Kiedy redakcja miesięcznika „Wyspa”, który ukazywał się w Irlan­ dii w latach 2006–2008, poprosiła

swojego współpracownika profesora Jacka Kabzińskiego o napisanie kilku tekstów na temat dokonań naukowych prof. Łukasiewicza, ten stwierdził, że to znakomita propozycja. Profesor Kab­ ziński zajmował się dorobkiem nauko­ wym Łukasiewicza. Opublikował po raz pierwszy pracę na jego temat ponad 38 lat temu, w niemieckim periodyku „Philosophen lexikon” (pod redakcją Dietricha Aleksandra), wydanym przez Dietz Verlag w Berlinie, w 1982 roku.

Logiczne prawa a wolność Znaczny wpływ na kształtowanie po­ glądów Łukasiewicza miał artykuł Ta­ deusza Kotarbińskiego Zagadnienia istnienia przyszłości z roku 1913. T. Kotarbiński dowodził, że stanowisko zajmowane w kwestii statusu przyszło­ ści implikuje pogląd na zagadnienie wolności. Kotarbiński uważał, że pra­ wa sprzeczności i wyłączonego środka są trudne do pogodzenia z wolnością, ponieważ z praw tych wynika, że każ­ de zdanie jest prawdziwe lub fałszywe. To oczywiście musi również dotyczyć sądów o przyszłości. A gdy już dziś zdanie o przyszłości jest prawdziwe lub fałszywe, to nic nie można już zmie­ nić, przyszłość już istnieje. W obro­ nie twórczości i wolności należy więc odrzucić prawa sprzeczności i wyłą­ czonego środka. Kotarbiński tak pisze w swoim artykule: Jeśli coś mogę zrobić, stworzyć, to nie jest prawdą, że to jest. Bo jakże można stworzyć to, co już jest? (...) Dopiero wtedy tworzymy naprawdę, kiedy tworzymy prawdę... Chodzi o to, aby ten jutrzejszy obraz, którego stwierdzenie dziś jest fałszem, jutro fałszem być przestał, a stał się prawdą, ażeby dopiero jutro zaczął istnieć (...) Bo aby coś naprawdę zaczęło istnieć, na to potrzeba, aby przedtem, nim to istnieć zacznie, sąd to coś stwierdzający nie był prawdą (...) Ale z drugiej strony – twórczości nie ma, jeżeli przed tą chwilą, gdy sąd ma zacząć być prawdziwym, jest on już fałszem, bo co jest fałszem, to się stać prawdą nie może. Jak twierdzi profesor Jacek Kabziń­ ski, w tym rozumowaniu Kotarbiński broni swoich wartości. Ale jednocześ­ nie przyznaje, że sądy o przyszłości nie mogą być ani prawdziwe, ani fałszywe. Od tego rozumowania do zbudowania logiki przyjmującej jeszcze inną, trzecią wartość logiczną, już jeden krok. Zro­ bił go właśnie Jan Łukasiewicz, a krok ten został doceniony. Świadczy o tym opinia amerykańskiego matematyka, byłego przewodniczącego Mathemati­ cal Association of America E.T. Bella, który w książce The Search for Truth za­ licza konstrukcję wielowartościowych logik Jana Łukasiewicza do czterech

Razem z Alfredem Tarskim i Stefa­ nem Banachem prowadził swoje prace, m.in. nad podstawą odwrotnej notacji, nazywanej wkrótce – z racji doniosłości odkrycia – „notacją polską” (notacja – sposób zapisu wyrażeń arytmetycz­ nych). O Janie Łukasiewiczu stało się głośno po publikacji jego naukowych dysertacji z zakresu logiki trójwartoś­ ciowej – pierwszego nieklasycznego rachunku logicznego. Rok przed wybuchem wojny, niemiecki Uniwersytet w Münster w Westfalii przyznał polskiemu uczo­ nemu tytuł Doktora Filozofii Honoris Causa. Nie jest tajemnicą, że stało się to na skutek zabiegów długoletniego przyjaciela, powiernika i naukowego sprzymierzeńca Jana Łukasiewicza – profesora Heinricha Scholza. Mowę laudacyjną wygłosił oczywiście Scholz, który w Niemczech hitlerowskich był jedynym w całej III Rzeszy profesorem logiki matematycznej. U schyłku życia profesor Łukasiewicz wielokrotnie się z tego tłumaczył.

Czas wojennej pożogi 1939–1943

FOT. WIKIPEDIA

K

atedra Filozofii tego uniwer­ sytetu była organizatorem międzynarodowej konferen­ cji „Łukasiewicz w Dubli­ nie”, która zgromadziła ponad 60 filo­ zofów i logików z całego świata. Trzeba przypomnieć na wstępie, że Irlandia należała do niewielkiej grupy państw, które po 1945 roku nie uznały rządu komunistycznego w Warszawie. Rząd irlandzki aż do 1976 roku uznawał za legalne władze Rzeczpospolitej Pols­ kiej na uchodźstwie. Do tegoż roku w Dublinie działał Konsulat General­ ny RP polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. Agencją polskiego rządu emigracyjnego była w latach 50. XX wieku również Terytorialna Komisja Skarbu Narodowego na Irlandię z sie­ dzibą w Dublinie, której przewodni­ czącym był Stefan Badeni. Kiedy wielki świat dowiedział się o naszym wybitnym logiku i filozofo­ wie? Było to w 1920 roku, kiedy Jan Łukasiewicz ogłosił swój słynny pół­ stronicowy autoreferat „O logice trój­ wartościowej”, w którym przedstawił implikacyjno-negacyjny system trój­ wartościowej logiki. Trójwartościowy system logiki Łukasiewicza stanowi fragment systemu logiki Posta. Znakomity polski filozof i logik profesor Jacek Kabziński często mawiał w rozmowach ze mną, że aby z histo­ rycznego punktu widzenia należycie ocenić wielki rozgłos, który towarzy­ szył osobie Łukasiewicza w związku z pierwszymi konstrukcjami logik wielowartościowych (był często po­ równywany z takimi odkrywcami jak Kopernik, Newton i Einstein), należy zwrócić uwagę na jego pracę naukową przed rokiem 1920.

przełomowych, rewolucyjnych i szczy­ towych osiągnięć w historii ludzkości w ostatnich 6 000 lat.

Zanim powstała „Notacja polska” Nasz wybitny filozof i logik urodził się 21 grudnia 1878 roku we Lwowie. Je­ go rodzicami byli Paweł Łukasiewicz, kapitan w austriackiej armii, i Leo­ poldyna Łukasiewicz z domu Hol­ zer. Był jedynakiem. W roku 1897, po ukończeniu gimnazjum filologicz­ nego, rozpoczął studia w Uniwersyte­ cie Lwowskim na wydziałach filozofii i matematyki. W roku 1902 obronił pracę doktorską, a pierścień doktorski z diamentami otrzymał z rąk samego cesarza Franciszka Józefa I. W tym czasie jego wielkim przyjacielem je­ go był już jego pierwszy nauczyciel uniwersytecki, prof. Kazimierz Twar­ dowski, z którym stworzyli później podwaliny polskiej szkoły matema­ tycznej, nazywanej także często szkołą lwowsko-warszawską. W 1905 roku został stypendystą autonomicznego rządu galicyjskiego i przez rok słu­ chał wykładów na wydziałach filozo­ fii Uniwersytetu Berlińskiego i w bel­

W przeciwieństwie do innych polskich profesorów, którym w każdej chwili groziło rozstrzelanie albo wywóz do obozu koncentracyjnego, profesor Łu­ kasiewicz miał niemieckich protekto­ rów. Jednym z nich był wspominany już profesor Heinrich Scholz, któremu dzięki pomocy Jurgena von Kempskie­ go i staraniom niemieckiego ambasa­ dora von Moltkego udało się zdobyć adres Łukasiewicza. Do pierwszego po latach spotkania doszło 15 paździer­ nika 1939 roku. Wkrótce Łukasiewicz otrzymał pracę w warszawskim Archi­ wum Miejskim. Pracy w archiwum i bibliotece prof. Łukasiewicz miał jak na lekarst­ wo, a więc i zapłata była bardzo licha. Dlatego H. Scholz pomagał mu finanso­ wo w inny sposób. Przeżycie Łukasiewi­ cza i jego małżonki było możliwe dzięki comiesięcznym zastrzykom finanso­ wym. Było to jednak bardzo utrudnio­ ne z powodu wojny i podejrzliwości służb niemieckich. Transfery pieniędzy bezpośrednio z Rzeszy dla obywatela polskiego na terenach okupowanych nie były możliwe, mimo starań Schol­ za. Udawało się tego dokonać w inny sposób. Pieniądze z przeznaczeniem dla Łukasiewicza wędrowały do dy­ rektora warszawskiego archiwum, dra Eilharta Eilersa. Świadczą o tym zapisy w dzienniku Scholza z lat 1941–1943. Prawdopodobnie to także Scholz przekonał dyrektora warszawskiego od­ działu Instytutu dla Niemiec Wschod­ nich, profesora Heinricha Wolfruma, by zaoferował Łukasiewiczowi wyż­ sze stanowisko urzędnicze. I tutaj ro­ dzi się niejasność. W życiorysie Jana Łukasiewicza, spisanym w 1953 roku, jego autor (lub jego krewni) donoszą, że on sam nie przyjął tej propozycji. Natomiast inne źródła podają, że nie było to możliwe z „powodów politycz­ nych” i możemy się domyślać, z jakich. W tym czasie Łukasiewiczowie miesz­ kali w Warszawie, przy ulicy Brzozo­ wej 12.

Były przewodniczący Mathematical Association of America E.T. Bell w książce The Search for Truth zalicza konstrukcję wielowartościowych logik Jana Łukasiewicza do czterech przełomowych, rewolucyjnych i szczytowych osiągnięć w historii ludzkości w ostatnich 6 000 lat. gijskim Louvain. W 1906 roku był już doktorem habilitowanym i został mianowany wykładowcą filozofii, tak zwanym Privatdozent, na Uniwersy­ tecie Lwowskim. W roku odzyskania przez Polskę niepodległości prof. Łukasiewicz po­ rzucił życie wykładowcy i pedagoga na ponad dwa lata. Najpierw otrzy­ mał fotel Dyrektora Szkół Wyższych przy polskim Ministerstwie Oświaty, zaś w styczniu 1919 roku z rąk pre­ miera Ignacego Paderewskiego otrzy­ mał tekę ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Po złoże­ niu ministerialnego urzędu w stycz­ niu 1920 roku, nieprzerwanie do roku 1939 był profesorem filozofii w Uniwer­ sytecie Warszawskim. W tym czasie dwukrotnie piastował funkcję rektora Uniwersytetu, został odznaczony Krzy­ żem Komandorskim Orderu „Polonia Res­tituta”. Stał się jedną z najważniej­ szych postaci kadry naukowej Uniwer­ sytetu Warszawskiego.

W tym czasie cały czas trwały pró­ by, aby profesora Łukasiewicza wy­ wieźć z okupowanej Polski. W 1943 roku H. Scholz sondował możliwość zatrudnienia profesora na Uniwersy­ tecie w Zurychu. Rozmawiał nawet na ten temat z filozofem i matematy­ kiem szwajcarskim Ferdynandem Gon­ sethem, o czym świadczy korespon­ dencja między nimi. Wreszcie po wielu staraniach Łukasiewicz niemal w ostat­ niej chwili wyjechał z żoną z Warszawy. Oto jak ten gorący czas przedstawia nasz bohater: Chcieliśmy jechać do Szwajcarii i profesor Scholz już omówił to z profesorem F. Gonsethem w Zurychu. Ale było niemożliwym otrzymanie od niemieckich władz w Warszawie zezwolenia na wyjazd do Szwajcarii. Łatwiej było dostać zezwolenie na „Rzeszę”, a w owym czasie „Rzesza” zaczynała się zaledwie kilka kilometrów na zachód od Warszawy. Dzięki takiemu zezwoleniu dojechaliśmy 18 lipca 1944 r. do

Münsteru w nadziei, że nasz przyjaciel nam umożliwi dalszą jazdę. Ale dwa dni później, 20 lipca 1944 r., nastąpił zamach bombowy na Hitlera i nie mieliśmy już możliwości na przekroczenie niemieckiej granicy. Musieliśmy więc pozostać w Münsterze pod najcięższymi bombardowaniami angielskich i amerykańskich samolotów. W końcu żyliśmy w piwnicy bez okien w zburzonym domu aż do Nowego Roku 1945, gdy jeden z naszych przyjaciół, Niemiec mający polskie nazwisko i pochodzenie, dr J. von Kempski, mający posiadłość na wsi, zawiózł nas do swojego gospodarstwa w Hembsen (Kreis Höxter w Westfalii). Tam nas uwolnili Amerykanie w kwietniu 1945 r. Parę dni później otrzymałem list od polskiego generała Berbeckiego, jeńca wojennego i komendanta wojskowego obozu dla polskich jeńców wojennych w Dössel, bym dołączył się z żoną do obozu. Zgodziłem się i spędziłem lato 1945 r. w Hohenwepel przy Dössel, gdzie uczyłem logiki w tymczasowo zorganizowanej polskiej średniej szkole. W końcu 1945 r. dzięki polskim i angielskim władzom wojskowym zdołaliśmy dotrzeć do Brukseli w angielskim pociągu wojskowym.

Kierunek Dublin! Jan Łukasiewicz w stolicy Belgii zaan­ gażował się w prace Polskiego Instytutu Naukowego, gdzie wykładał logikę. Na przełomie lutego i marca 1946 r. spotkał Irlandczyka w mundurze pols­kiej armii. Ów nieznajomy zachęcił go do wyjaz­ du do Irlandii, utrzymując, że irlandzki rząd oferuje natychmiast schronienie i pracę dla kilku polskich uczonych. Profesor Łukasiewicz nie zastanawiał się ani chwili, wiedząc, że na powrót do Polski nie ma szans, zaś sytuacja w Bel­ gii jest niepewna. Po otrzymaniu wizy irlandzkiej w ambasadzie w Paryżu oraz angielskiej wizy tranzytowej Jan i Regi­ na Łukasiewiczowie udali się w podróż. 4 marca 1946 roku byli już w Dublinie. Tydzień później zos­tali przyjęci przez Éamona De Valerę, premiera rządu. De Valera przyrzekł Łukasiewiczowi „pozycję naukową na miarę jego zasług i umiejętności”. Tak też się stało. Pod koniec września 1946 r. Jan Łukasiewicz otrzymał nominację na tymczasowego profesora logiki matematycznej w Kró­ lewskiej Akademii Irlandzkiej. Oto jak ostatnie lata swojego życia wspomina nasz uczony: W 1949 r. zaproszono mnie na cykl wykładów o logice Arystotelesowej w University College w Dublinie i na wykłady na Uniwersytecie w Manchesterze. W latach 1950 i 1952 dałem cyk­le wykładów z logiki matematycznej i z historii starożytnej logiki w Queen’s College w Belfaście, a w 1950 r. uczestniczyłem w Kolokwium z Logiki Matematycznej w Paryżu i wygłosiłem dwa odczyty po francusku na Wydziale Nauk Uniwersytetu w Paryżu. W lutym 1953 r. otrzymałem od Zarządu Funduszu Towarzystwa Filozoficznego w Cambridge, profesorów C.E. Moore i C.D. Broad z Cambridge oraz profesora Gilberta Ryle z Oksfordu, nagrodę „w uznaniu moich wielkich zasług w studiach filozoficznej logiki”. W Dublinie w 1951 roku opubliko­ wał jedną z ważniejszych swoich prac: Aristotle’s Syllogistic from the Standpoint of Modern Formal Logic (wyd. pol. 1988, pt. Sylogistyka Arystotelesa z punktu widzenia współczesnej logiki formalnej). Był to bardzo istotny wkład polski w naukę irlandzką. Jan Łukasiewicz zmarł w Dublinie 13 lutego 1956 roku.

Pamięć o profesorze Łukasiewiczu W Polsce podczas dorocznych Jesien­ nych Spotkań Polskiego Towarzystwa Informatycznego ogłaszane są wyniki kolejnych konkursowych edycji Na­ grody PTI im. Jana Łukasiewicza za „Innowacyjność w zakresie zastosowań informatyki”. Projekt przyznawania Nag­rody im. Jana Łukasiewicza zwią­ zany jest przede wszystkim ze wspie­ raniem oraz promocją innowacyjności w obszarze szeroko pojętej informatyki oraz krzewieniem ich w sferze publicz­ nej i gospodarczej. Profesora Jana Łu­ kasiewicza uhonorowano także w inny sposób. 19 lis­topada 1998 roku w Pre­ scott Observatory została odkryta przez Paula Combę asteroida należąca do zewnętrznej części pasa głównego aste­ roid okrążających Słońce. Odkrywca nazwał ową planetoidę imieniem Jana Łukasiewicza. K Listy Jana Łukasiewicza i Maxa Benie, których fragmenty cytowałem, są zdeponowane w archiwum Uniwersytetu w Münster (teczka: „Dr Heinrich Scholz,nr osobowy pliku 2656”).


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

18

SZKOLNICTWO·W YŻSZE

W marcu obchodziliśmy po raz kolejny Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych, coraz częściej zwanych Niezłomnymi, jako że niezłomnie walczyli o Niepodległą Polskę po jej opanowaniu przez komunistów i dlatego zostali przez nich wyklęci.

Niezłomni – wyklęci przez rektorów Józef Wieczorek

P

odziemna armia powraca! – jak dziś śpiewają bardowie, choć nadal jeszcze wielu bo­ haterów walk o Wolną Polskę określa się mianem bandytów, tak jak ich nazywali komuniści. Mimo medial­ nego obalenia komunizmu, nie do koń­ ca ten zniesławiający wolnych Pola­ ków system się skończył. Tkwi przede wszystkim w mentalności, ale i w pra­ wie, bo III RP zachowała ciągłość z ko­ munistycznym PRL-em.

Konieczność narodowej pamięci W Katedrze Wawelskiej abp. Marek Jędraszewski, metropolita krakowski, w pięknej homilii poświęconej obcho­ dom Narodowego Dnia Pamięci Żołnie­ rzy Wyklętych mówił: Naszą pamięcią, pamięcią Matki-Kościoła chcemy ogarnąć tych, którzy dla Boga, dla ojczyzny, dla Polski dali najwyższe świadectwo cierpienia, życia, śmierci i nadziei. (…) Oddanie Żołnierzom Niezłomnym należnej czci jest naszym ważnym zadaniem. To właśnie jest zadanie dla nas na dzisiaj i na przyszłość. Konieczność narodowej pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Z okazji Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych odbyła się pierwsza wspól­ na pielgrzymka Żołnierzy Niezłomnych na Jasną Górę, gdzie metropolita gdańs­ ki w homilii powiedział: Przywracamy dziś pamięć bohaterów, którzy u schyłku II wojny światowej, a szczególnie po jej zakończeniu, zostali zdradzeni i skazani na wymazanie z pamięci, a także i fizyczny

niebyt, dlatego wrzucano ich do dołów śmierci, zamazywano nazwis­ka, wspomi­ nając także o ks. Władysławie Gurgaczu, duchowym opiekunie oddziału leśnych w Sądeckiem, w 1949 roku skazanym na śmierć i rozstrzelanym. W ostatnim sło­ wie podczas rozprawy sądowej ks. Gur­ gacz oświadczył: Moje czyny były zgodne z tym, o czym myślą miliony Polaków, tych Polaków, o których obecnym losie zdecydowały bagnety NKWD. Niestety nie wszyscy chcą przyw­ racać pamięć o Żołnierzach Niezłom­ nych, nadal dla zbyt wielu Polaków pozostają oni wyklęci. Pamięć o ks.

Jak to było możliwe, że wojskowy prokurator reżimu komunistycznego, który posyłał na śmierć polskich patriotów, robił następnie karierę „naukową” na prestiżowym polskim uniwersytecie i do tej pory ten uniwersytet nie chce się z tej hańby rozliczyć?

Gurgaczu kultywują głównie świeccy, działając na rzecz beatyfikacji tego Niez­ łomnego Kapelana Polskiej Podziem­ nej Armii Niepodległościowej, o czym świadczą filmy, coroczne msze św. na Hali Łabowskiej w Beskidzie Sądeckim, gromadzące coraz większe tłumy, uro­ czystości w Jabłonicy Polskiej tam, gdzie ks. Gurgacz się urodził, i w Krakowie – gdzie został zamordowany i pocho­ wany, ale bez chrześcijańskiego pogrze­ bu. Dob­rze, że abp. Głódź o nim przy­ pomniał na Jasnej Górze w pięknym kontekście. Może inni duchowni też się włączą do krzewienia kultu ks. Gurga­ cza. Czekamy też na ekshumację i na uroczysty, katolicki, narodowy pochó­ wek Niezłomnego dla Boga i Ojczyzny.

Niestety po długich latach komuniz­mu takie elity nam pozostały. Zresztą i przy instalacji systemu komu­ nistycznego w Polsce elity akademickie nie zawsze zachowywały się jak trzeba. Po latach można powiedzieć, że nie­ pełnoletnia jeszcze, wiejska dziewczy­ na Danuta Siedzikówna „Inka” – dziś wręcz kultowa postać podziemia nie­ podległościowego – lepiej rozumiała, w jakiej Polsce przyjdzie nam żyć, niż wielu akademików.

Niestety negatywne, haniebne, zgodne z propagandą komunistyczną opinie o żołnierzach niepodległościowego powstania antykomunistycznego wy­ powiadają nieraz obecne elity – w tym profesorowie, np. prof. Senyszyn, która nazywa ich bandytami i jakoś nie spo­ tyka się to z należytą reakcją pozos­ tałych członków środowiska akade­ mickiego. A prokurator zalicza takie wypowiedzi do elementów „swoiście pojmowanej strategii politycznej”. Jo­ anna Senyszyn napisała na Twitte­ rze (maj 2015): Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie mojej wypowiedzi o żołnierzach wyklętych, bo trudno ścigać za mówienie prawdy, nawet trudnej.

Sądzeni i skazani w procesie krakows­ kim naukowcy to Eugeniusz Ralski, Henryk Munch, Karol Buczek, Karol Starmach, których nazwiska widnieją na tablicy poświęconej pamięci tego procesu na budynku dawnego Sądu Rejonowego przy ul. Senackiej 3. Eugeniusz Ralski – od 1934 doktor nauk rolniczych, podczas wojny był współorganizatorem tajnego nauczania na Wydziale Rolniczym UJ w Krakowie (funkcja kierownicza Delegatury Rzą­ du na Kraj), zaangażowanym w dzia­ łalność niepodległościową w Związku Walki Zbrojnej. W 1944 r. został aresz­ towany i uwięziony w obozie koncent­ racyjnym w Krakowie-Płaszowie. Po wojnie współtworzył sieci wywiadow­

Tablica pamiątkowa przy ul. Senackiej 3 w Krakowie.

FOT. WIKIPEDIA

W Krakowie 11 sierpnia 1947 r. roz­ począł się proces działaczy organizacji Wolność i Niezawisłość (WiN) i miko­ łajczykowskiego PSL. Oskarżycielem był zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego ppłk Stanisław Zarakowski. Grzmiał on pod adresem zgromadzonych na ławie oskarżonych pracowników nauki – wśród których byli m.in. znany biolog Eugeniusz Ralski, a także historycy Karol Buczek i Henryk Münch: Dziś, gdy państwo chce ratować naukę polską i uniwersytety, nie będzie tolerować zdrajców, tych, którym daje chleb! Dla tych ludzi, którzy przedkładają szpiegostwo nad pracę […], nie ma miejsca w społeczeństwie (Przeciw czerwonej dyktaturze – red. Filip Mu­ siał, Jarosław Szarek; Ośrodek Myśli Politycznej, Instytut Pamięci Narodo­ wej, Kraków 2007).

Mieszkańcy gminy Warnice walczą o remont swojego najcenniejszego zabytku

Czy uda się uratować XV-wieczny kościół? Jaśmina Nowak

P

Niezłomni – wyklęci przez rektorów

w okresie międzywojennym był związa­ ny z ruchem ludowym. Podczas II wojny światowej działał w konspiracyjnym SL Roch. Po wojnie należał do Polskiego Stronnictwa Ludowego, w chwili aresz­ towania był redaktorem „Piasta” z no­ minacji Wincentego Witosa. Prokurator domagał się dla niego wyroku śmier­ ci, sąd zasądził go na 15 lat więzienia. Zwolniono go w 1954 roku ze względu na gruźlicę. Po zawieszeniu kary został zastępcą profesora, a w lutym 1957 r. – profesorem nadzwyczajnym w Insty­ tucie Historii PAN. Jego nominację na profesora „belwederskiego” w 1962 za­ blokował I sekretarz KC PZPR Władys­ ław Gomułka. Profesorem zwyczajnym został dopiero w 1972. Zrehabilitowany wyrokiem Sądu Najwyższego z 30 sierp­ nia 1989 r. Karol Starmach w latach 1919–1920 brał udział w wojnie polsko-bolszewic­ kiej. Obronił doktorat, pracował nauko­ wo jako botanik. Podczas okupacji nie­ mieckiej aresztowany, był więziony w KL Sachsenhausen i Dachau. Po zwolnieniu organizował w Krakowie tajne naucza­ nie. Po wojnie pracował jako docent na UJ, był czynny w PSL, współpracował z E. Ralskim. W 1946 uwięziony i są­ dzony w procesie krakowskim, został

„Inka” lepiej rozumiała

Haniebna rezolucja rektorów

arafia Rzymskokatolicka pod wezwaniem św. Michała Archanioła w Starym Przylepie złożyła wniosek o dotację na dofinansowanie prac konserwatorskich oraz restauratorskich przy kościele pw. św. Józefa w Wierzbnie, które w 2016 roku obchodziło uroczyście 830-lecie istnienia. Kościół pochodzi z XV wieku, został wpisany do rejestru zabytków. Bez natychmiastowego remontu ulegnie zniszczeniu. Budowla jest przykładem sakralnej architektury późnogotyckiej na Pomorzu Zachodnim. Z uwagi na walory historyczne, architektoniczne i artystyczne stanowi jeden z najcenniejszych zabytków sakralnych na Pomorzu. Historia kościoła niejednokrotnie była tematem prac na wyższych uczelniach. W XIX wieku zmieniono otwory okienne, stropy i więźbę dachową oraz zwieńczono wieżę barokowym

Przypomnijmy sylwetki wyklętych przez rektorów, aby zainspirować his­ toryków do opracowania rzeczywis­ tych historii uczelni oraz biogramów naukowców wyklętych przez rekto­ rów pozostających w symbiotycznych związkach ze służbami komunistycz­ nego państwa. Przypomnijmy i tych, którzy ich wyklinali.

hełmem i latarnią. W 1738 roku kościół otynkowano, sufit ozdobiono polichromią, którą wykonał Johann Christian Thissen. Wskutek wyładowań atmosfe­ rycznych hełm spłonął na początku XX wieku i nie został odbudowany. W roku 2014 rozpoczęto remont kościoła. Odnowiono wschodnią ścianę szczytową, więźbę dachową nad nawą główną z opisaną poli­ chromią, a także wykonano remont konstrukcyjny murów wieży. Faktyczny, tragiczny stan techniczny kościoła został w pełni ujawniony w trakcie rozpoczętych prac remontowych i wskazuje na pilną konieczność ich dokończenia. W roku 2017 wstrzymano prace z braku funduszy i już widać tego negatywnie skut­ ki. Dokończenie remontu pozwoli uchronić zabytek przed zniszczeniem i uratować ważny dla społecz­ ności i tożsamości lokalnej obiekt. K

czo-propagandowe na terenie tzw. Ob­ szaru Południowego w ramach orga­ nizacji NIE i WiN. Od lutego 1945 pracował na sta­ nowisku adiunkta w Katedrze Uprawy Roślin UJ, gdzie uzyskał tytuł doktora habilitowanego, a następnie profeso­ ra nadzwyczajnego na Uniwersytecie Wrocławskim. W sierpniu 1946 r. UB aresztował go z powodu nieujawnienia działalności w AK i WiN. W procesie krakowskim został skazany na karę śmierci, którą Bolesław Bierut zmienił w drodze łaski na dożywotnie więzie­ nie. W obronie Eugeniusza Ralskiego występowali profesorowie z WSR we Wrocławiu – Aleksander Tychowski, Bolesław Świętochowski (b. żołnierz AK), Sebastian Bac. Więziony w Krakowie na Monte­ lupich, we Wronkach, w więzieniu mo­ kotowskim w Warszawie, na wolność wyszedł w 1956 r. Pozostałą część kary zawieszono mu początkowo na dwa la­

Po latach można powiedzieć, że niepełnoletnia jeszcze, wiejska dziewczyna Danuta Siedzikówna „Inka” – dziś wręcz kultowa postać podziemia niepodległościowego – lepiej rozumiała, w jakiej Polsce przyjdzie nam żyć, niż wielu akademików. Rektorzy krakowskich uczelni, za­ miast bronić swoich młodszych aka­ demickich kolegów – solidarnie ich potępiali [!], tak że prokurator miał mocne argumenty do ich skazywania! Powoływał się na haniebną rezolucję rektorów! Podpisali ją m.in. F. Walter – rektor UJ, Stanisław Skowron – dzie­ kan Wydziału Lekarskiego UJ, Walery Goetel – rektor Akademii Górniczej, Adam Krzyżanowski – rektor Wyższej Szkoły Nauk Społecznych. Senat Uni­ wersytetu Jagiellońskiego potępił walkę zbrojną o przywrócenie niepodległości (posiedzenie senatu 6 II 1947 r. – zapis odezwy do młodzieży akademickiej zachowany w protokołach dostępnych w archiwum UJ, podpisany przez pro­ fesorów – dziekanów, prodziekanów, delegatów wydziałów – i rektora F. Wal­ tera). Odezwy Senatu nie podpisał je­ dynie dziekan prof. Stefan Schmidt, trzy lata później pozbawiony katedry i usunięty z UJ! (R. Terlecki, „Zeszyty Historyczne WiN-u” 18/2002).

ta, a następnie anulowano. Po 1956 r. pracował naukowo i został profesorem zwyczajnym na WSR. Henryk Münch studiował od 1924 r. historię i geografię na UJ, uzyskując dok­ torat w 1932 r. Brał udział w kampanii wrześniowej. W czasie okupacji chronił zbiory archiwalne przed zniszczeniem lub wywiezieniem do III Rzeszy. Od 1941 r. działał w ZWZ-AK pod pseu­ donimem „Mnich”, a po wojnie związał się z WiN. Aresztowany, zasiadł na ła­ wie oskarżonych wspólnie z działaczami II Zarządu Głównego i został skazany na 15 lat więzienia. Zwolniony w 1956 r., pracował w Muzeum Historycznym Mias­ta Krakowa jako kustosz i kierow­ nik działu naukowego. Był członkiem Komisji Urbanistyki i Architektury Od­ działu PAN w Krakowie. Prowadził za­ jęcia z urbanistyki na archeologii w UJ. Karol Buczek był uczestnikiem woj­ ny polsko-bolszewickiej. Studiował na UJ geografię i historię, doktorat uzyskał w roku 1928, habilitował się w 1936. Już

FOT. JÓZEF WIECZOREK

skazany na 5 lat. Więziono go we Wron­ kach i na Mokotowie w Warszawie. Na wolność wyszedł w 1950 r. Od 1956 r. był profesorem UJ w Krakowie, a od 1969 – członkiem PAN.

Kariera akademicka sądowego mordercy Jednym z morderców sądowych lat sta­ linowskich był Julian Haraschin, zwany krwawym Julkiem, który jako proku­ rator wojskowy wydał ok. 60 wyro­ ków śmierci na niezłomnie walczących o niepodległość. Ilu z nich mogłoby tworzyć elity Wolnej Polski? Niestety elity PRL-u w niemałym stopniu two­ rzyli mordercy sądowi. Julian Haraschin po skończeniu ka­ riery prokuratorskiej zaczął robić karierę akademicką na Wydziale Prawa Uni­ wersytetu Jagiellońskiego, i to przy po­ mocy wybitnych naukowców. Nie tylko zdobywał tytuły naukowe, ale stworzył innowacyjne metody kończenia studiów i uzyskiwania dyplomów bez potrzeby trudzenia się studiowaniem. Gdyby nie wpadka na tle obyczajowym, może by został profesorem, a może i rektorem. Był mordercą sądowym, jednak środo­ wisko akademickie bynajmniej go nie usunęło ze swoich szeregów. Jak to było możliwe, że wojskowy prokurator reżimu komunistycznego, który posyłał na śmierć polskich patrio­ tów, robił następnie karierę „naukową” na prestiżowym polskim uniwersytecie i do tej pory ten uniwersytet nie chce się z tej hańby rozliczyć? Najpełniej do tej pory tę mrocz­ ną postać opisał nie historyk uczel­ ni Juliana Haraschina – Uniwersytetu Jagiellońskiego, lecz publicysta i mu­ zyk Krystian Brodacki w znakomitej książce Trzy twarze Juliana Haraschina. Przez pryzmat tej twarzy widać i obec­ ną twarz Uniwersytetu Jagiellońskie­ go, który nie chce znać ciemnych kart swojej najnowszej historii, nie tylko tej z okresu instalacji systemu komunis­ tycznego, ale i z okresu jego konania. Eliminacja Niezłomnych zrobiła swoje. Na UJ organizowane są wykłady na temat reinkarnacji, gender w fizyce, spotkania z Kubą Wojewódzkim, zna­ nym z wkładania polskiej flagi w psie odchody, ale nie z wyklętymi, bo niez­ łomnymi świadkami historii. Wygląda na to, że prawda przestała być już przedmiotem zainteresowania ludzi współczesnego uniwersytetu. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

19

P·O·D·R·Ó·Ż·E

Ksiądz Stanisław Wróbel przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie dla misjonarzy i wolontariuszy. Wszyscy trzej do dziś są w Ekwadorze. mieszkających w Vilcabambie dowie­ działem się, że w miasteczku El Pan­ gui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamo­ rze. Zapytałem o to właścicielkę hote­ lu, nomen omen, „Betania”, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na scho­ dach. Przypomniała sobie, że jednak jest pols­ki misjonarz w Zamorze. Pa­ dre Estanislao. Prowadzi dom starców. Po obiedzie ksiądz Stanisław otwo­ rzył paczkę Marlboro w poszukiwaniu kolejnego papierosa. Nie było go. Wy­ jął z kieszeni drugą. Kolejne dziesięć papierosów. Podsunął mi odruchowo, odmówiłem. Zapalił papierosa i poka­ zał mi paczkę. – Wypalam cztery dziennie. Razem czterdzieści papierosów. Tylko czerwo­ ne Marlboro. Skończył palić. Poprosił, żebym po­ czekał, bo musi załatwić jedną sprawę, a potem jedziemy. Nie było sensu py­ tać, dokąd. Miałem się przekonać sam. Zjechaliśmy z asfaltowej drogi na gruntową. Przejechaliśmy przez most i kontynuowaliśmy, mając po prawej stronie ścianę góry, po lewej głęboką dolinę. Próbowałem robić zdjęcia, mi­ mo krzaków rosnących wzdłuż drogi. W pewnym momencie zauważyłem, że znaki drogowe nie są po hiszpańsku, ale po chińsku. Tym razem nie powstrzy­ małem się od pytania o cel wyprawy. Jechaliśmy kupować łóżka. Chińczycy kończyli budowę elekt­ rowni wodnej na obrzeżach Zamo­ ry. Chińscy robotnicy, chiński sprzęt i w pełni wyposażone baraki. Więk­ szość pracowników wracała do Chin, sprzęt sprzedawali za bezcen – zwłasz­ cza meble, a nawet baraki. Na całym terenie znaki i tabliczki były w najlep­ szym razie dwujęzyczne. Podjechaliśmy na główny plac przed siedzibą kierow­ nictwa budowy. Stał tam jedyny chyba ekwadorski pracownik – chłopak naj­ wyżej dwudziestopięcioletni. Zaparkowaliśmy i wysiedliśmy z sa­ mochodu. Ksiądz Stanisław podszedł do stróża z wyciągniętą paczką papie­ rosów. Poczęstował go i wyjaśnił cel wi­ zyty. Chłopak powiedział, że on nic nie wie, a akurat nie ma w okolicy żadnego Chińczyka, który mógłby nam pomóc.

– Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plas­ tikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Ksiądz Stanisław z Ekwadoru

FOT. PIOTR MAEUSZ BOBOŁOWICZ

P

adre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku. – No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papie­ rów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy pod­ niósł wzrok i się roześmiał. – Si. Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpań­ sku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. – Papierosa? – ks. Stanisław wy­ ciągnął w moim kierunku małą pacz­ kę Marlboro. Grzecznie odmówiłem. – Bo ja bym chciał o księdzu na­ pisać reportaż. – Pij kawę. Siedzieliśmy przy białym ogrodo­ wym stole i piliśmy kawę w oczekiwa­ niu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przycho­ dził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszyst­ kie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem cie­ kawości, pytałem o liczby i fakty. – Ile masz czasu? – zapytał mnie ksiądz Stanisław w pewnym momencie. Odpowiedziałem, że właściwie przyjechałem do Zamory głównie po to, żeby się z nim spotkać i nie prze­ widziałem nic innego na ten dzień. Stwierdził, że tym lepiej, bo będę mógł pojechać z nim po obiedzie pozałat­ wiać sprawy. Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków

Piotr Mateusz Bobołowicz W międzyczasie pomocnik i kierow­ ca księdza próbował dodzwonić się do osoby, z którą się wcześniej dogadywał. – Jesteś z Zamory? – spytał chło­ paka ksiądz. Tamten kiwną głową. – Dużą masz rodzinę? Mieszkasz z nimi? Po chwili przeszedł do meritum. – Słuchaj, pokaż nam tylko, gdzie są te łóżka, obejrzymy, czy w ogóle jest sens, żeby przyjeżdżać kiedy indziej. Stróż zaczął tłumaczyć, że on nie może, że tylko Chińczycy. Ale wziął krótkofalówkę i próbował kogoś wywo­ łać. W końcu ktoś na wyższym szczeblu dał nam pozwolenie obejrzenia sterty rozmontowanych łóżek, która zalega­ ła w hali do koszykówki. Obok inny stos – drzwi. Krzesła, stoły, zwoje kabla i góra różnych metalowych i drewnia­ nych listew. Ostatecznie i tak nie było możliwości, żeby coś kupić od razu, ale wyglądało na to, że ksiądz znalazł to, czego szukał. – Wiesz, mamy mało łóżek. Po­ trzebuję nowych, jeśli mam przyjmo­ wać więcej pensjonariuszy. Państwo nas trochę finansuje, trochę się utrzymu­ jemy z datków. Ale trzeba oszczędzać, jeśli się da. W drodze powrotnej ksiądz kazał kierowcy się zatrzymać, wskazując na drzewo obrośnięte drobnymi, żółty­ mi kwiatkami. W tropikalnej części Ameryki występuje dwieście pięćdzie­ siąt rodzajów storczykowatych, z czego zdecydowaną większość można spotkać w okolicach Zamory. Stanęliśmy, żeby pozrywać kwiatki. Asystent księdza, In­ dianin, wdrapał się na drzewo i zrzucał nam całe rośliny. – Zasadzę. Leży koło domu taki stary pień, może będą rosły. Ładnie pachną, jak jest ich dużo. Ksiądz Stanisław Wróbel przy­ jechał do Ekwadoru z diecezji prze­

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie. myskiej trzydzieści lat temu, z dwo­ ma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie dla misjonarzy i wolontariuszy. Wszyscy trzej do dziś są w Ekwadorze, choć tylko on zos­ tał w tamtej okolicy. Ksiądz Stanisław jest obywatelem Ekwadoru, zresztą na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych. Tego dnia miał na głowie kapelusz o szerokim rondzie, przywieziony z niedawnej wyprawy z Peru. Na pytanie, czy nosi czasem sutannę, zareagował śmiechem. – Tutaj? Przy tym klimacie? Teraz przynajmniej są samochody. Kilka lat temu trzeba było czasem pieszo iść ca­ ły dzień z sakramentem. Albo konno. Nadal czasem jeżdżę konno. W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każ­ dego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych

więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazon­ ki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z po­ mocy medycznej, zjeść, spędzić czas R E K L A M A

z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przy­ chodzi dietetyk, który ustala zrównowa­ żony jadłospis na cały miesiąc. Ksiądz Stanisław jest również pro­ boszczem jednej z kilku parafii na tere­ nie Zamory. Nie miałem okazji zoba­ czyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią

się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego. – Trzeba dojść do tych ludzi, zdo­ być ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba bu­ dować drogę, trzeba być z nimi, żeby

tę drogę zbudować. Gdy trzeba budo­ wać wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci lu­ dzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspól­ noty, ich rodziny, a oni to doceniają. Ksiądz Stanisław od trzydziestu lat mieszka właściwie w tej samej miejsco­ wości. Zamora to dwudziestotysięczne miasto, stolica najmłodszej prowincji Ekwadoru, Zamora-Chinchipe, utwo­ rzonej w 1953 roku. Miasto zostało zało­ żone w 1549 roku, ale jego rozwój datuje się dopiero od lat trzydziestych XX wie­ ku. Południowo-wschodnia prowincja na granicy z Peru stała się miejscem ucieczki z całego Ekwadoru ludzi przy­ ciśniętych biedą lub suszą. Większość populacji stanowią jednak Indianie ze szczepów Saraguro i Shuar. Oba ludy zachowują swoje bardzo odległe kultu­ ry, ale łączy ich wspólna praca i, przede wszystkim, więź Kościoła. Znów siedzieliśmy przy ogro­ dowym stole i piliśmy kawę. Ksiądz palił papierosa. Podeszła jedna z pensjonariu­szek. Bardzo drobna i po­ marszczona, podpierała się laską. Po­ deszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i za­ proponował, żeby usiadła przy stole. – Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powie­ działa żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni. – Ma sto dwa lata, właściwie skoń­ czy za dwa tygodnie. I pali. To najstar­ sza osoba, która tutaj mieszka – powie­ dział po polsku ksiądz Stanisław. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

20

O S TAT N I A· S T R O N A

Historia jednego zdjęcia...

Rozwój cywilizacyjny przyniósl ogromny postęp w naukach medycznych, ale przyczynił się również do wzrostu ilości zaburzeń psychicznych. Rośnie zapotrzebowanie na miejsca w wyspecjalizowanych instytucjach opiekuńczych. Dzień w Domu Pomocy Społecznej w Nowodworzu rozpoczyna się już o siódmej rano. Gimnastyka pomaga w utrzymaniu dyscypliny i przyzwyczaja do aktywnego uczestnictwa w codziennym życiu. Niektórym chorym trudno jest podporządkować się wymaganiom. Fot. Tadeusz Koniarz

Odeszła od nas ostatnia łączniczka kanałowa Powstania Warszawskiego. Miała 99 lat.

„Ewa 319”

Wspomnienie o Ewie Jeglińskiej z domu Oksza-Orzechowskiej

Może miałam ich posłać Niemcom na żer?

N

a prośbę z p. Hist. Kom. piszę ot te swoje przeżycie za czasów oku­ panta niemieckiego, od 1942 r. do chwili powstania 3 października 1942 r. Dowiedzieliśmy się, że ghetto Ra­ dzymińskie zostało zlikwidowane. Prędko mój mąż pojechał do Radzymina dowie­ dzieć się co się stało z jego przyjacielem, Jerzykiem Klejnberdem. Tam na miejs­ cu dowiedział się, że niedaleko miasta, w odległości jakieś 7 klm. znajduje się jeszcze placówka Żydów pracujących. Była to farbiarnia im. „Izabelin”. Nie zwa­ żając na ulewny deszcz mąż poleciał szu­ kać. Deszcz, ciemnica, błądził mój mąż, bo tam lasy były i nareszcie zmoknięty, niewyspany, dostał się do tej placówki. Znalazł swojego przyjaciela. Zabrał ze sobą zaraz p. Jerzyka i jeszcze dwie siost­ ry, panienki Rózia i Sabina Wajnsztejn. Ta trójka była u mnie kilka tygodni. Dla Jerzyka wystaraliśmy się pracy w zakła­ dzie fryzjerskim na Pradze a te panien­ ki poszły do znajomych do Warszawy. Od tej chwili moje mieszkanie zaczyna być miejscem tranzitowem dla wielu Ży­ dów. Stale u mnie nie można było być, bo mieszkał u mnie sublokator niejakiś pan Pazura, pijanica wielka i stale mi groził. Nie dość, że zaprzestał mi płacić komornego musiałam mu stale dopła­ cić t. zw. dać na wódkę. Jerzyk Klajnberd pracował na Pradze do chwili powstania, a był u mnie bardzo częstym gościem na noc. Następnie był u mnie Adaś Kerler przez dwa tygodnie. Częstym gościem była Różka Kosower. Od 1943 do chwili powstania stale

i ciągle przychodzili do mnie Rachela Jonisz i Iczek Goldman i wszystkie inte­ resa handlowe u mnie załatwiali. Od października 1943 do stycznia 1944 był u mnie Leon Wajnsztejn. Nie tylko nie płacił mieszkania, ale nawet na moim życiu był. A gdy później dałam inną me­ tę za 1500 zł miesięcznie, pierwszy mie­ siąc ja opłaciłam, a później dostawał 1000 zł z jakiegoś komitetu resztę ja mu dopłaciłam ze swojej kieszeni. Bywała u mnie Różka Szafran. Przez 4 tygodnie byli u mnie też Iczek Goldman z żoną

Naraziłam życie mojego męża, swoje, i dwojga chłopców moich. Jedyna moja obrona były częste chodzenie do kościoła modlić się, by te niewinne dusze ocalały. i dzieckiem 1-roczne. Mieszkali w Ra­ dości i meta im się spaliła, w dodatku bez pieniędzy zostali i nie mieli gdzie wejść. Więc cóż miałam robić, może na żer Niemcom ich posłać, gdy przyszli do mnie prosić na dzień i zostali 4 tygodnie. I Wanda Elster przyniosła mi raz dwoje dzieci, na kilka dni. Jedna dziewczynka to jej bratanica była. Dziecko wtenczas cho­ re było, a nawet parę buciczków jeszcze temu dziecku podarowałam. Czyż może sądzicie że to wszystko tak gładko było,

jak się w tej chwili to piszę. Chyba rozu­ miecie, że nie. Ile strachu ile nerwów za każdym pukaniem. Skrytki u mnie żadnej nie było. Tu łapanka na ulicy, a ja z frontu mieszkam, to ulicę obstawili i diabli wie­ dzą, gdzie oni zajdą. Naraziłam życie mojego męża, swoje, i dwojga chłopców moich. Jedyna moja obrona były częste chodzenie do kościoła modlić się, by te niewinne dusze ocalały. Pogróżki mojego sublokatora i częste wizyty gości polskich Radzyminiaków, to o mało mnie do szału nie doprowadziło, bo i wszyscy Żydzi, co u mnie prócz dzieci Wandy są z Radzy­ mina. I jedni drugich znali. A najgorzej trzeba było się bać tych znajomych, bo najwięcej oni Żydów szantażowali. O ile jak mi wiadomo dużo z naszych znajo­ mych t.j. aryjczyków pobrali za to nawet niemałe sumy. Ja zaś wszystkich trzymałam bez­ interesownie, niektórych nawet dając swojego życia. Nie sądźcie moi państwo, że byłam bogaczką. Mąż mój ciężko pra­ cował i mało zarabiał, dopiero później zaczęłam bimber pędzić i trochę lepiej mi się powiodło o tem mogą świadczyć ci co byli i do dziś dnia przychodzą do mnie. Kreślę się z poważaniem Helena Burchacka, W-wa, dnia 8.11. 1946 r. Świadczymy zgodność tego pisma: Rachela Jonisz i Goldman Sura Dla Żydowskiej Komisji Historycznej Warszawa Praga, Targowa 44

E

wa Jeglińska, córka kapita­ na Wojska Polskiego, boha­ tera wojen 1918 i 1920 roku, lekarza medycyny Ludwika Orzechows­kiego i Marii z Korwin-So­ kołowskich, była wychowana w duchu patriotyzmu. Żołnierzem Armii Kra­ jowej została na przełomie 1941 i 1942 roku. Przyjęła pseudonim Ewa 319. Była łączniczką, kolportowała prasę podziemną, nieraz cudem uniknęła aresztowania. Potem było Powstanie Warszawskie, cierpienie, głód, strach, ogromny wysiłek fizyczny i wola wal­ ki. Ewa 319 1 sierpnia o godzinie 16:30 wyruszyła ze swojego domu przy ulicy Rakowieckiej 45 na zbiórkę do szpi­ tala polowego zlokalizowanego przy ul. Madalińskiego. Jako sanitariuszka opatrywała rannych powstańców. 1 sierpnia 1944 roku ulica Rako­ wiecka, przy której mieszkała, stała się linią frontu. 5 sierpnia sanitariuszka Ewa uratowała życie kilku jezuitom z klasztoru przy ul. Rakowieckiej 61, do którego wdarł się niemiecki oddział SS i dokonał masakry na znajdujących się tam Polakach. „Anioł opiekuńczy” – powiedział o niej o. Leon Mońka, uratowany przez nią 5 sierpnia 1944 roku. Ojciec Mońka już po wojnie celebrował uroczystość ślubną pani Ewy i Stanisława Jegliń­ skiego ps. Baśka. „Nie tylko uratowała mi życie. Jej odwadze zawdzięczam to, co ma dla mnie wartość najwyższą – mogę o sobie mówić, że jestem powstań­ cem warszawskim”. To słowa Stani­ sława Kral-Leszczyńskiego ps. Hen­ ryk. W pierwszych dniach powstania sanitariuszka Ewa z pomocą czterech chłopców przetransportowała rannego „Henryka” z domu przy Narbutta do lazaretu przy ul. Madalińskiego. 8 sierpnia – kolejna akcja. Tym ra­ zem Ewa 319, mając do pomocy Polę

i 13-letniego Jasia, przeprowadziła 100 zakładników z ul. Madalińskiego do wielu prywatnych mieszkań zlokali­ zowanych na „polskim Mokotowie”. Akcja zakończyła się sukcesem. Jej syn, Piotr Jegliński, jak relikwię przechowuje kalendarzyk z powstania, który wypełniała ołówkiem.

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

Jest to świadectwo Heleny Burchackiej, mieszkającej przy ul. Targowej 62/21 na warszawskiej Pradze, złożone 8 listopada 1946 roku wobec Żydowskiej Komisji Historycznej w Warszawie, przy ul. Targowej 44. Prawdziwość oświadczenie została potwierdzona podpisami dwojga spośród uratowanych przez Helenę Burchacką ludzi. Zeznanie nosi numer 5117. Zachowaliśmy oryginalną formę tekstu.

12 sierpnia Ewa 319 zapisała w ka­ lendarzyku: „Niemcy palą Rakowiecką. Spalili mój dom”.

15

sierpnia: „Zostaję łączniczką Komendy”. Ewa 319 została łączniczką nowego dowód­ cy dzielnicy Mokotów, podpułkownika Józefa Rokickiego ps. Karol, i już następ­ nego dnia ruszyła na akcję. W powstań­ czym kalendarzyku napisała: „Idę do La­ sów Kabackich i Chojnowskich”. Szli wraz z „Karolem” ubrani po cywilnemu i bez broni, przedzierali się przez pierścień niemieckiej armii, by przyłączyć oddziały partyzanckie do walczącego Mokotowa. Dotarli na miejsce, ale na próżno. Party­ zantów już w tych lasach nie było. Droga powrotna była równie niebezpieczna.

Notatka z 31 sierpnia: „Idę do Śród­ mieścia. Kanał”. Właśnie zginęła łącznicz­ ka kanałowa i Ewa 319 ją zastąpiła. Zgło­ siła się na ochotnika i została łączniczką na drodze specjalnej. Aż do 24 września przenosiła kanałami najważniejszą kores­ pondencję między dowódcą powstania a dowódcą Mokotowa. Każde przejście to kilkanaście godzin spędzonych w ka­ nałach: ciemnych, zimnych, pełnych ście­ ków i przeraźliwego fetoru. 15 września: „Park Dreszera. Na­ lot. Mało nie zginęłam”. 21 września: „Droga do Śródmieś­ cia. Powrót 36 godzin”. W ostatnich dniach powstania Ewa 319 została ranna w głowę. Po kapitu­ lacji opiekowała się rannymi w punk­ cie sanitarnym na Wyścigach. Potem uciekła w okolice Mszczonowa.

O

swoim udziale w powstaniu mówiła tak: „To był najcu­ downiejszy okres w moim życiu. Takiego patriotyzmu, takiej jed­ ności, takiego oddania jeden drugiemu nie było już nigdy”. Po „wyzwoleniu” nie ujawniła się, działała w organizacji Wolność i Nie­ podległość. Była zagrożona aresztowa­ niem przez MBP, ukrywała się w klasz­ torze na Podhalu. W połowie lat 70. jej dom stanowił ośrodek dystrybucji wydawnictw emi­ gracyjnych przysyłanych z Zachodu przez syna Piotra. Wraz z córką Mag­ daleną przekazała w ręce rodzącej się w Polsce opozycji przemycone z Francji pierwsze powielacze i sprzęt poligra­ ficzny. Za tę działalność poddawana była dziesiątkom rewizji i przesłuchań. W roku 1986 funkcjonariusze SB zor­ ganizowali wypadek samochodowy, w którym została ciężko poszkodowa­ na. Cały czas swoją działalność trakto­ wała jako służbę Polsce. 31 sierpnia 2017 roku, w przed­ dzień 73 rocznicy wybuchu Powsta­ nia Warszawskiego, pani Ewa Jeglińska otrzymała z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Krzyż Oficerski Orderu Odro­ dzenia Polski za wybitne zasługi dla nie­ podległości Rzeczypospolitej Polskiej. Nie będzie już świętowała z nami kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, ale pamiętać o Niej będziemy zawsze. Składamy wyrazy współczucia ro­ dzinie pani Ewy. K Zespół Wydawnictwa Editions Spotkania




Nr 46

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Kwiecień · 2O18 W

n u m e r z e

W Nowej Zelandii

Jadwiga Chmielowska

Kraj tryumfującego kłamstwa to Polska, w której przyszło nam żyć. W III RP nikt niczego nie sprawdza, nikt niczego nie może – szklany sufit i ściany dookoła. Wyłączone myślenie, a włą­ czone emocje, żądze i prywata. Postawa „nieważne, co mówi, tylko kto mówi” sprawia, że społeczeństwa narażone są na dezinformację. Byle złotousty demagog może wszystko, bo udaje mu się niemal wszystkich wy­ prowadzić na manowce. Kreowane są nowe medialne i moralne autorytety. Ostatni przykład to opisana przez red. Muchę z portalu niezalezna.pl sprawa Fundacji „SOS dla życia” ks. Jegierskie­ go. Nawet nie wiadomo, czy księdza, bo to trzeba sprawdzić w Kanadzie. Polski Episkopat nie zna takiego księ­ dza, gdyż nie jest w jego jurysdykcji. Dziennikarze też niczego nie sprawdzi­ li osobiście. Nawet śledczy, za jakiego się uważa Witold Gadowski, w swoich cotygodniowych komentarzach na Yo­ utube zachęcał do wspierania wspom­ nianej Fundacji. Na ten informacyjny szum dali się nabrać nawet prezydenci Panamy i RP. Mam pytanie do służb specjalnych: czym się zajmujecie, gdzie ochrona kontrwywiadowcza? W Polsce każdy może się legendować, jak chce? Two­ rzone są w ten sposób łże-autorytety, a historia pisana na nowo. Ilość kombatantów lawinowo roś­ nie i to nieważne, że nikt ich z konspi­ racji nie pamięta. 400 zł jest nie do pogardzenia. Ciekawe, ile będzie pro­ cesów o wyłudzenia i poświadczanie nieprawdy. Na razie sędziowie są nie­ przewidywalni, a ich wyroki przeczą logice. Procesy sądowe mają zamknąć usta niewygodnym. Natomiast kłamst­ wa, pomówienia w tzw. szeptance, a na­ wet fałszowane życiorysy królują, bo przecież nikt niczego nie weryfikuje. Część osób myśli, że jeśli sami nie kradną, nie gwałcą i nie rabują, to nikt tego na całym świecie nie robi. Oce­ niają np. Rosję wg własnej siatki pojęć, która jest całkowicie nieprzydatna dla zrozumienia zjawiska. Inni mają świadomość przedszko­ lanki, która pragnie, by wszystkie dzieci ją lubiły. Próbując pozyskać przychyl­ ność ogółu, karmią nawet swoich wro­ gów, którzy rosną w siłę. Dziennikarze niezależni są naciskani i zastraszani. Naj­ niebezpieczniejsze dla Polski jest to, że rządzą w niej koterie, a nawet mafie po­ lityczo-biznesowe, czyli układy lokalne. Niektórzy politycy nawet próbują wy­ móc na dziennikarzach nieporuszanie pewnych tematów. Postawa „zwieramy szyki – naszych biją” osłabia kontrolę władzy przez wyborców. Zaniepokoiły mnie zapisy w no­ wej ordynacji wyborczej, które moim zdaniem ułatwiają fałszerstwa. Po co przeźroczyste urny, skoro głosy będą w kopertach, nawet po kilka sztuk. Wprowadzono też poprawianie źle oddanego głosu itp., ale o tym napi­ szę w przyszłym miesiącu. Ilość legis­ lacyjnych bubli przeraża. Królujące kłamstwo i lenistwo w dochodzeniu do prawdy sprawia, że liczba osób, do których mam pełne zaufanie, spadła w skali kraju do pięciu. Oczywiście nie chodzi tu o podejrze­ nia o niecne czyny. Jedynie o tej piątce wiem, że zawsze przekazuje fakty, czyli informacje sprawdzone, oddziela je od swoich przypuszczeń i opinii oraz nie kieruje się emocjami. Nie ulega wpły­ wom. Bo mnie nie interesuje, kto kogo „lubi i nie lubi”. Ważne są czyny, a nie złotouste dyrdymały. Jedynie prawda zasługuje na uwa­ gę. Jak istotne jest trwanie przy niej, pokazał nam Jezus. Poszedł dla niej na krzyż. Nie zaparł się jej dla świętego spokoju, przywilejów, a nawet ratowa­ nia życia. Niech Zmartwychwstały chroni nas od tchórzostwa i uczucia pogardy dla ludzi. Gardzić można czynami, złem, grzechem, ale nigdy bliźnim. K

G

A

Z

E

T

A A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

W marcowej części artykułu pisałem m.in. o przewidywanym niekorzystnym wyroku Trybunału Sprawiedliwości w sprawie emisji smogu w Polsce. Krakałem, krakałem i wykrakałem… To moja wielka wina, że tak się stało. W związku z tym chciałbym to wyrządzone ojczyźnie zło jak najszybciej naprawić. O tym, jak chcę to zrobić, będzie ten artykuł.

