Kurier WNET Gazeta Niecodzienna | Nr 32 | Luty 2017

Page 1

WIELKOPOLSKI KURIER WNET

ŚLĄSKI KURIER WNET

KURIER WNET

Idzie Grześ przez wieś…

Państwa, które są bardzo agresywne poza swoimi granicami, mogą być jednocześnie względnie liberalne wobec własnych obywateli, gdyż środki na własne funkcjonowanie mogą czerpać od obywateli innych państw, ograniczając tym samym wyzysk podatkowy we własnych granicach. Historia kapitalizmu według Jakuba Wozinskiego.

W ocenie niezależnych ekspertów kopalnia „Krupiński” jest przysłowiową żyłą złota, z bardzo obiecującą perspektywą, i od 2019 roku do wygaśnięcia jej koncesji, czyli do roku 2030, mogłaby średnio generować około 300 mln zł zysku netto na rok. Krzysztof Tytko prezentuje program przywrócenia rentowności KWK „Krupiński” jako wzorcowy dla innych kopalń. s. 6

– To święty człowiek – mówi o Wacławie Szpurze Stella Zylbersztajn. – On ukrywał Żydów, narażając swoją rodzinę na śmierć. Ona też uciekła z łosickiego getta i przez dwa lata okupacji ukrywało ją 25 polskich rodzin. Opowieść Marka Jerzmana o jednym ze Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Nr 32 Luty · 2O17

5 zł

w tym 8% VAT

W

n u m e r z e

Polskie górnictwo. O co walczą obce kapitały Krzysztof Skowroński

M

iałem tę niewątpliwą przyjemność i zaszczyt, że dwa dni po ingresie na Wawelu arcybiskup Marek Jędraszewski przyjął Media Wnet i udzielił nam wywiadu w Pałacu Arcybiskupów Krakowskich przy Franciszkańskiej 3. W spotkaniu poza ekipą Radia Wnet uczestniczyła Jolanta Hajdasz, redaktor naczelna „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” i laureatka II Nagrody Wolności Słowa przyznawanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Być może jej obecność przyczyniła się do tego, że rozmowa nabrała familiarnego charakteru. Nowego metropolitę krakowskiego i Jolantę Hajdasz łączy wspominana przez księdza arcybiskupa w czasie homilii w Katedrze Wawelskiej postać arcybiskupa Antoniego Baraniaka. Ze spotkania przy Franciszkańskiej wyszedłem pod wrażeniem serdecznej skromności i wielkiej precyzji języka nowego metropolity krakowskiego. Ta właśnie precyzja języka, w którym słowa występują w ich właściwym znaczeniu, powinna określać charakter i sposób prowadzenia publicznej debaty. Bo także właśnie na poziomie języka następuje rozbicie wspólnoty. W publikowanym obok wywiadzie ksiądz arcybiskup zwrócił uwagę, że dobrej, konstruktywnej dyskusji, której uczestnicy prezentują nawet najbardziej rozbieżne stanowiska, musi towarzyszyć zgoda na jakieś wspólne, nie podlegające dyskusji wartości. Inaczej wpadniemy w chaos. Niestety w tym chaosie właśnie żyjemy. Rozbijanie i zmienianie znaczeń słów tworzy podstawę do wszelkich możliwych manipulacji. Słowa, które powinny łączyć, dzielą. A jeśli w ten świat nieokreślonych znaczeń wchodzi ktoś z nieuczciwą intencją, może się w nim czuć jak ryba w wodzie. Proces rozbijania i zmiany sensu słów jest prowadzony z intencją świadomie ideologiczną. Manipulacja, niestety, jest ściśle związana z czwartą władzą. Dziś dziennikarze często przestają służyć prawdzie, nie próbują już dociekliwie, obiektywnie i rzetelnie opisywać świata. Przez to – z jednej strony – tracą wiarygodność, czego doświadczyły media głównego nurtu zarówno w Polsce, jak w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, a z drugiej – z wielką pieczołowitością wznoszą mury między ludźmi, gorsze niż ten, który Donald Trump chce wybudować na granicy USA i Meksyku. Istnienia murów nienawiści, niezrozumienia i pogardy doświadczamy codziennie. To przykre, ale taki mur jest budowany często przez wszystkich uczestników politycznych i światopoglądowych sporów. O czwartej władzy rozmawiamy w tym „Kurierze Wnet” z redaktorem naczelnym „Do Rzeczy”, Pawłem Lisickim – głównym laureatem Nagrody Wolności Słowa, którą otrzymał za książkę Ich krew na naszych rękach. W lutowym numerze naszej gazety niecodziennej w licznych bardzo ciekawych tekstach znajdą Państwo bogactwo treści dotyczących Polski, Europy, świata, ekonomii i historii. Jest nawet wywiad z mistrzem Adamem Stochem. Jak co miesiąc, można też przeczytać reportaż z podróży po Kresach laureata wyróżnienia w konkursie SDP w kategorii młodych dziennikarzy, Pawła Rakowskiego. Gratulujemy laureatom, a Państwa zachęcamy do lektury. K

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

4

Z drżeniem wewnętrznym wchodzi się do Katedry Dwa dni po uroczystym objęciu władzy nad diecezją krakowską z księdzem arcybiskupem Markiem Jędraszewskim rozmawia Krzysztof Skowroński. Jakie myśli i uczucia miał Ksiądz Arcybiskup, kiedy dowiedział się, że obejmie diecezję krakowską, a ingres odbędzie się na Wawelu? Kiedy Ojciec święty powiedział mi, że mam iść do Krakowa, nie myślałem o Wawelu. Decyzja Ojca Świętego była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. I w tym momencie, właśnie w tym pierwszym, najważniejsze było jedno – żeby przyjąć życzenie Ojca Świętego jako Bożą wolę. Czy to było zupełne zaskoczenie, czy Ksiądz Arcybiskup przeczuwał, że coś takiego może się zdarzyć? Gdybym wiedział, to bym przynajmniej miał na sobie sutannę. A ja przyjechałem do Rzymu tylko na kongres, na którym miałem wygłosić referat i zaraz uciekać, bo w Polsce czekały już kolejne zadania. Kiedy dowiedziałem się, że muszę iść do Ojca Świętego do Świętej Marty, wziąłem na siebie to, co miałem, ubranie z koloratką. I zaczynam rozmowę z Ojcem Świętym od przeprosin, że jestem w takim stanie. A on mówi: „A, to jest mało ważne. Mam inną sprawę do księdza arcybiskupa”. Tą sprawą było właśnie jego życzenie, abym został metropolitą krakowskim. I co Ksiądz Arcybiskup wtedy zrobił? Powiedziałem – pomyślałem i powiedziałem po pierwsze: „Ojcu Świętemu się nie odmawia”, a po drugie: „Jeśli to jest jego życzeniem, to się musi za mnie wiele modlić”. Po prostu. I co dalej? I Ojciec Święty ucieszył się z takiej jednoznacznej, szybkiej odpowiedzi. Potem rozmawialiśmy o różnych sprawach Kościoła. Reszta to już tajemnica. Wasza Ekscelencja przytoczył słowa świętego Jana Pawła II: „z drżeniem wewnętrznym wchodzi się do Katedry”. Czy to drżenie wewnętrzne to, po świecku mówiąc, trema? To jest inny rodzaj drżenia. Myślę, że taka była myśl arcybiskupa Karola Wojtyły, kiedy 8 marca 1964 roku wkraczał jako arcybiskup metropolita krakowski do Katedry Wawelskiej, bo on zwracał uwagę na to, że jest to tak szczególne miejsce dla dziejów Kościoła krakowskiego, dziejów Kościoła w Polsce i całej Polski, że nie można o tym myśleć bez drżenia. To jest zupełnie

inna postawa niż ta, kiedy się jest na Wawelu, zwiedzając katedrę jako jeden z wielu zabytków, niewątpliwie ważny; kiedy idzie się od jednego miejsca do drugiego i bardziej czy mniej się czymś tam człowiek przejmie. Natomiast w swojej syntezie – i to była chyba myśl arcybiskupa Wojtyły – w swojej syntezie Wawel jest czymś tak wielkim, tak znaczącym, że człowiek się czuje, każdy człowiek, bardzo mały. Zwłaszcza mając świadomość, że ta katedra nie jest dla niego jedną spośród wielu katedr tego świata, ale to jest jego katedra. On tak czuł – wielki człowiek.

opinie muszą być różne, także partie. To należy do istoty tego systemu. Natomiast jest źle, jeśli w tym sporze traci się z horyzontu dobro wspólne. Jeżeli jest już potem tylko opozycja totalna, dla opozycji, a przecież tutaj chodzi o dobro Rzeczpospolitej. I jeżeli jest coś takiego jak dobro wspólne, to w warunkach rzetelnie funkcjonującej demokracji są pewne sprawy, które muszą być święte dla wszystkich stron sporu politycznego. Tutaj jeszcze chcę dodać, że właściwa demokracja to ta, która kieruje się obiektywnymi wartościami. Przywo-