Jak pokonać smok(g)a? Część III

W

Marek Adamczyk

dniu 22 lutego 2018 roku TS wydał wyrok, w którym stwierdził, że Polska złamała prawo UE z powodu przekroczeń dopuszczalnego stężenia pyłów PM10 w otaczającym powietrzu. Zgodnie z Dyrektywą 2008/50/WE w sprawie jakości powietrza i czystszego powietrza dla Europy, dopuszczalne wartości stężeń pyłu zawieszonego PM10 nie mogą przekraczać średniorocznie 40 µg/m3 oraz 50µg/m5 w ciągu doby. Norma dobowa może być przekroczona maksymalnie 35 razy w roku. Choć wyrok Trybunału dotyczył

Przedstawię tutaj zupełnie inną, a przy tym racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów. lat 2007–2013 (lat rządów PO-PSL), w Polsce wciąż notuje się przekroczenia pyłu PM10: w 2016 roku zarejestrowano je w 35 na 46 stref – wynika z „Oceny jakości powietrza w strefach w Polsce”, sporządzonej przez GIOŚ w 2017 r. Grożą nam ogromne kary. Jak podaje raport Najwyższej Izby Kontroli, jeszcze z grudnia 2014 roku, za naruszenie „dyrektyw powietrznych” Polska może być zmuszona zapłacić nawet 4 miliardy złotych. Obecny rząd przeczuwał, że tak się stanie (ale nic o tym nie krakał), i przygotował wspaniałą odpowiedź na dzień ogłoszenia tego wyroku. O starcie rządowego programu SMOG STOP poinformował osobiś­ cie Polaków premier Mateusz Morawiecki na naprędce zorganizowanej konferencji prasowej. A oto fragment jego wypowiedzi: „Ja przede wszystkim chciałbym, aby nasze domy były cieplejsze. A żeby były cieplejsze w środku, trzeba je ocieplić i dlatego ruszamy z programem termomodernizacji. Z programem, który ma na celu właśnie zmniejszenie zanieczyszczeń, a jednocześnie zwiększenie możliwości ocieplania domów przez wszystkich naszych obywateli, zwłaszcza tam, gdzie powietrze nie jest czyste”. Premier ocenił, że start programu SMOG STOP to „pierwszy milowy krok we właściwym kierunku”. Przyznał jednak, że walka ze smogiem trochę potrwa. Ten decyzyjny antysmogowy blitz­ krieg premiera w obliczu zagrożeń płynących ze strony UE zamienił się w dalszej części konferencji prasowej,

N

a program eliminacji smogu z niskiej emisji (tej do 40 met­ rów) w ciągu 9 lat rząd zamierza wydać łącznie ponad 210 mld złotych, w tym na wymianę starych pieców na tzw. 5 klasę, a docelowo Ecodesign – około 70 mld złotych oraz na głęboką termomodernizację budynków około 140 mld złotych. Są to ogromne sumy pieniędzy, ale okazuje się, że technicznie program jest dziurawy jak sito i nie umożliwia wyeliminowania z powiet­ rza wszystkich szkodliwych substancji, w tym tlenków siarki, tlenków azotu i metali ciężkich (np. rtęci). Jeśli w wielkiej i średniej energetyce skutecznie walczy się z emisją tlenków siarki i azotu, bo są one szkodliwe dla ludzi i otaczającego nas środowiska, to dlaczego nie walczy się z tym problemem w przypadku niskich emisji? Czy emisja dwutlenku siarki ze strony drobnych odbiorców węgla w ilości

ponad 220 tys. ton rocznie nie szkodzi Polakom?

P

rzypomnę, że smog występujący w Polsce jest podobny do tzw. smogu londyńskiego, zwanego potocznie siarkowym. Oto trochę his­ torii. W 1952 roku przez pięć dni, od 5 do 9 grudnia, powietrze w Londynie stało się śmiertelnie niebezpieczne. Choć po pięciu dniach straszne zjawisko zniknęło, jego bilans okazał się tragiczny – przez ten czas zmarły 4000 osób, a 150 000 trafiło do szpitali z objawami ciężkiej niewydolności oddechowej. Najnowsze badania pokazały, że owe pięć dni grozy zabiło aż 12 000 ludzi. Nie piszę o tym, żeby straszyć, ale po to, by ukazać ułomność przyjętych rozwiązań. Praca pieca 5 klasy nadal powoduje emisję tlenków siarki do atmosfery, następuje łączenie ich już w kominie z parą wodną i powstawanie kropli wody z rozpuszczonymi w nich kwasami siarkowymi i siarkawymi. Wszystko to spływa po wewnętrznych ściankach komina i reaguje z zaprawą, w której osadzone są cegły. To zjawisko mocno niszczy komin i prowadzi do konieczności jego modernizacji poprzez włożenie do środka rury kwasoodpornej lub wykonania frezowania wnętrza komina i włożenia weń wkładów ceramicznych, co jest obarczone dodatkowym kosztem ok. 7000 zł. Czy proponowane w programie SMOG STOP rozwiązania techniczne są więc właściwe? Ja mam wątpliwości i dlatego przedstawię tutaj zupełnie inną, a przy tym racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów. Program pows­tał w celu uczczenia 100 rocznicy odzyskania przez Polskę nie­ podległości.

Dlaczego Ślązacy są trochę inni (iii) W sercu Ślązaka do głosu do­ chodzą wpojone przez prus­ kie struktury i szkołę: dryl, po­ czucie porządku i pogarda do wszystkiego, co na wscho­ dzie, a z drugiej strony (słab­ sze) pragnienie wolności, pot­ rzeba wzajemnego szacunku i większej swobody. Ryszard Surmacz wyjaśnia historyczne uwarunkowania etosu Śląskie­ go i kresowego.

5 Pierwszy etap zakłada likwidację smogu w całym kraju w ciągu dwóch, a nie dziewięciu lat, jak to jest zapisane w rządowym programie SMOG STOP. Uzyskamy to poprzez częściowe przys­ tosowanie małych pieców do nowych warunków spalania oraz poprzez zas­ tosowanie sorbentu ER1 jako dodatku do spalanych paliw stałych (w ilości 2% wagi wsadu) i – co jest bardzo ważne – poprzez zmianę techniki palenia z tzw. oddolnego na spalanie od góry (współprądowe).

D

w trakcie wystąpienia wiceministra przedsiębiorczości i technologii Piotra Woźnego, w powolny żółwi marsz: „Chcielibyśmy to zrobić w dziewięć lat. Na koniec trzeciej kadencji rządów PiS, kiedy będziemy mogli dokończyć kolejną perspektywę budżetową UE na lata 2021–2027” – powiedział. Dodał, że polskie władze będą chciały uzgodnić z Komisją Europejską, by w przyszłej perspektywie finansowej „ustalić warunki specjalnego programu operacyjnego czystego powietrza dla Polski”. Choć jestem skromnym prowinc­ jonalnym inżynierem, to jeszcze w czasie trwania konferencji prasowej policzyłem szybko, ilu Polaków przedwcześnie umrze z powodu tak długiego okresu realizacji programu SMOG STOP. Skoro aktualnie umiera rocznie z powodu smogu ok. 45 tys. Polaków, to zakładając, że środki wydawane na ten cel będą rozłożone w czasie równomiernie, życie przedwcześnie straci w tym czasie ok. 181 tys. osób (± 10%).

4

rugi etap, trwający od 3 do 8 lat, to budowa w pobliżu kopalń instalacji chemiczno-energetycznych do produkcji paliwa bezdymnego, tzw. prakoksiku, i zastąpienie nim wszystkich rodzajów paliw stałych opar­tych na węglu. Cel główny tego etapu to dostarczenie odbiorcom taniego (około 600 zł brutto za tonę) i superekologicznego paliwa do wszystkich rodzajów pieców na paliwo stałe. Cel drugi to poszerzenie oferty hand­ lowej polskiego górnictwa o produkt wysokomarżowy. Cel trzeci to pozos­ tawienie Polakom swobody decyzji co do wyboru terminu wymiany ich własnego pieca (po jego całkowitym zużyciu technicznym) na nowy i tani, np. 3. klasy, za 3 000 złotych. Po zastosowaniu prakoksiku każdy piec będzie spełniał zaostrzone kryteria emisji spalin. Trzeci etap (dla większości, w tym także dla wielu profesorów, to bajka), rozpoczynający się od 10 roku, od

Choć jestem skromnym prowincjonalnym inżynierem, to jeszcze w czasie trwania konferencji prasowej policzyłem szybko, ilu Polaków przedwcześnie umrze z powodu tak długiego okresu realizacji programu SMOG STOP. momentu startu naszego programu, to przemysłowe procesowanie (zgazowanie) węgla pod ziemią w celu uzyskania bardzo taniego „błękitnego paliwa” – syngazu – i zastąpienie nim w sposób dobrowolny wszystkich dotychczas używanych paliw stałych. Cel główny tego etapu to likwidacja ubóstwa energetycznego i poprawienie jakości życia obywateli naszego kraju oraz uzyskanie zdolności do generowania ogromnych zysków dla Polski z eksploatacji tego bogactwa w sposób ekologiczny. To, co napisałem, to marzenia? Nie to rzeczywistość, która na nas czeka! Obywatelski program już ruszył, ale o tym w IV części artykułu, w majowym wydaniu „Kuriera WNET”. K

Trzy muśnięcia śmierci Nawet w listach trzeba było być ostrożnym. Nas, Ślązaków, pilnowano szczególnie. Jednak kiedyś, przepełniony radoś­ cią, nie wytrzymałem. Napisa­ łem do żony (byliśmy pół roku po ślubie): „Niedługo będzie­ my w wolnej...” Opowiadanie Doroty Karwowskiej o au­ tentycznych przeżyciach Śląza­ ka wcielonego do Wehrmachtu w czasie II wojny światowej.

8

Echa Holokaustu Czy podstawą do roszczeń o zwrot pożydowskiego ma­ jątku będzie uznanie ich nie­ żyjących właścicieli za Żydów według definicji Żyda zawar­ tej w ustawach norymberskich, czy też według innego kryte­ rium? Zbigniew Kopczyński o absurdalnych roszczeniach Żydów amerykańskich do tzw. mienia bezspadkowego.

9

Dlaczego Żydzi ukrzyżowali swojego Boga? Dla kapłanów żydowskich i fa­ ryzeuszy było szokiem, że Je­ zus odwodzi ich od radykal­ nego, literalnego stosowania przepisu. Ukrzyżowali Jezusa – bo nie rozpoznali w nim swoje­ go Boga. A nie był to ich Bóg, gdyż do życia podchodzili oni całkowicie materialnie. Refleks­ je Marcina Niewaldy w prze­ dedniu Wielkanocy.

10

To już 50 lat – gliwicki Marzec ‘68 Kilka dni po demonstracji stu­ denckiej do mojego ojca do pracy przyszedł milicjant i po­ kazał mu zdjęcie, na którym byłem ujęty jako uczestnik zajść. Ojciec obejrzał i z iście lwowską swadą powiedział: „Ta patrz się pan, ja myślałem, że to batiar, a to porządny człowiek”. Wspomnienia Tade­ usza Lostera z wydarzeń marcowych.

11

ind. 298050

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

To nie jest kraj do życia dla ty­ powego Polaka. Poza „świętym spokojem” Nowa Zelandia ma niewiele do zaoferowania z te­ go, do czego jesteśmy przyz­ wyczajeni w Europie. Nade wszystko należy pamiętać, że z stamtąd jest daleko do domu. Władysław Grodecki na ko­ lejnym etapie podróży dooko­ ła świata.


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

2

KURIER·ŚL ĄSKI tablicę: „Niewidoczny Obóz – ścieżka dźwiękowa Gusen o obchodzeniu się z pamięcią i życiem na obszarze byłego obozu koncentracyjnego Gusen I i Gusen II, 2 km”. Nas­tępne takie tablice, już co 200 i 100 m, spotkamy dopiero po 1,5 km, w miejscowości Gusen, mijając wcześniej po drodze kilka zupełnie niejednoznacznych skrzyżowań.

Wybrałem się „na przedwiośniu” do Mauthausen-Gusen. Coś mnie tknęło, kiedy w rozmowie telefonicznej ze znajomą dowiedziałem się, że po niezbędnej regulacji potoku Gusen z pomnikiem „Schleppbahnbrucke” wszystko jest już w porządku. Tyle, że wieńce nie będą tam już składane, bo jest nowy, „wielki” polski pomnik przy wejściu do „Bergkristall”.

Korespondencja z St. Georgen an der Gusen w Austrii Dariusz Brożyniak

W

izytę w tym górnoaustriackim mias­ teczku „dotkniętym” „największym narodowo-socjalistycznym kompleksem budowlanym austriackiej ziemi” rozpocząłem, zgodnie z sugestią miejs­ cowych broszurek, od sztucznie powiększonego podwieszoną platformą maleńkiego placyku przykościelnego. Musiał się bowiem zmieścić na nim i zwyczajowy pomnik oddający honor poległym dla III Rzeszy żołnierzom, i upamiętnienie ofiar jej zbrodni. Linia oddzielająca te dwie skrajne „rzeczywistości” przebiega w poprzek placyku do szyby zastępującej jeden z segmentów prętów ogrodzenia, na której jak najdyskretniej wygrawerowano napis: Pasaż przeciw zapomnieniu. Obóz koncentracyjny Gusen I Gusen II. System Sztolni „Bergkristall”. Napis ten, razem ze znajdującą się pod szybą lustrzaną kładką, wskazuje jakby punkty najbliższego horyzontu, na którym wśród gęstych zabudowań odznacza się jedynie pagórek w miejscu słowa „Bergkristall”. Wspomniana linia oddzielająca świat oprawców od świata ofiar to wypisany na bruku łańcuch słów: „zamknąć / ukamienować / wstrząsnąć / zapomnieć/ przekreślić / zaprzeczyć / zrównać z ziemią / odkryć / uwolnić / sprzeciwić się”. Na przykościelnym placyku próżno jednak szukać konkretnego wyjaśnienia, jakiejś datowanej historii, tak jak i na dwóch ryneczkach, czy nawet na budynku lub w sąsiedztwie urzędu gminy. Po kilku rozwidleniach paru uliczek i przy odrobinie szczęścia można trafić na ulicę Źródlaną (Brunnenweg) i 100 m od celu aż na trzy tabliczki: Obóz Koncentracyjny – Miejsce Pamięci „Bergkristall”. Przy wejściu opis niemiecki (z grubym błędem ortograficznym!) i włoski – latami słońca, śniegu, mrozu i deszczu mocno nadwątlony. Treść nie koresponduje na dodatek jednoznacznie z dostępną mapą, odnosząc się do sztolni „Kellerbau” z rejonu KZ Gusen I i Gusen II. Widoczne już z ulicy ponure i złowrogie betonowe ściany opatrzone są za to jedynie informacją o źródlanym ujęciu wody i zakazem jego zanieczyszczania. Dopiero nieco dalej wyłania się kształt pagórka zapamiętany ze wskazania lust­rzanej kładki. Następuje fragment zagospodarowany w 2015 roku przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej – duże,

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

czterojęzyczne, bogate w treść tablice i skromny, lecz wyraźny pokaźnym orłem w koronie pomnik. Pomiędzy, za dodatkowym ogrodzeniem, tajemnicze wejście bez żadnych godzin otwarcia. I zaraz znowu jakaś łąka, kawałek pola i szutrowa ścieżka, służąca głównie wyprowadzaniu piesków z okolicznych domów i nowo powstałych bloków.

T

rzeba było wrócić do potoku i wejść na jego promenadę, najnowszą dumę mieszkańców. O tej inwestycji informują szczegółowo ogromne tablice. Trzymając się potoku, ma się bowiem szansę na dotarcie do mostu będącego fragmentem bocznicy kolejowej, na którą „przeładowywano” więźniów z „Deutsche Reichs-

Burgera pomnik. Mimo zakończonej inwestycji regulacji potoku po tej stronie drogi, pomnik nie powrócił na swe dawne miejsce, nadal wygodnie szerokie i doskonale na nowo umocnione granitowymi głazami. Został jakby „porzucony” na prywatnej posesji po drugiej stronie drogi, razem z niezrozumiałą w tej sytuacji częścią informacyjnej tablicy, gdzie przeniesiono go podczas realizacji inwestycji regulacji. Na moście pozostał jedynie pałąk symbolizujący charakterystyczny fragment obozowych zasieków z opisem symboliki pomnika. Nazwa mostu została z tego pałąka zerwana i nikt już nie wie, po czym właściwie stąpa. Jest za to nienagannie plastycznie przymocowana droga i solidna, bo z grubej,

Ten syn żołnierza Wehrmachtu był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń (sam by nigdzie nie trafił), bezsensowną informacją, nieścisłościami prezentowanych map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen Było mu po prostu wstyd za „swoich”, czego szczerze nie ukrywał.

bahn” i z której także transportowano więźniów z obozów koncentracyjnych Gusen I i Gusen II do codziennej pracy przy montażu samolotów Messer­ schmitt, właśnie w sztolniach „Bergkristall” (8 km korytarzy o pow. 50 000 m²). Cały ten kompleks nazywany był potocznie przez Niemców „obozem zagłady polskiej inteligencji”, bo też głównie Polacy budowali w 1941 ten most zwany „Schleppbahnbrucke” – w takim tempie i w tak nieludzkich warunkach, że prawie wszyscy zginęli. Tragicznie ponuro wygląda do dzisiaj ten blok hitlerowskiego betonu będący mostem. Równie przejmujący był w swej wymowie postawiony przy moście w 2001 przez Rudolfa

nierdzewnej blachy, dwustronna his­ toria… kolejnych powodzi. Przy samym moście panoszy się nadal bezsensownie i najwyraźniej nikomu niepotrzebna piknikowa ławeczka. Ludzie spacerujący nową promenadą nad potokiem mają inne ławeczki, a o moś­cie niczego się więcej nie dowiedzą, bo resztki informacji po drugiej stronie drogi, tj. przy trwającej budowie, o różnej treści – po niemiec­ ku, włosku i angielsku – nie pasują już do niczego. Po bocznicy kolejowej pozostała, dziś chętnie uczęszczana w każdą pogodę, ścieżka spacerowo-rowerowa. Na jej początku, tak „w środku niczego” i bez komentarza, spotkamy nagle

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

ŚLĄSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

„swoich”, czego szczerze nie ukrywał. Po przyjacielsku pocieszał mnie, że ten stary pomnik przy moście na pewno kiedyś wróci. Obaj w zakłopotaniu ściskaliśmy w rękach wydane na porządnym papierze broszurki z opisem „lustrzanej kładki” odbijającej symbolicznie Niebo i Ziemię koło „pokutnie” pozbawionego zieleni placu kościelnego i innych podobnych zabiegów mających psychologicznie edukować miejscowych. Dziwnym jakimś trafem zabrakło w tych materiałach zdjęcia tego „wielkiego” polskiego pomnika – widać się nie zmieścił! Wszystkie opisane zabiegi sprowadziły rzecz bez precedensu tragiczną do jakiegoś małpiego cyrku. To jest nie do zaakceptowania! O takich drobiazgach, jak fakt, że większość zdjęć i jedyna szczegółowa makieta kompleksu Gusen dostępna jest w otwieranym w jedną niedzielę w miesiącu (od maja do listopada, z wyjątkiem sierpnia) Heimatmuseum St. Georgen, a ekspozycja Gusen Memorial jest wręcz minimalistyczna, nie ma nawet co mówić. Uważam, że obowiązkiem zinstytucjonalizowanych środowisk polonijnych jest pilne zajęcie się tego rodzaju praktykami. K

Władze III RP pozbawione suwerenności. Konieczne zerwanie umowy z Fiatem Józef Brynkus

W

ystosowałem interpelac­ ję do Prezesa Rady Ministrów Mateusza Morawieckiego dotyczącą repolonizacji przemysłu motoryzacyjnego w Polsce

i możliwości unieważnienia Umowy Definitywnej z firmą FIAT, która zos­ tała zawarta z naruszeniem prawa co do zasady suwerenności Władz RP – informuje poseł dr hab. Józef Brynkus,

który od początku kadencji zajmuje się sprawą haniebnej prywatyzacji Fabryki Samochodów Małolitrażowych (FSM), którą oddano za bezcen Włochom. Poniżej pełna treść interpelacji poselskiej.

INTERPELACJA Dotyczy: Możliwości unieważnienia Umowy Definitywnej zawartej z firmą FIAT, która została zawarta z naruszeniem prawa co do zasady suwerenności Władz RP, oraz repolonizacji przemysłu motoryzacyjnego w Polsce. Wadowice, 11 marca 2018 r. Szanowny Pan Mateusz Morawiecki Prezes Rady Ministrów Szanowny Panie Premierze, kieruję do Pana Premiera interpelację poselską w sprawie konieczności jak najszybszego unieważnie­ nia Umowy Definitywnej zawartej w imieniu Rządu RP przez ówczesnego Ministra Finansów Andrzeja Ole­ chowskiego z Firmą FIAT w dniu 28 maja 1992 roku. Zgodnie z najlepiej pojętą polską racją stanu, a w szczególności zgodnie z Konstytucją RP, uważam za konieczne unieważnienie tej umowy, która została zawarta z wyraźnym naruszeniem prawa. Przez to jest dotknięta wadą prawną, a więc nie może obowiązy­ wać. Rząd nie ma prawa pozwalać na dalsze obowią­ zywanie bulwersującej i haniebnej klauzuli o uchyle­ niu immunitetu władz zwierzchnich zawartych w tej oficjalnej umowie z koncernem FIAT! Jak wynika z protokołu NIK z 1996 roku, na za­ warcie tej klauzuli wyraził pisemną zgodę ówczesny Minister Finansów Rządu RP Andrzej Olechowski, co brzmi następująco: „Skarb Państwa uchyla niniejszym, w stosunku do niniejszej umowy oraz przewidzianych z nią skutków transakcji, każde prawo i wszystkie prawa i zastrzeże­ nia, które mogą mu przysługiwać zgodnie zasadami władzy suwerennej” (źródło: Protokół Najwyższej Izby Kontroli z dnia 30 stycznia 1996 roku). Jasno wynika z tego zapisu, że Pan Andrzej Ole­ chowski jako Minister Finansów Rządu RP zrzekł się suwerenności wobec koncernu FIAT. Było to rażące naruszenie Konstytucji RP. W związku z tym taką umowę należy jak najszyb­ ciej unieważnić, bo żaden minister nie miał i nie ma prawa do zrzekania się suwerenności władz Polski wobec kogokolwiek. Czy rząd zamierza podjąć kro­ ki prawne w tej sprawie? Proszę o wyjaśnienie: czy zgodnie z treścią tej klauzuli obszar zakładów FCA

Władza o tej aferze nie wiedziała? Informowałem, że największa afera prywatyzacyjna XX wieku jest w rękach Premier Szydło. W trakcie 35. posiedzenia Sejmu, w czwartek 09.02.2017 r. przekazałem Premier Beacie Szydło książkę Rajmunda Pollaka

pt. „Polacy wyklęci z FSM za komuny i podczas włoskiej inwazji”, gdzie opisano przekręt prywatyzacyjny XX wieku. Podczas prywatyzacji i sprzedaży Fabryki Samochodów Małolitrażowych (FSM) włoskiemu koncernowi Fiat Auto z Turynu polski rząd oddał

Stali współpracownicy

Korekta Magdalena Słoniowska

dr Rafał Brzeski, dr Bożena Cząstka-Szymon, Barbara Czernecka, dr hab. Zdzisław Janeczek, Andrzej Jarczewski, Wojciech Kempa, dr Herbert Kopiec, Tadeusz Loster, Stefania Mąsiorska, Tadeusz Puchałka, Stanisław Orzeł, Piotr Spyra, dr Krzysztof Tracki, Maria Wandzik

Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama

reklama@radiownet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o. Dystrybucja

dystrybucja@mediawnet.pl

Poland w Polsce jest terenem eksterytorialnym? Czy na nim nie obowiązuje polskie prawo? W bieżącym roku obchodzimy stulecie odzy­ skania niepodległości. Jako Polacy jesteśmy winni wszystkim bohaterom – którzy za tę niepodległość i za SUWERENNOŚĆ RZECZPOSPOLITEJ oddali swoje życie – wdzięczność. Ale też powinniśmy do­ prowadzić do tego, aby nigdzie, w żadnym miejscu, w żadnym koncernie na terenie Polski nie istniała oficjalna umowa o wyrzeczeniu się suwerenności! Reasumując pytam: czy i kiedy Pan Premier za­ mierza wystąpić do Prezesa koncernu FIAT z posta­ nowieniem nowego Rządu RP dotyczącym wdroże­ nia procedury unieważnienia Umowy Definitywnej zawartej z firmą FIAT m.in. przez Andrzeja Olechow­ skiego w 1992 roku, a ratyfikowanej potem przez Premier Hannę Suchocką? Jednocześnie pragnę zapytać: – Czy polski rząd rozważa możliwość repolo­ nizacji zakładów motoryzacyjnych w Polsce Opla w Gliwicach i FCA Poland w związku z rządowym programem elektromobilności? – Związkowcy z zakładów FCA Poland wystąpili do Pana Premiera z listem i zaproszeniem w sprawie spotkania. Czy zamierza Pan przeprowadzić takie rozmowy z ludźmi pracy? – Szef „Sierpnia’80” informuje o możliwości wy­ gaszania produkcji samochodów w Polsce w fabry­ kach Opla i FIAT-a, co zawarto w piśmie skierowanym do Pana Premiera. Czy w związku z tą sytuacją spotka się Pan z Przewodniczącym WZZ „Sierpień’80” Bo­ gusławem Ziętkiem? Poseł na Sejm RP dr hab. Józef Brynkus, Kukiz’15

za symboliczną złotówkę najlepszą w tamtym czasie fabrykę samochodów w Europie Środkowo-Wschodniej. A więc od co najmniej dwóch lat Rząd PiS dokładnie zna sprawę! – przypomina fakty parlamentarzysta z Wadowic. Walka trwa. K

Nr 46 · KWIECIEŃ 2018

(Śląski Kurier Wnet nr 41) Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania

Warszawa 29.03.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

N

iemiecko-austriacki nazistows­ ki kompleks koncentracyjnych obozów zagłady Mauthausen-Gusen zalicza się do bezprecedensowych przedsięwzięć masowej eksterminacji dwudziestowiecznej Europy. Sytuacja miasteczka St. Georgen i stosunek do niej rządu Austrii są zatem zupełnie niezrozumiałe. Jakie to procesy nastąpiły od 2001 roku, że brakuje nawet podstawowej, solidnej ścieżki edukacyjnej w tego rodzaju miejscu? Czym należy tłumaczyć całkowitą abdykację lokalnych władz, ich obecny brak woli i wręcz pokrętną skłonność do zacierania przeszłości? Za cenę „spokoju” w domach wybudowanych na oddanym prawie za bezcen terenie, gdzie bestialsko

wymordowano 90 tys. więźniów z 26 krajów, nie wolno dopuścić do zatarcia pamięci i rezygnacji z powszechnej edukacji. Wiedza o 190 tys. więźniów Mauthausen-Gusen w żadnym wypadku nie może stać się wiedzą ekskluzywną. My, Polacy, mamy moralne prawo do najgłośniejszego protestu. Polskich więźniów było tam bez mała 52 tys., z czego połowa (25 tys.) z St. Georgen, Gusen, Mauthausen nigdy nie powróciła. Poszedłem więc do „Gusen Memorial” zapytać, o co tu właściwie chodzi. Człowiek wyglądający na ciecia okazał się być Austriakiem z okolic Linzu, zainteresowanym historią. Postanowiłem powtórzyć z nim mój spacer, ciekawy jego reakcji. Ten syn żołnierza Wehrmachtu, w wieku 50–60 lat, był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń (sam by nigdzie nie trafił), bezsensowną informacją o Schleppbahnbrucke, ordynarnym błędem ortograficznym na tablicy oznaczającej teren „Bergkristall”, nieścisłościami prezentowanych map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Był wkurzony, bo było mu po prostu wstyd za


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI

J

ego dowódca urodził się 4.09. 1913 r. w miejscowości Ust-Kuta koło jeziora Bajkał, jako syn zes­ łańca. Ojciec jego, również Stanisław, był znanym działaczem PPS na Ziemi Zawierciańskiej i w Zagłębiu Dąbrowskim. Juliusz Niekrasz w książce Z dziejów AK na Śląsku tak o nim napisał: Kiedy powstało państwo pols­ kie, rodzina jego wraz z dziesięciolet­ nim wówczas Stasiem wróciła do kraju. Otrzymał surowe wychowanie. Pseu­ donim „Twardy”, który sobie przybrał, odpowiadał w pełni jego konstytucji psychicznej. Charakter miał skompli­ kowany, był wobec ludzi przyjacielski i wylewny, ale jednocześnie potrafił być nieufny i podejrzliwy. Wencel był uro­ dzonym żołnierzem i jego oddział par­ tyzancki stanowił formację pod każdym względem wzorową. Niewiele wiadomo, czym zajmował się oddział „Twardego” przed włączeniem go do AK. Informacje na ten temat w przywołanej książce Jana Kantyki są ogólnikowe i sprowadzają się do stwierdzenia, iż oddział ów przepro­ wadził wiele śmiałych akcji przeciwko okupantowi, po czym Kantyka dodaje: Nie były to jednak działania typo­ we dla oddziałów partyzanckich, gdyż oddział „Twardego” miał w tym czasie charakter grupy dywersyjnej i realizował zadania o takim właśnie charakterze. Sytuacja zmieniła się dopiero latem 1943 roku, z jednej strony w związku z ma­ sowym napływem ludzi z konspiracji, którzy szukali schronienia w oddziałach partyzanckich, z drugiej zaś w związku z akcją scaleniową z Armią Krajową. Według ustaleń Kantyki, skład oddziału w tym początkowym okresie przedstawiał się następująco: Stanisław Wencel „Twardy” (dowódca oddziału), Stefan Skotnicki „Mucha” (zastępca dowódcy oddziału), Franciszek Michalak „Lis”, Zenon Pazera „Dańko”, Zenon Michals­ ki „Znicz”, Jan Jerzy Kopczyński „Wichura”, Edward Janas „Kali”, Jan Kapuściński „Orski”, Albin Władyga „Sęk”, NN „Sęp I”, Zdzisław Guzik „Kazik”, Julia Socha „Irka” (łączniczka), Maria Micula-Jeziorowska „Skarbek” (łączniczka). Po włączeniu do AK oddział „Twardego” został przekształcony w oddział partyzancki i otrzymał miano 1. kompanii batalionu „Surowiec”. Zygmunt Walter-Janke w opracowaniu Śląsk jako teren partyzancki Armii Kra­ jowej napisał: W dniach od 28 września do 8 października odbyło się w lasach w pobliżu Ciążkowic szkolenie tego od­ działu przez oficerów Okręgu Śląskiego AK. Otrzymał on nazwę 1. kompanii oddziału partyzanckiego „Surowiec”. Po przeszkoleniu 1. kompania w pełnym składzie poszła wykonać swoje pierw­ sze zadanie. W lasach olkuskich patrole żandarmerii niemieckiej polowały na szmuglerów idących z żywnością z Mie­ chowskiego do Zagłębia. Kompania roz­ broiła dwunastu żandarmów, trzech stawiających opór zastrzelono. W tym też okresie rozpoczęło się polowanie „Twardego” na Władysława Pacieja, który przez kilka lat gorliwie wysługiwał się niemieckim okupantom, powodując ogromne straty w szeregach konspiracji. Był on przed wojną pracownikiem Cementowni „Wysoka” i działaczem Związku Zawodowego Chemików. Po klęsce wrześniowej zgłosił się do fabryki i został przydzielony do werbunku ludzi po wsiach i mias­ teczkach do pracy w fabryce. Z punktu widzenia organizacji była to okoliczność bardzo korzystna. Do tego jego teść, który był kolejarzem i współpracował ze Stanisławem Olszowym z Rokitna Szlacheckiego w przewozie prasy konspiracyjnej, polecił go Olszowemu, ręcząc za niego. Wkrótce Paciej poinformował Olszowego, że może służyć jako kurier na trasach przerzutowych do i z GG, jako że posiada stałą przepustkę. Tą cenną informacją Olszowy podzielił się ze Stanisławem Stachem ps. Larwa, instruktorem politycznym PPS na powiat zawierciański. Ten pos­ tanowił skorzystać z okazji. Jak pisał „Twardy”: Będąc już nielegałem, w 1943 roku przyjechał do mnie do Będzina „Larwa” – udawał się do swojej rodzi­ ny do Zedermanu pod Ojców, czyli do Generalnej Guberni. Na moje zapyta­ nie, skąd ma przepustkę, oświadczył, że wyrobił mu ją Paciej. Nie spodobała mi się ta pomoc i możliwość załatwie­ nia przez niego przepustek, które by­ ły wydawane tylko za wiedzą gestapo. Jednocześnie zwróciłem mu uwagę, że kolejarz z Piotrkowa, u którego Paciej był trzy razy po prasę warszawską, zos­ tał aresztowany wraz z żoną i dwoma synami. Przypuszczałem, że to robota Pacieja, rysopis człowieka, który był przy aresztowaniu, zgadzał się z rysopisem Pacieja. Stach, jak również Olszowy,

nie dawali moim podejrzeniom wiary, mieli do niego zaufanie. Ludwika Stach-Pęczkowska, siost­ ra „Twardego”, który wówczas jeszcze używał pseudonimu „Świder”, twierdzi, że już wcześniej nabrała podejrzeń co do roli Pacieja i że jej mąż, Stanisław Stach, poważnie potraktował jej ostrzeżenia. Oto jej relacja: Po przyjeździe z Zedermana mąż kazał mi schować przepustkę i stanow­ czo zabronił mi mówić na najbłahszy temat z Paciejem, nie przyjmować żad­ nych podarunków, a najważniejsze, nie

Zawierciańskiego PPS-WRN, Bronisław Stefan Micuła, Piotr Wierzbicki, Sta­ nisław Olszowy, Ludwika Stach oraz kolporterzy – Elżbieta i Henryk Sas, Romuald Dyja, Zbigniew Kołaczkow­ ski, Romuald Ciszak, Wacław Marsza­ łek, Józef Gawroński, Kazimierz Jagie­ lak (ojciec), Kazimierz Jagielak (syn) i radiotelegrafista Józef Micka. Kolejne duże aresztowanie nastąpiło 10 listopa­ da 1943 r., objęło 67 osób, wśród nich znaleźli się towarzysze z naszego Komi­ tetu – Stanisław Nowak, Ignacy Nowak i Wojciech Napora. […]

S

zczególnie trudnym okresem okazała się dla kompanii „Twardego” zima z roku 1943 na rok 1944. Tak opisał ten czas Z. Walter-Janke: Oddziały partyzanckie w Okrę­ gu Śląskim stały się za duże, aby zosta­ wić im samym troskę o przezimowanie. Szło zwłaszcza o ludzi z oddziałów naj­ większych – z „Garbnika” i z „Surowca”. Mniejsze mniej napotykały trudności. Wyjścia były dwa: albo przetrwać zimę w leśnych schronach, albo rozprowadzić partyzantów małymi grupkami na kon­ spiracyjne kwatery. […] Decyzja komen­

że tej samej nocy w listopadzie 1943 r. policja niemiecka przyszła na tę kwate­ rę, aby pochwycić poszukiwanego gos­ podarza domu. Partyzanci na widok niemieckich policjantów otworzyli ogień. Niemcy wycofali się na ulicę Perla. Par­ tyzanci ruszyli za nimi. Na ulicy „Mu­ cha” został ranny w nogę, miał strzas­ kaną kość. Upadł na chodnik. „Dańko” dalej ścigał policjantów, którzy wycofali się na posterunek Sielec. „Dańko” wrócił, podniósł kolegę. Ten ucałował swego waltera, oddał broń „Dańce” i poprosił, żeby oszczędził mu

Geneza 1 kompanii batalionu „Surowiec”, czyli Oddziału Rozpoznawczego 23 Dywizji Piechoty AK, sięga sierpnia 1942 roku, kiedy to powstał oddział dywersyjny GL PPS pod dowództwem Stanisława Wencla ps. Twardy. Początkowo pełnił on funkcję oddziału specjalnego, podlegającego bezpośrednio dowódcy Brygady Zagłębiowskiej GL PPS.

Kompania „Twardego” Wojciech Kempa

wpuszczać go na drugą stronę domu, gdzie mieszkał ojciec z matką, siostra Kamila z synkiem. Do ojca bowiem czę­ sto przychodzili brat – „Świder”, Anna Groja ze swymi dziećmi, Helena i Ma­ ria Micułówny oraz inni towarzysze. [...] Przerwanie kontaktów z Pacie­ jem nastąpiło na skutek przywiezienia przeze mnie wiadomości, że kolejarz z Piotrkowa, który przewoził nam prasę warszawską, został aresztowany i było to zaraz po odebraniu od niego przy­ wiezionej przesyłki. Nasza organizac­ ja w Piotrkowie zrobiła rozpoznanie i stwierdziła, że człowiek obecny przy aresztowaniu odpowiadał podanemu przez nas rysopisowi Pacieja. Koleja­ rza aresztowali wraz z żoną i dziećmi. W tym okresie Paciej zostaje portierem w Cementowni „Wysoka”. Przez zmianę pracy gestapo chce uśpić naszą czujność, abyśmy nie zaprzestali kontaktowania się z Paciejem. Niestety, było już za późno. Wkrótce zaczęły się aresztowania. W sierpniu

Pseudonim „Twardy”, który sobie przybrał, odpowiadał w pełni jego konstytucji psychicznej. Charakter miał skomplikowany, był wobec ludzi przyjacielski i wylewny, ale jednocześnie potrafił być nieufny i podejrzliwy. 1943 roku aresztowano grupę czołowych działaczy socjalistycznych. Ludwika Stach-Pęczkowska tak napisała o tym w swej relacji: Bardzo bolesne dla organizacji i dla mnie były aresztowa­ nia w sierpniu 1943. Gestapo areszto­ wało wówczas grupę starych działaczy PPS, spełniających ważną rolę w kie­ rownictwie Obwodu – Jana Kurka – przewodniczącego Komitetu, mego ojca Stanisława Wencla, Bronisława Micułę i Bronisława Rogonia. Aresztowani tak­ że zostali Anna Groja – moja siostra i Józef Mazurek, dowódca zawierciańs­ kiego pułku GL PPS-WRN.

C

zy aresztowania te były dziełem Pacieja? Tego nie wiemy, ale kolejne to już z całą pewnością jego robota – 5.09.1943 r. nastąpiły masowe aresztowania w Łazach, Rokitnie Szlachec­kim i Zawierciu. Według J. Kantyki objęły one przeszło 60 osób, a wśród aresztowanych byli między innymi: dowódca batalionu zawierciańskiego GL PPS Piotr Wierzbicki ps. Jodła, a także Stanisław Stach z żoną Ludwiką oraz Stanisław Olszowy. Według Ludwiki Stach-Pęczkowskiej liczba aresztowanych była jeszcze większa. Oddajmy ponownie jej głos: 5 września gestapo dokonało licz­ nych aresztowań w Zawierciu, Łazach, Wysokiej i Rokitnie Szlacheckim. Aresz­ towano 117 osób, w tym 7 kobiet. Po raz pierwszy aresztowania dotknęły także tak dotkliwie naszą organizację. W rę­ kach gestapo znaleźli się: Stanisław Stach – zastępca przewodniczącego Obwodu

Nas, aresztowanych 5.09.1943 r., wkrótce zawieźli do obozu oświę­ cimskiego do Bloku 11. Tu byłam do 15 października 1943. Przez te kilka­ dziesiąt dni wiecznie mnie o coś pytali i za coś bili. Czy pracowałam w tajnej organizacji? Kto to jest „Świder”? Czy

Oddział „Twardego”.

danta Okręgu była kompromisem mię­ dzy obu koncepcjami. Oddziałom, które miały wystarczająco zorganizowane za­ plecze, aby zapewnić sobie egzystencję w lesie, pozwolił pozostać w schronach. Innych polecił zabrać na kwatery konspi­ racyjne, których większość dostarczyła

FOT. Z KSIĄŻKI ZYGMUNTA WALTERA-JANKE, W ARMII KRAJOWEJ NA ŚLĄSKU

to mój brat Stanisław Wencel? Kto to jest Stanisław Pęczkowski? I czy należy do organizacji? Gdzie są moje siostry? Dlaczego ojciec nie podpisał volkslisty, jak jakaś tam moja stryjeczna rodzina? Co robiłam w Porębie, Włodowicach, Marciszowie i Mrzygłodzie, Myszkowie i Poraju, Łazach i Ogrodzieńcu, Sos­ nowcu, Będzinie? Dlaczego nie lubiłam Pacieja? Dlaczego pomagałam i cho­ dziłam do Henryka Kozła? Dlaczego wszystkiego się wypieram, gdy mają tu raporty swoich agentów – Włady­ sława Bryły, Stanisława Dachowskie­ go, Zofii Broda-Rachtanowej, Oskara Hassenrücka, Władysława Pacieja. I tak przez kilka godzin jedno i to sa­ mo, a przy tym bicie. […] 29 lutego 1944 r. odbył się Sonderge­ richt – z naszej organizacji zostali stra­ ceni: Stanisław Stach, Piotr Wierzbicki, Bronisław Stefan Micuła, Zbigniew Ko­ łaczkowski, Zbigniew Słabiak, Romuald Dyja, Stanisława Olszowy. Ludwika Stach-Pęczkowska wspomina w swej relacji, że Władysław Paciej był obecny przy jej przesłuchaniu. Zajrzymy ponownie do książki Jana Kantyki: Grypsy docierające z więzień jednoznacznie sugerowały, że areszto­ wania były dziełem Pacieja. Przypusz­ czenia te wkrótce zostały potwierdzo­ ne przez wywiad AK. W październiku 1943 r. inspektor AK Obwodu Sosno­ wiec przekazał „Twardemu” rozkaz zli­ kwidowania prowokatora. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest to pro­ ste zadanie, gdyż Paciej miał dyżur w portierni zawsze na nocną zmianę. W rzeczywis­tości wykonanie rozkazu nastręczyło wiele kłopotów. Okazało się, iż w dniu, w którym partyzanci: „Twardy”, „Lis”, „Taddo” i „Jaskółka” przybyli, by wykonać wyrok, w por­ tierni pełnił dyżur jakiś nieznany Nie­ miec. Partyzanci sprawiali wrażenie, iż są z gestapo. Portier poinformował ich, iż Paciej jest na terenie zakładu. Wówczas poprosili o przywołanie go do portierni. Ta niespodziewana wiado­ mość wzbudziła podejrzenie u Pacieja. Znanymi sobie zakamarkami podszedł w pobliże portierni i wśród czekających na niego rozpoznał Stanisława Wencla. Natychmiast wycofał się i powiadomił o najściu żandarmerię w Łazach. Po 15 minutach bezskutecznego oczekiwania partyzanci zdecydowali, iż muszą się wycofać, bo sytuacja jest co najmniej podejrzana. Wypad zakończył się więc niepowodzeniem.

GL PPS w Zagłębiu Dąbrowskim. Prak­ tyka uczyła, że partyzantów nie można lokować po kwaterach na czas dłuższy. Jest to sprzeczne z ich naturą i sposobem życia, doprowadza do poważnych strat i wzmaga zagrożenie pracy konspira­ cyjnej. Był to jedyny taki eksperyment – w następnym roku wszystkie oddziały partyzanckie Okręgu zimowały w lesie. Według raportu komendanta Okręgu Śląskiego z 27 listopada 1943 r. na tere­ nie Sosnowca zakwaterowane były I i II sekcja z 1 kompanii oddziału partyzanc­ kiego „Surowiec” por. „Twardego”. Spro­ wadzono tam również na kwatery dwie drużyny z oddziału „Garbnik”. Jedna poszła do Krakowa, skąd Legion Śląs­ ki skierował ją na przezimowanie do Makowca, pod opiekę inż. Glatmana. Dwie drużyny pozostały w górach. […] Wkrótce zaczęły się mnożyć wpadki, w wyniku których ginęli zakwaterowani partyzanci i właściciele kwater. Choć warunki, w jakich przyszło działać „Twardemu” i jego ludziom, były bardzo ciężkie, nie przestali oni dotkliwie kąsać niemieckiego okupanta. Walter-Janke wylicza przeprowadzone w tym okresie akcje: – 23 października w Sosnowcu pat­ rol z 1. kompanii, dowodzony przez kpr. Zenona Pazerę ps. Dańko, zastrzelił na ulicy oficera SS; – 7 listopada kpr. Ryszard Żak ps. Ryś z patrolem złożonym z pięciu ludzi opanował w Katowicach-Bogucicach urząd ewidencji ludności i zabrał stamtąd kartki żywnościowe oraz blankiety nowych dowodów osobistych (w tym okresie „palcówki” wymieniane były na nowe, trudne do podrobienia dowody osobiste); – 7 listopada patrol z 1. kompanii pod dowództwem „Raniera” sterroryzował w jednym z lokali katowickich służbę garderobianą i zabrał znaleziona tam cztery sztuki broni krótkiej. Bolesną stratę oddział „Twardego” poniósł w dniu 26 listopada 1943 roku. Tego dnia zginął zastępca „Twardego” – Stefan Skotnicki ps. Mucha. Oddajmy ponownie głos Z. Walterowi-Jankemu: Zastępca porucznika „Twardego”, plu­ tonowy Stefan Skotnicki „Mucha” wraz z Zenonem Pazerą „Dańko” otrzymał kwaterę w dzielnicy Sosnowca Kon­ stantynów, w mieszkaniu rodziny, któ­ rej ojciec uciekł do GG w obawie przed aresztowaniem. Zdaje się, że dowódca terenowy nie był poinformowany o aktu­ alnej sytuacji w tym domu. Pech chciał,

cierpień i dobił. Ale „Dańko” przetrans­ portował go kilka domów dalej i oddał pod opiekę polskiej rodziny. Wyszedłszy na ulicę z dwoma pistoletami, znowu uj­ rzał policjantów. Udało mu się zastrzelić jednego i wycofać pod osłoną porannej mgły na ulicę Pogoń, aby zaalarmować kolegów na innych kwaterach. Tymcza­ sem w rodzinie, gdzie leżał ranny, ktoś pod wpływem strachu załamał się i za­ wiadomił Niemców. „Muchę” zabrano do szpitala w dzielnicy „Pekin”. Porucz­ nik „Twardy”, zawiadomiony o wypad­ ku, w pięć godzin później zorganizował rozpoznanie w szpitalu. Jednak przest­ raszony pracownik szpitala, członek konspiracji, zawiódł, dał świadomie mylne informacje, że „Mucha” został przewieziony do szpitala w Niwce. Za­ nim sprawdzono, że informacja była fałszywa, „Mucha” skorzystał w nieuwa­ gi pilnującego go żandarma i popełnił w szpitalu samobójstwo. Zastępcą por. „Twardego” został plutonowy Franciszek Michalak „Lis”, harcerz, ochotnik w kampanii 1939 r. Wzięty do niewoli – uciekł z niej. Ja­ ko jeden z pierwszych znalazł drogę do oddziału partyzanckiego. Porucznik „Twardy” powierzył mu nadzór nad moralną postawą żołnierzy oddziału.

29

listopada 1943 roku patrol pod dowództwem kpr. „Rysia” opanował skład monopolu tytoniowego w Sosnowcu przy ul. Piłsudskiego. Skład opróżniono całkowicie. 1 grudnia, wed­ług Waltera-Jankego, wysłano do Katowic sześć patroli z kompanii „Twardego”, przy czym w skład każdego z nich miało wchodzić po trzech–czterech ludzi. Ich zadaniem było zdobycie broni. Wszystkie patrole miały powrócić bez strat i ze

„Dańko” wrócił, podniósł kolegę. Ten ucałował swego waltera, oddał broń „Dańce” i poprosił, żeby oszczędził mu cierpień i dobił. Ale „Dańko” przetransportował go kilka domów dalej i oddał pod opiekę polskiej rodziny. zdobyczną bronią. Jan Kantyka natomiast pisze tylko o jednym patrolu, który tego dnia miał się wyprawić do Katowic. Biorąc pod uwagę, iż tego samego dnia kompania „Twardego” wykonała akcję w Zawierciu, której celem było zdobycie większej ilości pieniędzy, nie jest możliwe, by była ona w stanie wydzielić ze swego stanu dodatkowe sześć patroli, z których każdy miałby liczyć po trzech–czterech ludzi. Cały oddział liczył w tym czasie ok. 20 ludzi, z czego pięciu udało się do Zawiercia. Zajrzyjmy do książki Jana Kantyki: Rosnący liczebnie ruch konspira­ cyjny potrzebował pieniędzy. Współpra­ cujący z oddziałem członkowie konspi­ racji socjalistycznej z Poręby podsunęli

pomysł zdobycia pieniędzy przewożo­ nych z banku z Zawiercia do dyrekcji miejscowej fabryki obrabiarek. Po zeb­ raniu niezbędnych informacji opra­ cowano plan odbicia pieniędzy, który „Twardy” zaakceptował. Był on prosty i bezpieczny. Akcję w Porębie przygoto­ wał Mieczys­ław Makieła „Słaby”, „Gra­ nit”, wspólnie z Franciszkiem Kułakiem i „Gordonem”. Ponieważ ustalono, iż pieniądze dwa razy w miesiącu prze­ wożone są dwukołową bryczką, która miała właściwie jednoosobową obstawę, gdyż obok woźnicy i kasjera znajdował się na niej tylko jeden strażnik, posta­ nowiono, że akcja nastąpi w pobliżu wsi Kierszula, skąd było zaledwie 500 m do dużego kompleksu lasów. Akcję wyznaczono na 1.12.1943 r.

P

atrol pod bezpośrednim dowództwem „Twardego” po przyjeździe pociągiem do Zawiercia zakwaterował się u jego siostry Anny Grai obok stacji na ulicy Jagiellońskiej 12. W skład patrolu wchodzili: z-ca dowódcy oddziału Franciszek Michalak „Lis”, Zenon Pazera „Dańko” i Zdzisław Guzik „Orski”. Po ustaleniu, że do banku dotarła bryczka z Poręby, około godz. 10.00 członkowie grupy zaczę­ li pojedynczo opuszczać mieszkanie i, okrążając dworzec kolejowy, ulicami: Żabią, Rzemieślniczą, Miodową dotarli do łąk, następnie do domów zwanych Skóry, by po chwili przeciąć szosę Za­ wiercie–Poręba. Gdy zbliżali się do wy­ znaczonego punktu, okazało się, że są spóźnieni. W odległości 400–500 m zo­ baczyli bryczkę, którą mieli zatrzymać. Tak więc akcja nie doszła do skutku. Postanowiono ją ponowić 16 grudnia. Podobnie jak za pierwszym razem, grupa wypadowa zatrzymała się w Zawierciu u siostry „Twardego”. Zmieniono trasę dojścia do szosy, tak aby na dłuższym odcinku biegła równolegle do niej. Tym razem partyzanci musieli długo czekać. Prawdopodobnie formalności bankowe opóźniły wyjazd bryczki z Zawiercia. Stanisław Wencel „Twardy” wspominał po latach: Skok miał nastąpić w czasie mija­ nia nas przez bryczkę. Rozstawiliśmy się następująco: „Orski”, ażeby był nie­ rozpoznany, szedł pierwszy lewą stroną szosy i miał ubezpieczać od przodu, ja szedłem o jakieś sto metrów [za nim] prawą stroną szosy. Za mną pięćdzie­ siąt metrów szli w tym samym kierunku „Dańko” i „Lis” – oni mieli rozpocząć akc­ję natychmiast, gdy ich minie brycz­ ka. „Józik” szedł całkiem z tyłu i miał ubezpieczać od strony Zawiercia. Uzbro­ jeni byli w steny, a ja w visa. Jan Kantyka pisze dalej: Tym razem akcja przebiegła sprawnie. W chwili, gdy partyzanci znaleźli się w najodpowiedniejszym miejscu, na drodze pojawiła się bryczka. Okrzy­ kiem „Hände hoch!” „Lis” zaskoczył pasażerów. „Twardy” podskoczył do konia i chwytając go za uzdę, skręcił bryczkę w poprzek drogi, uniemożliwia­ jąc ucieczkę. Strażnik podniósł ręce do góry, a „Lis” wyjął mu z kabury pistolet. W tym czasie „Dańko” zabrał walizkę, w której znajdowały się pieniądze. Na­ stępnie „Twardy” nakazał strażnikowi zejść z bryczki, a „Dańko” przekazał mu walizkę. Woźnica i kasjer – obydwaj byli Polakami – otrzymali polecenie, iż mogą odjechać, gdy grupa znajdzie się w pobliskim lesie. Po 15 minutach forsownego marszu grupa znajdowa­ ła się już w bezpiecznej odległości od ośrodków, skąd mógł wyruszyć pościg. Z taką ewentualnością grupa musia­ ła się liczyć, gdyż do lasu docierał ryk syren alarmowych, co potwierdzało, że wieść o rekwizycji dotarła do Poręby. Po wyładowaniu pieniędzy i rozdzieleniu ich między uczestników akcji, postano­ wiono rozrzucić bilon, gdyż było go zbyt dużo, utrudniałby bezpieczne wycofy­ wanie się z akcji. Kiedy grupa znalazła się w lasach, których strażnik Tomala nie znał, postanowiono go puścić. Nie będziemy śledzić dalszej drogi odwrotu i kolejnych perypetii grupy biorącej udział w tejże akcji, natomiast oddajmy jeszcze na moment głos „Twardemu”: Miałem jeszcze później trochę kłopo­ tów z tą robotą. Dowódca dywizji AK na Okręg Śląski, ppłk „Walter”, miał dokład­ ne dane z raportów niemieckich o skonfi­ skowanej kwocie pieniędzy. Według roz­ liczenia brakowało około trzech tysięcy marek. Był to bilon, który rozrzuciliśmy w lesie, a tu musieliśmy się rozliczyć co do feniga. Z kwoty dziesięciu procent, które należały się mojemu oddziałowi, mu­ siałem wyrównać różnicę. Nie pomogło żadne tłumaczenie ani meldunek placów­ ki w Porębie, że na drugi dzień Niemcy zebrali ludzi i kazali szukać w śniegu bi­ lonu. Taki już był pułkownik, a my go za to ceniliśmy. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

4

T

utaj gejzery, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy osunięcia ziemi nie należą do rzadkości. Krajobraz jest tak zróżnicowany, tak niepowtarzalny, jak żaden inny na świecie. Jeszcze pod koniec XX w. USA, Kanada, RPA, Australia i Nowa Zelandia uchodziły za jedyne miejsca na naszej planecie, gdzie można było żyć spokojnie i dostatnio. Gdy przejeżdża się przez Nową Zelandię, nie widać upraw rolniczych ani zakładów przemysłowych, a jedynie lasy, łąki i pastwis­ka. Poraża piękno jezior, gór i dolin. Częste deszcze i silne wiatry sprawiają, że ten kraj wydaje się sterylnie czysty!