Wawel jest czymś tak wielkim, tak znaczącym, że człowiek się czuje, każdy człowiek, bardzo mały. Zwłaszcza mając świadomość, że ta katedra nie jest dla niego jedną spośród wielu katedr tego świata, ale to jest jego katedra. Można sobie wyobrazić, co ja mogłem czuć. To nie jest trema, to jest raczej poczucie wielkiej odpowiedzialności za to, co się dzieje. I za dziedzictwo i Kościoła, i Rzeczpospolitej? Tak, bo tutaj się splatają dzieje Kościoła, Rzeczpospolitej Polskiej, i splatają się niekiedy w sposób bardzo dramatyczny, chociażby tak, jak to miało miejsce w momencie, kiedy biskup Stanisław Szczepanowski sprzeciwił się woli króla. Dodajmy, że razem z królem prowadził tę samą politykę, broniąc papieża przed cesarzem, ale okazało się, że pewna gra polityczna o charakterze europejskim jest mniej ważna wobec tego, że on jako biskup musi upomnieć się o sprawiedliwość, broniąc poddanych przed królewskim okrucieństwem. Sam Ksiądz Arcybiskup wywołał temat polityczny. Polska – wspólnota podzielona, Kraków – wspólnota podzielona. Jak Wasza Ekscelencja myśli, jak to można scalić, a może nie trzeba scalać? Ja myślę, że za bardzo chce nam się wmawiać to, że jesteśmy podzieleni. W jakiejś mierze, zwłaszcza jak chodzi o system demokratyczny, to głosy,

łam słynny punkt, chyba 46, encykliki Centesimus annus Jana Pawła II, że demokracja bez odniesienia do obiektywnych wartości bardzo łatwo może przemienić się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. I to jest właśnie wielkie niebezpieczeństwo, jakie nam grozi, ale w tym, co powiedział Jan Paweł II, widać też fundament możliwej zgody. Przynajmniej co do rzeczy najbardziej zasadniczych. Tym fundamentem są trwałe, obiektywne wartości. Cytując poemat świętego Jana Pawła II Myśląc, ojczyzna, Wasza Ekscelencja powiedział: „nie rozszerzać wymiarów cienia”. Czym jest ten cień? Cienie mogą być różnego rodzaju. Myślę, że jednym z bardzo niebezpiecznych jest to, co stało się słowem roku ubiegłego, 2016: 'post-prawda'. Nie liczy się prawda, liczą się narracje, liczą się sztucznie niekiedy kreowane emocje, które nie pozwalają na myślenie. To jest szalenie niebezpieczne. Zwłaszcza, jeżeli te narracje czy te emocje mają prowadzić do tego, że rujnuje się dobro wspólne. Przed tym trzeba się bronić. Właśnie tutaj widać konieczność posługi myślenia i otwarcie się na odpowiedzialne myślenie. To jest wielkie zadanie dla wszystkich.

Ale jak w świecie mediów społecznościowych, Facebooka, Twittera, studiować świętego Tomasza? Nie trzeba studiować koniecznie świętego Tomasza. Zresztą dla wielu dzisiejszych czytelników byłoby to bardzo trudne, to nie ten język, nawet nie ten sam sposób formułowania myśli – świętego Tomasza, myśliciela z XIII wieku. Natomiast sprawą kluczową dla wszystkich jest właściwie ukształtowane sumienie. I tutaj znowu nawiążę do stwierdzenia Jana Pawła II z ’97 roku, kiedy podczas wielkiego spotkania w Gnieźnie – tam byli wtedy prezydenci pięciu państw Europy Środkowo-Wschodniej – on mówił, że nie uda się stworzyć Europy, jeśli nie będzie budowana z sumień wypalonych Ewangelią na wzór wypalanych w ogniu cegieł. Jeżeli tego zabraknie, to się rozpadnie wszystko. Ksiądz kardynał Grocholewski mówił o związkach Księdza Arcybiskupa z Janem Pawłem II. Podobno kiedy Ksiądz studiował w Rzymie, poznał kardynała Karola Wojtyłę. Jak to było? Rzeczywiście tak było. Przybyłem na studia w ’75 roku, mieszkałem w papieskim kolegium polskim, w Rzymie na Awentynie, i to było miejsce, do którego kardynał Karol Wojtyła przybywał dosyć często. Kiedyś próbował zliczyć wszystkie swoje pobyty w kolegium polskim i powiedział, że razem byłoby ich dwa lata – wcale niemało. Miał wtedy okazję poznać młodych polskich księży przebywających w kolegium. Interesował się każdym – skąd przybywa, z jakiej jest diecezji, co studiuje – ale tak się złożyło, ponieważ ja studiowałem filozofię, że te zagadnienia, którymi się wówczas zajmowałem, były mu bliskie – filozofia Rickerta, potem fenomenologia, Emmanuel Levinas… To sprawiało, że czasem bezpośrednio, czasem poprzez swojego przyjaciela Jaworskiego, wtedy księdza profesora, chciał się dowiedzieć, co nowego w filozofii. Był bardzo otwarty na te sprawy, które się działy w świecie intelektualnym Zachodu. Nie zapominajmy, wtedy była żelazna kurtyna, przepływ informacji, książek – to wszystko było bardzo utrudnione, a on się tym interesował prywatnie, ale jednocześnie inspirował swoich. I potem się dowiedziałem, że Dokończenie na str. 2

Czas na Muzeum Polskiej Demokracji! Musimy znaleźć swoją motywację, wielkość i stworzyć im nowoczesny pomnik. Musimy powołać coś, co daje życie, pobudza wyobraźnię, nauczy, a więc Muzeum Polskiej Demokracji. A potem zaprosić cały świat i pokazać. Ryszard Surmacz rzuca hasło ogólnopolskiej akcji przywracania poczucia dumy narodowej.

5

El Greco z Kosowa Lackiego „Wykonał Domenikos Theotokopulos” – czyli nie ma najmniejszych wątpliwości, że to jest oryginał, sygnowany, co bardzo podnosi jego wartość. Wszystkie badania to potwierdziły: płótna, farb, garbników. Stefan Truszczyński rozmawia z dr Izabellą Galicką, która odkryła obraz El Greca na plebanii w Kosowie Lackim.

7

Kresowy płomień Bieda i pożoga w kolejnej wersji. I tylko polskie pamiątki, polskie cmentarze, ostali tutaj Polacy, o których RP nigdy się nie upomni i nigdy nie sprowadzi do siebie. Na cmentarzach polskie nazwiska, pisane za Sowietów już w cyrylicy. To wszystko przygnębia i nie tak być musiało. Nostalgiczna podróż Pawła Rakowskiego po Kresach.

12

W następnym numerze „Kur­iera Wnet” ukaże się sprostowanie p. Joanny Kąkolewskiej dotyczące artykułu Jerzego Biernackiego pt. „Przede wszystkim pisarz” zamieszczonego w „Kurierze Wnet” nr 27/2016.

ind. 298050

Redaktor naczelny

Wydobycie węgla w Polsce jest ponoć nieopłacalne. Kolejne rządy prowadzą restrukturyzację sektora paliwowo-energetycznego. O co toczy się bój, wyjaśnia dr Krzysztof Tytko, przedstawiciel niezależnych ekspertów i naukowców, prezentujących odmienny od rządowego obraz rynku „czarnego złota” w Polsce.