Pożegnanie Australii Po prawie czterech miesiącach pobytu w Australii przyszła pora ruszyć w dalszą drogę. Byłem przekonany, że mój ostatni towarzysz z piątki studentów lubelskich już dawno opuścił ten kraj. Przecież gdy jeszcze pracowałem u Johna Wiadrowskiego przy zrywaniu jabłek, on niespodziewanie wyjechał do Melbourne i korzystając z pomocy mieszkających tam Polaków, miał załatwić wizy i bilety lotnicze do Nowej Zelandii. W tym celu przekazałem mu zaproszenie Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, które kilka miesięcy wcześniej przesłał mi do Krakowa sekretarz tej organizacji. Jak już wspominałem, ten dokument bardzo ułatwił nam zgodę australijskich służb celno-paszportowych na pozostanie w tym kraju, gdy nie spełniliśmy kilku innych warunków. Zaproszenia już nigdy mi nie oddał (choć ja byłem adresatem), ale zupełnie niespodziewanie spotkałem go w kolejce do odprawy paszportowej w Melbourne 23 kwietnia 1993 r. A zapewniał mnie, że już wszystkie bilety na ten rejs zostały dawno wyprzedane i dlatego oferował mi droższy bilet w późniejszym terminie. Ja kupiłem w innej firmie i taniej. Gdy wszedłem na pokład samolotu, okazało się, że prawie w 50% był pusty. Nasze drogi w tym momencie definitywnie się rozeszły. Mikrobusem dotarłem do centrum miasta. Gdy powiedziałem kierowcy, że zamierzam udać się do Wellingtonu, zatelefonował na stację kolejową

Znajomy opowiadał mi, jak przyjmowała go najbogatsza Polka w Wellingtonie, właścicielka kilku domów: podała małą kromeczkę chleba z margaryną i pomidora. Przekroiła pomidor na połowę. – Tę zjesz dziś, a drugą jutro – powiedziała! i dowiedział się, że pociąg odjeżdża za 50 minut. Bym się nie spóźnił, podwiózł mnie na dworzec i pomógł kupić bilet. Pierwszą noc na nowozelandzkiej ziemi z 23 na 24 kwietnia 1993 r. spędziłem w pociągu. W Wellingtonie pojawił się zasadniczy problem: nie znałem adresu, ba! nawet imienia i nazwiska sekretarza Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii – osoby, która imiennie mnie zapraszała. Szczęśliwie udało mi się je odtworzyć w pamięci. Przy automacie znalazłem uszkodzoną książkę telefoniczną, a na ostatniej stronie ostatnie nazwisko: Jacek Śliwiński! Uznałem, że to właściwa osoba… Pan Jacek kwad­ rans później był już na dworcu kolejowym! Był prawnikiem i tancerzem po Warszawskiej Szkole Baletowej; tu prowadził zespół dziecięcy. Jego żona Anna była lektorką francuskiego w szkole prywatnej. Jacek pokazał mi swój dom, garaż, ogródek. Wszystko znacznie skromniejsze niż to, co widziałem u Polaków w Australii. „Nawet brat w Polsce mieszka w lepszych warunkach”, zapewniał mnie. Śliwińscy przyjęli mnie bardzo serdecznie, przydzielono mi pokój i zapowiadała się sielanka. Niestety tragiczna wiadomość z Polski (śmierć matki Jacka) sprawiła, że musiał on wyjechać na pogrzeb do Lublina.

U pana Józefa Gdy zbudziłem się 27 kwietnia, cztery dni po przylocie do Nowej Zelandii, miałem całkowitą pustkę w głowie. Wiedziałem, że Jacek jest już w Los Angeles i nie mogę u niego dłużej się zatrzymać. Tymczasem już o godz. 10.00 w drzwiach ukazał się p. Tadeusz Choroś. – Do Hawelonu jest 15 km, panie

KURIER·ŚL ĄSKI czekają, proszę się ubierać – zarządził. Po półgodzinie byliśmy przed bramą do starannie utrzymanego ogrodu. W jego środku stał okazały parterowy dom. Pani Iza przygotowywała obiad, a jej siostra Bronisława, wieloletnia prezes Związku Kobiet, oprowadziła mnie po mieszkaniu i ogrodzie. Gdy wróciliśmy do pokoju, na stole czekał już obiad, prawdziwa królewska uczta. Przyjęcie wydawało mi się tak miłe, a dom tak obszerny, iż byłem przekonany, że przynajmniej kilka dni będę miał tu gościnę. W końcu byłem gościem Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii. Mieliśmy przybyć w 6 osób, więc z jedną nie powinno być problemu. Tymczasem miłą pogawędkę przerwał telefon. Miałem wracać do pp. Śliwińskich, gdzie będzie na mnie czekał pan Józef Kaczoń i zawiezie mnie do siebie do Hawelonu. Gdy przyjechałem do Śliwińskich, pan Józef, żołnierz z pod Monte Cassino, zapakował do swego samochodu mój bagaż i ruszyliśmy w drogę. Na stoku zauważyłem kilka pieczarek, a za miastem w pobliżu domu p. Józefa dorodne maślaki. Pozbieraliśmy je i była smakowita kolacja, grzybki z chlebem, a później wszedłem do „swojego” pokoju, gdzie zastałem starannie zasłane łóżko, kilka poduszek, prześcieradeł i ręczników. Wszystko wyglądało tak pięknie, że pomyślałem: położę się obok na podłodze, by tego nie burzyć! By było milej, pan Józef przyniósł mi jeszcze piżamę! Przestałem żałować, że

dłoń ze szczerego serca i całkowicie bezinteresownie podali mi: Jozef Kaczoń, Krystyna Iwanek, Mikołaj Polaczuk i Jurek Polaczuk. Niech te kilka słów o tych dzielnych Polakach, których los rzucił na te wyspy zagubione w bezmiarze wód Pacyfiku, będzie skromnym wyrazem mojej wdzięcznej pamięci. Józef Kaczoń. Choć mieszkałem u niego przez 6 tygodni, niewiele o nim

interesował się moim losem, często odwiedzał mnie u pana Józefa, zawsze coś przywoził do zjedzenia (do dziś wspominam niezwykle smaczne, własnej roboty salcesony). Prezentując mi film „Bo wolność krzyżami się mierzy”, zainteresował mnie losem polskich sierot, które 1 listopada 1944 r., po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” znalazły się w Nowej Zelandii. Krysia Iwanek. Wraz z mężem

pięknych i okropnych obiektów, które się tu znajdują, jest wulkan Tarawera, który jak kat dominuje nad tym rajskim krajobrazem. Pod jego popiołem 10 czerwca 1886 r. została pogrzebana Wairoa i kilka innych niewielkich wiosek maoryskich oraz zniszczone zostały słynne Różowe Tarasy. W innym miejscu rozstąpiła się ziemia, powiększając jezioro Tarawera, i powstała Dolina Waimangu z licznymi źródłami termalnymi i nowym ekosystemem pełnym syczących, kolorowych źródełek, barwnych jeziorek, tarasów, „dymiących” ścian i z gorącym strumykiem. Występujące tu źródła termalne są podobno najbogatsze na świecie. W pierwszym dniu pobytu w Rotorua oglądaliśmy Wairoa – „Pogrzebaną wioskę”. Leży ona między jeziorami Tarawera, Niebieskim i Zielonym. Przed wielką erupcją Tarawery w 1886 r. ta wieś znajdowała się w dolinie Wairoa. Dookoła na łagodnych stokach były sady i ogrody. Uprawiano tu pszenicę, mieloną w młynach napędzanych energią strumyka płynącego z jeziora Zielonego. W Wairoa mieszkali Maorysi i Europejczycy, którzy zajmowali się również turystyką. Wairoa z biegiem czasu stało się głównym ośrodkiem turystycznym NZ i punktem startowym wypraw kajakowych poprzez jeziora Tarawera i Rotomaha do sławnych Różowych i Białych Tarasów. Co roku przybywały

Nowa Zelandia leży ok. 1 600 km. na południowy wschód od Australii. Obejmuje dwie większe i kilka mniejszych wysp. To jedno z najbardziej niespokojnych miejsc na kuli ziemskiej.

W Nowej Zelandii Wspomnienia podróżnika VII Władysław Grodecki

nie zostałem u państwa Chorosiów czy Śliwińskich. Ok. 22.00 przybył Jurek Polaczuk, młodszy kolega pana Józefa. Zaproponował mi wyjazd nad ocean na „pałki” (muszle perłopławów) następnego dnia rano. Po ostatnich, bardzo stresujących tygodniach uspokoiłem się nieco, ale trudno było zasnąć. Rozpoczynał się nowy etap wyprawy. W numerze 33 KW z marca 2017 r., w artykule „Życie w dwóch światach”, wspominając swój pobyt w Nowej Zelandii dość obszernie opisałem dramatyczne losy polskich imigrantów w tym kraju, szczególny nacisk kładąc na tę grupę, która wraz z Armią gen. Andersa opuściła Rosję i 1 listopada 1944 r. na pokładzie statku gen. Randoll dobiła do brzegu Nowej Zelandii. Dlatego ten rozdział moich wspomnień tutaj pominę.

Wśród przyjaciół Kilkakrotnie słyszałem w NZ, że miejs­ cowa Polonia jest najbardziej ofiarna na świecie, ale trudno mi tę opinie potwierdzić. Zapewne na stosunek do rodaków przybywających znad Wisły wpłynęła roszczeniowa postawa tzw. emigracji postsolidarnościowej… Nowa Zelandia to nie jest raj na ziemi. Życie nie jest tu łatwe, ale mnie się udało przeżyć tam niemal dwa miesiące. To w znacznej mierze zasługa mieszkających tam Polaków. Jacy są tam Polacy? Są to ludzie szalenie oszczędni. Ich mieszkania przeważnie nie miały centralnego ogrzewania, z reguły tylko jeden pokój był ogrzewany gazem. Skromnie jedli, rzadko się odwiedzali, wychowani w środowisku anglosaskim zatracili staropolską gościnność. „Dobry gość to taki, który rzadko przychodzi i szybko wychodzi!”. Czarek – znajomy, którego poznałem u pana Józefa, opowiadał mi, jak przyjmowała go najbogatsza Polka w Wellingtonie, właścicielka kilku domów: podała małą kromeczkę chleba z margaryną i pomidora. Przekroiła pomidor na połowę. – Tę zjesz dziś, a drugą jutro – powiedziała! Polacy w NZ to ludzie, którzy chcą być samotni. Może to ogromne oddalenie od Ojczyzny, może doświadczenia z czasów dzieciństwa, może przebywanie wśród ludzi o innej kulturze i mentalności sprawiło, że najlepszym towarzystwem dla nich są oni sami. W dalekim Wellingtonie pomocną

wiem. Ten żołnierz spod Monte Cassino niechętnie mówił o sobie. W czasie wspólnych wycieczek, w gościnie u znajomych czy przy wędzeniu węgorzy wolał słuchać. Był człowiekiem straszliwie samotnym, miał chyba tylko jednego przyjaciela – Czarka, imigranta postsolidarnościowego. Jurek Polaczuk. Jeśli trochę poz­ nałem ten kraj i jego stolicę, to była zasługa głównie Jurka Polaczuka, który mnie wszędzie woził. Po wypadku samochodowym i uszkodzeniu kręgosłupa nie mógł pracować, ale udało mu się uzyskać rentę inwalidzką, a ponieważ nie miał rodziny, więc czasu i pieniędzy mu nie brakowało. Najpierw pokazał mi nadmorskie dzielnice Wellingtonu, post­ rzępione wybrzeże, bogatą roślinność, później centrum i interesujące dzielnice willowe. Poznał mnie też ze swoim wujem Mikołajem. Mikołaj Polaczuk. Był wieloletnim Prezesem Stowarzyszenia Polaków w Nowej Zelandii, przewodniczącym delegacji Polonii nowozelandzkiej, która spotkała się z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w czasie jego pobytu na Antypodach. Jako pierwszy przyjął

Oglądaliśmy gorące źródła, syczące fumarole, barwne kratery, sadzawki z gorącym błotem i bujną, soczystą roślinność. Wystarczy wykopać tu otwór w ziemi i jak ze studni można czerpać gorącą wodę do gotowania lub ogrzewania mieszkań. do siebie wałęsających się po Nowej Zelandii polskich emigrantów z okresu stanu wojennego. Wspominał czasem z rozgoryczeniem: „było ich 15, mieszkali, jedli, pili, woziłem ich po kraju, nikt nie starał się znaleźć pracy, a za ich telefony musiałem płacić po kilkaset dolarów! Nikt z nich nie został w Nowej Zelandii, wszyscy wyjechali do USA, Kanady lub RPA”. Często mnie odwiedzał i zapewniał, że zawsze mogę się u niego zatrzymać. Dla mnie był niezwykle życzliwy, od pierwszego do ostatniego dnia

Gustawem i dwiema ślicznymi córkami przybyła do NZ w stanie wojennym. Bardzo gościnni, otwarci na kontakty. W bardzo hermetycznej, zasiedziałej społeczności polskiej nie byli akceptowani, więc szukali kontaktów w gronie Polaków, którzy przybyli do NZ w ostatnich latach (np. przyrodnik prof. Janusz Bany). W NZ buduje się głównie domy drewniane, parterowe, które przy podobnym klimacie jak w Polsce trzeba malować. Gutek, malarz, miał sporo pracy. Krysia prowadziła gospodarstwo domowe. Mieszkałem blisko i odwiedzaliśmy się dość często.

W krainie gejzerów Miałem nadzieję, że z okazji święta 3 Maja zostanę zaproszony do szkoły w Altone, gdzie znaczna część dzieci to potomkowie polskich emigrantów. Stało się inaczej, bo Polakom było wstyd, że nie zadbali, by swe pociechy nauczyć języka przodków. W tej sytuacji Jurek wymyślił wyjazd do Pahiatua i Rotorua. Wyruszyliśmy we trzech (pan Józef, Jurek i ja) niemal w środku pogodnej, księżycowej nocy. O wschodzie słońca był krótki odpoczynek nad jeziorem Taupo. Popiół i pumeks wskazywał na wulkaniczne pochodzenie, w oddali nawet było widać unoszącą się parę wodną. Sądziłem, że to gejzery, ale gdy wkrótce przybyliśmy do Wairakei, okazało się, że to gorąca para wodna wydostająca z licznych otworów w ziemi w sąsiedztwie elektrowni termalnej. Para o wysokiej temperaturze prowadzona jest rurami do urządzeń poruszających generatory. Nieco dalej piękny wodospad Huka Falls i las sosnowy. W tym kraju prawie nie ma eukaliptusów, a flora jest tu znacznie bogatsza i bardziej różnorodna niż w Australii. Nie ma misiów koala, zabitych kangurów na drogach, strusi, a istną plagą są żywiące się roślinnością kotowate oposy. Ponieważ byliśmy trochę zmęczeni, staraliśmy się jak najszybciej dotrzeć do Rotorua i znaleźć nocleg. Nawet nie zatrzymaliśmy się w Parku Wapotapu Wonderful Land Thermal. Gdy koledzy załatwiali nocleg, ja przekroczyłem niski parkan z drugiej strony ulicy i z bliska mogłem oglądać otwory, z których unosiła się para wodna, i „gotujące” się błota, jakby przeniesione z mickiewiczowskiego matecznika. Sprawcą i głównym kreatorem

tu tysiące turystów, by oglądać jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Erupcja wulkanu poprzedzona trzęsieniem ziemi była jednym z najbardziej tragicznych epizodów w historii NZ i całkowicie zmieniła oblicze tej spokojnej osady. Muzeum na miejscu dawnej wioski przypomina o minionej wspaniałości. Stare fotografie przedstawiały wykopane przedmioty. Jest tu pierwotny, oryginalny budy-

Miasta nowozelandzkie często umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez stresu, zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie! nek zbudowany ok. 1860 r., maoryski kominek i naczynia przez nich używane, kolekcja odkrytych przedmiotów z tej wioski: butelki, porcelana, stare rzeźby, piły i narzędzia. Odsłonięto oryginalny poziom terenu, widoczne są warstwy błota i popiołu, który pokrył wioskę. Jest sklep kowalski, kowadło i inne narzędzia... Dalej domek z podłogą, kominek i drzwi. Jeszcze dalej piekarnia, rzeźbiony w kamieniu magazyn warzyw, węgorzy i łatwo psującej się żywności. W zatoce Wairoa hoduje się pstrągi, a w pobliżu znajduje się stara armata i łódź. Było już ciemno, gdy trochę zmęczeni przybyliśmy do domku. Ja z Józefem obrałem grzyby i ziemniaki, a Jurek upiekł kurczaka. Po kolacji moi koledzy udali się na bilard, a ja do basenu termalnego. Gdy na zewnątrz jest zimno i wieje wiatr, co za przyjemność wykąpać się w ciepłej wodzie (35°C)! Bardzo mi się to spodobało, więc nas­ tępnego dnia zbudziłem się wcześnie, trochę pobiegałem i od godz. 6.00 do 8.00 byłem na basenie. Później było śniadanie i wyjazd do Whakarewarewa, maoryskiej wioski termalnej, centrum kultury z instytutem sztuki i rękodzieła. Tu gorące źródła wykorzystywane są do przyrządzania posiłków i kąpieli. W Meeting Hall odbywają się koncerty i występy zespołów artystycznych.

Minęliśmy „szkołę tkania”, łodzie maoryskie, szkołę, galerię rzeźby i dotarliśmy do niewielkiego budynku: „Kiwi House”. Tu pod szkłem w absolutnej ciszy można oglądać ptaki-symbole kraju. A dalej jest rozległy teren z dużą liczbą otworów w skorupie ziemskiej, skąd nieustannie wydobywa się gorąca para o słabym zapachu siarkowodoru. W niej tonie cała dolina i gorący strumień. Z drugiej jego strony jest kilka niezbyt imponujących gejzerów. W jednym z nich erupcja następowała co kilka minut, zaś w międzyczasie słychać było gotującą się wodę w gejzerze Pahutu. Z drewnianych kładek i okazałych platform oglądaliśmy gorące źródła, syczące fumarole, barwne kratery, sadzawki z gorącym błotem i bujną, soczystą roślinność. Wystarczy wykopać tu otwór w ziemi i jak ze studni można czerpać gorącą wodę do gotowania lub ogrzewania mieszkań. Jednak ustawowo jest to zabronione, gdyż niekontrolowana jej eksploatacja spowodowała osłabienie, a nawet zanik kilku gejzerów. Przez Whakarewarewa, obok elekt­rowni termalnej udaliśmy się w kierunku Płaskowyżu Centralnego. Tu jak z pod ziemi wyrastają potężne stożki wulkaniczne: Ruapehu (2798 m n.p.m.), Ngauruhoe (2292 m n.p.m.) i Tongariro (1968 m n.p.m.) Na tym terenie w 1894 r. utworzono pierwszy w Nowej Zelandii Park Narodowy Tongariro! Wielkim przeżyciem był przejazd przez dziewicze lasy NZ, nowozelandzką pustynię i z Ohakune do Wajouru: kaniony, zapadliska tektoniczne, mosty nad przepaścią, ogromne drzewa, nieznana w Europie roślinność, zagrody farmerskie, niewielkie osady i Rangitikel River w głębokiej dolinie... Gdy niespodziewanie poprawiła się pogoda, zza chmur wyłonił się potężny stożek Ruapehu.

Życie na końcu świata „Życie w dwóch światach”, wystawa fotograficzna sprzed dwudziestu lat w Petone, przedstawiała wizję Polski i Polaka w NZ. A jak Polacy widzą Nową Zelandię i ich mieszkańców? NZ to nie jest raj na ziemi, to nie jest Europa! Dzika natura, czasem bezludne okolice, wszędzie owce, krowy, ptaki, bujna zieleń, błękitna woda bezmiaru oceanu. Nowa Zelandia to drogi, znacznie droższy kraj niż Australia. Drogie są tu samochody, parkingi, komunikacja publiczna, żywność. Zakupów dokonuje się tu przeważnie raz na tydzień. Wybór w sklepach raczej skromny. NZ znana jest z dobrej żywności, ale np. o świeżą rybę jest tu trudno. Gospodarka opiera się głównie na eksporcie produktów rolnych. Najlepszą, żywność – przetwory mleczne, wołowinę, ryby itd. wysyła się za granicę! Drogie są mieszkania, a NZ jest krajem właścicieli domków. Domki są symbolem bogactwa. Miasta stanowiące zlepek kilku miejscowości właściwie nie mają typowych dla Europy bloków. Nie ma tu solidnego budownictwa, normalnego ogrzewania, szczelnych okien. Często właściciele nieruchomoś­ci przerabiają garaże na mieszkania, które wynajmują studentom przyjeżdżającym na wakacje. Drogie są szpitale i lekarstwa. Trudno tu o pracę, są problemy z wizami dla małżonków i dzieci. O pracę najłatwiej tam informatykom, kierowcom i budowlańcom. Inny jest tu system edukacji: mniej teorii, uczniowie zachęcani są do wysiłku i przedsiębiorczości i za to są nagradzani. W szkołach uczą świętować sukces, rozbudzają ciekawość świata, rozwijają zainteresowania. Jednak co innego standard życia, a co innego jego jakość. Miasta nowozelandzkie często umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez stresu, zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie! W NZ ludzie cieszą się życiem, czas spędzają głównie poza domem, na świeżym powietrzu, uprawiając różne sporty: krykiet, rugby, pływanie, nurkowanie. Chodzą w góry, jeżdżą na rowerze. Rozrywek kulturalnych, festiwali, wystaw, koncertów jest mniej. Reasumując: to nie jest kraj do życia dla typowego Polaka. Poza „świętym spokojem” Nowa Zelandia ma niewiele do zaoferowania z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Nade wszystko należy pamiętać, że z stamtąd jest daleko do domu – 25 godzin samolotem albo miesiąc statkiem, chyba że w kieszeni ma się bilet w jedną stronę. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

W

przypadku Śląska wracamy do wieku XVII i ostatnich Hohenzollernów, w przypadku Polski miejscami aż do Kazimierza Wielkiego. Na Śląsku po zakończeniu obu wojen światowych w jednym miejscu spotkało się doświadczenie kresów zachodnich z kresami wschodnimi. Warto zauważyć, że kresy zachodnie pozostały na swoim miejscu, ludność z kresów wschodnich zaś powróciła do Macierzy. Dopiero takie spojrzenie daje bardziej właściwy obraz wydarzeń, które dziś zachodzą na terenie Górnego Śląska. Więcej, dopiero taki obraz pokazuje, że walka wcale się nie zakończyła i stanowi konfrontację nie dwóch odmiennych polskich doświadczeń, lecz wciąż tych samych sił – postpruskich, a więc antyeuropejskich, i polskich – europejskich, których Europa wciąż nie chce uznać za swoje. Świadectwem tego jest chociażby dzisiejszy stosunek do emigrantów z Azji Mniejszej i Afryki.

Kresy zachodnie Całościowe spojrzenie na państwo brandenbursko-pruskie nie jest łatwe, bo choć jego toksyczność zaczyna kondensować się po wojnie trzydziestoletniej i koncentrować w osobie Fryderyka

Walka wcale się nie zakończyła i stanowi konfrontację nie dwóch odmiennych polskich doświadczeń, lecz wciąż tych samych sił – postpruskich, a więc antyeuropejskich, i polskich – europejskich, których Europa wciąż nie chce uznać za swoje. Wilhelma I Elektora (1620–1688), to jego początki sięgają daleko wcześniej i odnoszą się do takich pojęć, jak: Drang nach Osten, dyktatura, ksenofobia, antypolonizm. Samą politykę Wielkiego Elektora (tak nazywają go Niemcy), który zdradzał każdego, można jeszcze wyjaśnić w kategoriach politycznych – budował państwo. Trudniej już wytłumaczyć zaborczą taktykę Fryderyka II Pruskiego (1712–1786), natomiast niczym uzasadnić nie można ksenofobicznej polityki Prus, która zaczęła się po zwycięskiej wojnie z Francją (1871), a zwłaszcza po zjednoczeniu Niemiec. Najgłębsze ujęcie tych zmian zostało zapisane na kartach geopolitycznych opracowań z przełomu XIX i XX w. Koronnymi postaciami w tym względzie są chociażby Karl Haushofer (1869– 1946) i Alfred Rosenberg (1893–1946), twórca rasistowskiej teorii narodowej. Na takim podłożu została zbudowana mentalność pruska. Fryderyk Wilhelm I, „król-żołnierz”, góruje nad swoimi poddanymi jako wychowawca wdrażający do pruskości. Swój model przeciwstawił Ludwikowi XIV (królowi-Słońce). Pisał, że na tym padole liczy się jeno znój i trud (Ch. von Krokow, Niemcy. Ostat­ nie 100 lat, Volumen, Warszawa 1997, s. 21). Te ideały przez wiele lat wpajano za pośrednictwem administracji, wojska, szkoły, aż mieszkańcy Prus uznali je za swoje (s. 22). W osobie Fryderyka II tradycje krzyżackie zlały się z brandenburskimi i wytworzyły dwutorowy kierunek zaborczy. Krzyżackie zagrożenie szło wzdłuż Bałtyku na Prusy Królewskie, Warmię, Żmudź, Kurlandię; brandenburskie w kierunku Wielkopolski i Śląska. „Wielski Fryc” po Wielkim Elektorze odziedziczył talent polityczny i wojenny, po dziadku Fryderyku I ambicje i pociąg do francuskiej kultury, po ojcu – pracowitość, oszczędność, realizm i brutalność. Od siebie dodał rzecz, której żaden z jego poprzedników w takim stopniu nie posiadał – nadludzką nienawiść do polszczyzny (W. Konopczyński, Fryderyk Wielki a Polska, Poznań 1947, s. 15–16). Fryderyk II wychowywał się w atmosferze walki o sukcesję tronu pols­ kiego, był świadkiem i uczestnikiem rozdzierania „polskiego sukna”, patrzył na zdradę magnatów polskich, na ich brak poczucia państwa i obojętność. Na dworze w Królewcu jego ojciec

przechowywał i utrzymywał ponad tysiąc królewskich dostojników, którzy chwalili pruskiego króla i za cenę powrotu na stanowiska gotowi byli odstąpić mu kolejny kawałek Polski. O Polakach wyrażał się z niezwykłą pogardą; tę pogardę zgeneralizował, połączył z iście pruską butą i przekazał ją swoim poddanym. Po Fryderyku II był Bismarck, a po nim cesarz Wilhelm II, który państwo postrzegał w egoistycznych kategoriach: ja, ja, ja! Ciągłość pogardliwego stosunku do Polaków została zachowana. Po nich przyszedł Hitler. Państwo pruskie, jak sami Niemcy podkreślali, rozwijało się wbrew naturze, o Niemczech twierdzili dość powszechnie, że jest państwem łupieżczo zapóźnionym (brak wielu kolonii), natomiast Polacy mogą dodać, że plasuje się ono pomiędzy rewolucją francuską a jagiellońską propozycją kulturową. Christian Graf von Krokow (1927– 2002) pisze: Ruch niemiecki wstępu­ jący na „szczególną drogę” należałoby rozumieć jako próbę ocalenia nierównoś­ ci bądź też odtworzenia w jakieś formie kontrrewolucji tego, co rewolucja miesz­ czańska na Zachodzie uroczyście odwo­ łała i zmiotła jako „stare rusztowanie bezprawia” – jako zasadę legalizują­ cą porządek życia ludzkiego (Niemcy, s 104). W dalszej części autor problem ten wyjaśnia szerzej: W Niemczech obo­ wiązek, porządek, sprawiedliwość jest w opozycji do wolności, równości, bra­ terstwa; panowanie jednej osobowości zamiast wielu; pierwotna, wyższa po­ nad każdą wolę jednostkową własna wartość i nad inne przekłada własne racje państwa; niemożność pogodzenia ducha niemieckiego z duchem demo­ kratycznym […]. Problem tkwi w psy­ chologii. […] Hasłem centralnym jest samoświadomość. Odwołując się do Heglowskiej Fe­ nomenologii ducha i rozdziału: Samo­ istność i niesamoistność samowiedzy, panowanie i niewola, Krockow zauważa: Mówiąc w uproszczeniu: pan czer­ pie samoświadomość z władzy, jaką ma nad „innymi”, którzy żyją w „bojaźni pańskiej”: ich służebność, a nawet ich bunt – o ile zostanie ujarzmiony gwoli przywrócenia służebności, to materiał, z którego tworzy się pańska duma i po­ czucie honoru. Niewolnik natomiast

W sercu Ślązaka z jednej strony do głosu dochodzą wpojone przez pruskie struktury i szkołę: dryl, poczucie porządku i pogarda do wszystkiego, co na wschodzie, a z drugiej (słabsze) pragnienie wolności, potrzeba wzajemnego szacunku i większej swobody. zyskuje samoświadomość w akcie samo­ poświęcenia, czerpie ją z przeniesienia, dosłownie: z budzącej bojaźń czci. […] Utożsamia się z panem. Im potężniejszy i świetniejszy pan, im bezsporniejsza je­ go pańskość, tym większe zarazem moce, które – czy to w pełni blasku, czy ledwie w poświacie – wiążą niewolnika i są jego racją bytu (Niemcy, s. 105). I jeszcze cytat z Heinego: Patrio­ tyzm Niemca polega na tym, że jego serce ciaśniejszym się staje, kurczy się jak skóra na mrozie, a on nienawidzi cudzoziemskości, nie chce już być oby­ watelem świata ni Europejczykiem, je­ no Niemcem i basta (Niemcy, s. 102). O wolności mówi się, i to pozytywnie, ale w tej wyłącznie postaci, którą Tomasz Mann określa jako „Innerlichtkeit pod skrzydłami władzy”, czyli duchowość [jej głębia – R.S.] pod skrzydłami wła­ dzy (s. 104). I tak został wychowany obywatel Prus. Gdy nie był Niemcem, musiał z tego tytułu ponosić koszty. Jeszcze podczas II wojny światowej mieszkający w Niemczech Polacy mieli przyznane mniejsze racje żywnościowe i niższe pensje. W tym bizantynizmie (Koneczny), w którym, gdyby nie wojny napoleońskie i Wiosna Ludów, konstytucja Niemiec uchwalona byłaby znacznie później, urodziło się jednak coś, co do dziś ma pozytywne przełożenie, mianowicie – urządzenia socjalne, obejmujące program ubezpieczeń społecznych,

Chcąc pokazać dwa światy, które w XIV w. odeszły od siebie a potem, po 600 latach zderzyły się ponownie na Śląsku (1922 i 1945 r.), musimy cofnąć się o kilka wieków, a więc do czasów, w których zaczęły się one kształtować osobno, każdy na swój specyficzny sposób.

Dlaczego Ślązacy są trochę inni? (III)

Ryszard Surmacz który wprowadził emerytury, opiekę medyczną, ubezpieczenia od nieszczęś­ liwych wypadków. Niemcy, mając takie zabezpieczenia i taką tresurę, swoje siły fizyczne i umysłowe mogli poświęcić państwu, które gwarantowało, że na starość nikt bez środków do życia nie zostanie.

Kresy wschodnie Świat kresów wschodnich był zupełnie inny. Nie był wyciosany z jednej bryły, jak świat pruski. Choć na temat obydwu krain napisano bardzo dużo, to bogactwo kresów wschodnich miało zupełnie inny charakter. Tam przez wieki dominowała wolność. Różnie o niej mówiono, ale to ona stanowiła bazę wzajemnego porozumienia się mieszkających tam ludzi i narodów. Siłą nie był dryl, prawny nakaz, lecz kultura i obyczaj – rzeczywiste podstawy demokracji. Tam buntowano się przeciw obcej niewoli i kłamstwu. Poprzez powstania odrzucano obcy dyktat i odwoływano się do tej wolności, za którą tęskniło wiele narodów. Tę mocno argumentowaną wolność rządy państw

kresowej, jej względne odwrócenie od świata, wyrobił w tamtejszych ludziach „wsobność”, tj. orientację na wartości swojskie, niechęć do zmian i w rezulta­ cie tego silną stagnację, uosabiającą się również w niechęci do podróżowania, wpisywania własnego życia w tradycję historyczną. Owa „wsobność” pozwa­ lała Kresowianom skutecznie odpierać rusyfikację, a heroiczna stagnacja ra­ towała od złych wpływów i narodowe­ go zaprzaństwa (Kresy w literaturze polskiej XX w. Szkice, Ottonianum, Szczecin 1993, s 12). W innym miejscu dodaje od siebie: Kresy po rozbiorach Polski stają się bytem idealizowanym, z perspektywy emigracyjnej obrasta­ ją w obrazy początkowo jeszcze we­ ryfikowalne przez kryterium prawdy obiektywnej, by z czasem przeistoczyć się w mit. […] Idealizacja Kresów sta­ nowi podstawowy składnik wielkiego mitu jagiellońskiego, którego geneza tkwi w nienormalnych warunkach ży­ cia narodu polskiego w dobie rozbio­ rowej, pozbawionego niepodległości, lecz nieugiętego. Literacki mit powstał z konieczności samoobrony, był wyra­ zem tęsknoty za światem utopijnym,

Ziemia macierzysta ludzi ze wschodu przyjęła z niezrozumieniem. Nie ma się jednak co dziwić, bowiem obydwie strony natrafiły na system komunistyczny, który zajmował się skłócaniem ludzi. totalitarnych nazywały „polską zarazą” i tępiły ją srogo, aby nie przeniosła się na tereny ich państw. Kresy wyzwalały inwencję ducha i dawały człowiekowi możliwość swobodnej wymiany kulturowej. Na temat kresów wschodnich można pisać bardzo dużo, ale na nasz użytek sięgnijmy do dwóch osób: do niezwykle kompetentnego prof. Bolesława Hadaczka (niestety do dziś sekowanego) i jego kresowego tryptyku oraz prof. Anny Pawełczyńskiej i jej Końca kreso­ wego świata. Pierwszy pisze o mitach, które każdy widzi inaczej, druga o rzeczach, które sama przeżyła. Hadaczek, powołując się na opracowanie G. Borkowskiej (w: Z domu niewoli, red. J. Maciejewski, Wrocław 1988) cytuje: Zamknięty model kultury

bez przemocy, w którym różne narody mogły żyć w zgodzie, jak wolni z wol­ nymi. W ciągu wieków pełnił funkcję poznawczą i perswazyjną, zaspokajał niepodległościowe nadzieje i pomagał trwać „narodowi kresowemu”. Był pod­ nietą do czynów wyzwoleńczych i do pracy codziennej (s. 23). Pawełczyńska na podstawie przekazów rodzinnych wspomina: Nie wolno o tym było mówić głośno nawet w rodzinie. Tylko w najbliższym gro­ nie dorosłych komentowano trudną sy­ tuację tych krewnych i powinowatych, którzy za udział w powstańczych wal­ kach zapłacili konfiskatą majątku, zsył­ ką lub utratą szlachectwa. O pomocy świadczonej rodzinom pokrzywdzonym przez rząd carski głośno się nie mówiło. Świadczono ją dyskretnie. Nurt jaw­ ny patriotyzmu płynął na płaszczyź­ nie gospodarczej. Należało utrzymać

ziemię, bogacić rodzinę i podnosić po­ ziom jej wykształcenia. Był to podsta­ wowy obowiązek ziemianina, podob­ nie jak pomoc świadczona członkom rodziny i sąsiadom, aby swojej ziemi nie utracili. Z kolei patriotyczną cnotę, potrzebę i obowiązek kobiet stanowiła codzienna walka o prawo zachowania religii katolickiej, o polski język i kul­ turę, obrona własnych dzieci i całej ro­ dziny przed rusyfikacją, pielęgnowanie czystoś­ci i urody polskiej mowy, a także – przy wielkiej tolerancji religijnej i na­ rodowej – stawianie twardych barier towarzyskich kontaktom z Rosjanami. W środowiskach szlacheckich trwał kodeks rycerski, regulując honorowe oby­ czaje mężczyzn i ich zachowanie wobec kobiet. Tu także po powstaniu 1863 r. marzenia o wolnej ojczyźnie wyrażano w sposób romantyczny, co nie stało na przeszkodzie żarliwemu włączaniu się podolskich dworów w pozytywistyczną „pracę u podstaw”. Przeszłość przenikała tak bardzo w codzienne życie, że pozy­ tywistyczne wysiłki „dla dobra ludu” podsycał jeszcze feudalny duch patrona­ lizmu. Podolskiemu życiu towarzyszyła serdeczna opiekuńczość kobiet, ich tro­ ska o potrzeby i wygodę ludzi starszych, ich ciepła stanowczość i dystans wobec dzieci, a także pełen oddania stosunek do mężczyzn. Postawa ta, wyrażana codzienną starannością w prowadzeniu domu i śpiewną kresową mową, łago­ dziła ostrze sporów i niezbędne wobec dzieci połajanki (Polihymnia, Lublin 2012, s. 12–15). Wartość kresów wschodnich w polskiej kulturze wyraziła się nie tylko poprzez samodzielną myśl polityczną, która próbowała zsyntetyzować dwie cywilizacje: łacińską z bizantyńską, ale również połączyć wiele kultur. Dążenie to najlepiej uwidoczniło się poprzez literaturę, sztukę i życie codzienne. Cały ten kilkusetletni dorobek po 1945 r. został podzielony na dwie części: ludzi, którzy zostali przetransportowani na ziemie zachodnie i północne oraz kulturę materialną, która pozostała na miejscu jej tworzenia. Ziemia macierzysta ludzi ze wschodu przyjęła z niezrozumieniem. Nie ma się jednak co dziwić, bowiem obydwie strony natrafiły na system komunistyczny, który zajmował się skłócaniem ludzi.

Śląsk w swoich dziejach przyjmował kulturę romańską, cywilizację niemiecką, protestantyzm; dlaczego odrzuca implant kresowy? Bo pański, bo nie chłopski? Przecież to bezsens, bo ani panów, ani chłopów już nie ma, a kultura może nam wszystkim tylko pomóc. Podsumowanie Władysław Konopczyński, opisując dwa światy: polski i pruski, interpretuje je następująco: Tu potęgująca się aż do samowoli wolność, tam karność dochodząca aż do niewoli. Tu życie bez­ troskie, według dewizy: „jak kto chce”, „jakoś to będzie”; tam rozkaz, reglamen­ tacja, tresura. Tu katolicyzm, tam lute­ ranizm z kalwińską dynastią u szczytu. Tu decentralizacja, rządy sejmikowe, tam centralizm i biurokracja. Tu lichy handel, przeważnie w rękach obcych, tam początki przemysłu i umiejętna polityka merkantylna. Tu podatki i cła obliczone na minimum obrony krajo­ wej, tam śruba przycięta mocno, z takim wynikiem, że dwumilionowe państwo Hohenzollernów miało w 1740 r. około 7 milionów talarów dochodu (Fryderyk Wielki a Polska, Poznań 1947, s. 11–12). Ten fragment pracy wybitnego his­ toryka duszę śląską wprowadza w ambiwalentne odczucia. W sercu Ślązaka z jednej strony do głosu dochodzą wpojone przez pruskie struktury i szkołę: dryl, poczucie porządku i pogarda do wszystkiego, co na wschodzie, a z drugiej (słabsze) pragnienie wolności, pot­ rzeba wzajemnego szacunku i większej swobody. Gdy te dwie tendencje puścimy „na luz”, zaczną ze sobą walczyć. Wygra oczywiści wpojony hermetyzm, który urośnie do rangi ambic­ jonalnej. Urażone ambicje nie uznają

argumentów rzeczowych i wówczas przestajemy się rozumieć. Pozytywne działanie państwa jest tu konieczne. Prof. Hadaczek pokazał mit kresów wschodnich i powiązał go z jagiellońs­ kim. A czy mit piastowski nie odgrywa podobnej roli na Śląsku, w Wielkopolsce czy na Pomorzu? Zarówno na kresach wschodnich, jak i zachodnich ludzie w trudnych dla siebie chwilach odwoływali się do swojej dawnej świetności. Obydwa mity: piastowski i jagielloński są polskie. A czy punktem odniesienia obydwu mitów nie była Polska? Czy dziś godzi się odrzucać coś, co jest ewidentnym bogactwem? Może w dalszym ciągu jest jeszcze mało zrozumiałe, ale ono jest nasze – wspólne. Śląsk w swoich dziejach przyjmował kulturę romańską, cywilizację niemiecką, protestantyzm; dlaczego odrzuca implant kresowy? Bo pański, bo nie chłopski? Przecież to bezsens, bo ani panów, ani chłopów już nie ma, a kultura może nam wszystkim tylko pomóc. Z pers­ pektywy dziejów ma znaczenie tylko to, co jest rodzime i służy rozwojowi. Prof. Pawełczyńska odsłoniła prawdziwe walory kultury kresowej. Czy ona

Tu potęgująca się aż do samowoli wolność, tam karność dochodząca aż do niewoli. Tu życie beztroskie, według dewizy: „jak kto chce”, „jakoś to będzie”; tam rozkaz, reglamentacja, tresura. Tu katolicyzm, tam luteranizm z kalwińską dynastią u szczytu. Tu decentralizacja, rządy sejmikowe, tam centralizm i biurokracja. jest obca śląskiej? Czy nie ma w niej wzajemnej pomocy? Nurt patriotyczny płynął na płaszczyźnie gospodarczej. Czy nie było troski i walki o ziemię, czy nie było obrony wiary katolickiej, własnego języka i kultury? Czy nie było toleranc­ ji religijnej i narodowej, szacunku do kobiet i starszych? Były! Ale na kresach wrogiem byli Rosjanie i Austriacy, na Śląsku – Niemcy. Dlatego też Kresowian nie można traktować tak samo jak kolonistów niemieckich – nie ta nacja i nie te cele. Na kresach południowych ziemia była bardziej żyzna, tam zbyteczne były nawozy, gospodarowanie było też inne. W 1922 r. na Śląsk mogło przyjechać trochę awanturników, bo taka jest natura przemian, ale po 1945 r. było inaczej. Czy nie czas wreszcie spojrzeć na siebie po ludzku? Na Opolszczyźnie barierą w porozumieniu obu grup stała się owa „pańs­ kość”, określana jako „pycha”, „wynios­ łość” lub nawet pogarda. Miejscowi postrzegali przybyłych jako zabiedzonych, z jedną walizką, zarzucali im brak identyfikacji z nowym miejscem itd. Ci ludzie zostali wygnani z własnych domów, przywieźli ze sobą kresową tolerancję; wielu z nich było bardzo prostych, ale jakże wielu przywiozło ze sobą uniwersyteckie wykształcenie, wysoki poziom naukowy i moralny. Na kresach nauczeni byli innego sposobu bycia, i to właśnie poczytano za aroganc­ję – wbrew ich intencjom. Jeszcze żyli członkowie Związku Polaków w Niemczech, byli powstańcy śląscy. Owszem, bywało różnie, ale wielu z nich było uważanych za partnerów, i to było bardzo doceniane wśród Kresowian. Obecnie niewiele z tego pozostało. Komunistyczny system w takim samym stopniu wykończył inteligencję śląską, jak i tradycyjnie polską. Dziś na Śląsku kulturę polską ogląda się przez pryzmat prusko-niemiecki. Ta droga prowadzi z powrotem do Niemiec, w takim samym stopniu, jak mentalność komunistyczna – w objęcia Rosji. Na koniec warto przypomnieć pokój w Namysłowie (1348), który Kazimierz Wielki i Bolko Świdnicki zawarli z królem Czech Karolem IV Luksemburskim (cesarz rzymski od 1355), a który został oparty na wzajemnej miłości. Taki sam nakaz legł w preambule unii w Horodle. Z cesarzem nie wyszło nic, za to na Litwie unia zaowocowała Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Nam wystarczy zwykłe „szczęść Boże!”. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

6

KURIER·ŚL ĄSKI

Przeciw rosyjskiej kurateli Położenie geograficzne Rzeczypospolitej w XVIII wieku pogarszało się w miarę wzrostu wpływów Rosji, która, nie mając jeszcze dostatecznych sił do podboju państwa polsko-litewskiego, występowała w charakterze gwaranta wadliwego ustroju. W tej sytuacji duma narodowa, poczucie krzywdy i zagrożenie niepodległości nakazywało społeczności szlacheckiej podjęcie walki. Od Sejmu Niemego 1717 r. coraz widoczniejsze było podporządkowanie Polski rosyjskiemu imperium. Reformom, wprowadzanym przez Stanisława Augusta Poniatowskiego osadzonego przez Katarzynę II na tronie w 1764 r., towarzyszyło już ostentacyjne narzucanie obcej woli przez ambasadora carycy, Mikołaja Wasiljewicza Repnina (1734–1801). Repnin otrzymał od Katarzyny II specjalne zadanie: miał skłonić posłów, przy pomocy groźby lub obietnicy urzędów bądź jurgieltu (stałej pensji od dworu rosyjskiego), by uchwalili traktat gwarancyjny z Rosją. Pod pozorem obrony dysydentów (innowierców) wprowadził do Polski 40 000 wojsk rosyjskich. Manewr ten miał posłużyć do zawiązania konfederacji rzekomo prześladowanych protestantów i prawosławnych oraz ugruntować w Europie obraz tolerancyjnej imperatorowej, występującej w obronie praw człowieka. Riepnin zainicjował najpierw dwie konfederacje innowiercze: słucką i toruńską, a później katolic­ką konfederację radomską (wszystkie w 1767 r.). Ten traktat oznaczałby praktycznie koniec suwerenności Rzeczypospolitej. W obliczu oporu części szlachty Repnin ułożył nowy plan. Traktat gwarancyjny przegłosuje nie cały Sejm, lecz jego delegaci. Wybrał zdrajców, którzy za rosyjskie pieniądze i za urzędy zatwierdzili traktat. Posłów i senatorów, którzy najgoręcej protestowali, dotkliwie nękano. Wojska rosyjskie plądrowały ich majątki lub je bezprawnie rekwirowały. 24 II 1768 r. Rzeczpospolita podpisała z Rosją Traktat wieczystej przyjaźni, na mocy którego Korona i Wielkie Księst­wo Litewskie stawały się rosyjskim protektoratem. Realizując swoje plany, N.W. Repnin dopuścił się pogwałcenia przywileju nietykalności osobistej, porywając spod boku króla 14 października senatorów: bis­ kupa krakowskiego Kajetana Sołtyka, biskupa kijowskiego Józefa Andrzeja Załuskiego, hetmana polnego koronnego Wacława Rzewuskiego i jego syna Seweryna. Cudem udało się uratować przed rosyjską opresją Józefowi Wybickiemu (1747–1822), przyszłemu autorowi Pieśni Legionów Polskich

Schronili się tu najpierw Adam Stanisław Krasiński (1714–1800), biskup kamieniecki, wódz polityczny barzan we Wrocławiu, potem, w Byczynie, Tarnowskich Górach i w innych miejscowościach, różni inni „burzyciele”. Król pruski, zazdrosny o protektorat rosyjski nad Polską, nie przeszkadzał emigrantom „politycznie współpracować z pows­taniem”. Z ogarniętej pożogą wojenną ojczyzny uciekały na Śląsk rodziny szlacheckie zarówno dysydenckie, jak i katolickie oraz przedstawiciele pat­r ycjatu miejskiego i chłopi.

Pieczęć konfederacji województwa krakowskiego

Kazimierz Pułaski w Barze

ILUSTRACJE POCHODZĄ ZE ZBIORÓW AUTORA I BIBLIOTEKI ŚLĄSKIEJ

W 250 rocznicę zawiązania konfederacji – zbrojnego związku szlachty polskiej utworzonego 29 II 1768 r. w Barze na Podolu w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczypospolitej

Konfederaci barscy na Śląsku Zdzisław Janeczek Józef Wybicki kilka dni ukrywał się w Warszawie, aby nie trafić na zesłanie. Czyhano na niego wszędzie tam, gdzie mógł dopełnić wpisu, aby jego veto nabrało mocy. 5 III 1768 r. wyjechał do Piotrkowa, gdzie wprawdzie udało mu się wpisać swój manifest do akt urzędowych, jednak po jego wyjeździe wpis został wykreślony przez marszał-

matka […] ledwo z życiem w dobrach swoich uszła przed wściekłością kozaka, że wszystko było spustoszone; ja westch­nąłem na to, zamiary przecie moje całe na to zwrócone były, jak się do Baru przebrać, dokąd już wojska moskiewskie i pułki królewskie ściągały”. Został więc konsyliarzem generalnym przy Jacku Rola-Kochańskim, kierującym sprawami zagranicznymi barzan. Jego głównym zadaniem były starania o pomoc dla konfederacji na dworach europejskich.

Cztery lata zmagań o Niepodległą

N.W. Repnin, minister pełnomocny Katarzyny II w Warszawie

we Włoszech, późniejszego polskiego hymnu narodowego Mazurka Dąbrow­ skiego. J. Wybicki na posiedzeniu 27 II 1768 r., w obecności króla i N.W. Repnina zdecydował się na zerwanie sejmu, odwołując się do zasady liberum veto. Zaprotestował przeciwko uwięzieniu senatorów i polityce rosyjskiej słowami: „Ponieważ, Książę Marszałku, nie dajesz mi głosu przeciw prawu, którego nic zmazać nie potrafi, a które posłowi wolnemu mówić pozwala na każdym sejmie, przymawiam się więc najmniej, iż gdy zwróconych na łono senatu uwięzionych senatorów i do stanu rycerskiego przywróconego nie widzę posła, nie widzę wolnego sejmu, ale widzę tylko gwałt i przemoc moskiewską, przeciwko tej więc się protestuje”. Była to jedna z ostatnich prób pozytywnego zastosowania zasady jednomyślności. Niestety Wybicki nie zdołał pociągnąć za sobą innych posłów, gdyż izba była zbyt zastraszona obecnością rosyjskich oficerów w cywilu, którzy natychmiast rzucili się w stronę desperata, a król zaraz po jego wystąpieniu odroczył sesję. Protest młodego posła wywołał ogólne wzburzenie na sali sejmowej i tumult (wielu uciekało z miejs­ca, by omyłkowo nie być porwanym) oraz odbił się szerokim echem w kraju. Poszukiwany przez Moskali

Józef Wybicki, poseł na sejm repninowski

ka trybunału Konstantego Bnińskiego. Wreszcie zarejestrował go na Spiszu, w aktach kapituły spiskiej. Dopiero teraz mogły być podjęte przez patriotów kolejne kroki. 29 II 1768 r. w Barze, po uroczys­ tym nabożeństwie w kościele karmelitańskim, Józef Pułaski wezwał wszystkich zgromadzonych do zawiązania konfederacji. Marszałkiem obwołano Michała Hieronima Krasińskiego (1712–1784), cześnika stężyckiego, podkomorzego różańskiego, posła na sejmy, rotmistrza pancernego wojska koronnego i brata biskupa kamieniec­ kiego. Marszałkiem związku wojskowego został główny organizator – Józef Pułaski (ojciec Kazimierza), sekretarzem – Jacek Rola-Kochański. Naczelne hasło konfederatów brzmiało „Wiara i wolność”, a w kwestiach ustrojowych połączyli się w ich szeregach konserwatyści z reformatorami. 4 III 1768 r. w Barze, w dniu św. Kazimierza, zawiązano i zaprzysiężono związek zbrojny konfederacji. Wkrótce pod komendą Generalności Konfederacji znalazło się 66 lokalnych związków na całym obszarze Rzeczypospolitej Obojga Narodów Polskiego i Litewskiego. Do Konfederacji przystąpił także Józef Wybicki, m.in. pod wpływem wieści z domu o ekscesach wojsk rosyjskich w jego dobrach. Dowiedział się, że „ukochana

Pierwsze manifesty wzywały szlachtę do zawiązywania w ziemiach i powiatach konfederacji na wzór już utworzonej. Katarzyna II, uznając konfederatów za „buntowników”, poleciła tępić ich wszelkimi sposobami. Ambasador Nikołaj W. Repnin wymógł na Stanisławie Auguście zaangażowanie wojsk polskich do stłumienia ruchu. Wystąpienie przeciw ingerencji Rosji

11 IX M.H. Krasiński powierzył dawnemu „partyzantowi” Stanisława Leszczyńskiego, Joachimowi Karolowi Potockiemu, stanowisko regimentarza konfederacji. 12 X wydał manifest protestujący przeciwko rosyjskiemu bezprawiu w Polsce. Na początku VIII 1769 r. na czele 900 konfederatów wziął udział w odsieczy oblężonego przez Rosjan Chocimia. Od 22 XII 1769 r. do XI 1770 r. przebywał wraz ze swoim 2-tysięcznym oddziałem w Warnie, gdzie też 9 IV podpisał uniwersał detronizacyjny Stanisława Augusta. Z kolei jego brat Adam Stanisław Krasiński w październiku 1768 r. odbył misję do Paryża, gdzie został przyjęty na prywatnej audiencji przez króla Francji Ludwika XV, który obiecał konfederatom barskim poparcie dyplomatyczne i 40 000 dukatów. 31 X 1769 r. A.S. Krasiński stanął na czele Generalności – rządu powstańczego, który miał siedzibę w Białej na Śląsku. Ponadto prowadził politykę zagraniczną barzan, wysyłając swoich posłów na dwory zagraniczne. W lutym 1770 r. przeby-

Mimo braku dobrego wyszkolenia, szlachta masowo i z ofiarnością podjęła nierówną walkę z karną, dobrze uzbrojoną i doświadczoną armią Katarzyny II. W latach 1768–1772 konfederaci stoczyli ponad 500 bitew i potyczek, a przez szeregi związku przewinęło się nie mniej jak 100 000 szlacheckich synów. Nie było dworu i rodu, którego przedstawiciele nie chwyciliby za oręż. Od czasów konfederacji tyszowieckiej, zawiązanej 29 XII 1655 r. przez hetmana wielkiego koronnego Stanisława Rewerę Potockiego i hetmana polnego koronnego Stanisława Lanckorońskiego w celu podjęcia walki z najeźdźcą szwedzkim, nie było tak masowego poruszenia szlacheckiego narodu w obronie ojczyzny. Obrona Jasnej Góry pod wodzą przeora Augustyna Kordeckiego w czasach szwedzkiego potopu i mężna batalia Kazimierza Pułaskiego opierającego się za jej murami Moskalom stały się natchnieniem dla autora Inwokacji Pana Tadeusza i jednym z powodów wzburzenia skierowanego przeciw tym, którzy pogwałcili wolność religii kato-

Encyklopedyści francuscy, opłacani rosyjskim złotem, opiewali mądrość „Semiramidy Północy”, tj. Katarzyny Wielkiej, o Polsce pisali jako o kraju godnym pogardy, dzikim i zacofanym, będącym wylęgarnią anarchii i nieładu.

Marszałek Konfederacji M.H. Krasiński przyjmuje dostojnika tureckiego

w wewnętrzne sprawy Polski przemieniło się w czteroletnią, wyniszczającą wojnę domową. 5 III 1768 r. M.H. Krasiński wydał uniwersał do narodu, w którym wzywał do akcesu wszystkich byłych członków konfederacji radomskiej. Zabiegał o pomoc Turcji w usuwaniu Moskali z Rzeczypospolitej. 23 VI 1768 r. jego oddziały były zmuszone do przejścia na terytorium tureckie pod Chocimiem.

wał w Dreźnie, gdzie przekonał dwór elektorski do planów konfederackich. 9 IV 1770 r. spotkał się z cesarzem Józefem II w Preszowie, co skłoniło go do przyjęcia ofiarowanej pomocy Austrii. W sierpniu przyjął Charlesa François Dumourieza, któremu powierzył dowództwo nad częścią wojsk konfederackich. Po ogłoszeniu bezkrólewia (22 X 1770 r.) przestrzegał przed groźbą rozbioru Rzeczypospolitej.

lickiej i podnieśli świętokradczą rękę „na miejsce najznaczniejsze nie tylko Rzeczypospolitej, ale i Orbi Christia­ no”. We wszystkich trzech prowincjach Rzeczypospolitej szlachecka młodzież garnęła się pod konfederackie sztandary. W związku z tym N.W. Repnin wyłożył na rzecz Szkoły Rycerskiej 5555 dukatów (100 000 złotych polskich), by powstrzymać jej kadetów od udziału w konfederacji barskiej. Obszar pruskiego i austriackiego Śląska stał się w latach 1768–1772 azylem Polaków szukających tu schronienia. Dlatego Józef Wybicki w liście do Joachima Potockiego, podczaszego litewskiego, pisał: „Ksiądz biskup kamieniecki na Śląsku pruskim zaprasza do siebie, mówiąc, iż tam bezpieczno”.

Na Śląsku zamieszkali najbliżsi niemal wszystkich ważniejszych przywódców konfederackich. Stosownie do okoliczności, Fryderyk II wydał 15 XI 1768 r. władzom administracyjnym rozporządzenie, aby wszystkich przybywających z Polski „grzecznie przyjmowano i namawiano do osiedlenia”. Równocześnie Stanisławowi Augustowi doniesiono, że poseł pruski w Warszawie, Gedeon de Benoît, „zachęca każdego, aby się rejterował do Szlonska, strasząc może umyślnie coraz większą rewolucją, żeby tym więcej naszych wygnańców albo szychurów zaludniło jego kraj”. Mimo zakazu konfederaci wielkopolscy zaopatrywali się w broń i amunicję na Śląsku. Pozory życzliwości nie przeszkadzały oficerom kordonowym na Śląsku kupować od Rosjan jeńców konfederackich i brać ich w rekruty. Władze pruskie tej prowincji, żądne zysków, chętnie ściągały, chociażby na pobyt czasowy, ludzi zamożnych. Poza rodzinami, uchodźcy i konfederaci chronili tam swoje kosztowności, sprzęt i dobytek. Carl Heinrich von Heyking relacjonował: „Pozory zamożności, jakie Cieszyn stwarza dziś, zawdzięcza on jedynie długiemu pobytowi Polaków, trwoniących tu pieniądze”. Z listów generała gwardii koronnej Karola Fryderyka de Coccei dowiadujemy się, że Prusacy w ciągu jednego miesiąca „skłonili już więcej niż 30 familii do schronienia się w Szlonsku

Ks. Marek Jandołowicz, karmelita, kaz­ nodzieja, charyzmatyczny przywódca duchowy konfederatów

i eskortowali im w tej emigracji”. Wśród emigrantów znalazł się ojciec pamiętnikarza Stanisława Wodzickiego, który „wyjechał z żoną na Szląsk do Lublińca, gdzie bawił przy królewiczowej kurlandzkiej, której męża konfederacja forytowała na króla”. Ponieważ Rosjanie dobijali rannych konfederatów na pobojowisku, dla większego bezpieczeństwa i skuteczniejszej kuracji wywożono ich za granicę, na Śląsk, chociaż i tu nie zaw­ sze było bezpiecznie. Major Iwan Drewitz, wykorzystując dobrosąsiedzkie stosunki z komendantami garnizonów pruskich na Śląsku, 20 XI 1769 r. z ich pomocą ujął oficera „wracającego przez Śląsk z ordynansami Generalności”. Nierzadko uchodzących konfederatów „wojsko moskiewskie” ścigało w głąb ziemi śląskiej aż po Milicz. Pewnego razu w pościgu za konfederatami Ros­ janom zdarzyło się zająć śląskie mias­ teczko Frejno. Polacy wybierali na miejsca pobytu miejscowości rozrzucone wzdłuż całego pogranicza pruskiego Śląska, np. Jan Michał Dąbrowski (wraz z synem Janem Henrykiem) natknął się w Paw­ łowicach na Śląsku, między Pszczyną a Żorami, na część rodziny wyznania kalwińskiego, która szukała schronienia


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI przed konfederatami. Wacław Szygiels­ ki podaje, że gdzieś na Śląsku pruskim mieszkała pułkownikowa Marianna Morawska z trojgiem kilkuletnich dzieci. W Żmigrodzie przebywała ze swą rodziną marszałkowa Justyna z Węgorzewskich Malczewska. W Parusowicach pod Byczyną, w dobrach szlachcica Holba, mieszkała z dziećmi przez cały czas konfederacji Józefa z Grodzickich Zarembina. Do Wrocławia schroniła się Teresa Morzkowska, żona marszałka wieluńskiego. We Frejnie posiadała swą rezydencję księżna Katarzyna z Sapiehów Sapieżyna, łowczyna litewska, główna protektorka konfederacji wielkopolskiej. W Katowicach zmarła Anna Karolina z Lubomirskich Dąmbska, wojewodzina brzesko-kujawska. Także na Śląsku zakończyła życie Anna z Bnińskich Mielżyńska, starościna kcyńska. Z kolei kasztelanowa Genowefa z Ogińskich Brzostows­ ka, którą Józef Wybicki zaliczył „do rzędu najgodniejszych i najświetlejszych kobiet” zamieszkała w Byczynie. Grono to uświetniała swą obecnością księżna Franciszka Krasińska. Mimo iż jej małżonek, książę Karol Kurlandzki (syn Augusta III), wahał się, zwlekał, nie miał poparcia ani pieniędzy, Franciszka działała na Śląsku ze zdwojoną energią. Korespondowała z biskupem Adamem Krasińskim i Generalnością. W Lublińcu odwiedzał ją często Kazimierz Pułaski, który, zdaniem Stanisława Augusta, uchodził za wielbiciela księżnej kurlandzkiej. Była ona łączniczką między starostą zezulnickim a Józefem Zarembą. Rezydowali w miastach śląskich: kasztelan połocki Adam Brzostowski, wojewoda lubelski Antoni Lubomirski, starosta solecki Tadeusz Jaraczewski, starosta żytomierski Franciszek Rost­ worowski, marszałek Ignacy Malczewski, Józef Zaremba i Józef Wybicki. W domu księżny Katarzyny z Sapiehów Sapieżyny na Śląsku szukał schronienia pułkownik Antoni Śreniawa Sieroszewski. Jeszcze w źródłach XIX-wiecznych można było natrafić na ślady pobytu konfederatów na Śląsku. W liście, pisanym do żony z wycieczki po Śląsku, Wincenty Pol donosił, że jechało z nim dwóch oficerów pruskich „Błędowski i Bogusławski, obadwaj wnukowie konfederatów barskich osiadłych na Szlons­ku, którzy lubo nie umieli po polsku, przyznawali się jednak z chlubą do swego pochodzenia i umieli [...] w sposób bardzo zajmujący opowiedzieć swe rodzinne dzieje”. Śląsk był również ważnym szlakiem komunikacyjnym; szła tędy poczta konfederacka z Wielkopolski, Prus Królewskich, a nawet z Litwy do Drezna, Bielska,

wojsk pruskich była spiżarnią, to teraz wyznaczona jest Polska”. Zgodnie z oświadczeniem generała pruskiego, żołnierze Fryderyka II w dobrach księżnej Joanny Sapieżyny „cały dzień jedli, pili i upili się”, poddanych „bez miłosierdzia bili i nie płacili [...]. Wyłamywali im spichlerze i stodoły i brali, co im się podobało”. Według relacji Stanis­ ława Staszica, „wszystkie zboża zabrano [...] żołędzią, zielskiem i drzewa liściami odżywiali się ludzie [...] wtenczas, gdy jedna część naszych mieszkańców z głodu umierała, ów Fryderyk Wielki, dla wielkości zbóż wywieźć nie mogąc, połowę zboża rzucać w wodę i w błoto rozkazał”. W początkach 1770 r. Prusacy wydali nową deklarację, w której zabraniali konfederatom zbliżania się na odległość 4 mil do granicy śląskiej. Za to oblegający Wawel Aleksander Suworow mógł ostrzeliwać polskich obrońców z moździerzy sprowadzonych z twierdzy w Koźlu, a „Pułaski śmiał odeprzeć na Jasnej Górze Drewitza nie bez kompromitacji wypożyczonych pruskich moździerzy”. Sympatia i zaufanie do Prus zaczęły zanikać. Józef Zaremba po zdradziec­ kim ataku gen. Anhalta wolał poddać się Moskalom niż Prusakom. Śląsk przestał być bezpiecznym miejscem. Skupiska wychodźców były penetrowane coraz częściej przez agentów Stanisława Augusta. Poeta Stanisław Trembecki, przyjechawszy do Wrocławia pod przybranym nazwiskiem Schultza, donosił w liście zaadresowanym do Warszawy, że został wzięty za księcia Sapiehę i zawarł znajomość z miejscowym kupcem Laskiewiczem, „zażartym fanatykiem i zausznikiem największych zbrodniarzy, który sądząc, że znalazł swojego człowieka, zwierzył mu się ze wszystkich projektów wrogów króla Polski”. Czasami udawało się Trembeckiemu przesłać królowi listy konfederackie przejęte z poczty śląskiej. W zwięzłym liście pisanym 5 VIII 1772 r. we Wrocławiu donosił, iż posyła pisma „zaadresowane do hetmana litewskiego [Michała Kazimierza Ogińskiego – Z.J.] pochwycone na poczcie wrocławskiej”. Podobną informację zawierał list Trembeckiego z 25 VIII 1772 r., do którego załączył korespondencję konfederatów. Nas­ tępnie Trembecki pojechał do Opawy, gdzie spotkał się z przywódcą ruchu Pawłem Mostowskim. Tam złożył przysięgę i „przyjął paryską ambasadę” oraz obiecał „w najgorszym czasie zgładzić Stanisława Augusta”. W 1771 r. przywódcy konfederacji barskiej mieli nadzieję na to, iż związek osiągnie wyznaczone w Barze cele polityczne. Konsyliarz ze Śląska do-

żywieckiego, oświęcimskiego, powiatów: sądeckiego, bieckiego samych górali 20 000 nawerbował dla Generalnej Konfederacji Koronnej”. Z tego samego źródła pochodziły dane mówiące, że „z samego Krakowa studentów akademickich, mieszczan, rzemieślników,

Adam Stanisław Krasiński, biskup ka­ mieniecki

Królewicz Karol Krystian Wettyn, pre­ tendent do polskiego tronu

Landgraf heski Fryderyk II, rozważany jako kandydat do polskiej korony

Cieszyna, węgierskiego Preszowa i dalej do Berlina oraz Paryża. Z Poznania do Krakowa najbezpieczniej było jechać przez Śląsk. Gościnność pruska dobiegła końca, gdy Katarzyna II wyraziła zgodę na rozbiór Polski. Fryderyk II, dążąc do zniszczenia polskiego handlu, kazał bić we Wrocławiu fałszywą monetę, którą specjalni agenci potajemnie przemycali do Polski. Szykanom poddano także tolerowanych do niedawna konfederatów. Po zamachu na Stanisława Augusta zabroniono Kazimierzowi Pułaskiemu pobytu na Śląsku. W liście „od pewnego konsyliarza ze Śląska” czytamy: „Wszystkich nas tu siedzących w Śląsku konsyliarzy król pruski pilnować każe, aby żaden z nas z państw jego nie wyjeżdżał”. Prusacy aresztowali na Śląsku wielu Polaków. Wyjazd członka Generalności Władysława Michała Lniskiego z Wrocławia do Preszowa opóźnił się z powodu przetrzymywania przez Prusaków Kazimierza Jezierskiego. Podobno gen. Friedrich Seydlitz przygotowywał jakąś zasadzkę na jeżdżącego do Lublińca Kazimierza Pułaskiego. O gwałtach pruskich czytamy w jednym z listów ze Śląska: „Generał Roeder powiedział [Antoniemu Krzyckiemu – Z.J.], kasztelanowi Krzywińskiemu, co przed tym Saksonia dla

nosił: „W Generalności uradzono, aby najpierw kampanię zacząć w Wielkiej Polsz­cze w pozbyciu Gości [Rosjan – Z.J.] i zapobiegnieniu exkursji Prusaków”. Wielu łudziło się nadzieją osadzenia na tronie polskim królewicza Alberta i odzyskania Cieszyna. Wielką ufność pokładano w rzekomo prokonfederackim nastawieniu księcia cieszyńskiego i jego wpływie na teściową Marię Teresę. Sądzono nawet, iż osadzenie Alberta w Warszawie spowoduje czynną interwencję Austrii na rzecz Polski. Księcia Alberta i Marię Krystynę odwiedzali w Presburgu: starosta kaniowski Ignacy Potocki (nie uzyskał audienc­ ji) i Tomasz Garlicki, a biskup Adam Krasiński zamawiał sobie audiencję, korzystając z pomocy Ossolińskich. 9 VI 1770 r. w Preszowie z Józefem II i księciem Albertem spotkali się m.in. Karol Radziwiłł, Amelia Mniszchowa, biskup Adam Krasiński i Pułaski. Składane jednak przez nich propozycje nie znalazły uznania w oczach polityków cesarskich, a książę cieszyński przypomniał jedynie obecnym Polakom, że jako syn Augusta III ma prawo do „afektów narodu polskiego”. Do plotek należało zaliczyć kursującą wśród barzan na Śląsku informację o generale austriackim, który „ze starostwa spiskiego, ze starostwa

on ofertę współdziałania, zachęcając Wiedeń do zaangażowania się w sprawy polskie i do odzyskania Śląska.

Śląska, ile warta była przypadająca monarchii habsburskiej na mocy traktatu rozbiorowego część polskich krajów. Konsekwencją tych planów było wzmożenie austriackich dążeń do zagarnięcia jak największego obszaru Rzeczypospolitej.

zdrajców – przedstawicieli rodzimych elit – oraz przewaga militarna Rosji i Prus zaowocowały pierwszym rozbiorem. Za marzenia o Niepodległej kilkanaście tysięcy barzan zapłaciło zsyłką na Sybir, wielu zginęło lub siłą zostało wcielonych do obcych armii.

Krzyż Konfederacji Barskiej

czeladzi zubożałej na kilkaset poszło do wojska austriackiego”. Autor pisma donosił ze Śląska, iż „list pisany do nas z Wiednia” zapewniał o poparciu dworu habsburskiego, wyrażającym się w wyekwipowaniu 5000 żołnierzy austriackich, którzy razem z konfederatami „staną pod Poznaniem”. Pisma tej treści były przykładem naiwności politycznej i dowodem złudzeń, jakie żywiono wobec zagranicznych protektorów. Były to typowe, jak pisał Władysław Konopczyński, „sztuczki godne kauzyperdów”, tak charakterystyczne dla poczty pantoflowej. Interwencja austriacka, której pragnęli Polacy, była ideą bliską być może jedynie wielkiemu wezyrowi Mohammedowi Eminowi, gdy w 1768 r. wysunął

Klęska osamotnionych i pierwszy rozbiór

Na początku lutego 1772 r. poseł Marii Teresy, baron Gottfried von Swieten, przedłożył Fryderykowi II austriacki plan zamienny. Król pruski (zdobywca Śląska) odrzucił go, mówiąc: „Nie mogę niczego odstąpić od waszej strony i nie chcę niczego więcej ze strony Polski”. Upadła kolejna próba odzyskania przez Austrię utraconego Śląska. W odwet za stracony Wrocław Austria sięgała po polski Lwów. Europa pozostała obojętna wobec tego gwałtu. Encyklopedyści francus­ cy, opłacani rosyjskim złotem, opiewali mądrość „Semiramidy Północy”, tj. Katarzyny Wielkiej, o Polsce pisali jako o kraju godnym pogardy, dzikim i zacofanym, będącym wylęgarnią anarchii i nieładu. Z grona tego wyłamał się jedynie urodzony w Genewie Jan Jakub Rousseau. Z nim to porozumiał się, wysłany w styczniu 1770 r. z misją do Paryża jako ofic­ jalny przedstawiciel władz barskich przy dworze wersalskim, kuchmistrz litewski Michał Wielhorski. Miał on działać na rzecz wyniesienia na tron polski kandydata króla francuskiego przy uzyskaniu od niego gwarancji poszanowania postulatów szlachty. Przy okazji nawiązał dobre stosunki z oświeceniowymi myślicielami, Gabrielem Mably i Janem Jakubem Rousseau, w celu uzyskania od nich rad ustrojowych „dla przyszłej, odrodzonej przez spodziewane zwycięstwo konfederatów Rzeczypospolitej”. Z jego inspiracji powstały: Du Gouverne­ ment et des lois de Pologne Mably’ego i Considerations sur le gouvernament de Pologne Rousseau. W 1775 r. sam opublikował, jednocześnie po polsku i francusku, dzieło O przywróceniu

Epilog Setną rocznicę upadku konfederacji barskiej i pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej zjednoczone przez Prusy Niemcy uczciły w 1872 r. festynami i zabawami, a cesarz Wilhelm I przybył do Malborka, gdzie położył kamień węgielny pod pomnik Fryderyka II,

na naszym narodzie spełnionej”, brak rodzimej inteligencji opóźniał bowiem proces odrodzenia narodowego. Artykuł pt. Rok 1872, opublikowany na łamach „Gwiazdki Cieszyńskiej”, był komentarzem do historii upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów i bieżących wydarzeń. „Rok 1872 jest rokiem żałoby dla Polski, a u każdego Polaka wzbudza smutne wspomnienia. My, Ślązacy, jak gałąź dawniej już od Polski oddzielona, ale językiem, obyczajem, nieskażoną wiarą i nadzieją z narodem polskim ściśle złączeni, podzielamy te uczucia, które dziś każde serce napełniają. Chociaż byliśmy pierwej od Polski oderwani politycznie, nigdy jednak nie przestaliśmy być częścią narodu polskiego i przez upadek Polski cierpieliśmy pod względem narodowym zarówno z innymi dzielnicami polskimi. Dlatego i my, Ślązacy, mamy przyczynę do smutku nad czynem dokonanym na Polsce”. Ta inicjatywa Pawła Stalmacha spotkała się z uznaniem w innych dzielnicach Polski. Otrzymał on znaczne kwoty od młodzieży studiującej w Petersburgu, od zesłańców syberyjskich i Polaków „znad Dolnego Dniepru”. Książki dla organizowanej w Cieszynie Czytelni Ludowej nadsyłano z Odessy i Jass. Pieniądze dla Macierzy Szkolnej ofiarowywali mieszkańcy Kongresówki, Galicji i Wielkiego Księstwa Poz­ nańskiego, a w listach publikowanych w prasie zapewniano, iż było to spłatą długu za lata obojętności dla spraw śląskich. Podobne inicjatywy podejmowano na Śląsku pruskim, gdzie echa konfederacji barskiej pobrzmiewały w pieśni i legendzie ludowej. Z osiemnastowiecznym Śląskiem polska tradycja łączyła także niektórych przedstawicieli „czortowskiej arystokracji”. Konfederatem był m.in. „diabeł” Kosiński rodem z Podlasia, który po stłumieniu zbrojnego ruchu szlachty, na czele niedobitków dopuszczał się różnych gwałtów i rozbojów na ziemiach przygranicznych Wielkopolski, a nas­tępnie przedostał się na Śląsk, gdzie jeszcze przez dwa lata siał zamęt i zniszczenie. Pisała o nim i jego czynach ówczesna prasa niemiecka. Rozgłosowi, jaki zawdzięczał haniebnym czynom, towarzyszyło zainteresowanie jego osobą

Zawiązanie konfederacji tyszowieckiej

głównego inicjatora rozbiorów. Śląsk pozostający pod władzą Prus i Austrii odpowiedział na pruskie uroczystoś­ci powołaniem w Cieszynie Towarzystwa Naukowej Pomocy, wspierającego finansowo młodzież kończącą szkoły średnie, a zamierzającą podjąć studia uniwersyteckie w Krakowie lub Lwowie. Zorganizowanie takiego komitetu było „Najgodniejszym obchodem okrutnej wiekowej rocznicy zbrodni

na salonach. Fryderyk Schiller uczynił go jednym z bohaterów Zbójców. Kosiński, odbywszy wędrówkę po Śląsku i Europie, powrócił do Polski i w 1794 r. zginął (wspomagając żołnierzy gen. Jakuba Jasińskiego broniących podwarszawskiej Pragi) podczas szturmu armii gen. Aleksandra Suworowa. Według podań ludowych zamieniony w szlachetnie urodzonego diabła, przebywa w lasach nad jeziorem Śleszyńskim. K

Medal upamiętniający porwanie Stanisława Augusta przez konfederatów w 1771 r. Rosyjska piechota z 1762 r.

Kazimierz Pułaski pod Częstochową

Nadzieje konfederatów na sukces polityczny ruchu zostały ostatecznie zniweczone, gdy do rokowań rozbiorowych przystąpiła Austria, zainteresowana odzyskaniem części utraconego Śląska. Rozbiór Polski miał być pretekstem do pokojowego odebrania Prusom utraconej prowincji. Wiedeń domagał się od Berlina zwrotu hrabstwa kłodzkiego i tyle z terytorium

dawnego rządu według pierwiastko­ wych Rzeczypospolitej ustaw, w którym wyłożył swoją koncepcję uzdrowienia państwa przez przywrócenie Polakom ich „naturalnego ustroju”, zawartego w wypracowanych przez przodków prawach zwyczajowych. Niestety te teoretyczne rozważania nie mogły zmienić biegu historii. Czarna legenda Polski budowana z udziałem


KURIER WNET · LUTY 2018

8

C

zasem trzeba więc 100 razy trafić w pustkę, aby potem „mieć szczęście”. Takie szczęście można żmudną pracą po prostu samemu zyskać. Wśród licznych badań prowadzonych w Fundacji „Genealogia Polaków” od już kilkudziesięciu lat staramy się odtworzyć historię wołoskiej wsi Topolnica z okolic Starego Sambora. Dzieje tej wsi giną w pomroce dziejów, kiedy to istniał tu okręg wołoski. Wcześniej biegł doliną, w której była usytuowana, pradawny trakt na południowy wschód i stało stare grodzisko. Pasterze wołoscy osiedlili się tu gdzieś pod koniec XIV wieku. Przewodził im kniaź, który zapewne – jako że był to czas tworzenia się naz­ wisk – przybrał nazwisko Topolnicki.

Rodzina wystawiła cerkiew i niestety szybko pozbyła się własności, przenosząc się gdzie indziej. Diabeł Łańcucki, uciekając przed Opalińskim, prowadził tędy bandy Sabatów z Siedmiogrodu, które w 1610 roku dokonały pogromu we wsi i ją spaliły. Stadnickiego niedługo zabito, ale zgliszcza Topolnicy pozostały. Zapewne po tym pożarze odbudowano drewnianą cerkiewkę. Stała ona nad małym, ciepłym, niezamarzającym, cudownym źródełkiem, od którego zresztą pochodziła nazwa wsi (‘topielica’ – czyli, dawniej, coś roztapiającego się). Z czasem ziemia uległa rozdrobnieniu, a wiedza o wsi – kolejnemu zatarciu w szumie informacyjnym. Ustalenie podanych tu faktów trwało wiele lat i wymagało przeanalizowania stosów materiałów. O wsi napisano pracę doktorską na Uniwersytecie Gdańskim. Mimo to nie udało się ustalić miejsca posadowienia cerkwi, dworu (a może kilku cerkwi i kilku dworów), niepewne były informacje o żyjących tam rodzinach. Na pewno mieszkali w Topolnicy Dwerniccy, bywał w niej nawet sam generał Józef Dwernicki. Na odpoczynek zjeżdżali też artyści i literaci. Pojawiał się nawet pisarz Józef

jednak sposobu, by się wybronić. Już mój przyrodni brat Norbert przepadł bez wieści. Pamiętasz? Opowiadałem wam. Był studentem. Uciekł przez okno, gdy przyszli po niego, aby go wziąć na przesłuchanie. Dziadek zamyślił się. Po chwili ciągnął dalej: – Mnie i młodszego o rok drugiego brata wcielono do Wehrmachtu. Straszna to rzecz walczyć w armii wroga, w szeregach tych, których nienawidzisz. Na Kaukaz wysłano nas dwa i pół tysiąca. Topnieliśmy z dnia na dzień. Nawet nie wiedzieliśmy, z kim walczymy. Strzelali do nas z gór jak do kaczek. Zanim przyjęliśmy pozycje obronne, wielu przenosiło się na tamten świat. Gdy docieraliśmy na miejsce, skąd strzelano, zastawaliśmy tylko łuski po nabojach. Czasem spotykaliśmy inne oddziały. Ocieraliśmy się o znajomków z pobliskich wsi. Dodawaliśmy sobie otuchy. Cieszyliśmy się, że Hitler dostaje w tyłek. Pewnego razu dotarliśmy do małej miejscowości, w której wcześniej zrobiono kocioł. Zginął tam mój kuzyn Antek. Widziałem go zabitego. Prawie mu zazdrościłem. Miałem już tego dość. W górach ciągłe zasadzki, mnóstwo zabitych i rannych, a mnie znowu nic. Nie mogłem już wytrzymać. Rosjanie jakby odgadywali taktykę niemieckiego wojska. Zawsze byli przed nami. Strzelali i znikali jak upiory.

Wysłał mnie do komisji w Gliwicach, która miała zająć stanowisko w tej sprawie. Czekałem na korytarzu z duszą na ramieniu. Wreszcie wezwano mnie. Lekarze oglądali mój serdeczny palec z wielką uwagą. W końcu wydali zaświadczenie, że mogła to być samoistna infekcja. Gdy wychodziłem z budynku, spotkałem głównego lekarza z komisji. Powiedział: „Nie rób tego więcej, bo pójdziesz pod sąd wojenny i nic cię nie uratuje”. Zrobiło mi się gorąco. On wiedział, ale nie zdradził mnie. Wśród Niemców też byli ludzie, którzy nienawidzili wojny i mieli jej dosyć.

To oparte na faktach opowiadanie zos­ tało zgłoszone do konkursu historycznego ogłoszonego przez I LO w Zabrzu pt. „Losy Polaków podczas II wojny światowej”.

Śląskie drogi

Trzy muśnięcia śmierci N Dorota Karwowska

D

ziadkowi zaszkliły się oczy i gwałtownie pociemniały. Przerwał na chwilę i znów ciągnął dalej: – Wtedy był nalot. Bombardowali i strzelali z karabinów maszynowych. Uciekaliśmy na oślep. Koło mnie padali żołnierze, a ja biegłem i znowu nic, i zacisnąłem zęby, i schowałem się za pień drzewa. Pałatką okręciłem rękę i strzeliłem do niej. Ból i krew. Całe szczęście – jestem ranny! Nie będę więcej walczył. W punkcie opatrunkowym jakiś lekarz oglądał moją rękę i nagle krzyknął: „Sam sobie to zrobiłeś! Pójdziesz pod sąd wojenny!”. Akurat na noszach nieśli kapitana. Widziałem go przed nalotem. Nie było czasu myśleć. Sam się dziwiłem, kiedy powiedziałem:

FOT. J. SUŁOWSKI

P

iękna wiosna wokoło, a mnie nic nie cieszy. Mój dziadek jest ciężko chory. Leży w przyciemnionym pokoju, a przenikające przez zasłony światło łagodzi nieco ostre, wychudzone rysy jego twarzy. Nie ma dla niego ratunku – nowotwór żołądka czyni zastraszające postępy. Operacja i chemioterapia nie powstrzymały przerzutów. Ból potęguje się z dnia na dzień. Maksymalna dawka trodontu lub tramalu już nie wystarcza. W perspektywie pozostaje tylko morfina. W tej chwili jest przy nim moja mama. Ja usiadłam w przedpokoju obok drzwi. Tuż za ścianą leży dziadek. Słyszę jego głos: – Tak chciałbym jeszcze pożyć. Chociaż rok… – Serce mi się ściska. Nie mogę tego słuchać. Chowam twarz w dłoniach. Jakby z daleka dochodzi mnie głos mamy: – Tato, spójrz na to inaczej. Pomyśl. Miałeś szczęście. Przeżyłeś wojnę, wychowałeś nas czworo. Wszystkim pomagałeś. Zawsze. Masz dziewięcioro dorosłych wnuków. Jeszcze i im pomogłeś, a pomyśl, ilu twoich kolegów nie miało tego szczęścia. Rzeczywiście napracowałeś się, ale zad­ bałeś o wszystko. Trzeba przyznać, że miałeś udane życie. – Tak, masz rację. Wojna to najstraszniejsza rzecz. Ilu kolegów zginęło? Chyba z piętnastu. I mój brat, i kuzyni – tu zaczęło się wyliczanie – Józek, Franek Sobotów, Antoś.... Spojrzałam zza futryny. Dziadkowi błyszczały oczy i zapomniał na chwilę o bólu, a może akurat zaczęła działać następna dawka trodontu. Cichutko wsunęłam się do pokoju i usiadłam na brzegu tapczanu przy nogach dziadka. Patrzyłam na jego mizerną twarz i niespotykane, jasnoniebieskie, zmieniające swą barwę na ciemniejszą podczas wzruszenia oczy. – W ‘39 roku mieliśmy po 18 lat. A ja rzeczywiście miałem szczęście. O śmierć ocierałem się często, ale trzy razy prawie miała mnie już w swoich łapach. Jednak wyrwałem się. Myślę sobie czasem: jakim to cudem? Jak wtedy, na Kaukazie. My, Ślązacy, mieliśmy ciężki los. Nikt z nas nie chciał iść do niemieckiego wojska. Nie było

KURIER·ŚL ĄSKI

„Nie rób tego więcej, bo pójdziesz pod sąd wojenny i nic cię nie uratuje”. Zrobiło mi się gorąco. On wiedział, ale nie zdradził mnie. Wśród Niemców też byli ludzie, którzy nienawidzili wojny i mieli jej dosyć. „Ten kapitan biegł obok mnie. Strzelali z samolotów. Byli nisko, bardzo nisko”. Kapitan był ranny w głowę, ale przytomny. Na pytanie lekarza, czy to prawda, co mówię, odpowiedział twierdząco. Byłem uratowany. Lekarz kazał mi zrobić opatrunek i skierował do szpitala. Wrócił do ciężko rannych. Byłem szczęśliwy. Niech palec diabli wezmą!

Dziadek uśmiechnął się leciutko: – Ważne, że dostałem urlop na rekonwalescencję. Chodziłem na opatrunki. Jak dla mnie, rana goiła się zbyt szybko. Nie chciałem wracać na front. Wziąłem koński włos i owinąłem wokół chorego palca. Rana zaczęła ropieć. Lekarz krzyczał, że pójdę pod sąd, bo skąd ta nagła infekcja! „To twoja sprawka!”, wrzeszczał.

a front wschodni już nie wróciłem. Niemcy przegrali. Z Kaukazu wróciły niedobitki – 240 ludzi z naszej dywizji. Przeniesiono mnie na zachód, do Holandii. Tu było całkiem inaczej – przede wszystkim spokojnie. Cieszyły wiadomości z frontów. Niemcy przegrywali coraz częściej. Trzeba się było maskować, by nie zdradzić radości przed kolegami. Nawet w listach trzeba było być ostrożnym. Nas, Ślązaków, pilnowano szczególnie. Jednak kiedyś, przepełniony radością, nie wytrzymałem. Napisałem do żony (byliśmy pół roku po ślubie): „Niedługo będziemy w wolnej...” (zrobiłem kropki). Miałem na myśli Polskę. Wiedziałem, że wasza mama się domyśli. Miałem pecha. Ten list otworzyła cenzura. Wezwano mnie do sztabu. Nie wiedziałem w jakiej sprawie. Dowiedziałem się na miejscu. To był sąd wojenny. Pomyślałem, że to już mój koniec. Gorączkowo szukałem w pamięci, o co może chodzić. Wreszcie wprowadzono mnie do pokoju. Udawałem spokój. Dziadek westchnął. Znowu na chwilę zamilkł i uśmiechnął się do swoich myśli. – Tu miałem wyjątkowe szczęście. Nie wiem, co mnie natchnęło, że umiałem tak przekonująco zagrać tę rolę. Pokazano mi list. Spytano, czy to mój. Potwierdziłem; list pisałem po polsku. Jakiś porucznik zapytał, czy będę mówił sam, czy potrzebuję tłumacza. Pomyś­ lałem od razu, że tłumacz to dobry pomysł, bo będę miał czas zastanowić się

Ten obraz to kolejny dowód na to, że uparte, wieloletnie poszukiwania genealogiczne mogą pomóc odtwarzać kulturę narodu. I choć wielu rzeczy znaleźć się nie uda, to z czystej statystyki wynika, że jakiś procent wiedzy udaje się odtworzyć.

Niezwykła historia jednego obrazu Marcin Niewalda, Piotr Strzetelski „Trzeba nie znaleźć 100 rzeczy, żeby znaleźć jedną”.

nad odpowiedzią. Niemieckim w mowie posługiwałem się biegle, ale odpowiedziałem, że potrzebuję tłumacza. Oficer podsunął tłumaczowi list i kazał zapytać, co tam, gdzie kropki, miało być napisane. Odpowiedziałem, że w wolnej ojczyźnie. „A dlaczego tego nie napisałeś?”, zaśmiał się pogardliwie. Zanim tłumacz przetłumaczył, miałem gotową odpowiedź: „Pisałem po polsku, więc mogłoby to wskazywać na Polskę, a to przecież wasza wina, że nie umiem dobrze po niemiecku”. Wśród sędziów rozległ się szmer. Słyszałem, jak komentują słowa tłumacza: „Was ist das? (Co on powiedział? Co to znaczy?)” Wtedy ja, specjalnie niez­ byt dobrą niemczyzną, powiedziałem już bez pomocy tłumacza: „Oddaliście naszą miejscowość Polsce, chodziłem do polskiej szkoły i teraz przezywają mnie polnische Schwein (polską świnią)”. Przewodniczący sądu zerwał się na równe nogi. Zadał mi kilka pytań: jak nas traktują, skąd dokładnie pochodzę? Kazał wezwać komendanta. Spytał go, czy wie, jak traktują Ślązaków jego żołnierze. Komendant przyznał, że słyszał o zatargach i przezwiskach. Wyproszono mnie na korytarz. Wezwano po 10 minutach. Odczytano mi wyrok uniewinniający i przeproszono za nieodpowiednie zachowanie niemieckich żołnierzy. I tak po raz trzeci śmierć mnie tylko połaskotała. A pomógł mi najbardziej fakt, że moja rodzinna miejs­ cowość leżała na samej granicy pod Gliwicami i po plebiscycie i III powstaniu śląskim została przyznana naszej ojczyźnie – Polsce. Słuchałam jak zahipnotyzowana. Mama dokonała cudu. Oderwała dziadka prawie na godzinę od okrutnej choroby i pobudziła go do zwierzeń, których wysłuchała już kilka razy. Ja wiedziałam o nich trochę, ale po raz pierwszy i ostatni usłyszałam je z ust dziadka. Dziadek zmarł w wieku 70 lat. Z jego rocznika – 1921 – w naszej miejscowości pozostał już tylko jeden mężczyzna, a było ich 42. Brat dziadka Norbert przeżył wojnę, ukrywał się całą okupację. Drugi z braci, Wilhelm, uciekł z niemieckiego wojska, aby przedostać się do polskiej armii i zaginął bez wieści. K

tu liczni właściciele ziemscy, a także rysownicy, malarze i pisarze. Przyjeżdżał też malarz Aleksander Augustynowicz, o czym pisał „Kuryer Lwowski”, zachwalając willę „Irena” – część dawnego dworu. Artysta ten, urodzony dwa lata po powstaniu styczniowym, pochodzenia ormiańskiego, ożeniony był z Anną Czemeryńską – siostrą Karoliny. Namalował wiele portretów (mi.in prezydenta Mościckiego), opiewał pędzlem głównie krajobrazy tatrzańskie oraz, jak mówi jego biografia, także Huculszczyznę. Nie

Cerkiew namalowana przez Aleksandra Augustynowicza w 1904 r. jest bez wątpienia tą na zdjęciach, zniszczoną i sprofanowaną, a wcześniej trwającą kilkaset lat unicką cerkwią w Topolnicy.

Z lewej – unicka cerkiew w Topolnicy, z prawej – obraz Aleksandra Augustynowicza (autoportret poniżej) z 1904 r.

Kraszewski. Wiele czasu spędzała tu również pisarka i ludoznawczyni Zofia Strzetelska-Grynbergowa, autorka wspaniałej monografii powiatu starosamborskiego. To dzięki badaniom jednego z jej potomków, prawnuka jej brata Artura – Piotra Strzetelskiego, członka Fundacji, udało się odnaleźć zdjęcie starej cerkiewki.

Ale to nie koniec trudności. Źródełko bowiem, na skutek zanikania podziemnej komory magmowej, przestało bić, a cerkiew została sprofanowana i spalona. Żmudne analizy tła na zdjęciu w porównaniu ze starymi mapami austriackimi pozwoliły pot­ wierdzić miejsce, w którym była usytuowana, a które wcale nie było oczywiste

G

ZDJĘCIE Z LEWEJ POCHODZI Z ARCHIWUM RODZINNEGO P. STRZETELSKIEGO

z racji istnienia kilku punktów kultu. Zresztą wcale nie było pewne, że cerkiew na zdjęciu to budynek sakralny z Topolnicy. Pomroka, wynikająca tym razem z pozornie mało interesującego historycznie obszaru, będącego jakby w kącie wielkich wydarzeń, nie ułatwiała sprawy. Pomogły opisy wsi, inwentarze dworu, pamiętniki, stare

dy w grudniu 1894 roku zmarła Andzberta Rudnicka z domu Sawicka, druga żona Marce­ lego Rudnickiego, właściciela części Topolnicy, ten ożenił się po raz trzeci z Sydonią Izabelą Strzetels­ ką, córką profesora gimnazjum Erazma Strzetelskiego i Marii Strzetelskiej zd. Sawickiej. Marceli z Anzbertą mieli syna Błażeja Rudnickiego, który w roku 1899 ro­ ku ożenił się z Karoliną Czemeryńską, córką znanego lwowskiego adwokata, dra Ignacego Czemeryńskiego. Jednak niezbyt długo dane im było cieszyć się sobą. Cztery lata po ślubie, już w roku 1903, Błażej Rudnic­ ki umarł, a młoda wdowa parę lat później straciła

gazety przeglądane tysiącami, dawne pocztówki. Pod koniec XIX wieku Topolnica stała się znaną miejscowością letniskową. Zakład „uzdrowiskowy” prowadziły kolejne żony Rudnickich – ojca i syna (Andzberta Sawicka, Sydonia Strzetelska oraz Karolina Błażejowa Czemeryńska). Na przełomie wieków przybywali

również ojca. Około roku 1908 wyszła po raz wtóry za mąż za Roberta Sandera. Przegrała jednak proces sądowy o dobra w Topolnicy po zmarłym mężu Bła­ żeju. W międzyczasie, w roku 1908, umarł również Marceli Rudnicki. Wówczas to wdowa po nim, Sydonia Rudnicka zd. Strzetelska, została prawowitą właściciel­ ką Topolnicy. Rozpoczął się wówczas okres rozkwitu tej miejscowości, do której zjeżdżali na odpoczynek i poratowanie zdrowia liczni kuracjusze i letnicy, któ­ rych zwabiało w to miejsce piękno okolicy, zdrowe warunki pobytu oraz górskie powietrze za naprawdę niedrogie pieniądze.

wspomina się jednak o jego pobycie na samborszczyznie, a znany obraz opisywano dotychczas tylko jako “drewniana cerkiew”. Tak więc po latach badań i żmudnego przeszukiwania materiałów udało się szerokiej kulturze przywrócić małą cząstkę wiedzy. Cerkiew namalowana przez Aleksandra Augustynowicza w 1904 roku jest bez wątpienia tą na zdjęciach, zniszczoną i sprofanowaną, a wcześniej trwającą kilkaset lat unicką cerkwią w Topolnicy. Ciekawe, ile jeszcze obrazów tego malarza – przedstawiających kwiaty w wazonie, stary ganek przy jakimś dworze, postać idącą z chrustem itp. – zostało namalowanych w tej konkretnej wsi i jest zapisem autentycznej historii, realnego miejsca i rzeczywistego wyglądu dawno minionej epoki? Dzisiaj Topolnica jest wsią jak z XIX wieku, gdzie gęsi zbiegają do nieuregulowanej strugi o brzegach porośniętych trawą, gdzie piecze się chleb i kisi się barszcz. Obecnie o tych terenach powstają we wspomnianej Fundacji dwie książki oparte na licznych, barwnych opisach życia dawnych rodzin. Autorzy tego artykułu obiecują opowiedzieć o nich, gdy tylko skończą poszukiwania, których część dotyczy starej cerkwi w Topolnicy. K


LUTY 2018 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI

S

prawy górnictwa podlegały Ministerstwu Przemys­ łu i Handlu. Utworzono w nim składający się z pięciu wydziałów Departament Górniczo-Hutniczy. Działalność kopalń kontrolowały Wyższe Urzędy Górnicze w Warszawie, Katowicach i Krakowie, którym podlegały okręgowe urzędy górnicze. Podział polityczny miał ogromny wpływ na dalszy rozwój górnictwa, gdyż pracujące po obu stronach granicy górnicze koncerny musiały dostosować się do nowej sytuacji ekonomicznej, politycznej i gospodarczej, a każde z państw prowadziło odrębną politykę gos­podarczą. Dodatkowo między dzielnicami, które wcześniej wchodziły w skład trzech państw zaborczych, istniały różnice gospodarcze, podatkowe, handlowe, celne, prawne, komunikacyjne. W celu uregulowania wszelkich spornych związanych z podziałem Górnego Śląska 15 maja 1922 r. zawarto Konwencję Górnośląską, która miała zapobiec szkodliwym skutkom podziału Zagłębia i zezwolono na bezcłowy obrót gospodarczy między Polską a Niemcami. Na podstawie zapisów konwencji Polska mogła wysyłać bez cła do Niemiec 500 tys. ton węgla miesięcznie. Ponieważ rynek wewnętrzny nie był zbyt chłonny, duże ilości węgla kierowano na eksport, a największym jego odbiorcą były Niemcy. Mniejsze ilości wysyłano do Austrii, Czechosłowacji, Włoch, Węgier. Sytuacja górnictwa uległa dramatycznej zmianie w 1925 r., gdy Niemcy wprowadziły cło na sprowadzany z Pols­ki węgiel. Władze Rzeszy liczyły, że wywołają w ten sposób w Polsce kryzys gospodarczy, a osłabiony kraj pójdzie na znaczne ustępstwa polityczne wobec strony niemieckiej. Nastąpił spadek wydobycia i zatrudnienia. Odpowiedzią strony polskiej było wprowadzenie ceł na towary niemieckie. Rozpoczęła się w ten sposób polsko-niemiecka wojna celna trwająca do 1934 roku. Wyeliminowanie polskiego węgla umożliwiło kopalniom znajdującym się w niemieckiej części Górnego Śląska na trzykrotne zwiększenie wydobycia węgla. Na sytuację ekonomiczną górnict­ wa ogromny wpływ miał długotrwały strajk w angielskich kopalniach (maj– listopad 1926 roku), który spowodował brak węgla w Europie. Umożliwiło to polskim kopalniom zajęcie zwolnionego miejsca na rynku i zwiększenie eksportu z 8,2 do 14,7 mln ton. Węgiel ten wysyłano drogą morską przez Tczew, Gdynię, Gdańsk, Hamburg do państw skandynawskich, bałtyckich, Włoch, Francji, Ameryki Północnej i Południowej. W stale rozbudowywanym porcie gdyńskim swoje nabrzeża węglowe posiadały znane górnośląskie koncerny górnicze: „Skarboferm”, „Robur”, „Giesche SA”, „Progress”. Aby usprawnić transport eksportowanego węgla, w latach 1926–1933 zbudowano magistralę kolejową Śląsk–Gdynia. Jej powstanie

P

o tylu latach wydaje się, że wiemy prawie wszystko i powoli przestaje to robić wrażenie. Jest jednak jeden aspekt, który do dziś trudno mi zrozumieć. To zdumiewający brak reakcji tego, co nazywamy zagranicą. Właśnie w czasie od przejęcia władzy do wojny, kiedy w błyskawicznym tempie wprowadzono niemiecką odmianę apartheidu. Zmiany w Niemczech były tak szybkie i zasadnicze, że nie mogły być niezauważone i musiały wywołać szok. Przypomnę najważniejsze fakty: już po dwóch miesiącach nowych rządów uruchomiono pierwszy obóz koncentracyjny w Dachau; po dwóch i pół latach uchwalono ustawy norymberskie wykluczające Żydów i innych „nie-Aryjczyków” z życia społecznego; po „Nocy kryształowej” w listopadzie 1938 r. 30 tys. Żydów znalazło się w obozach koncentracyjnych. Mimo tego – żadnej reakcji. Biz­ nes kwitł jak dawniej, z towarzyszem Adolfem rozmawiano jak z przywódcą cywilizowanego kraju, podpisywano umowy, utrzymywano kontakty kulturalne i naukowe. Na olimpiadę w roku 1936 przybyły do kraju socjalistycznego apartheidu reprezentacje sportowców z całego świata, również z Żydami i Murzynami w składzie co niektórych. Dzisiaj też widzimy brak reakcji na zbrodnie pod osłoną państwa. Im dalej, tym mniej nas obchodzą. Można więc

Gdy w listopadzie 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, na jej terytorium znalazły się kopalnie węgla kamiennego, rud metali, soli, ropy naftowej i gazu ziemnego. Dodatkowo w 1922 roku w granicach odrodzonej Rzeczpospolitej znalazła się większość eksploatowanego przez górnictwo obszaru, obejmująca wschodnią część Górnego Śląska, w której funkcjonowały kopalnie węgla kamiennego, rud metali nieżelaznych (ołów, cynk, srebro), rudy żelaza.

stronie polskiej pozostały trzy kopalnie węgla, koksownia i elektrownia „Mikołaj”. Były one nadzorowane przez Wschodnio-Śląskie Zakłady Przemysłowe hr. Mikołaja Ballestrema. W 1928 roku spółka „Huta Pokój” kupiła od hr. Ballestrema trzy kopalnie węgla, koksownię i elektrownię. W 1931 roku hrabia Mikołaj von Ballestrem utworzył spółkę „Rudzkie Gwarectwo Węglowe”, które nabyło od „Huty Pokój” posiadane przez nią przedsiębiorstwa.

W

Akademia po Szychcie

Stosunki własnościowe w górnictwie 1918–1939 Adam Frużyński

Katowice. Kopalnia Ferdynanda

ZDJĘCIA: MUZEUM GÓRNICTWA WĘGLOWEGO W ZABRZU

umożliwiło integrację gospodarczą Górnego Śląska z II Rzeczpospolitą, a port w Gdyni stał się oknem na świat górnośląskiego przemysłu.

W

górnictwie węgla kamiennego obowiązywały nadal przepisy wydane w XIX wieku. Na Górnym Śląsku była to pruska powszechna ustawa górnicza z 1865 r. Na dawnym Śląsku Austriackim kopalnie stosowały przepisy ustawy z 1854 r., natomiast na terenie dawnego zaboru rosyjskiego obowiązywały carskie ukazy z lat 1870–1873. Nowe ogólnopolskie prawo górnicze zostało uchwalone 29 listopada 1930 r. Na Górnym Śląsku obowiązywało ono od stycznia 1933 r., gdy zgodę na jego wprowadzenie wyraził Sejm Śląski. Od tego momentu sprawy górnictwa podlegały: Ministerstwu Przemysłu i Handlu, Wyższym Urzędom Górniczym w Krakowie, Katowicach i Lwowie, okręgowym urzędom górniczym. Zgodnie z nowymi przepisami nadania górnicze na wydobycie węgla kamiennego i antracytu zostały zastrzeżone wyłącznie dla Państwa. W ten sposób

po wyczerpaniu złóż w istniejących prywatnych kopalniach jedynymi przedsiębiorstwami dostarczającymi węgiel i antracyt miały stać się kopalnie państwowe. W okresie międzywojennym wiele kopalń zmieniło właściciela. W znaczący sposób wzrosła w tym czasie rola przedsiębiorstw państwowych. Już w 1918 roku państwo przejęło kopalnię „Brzeszcze”. Podległa ona Ministerst­ wu Przemysłu i Handlu, a 29 sierpnia 1928 roku została przekształcona w skomercjalizowane przedsiębiorstwo państwowe Państwowa Kopalnia Węg­la „Brzeszcze”. Bardzo duże zmiany własnościowe dokonały się w 1922 roku, gdy znajdujące się w polskiej części Górnego Śląska przedsiębiorstwa zostały podzielone na odrębne firmy działające po dwóch stronach dzielącej Zagłębie Górnośląskie granicy. Pows­tały w 1922 roku polsko-francuski koncern „Skarboferm” zarządzał 4 kopalniami. Akcje spółki o wartości 17,6 mln złotych w 50% należały do skarbu polskiego i 50% do przedsiębiorców francuskich. W tym samym roku spółka „Schlesische A.G. für Bergbau und Zinkhütenbetrie”

Państwowa Kopalnia Węgla w Brzeszczach. Hala maszyn

zrozumieć, że gentelmana w Londynie czy Paryżu los Czeczenów czy Polaków na Kresach obchodził mniej niż pogoda na weekend. Ale Niemcy były tuż obok, dla Francuzów za rzeką. Były z nimi intensywne powiązania gos­

Chlubnym wyjątkiem był polski konsul we Wrocławiu. Oznajmił on niemieckim władzom, że Rzeczpospolita nie rozróżnia narodowości swoich obywateli i atak na Żydów z polskim obywatelstwem będzie traktować jak

została podzielona na dwa przedsiębiorstwa – „Śląskie Kopalnie i Cynkownie” SA w Katowicach oraz „Schlesag” w Bytomiu. Do koncernu należały 2 kopalnie węgla, kombinat hutnictwa cynku „Silesia” w Lipinach i udziały w 2 kopalniach rudy cynkowo-ołowiowej. Należące do bytomsko siemianowickiej linii Donnersmarcków przedsiębiorstwa zostały przekazane zarejestrowanej w Londynie spółce „The Henckel von Donnersmarck Beuthen Estates Limited”. Do spółki należały cztery kopalnie węgla, dwie kopalnie rud cynku i ołowiu w Nakle i Szarleju, trzy huty cynku, cegielnie, wapienniki, fabryka chemiczna. Po unieruchomieniu dwóch kopalń i sprzedaży jednego zakładu koncernowi pozostała jedynie jedna kopalnia węgla. W 1928 roku należące spółki udziały w majątkach Wirek, Radoszowy i Niedźwiedziniec zostały przejęte przez spółkę Wirek Kopalnie Spółka Akcyjna, w której udziały posiadali Ballestremowie, Schaffgotschowie, Donnersmarckowie i Rybnickie Gwarectwo Węglowe.

W

1922 roku także spółka Giesche została podzielona na dwie części: „Georg von Giesches Erben” we Wrocławiu i „Spadkobiercy Gieschego” w Katowicach. Posiadała ona dwie kopalnie węgla, kombinat hutnictwa cynku, ołowiu i srebra w Szopienicach oraz największą na Górnym Śląsku kopalnię rudy cynkowo-ołowiowej. W 1926 roku 52% akcji firmy „Spadkobiercy Gieschego” kupił amerykański koncern „Silesian American Corporation” (SACO) (Śląsko-Amerykańska Korporacja). Nowy właściciel zmodernizował koncern i nabył kopalnię węgla „Sobieski” w Jaworznie. W 1921 roku akcje „Katowickiej Spółki Akcyjnej dla Górnictwa i Hutnictwa” w Katowicach,

między Kubą, Stanami i Kanadą. Wskutek kategorycznej odmowy przyjęcia, musieli zawrócić do Europy. Obojętność nie minęła po wybuchu wojny. Dość przypomnieć perypetie Jana Karskiego usiłującego za-

Niedawno miniona 85. rocznica dojścia do władzy socjalistycznego (z tych brunatnych) rządu tow. Hitlera wywołała falę okolicznościowych artykułów, przypominających te i następujące po nich wydarzenia. Coraz więcej wśród nich prób zmieniania historii, ale nie o tym ten tekst.

Echa Holokaustu Zbigniew Kopczyński podarcze, kulturalne i wręcz rodzinne. I mimo tego – nic.