KURIER WNET · LUTY 2017

2

T· E · L· E · G · R·A· F amerykańskie

sforsowały

Odrę. T Totalna

T Wiceprezes Realu Madryt Khaled Al-Mheiri poinformo-

Katarzyny zamontowano mierzące 31 metrów, najdłuższe

opozycja przerwała blokadę głównej sali posiedzeń

wał, że „ze względu na aspekty kulturowe” z logo klubu

zegarowe wahadło na świecie. T Dyrekcja Muzeum II woj-

w Sejmie. T „Czego puczystom zabrakło? Poparcia spo-

zostanie usunięty krzyż. T Polscy skoczkowie zdomino-

ny światowej w Gdańsku po raz kolejny zadeklarowała, że

łecznego. I ludzi chętnych, by przelać za ich powrót do ko-

wali skoki. T Po raz pierwszy w historii polska delegacja

nie chce mieć nic wspólnego z muzeum poświęconym obro-

ryta swoją krew, lejąc się czym popadnie z policją. Polacy

(w Davos) została włączona w skład reprezentacji najpo-

nie Westerplatte, a władze MKiDN po raz kolejny dały do

raczej pukali się w głowy, pytając dookoła siebie – ja-

tężniejszych państw świata zwanych grupą G20. T Poseł

zrozumienia, że nie zgadzają się z taką postawą. T PKP

kiż to reżim, jeśli to Nitras Kaczyńskiego, a nie Kaczyń-

Sławomir Nitras (PO) odmówił poddania się testom anty-

zapowiedziała, że łączna długość tras, która umożliwi

ski Nitrasa uwięził? Jakież to zagrożenia dla demokracji,

narkotykowym oraz zacząć twierdzić, że był kandydatem

poruszanie się zakupionych za 2 mld złotych pociągów

jeśli Petru leci na Maderę, w Sejmie siedzi sam Libicki,

PiS na ministra sportu, co miał mu zaproponować Jarosław

pendolino z prędkością do 200 km/h, wzrośnie do 2023

Mucha robi z siebie skończoną Pomaskę, a Pomaska to-

Gowin (Polska Razem). T Premier Beata Szydło uchyliła

roku z obecnych 80 do 350 km. T Minęło 10 lat od nigdy

talną Muchę?” – skomentował całe zajście red. Krzysz-

decyzję premier Ewy Kopacz i przyznała rentę wdowie po

nie zrealizowanej zapowiedzi wytaczania przez polskie

tof Feusette. T Nowoczesna i Platforma Obywatelska za-

Marku Rosiaku, który poniósł śmierć z rąk byłego dzia-

państwo procesów za używanie sformułowania o „polskich

głosowały przeciw zaostrzeniu kar za

obozach”. T W dniu, kiedy Stowarzy-

oszustwa związane z fikcyjnymi fak-

szenie Dziennikarzy Polskich przyzna-

Donald Trump zakazał wspierania z funduszy federalnych proaborcyjnych organizacji; ograniczył prawo osiedlania się w USA obywatelom państw, skąd rekrutuje się najwięcej muzułmańskich terrorystów, oraz rozpoczął przygotowania do wypowiedzenia szeregu umów handlowych.

turami VAT, które wg danych urzędów skarbowych kosztowały skarb państwa w 2013 roku 19,7 mld, w 2014 33,7 mld, a w ubiegłym roku 81,9 mld złotych.

T Finansowana przez multimiliardera George’a Sorosa Fundacja Batorego zaapelowała o przekazywanie na jej rzecz darowizn z PIT. T KOD okazał się piramidą finansową pracującą na rzecz jej

wało nagrody najlepszym mistrzom fachu od pióra, mikrofonu i kamery, serwisy informacyjne TVP zdominowało wyróżnienie TVP dla „nadziei polskiego dziennikarstwa” Marceliny Zawadzkiej z programu „Pytanie na śniadanie”. T „Gazeta Wyborcza” (red. nacz. Adam Michnik) obwieściła, że małżeństwo Marcinkiewiczów II

lidera oraz jego drugiej żony. T 9 lat

rozpadło się dwa razy wcześniej, niż

po słynnych słowach Ala Gore’a: „W niektórych regionach

łacza PO. T W wieku 77 lat zmarł komandor Motocyklo-

twierdzą inne media. T Zdecydowano, że Bolek i Lolek

Polski dzieci są regularnie opuszczane do głębokich ko-

wych Rajdów Katyńskich Wiktor Węgrzyn. T Miejscowość

oraz pies Reksio trafią do Interaktywnego Centrum Bajki

palni, by mogły odpocząć od skażenia powietrza na po-

Guzów k. Żyrardowa, z zespołem parkowo-pałacowym

i Animacji przy Studiu Filmów Rysunkowych w Bielsku-

wierzchni. Można sobie niemal wyobrazić ich nauczycieli,

Sobańskich, została w całości wpisana do rejestru zabyt-

-Białej. T Euforia i boom zawitały na warszawską giełdę.

wyprowadzających dzieci tymczasowo z kopalni, trzyma-

ków. T Szwajcarzy odnaleźli nieznane wcześniej – i trzecie

T Orlen, Biedronka i PKO Bank Polski okazały się najcen-

jących kanarki, by ostrzegały o tym, że dalsze przebywa-

w ogóle – zdjęcie Fryderyka Chopina z 1847 roku. T Na

niejszymi polskimi znakami towarowymi, wartymi w su-

nie na powierzchni jest niebezpieczne” – temat jakości

podstawie 2,6 tysiąca odnalezionych przedmiotów, a także

mie 11 mld złotych. T Liczba ofert pracy w serwisie Pra-

powietrza w Polsce ponownie stał się tematem. T Były

szczątków żołnierzy, ostatecznie potwierdzono, że Redu-

cuj.pl przekroczyła poziom 1 propozycji na minutę. T Jan

prezydent Barack Hussein Obama, który zadłużył swój

ta Ordona znajdowała się w okolicach dzisiejszej ul. Na

III Sobieski trafił na banknoty o wartości 500 złotych.

kraj na sumę większą niż 43 jego poprzedników razem

Bateryjce na warszawskiej Ochocie, a nie na terenie Woli,

wziętych, ostro skrytykował politykę swojego następcy.

jak długo sądzono. T W wieży gdańskiego Kościoła św.

Dokończenie ze str. 1

Z drżeniem wewnętrznym wchodzi się do Katedry między innymi to on, kardynał Wojtyła, zwrócił uwagę księdzu profesorowi Józefowi Tischnerowi na Emmanuela Levinasa i ksiądz Tischner jako pierwszy w Polsce publikował eseje związane z jego filozofią. Jakie były później te relacje z Ojcem świętym Janem Pawłem II? Rozwijały się. On pamiętał nawet po latach tytuł mojej tezy doktorskiej. Kilkakrotnie przyjeżdżałem na jego zaproszenie, jeszcze jako ksiądz, w latach 90., a kiedy 20 lat temu zostałem biskupem pomocniczym w Poznaniu, to naturalną koleją rzeczy te kontakty stały się bardziej częste. Raz, ze względu na to, że on zapraszał i cieszył się z obecności u siebie księży biskupów polskich, którzy z różnych powodów bywali wtedy w Rzymie. Po wtóre, ja od 2002 roku byłem delegatem Konferencji Episkopatu Polski do Spraw Duszpasterstwa Akademickiego, a w tym czasie były urządzane różnego rodzaju pielgrzymki czy sympozja w samym Rzymie dla studentów i pracowników naukowych. To była też okazja, żeby ich do Ojca Świętego przyprowadzić. Moje ostatnie z nim spotkanie było tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2004 roku. Wtedy, wraz z profesorami polskich uczelni i studentami, z jego rąk, w Bazylice Świętego Piotra otrzymałem obraz Matki Bożej Sedes Sapientiae, który potem peregrynował przez uczelnie naszej ojczyzny przez cały rok. Ksiądz Henryk Zieliński powiedział, że Ksiądz Arcybiskup myśli Janem Pawłem II, czyli że pontyfikat i to wszystko, co stworzył Jan

Paweł II, jest treścią myślenia Księdza Arcybiskupa. Przyznam, że nie byłem dotychczas w stanie przeczytać wszystkiego, co wyszło za czasów jego pontyfikatu, ale myślę, że te najbardziej podstawowe rzeczy znam, czytałem. Zresztą nie ukrywam, że to jest jedna z moich tez – że nie zro-

Ten krzyż, która mam teraz na sobie i który zwykle noszę, otrzymałem z rąk Jana Pawła II podczas wizyty ad limina, pierwszej mojej wizyty tego rodzaju, w ’98 roku. I pewno ten będę na co dzień nosił. zumie się fundamentów jego przesłania, zwłaszcza dotyczących człowieka i prawdy, i sumienia, bez klucza, jakim jest jego dzieło jeszcze jako kardynała z ’69 roku, Osoba i czyn. Kiedyś przez przypadek zostałem trochę zmuszony do tego, żeby tę książkę przeczytać. Początkowo lektura była bardzo trudna, ale kiedy się w to wgryzłem, odkryłem genialne dzieło. A doktorat o świętym Janie od Krzyża?

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Przeczytałem, tak, znam to, ale to jest dzieło z końca lat 40. Pewna bardzo ważna ścieżka duchowa, która zaczęła się chyba od jego spotkań z tym prostym, ale jakże niezwykłym krawcem z Dębnik krakowskich, Janem Tyranowskim. Tak było. Czy krzyż, który nosi Ksiądz Arcybiskup, jest tym samym, który kardynał Sapieha dostał od Ojca świętego Piusa X? Ten krzyż, który mam teraz na sobie i który zwykle noszę, otrzymałem z rąk Jana Pawła II podczas wizyty ad limina, pierwszej mojej wizyty tego rodzaju, w ’98 roku. I pewno ten będę na co dzień nosił. Natomiast ten, który otrzymałem kilka dni temu z rąk kardynała Dziwisza, to jest rzeczywiście krzyż niezwykły, który wręczył przyszłemu arcybiskupowi krakowskiemu, Adamowi Stefanowi Sapieże, święty Pius X. To był krzyż, który stał się jakby symbolem powagi i wielkości, związków ze Stolicą Świętą kolejnych biskupów krakowskich. I ja coś takiego otrzymałem – bezcenny, cudowny krzyż. Tym bardziej, że w jego wnętrzu są relikwie świętych: Krzyża Świętego, świętego Franciszka, świętego Stanisława… Ale jest jeden medalion pusty i chciałbym, żeby on został.... stał się miejscem dla relikwii Jana Pawła II. Jakie jest pierwsze zadanie Księdza Arcybiskupa tutaj, w Krakowie? To pierwsze już wczoraj zostało wypełnione. To była msza święta w krakowskich Łagiewnikach, w sanktuarium Świętej Faustyny. Tak się złożyło, że wczoraj, podczas tej mszy świętej transmitowanej przez telewizję, mogłem dać wyraz pewnej łączności między