P

aństwa uważające się za cywilizowane, milcząc, przyjęły kryteria rasowe, stawiając przeszkody w przyjmowaniu żydowskich emigrantów. W uzgodnieniu ze Szwajcarią, Niemcy wprowadziły stemplowanie Żydom paszportów czerwoną literą „J”. Od tego czasu aryjscy Niemcy mogli wjeżdżać do Szwajcarii bez wizy, a semiccy nie.

atak na Polaków. Uchronił ich tym samym od represji, a później pomógł 150 rodzinom wyjechać przez Polskę do USA. Polski paszport z pewnością ułatwił wjazd do Ameryki. Takiego szczęścia nie mieli ci, którym Wielka Brytania zablokowała wjazd do Palestyny i wielu innych, bezskutecznie szukających schronienia w krajach zwanych cywilizowanymi. Spektakularnym przykładem jest los tysiąca Żydów ze statku St. Louis, błąkających się po zachodnim Atlantyku

interesować losem Żydów zarówno prezydenta USA, jak i tamtejsze środowiska żydowskie. A działo się to w czasie, gdy Niemcy już przemysłowo ich mordowali. Amerykańscy Żydzi nie mogli wprawdzie zbombardować Auschwitz ani wysłać wojska do gett, posiadali jednak potężną broń – media. Niestety wiadomości o ludobójstwie ich rodaków nie pojawiały się na pierwszych stronach amerykańskich gazet. Wydawać by się mogło, że dziś, po tych doświadczeniach i po tylu latach,

do której należało pięć kopalń węgla, dwie huty żelaza i kopalnie rudy żelaza koło Tarnowskich Gór kupił pochodzący z Nadrenii przemysłowiec Fryderyk Flick, który w 1927 połączył ją ze spółką „Zjednoczone Huty Królewska i Laura” posiadającą cztery kopalnie żelaza i trzy

Chorzów. Szyb Ignacego Mościckiego

huty. Od 1929 roku tworzyły one tzw. Wspólnotę Interesów, kontrolowaną przez holding Consolidated Silesian Steel Corporation. W 1934 roku nad zadłużonym koncernem został ustanowiony nadzór sądowy, a w 1937 roku stał się on częścią należącej do Skarbu Państwa, Skarbu Śląskiego, Banku Gospodarst­ wa Krajowego „Wspólnoty Interesów Górniczo-Hutniczych” w Katowicach, posiadającej ostatecznie pięć kopalń węgla. Państwo posiadało 52% akcji, a pozostali akcjonariusze 48%. Znajdujący się po polskiej stronie granicy majątek spółki „Hrabiowskie Zakłady Schaffgotschów” został przekazany spółce „Godula”, do której należały cztery kopalnie węgla. W 1922 roku należący do rodziny Ballerstremów majątek uległ podziałowi, a po

rozróżnianie ludzi pod względem rasy jest już tylko pojęciem historycznym. Tymczasem wpływowe w Ameryce środowiska potomków tych, którzy wzbraniali się przed pomocą swym rodakom zza oceanu, forsują w Kongresie projekt rasistowskiej ustawy. Chodzi oczywiś­ cie o majątek po tych Żydach, ofiarach Holokaustu, którzy nie zostawili spadkobierców.

W

cywilizowanych regulac­ jach prawnych taki majątek przypada państwu, którego zmarły był obywatelem lub na którego terytorium znajduje się ten majątek. Wspomniana ustawa ma wyłączyć majątki pożydowskie spod tego prawa i umożliwić jego przejęcie tym, którzy swoje roszczenia opierają jedynie na wspólnym pochodzeniu rasowym. Prawo, w którym ludzie różnych ras czy narodów podlegają różnym regulacjom, jest bez wątpienia prawem rasistowskim. Takim projektom powinni przeciwdziałać wszyscy, którzy nie chcą powtórek z tragicznej historii, w tym również władze Polski. Niemniej zanim podejmą działania, powinny zdefiniować problem, by wiedzieć dokładnie, o co chodzi. Dlatego proponuję, by Rząd Rzeczypospolitej zwrócił się do inicjatorów ustawy z pytaniem, czy podstawą do roszczeń o zwrot pożydowskiego

1934 roku majątek książąt pszczyńskich został wzięty w zarząd przymusowy w celu wyegzekwowania zaległości podatkowych wobec Skarbu Państwa. Aby spłacić zadłużenie, książę przekazał państwu lasy, grunty rolne i obszar 330 km2 pól górniczych. Kopalnie węg­la wraz z zakładami pomocniczymi w 1938 roku przejęła spółka „Książęce Pszczyńskie Kopalnie” AG. Kontrolowała ona sześć kopalń węgla, elektrow­nię, hutę i karbidownię. W 1922 roku podziałowi uległ także koncern „Hohenlohe Werke AG. Był on właścicielem kombinatu hutnictwa cynku znajdującego się w Katowicach-Wełnowcu i Siemianowicach Śląskich, trzech kopalń rudy cynkowo-ołowiowej oraz pięciu kopalń węgla. Jego udziałowcem stał się Skarb Państwa, który otrzymał 15% akcji. W 1939 roku, po zajęciu przez Niemców Czechosłowacji, pols­kie władze wprowadziły w koncernie zarząd przymusowy. Przeprowadzone po 1922 roku zmiany doprowadziły do znacznej koncentracji przemysłu górniczego, ponieważ mniejsze spółki zostały wchłonięte przez większe organizmy gospodarcze. Znaczącym udziałowcem górnictwa stało się państwo, posiadające kilkanaście kopalń węgla kamiennego, hut stali i metali nieżelaznych, koksowni i brykietowni. W 1939 roku za pośrednictwem kilku spółek władze II Rzeczpospolitej kontrolowały dziesięć kopalń węgla, siedem hut, koksownie, brykietownie, kopalnie rudy żelaza, srebra i ołowiu. Do państwa należały również pola górnicze, dobra ziemskie, parcele gruntowe, osiedla robotnicze. Wiele z państwowych przedsiębiorstw zostało zmodernizowanych, a najlepszym przyk­ładem tego typu inwestycji była prowadzona w czasie wielkiego kryzysu gospodarczego (1929–1934) budowa szybu „Prezydent” w kopalni „Prezydent” w Chorzowie. Aby zwiększyć kont­rolę państwa polskiego na prywatnym górnictwem, w 1939 roku planowano utworzenie przymusowego zrzeszenia przedsiębiorstw węglowych w ramach Naczelnej Organizacji Przemysłu Węglowego, której celem miała być regulacja produkcji oraz zbytu węgla w kraju i za granicą. Jej powstaniu przesz­kodził jednak wybuch wojny. Działalność państwa uratowała wiele zakładów przed bankructwem, a po przeprowadzonym procesie sanacyjnym należały one potem do najlepiej zorganizowanych i najbardziej dochodowych przedsiębiorstw. K Tekst opublikowany w ramach współpracy z Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu.

majątku będzie uznanie ich nieżyjących właścicieli za Żydów według definicji Żyda zawartej w ustawach norymberskich, czy też według innego kryterium?

Czy podstawą do roszczeń o zwrot pożydowskiego majątku będzie uznanie ich nieżyjących właścicieli za Żydów według definicji Żyda zawartej w ustawach norymberskich, czy też według innego kryterium? Jeśli zastosowane miałyby być ustawy norymberskie, co byłoby logiczne, to czy majątek pozostały po mieszańcach (Mischlinge) I i II stopnia miałby być dzielony między organizacje żydowskie a państwo polskie według proporcji żydowskości dla tych kategorii rasowych zawartych w tych ustawach? K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

10

Z

azwyczaj kojarzony jest ze znakiem patriarchalnym, zwanym także kardynalnym. Charakteryzuje się dodatkową poprzeczną belką, która ma symbolizować tabliczkę z napisem INRI (skrót od: „Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum” – łac. „Jezus Nazarejczyk Król Żydów”). Podobną formę krzyża ma również tak zwana karawaka, rzekomo ochraniająca przed wieloma nieszczęściami. Centralny punkt przecięcia ramion krzyża jest ozdobiony misternymi wzorami z liści akantu, tworzącymi kwadrat. W tę figurę zostało wpisane białe koło ze złotawymi literami układającymi się w wyrazy: „HIC VINCIT * HIC IMPERAT * HIC CONSOLATUR * HIC REGNAT”, które w najprostszym tłumaczeniu z języka łacińskiego oznaczają: „Ten zwycięża, Ten nakazuje, Ten zachęca, Ten króluje”. Ów zwrot ma być religijnym motywatorem, jednocześnie stanowiącym tajemnicę promienistej chwały cierniem ukoronowanej gło-

KURIER·ŚL ĄSKI nauczania oraz cudownych dzieł. Prawda przez nich głoszona stała się fundamentem wiary całego Kościoła Powszechnego. Apostołowie zostali tutaj zgrupowani po trzech na każdym zakończeniu belek krzyża. Na górze znajdują się: Piotr, Szymon i Filip. Na prawym ramieniu widnieją: Bartłomiej oraz Paweł, na apostoła powołany dopiero kilka lat po Wniebowstąpieniu Jezusa; a także Marek, który możliwe, że był obserwatorem działalności Mistrza, jednak zasłużył się spisaniem Ewangelii według relacji Świętego Piotra. Na kwiatonie lewego ramienia krzyża zobrazowano Andrzeja, Mateusza i Łukasza Ewangelistę. Ten ostatni także nie należał do grona najbliższych uczniów Chrystusa, lecz był towarzyszem podróży apostolskich Świętego Pawła. U podstawy krzyża znalazły się jeszcze wyobrażenia Jakuba, Tomasza oraz najmłodszego – Jana. W przedstawionym gronie zostali pominięci: jeden

Na zdjęciu poniżej widnieje najbardziej popularny krzyż łaciński z ukazaniem postaci przybitego doń Chrystusa, zakończony czterema potrójnymi kwiatonami. Zostały w nich umieszczone stypizowane wizerunki Apostołów – stąd wzięła się jego specyficzna nazwa.

Krzyż Apostolski Barbara Maria Czernecka

Tylko sielankowy pozór sprawia, że świątek wydaje się prosty w odczycie, chociaż zawiera w sobie głębię prawdy wiary.

S

kończyło się to absolutną niemożliwością uznania Boga za… Boga i ma wpływ na dzieje większości narodów do czasów współczesnych, a także na wielu katolików. Dominuje także całkowicie w myśleniu dzisiejszej polskiej opozycji. Dlaczego Żydzi atakują Palestynę? Dlaczego Arabowie nienawidzą Żydów? Dlaczego Żydzi mordowali Żydów w czasie II wojny światowej? Dlaczego wg wielu żydów i muzułmanów, niewiernych trzeba zabić? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest w zasadzie TAKA SAMA. Co więcej, odpowiedź ta wyjaśnia tak odległe sprawy jak to, dlaczego uśmiercono faraona Amenhotepa IV, lub dlaczego zginąć musiał… Lech Kaczyński. To bestia stara jak świat. Problem powstał w VI i V wieku przed Chrystusem, ale i wówczas nie był niczym nowym. Izraelczycy na kilkadziesiąt lat znaleźli się w niewoli babilońskiej. Myliłby się jednak ktoś, kto by myślał, że byli tam traktowani jak psy. Niektórzy z nich osiągali nawet wysokie stanowiska. Babiloński sposób życia i myślenia był dla wielu atrakcyjny, a ci, którzy go nie przyjmowali, mieli „pod górkę”. Podobnie jak w Polsce w czasach komuny. W efekcie w kilkadziesiąt lat lud całkowicie ześ­wiecczał. Niższe warstwy lekceważyły prawo, wyższe zatraciły ducha, a „wierni” byli na marginesie. Gdy dano im możliwość powrotu do ojczyzny, większość nie znała podstawowych zwyczajów religijnych, nie mówiąc już o duchu Prawa. Przez dwa pokolenia Żydzi mieszkali wśród Persów. Przez kolejne dwa mieszkali tam kapłani, mający później wpływ na sposób myślenia potomków zesłańców. W chwili odzyskania wolności grupa współpracująca z perską tyranią zrobiła wszystko, aby utrzymać wpływy, ale pozornie wracając do tradycji. Kapłan Ezdrasz, wysoki dygnitarz na dworze króla perskiego, stanął na czele „reform”, które polegały przede wszystkim na bardzo radykalnym stosowaniu prawa. Radykalizm ten posuwał się nawet do wymogu wyrzucania z kraju żon, jeśli nie były Żydówkami. Ezdrasz przekształcił religię żydowską na wzór babilońskiej, szafując hasłami „sumienności” i „czystości” religijnej. Utworzył mieszankę babilońskiego ducha i żydowskich przepisów. Wziął

z Jakubów, Juda oraz Maciej, który zastąpił Judasza. Charakterystyczne jest ujęcie wszystkich czterech autorów Ewangelii. Liczba Apostołów również nie jest przypadkowa, bowiem dwunastka bywała przez wieki powszechnie uznawana za symbol szczęścia i porządku i traktowana nieomal jako sacrum. W tuzinie przecież zawiera się cały porządek kosmosu. Jest po dwanaście godzin w ciągu dnia i nocy, tyleż miesięcy w roku, a nawet astrologicznych znaków zodiaku. We wschodnich kulturach dwunastka oznacza to, co jest powtarzalne cyklicznie i daje się uporządkować kołowo. Starożytni wielu kultur ustalali po tyluż mitologicznych bogów. Wyrocznia delficka za występek Heraklesa wyznaczyła mu dwanaście prac niemożliwych do wykonania. Romulus otaczał się takąż liczbą liktorów.

ku dwunastu tysięcy stadiów. Dwanaście jest to też pełnia, symbol ogromu powszechności. Lazurową flagę Unii Europejskiej, za przyczyną apokaliptycznego obrazu Maryi, zdobi dwanaś­ cie złotych pięcioramiennych gwiazd. W opisywanym krzyżu apostols­ kim doskonale jest przedstawiona matematyczna podzielność liczby dwanaście przez trzy i cztery oraz okrąg dyskretnie wpisany w czworokąt. Jednakże dostrzeżenie tego wymaga chwili czasu poświęconego na kontemplację. I tylko sielankowy pozór sprawia, że świątek wydaje się prosty w odczycie, chociaż zawiera w sobie głębię prawdy wiary. Koło jest najprostszą, a jednocześnie najdoskonalszą figurą, przedstawiającą: ponadczasowość życia, a także świętość i chwałę. Takie też jest znaczenie aureoli nad głowami wizerunków

Odpowiedź na postawione w tytule pytanie w prosty sposób wyjaśni wiele najpoważniejszych problemów dotykających nas dzisiaj. Okres tzw. niewoli babilońskiej spowodował dominację pewnej fatalnej mentalności żydowskiej, swoistego pers­ kiego „prania mózgu”.

Dlaczego Żydzi ukrzyżowali swojego Boga? Marcin Niewalda

słowa, gesty, symbole – i zaczął traktować je po... ziemsku, pogańsku. Dosłownie, literalnie, materialistycznie, pozbawiając je sensu. Dotychczas np. zakaz spożywania potraw niekoszernych związany był z trudnością przechowywania żywności i sugerował unikanie tych mięs, które psuły się najszybciej. Nakaz obrzezania związany był z trudnością utrzymania higieny w warunkach pustynnych. Przepisy obecnie całkowicie nieżyciowe są do dzisiaj przez naśladowców Ezdrasza uznawane za świętość samą w so-

W III wieku przed Chrystusem nie było nawet żeńskich odpowiedników pojęć takich jak „święty” czy „wierzący”. bie. Człowiek jest absolutnie poddany przepisom, a życie i osoba człowieka są mniej warte niż przestrzeganie danej zasady. Ezdrasz miał wielki wpływ na mentalność – m.in. to on skodyfikował Pięcioksiąg – czyli Torę – tłumacząc go wg najgorszej z tradycji żydowskich (tzw. kapłańskiej). Dla Ezdrasza nie był ważny duch prawa, lecz przepis. W ten sposób Bóg przestał być Dobrem i Miłością, a stał się bogiem rozumianym po ziemsku. Nazywał się dalej Jahwe, ale Nim nie był. Był to tylko materialistyczny obraz, ziemskie wyobrażenie o Bogu. Podobnie jak w wypadku bogów babilońskich, ważniejsza była cześć dla niego niż On sam. Ważniejszy był przepis niż Duch. Dochodziło do takich absurdów jak w Świątyni Jerozolimskiej, gdzie za

Świętych Pańskich. Zamknięcie w kręgu oddziela też od świata zewnętrznego i daje poczucie bezpieczeństwa. Kwadrat zaś jest utożsamiany z czterema stronami świata. Jest zarazem symbolem jednolitości, porządku, a także sprawiedliwości. Na jego planie stawiano fundamenty wielu obozów żołnierskich, miast, budowli – w tym domów i świątyń; jest bowiem atrybutem osiadłego życia. Miał być znakiem trwałości. Symbolizuje ponoć boską doskonałość. Najważniejszy w tym obrazie krzyż – czteroramienny i częściowo wpisany w koło – identyfikuje się ze znakiem słońca i światła, określa centrum świata oraz jest znakiem zwycięstwa. Chrześcijanie utożsamiają go z Chrystusem, który właśnie na nim dokonał zbawienia ludzkości. Umęczony Pan Jezus został tu przedstawiony z zachowaniem pełnej godności artystycznej estetyki. Wzbudza największy szacunek. Otaczający Mistrza Jego najwierniejsi ucz-

Krzyż, czteroramienny i częściowo wpisany w koło, identyfikuje się ze znakiem słońca i światła, określa centrum świata oraz jest znakiem zwycięstwa.

FOT. Z ARCHIWUM AUTORKI

wy umierającego na drzewie krzyża Zbawiciela. Ten niewielki (19/26 cm) krucyfiks w sielankowych barwach został przedstawiony na tle jasnego błękitu. Na jego białych obrzeżach widnieje tytuł w językach francuskim, angielskim, hiszpańskim, włoskim, niderlandzkim i rosyjskim. Wyraźnie zaznaczona jest też metryczka „Printed in Germany”. Dodane również zostały dwa numery: katalogowy w liczbie 203 oraz seryjny: 29 37. Jest to przedwojenna chromolitografia wykorzystywana do rozpowszechniania przez introligatorski warsztat częstochowski. Tytuł przedstawionego świątka – „Krzyż apostolski” – nawiązuje do pos­ taci najważniejszych Apostołów otaczających ukrzyżowanego Chrystusa. Byli oni wiarygodnymi i w większości naocznymi świadkami Jego życia,

Tę liczbę doradców mieli potem: legendarny król Artur, ale także Napoleon Bonaparte i nawet dalajlama. Dwunastu było potomków Izraela, stanowiących protoplastów jego pokoleń. Dwanaście kamieni zdobiło pektorał starotestamentalnego arcykapłana. A na stole przed zasłoną Arki Przymierza układano dwanaście chlebów pokładnych. Dwanaście gwiazd na tle błękitu wieńczy postać Najświętszej Maryi Panny. Nieprzypadkowo też tylu było najbliższych Jezusowi Apostołów. Po cudzie rozmnożenia chleba pozostało dokładnie dwanaście koszów ułomków. Dwanaście owoców wyrasta z łaski Ducha Świętego. W Księdze Apokalipsy „Miasto czasów mesjańskich” wzniesione jest na fundamentach z tyluż drogocennych klejnotów. Prowadzi do niego tuzin bram strzeżonych przez tuzin aniołów i wykonanych z dwunastu pereł. Wymiar zapowiedzianego miasta mesjańskiego mieści się w czworobo-

zas­łonę Przybytku mógł wchodzić tylko jeden kapłan, tylko raz w roku. A co by się stało, gdyby tam spotkał Boga? Otóż Żydzi byli przekonani, że taki człowiek padłby trupem na miejs­cu. A ponieważ nikt inny nie mógł wejść za zasłonę, trup kapłana gniłby przez cały rok – i to faktycznie byłby problem. Wymyślono więc sposób i kapłana... przywiązywano sznurkiem, aby w razie czego wyciągnąć jego ciało zza zasłony. Historia ta ma głębszy sens niż tylko komiczny, pokazuje bowiem, że od tego czasu dla Żydów Jahwe nie był Bogiem życia, lecz de facto Bogiem śmierci. Nie Bogiem, który stwarza, lecz bogiem, który zabija. Czy można się więc dziwić, że kilka wieków później Żydzi zabili Jezusa – Boga Życia? Wszak to nie był ich Bóg.

N

ie wyciągajmy jednak z tego wniosków antysemickich – starsza, duchowa tradycja, była obecna wtedy i wciąż jest obecna i dzisiaj. To z niej wywodziła się rodzina Józefa cieśli i rodzina Maryi, córki Joachima. Według niej postępuje wielu Żydów. Stąd biorą się potężne niesnaski. Niektórzy uważają wręcz, że żydowskie grupy współpracujące z nazizmem i stalinizmem miały na celu wybicie tych „wiernych”. A co z muzułmanami? Z badań wynika jasno, że pierwotni muzułmanie byli... diasporą żydowsko-arabską (semicko-chamicką). Niewielką grupką wierzącą w swoją wyjątkowość. Jedną z wielu grup czy sekt – taką jak grupa w Qumran. Najnowsze badania sugerują wręcz, że wywodzą się oni bezpośrednio od esseńczyków. Według współczesnych ezoteryków posiadali oni tajemną wiedzę – gdyż z jeszcze

większą starannością, literalnie, sekciarsko stosowali przepisy. Przypuszcza się też, że wcześni muzułmanie nie mieli swoich świętych tekstów, lecz powtarzali z pamięci Torę i inne księgi niezachowane do dzisiaj. Dowodzą tego badania nad najstarszymi zapisami koranicznymi znalezionymi w Jemenie oraz fragmenty koraniczne z najwcześniejszych grobowców muzułmańskich. Szokiem dla wielu jest to że muzułmanie wywodzą się z tych samych kręgów myślenia co Żydzi. Radykalne, literalne traktowanie przepisów judais­tycznych i sprawiedliwość rozumiana jako śmierć za śmierć. Nigdzie w tych religiach nie ma obecnie innego patrzenia: życie za życie – stworzenie za stworzenie. Kobieta, która współtworzy życie, nie jest sprawiedliwie obdarowana życiem – jest tylko matką dziecka, pracownicą, którą można zwolnić, mówiąc „nie chce cię, nie chcę cię, nie chcę cię!”. W III wieku przed Chrystusem nie było nawet żeńskich odpowiedników pojęć takich jak „święty” czy „wierzący”. Grzech nie jest uczynkiem złej woli, lecz czymś zewnętrznym, co zbrukało tego „zawsze-świętego”. Żyd czy muzułmanin nie grzeszy inaczej, jak tylko niezbyt sumiennym stosowaniem przepisów. Wszelkie zło jest dowodem na „nieświętość” tego, co zachęciło żyda czy muzułmanina do złamania przepisu, jest dowodem na to, że ta nieświętość nie ma prawa do istnienia. Ten sposób myślenia przyjmowały najgroźniejsze herezje chrześcijańskie – takie jak np. albigensi i katarzy. Z ich tradycji wywodziły się ruchy masońs­ kie, liberalizm, rewolucja francuska, współczesny komunizm, liberalizm,

ruchy ezoteryczne, gender – wszystko to, co uznaje „użyteczność” a zabija „ducha”. Abortowane dziecko jest „nieużytecznym płodem”, starzec ma „prawo” być logicznie usunięty, płeć jest „prawem wyboru”, „Kaczyński jest faszystą” itd. Wszystko, co temu przeczy, należy zabić, bo podważa „świętość prawa”. Specyficzne pranie mózgu uniemożliwia wyjście z zaklętego kręgu babilońskiej bestii. Dla kapłanów żydowskich i fary-

Dla kapłanów żydows­ kich i faryzeuszy było szokiem, że Jezus odwodzi ich od radykalnego, literalnego stosowania przepisu. Stało się to dla nich dowodem Jego nieświętości. zeuszy było więc szokiem, że Jezus odwodzi ich od radykalnego, literalnego stosowania przepisu. Stało się to dla nich dowodem Jego nieświętości. Bóg nawołujący do szacunku wobec człowieka, do rozumienia ducha prawa, do stawiania miłości nad przepisem – nie mógł być Bogiem. Ta litera prawa, literalizm, całkowicie ziemskie, nieduchowe stosowanie prawa – były na wskroś materialistyczne. Kapłani żydowscy ukrzyżowali Jezusa – bo nie rozpoznali w nim swojego Boga. A nie był to ich Bóg, gdyż do życia podchodzili oni całkowicie materialnie. Robią to również i dzisiaj, np. zarówno ci po jednej, jak i po drugiej stronie konfliktu bliskowschodniego. Nie rozpoznają w przeciwnikach

niowie stanowią niejako przedłużenie i zwieńczenie ramion krzyża. Apostołowie bowiem są wysłannikami, pełnomocnikami, delegatami, a więc wybranymi, którym powierzono ważne zadania. Zgromadzeni wokoło Pana Jezusa uczniowie stali się głosicielami Dobrej Nowiny, czyli Ewangelii o Królestwie Bożym. Taką rolę przejęli następujący po Apostołach kolejni biskupi. Jako dostojnicy kościelni, w oficjalnym stroju noszą oni na piersi pektorał w formie ozdobnego krzyża, skrywającego cząstkę świętej relikwii. Na znak wierności Chrystusowi ów „napierśnik” ma być symbolem pokornego zwycięstwa nad cierpieniem i śmiercią. Apostolstwo jest jednym z przymiotów Kościoła. A Święty Krzyż na pierwszym miejscu powinien być przedmiotem biskupiego nauczania. K

bliźnich – widzą w nich śmierć, którą tamci zadali. Tylko śmierć – nośnik nieświętości. Śmierć trzeba zabić – tamtą śmierć – ich śmierć.

T

rzeba jednak powiedzieć, że nie wszyscy Żydzi stosowali ten radykalizm przepisowy – wszak św. Piotr też był Żydem, św. Jan, Apostołowie i „500 świadków”. Okazuje się, że wielu ówczesnych ludzi kultywowało ducha Mojżeszowego. A Mojżesz na pewno rozpoznałby Jezusa jako Boga. Takiego ducha przechowywano w pokoleniu Dawida. Blisko niego byli też Samarytanie, choć niektóre zasady mieli sprzeczne z prawidłową teologią. Ten pierwotny, piękny judaizm, niesiony przez prawdziwych Żydów, stał się po części nową religią – chrześcijaństwem. Ducha religii Mojżeszowej zachowali ludzie przede wszystkim biedni, gdyż kapłani i uczeni w piśmie dali się uwieść Babilonowi. Prości ludzie, tacy jak Maryja i Józef, jak Szymon Piotr czy Jan Chrzciciel – nie traktowali przepisów po ziemsku, materialistycznie. Trzeba jeszcze zauważyć, że większość dzisiejszych Żydów w ogóle nie jest... Żydami. Pisał o tym np. żydowski historyk Beniamin Friedman, wskazując wyraźnie, że większość współczesnych Żydów to potomkowie „nawróconych” ludzi innych narodowości. Dużo Żydów w Europie jest wręcz pochodzenia mongolskiego – od Chazarów, którzy jako naród przyjęli judaizm w IX wieku. Dużo bardziej oryginalnie żydowscy w Ziemi Świętej są... Palestyńczycy. Czy w tym też leży źródło chęci wyrugowania Palestyńczyków? Bezmyślna hegemonia przepisu morduje ducha również dzisiaj – podobnie jak zamordowała Jezusa. Literalizm i ortodoksja mordują wszystko, co świadczy o istnieniu „ducha” religii i prawdziwym Bogu. To nie tylko domena kapłanów żydowskich. Również i dzisiaj zarówno wśród Żydów, muzułmanów, jak i ludzi innych wyznań, jest wiele dobrych osób, które wierzą w prawdziwego Ducha – choć nazywają Go różnie. Ci ludzie cierpią, gdyż grupy establishmentu dyrygują nimi, żądając śmierci. Również i dzisiaj Żyd-Jezus zostałby zabity przez Żydów-kapłanów. Rakietą. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

Jako działacz ZMS oraz członek partii poszedł na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Nie uciekał, kiedy milicja zaczęła pałować. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunis­tycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie. wanie dyscyplinarne, oraz poparli rezolucję pisarzy w obronie kultury i swobód obywatelskich. Pod koniec wiecu na teren uczelni wtargnęła milicja, ORMO oraz tzw. „aktyw robotniczy”, rozpędzając zebranych. Jeszcze tego samego dnia przeprowadzono aresztowania w środowisku studenckim. 9 marca na Politechnice Warszawskiej odbył się więc popierający studentów UW, a w kilku miejscach w Warszawie doszło do starć ulicznych milicji ze studentami. Po tych zajściach protesty popierające studentów Warszawy ogarnęły wyższe uczelnie w całej Polsce. W tamtym czasie byłem studentem drugiego roku Wydziału Górniczego Politechniki Śląskiej im. Wincentego Pstrowskiego w Gliwicach. Jako uczestnik marcowych wydarzeń 1968 roku chciałbym podzielić się z czytelnikami tymi strzępami pamięci z tego okresu. W pamięci pozostały mi jedynie sceny z ważniejszych zajść podczas gliwic­ kiej manifestacji studenckiej. Niektórych znajomych pamiętam dziś tylko z imienia; z nazwiska mogę wymienić tych, z którymi wiele lat pozostawałem z w kontakcie. W nocy z 10 na 11 marca na budynkach akademików oraz na drewnianym płocie w dzielnicy akademickiej ukazały się ulotki nawołujące do demonstracji popierającej studentów Warszawy. Podobno wisiały około dwóch godzin i zostały zerwane przez patrole milicji. O demonstracji, która miała odbyć się na placu Krakowskim o godz. 16, dowiedziałem się z ulotki napisanej odręcznie. Wisiała rano przed zajęciami w dużym holu Wydziału Górniczego. Docierała do mnie też ustna informacja o demons­ tracji. W południe w przerwie między zajęciami udałem się do wydziałowego

biura ZSP (Zrzeszenia Studentów Polskich). Pokój był wypełniony studentami, dyskutowali o mającej nastąpić demonstracji. Dyżur w pokoju miała Jadzia, która tłumaczyła, że organizatorami demonstracji są warszawscy studenci, którzy w nocy przyjechali do Gliwic. Tego dnia zajęcia miałem do trzeciej. Potem udałem się do akademika na Łużycką i stamtąd z moim bliskim kolegą Januszem Winiarskim poszliśmy na plac Krakowski. Było kilka minut przed czwartą. W prawym rogu placu, od strony ulicy Łużyckiej, zebrała się znaczna grupa studentów z naszego wydziału, w tym koleżanki z mojej grupy Grażyna Galas i „Larysa”. Studenci stali grupkami, które złączyły się w całość, gdy ruszyła demonstracja. Bezpośrednio przed wymarszem naszej kilkusetosobowej grupy, od strony ulicy Strzody przy rogu kreślarni budynku Wydziału Górniczego zatrzymał się milicyjny gazik, z którego wysiadł student II roku Wydziału Górniczego, działacz studenckiego ZMS Henryk Wencel i kilkakrotnie przez megafon wezwał studentów do rozejścia się, ponieważ demonstracja jest nielegalna. Po „wyburczeniu” przez studentów nawoływań Henia gazik milicyjny odjechał, zabierając go ze sobą. Pochód ruszył na plac Mickiewicza. Na początku szli studenci starszych lat. Podczas marszu wznosiliśmy okrzyki: „Wolność”, „Demokracja”, „Żądamy wolności słowa!”, „Uwolnić studentów Warszawy!”, „Precz z czerwoną burżuazją!”, „Chodźcie z nami!”. Na placu Mickiewicza pod pomnikiem Adasia było już około 1000 osób. Pamiętam, jak z uwagi na wysoki piedestał, na którym stoi posąg, nie można było umieścić wiązanki kwiatów pod stopami Mickiewicza. Studenci podnieśli na rękach Jacka, który położył kwiaty przy aplauzie zgromadzonych. Jacek był szczupły, niewielkiego wzrostu, mieszkał kilkaset metrów ode mnie na tej samej ulicy, wtedy Nowotki, obecnie Daszyńskiego. Był chyba studentem czwartego roku Wydziału Mechanicznego.

P

odczas składania kwiatów ktoś krzyknął; „uwaga, fotografują!”. Odwróciłem się. Na ulicy stała cywilna „Warszawa” z opuszczonym oknem, z której robiono zdjęcia. Ten sam samochód stał także na Rynku podczas przemarszu demonstracji. Odśpiewaliśmy hymn Polski i wznosząc okrzyki ruszyliśmy pod gmach partii przy ul. 1 Maja (obecnie ul. Jana Pawła II). Podczas marszu zaczęły do nas dołączać grupki mężczyzn. Kilka lat po tych wydarzeniach, będąc na praktyce semestralnej na kopalni „Sośnica”, od pracownika kopalnianej stacji ratowniczej, ówczesnego działacza partyjnego Burego dowiedziałem się, że tego dnia na kopalni zostało zorganizowanych około 80 osób tzw. „aktywu robotniczego” uzbrojonego w pałki, którzy dowiezieni autobusami do Gliwic, wmieszali się w tłum demonstrantów. Doszliśmy do ul. Gottwalda (obecnie Częstochowska) pod dom, w którym mieszkał rektor Politechniki Śląskiej, prof. Jerzy Szuba. W odpowiedzi na skandowania i okrzyki studentów w mieszkaniu rektora na drugim piętrze otworzyło się okno i starsza kobieta zaczęła krzyczeć do studentów: „do domu, rozejść się!”. Faktycznie zaczęliśmy się rozchodzić. Jeszcze przed zakończeniem demonstracji dowiedziałem się, że jutro, czyli 12 marca, zbieramy się ponownie o 16.00 na gliwickim Rynku. Dość liczna grupa studentów do późnego wieczora demonstrowała jeszcze tego dnia na ulicach, paląc gazety

Aktywny student na tle gmachu Wy­ działu Chemii Politechniki Śląskiej w Gliwicach, 12 marca 1968 r.

rzucane z okien przez mieszkańców. Milicja nie użyła siły. 12 marca na poranne zajęcia Krzysiu Papiernik przyniósł gazetę „Trybuna Robotnicza”, w której ukazało się oświadczenie Rektora Politechniki Śląskiej prof. Jerzego Szuby, który potępił demonstrację i nazwał ją „wybrykiem nieodpowiedzialnych elementów”,

a uczestników nazwał „mętami i chuliganami”. Oświadczenie rektora niektórych z nas oburzyło, ale i rozbawiło. Tego dnia zajęcia skończyłem wcześnie i poszedłem na obiad do domu. Mama odradzała mi pójście na demonstrację. Udało się jej przeciągnąć obiad tak, że z domu wyszedłem po 16 i ponad kilometr biegłem z Nowotki (Daszyńskiego) na Rynek. Na miejsce przybyłem już po „pałowaniu”. Między placem Inwalidów a ulicą Dolnych Wałów stały milicyjne nyski z osiatkowanymi okna-

który jako działacz ZMS oraz członek partii poszedł w czapce studenckiej na demonstrację, aby przekonywać studentów o niecelowości protestu. Nie uciekał, kiedy milicja zaczęła pałować. Milicjanci nie rozpoznali, że jest działaczem komunistycznej młodzieżówki, i sprawili mu porządne lanie. Zajęcia poranne tego dnia mieliśmy w dużej sali na drugim piętrze Wydziału Górniczego. Studentów na sali było około setki, pięć łączonych grup na wspólnym wykładzie z hydro-

W 2008 r. mój dobry znajomy Andrzej Jarczewski udostępnił mi materiały będące w posiadaniu Katowickiego IPN-u. Wśród 59 zdjęć jedno przedstawiało grupę studentów Wydziału Górniczego, uczestników studenckiej gliwickiej manifestacji z 11 marca 1968 roku.

To już 50 lat

Gliwicki Marzec ‘68 Tadeusz Loster

Demonstracja studentów Wydziału Górniczego. Rynek, 11 marca 1968 r.

mi, do których wtaszczali się milicjanci w długich płaszczach w kaskach i okularach ochronnych. Niektórzy trzymali na smyczy duże psy w kagańcach. Po załadowaniu się do aut ruszyli wzdłuż ul. Zwycięstwa. Poszedłem za nimi. Na chodniku wśród przechodniów było dużo młodych osób, niektóre w czapkach studenckich. Studenci politechniki mieli szare rogatywki z niebieskim otokiem, a z Wydziału Górniczego – ośmiokątne, z szaroniebieskiego sukna z zielo-

Zdenerwowany pan Szuścik wygłosił 45-minutową pogadankę polityczną. Mowę jego można streścić w kilku słowach: „ Ja jako chłop z zapadłej wsi, gdyby nie socjalizm, nigdy bym nie zrobił studiów i do tej pory pasałbym krowy”. nym otokiem. Było też sporo studentów w białych rogatywkach z otokiem bordowym. Te czapki nosili studenci Akademii Medycznej w Zabrzu-Rokitnicy. Na Zwycięstwa spotkałem kolegę z roku, Franka Plewę, który dołączył do mojego „spaceru”. Ulicą często przejeżdżały milicyjne nyski oraz „szczekaczka”, która straszyła, głośno zakazując zgromadzeń. Franek tłumaczył mi się, że on nie protestuje, tylko przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Poszliśmy ulicą Strzody w kierunku placu Krakowskiego. Tutaj na skrzyżowaniu jezdnia i ściana budynku kina „X” były mocno zalane wodą. Krążyły tu milicyjne polewaczki i przystosowany do polewania ludzi wóz straży pożarnej. Na placu Krakowskim od znajomych studentów dowiedziałem się, że zbieramy się przy akademikach na Łużyckiej. Franek przestraszył się i odszedł. Pod akademikami zebrało się kilkudziesięciu studentów, ale w momencie pojawienia się polewaczki rozpierzchliśmy się. Z okien akademików słychać było okrzyki i docinki studentów. Pokrążyłem po mieście i wróciłem do domu. Następnego dnia przed zajęciami studenci, którzy dostali pałką, uciekli „pałkownikom” lub zostali polani wodą opowiadali te zdarzenia jako przygodę. Kpili z Tadzia, naszego kolegi z roku,

FOT. Z ARCHIWUM IPN (3)

O

dnalazłem tam siebie. Wówczas, po czterdziestu latach, czytając meldunki ówczesnej milicji oraz Służby Bezpieczeństwa dołączone do zdjęć i znając studenckie losy współtowarzyszy manifestacji utwierdziłem się w przekonaniu, że trudności na uczelni, które dotknęły mnie i moich kolegów, nie były przypadkowe. Latem 1967 roku wybuchła tzw. sześciodniowa wojna izraelsko-arabska. ZSRR, który utrzymywał „przyjacielskie” stosunki z Egiptem, potępił Izrael, to samo uczyniły władze PRL. Kościół polski przyjął stanowisko raczej proizraelskie. Podobna sytuacja panowała w moim domu; uważaliśmy, że klęska Egiptu to klęska polityki znienawidzonego ZSRR. Rząd PRL z Władysławem Gomułką na czele stwierdził, że „agresja Izraela jest rezultatem spisku najbardziej reakcyjnych sił międzynarodowego imperializmu”. Zaczęło się zaostrzanie przez rząd nastrojów antysemickich oraz czystki antyżydowskie w wojsku, milicji, na uczelniach i w innych instytucjach państwowych. 30 stycznia 1868 roku został zdjęty przez cenzurę spektakl „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, w którym „władza” dopatrzyła się akcentów antyradzieckich. Po ostatnim przedstawieniu „Dziadów” 200–300 osób po wyjściu z teatru ruszyło w kierunku pomnika Adama Mickiewicza z transparentami: „Żądamy dalszych przedstawień!”. Interweniowała milicja, zatrzymano kilkadziesiąt osób, a dwóch studentów pochodzenia żydowskiego relegowano z Uniwersytetu Warszawskiego. Studenci Warszawy i Wrocławia zaczęli zbierać pieniądze na pokrycie grzywien nałożonych na demonstrantów oraz podpisy pod żądaniem dalszego wystawiania „Dziadów”. Studentów poparł Związek Literatów Polskich. 8 marca 1968 roku na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego odbył się wiec z udziałem kilku tysięcy studentów. Zgromadzeni przyjęli rezolucję (powołując się na art. 71 Konstytucji PRL) w obronie podstawowych swobód obywatelskich, z żądaniem zwolnienia z odpowiedzialności karnej studentów, wobec których zastosowano postępo-

mechaniki, który prowadził dr Walery Szuścik. Podczas przerwy padło hasło: „Nie wchodzimy na salę, zostajemy na korytarzu!”. Połowa studentów została na korytarzu, reszta poszła na wykład. Podążający po przerwie wykładowca osobiście wganiał na salę opornych. Wykład jednak się nie odbył, zdenerwowany pan Szuścik wygłosił 45-minutową pogadankę polityczną. Mowę jego można streścić w kilku słowach: „Ja jako chłop z zapadłej wsi, gdyby nie socjalizm, nigdy bym nie zrobił studiów i do tej pory pasałbym krowy”.

panoramę wydarzeń. Niektóre z nich są identyczne i różnią się tylko opisami na odwrocie. Na przykład zdjęcie nr 1/6 zostało opisane przez bezpiekę następująco: „Zdjęcie zostało wykonane dnia 12.03.68 r. w Gliwicach na placu Krakowskim. Przedstawia jednego z bardziej aktywnych manifestantów w dniu 11.03. 1968 r. (Y). W dniu 12 marca stał przeważnie z boku i złośliwie naśmiewał się z wysiłków MO w rozproszeniu zgromadzenia. Wszedł do gmachu Wydziału Chemicznego Politechniki Śląskiej o godz. 17.30” (p. zdjęcie poniżej). Ten sam opis, wykonany innym charakterem pisma, widnieje na zdjęciu nr 1/19 i podobny na zdjęciu nr 1/39, przy czym zdjęcia są identyczne. Tam, gdzie demonstrujący studenci zostali rozpoznani, zanotowano ich nazwiska i miejsce wykonania zdjęcia. Jestem przekonany, że wiele zdjęć nie zachowało się. Brak jest najważniejszych – spod pomnika Mickiewicza, przedstawiających moment dekorowania pomnika kwiatami, a osobiście widziałem, jak robiono te zdjęcia. Brak jest zdjęć transparentów, które nieśli studenci czy np. zdjęć, które pokazywał mojemu ojcu milicjant. Z dołączonych do zdjęć dokumentów wynika, że w Katowicach, Gliwicach i Częstochowie Wydział „B” Katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa ujawnił 53 aktywnych uczestników zajść na podstawie 367 zdjęć i 12 taśm filmowych. Czytając tajne informacje Katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa „dotyczące sytuacji operacyjno-politycznej w związku z wystąpieniami studentów na terenie województwa katowickiego”, można dowiedzieć się, że w dniu 11.03.68 roku na Politechnice Śląskiej w Gliwicach wśród kadry naukowej było 4 TW (tajnych współpracowników) oraz 13 PO (?), a wśród studentów 7 PO. „Po rozbudowie źródeł informacji w środowisku studenckim”, już 6.04.1968 roku wśród kadry naukowej było 19 PO, a wśród studentów – 16. Senat Politechniki Śląskiej za publiczne popieranie i zachęcanie do ekscesów studenckich zawiesił w czynnościach służbowych oraz wystąpił o pozbawienie tytułu profesorskiego kierownika Katedry Budownictwa Przemysłowego prof. dr. Józefa Ledwonia oraz jego żonę dr Jadwigę Ledwoń, kierowniczkę Zakładu Budowy Mostów. Za to samo „przewinienie” zwolniono dyscyplinarnie z pracy st. asystenta Wydziału Górniczego Wiktora Gryckiewicza. Osoby te dotk­ nęła jeszcze jedna „kara”: zostały wydalone z szeregów PZPR.

postępowaniem karnym objęto 19 osób, z tego do sądu skierowano 6 spraw, a do KKA 13 osób. Przeprowadzono 122 rozmowy profilaktyczno-ostrzegawcze ze studentami. Ponadto rektorzy wyższych uczelni zawiesili w prawach studenckich 3 studentów oraz przeprowadzono 13 rozmów ostrzegawczych. Oczywiście na uczelni nie zapom­ niano o indoktrynacji studentów. Od nowego roku akademickiego na wszystkich latach wprowadzono nowy przedmiot „Podstawy nauk politycznych”, który trwał cztery semestry i kończył się egzaminem. Wykładowcami byli nauczyciele akademiccy z Uniwersytetu Śląskiego. Pod koniec moich wspomnień chciałbym przybliżyć czytelnikowi postać jednego z czołowych „bohaterów” gliwickiej manifestacji, Henia Wencla, który przywieziony na plac Krakowski milicyjnym gazikiem, uzbrojony w megafon zachęcał studentów do rozejścia się. Pod koniec studiów Heniu aktywnie działał jako przewodniczący studenckiego Związku Młodzieży Socjalistycznej. Był autochtonem, mieszkał w Pyskowicach. Spotkałem go w 1975 roku w Centralnym Ośrodku Projektowo-Konstrukcyjnym Maszyn Górniczych „KOMAG” w Gliwicach, gdzie zostałem zatrudniony po opuszczeniu Kopalni „Sośnica”. Pracując w centrali, Heniu był aktywnym działaczem PZPR oraz przewodniczącym ZMS. W grudniu 1981 roku zostałem zwolniony z pracy za działalność w „Solidarności”. Wojciech Skoczyński, ten sam dyrektor „KOMAG”-u, który wyrzucał mnie, w krótkim czasie po grudniu awansował Henia Wencla na dyrektora Zakładu Doświadczalnego Urządzeń Technicznych w Zabrzu. Działalność pana Wencla, jak i innych „czerwonych”, nie przeszkodziła mu w karierze w III RP. Po 2000 roku był cenionym prezesem DOZUT-TAGOR Sp. z o. o. w Zabrzu. Po studenckich demonstracjach marcowych nasiliła się w PRL antysemicka nagonka. Oburzenie środowisk studenckich i naukowych domagających się zniesienia cenzury, zaprzestania dyskryminacji rasowej i narodowej oraz przywrócenia praw obywatelskich spowodowało zagrożenie zamknięciem uczelni przez ówczesną władzę. Nie przyniosło żadnego skutku poparcie żądań studenckich przez Episkopat Polski. Pozbawieni pracy i szykanowani Żydzi przy „dużej pomocy i przyzwoleniu” władz PRL zaczęli opuszczać Polskę. Widać to było również w Gliwicach. Studia na Politechnice Śląskiej, a przede wszystkim Wydział Górniczy,

14

marca przed południem władze Wydziału Górniczego przerwały zajęcia i wszystkich studentów wydziału zgromadziły w auli 200, gdzie przemawiał do nich I Sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR doc. dr Stanisław Janiczek. Mimo „powagi” zajmowanej funkcji, pan docent był bardzo cichym i zrównoważonym człowiekiem. Mówił bardzo ogólnie i spokojnie. Ze strony studentów głos zabrał Aleksander Steinhoff, student IV roku. Mówił też bardzo ogólnie i niby na temat, ale dziś nie potrafię przytoczyć choć kilku jego słów. Aleksander Steinhoff był starszym bratem Janusza Steinhoffa, mojego kolegi z roku, który w latach 1997–2001 był Ministrem Gospodarki, a w 2000 roku awansował na wicepremiera. Jedno, co mogę zaświadczyć: 11 marca 1968 roku obaj bracia Steinhoffowie byli uczestnikami gliwickiej studenc­kiej manifestacji. Kilka dni po demonstracji studenckiej do mojego ojca do pracy przyszedł milicjant i pokazał mu zdjęcie, na którym byłem ujęty jako uczestnik zajść. Ojciec obejrzał i z iście lwowską swadą powiedział „Ta patrz się pan, ja myślałem, że to batiar, a to porządny człowiek”. Pod koniec marca ojciec mój poszedł do szpitala z nierozpoznaną marskością wątroby, którą zafundowali mu Niemcy podczas wojny blisko pięcioletnią dietą w jenieckim obozie dla żołnierzy polskich w Niemczech. W szpitalu ojciec zaraził się żółtaczką zakaźną i zmarł we wrześniu tegoż roku. Gdyby nie choroba i śmierć, przypuszczalnie wylaliby go z pracy. W archiwach Katowickiego Oddziału IPN znajduje się 59 zdjęć z gliwickiej studenckiej manifestacji w 1968 roku. Zdjęcia były tak wykonane, żeby umożliwić identyfikację demonstrujących studentów, a nie uwiecznić

Studenci z transparentem. Gliwice, ul. Strzody

Relegowany z uczelni i wcielony do wojska został student I roku Wydziału

Kilka dni po demons­ tracji do mojego ojca do pracy przyszedł milicjant i pokazał mu zdjęcie, na którym byłem ujęty jako uczestnik zajść. Ojciec obejrzał i z iście lwowską swadą powiedział „Ta patrz się pan, ja myślałem, że to batiar, a to porządny człowiek”. Mechaniczno-Technologicznego Jan Moczkowski – za kontakt ze studentami warszawskimi oraz posiadanie 3 warszawskich rezolucji studenckich. Jego matka, pracownica biura Politechniki Śląskiej w Gliwicach, została wydalona z pracy. Za próbę kolportowania rezolucji studentów warszawskich zwolniono z pracy st. asystenta Politechniki Śląskiej w Gliwicach Andrzeja Sobańskiego. W województwie katowickim SB i MO zatrzymało 87 studentów, z tego zwolniono przed upływem 48 godzin 84. Z ogółu zatrzymanych

nie cieszyły się popularnością wśród społeczności żydowskiej. Moi znajomi pochodzenia żydowskiego studiowali przede wszystkim na takich kierunkach, jak medycyna czy prawo. Jednym z wyjątków był student pierwszego roku Wydziału Górniczego, zdolny matematyk Edelman. Nie brał udziału w demonstracjach, ale kilka miesięcy po wydarzeniach marcowych zniknął z uczelni – wyjechał z rodzicami do Izraela. Zaczęła znikać z Gliwic widoczna społeczność pochodzenia żydowskiego. Na rynku gliwickim zamknięto klub żydowski, a na mojej ulicy, obecnie Daszyńskiego, przestała funkcjonować pracownia krawiecka szyjąca pokrycia parasoli. Jesienią spotkałem mojego szkolnego kolegę Marka Erlicha, z którym w szkolnej ławie przesiedziałem dwa lata. Poinformował mnie, że wraz z rodziną wyjeżdża do Izraela. Mówił, że martwią się, jak tam będą żyć, ale był dobrej myśli. W tym okresie popularny był dowcip: wyjeżdżającemu do Izraela Żydowi „władza ludowa” dała do wypełnienia ankietę, jeden z punktów której brzmiał: „Stosunek pana/pani do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”. Pewien Żyd wpisał: jak do żony. Zapytany przez urzędnika, wyjaśnił: – Widzi pan, bo stosunek jest, a przyjemności nima. K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

12

FOT. MARIUSZ ŁOJKO (2)

KURIER·ŚL ĄSKI

List do Redakcji

Ocalmy zabytek Mariusz Łojko

Z

wracam się z prośbą o dotarcie do Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – prof. Piotra Glińskiego lub Konserwatora Generalnego – dr Magdaleny Gawin, aby podjęli interwencje w Szczecinie w związku z planowanym w najbliższych dniach wyburzeniem zabytkowej kamienicy przy pl. Zwycięstwa 3 w Szczecinie. Sprawa jest bardzo pilna, albowiem drogą formalnie-prawną dotarcie do Ministra będzie zbyt długo trwało, a w tym czasie zabytek zostanie wyburzony. Ponadto konserwator wojewódzki najwyraźniej nie działa w interesie publicznym, tylko inwestora, który naszym zdaniem dąży do wyburzenia zabytku, co skutkować będzie wzrostem wartości działki, na której znajduje się zabytek. Wybudowana w latach 1892–1894 kamienica znajduje się w prestiżowym miejscu w centrum Szczecina. Projektowali ją i modernizowali dwaj wybitni przedwojenni szczecińscy architekci Eugen Wechselmann i Gustaw Gauss. Prywatny inwestor (REDI Sp. z.o.o. z siedzibą w Warszawie, kapitał zakładowy: 5 000 zł!), który nabył zabytkową kamienicę w roku 2015, miał dokonać modernizacji budynku wg projektu ustalonego z konserwatorem miejskim. Zgodnie z zapewnieniami inwestora miał w tym miejscu powstać hotel Hilton. Tak się jednak nie stało, albowiem w ciągu trzech lat spółka REDI, przy bierności służb konserwatorskich i nadzoru budowlanego, doprowadziła zabytek do kompletnej ruiny. Przeprowadziła tylko prace rozbiórkowe, pozostawiając obiekt bez dachu, na pastwę warunków atmosferycznych. Następnie w sierpniu 2017 r. na zlecenie inwestora wykonano ekspertyzę, z której wynika,

że obecny stan techniczny budynku grozi katastrofą budowlaną i zagraża bezpieczeństwu ludzi. Na podstawie tylko tej niemiarodajnej ekspertyzy Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego wydał nakaz rozbiórki budynku. Ponieważ inwestor nie ma najwyraźniej środków finansowych, rozbiórkę ma wykonać miasto na koszt podatnika. Przeciw rozbiórce zabytkowej kamienicy są mieszkańcy Szczecina, którzy organizują demonstrację pod zabytkiem w sobotę 24.03.2018 r.

którego jestem prezesem. Po spotkaniu w Urzędzie Miasta w dniu 15.03.2018 r., dotyczącym przyszłości zabytkowej kamienicy, wynika, że konserwator wojewódzki nie chce wszcząć postępowania w sprawie wpisu obiektu do rejestru zabytków i godzi się na jego wyburzenie. Z wypowiedzi zastępcy konserwatora wojewódzkiego p. Wolendera wynika, że urząd nie może wszcząć postępowania w sprawie wpisu do rejestru, albowiem nowy art. 10a w ustawie o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami, który obowiązuje od stycznia tego roku, nie pozwala na podjęcie jakichkolwiek działań przy zabytku, a obiekt przecież trzeba zabezpieczyć, bo grozi katastrofa budowlana. Czyżby nowelizacja ustawy miała wadę prawną, która skutkuje w tym konkretnym wypadku niemożnością podjęcia przez służby konserwatorskie działań zabezpieczających i ratujących substancję zabytku? Czyżby doszło do absurdu, że zabytkowy obiekt trzeba wyburzyć tylko i wyłącznie ze względu na wspom­niany zapis art. 10a ustawy, który wprowadzono specjalnie, aby zwiększyć skuteczność ochrony zabytków? Dlatego niezbędna jest niezwłoczna interwencja Ministra Kultury, aby uratować zabytkową elewację kamienicy przy pl. Zwycięstwa w Szczecinie. Na podstawie doświadczeń Stowarzyszenia „Ocalmy Zabytek”, nabytych w ostatnich latach, widać najwyraźniej, że służby konserwatorskie w Szczecinie nie działają w interesie publicznym, tylko w interesie inwestorów. Tak było na przykład w słynnej sprawie zabytkowej willi

Grüneberga, gdzie w listopadzie zeszłego roku Naczelny Sąd Administ­racyjny wydał dwa prawomocne orzeczenia, z których wynika, że działania konserwatora wojewódzkiego nie były zgodne z prawem. Niestety te orzeczenia nie uratowały zabytku przed zniszczeniem. W załączeniu zdjęcia zabytkowej kamienicy wykonane przeze mnie 18.03.2018 r. K Mariusz Łojko – prezes Oddziału Szczecińs­ kiego RKW Prezes Stowarzyszenia „Ocalmy Zabytek” w Szczecinie tel.: 607 211 441

5 marca w Knurowie powiało historią

Maria Wandzik

Ż

ołnierze Niezłomni byli to ludzie, którzy po zakończeniu II wojny światowej nie złożyli broni, lecz nadal walczyli o wolną Polskę. Dla nich walka o ojczyznę z każdym jej wrogiem stanowiła oczywis­tość. Tak zostali wychowani. Wielokroć spoglądali śmierci w oczy, znosili nieludzkie tortury, porzucali domy i rodziny, aby nie dać się złapać. Pokonywali przeciwności dzięki charyzmatycznym dowódcom oraz własnej odwadze, determinacji, sprytowi i poświęceniu. W pierwszej części Magdalena Duber opisała warunki przymusowego pobytu członków antykomunistycznego podziemia w areszcie przy Rakowieckiej 37 w pobliżu Pola Mokotows­ kiego. Było to nie więzienie, a miejsce zbrodni. Celem oprawców było katowanie i odczłowieczenie więźniów. W tak zwanej „Poczekalni cudów” poddawano ich najbardziej wyszukanym

zbiorowym mogiłami pomordowanych grzebano m.in. wojs­kowych z czasów PRL. Zamordowani Żołnierze Niezłomni mieli nigdy nie zostać odnalezieni i zidentyfikowani. Chciano odebrać im w ten sposób cześć i honor.