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Przytoczył Ksiądz Arcybiskup myśl Jana Pawła II sprzed objęcia archidiecezji krakowskiej. Kontemplacja śmierci była mu czymś bliskim, myślą przewodnią? Mnie to bardzo uderzyło. Przygotowując się na ingres sięgnąłem do jego notatek osobistych, które niedawno wyszły drukiem, ocalone, i Bogu dzięki, przez księdza kardynała Stanisława Dziwisza.

Libero

Projekt i skład

Sekretarz redakcji i korekta

Zespół

Dział reklamy

Krzysztof Skowroński

Redakcja

A

A jaka jest taka najważniejsza modlitwa Księdza Arcybiskupa? Nie wiem, czy jest taka najważniejsza, jedna. Ale bardzo ukochana to na pewno różaniec. Zawsze fascynowało mnie to, co widać np. na zdjęciach z Denver, ze Światowych Dni Młodzieży, kiedy Jan Paweł II jeszcze był sprawny fizycznie – jak idzie w białej sutannie, z kijem w ręku, a w drugiej ręce ma różaniec. Takie było jego życie – różańcem przeplecione. Jakoś to jest także w moim życiu.

Redaktor naczelny

Magdalena Słoniowska

G

Krakowem a Łodzią, gdzie byłem dotychczas arcybiskupem. Bo tam się zaczęło życie – i ziemskie, i życie powołania świętej Faustyny, Helenki Kowalskiej, wtedy jeszcze młodej dziewczyny. Życie, które zakończyło się – jej pielgrzymka ziemska i życie zakonne – w krakowskich Łagiewnikach. A przede wszystkim w tej wczorajszej mszy świętej kryło się wielkie przesłanie o konieczności Bożego Miłosierdzia, które musi ogarnąć wszystkich i musi znaleźć swój wyraz bardzo konkretny. Tutaj jakby symbolem, jak iść do ludzi będących daleko od Kościoła, wypychanych na margines współczesnego społeczeństwa, jest święty Brat Albert, Adam Chmielowski. Jego rok właśnie przeżywamy, od świąt Bożego Narodzenia ubiegłego roku. I jest to rok Brata Alberta ustanowiony także przez Sejm Rzeczpospolitej Polskiej. On nas nauczył tego, jak trzeba, z ogromną odwagą i wręcz determinacją, dzielić los biednych, żeby ich przez to dźwigać z powrotem do Pana Boga i do człowieczeństwa.

Magdalena Uchaniuk, Maciej Drzazga, Antoni Opaliński, Łukasz Jankowski, Paweł Rakowski

Lech R. Rustecki Spółdzielczej Agencji Informacyjnej Stała współpraca

Wojciech Piotr Kwiatek Ryszard Surmacz

Wojciech Sobolewski Marta Obłuska reklama@radiownet.pl Dystrybucja własna Dołącz!

dystrybucja@mediawnet.pl

Maciej Drzazga

Tam jest właśnie notatka o tym, jak on się przygotowywał do ingresu w Katedrze Wawelskiej i chciał przeżywać mękę Chrystusa, prawdę o Jego śmierci, bo w tej Jego śmierci my wszyscy jesteśmy zanurzeni. To jest coś niezwykłego. Jeżeli kapłan, biskup wtapia się w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, to staje się rzeczywiście kapłanem. Dla mnie znamienne jest to, że po latach wrócił do tego samego tematu jeszcze jako kardynał i pisał o tym, że śmierć jest oczywiście czymś trudnym, ale daje nadzieję. „Cały w Ciebie jestem wpisany nadzieją”. Piękne zdanie. Niezależnie od tego, co się z nami, z naszym ciałem stanie, „cały w Ciebie