Inicjatorką przywrócenia pamięci o żołnierzach spoczywających w „Kwaterze Ł” była śp. profesor Bar-

torturom psychicznym i fizycznym, z których mało kto wychodził żywy. W areszcie na Rakowieckiej 350 więźniów zgładzono metodą katyńską, czyli strzałem w potylicę. Zamordowanych chowano w zbiorowych, anonimowych mogiłach, do 1948 roku na Służewcu w pobliżu kościoła św. Katarzyny, później przy wojskowych Powązkach, na terenie nazywanym obecnie „Łączką”, gdzie później znajdowało się śmietnisko, a jeszcze później poszerzono teren cmentarza i nad

bara Otwinowska – żołnierz Armii Krajowej oraz uczestniczka powstania warszawskiego. W 2012 r. rozpoczęły się prace archeologiczno-ekshumacyjne realizowane w wyniku decyzji Instytutu Pamięci Narodowej oraz Rady Pamięci Walk i Męczeństwa. Kierownikiem tych prac został Krzysztof Szwagrzyk, obecnie wiceprezes Instytutu Pamięci Narodowej. Odkryto, że trzy czwarte straconych żołnierzy zostało zabitych „metodą katyńską”. Bezczeszczono ich ciała, zrzucając je

z wysokości, niektóre powiązane, by jak najwięcej zmieściło się w dołach. Z relacji archeologów oraz rodzin bliskich zmarłych wynika, że leżeli oni warstwami jedni na drugich, jak w Katyniu.

Inicjatorką przywrócenia pamięci o żołnierzach z „Kwatery Ł” była śp. profesor Barbara Otwinowska – żołnierz Armii Krajowej oraz uczestniczka powstania warszawskiego. W 2012 r. rozpoczęły się prace archeologiczno-ekshumacyjne realizowane w wyniku decyzji Instytutu Pamięci Narodowej oraz Rady Pamięci Walk i Męczeństwa. Przy jednym ze zmarłych w trakcie prac ekshumacyjnych znaleziono np. medalik z Matką Boską Kodeńską, co wskazuje na to, że człowiek ten pochodził z Podlasia. Przy innych znajdowały się papierośnice, futerał na okulary, pierścionek, grzebień… Dzięki tym drobiazgom identyfikacja ciał była łat­wiejsza. W wyniku prac ekshumacyjnych do 2017 r. odnaleziono 300 ciał, w tym jedno kobiece. Do dziś zidentyfikowano 50 osób. Prace nad identyfikacją trwają. K

Górnicy zaczynają powątpiewać w sens szukania pomocy u związkowców, skoro wszystkie decyzje podejmuje nie dozór kopalni, nie dyrektor, ale związki zawodowe.

Prosto z przekopu

Tadeusz Puchałka

i w okresie powojennym był przechowywany z narażeniem życia w domu rodzinnym pani Doroty. Na sztandarze umieszczono wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej i napis „Bóg Rodzina

do Akcji Katolickiej jako organizacja pomocnicza, która dostosowała prog­ ram swojej działalności religijnej do programu Akcji Katolickiej. Być może pod tym sztandarem od-

Ojczyzna” oraz rok 1929. Na awersie widnieje biały orzeł na czerwonym tle i napis „Towarzystwo Polek w Knurowie”. Jednym z fundatorów sztandaru był III Zakon Świętego Franciszka z Knurowa. Towarzystwo Polek powstało w Knurowie w roku 1920 i zrzeszało kobiety zamężne. Jego celem nadrzędnym było wychowanie dzieci w miłości do Boga i w duchu narodowym, w poszanowaniu rodziny i Polski, w myśl hasła: „Bóg, Rodzina, Ojczyzna” (w tej właśnie kolejności). Związek Katolic­ kich Towarzystw Polek został przyjęty

rodzi się Stowarzyszenie Kobiet, mające w programie swej działalności dbałość o wychowanie dzieci dla Boga, rodziny i w duchu miłości do Ojczyzny. Wydaje się, że jak nigdy dotąd, jest nam to dziś wszystkim potrzebne. Piękne karty historii naszego miasta to także harcerstwo, które pod historycznym sztandarem z 1930 roku odradza się za sprawą księdza hm. Piotra Larysza. Na płatach tego sztandaru nie brak zarówno akcentów patriotycznych, jak i wyrażających przywiązanie do naszych duchowych tradycji, miłość do Boga i naszej Piekarskiej Matki. K

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

K

nurów – miasto symboli narodowych – wyrosło na węglu, ciężkiej ludzkiej pracy, ale także na pamięci i patriotyzmie jego mieszkańców. Jak podaje Kalendarz Ligi Katolic­ kiej na rok 1939, w Knurowie działało 15 stowarzyszeń kościelnych przy knurowskiej parafii Świętych Cyryla i Metodego. Wiele stowarzyszeń posiadało własne sztandary, a wśród nich Katolickie Stowarzyszenie Mężów, które powstało w 1924 roku. Warto przypom­ nieć, że od roku 1935 stowarzyszenie to posiadało sztandar z wizerunkiem Chrystusa Króla i Świętego Józefa. Staraniem ks. proboszcza Mirosława Pelca sztandar ten został odnowiony. Wielka historia w naszym mieście zatoczyła szczęśliwe koło, bowiem na 19 marca, a więc w imieniny św. Józefa, zostało zwołane założycielskie spotkanie Stowarzyszenia Mężów św. Józefa. 5 marca 2018 roku mieliśmy okazję przeżywać podniosłą chwilę. Tradycyjne comiesięczne spotkanie seniorów przy parafii Cyryla i Metodego miało niecodzienny przebieg i przybrało uroczysty charakter. Podczas spotkania księdzu Pelcowi został przekazany his­ toryczny sztandar Towarzystwa Polek z 1929 roku, który parafii przekazali państwo Dorota i Alfred Szulcowie. Podczas ceremonii przekazania sztandaru obecny był także ksiądz senior Franciszek Zając. Sztandar ten w czasie wojny

Żołnierze Niezłomni – Cześć i chwała bohaterom!

Prace ekshumacyjne na Powązkach.

Prywatny inwestor (REDI Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie, kapitał zakładowy: 5 000 zł!) miał dokonać modernizacji budynku. Tak się jednak nie stało – w ciągu trzech lat spółka REDI, przy bierności służb konserwatorskich i nadzoru budowlanego, doprowadziła zabytek do kompletnej ruiny. Budynek był dotychczas chroniony przez wpis do gminnej ewidencji zabytków i zapisy planu zagospodarowania przestrzennego, ale jak życie pokazało, ta forma ochrony okazała się niewystarczająca. Dlatego do konserwatora wojewódzkiego zostały skierowane wnioski i petycje o objęcie budynku ochroną prawną przez wpis do rejestru zabytków, aby uratować zabytkową fasadę obiektu, tak jak to uczyniono na przykład w Opolu. Autorem jednego z wniosków jest Stowarzyszenie „Ocalmy Zabytek”,

Prelekcja „Kwatera Ł – przywracanie pamięci” Magdaleny Duber z Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Katowicach, która odbyła się w Muzeum w Tarnowskich Górach 9 marca, uświadomiła i przybliżyła mieszkańcom powiatu tarnogórskiego historię i trudne do wyobrażenia cierpienia, jakie stały się udziałem Żołnierzy Niezłomnych.

M

ogłoby się wydawać, że sytuacja w górnictwie z wolna ulega normalizacji. Sprawa zamykania kolejnych zakładów wydobywczych jakby nieco ucichła. Od przysłowiowej „kuchni” wygląda to jednak o wiele gorzej. Dla kogoś, kto spogląda na ten problem z boku, sytuacja wydaje się zupełnie pozbawiona sensu. Oto sami górnicy zaczynają powątpiewać w sens szukania pomocy u związkowców, skoro wszystkie decyz­ je podejmuje nie dozór kopalni, nie dyrektor, ale związki zawodowe. Czyżby robotnikom nie chodziło o to, aby w końcu przestano nimi poniewierać, bo gdzie brak związków zawodowych, tam bardzo blisko do uwłaczania ludzkiej godności? To wszystko prawda, lecz najwyraźniej coś z czasem przestało się zazębiać. Przecież związki zawodowe powinny stanowić tarczę ochronną dla pracownika i taką tarczą były. Co więc się stało, że ludzie tracą zaufanie do związkowców? Górnicy, mimo że zdają sobie sprawę, iż stąpają po kruchym lodzie, zaczynają mówić. W biuletynie informacyjnym Związku Zawodowego Jedność czytamy między innymi: „Co to za oddział, w którym związkowcy decydują, kto powinien dostać wyższą grupę zaszeregowania lub zostać skierowany na specjalistyczny kurs?”.

Tadeusz Puchałka

– Na pozór wszystko jest w porządku, jednak znów dochodzi do czegoś na wzór „ręka rękę myje”. Górnicy twierdzą, że nagradzani są nie ci, którzy na to zasługują. Tego rodzaju sytuacje powodują, że zwyczajnie tracą motywację do efektywniejszej pracy, bo i tak „koleś kolesia” na stołku będzie się piął do góry. Warto się zastanowić nad tym problemem i za wszelką cenę doprowadzić do zakończenia tego szkodliwego działania. Pamiętajmy, że górnictwo to wyjątkowo wrażliwa profesja. Brak jedności w brygadzie to potencjalne zagrożenie. Sygnały, które odbijają się echem od górniczych wyrobisk i coraz częściej wydostają się na powierzchnię, każą nam reagować. Po to w końcu jesteśmy.

T

rudno przytoczyć wszystkie bolączki, które zostały wymienione w biuletynie. Trudno też uwierzyć, że ludzie w dzisiejszych czasach są nadal zastraszani, że spotykają ich groźby przeniesienia w bardzo oddalone od miejsca zamieszkania miejsca za chociażby brak zgody na płacenie składek związkowych. To przerażające, że ojciec rodziny traci pracę w wyniku zwolnienia lub przeniesienia do tak dalekiej od domu kopalni, że nie ma jak tam dojechać i musi zrezygnować z pracy. Pamiętajmy, że to nie czasy PRL-u, gdzie autobusy pracownicze zabierały

pracowników niemalże spod domu i tam po zakończeniu pracy odwoziły. Trudno zrozumieć piękne hasła wykrzykiwane w mediach, jakoby państwo prowadziło szeroko zakrojoną politykę prorodzinną, kiedy nikt nie przejmuje się losem górniczych rodzin. Skoro jednak ludzie zaczynają narzekać, należy przyjrzeć się zjawisku bliżej, zanim będzie za późno. W normalnie działającej firmie, mówią górnicy, powinno się każdemu zatrudnionemu zapewnić bez względu na przynależność związkową uczciwą ścieżkę kariery. Stawki zaszeregowania powinny iść w parze z jego wkładem pracy, zaangażowaniem, wiedzą i doś­ wiadczeniem. Górnikom marzą się przełożeni, którzy potrafiliby odpowiednio docenić i ocenić swojego podwładnego. Czas najwyższy, aby dyrektor mógł samodzielnie podejmować decyzje, zwłaszcza kadrowe. Powinien istnieć zarząd, który nie ulega wpływom politycznym. Lista postulatów górniczych załóg jest długa i aż trudno uwierzyć, że takie sprawy muszą być przedmiotem dyskusji. Skoro jednak problemy istnieją, dyskusja musi zostać podjęta. O górniczych problemach, a także losach ich rodzin, będziemy informować. Nie powinno to nikogo dziwić, bowiem górnictwo, jak kultura, jest jednym z filarów naszej tożsamości. K




W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

Nr 46

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Kwiecień · 2O18 W

n u m e r z e

Paradoksy

Jolanta Hajdasz

T

en samolot leciał wyżej, niż to wskazano w hipotezach MAK i komisji Jerzego Millera, a więc nie mógł uderzyć w brzozę na polu Bodina. Gdyby jednak samolot ude­ rzył w brzozę, to nie zostałaby odcię­ ta końcówka skrzydła, lecz przecięta brzoza. Gdyby jednak odcięta zosta­ ła końcówka skrzydła, to samolot nie mógłby odwrócić się w powietrzu na plecy, a gdyby jednak samolot uderzył w ziemię po odwróceniu się na plecy, to nie nastąpiłaby taka jego dezintegrac­ ja, jaką widać na wszystkich zdjęciach z wrakowiska. Te ustalenia naukowców, któ­ rzy jako pierwsi zajęli się naukowym wyjaśnianiem przyczyn i okolicznoś­ ci Katastrofy Smoleńskiej, są już nie­ podważalne. Nadal jednak pytamy, co spowodowało taką sekwencję zdarzeń. By potwierdzić te ustalenia, potrzeb­ ne są dowody w postaci analiz wraku samolotu i jego czarnych skrzynek. Czekamy na nie długo. Ale jak pisał już w XIX wieku Cyprian Kamil Norwid – Nie trzeba kłaniać się okolicznościom, a Prawdom kazać, by za progiem stały. Te słowa wzięli sobie mocno do serca niektórzy dziennikarze, niektó­ rzy naukowcy i niektórzy politycy. Oni przez ostatnie osiem lat, wbrew „okolicznościom” i często wbrew włas­ nym interesom, nie wahali się zabierać publicznie głosu w sprawie Katastrofy i mówić to, o czym inni bali się nawet szeptać. Należy im się nasz szacunek i pamięć, ale warto podkreślać, że gdy­ by nie wsparcie zwykłych ludzi, sami niewiele by osiągnęli. W Poznaniu od 8 lat obserwuję uczestników miesięcznic smoleńskich. Ich scenariusz jest prosty: 10. każdego miesiąca najpierw Msza św. w kościele pw. Najświętszego Zbawiciela przy ul. Fred­ ry, a potem przemarsz pod Pomnik Ofiar Katyńskich, gdzie odczytywany jest Apel Pamięci i składane są kwiaty. Ludzi raz jest mniej, raz więcej, ale relacji w mediach lokalnych, także publicznych – prawie wcale. Nie ma sensu tego pokazywać, bo przychodzi tak mało ludzi – usłyszałam ostatnio w telewizji publicznej w Pozna­ niu. Mylą się tam zasadniczo. Jedną z naj­ większych manipulacji współczesnych mediów jest właśnie pomijanie trud­ nych tematów. W ten sposób nakręca się tzw. spiralę milczenia. Nikt się spra­ wą nie interesuje, bo o niej nie wie i nie ma się skąd dowiedzieć, że ona w ogóle istnieje. Tym większy jest więc mój sza­ cunek dla tej grupy, która w Poznaniu co miesiąc składaniem kwiatów w rocznicę Katastrofy Smoleńskiej walczy o prawdę o niej. Historia przyzna rację właśnie im, a nie milczącym o nich mediom. K

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Dzieje Niezłomnych Bohaterów antykomunistycznego podziemia, dzieje bohaterów ra­ tujących Żydów… To wszystko są ostatecznie dzieje zmagań historii i sumienia. A pośród 2 tych zmagań – jest znak krzyża, znak tego, kim jesteśmy i kim powinniśmy być, stawać się.

PRL utrwalimy degradacją

Rekolekcje 2018. Pamięć

Powie ktoś: „Degradacja gene­ rałów ludowego wojska ode­ tnie nas wreszcie od PRL”. Niestety tak nie jest. Przecież w III RP nie powinno nas ob­ chodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostoj­ nicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego? – komentarz Henryka Krzyżanowskiego.

Paweł Bortkiewicz TChr

2

Absurdalny atak Wyborczej

Chrystus zstępuje do piekieł, XI-wieczna mozaika z greckiego klasztoru Osios Lukas

K

ilka tygodni temu w czasie liturgii Wielkiego Postu by­ liśmy świadkami Ewangelii, która przedstawiała histo­ rię życiową i mądrościową – bogacz, beztroski za życia, niewrażliwy na los Łazarza, na którego bardziej wrażliwe były psy liżące rany – po śmierci cierpi. Natomiast Łazarz, cierpiący za życia – po śmierci doznaje chwały. W tej przypowieści dwa elemen­ ty zwracają moją uwagę. Najpierw to słowa „Wspomnij…”, skierowane do bogacza, a skłaniające go do pamię­ ci o własnym życiu. A potem wyjaś­ nienie, że nie pomoże nadzwyczajna interwencja wysłanników Boga, jeśli człowiek nie pamięta o tym, co Bóg zawarł w swoim słowie. Zauważmy to słowo: „pamięć”. Każdy czas rekolekcji jest mniej lub bardziej zauważalnym odniesieniem do przeszłości. Jest pew­ nym wydarzeniem retrospekcji. Drodzy Czytelnicy! Wraz z Wami staję po raz kolejny w tym czasie, by podjąć czas rekolekcyjnych zamyśleń.

Nie trzeba kłaniać się okolicznościom A Prawdom kazać, by za progiem stały. Cyprian Kamil Norwid, motto Konferencji Smoleńskich 2012- 2015

Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich zaprasza na konferencję

W poszukiwaniu prawdy Katastrofa Smoleńska w relacjach dziennikarzy 4 kwietnia 2018, godz. 12.00 CMWP SDP, Dom Dziennikarza ul. Foksal 3/5, Warszawa Celem konferencji jest ukazanie ogromnej roli dziennikarzy w dochodzeniu do prawdy o Katastrofie Smoleńskiej. Ich dociekliwość, odwaga i profesjonalizm sprawiły, że temat Katastrofy był stale obecny, nagłaśniany i przekazywany opinii publicznej. w konferencji wezmą udział Anita Gargas, Ewa Stankiewicz, Piotr Falkowski, Marek Pyza i Grzegorz Wierzchołowski prowadzenie Jolanta Hajdasz (dyrektor CMWP SDP) Krzysztof Skowroński (Prezes SDP)

Spoglądam w miniony czas, czas od po­ przedniego naszego spotkania. Widać w panoramie tego czasu wielkie zdarze­ nia na naszej scenie życia publicznego. Przeżywaliśmy wiele zdarzeń. Część ra­ dosnych, pełnych uniesień i wzruszeń. Część z nich była zaskoczeniem, pró­ bą naszego myślenia według nadziei o Polsce i jej przyszłości. Były chwile trudne i bolesne. Pamięć ogarnia tak­ że i przede wszystkim nasze środowis­ ko, środowisko Akademickiego Klubu Obywatelskiego, jego inicjatywy i pra­ ce. Przywołuje zatem i to zaangażowa­ nie w sprawy związane ze zderzeniem cywilizacji, jakim jest inwazja świata islamskiego do Europy. Przywołuje tak­ że prace i współprace w dziele reformy Ustawy o nauce i szkolnictwie wyższym, przywołuje promowanie pamięci o dzie­ jach ojczystych. Pamięć pozwala nam sięgnąć także do bardzo indywidualnych spraw i zda­ rzeń. Pośród tych dat i rocznic najbar­ dziej fascynują historie ludzi, ich losy, ich biografie – to wszystko, co sprawiało, że Wam samym nie brakowało sił, by pośród zmęczenia, pośród nowych wyz­ wań życia, pośród troski o najbliższych – nie zapomnieć o Bogu. Kiedy dziś mam tę okazję, by stać sercem pośród Was, staram się dostrzec twarze i wsłuchać w modlitwy Wasze, Waszych bliskich, Waszych rodzin. Staram się i chciałbym móc wsłuchać się w to zmaganie sumień z duchem czasu, z tymi prądami, któ­ re dzisiaj przewalają się przez ten nasz świat. I wracam, kolejny już raz, myślą do słów Karola Wojtyły: Historia war­ stwą wydarzeń powleka zmagania su­ mień. W warstwie tej drgają zwycięstwa i upadki. Historia ich nie pokrywa, lecz uwydatnia... Czyż może historia popły­ nąć przeciw prądowi sumień? Jan Paweł II dopytywał nie tylko o to, czy może – ale za jaką cenę może? W Skoczowie mówił: Zadawaliśmy sobie w tamtych latach pytanie: „Czy może hi­ storia płynąć przeciw prądowi sumień?” Za jaką cenę „może”? Właśnie: za jaką cenę?... Tą ceną są, niestety, głębokie ra­ ny w tkance moralnej narodu, a prze­ de wszystkim w duszach Polaków, które jeszcze się nie zabliźniły, które jeszcze długo trzeba będzie leczyć. O tamtych czasach, czasach wielkiej próby sumień trzeba pamiętać, gdyż są one dla nas sta­ le aktualną przestrogą i wezwaniem do czujności: aby sumienia Polaków nie ule­ gały demoralizacji, aby nie poddawały się prądom moralnego permisywizmu […] aby umiały wybierać, pamiętając o Chrystusowej przestrodze: „Cóż bo­ wiem za korzyść stanowi dla człowieka

zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mk 8,36–37). Raz jeszcze powtórzę: umieć wybierać, pamiętając o Chrystusowej przestrodze: „Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mk 8,36–37). Sumienie jest miejscem szczególnej pamięci – to na podstawie tej pamięci o pierwotnym dobru człowiek zdolny jest podejmować niezwykłe wybory – wbrew opinii publicznej, wbrew dykta­ towi sił zła, wbrew pospolitości. Mniej więcej miesiąc temu w Pols­ ce świętowaliśmy po raz kolejny, a za­ razem tak bardzo od niedawna Dzień

Sumienie jest miejs­cem szczególnej pamięci – to na podstawie tej pamięci o pierwotnym dobru człowiek zdol­ ny jest podejmować niezwykłe wybory – wbrew opinii publicz­ nej, wbrew dyktatowi sił zła, wbrew pos­p olitości. Żołnierzy Wyklętych – Żołnierzy Niez­ łomnych. Kim byli ci, którzy niezłom­ nie walczyli w czasie okupacji niemiec­ kiej i sowieckiej, a zostali wyklęci przez władze swojego rzekomo suwerennego państwa? Może zamiast biografii warto przywołać słowa, które przekazywali ze świata krat, ze świata publicznego nieby­ tu, do swoich bliskich. Łukasz Ciepliński pisał: Gdy mnie będą zabierać, to ostat­ nie moje słowa do kolegów będą: cieszę się, że będę zamordowany jako katolik za wiarę świętą, jako Polak za Ojczyznę i jako człowiek za prawdę i sprawiedli­ wość. Zygmunt Szendzielarz „Łupasz­ ko”, dowódca najsłynniejszej, 5. Brygady Wileńskiej, w jednej w licznych ulotek rozdawanych przez jego żołnierzy cywi­ lom informował: […] Wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich mordują najlepszych Pola­ ków domagających się wolności i spra­ wiedliwości. Por. Zdzisław Broński „Uskok” w 1947 r.: […] W prasie roi się od we­ zwań, niejednokrotnie podpisanych przez autorytatywne dla nas jednostki – we­ zwań, które brzmią: „Tak będzie lepiej dla Polski!”. Wróg jest nieporównywalnie

Kto myśli, że mieszamy katów z ofiarami – jest niegodny ja­ kiejkolwiek dyskusji. Na liście znalazły się również osoby bu­ dzące negatywne skojarzenia historyczne – ale na tym pole­ ga publikacja źródeł. Atak GW na publikację IPN komentuje Łukasz Jastrząb w rozmowie z Jolantą Hajdasz.

ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA

silniejszy i w walce łatwo zginąć można, ale czy znaczy to, że trzeba skwapliwie korzystać z rzucanych przez wroga ochła­ pów łaski? Zważajmy na to, by takie sło­ wa jak: Polska, Polak, Honor, Wolność nie pozostały pustymi dźwiękami. Potrzebujemy dziś pamięci o tych ludziach – potrzebujemy tej pamięci dla nas samych – bo pamięć to zarazem tożsamość. Tak uczył nas, taki testament zostawił nam św. Jan Paweł II w swojej pożegnalnej książce Pamięć i tożsamość. Jest to szczególnie ważne dziś, w do­ bie jak najdosłowniej aktualnej, gdy rozgorzał nie tyle w Polsce, co w świe­ cie spór o pamięć dotyczącą koszmaru niemiec­kiej okupacji w Polsce i zbrodni niemieckich na polskim narodzie. Kilka dni temu prowadziłem egzamin z etyki na Politechnice dla pewnej doktorantki. Profesor, jej promotor, ujawnił nie po raz pierwszy swoje skłonności filozofo­ wania i w równej mierze politykowa­ nia. Zanim zaczęliśmy egzamin, mówił: – Zastanawiam się nad takim kodem zasad najbardziej podstawowych i wra­ cam do myśli Hanny Arendt o banal­ ności zła. Widzę to w kontekście tego, co obecny rząd – tak pewny siebie – ro­ bi, dowodząc absolutnej niewinności, bezgrzeszności naszego narodu. A ja – mówił – łączę te słowa Arendt z nauką o grzechu pierworodnym. I myślę, że bardziej dominuje w nas to, co złe, ta chęć mordu, zdrady…

I

stotnie, to niezwykle ciekawy prob­ lem, problem bardzo filozoficzny, problem tego, co pierwotne w czło­ wieku. Jeszcze bardziej to kwestia tego, dlaczego w człowieku tak łatwo wyzwa­ la się zło? Przypomniał mi się w trakcie tej rozmowy eksperyment stanfordzki. Dobrano w nim z ochotników dwie grupy losowo podzielone na strażni­ ków i więźniów. Strażnicy nie mieli, nie mogli stosować fizycznej przemo­ cy (ale mogli stosować psychologicz­ ne środki represji). Więźniowie mieli odgrywać swoje role – np. musieli zre­ zygnować z imion i nazwisk, stawali się numerami więziennymi. Eksperyment wymknął się spod kontroli. Decydu­ jąca okazała się presja sadystycznych strażników i próba oporu małej gru­ py więźniów. Ona stanowiła zaczątek decydującej walki, która wymknęła się spod kontroli. Twórca eksperymentu Zimbardo opisał go w znanej książce pod znamiennym i przejmującym ty­ tułem Efekt Lucyfera. Ten eksperyment stał się pytaniem o górną i dolną gra­ nicę człowieczeństwa. Dokończenie na str. 2

3

Wagner i śpiewacy poznańscy Po trzech godzinach spektak­ lu, z perspektywą jeszcze po­ nad dwóch godzin 3. aktu, mo­ ja cierpliwość wyczerpała się i wyszłam z teatru. Nie by­ łam jedyna w tym akcie „gło­ sowania nogami”. Celina Martini o inscenizacji Śpiewaków norymberskich w Operze Poz­ nańskiej.

3

O wydarzeniach marcowych 1968 roku Nie opublikowano dotąd wyni­ ków żadnych badań historycz­ nych wolnych od propagan­ dowej skazy. W propagandzie „marcowej” przeważa – uży­ wając nowomowy – „narracja” wywodząca się z ideologii ko­ mandosów. Jacek Jadacki po­ rządkuje pojęcia i obala mity związane z wydarzeniami Mar­ ca’68.

4

Bar w Wielkopolsce Na wzgórzu Przemysła swo­ bodnie obradował zjazd całej wielkopolskiej szlachty, która gremialnie przystąpiła do kon­ federacji i wybrała Izbę Kon­ syliarską – jedyny wówczas i potem prowincjonalny rząd konfederacki. Jacek Kowalski o wkładzie Wielkopolski w ob­ rosłą legendami konfederację barską.

7

ind. 298050

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

Wrzucają na Instagram fotki prezentujące dłoń z wymalo­ waną na niej linią prostą, a po 48 godzinach trzymają trans­ parenty z hasłami: „Nie jestem za aborcją, jestem za wybo­ rem”, „Moja macica to nie ka­ plica”. Małgorzata Szewczyk o desperacji celebrytów w po­ szukiwaniu rozgłosu.


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Rokowania Rekolekcje 2018. Pamięć wysokiego ryzyka Dokończenie ze str. 1

Paweł Bortkiewicz TChr

Broń chemiczna i biologiczna jest w świetle prawa międzynarodowego nielegalna. Nie znaczy to wcale, że nie jest stosowana. Najlepszym tego dowodem jest zatrucie obywatela brytyjskiego, z którym prezydent Putin miał stare porachunki.

Z

abójstwa są ważnym ele­ mentem rosyjskiej „polityki kadrowej”, a Rosjanie wyka­ zują ogromną pomysłowość w doborze środków – od najprost­ szych, typu „bułgarski parasol”, aż po tak wielkie przedsięwzięcia jak katastrofy lotnicze. Każda metoda jest dobra, bo służy osiąganiu ambitnych celów, a celem otwarcie zdefiniowa­ nym w III Programie KPZR (1961 r.) było opanowanie całego świata. Po przekszałceniu się ZSRR w demokra­ tyczną już Federację Rosyjską, nikt tego celu nie odwołał (może przez niedopatrzenie). Oczywiście można prowadzić ro­ kowania z Rosjanami, rozmawiać, nego­ cjować, ale trzeba sobie zdawać sprawę z faktu, że oni umów nie będą przest­ rzegać. Taki mają klimat. Poniżej przedstawiam tłuma­ czenie fragmentu książki Richarda Clarke’a Against All Enemies na temat efektów porozumień pokojowych za­ wartych z ZSRR (obecna Rosja). Autor był jednym z pięciu ludzi w Ameryce, który widział przysłany przez Anglików raport na temat wielkiego sowieckie­ go programu broni bakteriologicznej. Anglicy dowiedzieli się o sprawie od wysokiej rangi sowieckiego naukowca koordynującego program, zbiegłego do Wielkiej Brytanii. „W 1973 r. ZSRR, USA i inne pań­ stwa podpisały traktat stawiający poza prawem broń biologiczną. My zniszczy­ liśmy nasze zapasy. ZSRR utrzymywał, że zrobił to samo. Kłamali. Nie tylko nie

zniszczyli swoich broni biologicznych, ale znacznie rozszerzyli program, pra­ cując nad broniami o przerażających możliwościach. Ich laboratoria pracowały nad wi­ rusami Marburg i Ebola, które powodo­ wały u ofiar krwawienia ze wszystkich otworów ciała i organów wewnętrz­ nych, aż do śmierci. Rosjanie doskonalili bomby, pocis­ ki artyleryjskie i inne środki do prze­ noszenia i rozsiewania takich czynni­ ków chorobotwórczych jak wąglik, botulinum, ospa i bakterie odporne na antybiotyki. Rosjanie już mieli zma­ gazynowane pociski napełnione tymi truciznami. Ponad 100 000 Sowietów pracowało nad tym tajnym programem w wielu laboratoriach i fabrykach na terenie całego ZSRR. Co więcej – bardzo miły i przyjaz­ny wysoki urzędnik radziec­ ki, który z nami negocjował traktaty rozbrojeniowe, doskonale wiedział o tych nielegalnych programach, ale ich istnienie utrzymywał w tajemnicy przed nami. Nie były to miłe wiadomości dla nas, ale jeszcze bardziej kłopotliwe były dla Sekretarza Stanu Jima Bakera. Baker poinformował Pentagon, Kon­ gres i Prezydenta, że możemy bez­ piecznie podpisać kilka większych porozumień rozbrojeniowych z So­ wietami. Stwierdził, że jest bardzo nieprawdopodobne, by przywód­ cy sowieccy pozwolili sobie na ryzy­ ko pogwałcenia porozumień. Jeśliby tak zrobili, wywiad amerykański jest

w stanie to wykryć za pomocą „naro­ dowych środków technicznych” po­ zostających w naszej dyspozycji. Jim Baker musiał teraz zmierzyć się z sytu­ acją, gdyż Sowieci jednak zaryzykowa­ li, a nasze „narodowe środki technicz­ ne” nie zdołały wykryć nielegalnego, wielkiego programu zbrojeniowego. Gdyby nie wiara w brytyjski wy­ wiad, którą wykazał rosyjski zbiegły naukowiec, nic byśmy nie wiedzie­ li o niezmiernie groźnym zagrożeniu bakteriologicznym. Pierwszą reakcją Bakera było trzymanie wiadomości w tajemnicy do czasu, gdy sowieccy przywód­ cy zgodzą się na zniszczenie swoich broni w obecności amerykańskich obserwatorów. Niestety Sowieci po konfrontacji wcale nie byli skłonni do kooperacji. Twierdzili, że Ame­ rykanie muszą mieć także taki taj­ ny program i żądali inspekcji na­ szych fabryk. Dyskusje trwały jakiś czas i w końcu Rosjanie zgodzili się zniszczyć wszystko i umożliwić ogra­ niczoną kontrolę przez naszych ob­ serwatorów. Osobiście nigdy nie czułem się usatysfakcjonowany tym, co nam Sowieci przedstawili. Po pierwsze – nie dostaliśmy komplet­ nej listy wszystkiego, co wytworzy­ li (i zniszczyli), po drugie – nie dali nam antidotum na szczepy choro­ botwórczych drobnoustrojów, które z pewnością musieli mieć”. Tak pisał człowiek kompetentny – doradca ds. terroryzmu kilku prezy­ dentów USA. K

PRL utrwalimy degradacją Henryk Krzyżanowski

Spór na temat degradacji generałów stanu wojennego to kolejna odsłona ponurej tragikomedii pod tytułem „O cudownej metamorfozie PRL-u w niepodległe państwo polskie”. Próby trwały co najmniej od obrad Okrągłego Stołu, a uroczystą premierą był moment obejmowania prezydentury RP przez Lecha Wałęsę. Od tego czasu sztuka jest na afiszu właściwie do dzisiaj.

J

ak pamiętamy, nieszczęsny Lech Wałęsa, zdobywszy swój urząd dzięki obietnicy odcięcia się od PRL-u, od początku kadencji pat­ ronował całkiem otwarcie czemuś od­ wrotnemu – mozolnemu zszywaniu obu systemów. Jednym z groteskowych tego przejawów była rewizja nadzwyczajna procesu tzw. komandosów w 1992 ro­ ku. Sąd Najwyższy uniewinnił wtedy skazanych za Marzec ‘68, m.in. Kuronia i Modzelewskiego, orzekając z całą po­ wagą, że zarzut „udziału w nielegalnym związku i dążenia do realizacji wrogie­ go PRL programu politycznego” był nieprawdziwy. Ach, czy to znaczy, że studenci skandujący pod pomnikiem „Moczar na dziady, Dziady na scenę!” realizowali program PZPR? A może chcieli jednak realizować wrogi pro­ gram i relegowano ich z UAM jak naj­ bardziej słusznie? No, wolne żarty, zauważmy jednak, że takich dylematów nie mieli komuniści. Oni od razu odcię­ li się od II RP, skonfiskowali własność obszarników i wyzyskiwaczy i rozpra­ wili się ze wszystkimi, których uważali za wrogów. Gomułka nie występował do sądu o unieważnienie wyroków, na mocy których przesiedział kilka lat w polskim więzieniu – przeciwnie,

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

„więzień sanacji” było to za komuny określenie nobilitujące. Dziś tymczasem brak takiego od­ cięcia się od PRL-u nadal zatruwa nasze życie publiczne i zbiorową świadomość. Stąd tak wiele wstydliwych wydarzeń

A przecież w III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego? w krótkiej historii III RP, jak choćby ha­ niebne traktowanie płka Kuklińskiego. W 1990 skazanemu na śmierć „pierw­ szemu Polakowi w NATO” obniżono wyrok do 25 lat więzienia, by uwolnić go od winy przez umorzenie sprawy dopiero w 1996. A z drugiej strony była niemożność (raczej niechęć) wykrycia

i osądzenia winnych zbrodni takich jak masakra w „Wujku”, mordowanie księży czy liczne zbrodnie sądowe. Powie ktoś: „No tak, za to teraz de­ gradacja generałów ludowego wojska (wszystkich? czy wybranych?) odet­ nie nas wreszcie od PRL”. Niestety tak nie jest. Wręcz przeciwnie, odebranie stopnia potwierdzi tylko, że tamto pra­ wo nadal obowiązuje. Był niezasłużo­ ny awans, delikwent się nie sprawdził, to teraz go degradujemy. A przecież w III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerenne­ go państwa – co nam do tego? Pośmiertna degradacja będzie mia­ ła wymiar tym bardziej karykaturalny, że niedawno byliśmy świadkami pań­ stwowej celebry na pogrzebie gen. Jaru­ zelskiego, pochowanego z honorami na Wojskowych Powązkach. Spoczywa tam nie sam – są obok tak ciemne postacie jak Bierut, Świerczewski czy niedoszły bolszewicki namiestnik w Warszawie, Ju­ lian Marchlewski. Gdyby tak przenieść ich groby z narodowej nekropolii, był­ by to krok w kierunku odcięcia się od komunistycznej przeszłości. Ale o tym trudno nawet marzyć... K

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelna

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Sławomir Kmiecik Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Jan Martini

W

róćmy do sporu o pamięć o II wojnie światowej. Pa­ dają oskarżenia o udział Polaków i Polski w zbrodni. Jan Tomasz Gross udzielił dwa lata temu wywia­ du portalowi Lewica.pl. Bronił w nim tezy, że w czasie wojny Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców. Ale prze­ suwa tę tezę jeszcze dalej. Zasugero­ wał mianowicie, że… liczba Żydów zamordowanych przez Polaków jest co najmniej zbliżona do liczby Żydów zamordowanych przez Niemców. Sta­ wiane są pytania o kolaborujących ze złem. Przemilczane są pytania o boha­ terów. Można i trzeba pytać, które jest istotniejsze? Które jest bardziej adek­ watne do prawdy historycznej? Które jest bardziej na miarę czasów? Z jed­ nej strony – pojawiają się insynuacje i spekulacje. Z drugiej strony – nazwis­ ka Ireny Sendlerowej, rodziny Ulmów, sióstr franciszkanek Rodziny Maryi, które uratowały ponad 700 dzieci ży­ dowskich, a dalej setki, setki nazwisk i imion Polaków upamiętnionych od niedawna w kaplicy Polskich Męczenni­ ków w sanktuarium toruńskim. Ta lista nazwisk na czarnym marmurze w sank­ tuarium robi wrażenie… A poś­ród nich napis: Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przy­ jaciół swoich… Zatem – pytanie o ko­ laborujących ze złem czy pytanie o bo­ haterów? Pytanie o pamięć o słaboś­ci, podłości, zdradzie – czy taka pamięć ma znaczyć fałszywą tożsamość? Czy też warto pytać o zwycięskie sumienia? Nie chcę rozstrzygać tych pytań, ale kiedy wikłamy się w napięcia re­ lacji polsko-żydowskich, przywołuję w pamięci nieznany lub mało znany epizod z innej epoki. Nie jest on od­ powiedzią na te dylematy, ale… pragnę się nim podzielić. Był rok 1861. Po­ niedziałek Wielkanocny 8 kwietnia. Na placu Zam­kowym w Warszawie odbywała się manifestacja, która była konsekwencją prorosyjskich decyzji

Dyrektora Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego, hr. Alek­ sandra Wielopolskiego. Manifestacja składała się w przeważającej mierze z młodych ludzi, studentów, a także gimnazjalistów. Szarżujące sotnie koza­ ckie przewróciły idącego z krzyżem na czele pochodu studenta ASP Wacława Nowakows­kiego. Upadł wraz z krzy­ żem, a wtedy krzyż podjęły ręce gim­ nazjalisty Michała Landego, który też został obalony na bruk i śmiertelnie ranny. Szacuje się, że zginęło wtedy około 100 osób. Ale Michał Lande był wyjątkową ofiarą. Bo był to człowiek wyznania Mojżeszowego. Był Żydem. Cyprian Kamil Norwid opisał tę śmierć żydowskiego manifestanta jako „du­ chowe podniesienie Izraela do chrześ­ cijańskiej ofiary”. Gest podjęcia krzy­ ża był istotnie niezwykły. Jak niegdyś w Polsce w herbach uszlachconych ży­ dowskich neofitów pojawiał się krzyż, tak tutaj na bruku Warszawy ten krzyż stał się znakiem wspólnoty religijnej z Polakami, więcej – symbolem wspól­ nego męczeństwa. C.K. Norwid pisał: Więc znowu Machabej na bruku w War­ szawie Nie stanął w dwuznacznej z Pola­ kiem obawie. – I kiedy mu ludy bogatsze na świecie Dawały nie krzyże, za które się kona, Lecz z których się błyszczy – cóż? przeniósł on przecie – Bezbronne jak Dawid wyciągnąć ramiona! – Myślę, że to bardzo ważny epizod. Trudny do jednoznacznej interpretacji, do pro­ stego moralizatorstwa. Ale w jakimś stopniu kojarzy mi się z ewangeliczną sceną znaną nam z drogi krzyżowej: I przymusili niejakiego Szymona z Cyre­ ny, ojca Aleksandra i Rufa, który wracał z pola i właśnie przechodził, żeby niósł krzyż Jego (Mk 15, 21) „Przymusili” to twarde słowo. Ale jest w tym krótkim zapisie wzmianka o synach Szymo­ na, którzy pojawiają się także w Liście do Rzymian, jako członkowie gmi­ ny chrześcijańskiej. Może ta właśnie przymuszona solidarność z Krzyżem

sprawiła, że Szymon i jego dom otwo­ rzyli się na łaskę wiary?

C

zy śmierć Michała Landego z krzyżem w ręku cokolwiek zmieniła w życiu jego rodziny? Nie wiemy. Ale całe to zdarzenie poka­ zuje z pewnością rolę Krzyża w tożsa­ mości kulturowej i narodowej Polski. Pokazuje, że jedynym punktem odnie­ sienia pytań o zło, cierpienie, śmierć – jest Krzyż. Pozornie – to oczywistość, ale… Wciąż wracają i wracać powinny przejmujące słowa św. Jana Pawła II: Umiłowani bracia i siostry, nie wstydź­ cie się krzyża. Starajcie się na co dzień podejmować krzyż i odpowiadać na mi­ łość Chrystusa. Brońcie krzyża, nie po­ zwólcie, aby Imię Boże było obrażane w waszych sercach, w życiu społecznym czy rodzinnym. […] Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i na­ rodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze ko­ rzenie. Niech przypomina nam o miłości Boga do człowieka, która w krzyżu zna­ lazła swój najgłębszy wyraz (Zakopa­ ne, 6 czerwca 1997). Dziwnym echem przetoczyły się te słowa wypowiedziane przez św. Jana Pawła II tam, w Zako­ panem, aż po wydarzenia, zmagania o krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Drodzy w Chrystusie! Dzieje każ­ dego z Was, z naszej wspólnoty reko­ lekcyjnej, dzieje Niezłomnych Bohate­ rów antykomunistycznego podziemia, dzieje bohaterów ratujących Żydów… To wszystko są ostatecznie dzieje zma­ gań historii i sumienia. A pośród tych zmagań – jest znak krzyża, znak te­ go, kim jesteśmy i kim powinniśmy być, stawać się. I choć może to trudno wszystko prosto wyrazić słowami, ale przecież wiemy, czujemy to – i dlatego tu jesteśmy. Bądźmy też przez te dni re­ kolekcyjne, w czasie których wędrować będziemy drogami PAMIĘCI – MIŁO­ SIERDZIA i WYZWOLENIA. Bo do tego zachęca nas rok 2018. K

Paradoksy Małgorzata Szewczyk

Życie często składa się z paradoksów, nie wszyscy jednak potrafią je odczytać. 21 marca obchodzony był po raz kolejny Światowy Dzień Zespołu Downa. Gwiazdy, gwiazdeczki… celebrytki i celebryci ruszyli, by włączyć się w akcję #LiniaProsta, wspierającą jedną z organizacji charytatywnych działającą na rzecz usamodzielnienia się osób z zespołem Downa. Cóż, każdy powie: niewątpliwie przedsięwzięcie szlachetne, a cel szczytny.

Ż

eby było jasne – nie wnikam w motywację aktorów, akto­ rek czy osób „znanych z tego, że są znani”, zaangażowanych w kampanię, tyle tylko, że zaledwie dwa dni później… większość z nich z takim samym zapałem włączyła się w „czarny protest”, biorąc udział w mar­ szach i pikietach przeciwko projekto­ wi „Zatrzymaj aborcję”. Jednego dnia wrzucają więc na Instagram fotki pre­ zentujące dłoń z wymalowaną na niej linią prostą, a po 48 godzinach trzymają transparenty z hasłami: „Nie jestem za aborcją, jestem za wyborem”, „Myślę, czuję, decyduję” czy „Moja macica to nie kaplica”. Czy ci wszyscy piękni, młodzi i sławni (przez litość nie wymienię kon­ kretnych nazwisk), cytując klasyka, „nie myślą i nie czują”, że sami sobie prze­ czą? Z jednej strony udowadniają, że są tacy solidarni, humanitarni, tacy otwarci na niepełnosprawnych, dodajmy, tych, którym pozwolono się urodzić, a z dru­ giej strony powtarzają jak mantrę slo­ gany: „zlepek komórek” „płód”, a nie człowiek, nie dziecko. Himalaje indo­ lencji i pogardy osiągnął jednak jeden

Korekta

Magdalena Słoniowska Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

reklama@radiownet.pl

Dystrybucja własna! Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

ze złotoustych dziennikarzy TVN-u, na­ zywając dziecko w łonie matki „tworem rakowym w organizmie kobiety, który też się usuwa”. Trudno w tym miejscu o komen­ tarz, mnie jednak najbardziej uderzył inny paradoks – obecność na czar­

chciała? Czy gdyby miała ów „wy­ bór”, to by jej nie urodziła? Czy ża­ łuje, że dała jej życie? Może warto przypomnieć tym wszystkim, którzy z taką zajadłoś­ cią, bezwzględnością, wulgarnością i obrzydzeniem afiszowali swoją pos­

Jednego dnia wrzucają więc na Instagram fotki prezentujące dłoń z wymalowaną na niej linią prostą, a po 48 godzinach trzymają transparenty z hasłami: „Nie jestem za aborcją, jestem za wyborem”, „Myślę, czuję, decyduję” czy „Moja macica to nie kaplica”. nym proteście młodej matki, pcha­ jącej małe dziecko w wózku i jej wy­ powiedź dla telewizji publicznej, że chce, by jej córka miała wybór. Nie wiem, czy dziewczynka urodziła się chora, ale na podstawie wypowie­ dzi kobiety nasunęły mi się pytania, czy ona po prostu tego dziecka nie

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Nr 46 · KWIECIEŃ 2018

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 38)

Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

tawę wobec nienarodzonych i ich ro­ dziców, organizując i uczestnicząc w se­ ansach nienawiści, jakimi były czarne protesty/marsze, że projekt „Zatrzymaj aborcję” dotyczy wyłącznie aborcji eu­ genicznej, bez karania kobiet. Ale to do pięknych i sprawnych głów chyba niestety nie dotrze... K

Data i miejsce wydania

Warszawa 29.03.2018 r. Nakład globalny 10 000 egz.

ind. 298050

Jan Martini


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

M

iałam już okazję na ła­ mach „Kuriera WNET” wyrazić swoją opinię na temat niestosownej zbieżności terminu wystawienia tej nacjonalistycznej niemieckiej opery ze stuleciem odzyskania niepodległo­ ści Polski i takąż rocznicą zwycięskie­ go powstania wielkopolskiego. Jakimś usprawiedliwieniem dla takiego wybo­ ru repertuarowego mogło być jedynie, gdyby okazało się, że otrzymaliśmy zja­ wiskowe dzieło, fajerwerk artystyczny dający niezapomniane wrażenia i ka­ żący wybaczyć historyczne faux pas. Ryszard Wagner był niemieckim geniuszem, „opętanym” ideą dzieła totalnego – „Gesamtkunstwerk” – bę­ dącego pełnym i satysfakcjonującym połączeniem w jedno wielu zjawisk ar­ tystycznych, które występują osobno, a nieraz są sobie obce. Być może do jego nowatorstwa przyczynił się fakt, że nie miał formalnego wykształcenia muzycznego, krępującego w pewnym stopniu wyobraźnię. Do wylansowania młodego, utalen­ towanego kompozytora przyczyniła się Maria Kalergis – celebrytka, jak powie­ dzielibyśmy dziś, salonów XIX wieku. Córka urodziwej polskiej szlachcianki i Niemca, szefa carskiej policji w War­ szawie, wychowana na petersburskim dworze w rodzinie swego stryja, długo­ letniego ministra spraw zagranicznych Rosji, żyjąca w separacji z małżonkiem – greckim milionerem, Maria zawsze czu­ ła się Polką i nawet taki miała przydo­ mek w kochającej ją rodzinie stryja.W jej paryskich salonach gościła europejska śmietanka literacko-artystyczna. By­ ła muzą Norwida i jego niespełnioną miłością. Należała do najzdolniejszych uczennic Chopina. Słynna mecenaska artystów, aktywnie wspierała wystawie­ nie Halki S.Moniuszki, a także zorgani­ zowała składkę na pokrycie wyjazdu za granicę tego kompozytora. Wylansowała również znakomitego skrzypka – Hen­ ryka Wieniawskiego. Piękna Maria doceniła nowator­ stwo sztuki Wagnera: tradycyjna opera z podziałem na arie, duety, ansamble została zastąpiona formą dramatu mu­ zycznego, gdzie mamy ciągłość narracji, koncepcję „niekończącej się melodii”

T

ymczasem poznańska „Ga­ zeta Wyborcza” twierdzi, że książka ta… nobilitu­ je katów z czasów II wojny światowej, bo znalazło się w niej na­ zwisko niemiec­kiego kata polskiego ruchu oporu oraz konfidenta. Chodzi o wydane niedawno opracowanie Łu­ kasza Jastrząba i Joanny Lubierskiej pt. Ofiary terroru i działań wojennych 1939–1945 w Poznaniu, zarejestrowane w księgach zgonów Urzędu Stanu Cy­ wilnego w Poz­naniu. Książkę wydała Biblioteka Kórnicka Polskiej Akademii Nauk, a honorowy patronat nad nią objął wojewoda wielkopolski Zbigniew Hoffmann. O czym jest książka, za którą tak intensywnie atakuje Pana i Wojewodę Wielkopolskiego „Gazeta Wyborcza”? Jest to publikacja źródła – tzw. „karto­ teki okupacyjnych zgłoszeń zgonów”, stworzonej w latach 70. ubiegłego wieku przez historyków z Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Prze­ badali oni akty zgonów poznańs­kiego Urzędu Stanu Cywilnego z lat 1939– 1945 i zbudowali bazę danych zgłoszo­ nych w tym okresie szeroko rozumia­ nych ofiar wojny i działań wojennych. Jaki był klucz i wskazówki metodolo­ giczne – tego nie wiemy. 33 teczki z kilku tysiącami ankiet, kart przejął od Komisji IPN. Na temat tabloidowych tytułów prasowych, formułowanych przez „Ga­ zetę Wyborczą”, nie chcę się wypowia­ dać. Być może ratują tanią sensacją po­ stępujący spadek jej czytelnictwa. Brzmi to absurdalnie, ale oponenci zarzucają Państwu, iż w Waszej książce „bezrefleksyjnie pomieszano polskie ofiary wojny ze stratami okupanta”. Co Pan na to? To jest całkowite niezrozumienie tytu­ łu, który – przypomnę – brzmi: Ofiary terroru i działań wojennych 1939–1945 zarejestrowane w księgach zgonów Urzę­ du Stanu Cywilnego w Poznaniu. Opo­ nenci, idąc całkowicie na skróty, nie przeczytawszy zapewne wstępu, od­ kryli „sensację” – oto autorzy na jednej liście ofiar umieścili Polaków i Niem­ ców. A chciałbym raz jeszcze zazna­ czyć, że nie jest to lista polskich ofiar, tylko prezentacja zbioru archiwalnego, w którym znaleźli się zarówno Polacy,

W pierwszej dekadzie marca Teatr Wielki w Poznaniu zapre­ zentował szumnie zapowiadaną (nawet za pomocą ulotek wrzucanych do skrzynek pocztowych mieszkańców) operę Ryszarda Wagnera Śpiewacy norymberscy.

nie lada problemem) publiczność spa­ cerowała po parku, raczyła się sprze­ dawanymi przysmakami, prowadziła dyskusje. Nikt nie liczył czasu. Pierwszy raz zetknęłam się z dzie­ łem Wagnera w Pradze w latach sie­ demdziesiątych. Dramat muzyczny Złoto Renu, trwający cztery godziny, wystawiany był bez przerw. Pierw­ sze 15 minut rozbrzmiewał wyłącznie akord E-dur, symbolizujący rzekę Ren (Ren to długa rzeka). Inscenizacja była bajkowa, głosy piękne, ale po dwóch godzinach spektaklu dźwiękom sopra­ nów i tenorów coraz częściej towarzy­ szyło skrzypienie foteli wiercącej się publiczności.

Wagner i śpiewacy W poznańscy Celina Martini i gęstą tkankę tzw. motywów przewod­ nich. Oznacza to, że poszczególne posta­ cie, stany emocjonalne lub sytuacje mają swoje własne motywy muzyczne. Nowa­ torstwo muzycznego geniusza dotyczyło także sfery harmonii, którą kompozytor rozbudował i skomplikował niemal do granic atonalności (czyli pozbycia się obowiązujacego w muzyce europejskiej od setek lat systemu dur-moll). Teksty do tak skomplikowanej muzyki swoich dramatów artysta pisał sam. Im później­ sze były jego dzieła, tym trwały dłużej – arcydzieło Tristan i Izolda to prawie pięć godzin muzyki, a ostatni jego utwór sceniczny – Parsifal – napisany jest jako ośmiogodzinne misterium. Problemy wykonawcze dramatów muzycznych Wagnera są ogromne – śpiewacy mu­ szą odznaczać się potężnymi głosami i takąż kondycją. Kompozytor wprowa­ dza rzadkie instrumenty, stosuje wielkie składy orkiestralne i chóralne. Tkanka artystyczna jest tak bogata, że nie wy­ maga żadnego „wzbogacania”. Jest jednak inny problem z wys­ tawianiem dzisiaj dzieł Ryszarda Wagnera: odbiorcy jego sztuki. Dla

Wystawianie Wagnera dzisiaj jest zadaniem mocno karkołomnym. Jak skrócić dzieło, by zachować jego charakter i sens muzyczny? Jak uniknąć asocjacji z „póź­ nym wnukiem” – Hit­ lerem, który upodobał sobie niektóre wagne­ rowskie idee? publiczności swoich czasów Wagner miał atrybuty półboga. Ekscentryczny król bawarski Ludwik II był jego głów­ nym i nader hojnym sponsorem. Bujne życie erotyczne, które prowadził Wag­ ner, gorszyło wprawdzie króla (na tyle, że na jakiś czas wstrzymał swą pomoc finansową), jednak było mu wybaczane przez innych tak dalece, że małżonek, któremu kompozytor przyprawił ro­ gi, oddał mu swoją żonę na własność, uważając, że tak wielkiemu człowie­ kowi nie wolno niczgo odmawiać. Ten

małżonek to słynny wówczas dyrygent Hans von Bulow, zaś jego wiarołomna żona Cosima była córką innego słyn­ nego kompozytora, Franciszka Liszta. „Dziś rano Ryszard podarował mi włos ze swojej brwi. Ach, cóż za serdeczny i hojny prezent” – takie wspomnienie, które może trochę niedokładnie cytuję z pamięci, znalazło sie w jej pamiętni­ ku, Taki też był stosunek całego oto­ czenia do genialnego kompozytora. Dzięki królowi Ludwikowi powsta­ ła m.in. Tetralogia, czyli cykl czterech dramatów muzycznych opartych na starogermańskich mitach. Tenże król wraz z władzami miasta Bayreuth wy­ budował dla kompozytora specjalnie przystosowany teatr, w którym aż do dziś wystawiane są wyłącznie jego dzie­ ła. Gromadziła się tam elegancka pub­ liczność z najlepszych sfer, spragniona wyższych doznań artystycznych. W re­ lacji mojej Babci, która w młodości, przed pierwszą wojną światową miała okazję być w Bayreuth, było to wyda­ rzenie muzyczno-plenerowo- towa­ rzyskie. W długich przerwach między aktami (zmiana dekoracji musiała być

idzowie, których mają za­ interesować współcześni inscenizatorzy dramatów Wagnera, nie posiadają w nadmiarze wolnego czasu. Ich znajomość kodów kulturowych, wrażliwość, pojemność percepcji są na ogół znacznie słabsze niż dziewiętnastowiecznych wielbicieli mistrza. Dlatego wystawianie Wagnera dzisiaj jest zadaniem mocno karkołom­ nym. Jak skrócić dzieło, by zachować jego charakter i sens muzyczny? Jak podać treść i filozoficzne przesłanie, by były interesujące dla współczesnych? Jak uniknąć asocjacji z „późnym wnu­ kiem” – Hitlerem, który upodobał sobie niektóre wagnerowskie idee? Z tego ostatniego powodu w Polsce przez kil­ kadziesiąt lat po wojnie nie wystawiano oper Wagnera. Współcześni reżyserzy, zgodnie z zasadami dekonstrukcji, destrukcji i dekompozycji, mają swoje sposoby na „odświeżenie” sztuk. W tym celu zazwyczaj wprowadzają na scenę tro­ chę nagości, akcenty antyklerykalne i elementy zupełnie obce idei autora, a dające efekt zaskoczenia. Niestety sposoby te są już tak oklepane i zuży­ te, że zamiast zainteresowania budzą znudzenie i irytację. Reżyser poznańskiej inscenizacji Śpiewaków norymberskich poszedł tą właśnie drogą. W pierwszym akcie nie wiadomo dlaczego ubrał Magdalenę – przyjaciółkę głównej bohaterki – w ha­ bit mniszki dzierżącej modlitewnik. Wprowadził też na scenę – zwłaszcza

w akcie drugim – całą masę postaci alegorycznych mniej (raczej) lub wię­ cej związanych z treścią sztuki. Zasta­ wił w ten sposób chytrą pułapkę na widza, któremu zawsze może zarzucić niedos­tatek inteligencji w rozszyfrowa­ niu swoich artystycznych zamierzeń. Jednocześnie ten natłok wrażeń odwra­ ca uwagę od sedna spektaklu, którym jest muzyka.

N

ie zamierzam jednak napi­ sać odpowiedzialnej recenzji z przedstawienia, gdyż nie obej­ rzałam go w całości. Po dwóch aktach, a trzech godzinach spektaklu, z per­ spektywą jeszcze ponad dwóch godzin trzeciego aktu, moja cierpliwość dla tego rodzaju widowiska została wy­ czerpana i po prostu wyszłam z teatru. Nie byłam przy tym jedyna w tym akcie „głosowania nogami”. Nie chciałabym jednak odmawiać poznańskiej realizacji należnych jej za­ let. Sam fakt opanowania tak ogrom­ nej i skomplikowanej formy sztuki jest sam w sobie godzien podziwu. Boga­ ctwo ins­cenizacji świadczyło o możli­ wościach teatru. Strona muzyczna, jak zawsze, trzymała przyzwoity europej­ ski standard, choć z pewnością takie kolosalne przedsiewzięcie artystyczne wymaga kilkakrotnej prezentacji przed publicznością, aby wykonawcy nabrali większej naturalności i śmiałości. Dla­ tego niezrozumiała jest dla mnie po­ lityka repertuarowa dyrekcji Teatru, która daje na afisz jedynie po 3–4 ko­ lejne przedstawienia danej opery, by porzucić je w momencie, kiedy artyś­ ci zaczynają się w niej pewniej czuć. Z zadowoleniem przyjęłam infor­ mację, że reżyser złagodził nacjonalis­ tyczny wydźwięk zakończenia opery, każąc głównemu protagoniście, zamiast stanąć z niemiecką sztuką na czele nie­ mieckiego ludu (jak napisał Wagner), uciekać w przerażeniu ze sceny. Tak więc, nie odmawiając pozna­ niakom prawa do poznawania najwięk­ szych arcydzieł światowej sztuki ope­ rowej, ponownie wyrażam żal, że nie skorzystano z ważnych rocznic, aby zaprezentować którąś z wybitnych pol­ skich oper. Cudze chwalicie, swego nie znacie… K

„To świadectwo bestialstwa wojny, jaką zgotowali Polakom Niemcy i materialny do­ wód na popełnione przez nich zbrodnie” – w ten sposób rekomenduje tę książkę na swojej stronie internetowej Instytut Pamięci Narodowej.

w dyskusjach, panelach – pokazywać ją jako dowód naukowy. Kilka jej egzem­ plarzy zostało wysłanych do niemie­ ckich bibliotek i instytutów naukowych.

Absurdalny atak „Wyborczej”

Jak Pan ocenia takie działania, jak artykuł „Gazety Wyborczej” deprecjonujący prace naukowe dotyczące, jak w Pana przypadku, ofiar lub strat Polaków poniesionych w czasie II wojny światowej? Zastanawiałem się nad tym i nie chcę tu tworzyć jakichś teorii. Na pewno ten artykuł to strzał w stopę „Gaze­ ty Wyborczej” i absolutny niewypał. Otrzymaliśmy wiele sygnałów wspar­ cia, przede wszystkim od rodzin ofiar, które twierdziły, że robienie typowo po­ litycznej hucpy na tle ofiar to skandal. Nikt normalny i racjonalnie myślący nie odebrał tej książki jako promującej katów! Pan Piotr Bojarski i jego „au­ torytet historyczny”, aktor-epizodysta, zrobili cyrk polityczny na świętości na­ rodowej – pamięci o ofiarach wojny. Jeżeli mają problemy z percepcją i zro­ zumieniem wstępu oraz tytułu – niech nie zabierają się za debatę naukową, do której nie mają predyspozycji. Zwracałem wielokrotnie uwagę w swych publikacjach na słaby warsztat historyczny Piotra Bojarskiego, który – mimo że jest absolwentem historii – nie zna się na metodyce pracy histo­ ryka, na źródłoznawstwie. Usiłuje się kreować na naczelnego poznańskiego historyka, pisząc przedziwne powieści i książki, które metodologicznie woła­ ją o pomstę do nieba. Publicystyka to nie historia. Dlaczego akurat „Gazeta Wybor­ cza” zaatakowała? Podam dwa przy­ kłady, które nie chcę domniemywać, że mają tu znaczenie. Osąd pozostawiam czytelnikom. Zaatakowana książka była gotowa wstępnie już parę lat wcześniej. Poprzednia ekipa nie była zaintereso­ wana jej publikacją. Bali się wystawić rachunek Niemcom? Z kolei Piotr Bo­ jarski w swojej powieści, bardzo słabej i miejscami żenującej w treści – Juni – o Poznańskim Czerwcu 1956 r., jako głównego bohatera najważniejszego dla poznaniaków powojennego wyda­ rzenia w historii Poznania umieścił... niemieckiego dziennikarza. Narracja jest tak poprowadzona, że czytelnik ma wrażenie, że to Niemiec jest ofiarą i trzeba go żałować... K

– Zrobili cyrk polityczny na świętości narodowej – pamięci o ofiarach wojny – mówi dr Łukasz Jastrząb w rozmowie z Jolantą Hajdasz. Niemcy, ale też i jeńcy brytyjscy czy francuscy. Wszystko zostało omówio­ ne we wstępie do książki. Ja nawet nie wiem, kim są owi „oponenci” z „Gazety Wyborczej”, gdyż zostali przedstawie­ ni jako „anonimowi historycy”. Jeżeli faktycznie istnieją – to dlaczego bali się ujawnić, by pokazać swój dorobek? Książka została zrecenzowana przez wybitnych naukowców – jeden z nich,

Nawet nie wiem, kim są owi „oponenci” z „Gazety Wyborczej”, gdyż zostali przedstawieni jako „anonimowi historycy”. Jeżeli faktycznie istnieją – to dlaczego bali się ujawnić, by pokazać swój dorobek? dr hab. Waldemar Grabowski, pracu­ je w zespole zajmującym się stratami Polski podczas okupacji niemieckiej. Takim specjalistom „Gazeta Wyborcza” przeciwstawia jako własnego eksperta nikomu nieznanego aktora-epizodystę, absolwenta Studium Teatralnego... Jaka gazeta – tacy eksperci... Na czym polegają trudności w przedstawieniu imiennej listy ofiar wojny np. w Poznaniu czy w Wielkopolsce? Oszacowanie dokładnych strat biolo­ gicznych, powstałych w wyniku wojen,

konfliktów zbrojnych, rewolucji itp. sprawia zawsze ogromne trudności me­ todyczne. Wpływa na to wiele czyn­ ników: nie tylko przyjęte metody ba­ dawcze, statystyczne, demograficzne, matematyczne, ale również – a może i przede wszystkim – brak dokładnej ewidencji tworzonej w czasie rzeczy­ wistym, wynikający chociażby z chao­ su wojennego i innych uwarunkowań. Trudno bowiem, by sprawcy maso­ wych rozstrzeliwań czy mordów wojen­ nych dokładnie dokumentowali swoje zbrodnie, choć i w takich przypadkach zdarzają się wyjątki – cudem ocalałe z pożogi listy transportowe, ewidencje obozowe, wyroki sądowe czy – tak jak w przypadku Poznania i omawianej książki – akty USC.

6 mln, dane podane przez Biuro Od­ szkodowań Wojennych na stałe weszły do powszechnego obiegu naukowego i funkcjonują do dnia dzisiejszego. Naj­ pełniejsza analiza tego problemu, wraz z opisem zastrzeżeń, postawieniem sze­ regu pytań badawczych, zestawieniem wszystkich wyników badań, powstała w 2009 r. i jest jak do tej pory jedyną wyczerpującą analizą zjawiska (Polska 1939–1945. Straty osobowe i ofiary re­ presji pod dwiema okupacjami, War­ szawa 2009). Materiały można znaleźć w archiwach państwowych, kościel­ nych, IPN, ale także poprzez badania terenowe – cmentarze, miejsca pamięci. Jest to bardzo żmudna i czasochłonna praca. Nam opracowanie tej książki zajęło kilka lat.

Czy Polska ma listę ofiar II wojny światowej? Najwcześniejsze próby liczenia ogólno­ polskich strat biologicznych II wojny światowej zostały podjęte już w 1943 r. Zestawienie opracowane w 1944 r. przez Ministerstwo Prac Kongresowych Rządu RP w Londynie podawało licz­ bę nieco ponad 4,1 mln polskich oby­ wateli, którzy zginęli podczas działań wojennych. W latach 1945–1947 przy Prezydium Rady Ministrów funkcjo­ nowało Biuro Odszkodowań Wojen­ nych, które zajmowało się opracowa­ niem strat materialnych, kulturowych i osobowych państwa polskiego. Wed­ ług opublikowanych w 1947 r. wyników badań Biura, II wojna światowa po­ chłonęła 6 028 000 obywateli polskich. Ze zrozumiałych względów liczba ta nie uwzględniała ofiar represji doko­ nywanych przez Związek Radziecki. Pomimo wielu zastrzeżeń naukowych i przeprowadzanych weryfikacji usta­ leń z 1947 r., dających liczby poniżej

Czy Wielkopolska ma listę swoich strat wojennych? Jak wygląda ta sytuacja w innych regionach? Straty Wielkopolski zostały objęte bada­ niem przeprowadzonym zaraz po wojnie przez Biuro Odszkodowań Wojennych. Materiały tego biura są przechowywane w Archiwum Akt Nowych w Warszawie. Również poznańskie Archiwum Pań­ stwowe posiada potężny zbiór ankiet strat materialnych. Jeżeli chodzi o inne regiony, to np. w 2004 r. opublikowano Raport o stratach wojennych Warszawy. W Poznaniu w 2008 r. został opubliko­ wany w formie książkowej Raport o stra­ tach wojennych Poznania 1939–1945 i według mojej oceny wyczerpał aktualny stan wiedzy na ten temat. Co w takim razie myśli Pan o dążeniu państwa polskiego do wypłaty odszkodowań przez Niemcy za straty poniesione przez naród i państwo polskie w czasie II wojny światowej?

Nie jestem ekspertem od prawa mię­ dzynarodowego. Z informacji, które znam z mediów, wynika, że ścieżka prawna została już zamknięta. Jednak inne państwa – mniej doświadczone i poszkodowane przez Niemców w cza­ sie II wojny światowej – otrzymały gra­ tyfikację. Myślę, że z punktu widzenia naszej racji stanu i pamięci historycznej należy informować, publikować, poka­

Kto myśli, że mieszamy katów z ofiarami – jest niegodny jakiejkolwiek dyskusji. Na liście znalazły się również osoby budzące negatywne skojarzenia historyczne – ale na tym polega publikacja źródeł. zywać – w sposób spokojny, wyważony – obraz strat i cierpienia, jakich Polska doznała ze strony Niemców podczas wojny. Książka, o której rozmawiamy, wpisuje się w ten trend. Publikujemy wykaz ofiar – między innymi polskich – takie było główne nasze zamierze­ nie jako autorów: upamiętnienie ofiar wojny. Kto myśli, że mieszamy katów z ofiarami – jest niegodny jakiejkolwiek dyskusji. Na liście znalazły się również osoby budzące negatywne skojarzenia historyczne – ale na tym polega publi­ kacja źródeł. Oczywiście nie możemy z tą książką zapukać do drzwi Bundes­ tagu i poprosić o rekompensatę, ale


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

4

B

yłem obserwatorem Wyda­ rzeń – ale nie uczestniczyłem w zajściach. Na usprawiedli­ wienie mam m.in. to, że na 12 marca wyznaczono mi termin waż­ nego recitalu (w programie była Ap­ pasionata Beethovena i sonata c-moll Schuberta) i pilnie się do tego recitalu przygotowywałem. Tym samym stoso­ wałem się, choć bezwiednie, do hasła z transparentów ówczesnego aktywu proletariackiego: „Studenci do nauki!”. Ale nie byłem całkowicie „grzecznym” studentem, bo wykorzystałem atmosfe­ rę Marca do opracowania i częściowego wprowadzenia w życie reformy studiów muzycznych; większość ze zmian, które wtedy zaproponowałem, została zrea­ lizowana dopiero po dziesięcioleciach, kiedy moi rówieśnicy zostali już profe­ sorami, dziekanami i rektorami. Nawiasem mówiąc, mój recital w pierwotnym terminie został odwo­ łany; w Konserwatorium w tym dniu „wrzało” (uchwalano rezolucję do mi­ nistra kultury) i... nie miałem dla kogo grać. Recital został przełożony – i zag­ rałem tydzień później.

Aktorzy dramatu Nie da się zrozumieć wydarzeń mar­ cowych bez krótkiej choćby charakte­ rystyki tych, którzy – jak się to wtedy mówiło – „stali” za owymi wydarze­ niami. Chodzi przede wszystkim o tzw. puławian, natolińczyków i partyzantów oraz tzw. komandosów i rewizjonistów. Trzeba tę charakterystykę uzupełnić ponadto rzutem oka na sytuację poli­ tyczną w tzw. obozie socjalistycznym, powstałą po wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku. Puławianie (nazwani tak od ka­ mienic przy ul. Puławskiej w Warsza­ wie, do których po wojnie „wkwa­ terowano” licznych dygnitarzy komunistycznych, uprzednio „wy­ kwaterowawszy” przedwojennych właścicieli) – stanowili nieformalną frakcję w kierownictwie rządzącej Pol­ skiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Frakcja ta powstała w 1956 roku. Byli to stalinowcy, którzy po śmierci Stali­ na – jedni może szczerze, inni zapew­ ne dla utrzymania swoich stanowisk – przedzierzgnęli się w liberałów. Sta­ lin zainstalował w Polsce po II wojnie światowej jako swoich agentów (nie mylić z „tajnymi współpracownika­ mi”) w dużym procencie osoby po­ chodzenia inteligencko-żydowskiego (przeważnie spośród tzw. Litwaków, a więc Żydów spoza prowincji byłego Cesarstwa Rosyjskiego zwanej „Króle­ stwem Polskim”). Dlatego wśród pu­ ławian wielu (może nawet większość, ale trudno to ustalić, gdyż agenci stali­ nowscy masowo spolszczali nazwiska) było Żydami; stąd pogardliwe określe­ nie tej frakcji: „Żydy”. Nieformalną frakcją w kierowni­ ctwie PZPR byli także natolińczycy (nazwa pochodzi od pałacu Potockich, a potem Branickich w Natolinie, zare­ kwirowanego przez władze komuni­ styczne na własną rezydencję). Rów­ nież ta frakcja powstała w 1956 roku. Należeli do niej ci spośród stalinowców, którzy opowiadali się za utrzymaniem – a nawet „umocnieniem” – dyktatury PZPR. Byli oni przeważnie pochodze­ nia chłopsko-robotniczego; stąd pogar­ dliwe określenie tej frakcji: „Chamy”. Za głównych konkurentów do władzy uważali oni puławian – oskarżając ich (nie bez racji) o kierowanie represjami stalinowskimi w Polsce i eksponując ich żydowskie pochodzenie. Trzecia nieformalna frakcja w kie­ rownictwie PZPR, partyzanci, skupia­ ła komunistów, działających czasie II wojny światowej jako partyzanci na terenie ziem polskich. Pod względem ideologicznym byli oni kontynuacją natolińczyków. Przedstawiali się jako „patrioci” zwalczający „kosmopolitów” (puławian).

Komandosi i rewizjoniści Komandosi byli grupą studentów Uni­ wersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twa­ rzą). Propaganda partyjna nazywała ich „młodzieżą bananową”, co ponie­ kąd było słuszne, bo puławianie nie należeli do ludzi biednych (w każdym razie według standardów gomułkow­ skiej „siermiężnej” Polski). Komando­ si zjawiali się m.in. na zebraniach or­ ganizacji młodzieżowych, wykładach otwartych i uroczystościach rocznico­ wych (jak komandosi w wojsku – stąd nazwa) i zabierali podczas nich „niepra­ womyślne” (z punktu widzenia władzy)

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A głosy. Nawiasem mówiąc – byłem obec­ ny podczas jednego takiego „mityngu”; poziom intelektualny wypowiedzi za­ równo „prawomyślnych” aparatczyków, jak i komandosów był żenujący... W historii komunizmu „rewiz­ jonizmem” nazywano różne rzeczy. W latach sześćdziesiątych w Polsce sprawa była stosunkowo prosta. Re­ wizjonistą partyjnym był każdy, kto publicznie sprzeciwiał się oficjalne­ mu stanowisku Komitetu Centralnego

izraelsko-arabskiego. Należeli oni głów­ nie do frakcji puławian-komandosów, a było wśród nich stosunkowo wiele osób pochodzenia żydowskiego. Nawiasem mówiąc – w czasie tzw. spontanicznych wieców („masówek”) antysyjonistycznych na niektórych transparentach pisano „sjoniści” za­ miast „syjoniści”. W związku z tym krążył taki dowcip. Na jakimś spot­ kaniu instruktażowym jeden rednacz (to skrótowiec od „redaktor naczelny”)

Galimatias W tym galimatiasie starały się ugrać interesy różne frakcje i koterie, przede wszystkim komunistyczne – ale nie tylko. Gomułka lawirował między tymi grupami; z jednej strony i puławianie, i natolińczycy oficjalnie deklarowali wobec niego lojalność; z drugiej strony miał on świadomość, że każda z tych koterii chętnie zastąpiłaby go swoim

Byłem wtedy studentem Konserwatorium Warszawskiego (w owym czasie nosiło ono nazwę Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej; potem nazwę jeszcze dwukrotnie zmieniano...). Mieszkałem w Dziekance (domu studenckim wyższych szkół artystycznych). Główny teatr Wydarzeń w Warszawie – Kra­ kowskie Przedmieście – był na trasie mojej codziennej drogi między akademikiem a gmachem uczelni przy Okólniku.

O wydarzeniach marcowych 1968 roku Indywidualne obserwatorium Jacek Jadacki

Inny z moich przyjaciół – JS – chyba rzeczywiście pochodzenia żydowskiego, tłumaczył się, że ma „semicki” profil, bo… spadł w dzieciństwie z konia; na szczęście nie wyjechał z Polski. Jeszcze inny z kolegów – AS – późniejszy zna­ ny dyrygent, pouczał mnie, że rytualne obrzezanie powoduje nadwrażliwość erotyczno-seksualną mozaistów...

Uniwersyteckie mity marcowe Rok po wydarzeniach marcowych zo­ stałem słuchaczem filozoficznego stu­ dium doktoranckiego UW. Mogłem więc zobaczyć z bliska „krajobraz po­ marcowy” w jednym z kluczowych je­ go obszarów. Dzięki temu widzę jak na dłoni sens i genezę mitów, które do dziś przesłaniają niektórym praw­ dziwy obraz tego, co się wtedy działo w Uniwersytecie. Oto cztery najważniejsze uniwer­ syteckie mity marcowe i moje do nich komentarze. MIT PIERWSZY Wykładowcy ówczesnego Wydziału Filozoficzno-Socjologicznego pochodzenia żydowskiego zostali usunięci. W takim sformułowaniu jest sugestia, że wszyscy i tylko wykładowcy pocho­ dzenia żydowskiego zostali usunięci. W istocie usunięci zostali następujący wykładowcy deklarujący pochodzenie

Kołakowski zasłużył na swoją zagra­ niczną pozycję formatem intelektual­ nym). Dlatego stawianie „marcowej” emigracji w jednym rzędzie z ekstermi­ nacją Żydów polskich przez niemieckich okupantów w czasie II wojny światowej i traktowanie tych dwóch faktów jako „równorzędnych” przejawów prześlado­ wań antysemickich – uważam za mie­ szaninę arogancji z nonszalancją wobec ofiar eksterminacji wojennej. MIT TRZECI. Usuwając z UW wykładowców – bezpośrednich i „pośrednich” uczestników wydarzeń marcowych – reżim komunistyczny naruszył autonomię akademicką: wolność słowa i wolność badań naukowych – wartości, których usunięci byli orędownikami. Jak już wspomniałem, wykładowcy ci zostali usunięci nie za rodzaj i wyniki swojej pracy naukowej, tylko za poglądy i działania czysto polityczne („rewizjo­ nizm”, „syjonizm” lub „warcholstwo”). Stałem zawsze i stoję na stanowisku właściwym dla szkoły lwowsko-war­ szawskiej, że ceną za autonomię akade­ micką jest polityczna neutralność uni­ wersytetów i że cenę tę warto zapłacić. Albowiem kto wojuje mieczem polityki, nie powinien się dziwić (a tym bardziej „płakać”), że tym mieczem dostanie po głowie. Co gorsza, owi orędownicy wol­ ności słowa i wolności badań nauko­ wych sami byli beneficjentami rzeczy­

Część puławian/komandosów poparła – wbrew instrukcjom moskiewskim – Izrael; starali się to wykorzystać natolińczycy/partyzanci do odsunięcia tych pierwszych od władzy.

PZPR (lub poszczególnych kacyków partyjnych). Warto zaznaczyć, że kiedy o rewizjonizm oskarżano „czerwoną profesurę”, to nie za jakieś tam filozo­ ficzne niuanse (przecież dygnitarze partyjni to byli na ogół – jak ich traf­ nie określił Kisielewski – „ciemnia­ cy”), tylko za to, że zdradzali aktualną, jak wtedy mówiono, linię Partii. Inna sprawa, że w niektórych okresach było kilka linii Partii; stąd epitetem „rewi­ zjonista” przerzucały się wzajemnie różne strony konfliktu. Wojna sześciodniowa i syjoniści W wojnie izraelsko-arabskiej 1967 roku – zwycięskiej dla Izraela – Rosja­ nie (a w konsekwencji i Układ War­ szawski) stanęli po stronie arabskiej i grożąc interwencją, doprowadzili do

Wśród puławian wielu (może nawet większość, ale trudno to ustalić, gdyż agenci stalinowscy masowo spolszczali nazwiska) było Żydami; stąd pogardliwe określenie tej frakcji: „Żydy”. powstrzymania inwazji izraelskiej na sąsiadujące państwa arabskie. Stanowi­ sko Rosjan wzięło się stąd, że poczuli się oni zdradzeni przez Izrael, który spod „parasola” rosyjskiego przeszedł pod „parasol” amerykański. Część pu­ ławian/komandosów poparła jednak – wbrew instrukcjom moskiewskim – Izrael; starali się to wykorzystać na­ tolińczycy/partyzanci do odsunięcia tych pierwszych od władzy. Syjonizm pierwotnie był XIX-wiecznym programem tych Ży­ dów, którzy byli zwolennikami utwo­ rzenia samodzielnego państwa żydow­ skiego (w szczególności w Palestynie) i osiedlenia się w nim ludności ży­ dowskiej – przede wszystkim z Euro­ py. W języku propagandy „marcowej” – „syjonistami” nazywano tych, któ­ rzy krytykowali oficjalną linię PZPR (i Moskwy) w sprawie konfliktu

pyta drugiego rednacza: „Jak się właś­ ciwie pisze słowo „syjonista”?” A drugi odpowiada: „Nie wiem, jak się pisze teraz, ale przed wojną pisało się przez zet z kropką…”.

Dziady i warchoły W końcu listopada 1967 roku w Tea­ trze Narodowym w Warszawie odbyła się premiera Dziadów Mickiewicza w reżyserii Dejmka. Zmontował on tak tekst dramatu, że wyeksponowana została jego „ponadczasowa” wymowa antyrosyjska. Wywołało to panikę we władzach, zwłaszcza że spektakl miał być wkładem Teatru Narodowego w… obchody pięćdziesiątej rocznicy rewol­ ty bolszewickiej. Ludzie teatru – któ­ rych znam jak zły szeląg (z Dziekan­ ki) – zachowali się, jak u nich niestety często bywa, nieodpowiedzialnie. Wy­ glądało to na świadome prowokowanie Rosjan, których wojska stacjonowa­ ły przecież wtedy w Polsce. W końcu stycznia 1968 roku władze zawiesiły przedstawienia. Reakcją komandosów była manifestacja przed pomnikiem Mickiewicza na Krakowskim Przed­ mieściu. Zawieszenie inscenizacji Dziadów dokonanej przez Dejmka łatwo było przedstawić jako zamach na kulturę narodową. Pamiętam, że jedna z ulotek „marcowych” zawierała hasło: Dziady na scenę! Byłem w owym czasie stałym by­ walcem teatrów warszawskich (i „pro­ wincjonalnych”) i wiem, że był to szczy­ towy okres działalności tych teatrów zarówno pod względem repertuaru, jak i aktorstwa – zwłaszcza na tle „manii adaptacyjnej”, która opanowała teatry w III Rzeczypospolitej, a której pro­ motorem w Warszawie stał się Szaj­ na. Dlatego zdjęcie Dziadów było dla mnie jedynie mało znaczącym epizo­ dem działalności cenzury. Ale wielu studentów – zwłaszcza tych, którzy tej inscenizacji nie widzieli i w ogóle rzadko pojawiali się w teatrze – uznało, że kultura narodowa została przez to zdjęcie śmiertelnie zagrożona. I tak to się zaczęło… Młodzież studen­ cka wyszła na ulice pod sztandarami wolności słowa. Poparli ich publicznie niektórzy wykładowcy – przede wszyst­ kim członkowie PZPR – sympatyzujący z puławianami. Władze ochrzciły ich mianem „warchołów”.

człowiekiem. Czuł zarazem na sobie oddech Moskwy… A bardzo chciał się utrzymać u władzy. Kiedy obserwowałem działania Gomułki w tamtych latach, to – przy założeniu, że chodziło mu przede wszystkim o utrzymanie się u władzy – działał racjonalnie. W puławian Go­ mułka uderzył bronią rewizjonizmu i syjonizmu. Ale zrobił to w rękawicz­

Komandosi byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywodzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą). kach (nb. jego żona była z pochodzenia Żydówką). Przeciwko natolińczykom początkowo otwarcie nie wystąpił, bo łączyło go z nimi dążenie do uzyskania większej autonomii względem Moskwy (tzw. polska droga do socjalizmu). Ci okazali się niewdzięczni i próbowali go odsunąć od władzy. Nie udało im się to w 1968 roku, ale dwa lata później zrobił to za nich (czy z nimi?) Gierek.

Porachunki i obsesje Jak zwykle w okresie politycznego ga­ limatiasu różni ludzie – przede wszyst­ kim bonzowie partyjni, ale i „zwykli” dranie – skorzystali, żeby załatwić oso­ biste porachunki. Sam znam takie wy­ padki, ale ich skala jest w praktyce nie do oszacowania. Były też tragedie rodzinne (jedni członkowie rodziny chcieli wyjeżdżać, inni – nie), jak to bywa w życiu w tzw. sytuacjach granicznych… Były też za­ chowania tragikomiczne. Miałem np. kolegów, którzy z wypiekami na twarzy mówili mi na ucho: ten – Żyd, tamten – Żyd; rej wodził AG, który potem wy­ emigrował do Francji; tuż przed śmier­ cią wyznał mi, że jest z pochodzenia Żydem i rozważa przejście na judaizm.

żydowskie: Bauman, Brus, Morawski, Pomian i Zabłudowski (wszyscy byli członkami PZPR). Poza tym usunięci zostali nie-Żydzi, np. Kołakowski (zdaje się też, że nie byli pochodzenia żydow­ skiego Baczko, Hirszowicz i Ściegienny). Nie zostali natomiast usunięci nastę­ pujący Żydzi: Fritzhand, Kotarbińska, Krajewski i Sikora. Klucz był tutaj nie narodowościowy, lecz partyjny: usunię­ to rewizjonistów i syjonistów (w zna­ czeniach określonych wyżej). Poza tym dla osób z zewnątrz wrażenie antyży­ dowskiego charakteru represji brało się stąd, że usunięto „wielu” Żydów; rzecz jednak w tym, że po prostu było wiele osób pochodzenia żydowskiego wśród ówczesnych wykładowców filozofii na UW (zwłaszcza partyjnych). MIT DRUGI. Usunięci wykładowcy zostali zmuszeni do emigracji. Gomułka w swoim (dwugodzinnym!) przemówieniu z 19 czerwca 1967 roku – którego tekst przeczytałem z uwagą (bo chociaż nigdy nie uprawiałem poli­ tyki, to zawsze się nią interesowałem) – powiedział dobitnie, że jeśli ktoś uważa się za syjonistę (w sensie: solidaryzuje się z Izraelem w wojnie sześciodnio­ wej) i jest rewizjonistą (w sensie: nie akceptuje linii Partii), to może opuś­ cić Polskę, przy czym zostanie wtedy pozbawiony obywatelstwa polskiego. Ci, co wyjechali po wydarzeniach mar­ cowych, skorzystali z tej „oferty”. Byli wśród nich także i tacy, dla których była to po prostu możliwość wyjaz­ du z „obozu socjalistycznego” na Za­ chód – a wśród nich także ci, którzy spodziewać się mogli tego, że zosta­ ną pociągnięci do odpowiedzialności karnej za swoją działalność w okresie stalinowskim. Paradoksalnie – pozba­ wienie obywatelstwa polskiego okaza­ ło się dla tych ostatnich korzystne, bo przestali podlegać jurysdykcji sądów polskich. Nawiasem mówiąc, krążył wtedy – skądinąd makabryczny – dow­ cip tej treści: Czym się różnią Polacy od Niemców i Rosjan? Niemcy i Rosjanie Żydów zamykali w obozach, a Polacy ich z obozu wypuszczają… Ale nawet spośród adresatów oferty Gomułki wielu zostało w Polsce i zado­ woliło się na pewien czas mniej presti­ żowymi niż uniwersyteckie stanowi­ skami. Warto podkreślić, że jeśli chodzi o „marcowych” filozofów z UW, to nikt (jeśli się nie mylę) nie udał się do Izrae­ la; wszyscy otrzymali posady akademi­ ckie na Zachodzie (Baczko w Genewie, Bauman w Leeds, Brus i Kołakowski w Oksfordzie, Hirszowicz w Reading, Pomian w Paryżu, Ściegienny w Stras­ burgu, Zabłudowski w Yale); w 1971 roku powrócił do Polski Morawski (w 1997 – Zabłudowski, a w 1999 – Po­ mian). Posady akademickie w znanych zagranicznych ośrodkach uniwersyte­ ckich nie była to z pewnością degrada­ cja zawodowa (a w mojej ocenie tylko

wistego łamania tych wolności przez siebie, przyczyniając się kilkanaście lat wcześniej do odsunięcia od dydaktyki swoich (!) profesorów-filozofów: na UW m.in. Ossowskiej, Ossowskiego i Tatar­ kiewicza – lub nękając ich pseudofilo­ zoficznymi paszkwilami (Autorami naj­ bardziej znanych paszkwili byli Baczko i Kołakowski). Zapewne – w mniemaniu rewizjonistów – nie było to niezgodne z tzw. socjalistyczną praworządnością, o której łamanie oskarżali władze w swo­ ich „okołomarcowych” petycjach. MIT CZWARTY. Po usunięciu rewizjonistów filozofia warszawska poniosła niepowetowane straty, a na filozofii uniwersyteckiej zaczęli szaleć ciemni aparatczycy: zamiast „prawdziwych” profesorów – tzw. folksdocenci. Po wydarzeniach marcowych rozwią­ zano zwykłe studia magisterskie z fi­ lozofii, ale powołano do życia studia doktoranckie (Ciekawe, że przyjmo­ wano na nie w nowoczesny sposób, bo kandydatami mogli być absolwenci studiów magisterskich z innych kierun­ ków.). Jak wspomniałem wyżej – by­ łem jednym z przyjętych na te studia. Elementem politycznym na egzaminie wstępnym było to, że w spisie lektur widniała książka O naszej partii Go­ mułki; nie słyszałem jednak, żeby ko­ gokolwiek „dręczono” odpytywaniem z tej pozycji. Skądinąd – bojąc się ta­ kiego odpytywania – bardzo uważnie przestudiowałem tę „cegłę”; okazała się (w każdym razie dla mnie, apartyjnego kandydata) niezwykle pouczająca i po­ przez to, co zawierała między wiersza­ mi, otworzyła mi oczy na wiele spraw. Mam do dziś jej egzemplarz z notat­ kami na marginesach... Wśród moich nauczycieli znaleź­ li się nieusunięci wtedy profesorowie: Kotarbińska, Pelc, Przełęcki, Suszko, Szaniawski. Uważanie ich – w opozycji do usuniętych „prawdziwych” profeso­ rów – za „folksdocentów” jest propa­ gandową kalumnią.

Konkluzja W przestrzeni publicznej na temat wydarzeń marcowych krąży do dzisiaj więcej mitów niż faktów. Co gorsza: według mojej wiedzy, nie opubliko­ wano dotąd wyników żadnych badań historycznych, wolnych od propagan­ dowej skazy. Skądinąd w propagandzie „marcowej” przeważa – jak to się uj­ muje w nowomowie – „narracja” wy­ wodząca się z ideologii komandosów. Uznałem więc, że nie od rzeczy będzie przypomnienie niektórych fak­ tów, rzucających jaśniejsze światło na tę dominującą „narrację marcową”. Taka była intencja spisania powyż­ szych uwag. Historyk może je uznać za wyraz stanu świadomości części mojego pokolenia. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Z

daniem pani ambasador Aza­ ri, w Polsce łatwo „obudzić demony antysemityzmu”. Z jej słów wynika, że jeste­ śmy odrażający i źli, bo „tylko w Polsce wydarzył się Marzec ‚68”. Sądzę, że nic już nie jest w stanie zaszkodzić naszej reputacji, więc możemy się zwolnić z autocenzury. Byłoby miło, gdyby ambasadorem był ktoś wykazujący pewną empatię dla Polski (z pewnością tacy ludzie istnie­ ją), a już obowiązkiem urzędnika tej rangi jest zaznajomienie się z historią kraju, w którym wypadło mu służyć. Pani Azari powinna wiedzieć, że czystki etniczne były wynikiem porachunków frakcyjnych wewnątrz partii komuni­ stycznej. Rzekomy antysemityzm Po­ laków nie miał z tym nic wspólnego. Byłem świadkiem wydarzeń mar­ cowych w Warszawie i pamiętam je jako protest przeciw zdjęciu ze sceny przedstawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym. W akademikach zbie­ rano podpisy pod petycją z żądaniem przywrócenia spektaklu. Do naszego najmniejszego w Warszawie akademika (30 studentów) przy ul. Górnośląskiej przyszła wieczorem dziewczyna z listą. Mówiła, że zamierzają zebrać 10 tys. podpisów. U nas nie było wielu chęt­ nych do firmowania własnym nazwi­ skiem petycji (oprócz mnie podpisało tylko 2 kolegów). Łatwiej przychodzi­ ło wyprowadzenie studentów na uli­ cę. Gdy okazało się, że zebrano tylko 3 tys. podpisów, a studentów wyrzucają z uczelni, powiało grozą. Dlatego na wiec w auli uczelni i spotkanie z de­ legacją uniwersytetu (Adam Michnik, Barbara Toruńczyk) przyszli wszyscy. Mimo apelu rektora o spokój i rozwa­ gę z uwagi na „złożoność sytuacji”, dla nas sytuacja była prosta. Uchwaliliśmy petycję wzywającą władze do przyję­ cia z powrotem relegowanych kole­ gów (Michnik, Szlajfer) i przywrócenia przedstawień „Dziadów”, bo „Mickie­ wicz to nasz narodowy poeta”. Podczas naszych wielogodzinnych obrad, pod gmachem uczelni stały 2 au­ tobusy z napisem „Wycieczka”, na któ­ rą przyjechał tzw. aktyw robotniczy z pałkami. Byłem wówczas na dyplo­ mowym roku w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (obecny Uniwer­ sytet Muzyczny). Wtedy udało mi się uniknąć „gniewu ludu”, a „karząca dłoń ludowej sprawiedliwości” uzbrojona w gumową pałkę dosięgła mnie dopiero w komunistycznym więzieniu w 1982 roku. Już po „Marcu” zaprzyjaźniłem się ze studentką o wybitnie semickim wyglądzie. Szczyciła się tym, że miała przodków rabinów. Na moje pytanie, czy istnieje u nas antysemityzm, od­ powiedziała – „teraz już nie”.

Często mówi się o „nadreprezentac­ ji” Żydów w gremiach kierowniczych tej namiastki polskiej państwowości – sowieckiego protektoratu znanego jako PRL. Ponieważ obywatele pocho­ dzenia żydowskiego stanowili ok. 1% populacji ówczesnej Polski, to trudno mówić o „nadreprezentacji” w Komite­ cie Centralnym PZPR – a więc w cent­

Nie zdołałem przekonać dyrekto­ ra, że nie jest potrzebny piąty muzyk, miejsca na scenie mało, aranże już go­ towe itp. Ziutek nie był zawodowym muzykiem, ale był właścicielem gita­ ry, na której okazjonalnie grywał na imprezach towarzysko-plenerowych. Znosił cierpliwie złośliwości kole­ gów-muzyków, którzy wyłączali mu

NKWD ze zbrodniami na sumieniu”. Z perspektywy lat miło wspominam Ziutka (milej niż dyrektora R.). Choć jego karierze pomogły „siły nieczy­ ste” (co może irytować), dobrze, że tak barwne postaci są wśród nas. Bez nich życie byłoby szare i mdłe. U dyrektora R. rozpoczęli kariery także inni artyści – m.in. Agnieszka

Jeszcze przed Marcem ‚68 jeden z moich znajomych – światowej sławy skrzypek – mówił swoim kolegom (szeptem, aby nie narażać się na zarzut antysemityzmu), że artystom pochodzenia żydowskiego jest łatwiej w zawodzie, ponieważ 90% im­ presariów to Żydzi. Znaczy to tylko tyle, że z dwóch jednakowo zdolnych wirtuo­ zów większe szanse na zrobienie kariery ma artysta pochodzenia żydowskiego. Czy stwierdzenie takich twardych faktów wyczerpuje już znamiona antysemityzmu?

Antysemityzm jako polski znak towarowy Jan Martini

ralnym organie władzy – gdzie ich ilość w 1948 roku dochodziła do 70%! Są relacje, że towarzysze czasem przecho­ dzili na jidysz, chcąc się porozumieć w kwestiach zbyt istotnych, by wiedzieli o nich mniej ważni członkowie KC. Nic dziwnego, że ci mniej ważni odegrali się w 1968 roku. Nastąpiło wówczas tzw.

Antysemityzm – polska specjalność Choć dla większości Polaków Żydzi są całkowicie obojętni („siedzą gdzieś w Warszawie po ministerstwach i re­ dakcjach”), to antysemityzm obok wód­ ki, Chopina i kiełbasy jest najbardziej rozpoznawalnym w świecie polskim „znakiem towarowym”. Dlatego nie uwzględniano naszych próśb o ekstra­ dycje zbrodniarzy stalinowskich, którzy po ucieczce z Polski („wypędzeniu”) w 1968 roku znaleźli azyl w Szwecji czy Wielkiej Brytanii. Motywowano, że z uwagi na antysemityzm obywatele pochodzenia żydowskiego są pozba­ wieni szans na uczciwy proces w Polsce. Ale antysemityzm nie jest zjawi­ skiem specyficznie polskim. Historia zna przypadki niechęci do Żydów już w czasach biblijnych, a więc jeszcze przed pojawieniem się Polski. Izraelita Józef pozyskał zaufanie faraona, lecz ziomkowie Józefa, uzyskawszy uprzy­ wilejowaną pozycję, wkrótce stali się uciążliwi dla Egipcjan. Ciąg dalszy opi­ sany jest w Księdze Wyjścia. To naj­ starszy historyczny przekaz o antyse­ mityzmie. Wydaje się, że ze względu na swoją ekspansywność Żydzi nie cieszą się specjalną sympatią narodów, wśród których znaleźli gościnę. Niektórzy (an­ tysemici?) uważają nawet, że Żydzi ma­ ją tendencję do panoszenia się w kraju gospodarza... Faktem jednak jest, że Żydów wyrzucano z wielu krajów Eu­ ropy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce. Rosja dbała zawsze o staran­ ne skłócenie narodów ujarzmionych przez siebie i dlatego Rosjanie mają długą tradycję w wytwarzaniu i pie­ lęgnowaniu antysemityzmu wśród Polaków i Ukraińców. Ale prawdziwą maestrią w dziele skłócenia Polaków z Żydami wykazali się dopiero Sowie­ ci w 1945 roku, powierzając polskim Żydom-komunistom administrowanie świeżo zdobytym krajem.

Nawiasem mówiąc, w rewolcie 1968 roku nie było ofiar śmiertelnych, choć osobiście znałem takich, co zostali spa­ łowani (akurat nie byli pochodzenia żydowskiego). Czy ktoś kiedyś wypo­ wie podobne słowa w odniesieniu do miliona Polaków, którzy opuścili kraj w latach osiemdziesiątych i pracowali później gdzieś przy azbestach? Może

Komandosi byli grupą studentów Uniwersytetu Warszawskiego wywo­ dzących się głównie ze środowiska puławian, realizujących liberalne hasła swoich „ojców” (tzw. socjalizm z ludzką twarzą). „wyrzucenie Żydów”, czyli pozbawie­ nie ich intratnych stanowisk. Ci, którzy deklarowali chęć opuszczenia kraju, dostawali paszport bez prawa powrotu. Nikt nie prześladował pianisty, docenta na mojej uczelni – Ryszarda Baksta – wyjechał i natychmiast został profesorem londyńskiej Royal Acade­ my of Music. Podrzędne stanowisko w Warszawie zamienił na prestiżowe w Londynie. Cały ten wątek „martyro­ logiczny”, mówienie o „zerwaniu cią­ głości nauki polskiej” jest przesadą, a już porównywanie Marca ’68 do Katy­ nia przez red. Michnika jest wręcz bez­ czelnością. Mało kto sobie zdaje spra­ wę, że czystki na uczelniach w latach 1986–1987 przewyższały te marcowe, ale nie mówi się o „zerwaniu ciągłości”. Prezydent Duda wzruszająco przemawiał do emigrantów 1968 ro­ ku: „Tym, którzy zostali wtedy wypę­ dzeni, i rodzinom tych, którzy zginęli, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie Rzeczypospolitej, proszę, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce za to, że dokonano tego haniebnego aktu”. (...) „Co za żal, co za stratę ponosi dzisiejsza Rzeczpo­ spolita, że Was dzisiaj z nami nie ma”.

nie byli tak błyskotliwi jak stalinowscy naukowcy w rodzaju Baumana, Brusa czy Schaffa, którzy natychmiast zrobili kariery na zachodnich uczelniach. Wy­ daje się jednak, że talenty tych ostatnich mogły być wspomagane przez etniczną solidarność wpływowych ziomków, bo w ciągu 2 tys. lat diaspory Żydzi wy­ kształcili pewną „technologię” radze­ nia sobie w środowiskach nie zawsze przyjaznych. Choć osób pochodzenia żydowskiego jest już w Polsce znacznie mniej niż po wojnie, mechanizmy tej „technologii” można prześledzić wy­ raźnie i dziś, np. w „zawodzie” dyrek­ tora teatru.

Pod parasolem lobby „Zawodowy” dyrektor teatru pan A.R jest z pewnością człowiekiem utalentowanym, ale utalentowanych jest znacznie więcej niż dostępnych teatrów, więc aby otrzymać dyrekcję, dobrze jest mieć kogoś życzliwego (lub kilku) w ministerstwie. W jego życiorysie zamieszczonym w Wikipe­ dii jest informacja o studiach w Pań­ stwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie (wiadomość, że studiów nie ukończył jest taktownie przemil­ czana). Po debiucie w ruchu amator­ skim i epizodzie pracy w charakterze aktora, został dyrektorem teatru w Go­ rzowie. Wkrótce zaczął również reży­ serować (Reżyseria to ukoronowanie studiów teatralnych. Formalnie moż­ na ją studiować po ukończeniu inne­ go kierunku). Nas­tępnie obejmował dyrekcje teatrów w Olsztynie, Kosza­ linie, Szczecinie, Lublinie, by ostatecz­ nie wylądować w Warszawie. Lecz tu okazało się, że wszystkie teatry mają już dyrektorów, więc R. czynił starania o powołanie nowego teatru... Ponieważ dyrektor R. „teatr swój widział ogrom­ ny”, zwykł był realizować na koszt pań­ stwowego mecenasa niezwykle drogie, pożerające budżet przedstawienia. Było to na ogół przyczyną częstych zmian jego miejsca pracy (Wikipedia: „od­ szedł po konflikcie z partyjnymi wła­ dzami województwa”). Poznałem pa­ na A.R. podczas jego dyrektorowania w Koszalinie. Wystawialiśmy sztukę muzyczną. Jako kierownik muzyczny teatru już przygotowałem 4-osobowy zespół akompaniujący, gdy dyrektor oznajmił: „Będziecie mieć jeszcze jed­ nego muzyka”.

wzmacniacz, chowali nuty itp. Wkrótce otrzymał propozycję skomponowania muzyki do pewnej sztuki, w myśl zasa­ dy: „komponować każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”. Gdy Ziutek miał już w życiorysie pracę w profesjo­ nalnym teatrze, jego kariera wstąpiła na szybką ścieżkę. Został dyrektorem klu­ bu studenckiego Hybrydy – widocznie w Warszawie nie było odpowiedniego kandydata, więc poszukano w Koszali­ nie. Pogłoskom, że wyjechał do Izraela, nie dałem wiary – życie w tamtym kra­ ju jest trudne (za dużo Ziutków). Poza tym nie można prowadzić duszpaster­ stwa akademickiego (i taką pozycję ma Ziutek w swoim życiorysie). Na jego stronie FB można wyczy­ tać: „Mgr filologi polskiej, kompozy­ tor, multiinstrumentalista (gitara, flet prosty, sitar), autor tekstów, tłumacz (włoski, rosyjski, angielski), zajmuje się pośrednictwem handlowym, inte­ resuje się filozofiami wschodu i jogą”. Poza tym pisuje na portalu Libertas, wspiera KOD w walce o demokrację, niepokoi się sytuacją w Kościele katoli­ ckim (jego zdaniem Kościół oderwał się od chrześcijaństwa), a także wzrastają­

Choć dla większości Polaków Żydzi są całko­ wicie obojętni („siedzą gdzieś w Warszawie po ministerstwach i re­ dakcjach”), to antyse­ mityzm obok wódki, Chopina i kiełbasy jest najbardziej rozpozna­ walnym w świecie pol­ skim „znakiem towarowym”. cym antysemityzmem (dowodem na to jest zakłócenie wykładu mjr. Bauma­ na przez narodowców). Chciałoby się powiedzieć: „Ziutek! Nie chodzi o Ży­ da Baumana, tylko o funkcjonariusza

Holland, jej mąż Laco Adamik i Fe­ liks Falk, którzy wkrótce sami zaczęli reżyserować. Reżyserowanie (nieko­ niecznie na niwie sztuki) jest ulubio­ nym zajęciem osób pochodzenia in­ ternacjonalistycznego. Kariera artysty z „turbodoładowaniem” uświetniona jest nagrodami na festiwalach i usłana dobrymi recenzjami (Jeśli recenzent bywa marudny, może stracić pracę – szybko znajdzie się inny, lepiej docenia­ jący walory artystyczne przedstawień). Reżyser wspomagany wpływowym lob­ by ma szansę na rozwój artystyczny, inni mają „pod górkę” i często lądują na etacie instruktora teatralnego w do­ mu kultury.

Historyczne pojednanie „natolińczyków” z „puławianami” O tym, jak niebezpieczne jest narusze­ nie „parasola ochronnego”, przekonał się minister rządu Jana Olszewskie­ go Jerzy Kropiwnicki. „Odziedziczył” on po poprzednim ministrze Kuroniu kilku wiceministrów. Wśród nich była posłanka opozycyjnej Unii Demokra­ tycznej. A więc była ona równocześnie w rządzie i opozycji, będąc „za, a na­ wet przeciw”. Aby zapobiec sytuacji, w której przedstawiciel ministerstwa referuje propozycje rządu, a następ­ nie biegnie do ław opozycji i głosuje przeciw, Kropiwnicki zdymisjonował panią wiceminister. Rozpętała się bu­ rza. Prasa pisała o atmosferze Marca ‚68, zarzucano rządowi nacjonalizm, a ministrowi antysemityzm. Minister Kropiwnicki nie wiedział (my wszy­ scy też), że przy wódce w Magdalen­ ce nastąpiło historyczne pojednanie skłóconych w 1968 roku frakcji, a Cz. Kiszczak powierzył „puławianom” („żydokomunie”), którzy już wów­ czas stali się „opozycją demokratyczną”, kształtowanie myślenia Polaków, czyli tzw. „zarządzanie postrzeganiem”. Wła­ dze komunistyczne wykazały się wiel­ ką gorliwością przy tworzeniu „pierw­ szej opozycyjnej gazety między Łabą a Pacyfikiem” (lokal, telefony, przydział papieru, druk). W zamian natolińczy­ cy („chamokomuna”) otrzymali peł­ ną ochronę medialną przed lustracją, dekomunizacją czy próbami karania zbrodniarzy komunistycznych. Sku­ tecznie przekonano Polaków, że komu­ ny nie ma (Br. Geremek: „Komunizm?

5

Partia komunistyczna? Te rzeczy już nie istnieją”), więc karanie będzie tylko „zaspokajaniem żądzy zemsty” (cytat z sędziego TK mgr. Stępnia). Współdziałanie pogodzonych ko­ terii komunistycznych widać wyraźnie w walce o „niezawisłość sądów”. „Grupa trzymająca sądy” skutecznie zabezpie­ czała red. Michnika przed tymi, którzy próbowali go krytykować. Redaktor wytaczał dziesiątki procesów i wszyst­ kie wygrywał. Do podręczników po­ winno trafić uzasadnienie wyroku sędzi Agnieszki Matlak, która „w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej” stwierdziła: „Negatywne treści na temat Adama Michnika, redaktora naczelnego »Ga­ zety Wyborczej« oraz wydawcy tej ga­ zety Agory SA są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego” (negatywne treści to sobie można wygłaszać na te­ mat Kaczyńskiego...). Nic dziwnego, że wdzięczna „Gazeta Wyborcza” tak żywiołowo broni kształtu sądownictwa odziedziczonego po komunie. I choć „puławianie” (a właściwie ich progenitura) po 1989 roku otrzymali potężne wsparcie od bliskich im ideowo i etnicznie światowych centrów finan­ sowo-medialnych, to nie zdominowali „natolińczyków”. Obie frakc­je zgodnie współdziałają na odcinku zwalczania aspiracji niepodległościowych Polaków. Br. Geremek: „Uczucia narodowe były przez długi czas naturalnym odniesie­ niem przeciwko władzy, oznacza to, że niebezpieczeństwo istnieje, ale jeste­ śmy czujni i będziemy umieli stawić mu czoła. (…) Polityka dekomunizacji powoduje krzywdę ludzką, wzrost fa­ natyzmu, spiralę zemsty i nienawiści, powstaje więc sytuacja, w której pierw­ szy lepszy może sięgnąć po władzę”. Jest zrozumiałe, że po władzę nie powinien sięgać „pierwszy lepszy”... Innym dowodem na współpracę sił zainteresowanych, by Polacy nie „wybili się na niepodległość”, jest TVN. Ulu­ biona stacja telewizyjna ludzi postępu została założona przez służby prowe­ niencji moskiewskiej, a po przemia­ nach własnościowych stała się bliska Kongresowi Żydów Amerykańskich, nie zmieniając ani o jotę linii progra­ mowej i składu redakcji. Tylko w wojsku przeprowadzo­ no czystki „marcowe” skrupulatnie. Wojskowi nazwali to „odżydzaniem”.

Ale antysemityzm nie jest zjawiskiem specy­ ficznie polskim. Historia zna przypadki niechęci do Żydów już w czasach biblijnych, a więc jeszcze przed pojawieniem się Polski. Z tego względu red. Sakiewicz nazwał byłego generała Jaruzelskiego najwięk­ szym antysemitą polskim. To jednak przesada – Jaruzelski był żołnierzem i tylko wykonywał rozkazy... W „cywilu”, ze względu na swo­ ją elastyczność i zdolności przystoso­ wawcze, liczni „puławianie” przetrwali rok 1968 i nadal stanowili wpływową elitę. Przykładem może być „Polityka” – organ Komitetu Centralnego PZPR (najciemniej pod latarnią?), w której spora grupa publicystów pochodze­ nia żydowskiego przeczekała wszel­ kie zawirowania. Niektórzy pisują do dziś. Z okazji niedawnego jubileuszu pisma jej redaktor naczelny powie­ dział, że „Polityka” nigdy nie zmieni­ ła swojej linii programowej. Komuni­ ści i opozyc­ja „demokratyczna” mają wspólne korzenie i wspólne interesy. Sam Michnik kilka lat wcześniej pisał o „fundamentalnej zbieżności intere­ sów kierownictwa politycznego ZSRR, kierownictwa politycznego w Polsce i polskiej demokratycznej opozycji”.

„Mordowaliśmy, ale nie budowaliśmy obozów” …bo byliśmy zbyt prymitywni, mor­ dowaliśmy cepami, nie mieliśmy tak zdolnych chemików, żeby wymyślić ta­ ni, skuteczny i łatwy w użyciu preparat – cyklon B. Polscy konstruktorzy nigdy nie wpadliby na pomysł, żeby tłuszcz wytapiany ze zwłok odprowadzać spe­ cjalnymi rynienkami, by nie zalewał paleniska. Tyle mniej więcej można Dokończenie na str. 6


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

Dokończenie na str. 5

wywnioskować ze słynnych słów po­ lityka PO. Świadczą one o bezbłędnym wyczuwaniu międzynarodowego za­ potrzebowania, bo istnieje pilne za­ potrzebowanie na polskie zbrodnie. Na tym polu mamy tak mizerne do­ konania w stosunku do sąsiadów... Ale można liczyć na uczynnych polityków totalnej opozycji. Powiedzą wszystko, co trzeba. Będzie można powoływać się i cytować. Nie ulega wątpliwości, że z tych słów (i podobnych) zrobi się użytek. Już polscy mężowie stanu za­ czynają pielgrzymować do Tel Awiwu. Na razie był pan Jaśkowiak i pani Lub­ nauer. W miarę zbliżania się terminu wyborów pojadą następni, by szukać poparcia w zamian za usługi w pom­ powaniu antypolonizmu. Skąd się wziął antypolonizm u Ży­ dów? Raczej nie wyssali go z mlekiem matki. Jeszcze kilkanaście lat temu by­ ły w Izraelu polskie księgarnie, a starsi Żydzi pamiętali o polskiej pomocy przy tworzeniu ich państwa. Oczywiście byli i tacy, którzy mieli złe (czy nawet tra­ giczne) doświadczenia w kontaktach z Polakami. Ale powszechna wrogość do Polski jest w Izraelu zjawiskiem no­ wym, które niestety pogłębia się w mia­ rę postępu prac licznych badaczy Ho­ lokaustu. Podobnie jak entropia, która według praw fizyki zawsze musi wzra­ stać, tak w miarę upływu lat wzrasta żydowski antypolonizm (a także ilość „ocalonych z Holokaustu”). Naukow­ cy cytują siebie nawzajem i naukowo wyszło im, że Polacy byli gorsi od na­ zistów. Szukałem w materiałach izra­ elskich jakichś nazwisk hańby – konk­ retnych nazwisk polskich zbrodniarzy. WSZĘDZIE powołują się tylko na Je­ dwabne i badania profesora Grossa... Profesor Wolniewicz wykazał, ja­ ka jest metodologia określania ilości ofiar zabitych przez Polaków i jak wy­ glądają „naukowe podstawy” obliczeń. Wszystko zaczęło się 3.10.2011 r. od nominacji przez ministra kultury no­ wego dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego. Został nim Paweł Śpie­ wak. Profesor Wolniewicz pisze: „No­ wy dyrektor, powołując się na książkę o stosunku polskich chłopów do Ży­ dów wydaną przez Barbarę Engelking,

D

opóki starczało mu sił, anga­ żował się w promocję Wol­ nych Mediów i podejmowa­ nych przez to środowisko akcji wolnościowych, takich jak cho­ ciażby społeczna kontrola wyborów. W swojej gorliwości był niezastąpiony. W naszym środowisku Jego brak jest bardzo odczuwalny. Hieronim był człowiekiem, na któ­ rym można było polegać. Poznałem go bliżej przy okazji tworzenia się w na­ szym mieście środowiska Pilskiego Klu­ bu Gazety Polskiej. Sprawa niełatwa, bo i teren niełatwy, pozostałości mental­ ne po poprzednim systemie wciąż są żywo obecne i widoczne. Ale dzielni ludzie się znaleźli. Wokół Hieronima, Marka Stachowicza i Gabrieli Milskiej zaczęło się skupiać coraz więcej osób. Rozpoczęło się od kolportażu naszych wydawnictw. Członkowie Klubu syste­ matycznie kupowali większą ilość każ­ dego numeru „Gazety Polskiej” i rozda­ wali je ludziom, których mogłaby ona zainteresować. Tak grono czytelników się poszerzało. Podobnie było, kiedy Tomasz Sakiewicz zdecydował się na stworzenie dziennika „Gazeta Polska Codziennie”. Mógł wówczas liczyć na takich ideowych ludzi, jak Hieronim i inni członkowie Klubów GP w całej Polsce. Inwestowali własne pieniądze w kupowanie i rozdawanie dziennika, któremu niewielu dawało szansę na przetrwanie. Bez ich ówczesnej deter­ minacji nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu, w którym jesteśmy. Nie byłoby także niezależnych mediów.

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A oznajmił: »Z tych badań wynika, że z rąk Polaków zginęło w czasie wojny 120 tys. Żydów«. Dalej zaś powołuje się już na tę liczbę jak na ustaloną (»skoro historycy wyliczyli…«) i wzywa Pola­ ków do »prawdziwej refleksji« nad nią. Liczba »120 tys.« jest nowa. Rok temu Gross wymieniał »200 tys.«, z czego się potem wycofał do »kilkudziesięciu tysięcy«. Skąd Śpiewak tę liczbę ma? Wziął ją z centralnej wytwórni antypol­ skich oszczerstw, jaką jest Centrum Ba­ dań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk, czynne od ośmiu lat.

Niektórzy (antysemici?) uważają nawet, że Żydzi mają tendencję do pano­ szenia się w kraju gospo­ darza... Faktem jest, że Żydów wyrzucano z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” zna­ leźli dopiero w Polsce. Kieruje nim Barbara Engelking-Boni, psycholożka i żona ministra Boniego. Centrum stosuje różne chwyty poli­ tycznego marketingu, a jednym z nich jest żonglerka sfingowanymi liczbami. W latach 2007–2010 Centrum realizo­ wało »program badawczy« o nazwie Ludność wiejska w GG wobec Zagła­ dy i ukrywania się Żydów 1942–1945, finansowany przez The Rotschild Fo­ undation Europe, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP oraz Con­ ference on Jewish Material Claims aga­ inst Germany. Owocem są trzy książki wydane w 2011 roku przez Centrum. Ich tytuły mówią za siebie: B. Engelking Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945; J. Grabowski Juden­ jagd: polowanie na Żydów 1942–1945; praca zbiorowa (red. B. Engelking)

liczba ofiar wynosiłaby efektowne pół miliona. Kłamstwa paru osób (pracu­ jących za nasze pieniądze) idą w świat podparte autorytetem Polskiej Akade­ mii Nauk, a rzesza „badaczy Holokau­ stu” powiela je jako „naukowe ustalenia zaczerpnięte u źródeł”. The Rotschild Foundation nie udzieli grantu, żeby zbadać, ile pol­ skich ofiar mają na sumieniu żydowscy współobywatele na Kresach podczas so­ wieckiej okupacji w latach 1939–1941. Większość „tylko” donosiła do NKWD, ale są i tacy, którzy osobiście mordo­

Ponieważ posiadanie w rodzinie ofiary Holo­ kaustu nobilituje to­ warzysko, przywódca izraelskiej opozycji Jair Lapid mówił, że jego bab­ kę zabili „Niemcy z Po­ lakami”, choć obie jego babki przeżyły wojnę i nie miały nic wspólnego z Polską. wali. Znamy sporo nazwisk opraw­ ców i ofiar (ofiarami przeważnie byli urzędnicy polskiej administracji), daty i miejsca zbrodni – Kobryń, Dobromil, Łuck i wiele innych miejscowości. Przez analogie do wydanej w 2010 roku książ­ ki Koniec niewinności: Polska wobec swojej żydowskiej przeszłości (przekład z francuskiego), można by napisać Ko­ niec żydowskiej niewinności. Byłoby to jednak żałosne licytowanie się na zbrodnie. Poza tym nie domagamy się od Izraela żadnych kontrybucji. Jest też banalniejsza przyczyna antypolonizmu. Cała młodzież szkol­ na w Izraelu jeździ z pielgrzymkami do Auschwitz. Wycieczki te są zawsze zabezpieczone przez uzbrojonych

Pan Hieronim

Historia człowieka prawdziwego Wspomnienie o Hieronimie Słomianowskim (1935–2017) ks. Jarosław Wąsowicz SDB w 1926 roku. Po wojnie, po połączeniu PPS z PPR w 1948 roku, publicznie podarł legitymację i zakończył dzia­ łalność polityczną. Jeden ze starszych braci Hieronima – Bronisław w dwu­ dziestoleciu był z kolei członkiem Obo­ zu Narodowo-Radykalnego.

i się usamodzielniać, zakładać własne rodziny. W dniu 6 czerwca 1959 ro­ ku Hieronim zawarł sakramentalny związek małżeński z Teresą z domu Niemiec. Osiedlili się w Pile. W tym związku przyszły na świat dwie córki, Dorota i Alicja. Hieronim był człowie­

Jesienią 1939 roku rodzina Słomia­ nowskich została przez niemieckich okupantów pozbawiona gospodarstwa i wysiedlona ze wschodniej Wielko­ polski. Przez kilka miesięcy więziono ich w obozie przejściowym w Łodzi, po czym trafili ostatecznie w Lubel­ skie. Tam dotrwali do końca okupacji. Dwóch synów włączyło się na tych te­ renach w walkę konspiracyjną w sze­ regach Armii Krajowej. Po wojnie rodzina powróciła na oj­ cowiznę. Dzieci zaczęły kończyć szkoły

kiem rodzinnym, utrzymywał kontak­ ty z krewnymi swoimi i żony Teresy, wspierając ich w trudnych sytuacjach. Więzi rodzinne były dla niego bardzo ważne. Doświadczyłem tego, kiedy od­ krywał przede mną twórczość swojego krewnego Andrzeja Słomianowskie­ go, poety, prozaika i tłumacza, który od 1973 roku tworzy poza granicami kraju. Hieronim bardzo się starał, by utwory jego kuzyna były znane w na­ szym środowisku. Zwłaszcza te o wy­ dźwięku patriotycznym. Dzięki jego

ochroniarzy (czy obecność uzbrojo­ nych osobników obcego państwa na terenie Polski w ogóle jest legalna?). Młodzież jest instruowana, by nie od­ dzielać się od grupy, nie zbliżać się do krajowców i nie rozmawiać z ni­ mi (mogą zamordować). W ten spo­ sób kolejne pokolenia Izraelczyków zostały zindoktrynowane, a niechęć do Polaków została niemal „wpraso­ wana” w ich geny. Firmy ochroniar­ skie eskortujące wycieczki są zaintere­ sowane w podtrzymywaniu poczucia zagrożenia. Warto wiedzieć, że biznes ochroniarski to ważna część gospo­ darki Izraela, bo Izraelczycy uchodzą za najlepszych ekspertów od terrory­ zmu. To dlatego na wszystkich statkach wycieczkowych odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo pasażerów są zawsze oficerowie z Izraela.

telewizyjnej użył figury retorycznej: „Hiszpanie wygnali Żydów, którzy uciekli do Polski, a Polacy ich zaga­ zowali”. Nikt z obecnych w studio nie zaoponował. Niejaki Ronen Bergman zadał premierowi Morawieckiemu na kon­ ferencji w Monachium prowokacyjne pytanie, po którym został nagrodzony huraganem braw. W jego opowieści matka nauczyła się polskiego w szkole i podsłuchała rozmowę sąsiadów itp. Kłamstwo było oczywiste – w polskich szkołach nie uczyły się 5-letnie dzie­

Kłamstwo na służbie

Rok temu po długotrwałej chorobie odszedł do Pana Hiero­ nim Słomianowski, współzałożyciel i jeden z liderów Pilskie­ go Klubu Gazety Polskiej. Przez wiele lat był animatorem wielu patriotycznych inicjatyw w naszym regionie.

Patriotyczne korzenie Tacy ludzie jak Hieronim nie biorą się znikąd. Ich zaangażowanie i zde­ cydowanie w walce o Polskę wynika w znakomitej większości przypadków z ukształtowania przez wielu ludzi wol­ nych genu patriotyzmu, przekazywa­ nego kolejnym pokoleniom w naszych rodzinach. Tak było i w przypadku Hie­ ronima. Urodził się w Przyjmie koło Goliny w Wielkopolsce w wielodzietnej rodzinie, w której pielęgnowano wiarę katolicką i miłość do Ojczyzny. Ojciec rodziny Andrzej czynnie angażował się w dwudziestoleciu międzywojennym w politykę. Był członkiem PPS Igna­ cego Daszyńskiego. Stąd też krytycz­ nie odniósł się do zamachu majowego

Zarys krajobrazu: Wieś polska wobec zag­łady Żydów 1942–1945. Jak działa Centrum, to pokazuje wywiad z jego szarą eminencją Ali­ ną Skibińską, od 1996 r. pracowniczką Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i jego przedstawicielką na Warszawę. Wywiad z nią ma tytuł Chłopi mordo­ wali Żydów z chciwości („Rzeczpospo­ lita” 13.01.2011) i usilnie broni Grossa. Na pytanie »Czy Gross te 200 tysię­ cy wymyślił«, Skibińska odpowiada: »Nie, to jest oparte na pewnej kalku­ lacji. Szacuje się, że około 10 procent polskich Żydów uciekło. Daje to więc co najmniej 250 tysięcy osób«. Skąd taka pewność u tej Skibińskiej i owe »10 procent«? Engelking-Boni w roz­ mowie z PAP-em 10.02.2011 tak tłu­ maczy ową liczbę Żydów, którzy pró­ bowali się ratować: »Historyk Szymon Datner oceniał, że było ich około 10 proc., czyli około 250 tysięcy Żydów. 40 tys. z nich przeżyło wojnę«. (Miesiąc wcześniej u Skibińskiej było 60 tys., ale tę rozbieżność pomińmy.) Śpiewak całe te 120 tys. przypisuje ryczałtem Pola­ kom i pod firmą ŻIH puszcza tę liczbę w świat. Złą wolę tu widać, ale nam chodzi o co innego: o te 10%, na któ­ rych całe to żydowskie oszczerstwo stoi. Ta niewielka książka Datnera (pod­ tytuł: Karta z dziejów ratownictwa Ży­ dów w okupowanej Polsce) jest źródłem ostatnim; Datner nie próbuje tu niczego oceniać procentowo, nie robi żadnych wyliczeń. Wypowiada luźne „przypusz­ czenie” i to wszystko. Z tego ogólnikowe­ go i niezobowiązującego przypuszczenia zrobiono potem na kolanie konkretną i okrągłą liczbę »10%«, nadzwyczaj po­ ręczną propagandowo. U Datnera tych »10 procent« nie ma. Liczba ta jest czy­ stym zmyśleniem, a branie jej za punkt wyjścia do jakichkolwiek wnioskowań czy dyskusji dyskwalifikuje je z góry me­ todologicznie. Polska profesura milczy. Milczą zwłaszcza członkowie Polskiej Akade­ mii Nauk, którzy in corpore własnymi nazwiskami poczynania tego pseudo­ naukowego »Centrum PAN« firmują”. Równie „naukowo” naukowcy z ŻIH mogli oszacować, że Niemcom uciekło 20% Żydów, by następnie zna­ leźć śmierć z rąk polskiej dziczy. Wtedy

ŻRÓDŁO: ARCHIWUM RODZINNE SŁOMIANOWSKICH

6

zaangażowaniu fragmenty niewydanej jeszcze drukiem poetyckiej biografii Rotmistrza Pileckiego były prezento­ wane w formie widowiska przez mło­ dzież z Liceum Salezjańskiego w Pile. Był dumny ze swoich córek. Starsza, Dorota, po ukończeniu historii na Ka­ tolickim Uniwersytecie Lubelskim zo­ stała wytrawną nauczycielką i wycho­ wawczynią, która od lat 80. angażowała się w wiele patriotycznych projektów upamiętniających historię naszego re­ gionu. Prowadzi prężne szkolne koło przyjaciół Żołnierzy Armii Krajowej, stara się włączać młodzież ze szkół sa­ lezjańskich w upamiętnianie polskich bohaterów. Została za to m.in. nagro­ dzona przez Instytut Pamięci Narodo­ wej nagrodą Świadek Historii. Młodsza córka, Ala, została natomiast zootech­ nikiem po ukończeniu szkoły pomatu­ ralnej w Złotowie. Ona z kolei mocno zaangażowała się we wspólnotę neo­ katechumenalną i w życie lokalnego Kościoła.

Prawy człowiek Hieronim był człowiekiem szano­ wanym i poważanym. Zawsze moc­ no angażował się w życie Kościoła. Współpracował z kolejnymi pilskimi duszpasterzami – salezjanami. Na po­ czątku lat 70. zatrudnił kleryków w roli wychowawców na koloniach letnich dla dzieci, które organizował w swoim za­ kładzie pracy. Został za to aresztowany. Rodzina boleśnie to przeżyła, ponieważ w tym czasie zmarł jego ojciec Andrzej

Chrześcijanie są niewolnikami prawdy („prawda was wyzwoli”). Kłamstwo w naszej kulturze ma bardzo złe noto­ wania. Jeszcze do niedawna kłamcy nie podawało się ręki. Z punktu widzenia ludzi innych kultur dziwaczne chrześci­ jańskie przywiązanie do obiektywnych faktów utrudnia racjonalne działanie. Wiem, jak kłamią Semici, bo mieszka­ łem 4 lata w Kairze. U Semitów (i ich pojętnych uczniów – komunistów) liczy się skuteczność, a kłamstwo jest zbyt cennym narzędziem, aby z niego nie korzystać. (Christopher Story o mini­ strze spraw zagranicznych ZSRR Ko­ zyriewie: „Ani jedno jego słowo nie było prawdą”. Cz. Kiszczak: „Nigdy nie widziałem teczki Wałęsy”). Praw­ da jest ryzykowna i może zabić. O na­ szym przywiązaniu do prawdy wiedzieli funkcjonariusze NKWD. Często po ich słowach „pan – polski oficer – kłamie?” Polak zaczynał mówić prawdę. Ponieważ posiadanie w rodzinie ofiary Holokaustu nobilituje towarzy­ sko, przywódca izraelskiej opozycji Jair Lapid mówił, że jego babkę zabili „Niemcy z Polakami”, choć obie jego babki przeżyły wojnę i nie miały nic wspólnego z Polską. Z kolei Joel Merqui – przewodniczący Żydowskich Gmin Wyznaniowych we Francji – w audycji

Słomianowski. Hieronim na pogrzeb ojca mógł przyjechać jedynie z obstawą milicyjną i w kajdankach. Po wyjściu na wolność nadal trzy­ mał się Kościoła. Pod koniec dekady lat siedemdziesiątych włączył się w kol­ portaż wydawnictw drugiego obiegu, które do Piły trafiały głównie przez po­ chodzącą z tego miasta młodzież aka­ demicką, studiującą w różnych ośrod­ kach uniwersyteckich w Polsce. Później zaczęła się „Solidarność”, która wydobyła w Hieronimie niespo­ żyte pokłady społecznej aktywności. Był w tym czasie jednym ze współzałożycieli pilskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, zdelegalizowanego przez komunistów po stanie wojennym. Członkowie klu­ bu, dzięki niezłomnemu duszpasterzo­ wi ks. Stanisławowi Styrnie SDB, pro­ boszczowi pilskiej parafii pw. Świętej Rodziny i nieformalnemu kapelanowi podziemnej opozycji, nadal prowadzili swoją działalność. Zaczęto organizować Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej, Ty­ godnie Społeczne, pielgrzymki do po­ bliskiego Skrzatusza i na Jasną Górę.

Na początku lat 70. zatrudnił kleryków w roli wychowawców na koloniach letnich dla dzieci, które organi­ zował w swoim zakła­ dzie pracy. Został za to aresztowany. Hieronim należał do najaktywniejszych współpracowników ks. Styrny. W spo­ łecznej i niezależnej pracy dla Polski wyraźnie się realizował. Do Piły dzięki tym inicjatywom trafiali z wykładami i prelekcjami znani opozycjoniści, nie­ zależni artyści, niezłomni duchowni. Hieronim w całej układance logistycznej odpowiadał za transport dla prelegen­ tów, woził dysydentów z całej Polski do Piły i ich odwoził, co w stanie wojennym było sprawą niełatwą, trzeba było często używać forteli. To był niezwykły czas. Zakończył się w 1989 roku. Słomianowski brał udział w działalności Komitetu Oby­ watelskiego i odradzaniu się struk­ tur związkowych w zakładach pracy. Pozostał nadal społecznikiem. Był

W ciągu 2 tys. lat dias­ pory Żydzi wykształcili pewną „technologię” radzenia sobie w środo­ wiskach nie zawsze przy­ jaznych. Mechanizmy tej „technologii” można prześledzić wyraźnie i dziś, np. w „zawodzie” dyrektora teatru. ci, a tyle musiałaby mieć jego matka w czasie wybuchu wojny. Bergman jest specjalistą od spraw wywiadu i auto­ rem książek na ten temat. Nie ulega wątpliwości, że jest funkcjonariuszem „pod przykryciem” i był zadaniowany. Jego wystąpienie miało podobny cel jak audycja TVN o obchodach uro­ dzin Hitlera. Chodzi o sprowokowanie Polaków. Może uda się zorganizować jakiś pogrom? Awantura wokół ustawy o IPN i nagłośnienie jej na cały świat przez potężne tuby propagandowe miały też dobre strony. Uświadomiło nam faktyczny zakres naszej suwerenności. I nawet nie musimy pytać, o co chodzi. Wiemy, że chodzi o pieniądze. O wiel­ kie pieniądze. Nasze pieniądze. K

człowiekiem bardzo uczynnym, sły­ nął z tego, że nie odmawiał pomocy, w każdej sytuacji można było na nim polegać. Był w tych latach przewodni­ czącym Rady Parafialnej przy parafii Wspomożycielki Wiernych, został sa­ lezjaninem współpracownikiem, pod wpływem żony zaangażował się rów­ nież w działalność wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Doczekał się wnu­ ków i prawnuków.

Do końca wierny Ostatnie lata życia Hieronima Słomia­ nowskiego to bardzo aktywne zaanga­ żowanie w działalność Klubu Gazety Polskiej. W Pile znowu pojawili się czo­ łowi niezależni dziennikarze, history­ cy, politycy związani z ideą IV Rzecz­ pospolitej. Pamiętamy Hieronima, jak zawsze siedział na naszych spotkaniach w pierwszym rzędzie. Wzruszał się, kiedy słuchał słów zachęty do nieusta­ wania w pracy u podstaw, do przekony­ wania kolejnych ludzi, że Polskę trzeba zmieniać. W tej pracy był także zawsze w pierwszym szeregu. Zbierał podpi­ sy pod petycjami, nazwiskami kandy­ datów do wyborów samorządowych, parlamentarnych, prezydenckich, or­ ganizował grupy na protesty w sprawie wolnych mediów i koncesji dla Telewiz­ ji Trwam, brał udział w ogólnopolskich zlotach Klubów Gazety Polskiej, przy okazji wyborów pełnił funkcje męża zaufania, członka komisji wyborczych, wolontariusza obywatelskiego Ruchu Kontroli Wyborów, angażował się w or­ ganizację pierwszych Pilskich Dni Pa­ mięci Żołnierzy Wyklętych, pilskich obchodów rocznicy tragedii smoleń­ skiej. Swoją aktywnością i zaangażo­ waniem zawstydzał nas wszystkich, młodszych przecież od niego o kilka­ dziesiąt nieraz lat. Pod koniec 2015 roku Hieronim zaczął ciężko chorować. Ostatnie kil­ kanaście miesięcy swojego życia spę­ dził w szpitalu, otoczony troską rodziny i przyjaciół, także z pilskiego Klubu Ga­ zety Polskiej. Najwięcej czasu poświę­ cał mu nasz klubowy przyjaciel And­ rzej Pet­ri. Na bieżąco informował nas o stanie zdrowia Hieronima. Na szczęś­ cie kilka razy zdążyłem go odwiedzić i uściskać. Odszedł do Pana 20 lutego 2017 r. Niech mu Pan Bóg wynagrodzi za dobre, polskie serce łaską nieba. K


KWIECIEŃ 2018 · KURIER WNET

7

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Z

takich opinii wyrosła czarna legenda Baru, kształtowana zresztą już przez jego pierw­ szych przeciwników z kręgu króla Stanisława Augusta i przez fran­ cuskich wolnomyślicieli typu Woltera. A jednak wielki historyk i autor pomni­ kowej monografii konfederacji Wła­ dysław Konopczyński, mimo pełnej znajomości jej ciemnych stron, pozo­ stawał pod jej nieprzepartym urokiem. Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta. Czytając pisma z epoki – His­ torię Jędrzeja Kitowicza, pamiętniki Wybickiego, czy też prace współczes­ nych historyków i historyków litera­ tury, dzięki którym okres ten znamy coraz lepiej (myślę tu zwłaszcza o zna­ komitych pozycjach pióra Emanuela Rostworowskiego, Wacława Szczygiel­ skiego, Jerzego Michalskiego i Janu­ sza Maciejewskiego) – można się Ba­ rem zarówno przerazić, jak i zarazić. Tak, to prawda, w czasach konfede­ racji Rzeczpospolita była już w stanie rozkładu. Ale oto pojawiają się ludzie, którzy pragną coś zmienić. Wprawdzie giną, grzęzną w „polskim bagnie” albo, co gorsza, sami je tworzą – ale nie są bezczynni. Polska świadomość uległa pod ich wpływem epokowej przemia­ nie. Świadczą o tym czyny, ale i słowa: wiersze, manifesty, satyry, pieśni, któ­ re porywają wzniosłością i dosadnoś­ cią zarazem. Są znakiem budzącej się myśli i ducha, wiary w Boga, w spra­ wiedliwość i moc słusznej sprawy, choć i poczucia wielkiego upadku, którego aż do tej pory Polacy nie byli w pełni świadomi. A tło tych wydarzeń i tych tekstów stanowi barwny folklor szla­ checki i niezwykła sztuka polska póź­ nego baroku.

Od Baru przez Kcynię do Zdun Przeciętny Polak wie o czasach konfe­ deracji barskiej mało, żenująco mało. Tymczasem obfitość źródeł historycz­ nych, w znacznej części wciąż nieopub­ likowanych i wciąż badanych, jest wprost oszałamiająca. Przede wszyst­ kim zaś otaczają nas, osaczają wręcz miejsca, które widziały tamte wydarze­ nia, godne chwalebnej lub pouczającej

Konfederacja barska – to legenda, zarazem czarna i biała. Dla Mickiewicza historia jej zakrawała na romans; wieszcz mówił podczas swoich wykładów paryskich: „nawet wszystkie postacie bohaterów konfederacji mają w sobie coś romansowego, coś, co przypomina bohaterów Iliady i rycerzy średnich wieków”. Nic dziwnego więc, że konfederacja stała się dla naszych romantyków „harfą Eola”. Jednak wbrew romantykom, wielu światłych badaczy jest dziś zdania, że dzieje barzan to tylko ciąg narodo­ wych kompromitacji, które doprowadziły do I rozbioru Polski, a na koniec zaowocowały Targowicą.

Józef Zaremba

Bar w Wielkopolsce Romantyczny romans… Jacek Kowalski Pułaski w Barze, obraz pędzla Kornelego Szlegla ŹRÓDŁO: WIKIPEDIA, CC BY-SA 3.0

pamięci. Także w Wielkopolsce. Jak wiemy, konfederację zawiązano w Barze 29 lutego 1768 roku w inten­ cji usunięcia z Polski wojsk rosyjskich i przywrócenia praw, które naruszył sterroryzowany przez Moskali sejm. Wydarzenia, które miały miejsce w Ba­ rze, Berdyczowie i na całym Podolu, choć trwały stosunkowo krótko (ruch barski wygasł tam wskutek ataku po­ łączonych sił armii rosyjskiej i koron­ nej, a także wobec chłopskiego buntu, tzw. koliszczyzny) – okazały się po­ czątkiem lawiny. Wszędzie jak grzy­ by po deszczu powstawały konfede­ racje regionalne, powołujące się na

barski przykład. W Kcyni – mieście grodowym na północ od Poznania – 5 czerwca 1768 roku (czyli jeszcze przed upadkiem Baru) zebrały się zbuntowa­ ne regularne oddziały wojska polskiego pod dowództwem porucznika chorąg­ wi husarskiej Wojciecha Rydzyńskie­ go, stolnika poznańskiego. Uroczyste ogłoszenie konfederacji wielkopolskiej nastąpiło w parę dni później w mias­ teczku Gębice. Niestety, polska armia regularna była odzwyczajona od wojny, stanowiła raczej rezerwuar intratnych posad. Po dwóch starciach oddziały Ry­ dzyńskiego zostały doszczętnie rozbite, prowokując przy okazji spalenie przez

Weteran polskiego nocnego dywizjonu myśliwskiego odznaczony w Argentynie

G

dy w marcu w Polsce Prezy­ dent Rzeczypospolitej Polskiej Pan Andrzej Duda przepraszał w imieniu Polaków za decyzje, jakie w 1968 roku podejmował komuni­ styczny rząd ustanowiony za pomocą sowieckich bagnetów, ponad 12 tysię­ cy kilometrów dalej, w polskiej amba­ sadzie w Buenos Aires miała miejsce uroczystość ku czci lotnika Dywizjonu 307, „Lwowskich Puhaczy” – kapitana Antoniego Żebrowskiego. Antoni Żebrowski urodził się 9 stycznia 1924 roku w Warszawie w rodzinie Apolinarego i Aliny z domu Wirpszo. Wojenna zawierucha dopro­ wadziła go do Wielkiej Brytanii. Trafił tutaj najbardziej chyba „znaną” drogą: przez Rumunię i Francję w lipcu 1940 roku. Z końcem 1941 roku (18 grudnia) uzyskał maturę w Liceum Wydziału Matematyczno-Fizycznego w Szkocji. Komisję wojskową przeszedł w Londy­ nie 22 stycznia 1942 roku, otrzymując kategorię A i skierowanie do lotnictwa. W Wielkiej Brytanii otrzymał numer ewidencyjny P-2838. Swoją historię w jedynym pol­ skim nocnym dywizjonie myśliw­ skim „Lwowskie Puhacze” rozpoczął 17 kwietnia 1942 roku. Przy okazji wspomnijmy, że pisownia nazwy dy­ wizjonu nie jest, zdaniem Andrzeja Roberta Janczaka, autora wielu ksią­ żek z dziedziny lotnictwa, wynikiem błędu ortograficznego. Nazwa ptaka, zdaniem wielu ornitologów, nie po­ chodzi od „puchu” jako opierzenia, lecz od wydawanego w nocy dźwięku „Puuu! Huu-Huu!” Taka pisownia zo­ stała świadomie przyjęta i stosowana w nazwie 307 Lwowskiego Dywizjonu. 13 marca 1944 roku A. Żebrowski otrzymał polowy znak radioobserwa­ tora. W czasie służby u Puhaczy wyko­ nał od 12 października 1943 roku do 6 maja 1944 roku 3 loty bojowe dzien­ ne (w czasie 10 h 15 min), 5 operacji dziennych (14 h 15 min), dwa loty bo­ jowe nocne (3 h 25 min) i 5 lotów na operacje nocne (13 h 35 min). 1 lipca 1943 roku został awansowany

terenie przychylnie neutralnej Au­ strii, został ogłoszony Akt Konfede­ racji Generalnej i powstał ogólnopol­ ski rząd konfederacki, czyli tak zwana Generalność. Niestety wszystkie te osiągnięcia były raczej wynikiem pomyślnej sytua­ cji międzynarodowej niż sukcesów mi­ litarnych. Gdy nastąpiła, spodziewana zresztą, ofensywa rosyjska, oddano bez walki Kraków. Małopolanie ponieśli klęskę pod Dobrą, a Malczewski, który wyprawił się na Warszawę z całkiem sporą armią Wielkopolan, został poko­ nany pod Błoniem podczas przeprawy przez rzekę Utratę. Wielkopolska była już tą kampanią zmęczona. Malczews­ ki złożył regimentarstwo i udał się na Śląsk, a potem, niby zdetronizowana wielkość, zasiadł w gronie General­ ności. Moskale znów zajęli Poznań. Ale dzięki kilku walecznym dowód­ com i francuskiej pomocy udało się raz jeszcze podźwignąć ruch barski.

Krzysztof Żabierek na stopień kaprala. W dniu, gdy jego rodzinne miasto Warszawa rozpoczę­ ło powstanie w 1944 roku, otrzymał stopień plutonowego podchorążego, a 1 października 1944 roku – podpo­ rucznika rezerwy. Za zasługi bojowe został 2 kwietnia 1945 roku odznaczony Krzyżem Wa­ lecznych, a 5 marca 1945 roku Srebr­ nym Krzyżem Zasługi z Mieczami. W wyniku zdrady jałtańskiej

Poczuł w swoim mło­ dym życiu po raz kolejny smak zdrady, gdy jego Ojczyzna, walcząca od pierwszych chwil z nie­ mieckim nazistowskim agresorem, którego wspierał sowiecki tota­ litaryzm, została zdra­ dzona przez Zachód. Państ­wo Polskie trafiło pod okupację jednego ze swoich agresorów z wrześ­ nia 1939 roku – Związku Sowieckiego. Antoni Żebrowski, jak tysiące innych Polaków walczących w czasie II woj­ ny światowej, zdecydował na dalszą tułaczkę, która doprowadziła go do Argentyny. Niedzielne uroczystości byłyby nie­ możliwe, gdyby nie wspólne działanie

Ambasady Polskiej w Buenos Aires, Og­ niska Polskiego i polsko-brytyjskiej or­ ganizacji 307 Squadron Project, która od lat przybliża społeczeństwu polskiemu i brytyjskiemu historię i chwałę jedynego polskiego nocnego dywizjonu z czasów II wojny światowej – 307 Dywizjonu Myśliwskiego „Lwowskie Puhacze”. W trakcie niedzielnych uroczysto­ ści decyzją Prezydenta Polski weteran podniebnych walk o Polskę został w do­ wód uznania zasług dla kraju odzna­ czony Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Pan Antoni odebrał Krzyż z rąk polskiego ambasadora RP w Argenty­ nie, p. Marka Pernala, i attaché obrony, ppłk. Krzysztofa Rojka. W czasie uroczystości członkowie organizacji 307 Squadron Project, pa­ nowie Michael Parrott, Andrzej Mi­ chalski i Marcin Piórkowski przybliżyli zgromadzonym historię 307 Dywizjonu Myśliwskiego, a na koniec uroczysto­ ści publiczność miała okazję obejrzeć pokaz filmu dokumentalnego o boha­ terze tej uroczystości, Antonim Że­ browskim, autorstwa Maii Tyborskiej i Lucasa Trajtengartza. Uroczystości w Buenos Aires były nie tylko pięknym wydarzeniem, waż­ nym dla kultywowania polskiej pamięci historycznej. Stanowiły swego rodzaju, choć drobne, zadośćuczynienie za wal­ kę i tułaczkę w zapomnieniu jednego z naszych bohaterów, który pomimo zwycięstwa, poczuł w swoim młodym życiu po raz kolejny smak zdrady, gdy jego kochana Ojczyzna, walcząca od pierwszych chwil z niemieckim nazi­ stowskim agresorem, którego wspierał sowiecki totalitaryzm, została przez Zachód zdradzona na konferencji naj­ pierw w Jałcie, a następnie w San Fran­ cisco. Apelujemy do wszystkich Czytelników tego tekstu: jeśli mają w swoich rodzinach przodków walczących w 307 Dywizjonie Myśliwskim „Lwowskie Puhacze” i chcą włączyć się w jego popularyzację, prosimy o kontakt ze wspomnianą organizacją: info@307squadron.org. K

Moskali miasteczka Pyzdry, którego mieszkańcy zasilili szeregi barzan. Mi­ mo klęski, wystąpienie Rydzyńskiego zapoczątkowało tę gałąź ruchu, która przez następne lata miała się okazać najżywotniejsza. Na Litwie i na Ukrainie szlachecki zryw inicjowali przeważnie magnaci, wokół których gromadzili się ochot­ nicy. W Wielkopolsce, kraju średniej szlachty, bez wielkiej własności mag­ nackiej, stało się na odwrót: to szlachta sama gromadziła się w obozie i obierała sobie przywódców. Tylko raz zdarzyło się odwrotnie.

Jakub z Ul Ostoja Ulejski 20 czerwca, w dniu, w którym upadał Bar, powstał Kraków. Po długiej i bo­ haterskiej obronie, w której wzięli też udział Wielkopolanie ocaleni z pogro­ mu oddziałów Rydzyńskiego, został jednak przez Rosjan zdobyty. Mnóstwo konfederatów powędrowało na Syberię. Niektórzy powrócili po kilku latach; część pozostała na zawsze w carskim Imperium. Wtedy jednak Wielkopolska za­ czynała już stawać się teatrem wojny permanentnej. 17 lipca wystąpił na are­ nę dziejową Jakub z Ul Ostoja Ulejski. Był to drobny szlachcic, „szlachcic par­ tykularny” – jak pisze ksiądz Jędrzej Kitowicz – „jednego sołtystwa w kró­ lewszczyźnie posiadacz”. Z dziesięcio­ ma towarzyszami (wszyscy oni także wywodzili się z ubogiej szlachty) spisał w Januszkowie pod Żninem manifest o przystąpieniu do konfederacji, w któ­ rym czytamy: Umyśliliśmy te to wszczęte przez nieprzyjaciół wolnemu narodowi szko­ dzące i na karki nasze godzące jarzma niewolnicze... znosić... krwią to ojczystą i życiem własnym dokonać... z wszelkim, szczęśliwie nam panującego Najjaśniej­ szego Króla imci Stanisława Augusta Pa­ na naszego miłościwego, uszanowaniem. Jak widać, niektórzy konfedera­ ci – i to bynajmniej nie mniejszość – uznawali królewską godność Ponia­ towskiego i na pomazańca podnosić ręki nie zamierzali. Nazajutrz, 18 lipca 1768 roku, Ulejs­ki przybył do Kcyni i oblatował swój manifest „w grodzie”. W przysz­ łości miał dokonać wielu sławnych wyczynów: doprowadził bowiem do skonfederowania się szlachty kujaw­ skiej i pomorskiej, i aż dwukrotnie podchodził pod mury Gdańska, ob­ sadził też wiele miasteczek własnymi załogami. Po klęsce w Starogardzie na­ tychmiast zebrał ocalałe z pogromu siły i zorganizował zasadzkę na pow­ racających Rosjan. Posiał wśród nich duże zamieszanie i wziął do niewoli dwudziestu sześciu kozaków. Po kilku dniach puścił ich wolno, dając na drogę po sztuce złota i każąc powtórzyć ich dowódcom, że Polacy nie mają zwy­ czaju tyrańsko traktować jeńców. Ten sławny postępek Ulejskiego rozszedł się echem po całej Polsce i nawet po zagranicy. Tymczasem jednak nie było mu dane długo cieszyć się godnością regimentarską, bo 26 i 28 września,

gdy rozbił Rosjan pod Lwówkiem, kładąc trupem ich dowódcę, tak za­ pędził się za przeciwnikiem, że stracił kontakt z własnymi siłami. Większość z nich miał odnaleźć dopiero po dwu tygodniach. Konfederaci, przekonani o śmierci swego regimentarza, 8 paź­ dziernika w Kaliszu wybrali jego na­ stępcę. Został nim

Ignacy Skarbek Malczewski, który długo utrzymał się na tym sta­ nowisku. Niewątpliwie doskonały or­ ganizator, ale kiepski żołnierz, nie zys­ kał sympatii księdza Kitowicza: Ignacy Malczewski, starosta spławski, płochego i porywczego geniuszu człowiek, chudej i szczupłej kompleksji, a przy tych talen­ tach, robocie przedsięwziętej przeciw­ nych, serca zajęczego. On to, poniekąd zdradzając zwierzchność konfedera­ cką, zapragnął potajemnie nawiązać kontakt z dworem królews­kim i godził się na zrobienie politycznego wyłomu w konfederacji. Próbował wciągnąć do tego procederu Józefa Gogolewskie­ go, najzdolniejszego ze swoich puł­ kowników. Ten odmówił, oburzony, a w rezultacie doszło do obopólnych oskarżeń o zdradę i Gogolewski… zos­ tał rozstrzelany. W tym bratobójczym starciu Wielkopolska straciła najwa­ leczniejszego z barskich rycerzy, i nie tylko jego, bo połączony z tą aferą skan­ dal doprowadził do rozłamu wewnątrz skonfederowanego wojska.

Izba Konsyliarska Po zimowo-wiosennym załamaniu na przełomie 1768 i 1769 roku kon­ federacja znowu nabrała sił. Wojna z turecko-rosyjska sprowokowana przez dyplomatów barskich zmusiła Rosjan do wycofania z Wielkopolski części wojsk moskiewskich. W dzień świętych Piotra i Pawła, 29 czerwca, armia konfederacka zajęła Poznań. Już wkrótce na wzgórzu Przemysła swobodnie obradował zjazd całej wiel­ kopolskiej szlachty, która gremialnie przystąpiła do konfederacji i wybrała Izbę Konsyliarską, czyli jedyny wów­ czas i potem – prowincjonalny rząd konfederacki. Utworzona wkrótce potem Gene­ ralność potwierdziła i pochwaliła de­ cyzje zjazdu poznańskiego, a rządowe gabinety mocarstw sprzyjających kon­ federacji odnotowały powołanie Izby z wyraźnym zadowoleniem. Rada Naj­ wyższa konfederacji nakazała organi­ zować na wzór Wielkopolan podobne Izby we wszystkich województwach.

Sukcesy i klęski Konfederacja odnotowała w roku 1769 niezwykle liczne sukcesy. Konfederaci znowu opanowali Kraków, a następ­ nie Pomorze i Polskę centralną, two­ rząc rodzaj kordonu, który odciął całą zachodnią połać kraju, wzdłuż linii Kraków-Częstochowa-Piotrków-To­ ruń. Zarazem nastąpił spory sukces polityczny: 31 października 1769 na zjeździe w Białej na Śląsku, czyli na

30 maja 1770 roku Józef Zaremba, były oficer w wojsku polskim, dotąd dzia­ łający bardzo „kameralnie” w sieradz­ kiem, został mianowany generalnym komendantem wojsk prowincji wiel­ kopolskiej. Okazał się człowiekiem wielkich zdolności, który umiał spraw­ nie dowodzić niewprawnymi oddzia­ łami i szachować wroga, nie wdając się w ryzykowne starcia. Tym samym stał się jednym z najwaleczniejszych przywódców konfederacji. Uwieczniła go sławna pieśń, słusznie zestawiając z legendarnymi Sawą i Pułaskim. Dzia­ łalność Zaremby nie mogła jednak przynieść owoców bez odpowiedniej dyscypliny wśród pułkowników jego prowincji. Nieposłuszeństwo wielu pomniejszych dowódców nie było tyl­ ko skutkiem ich samowoli, gorzej – wynikało z zakulisowych rozgrywek w łonie samej Generalności. Trzeba wiedzieć, że walczyły przynajmniej dwie opcje: prokrólewska i zdecydo­ wanie antykrólewska. Zaremba był zasadniczo prokrólewski i pragnął pojednania z monarchą, ewentual­ nie widział go nawet jako głowę ru­ chu. Natomiast Kazimierz Pułaski stał na stanowisku przeciwnym. Sam król zachowywał pewną neutralność i do czasu nie użyczał wojsk koronnych przeciwko konfederatom, nie licząc ekspedycji na Bar w 1768 roku. Teraz nawet zastanawiał się nad poparciem ruchu, zaczął opierać się naciskom ambasady rosyjskiej.

Porwanie króla i koniec konfederacji Niestety, już wkrótce sami konfederaci mieli zablokować drogę do pojednania. Najpierw Generalność ogłosiła pol­ ski tron jako pusty, a potem, 3 listo­ pada 1771 roku, nastąpiła próba po­ rwania króla Stanisława Augusta jako „uzurpatora”. Król, lekko ranny, już w drodze do konfederackiego obozu zdołał przekonać swojego strażnika, niejakiego Kuźmę, żeby go uwolnił i odprowadził w bezpieczne miejsce. Nieskuteczna akcja „konfederackich komandosów” wzbudziła oburzenie zarówno w Polsce, jak i w monarchicz­ nej Europie – gdzie potraktowano ją jako próbę królobójstwa. Rozbiór Rze­ czypospolitej był już postanowiony, a dogodny pretekst właśnie się w ten sposób nastręczył. Wiosną 1772 roku trzy mocarstwa odebrały swój łup. Po­ lacy byli kompletnie zaskoczeni. Dotąd ślepo wierzyli w przyjaźń Austrii i na­ wet w przychylność Prus; wydawało im się, że samo istnienie Polski jest zagwa­ rantowane na wieki wieków, bo stanowi ona języczek u wagi we wzajemnych stosunkach państw środkowej Europy. A wojska zaborcze powoli zajmowały cały kraj – wpierw w celu uśmierzenia konfederacji. Ustępujący przed pruską armią żołnierze Zaremby poddali się królowi Stanisławowi po otrzymaniu amnestii. Mogli zachować broń i nie krępowano ich w wyborze dalszego losu. Więk­ szość odeszła do domów, część dała się zwerbować Prusakom i Moskwie (głównie pruscy i moskiewscy dezer­ terzy), część przyjęła służbę w ułanach królewskich. Sam Zaremba pojechał do Warszawy, uzyskał trzygodzinną audiencję u króla i godność generał­ -majora; niestety wkrótce zginął w dość tajemniczym wypadku… Tak zakończyła się długa epopeja skonfederowanej Wielkopolski. Nasza prowincja jako jedyna dała przykład organizacji prowincjonalnego rządu z podatkami, rekrutem i armią, któ­ ra o mały włos zdobyłaby Warszawę. Warto powspominać… K


KURIER WNET · KWIECIEŃ 2018

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Na pomnik w Warszawie w dniu 96 miesięcznicy katastrofy nad Smoleńskiem

FOT. ANDRZEJ KARCZMARCZYK

Danuta Moroz-Namysłowska

Biały Marsz w Poznaniu Andrzej Karczmarczyk

T

en marsz jest wyrazem solidar­ ności, znakiem tego, że chcemy żyć w społeczeństwie życia. Na­ rodowy Dzień Życia przypomina o tym, że prawo do życia jest fundamentem wszystkich wolności, że jest fundamen­ tem naszej cywilizacji – powiedział po­ seł do Parlamentu Europejskiego Marek Jurek podczas tzw. Białego Marszu or­ ganizowanego co kilku lat w Poznaniu 24 marca, w dniu Narodowego Dnia Ży­ cia. Święto to zostało uchwalone przez Sejm RP w 2004 r. W tym roku ulicami Poznania przeszedł Biały Marsz, w którym uczestniczyli

mieszkańcy naszego miasta z całymi rodzinami, niosąc transparenty i wy­ krzykując hasła broniące życie od po­ częcia aż do śmierci. Marsz wyruszył od Pomnika Armii Poznań, a zakończył się na placu Adama Mickiewicza przed Pomnikiem Poznańskiego Czerwca’56. Wiele osób niosło białe tulipany, skan­ dowano: „Poznań za życiem!”. – W tym roku chcemy szczególnie upo­ mnieć się o pełne prawo do urodze­ nia się dzieci chorych i taką politykę państwa, która w swoim centrum stawia rodzinę. Będziemy więc domagać się jak najszybszego przyjęcia przez Sejm

w formie ustawy obywatelskiego pro­ jektu „Zatrzymaj aborcję” – poinfor­ mował współorganizator wydarzenia Bogdan Kiernicki. Marsz odbył się dzień po demon­ stracjach przeciwników zaostrzania prawa aborcyjnego. Według organi­ zatorów marszu, zbieżność tych ter­ minów była przypadkowa. Chcemy zaapelować do rządzących o przy­ spieszenie prac nad projektem „Zatr­ zymaj aborcję” – to jest nasz główny cel – podkreślali uczestnicy Białego Marszu. Zdaniem policji wzięło w nim udział ok. 700 osób. K

O, Polsko, Chrystusie Narodów, patrz, jak ten świat znów ślepy, tchórzliwy jak Piłat umywa ręce... Ty chcesz Europę ostrzegać, ocalać tamy szaleństwu ateizmu i tyranii poprawności

i zbawiać

stawiać... Skąd wiesz, że już nie postanowiono nad Krzyżem twoim zakrzyknąć: Ocal Barabasze! Nam się to lepiej opłaci! Musimy mieć, co nie nasze, jak nasze! Czy znów wypędzisz swoich Synów na tułaczki w zawiei, a do Ich domów i na Ich ziemię zaprosisz złodziei? Czy Twój Prezydent profesor Lech Kaczyński i Maria, Jego żona, na Wawelskim wzgórzu po raz wtóry z rozpaczy nie skona? Pilnujmy Ich testamentu, Ich ofiary krwawej! Zaprzyjmy drzwi obłudzie, podstępnym postępom,

co w otchłań cofają wszystko, co ludzkie, serdeczne, co nic nie tworzą, a wszystko niweczą, co Wieczne... Niech wszystkie Sybiry, Katynie i ten Smoleńsk krwawy, będą dzwonem na trwogę dla świata z Warszawy! Niech mają moc bandaży, oczyszczenia i opamiętania! Lechu i Mario! Wam i wszystkim Poległym tym wierszem nieskładnym się kłaniam... Niech Każdy z 96 Pasażerów przez tyleż Marszów niełatwych, upartych uczczony, ma miejsce na Pomniku po ośmiu latach walki o Pamięć wzniesionym... I niechaj wreszcie Prezydent, co Tych z Katynia wprowadził na Wawel, stanie w stulecie Niepodległej na cokole w swojej kochanej Warszawie!

R E K L A M A

POTRZEBNA TWOJA POMOC! Szanowni Państwo, prosimy każdego z Was o okazanie serca i pomoc w zbiórce środków na leczenie, rehabilitację i pobyt w specjalistycznym ośrodku dla ALBERTA RADOMSKIEGO. W dniu 28 października 2017 roku Albert wracał ze Starego Rynku, gdzie świętował z najbliższymi znajomymi swoje 20 urodziny. Przy ulicy Krysiewicza podszedł do niego nieznany sprawca i bez powodu, brutalnie go zaatakował. Albert otrzymał dwa potężne ciosy w głowę, upadł na ulicę i tam został przejechany przez samochód. W wyniku tego pobicia i potrącenia chłopak odniósł ciężkie obrażenia i w chwili obecnej leży w śpiączce w ciężkim stanie. Potrzebuje całodobowej opieki. Mama zrezygnowała z pracy. żeby zajmować się synem i walczyć

o jego powrót do zdrowia. Miesięczny koszt rehabilitacji to w chwili obecnej około 4000 zł, a pobytu w specjalistycznym ośrodku – ok 10 000 zł za miesiąc. Jest to kwota nieosiągalna dla rodziny Alberta. Pomóżmy temu młodemu człowiekowi w powrocie do zdrowia, do swoich pasji. Czeka na niego kochająca rodzina i ukochana dziewczyna. Nie pozwólmy, by bandyta, którego tożsamości nadal nie ustalono, odebrał Albertowi najcenniejszy dar – życie. Każdy, kto może pomóc, może wpłacić darowiznę na poniższe konto:

FUNDACJA BREAD OF LIFE · DŁUGA GOŚLINA 1 · 62 – 095 MUROWANA GOŚLINA 76 1090 1346 0000 0001 1455 5351. W tytule wpłaty: POMOC DLA ALBERTA RADOMSKIEGO Możesz też oddać 1% podatku dla Alberta w formularzu PIT wpisz: KRS 0000268931 oraz w rubryce „informacje uzupełniające – cel 1%” wpisz: ALBERT RADOMSKI

Poznań upamiętnił w nazewnictwie ulic swoją lotniczą historię. W trakcie LXI sesji Rady Miasta Poznania zapadły decyzje związane z nowymi na­ zwami ulic w grodzie Przemysła. Radni wśród licznych zmian zdecydowali m­.in. o nadaniu ulicy biegnącej od ronda łączącego ulice Hugona Kołłą­ taja i Przełęcz w kierunku ul. Góreckiej nazwy upamiętniającej lotników z 302 Dywizjonu Myśliwskiego „Poznańskiego”.

Lotnicza historia miasta upamiętniona Agata Żabierek

D

ywizjon ten powstał 10 lipca 1940 roku w czasie Bitwy o An­ glię, na lotnisku w Leconfield w hrabstwie York. Był kontynuatorem tradycji 3 Dywizjonu Myśliwskiego z 3. Pułku Lotniczego, który w czasie kampanii polskiej w 1939 roku walczył w składzie Armii Poznań, oraz Dywi­ zjonu Myśliwskiego I/145, walczącego w obronie Francji w 1940 roku. Pols­ kim dowódcą dywizjonu został ppłk pil. Mieczysław Mümler, a dowódcami eskadr – kpt. pil. Piotr Łaguna i kpt. pil. Franciszek Jastrzębski. Pierwszym zest­ rzelonym w czasie wojny niemieckim samolotem był Junkers Ju-88. Zwycięst­ wo z dnia 20 sierpnia 1940 roku zo­ stało zapisane na konto s/ldr (squa­ dron-leader – odpowiednik majora) Satchella i ppor. Wapniarka. W czasie największego nasilenia działań w trak­ cie powietrznej bitwy o Anglię w dniu 15 września 1940 roku Dywizjon zapi­ sał na swoje konto 11 pewnych i 7 praw­ dopodobnych zestrzeleń maszyn wro­ ga. Pozostawał w służbie aż do grudnia 1946 roku, przebywając w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. W dniu 3 stycznia 1947 roku został oficjalnie rozwiązany.

Wkład 302 Dywizjonu Myśliwskie­ go w składzie Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w okresie 1940– 1945 wyniósł: 47 samolotów wroga zniszczonych na pewno, 25 prawdo­ podobnie, 18 uszkodzonych oraz po­ nad 500 ton bomb zrzuconych na cele wroga. W tym okresie Dywizjon wy­ konał 10 996 lotów bojowych w czasie 16 311 godzin. Poznańscy radni zdecydowali rów­ nież o nadaniu imienia Stanisława Ja­ rzembowskiego, lotnika, który służył w 307 Dywizjonie Myśliwskim Noc­ nym „Lwowskich Puhaczy” skwerowi na osiedlu Powstańców Warszawy.

S

tanisław Jarzembowski przyszedł na świat 20 marca 1917 roku we wsi Winiary (obecnie dzielni­ ca Poznania). Swoją służbę wojs­kową związał z lotnictwem. W roku wybu­ chu wojny służył jako podoficer za­ wodowy w stopniu kaprala w 31 Es­ kadrze Liniowej 3 Pułku Lotniczego na poznańskiej Ławicy, latając na PZL P.23B „Karasiach”. Podczas kampa­ nii polskiej wykonywał loty bojowe w składzie lotnictwa Armii „Karpa­ ty”. W nocy z 17 na 18 września 1939

roku przekroczył granicę z Rumunią. Stamtąd już jesienią przedostał się do Francji, po czym zgłosił się do polskie­ go kontyngentu lotniczego w Wielkiej Brytanii. 5 października 1940 roku zo­ stał przydzielony do 307 Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego „Lwowskich Puhaczy”, który od miesiąca formo­ wał się na lotnisku Kirton-in-Lindsey. W czasie nocnego ataku na lotnisko w Exeter z 11 na 12 maja 1941 roku Jarzembowski wraz z pilotem Mali­ nowskim zestrzelili Heinkla He 111. W maju 1942 roku w czasie lotu tre­ ningowego doszło do sytuacji, w której jeden z silników zapalił się, zmuszając pilota do awaryjnego lądowania. Stani­ sław Jarzembowski wydostał kolegów z płonącego wraku, sam odnosząc roz­ ległe rany oparzeniowe i umarł tego samego dnia. Koledzy, którym urato­ wał życie, zostali lekko ranni. Plutonowy Stanisław Jarzembow­ ski został pochowany na cmentarzu w Exeter. Był odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Medalem Lotniczym oraz Po­ lowym Znakiem Obserwatora. Podjęte decyzje, przywracające społeczeństwu związaną z Poznaniem wspaniałą historię polskiego lotnictwa w 100 rocznicę jego powołania, stano­ wią dobry przykład dla innych miast samorządowych, aby poprzez nazew­ nictwo ulic, skwerów etc. przyczyniać się do upamiętnienia wielkich postaci z historii i eksponować aspekt wycho­ wawczy takich decyzji. K

Odrobina populizmu Henryk Krzyżanowski

Wyśmiewanie się z polityków to często jest pójście na łatwiznę. Ale dla zdrowia psychicznego czasem trzeba. There was an Old Person of Basing, Whose presence of mind was amazing; He purchased a steed, Which he rode at full speed, And escaped from the people of Basing.

Osiodławszy nowego wierzchowca pocwałował w dal radny z Szydłowca. Już od zeszłej niedzieli w mieście go nie widzieli. Z ikrą ogier wszak to nie owca. Wpierw na Wiejskiej wytrwałą był mrówką i, gdy trzeba, nie gardził pyskówką. A dziś (bardziej to wzniosłe) z Różą jest europosłem. Do Brukseli śmiga terenówką.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.