Idzie w białej sutannie, z kijem w ręku, a w drugiej ręce ma różaniec. Takie było jego życie – różańcem przeplecione. Jakoś to jest także w moim życiu. jestem wpisany nadzieją”. Bez Ciebie istnieć nie mogę. To jakby druga strona, a może dopowiedzenie tego, co on przeżywał, przygotowując się do ingresu do Katedry Wawelskiej w ’64 roku. I to, rozumiem, też było udziałem Księdza Arcybiskupa. Trudno było w moim przypadku nie sięgać do jego notatek, do jego zapisków, związanych także z objęciem przez niego Katedry Wawelskiej. Zawsze – i podczas wykładów, i w Poznaniu zwłaszcza, i w tym, co pisałem – starałem się wnikać w jego myśl. Był naprawdę moim mistrzem. Trudno byłoby teraz, w tym momencie nie sięgnąć do jego zapisków, jego refleksji,

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/ Wnet Sp. z o.o. Informacje o prenumeracie

prenumerata@kurierwnet.pl

szukając dla siebie klucza, jak służyć Kościołowi, który jest w Krakowie, a przez to w Polsce, w Europie i na świecie. I nie sięgnąć do postaci arcybiskupa Antoniego Baraniaka. Także. Wiem, że ksiądz kardynał Karol Wojtyła bardzo go cenił i warto przypomnieć jego słowa, jakie skierował do umierającego już arcybiskupa Baraniaka na tydzień przed jego śmiercią. Arcybiskup Baraniak był wtedy w szpitalu na Przybyszewskiego i wiem to od świadków tej rozmowy, zwłaszcza późniejszego arcybiskupa Mariana Przykuckiego, który najpierw był kapelanem, a potem biskupem pomocniczym przy arcybiskupie Baraniaku. Kardynał Wojtyła powiedział wtedy tak: „Ekscelencjo, Kościół w Polsce nigdy nie zapomni, co ekscelencja dla tego Kościoła uczynił w najbardziej trudnym momencie jego dziejów”. I wiem – osobiście wtedy rozmawiałem z księdzem arcybiskupem, już dzisiaj także świętej pamięci, Przykuckim – że te słowa były dla arcybiskupa Baraniaka wielkim pocieszeniem i umocnieniem na tydzień przed śmiercią. Kościół w Polsce nie zapomni. Ale rzeczywiście trwało to sporo lat, żeby można było chociaż częściowo przypomnieć tę wspaniałą postać historii najnowszej, historii Kościoła w Polsce i historii Polski. Dopiero właściwie wtedy, kiedy otwarły się archiwa IPN i można było dotrzeć do i tak nie wszystkich, ale znaczącej części dokumentów, które się zachowały, zwłaszcza do tych, które mówiły o tym, co biskup Antoni Baraniak przeszedł w więzieniu śledczym na Mokotowie od ’53 do końca ’55 roku. Czego Księdzu Arcybiskupowi życzyć? Czego życzyć? Żeby wypełniło się to, co jest w moim zawołaniu biskupim – Scire Christum, znać Chrystusa. Chrystusa, który przynosi nadzieję, który jest dawcą zbawienia i który otwiera drogę do Ojca. K

Nr 32 · LUTY 2017

ISSN 2300-6641 Data i miejsce wydania

Warszawa 4.02.2017 r. Nakład globalny

9 500 egz. Druk

ZPR MEDIA SA

ind. 298050

Wojska


LUTY 2017 · KURIER WNET

3

WOLNA·EUROPA

D

eputowani powołują się z satysfakcją na trwałość francuskich instytucji politycznych. Chodzi przede wszystkim o Konstytucję V Republiki, uchwaloną w 1958 roku. Kostium był szyty na miarę na wielkiego męża stanu. Po generale de Gaulle’u odziedziczyli go mężowie mniejszego kalibru, konieczne były poprawki, a i tak większość z nich wygląda w nim pokracznie. Niemniej do fotela prezydenckiego kandydaci się cisną. Przed pierwszą eliminacją było ich co najmniej piętnastu. Tydzień temu w biegu z przeszkodami do najwyższego urzędu pojawił się nieprzewidziany zakręt, grożący nawet wypadnięciem z toru. Francois Fillon, jeżeli nie został jeszcze wyeliminowany, to w każdym razie z trudem podnosi się z upadku. Podstawiono mu nogę, jak tylko wysunął się na prowadzenie. W środę 28 stycznia tygodnik „Canard enchaîné” oskarżył kandydata prawicy o fikcyjne zatrudnianie własnej żony w charakterze asystenta parlamentarnego. Prawo nie zabrania deputowanym zatrudniania członków rodziny we własnym biurze za wynagrodzeniem. Wymaga tylko, aby praca była rzeczywista. Prokurator zażądał zatem dowodów pisemnych, że żona naprawdę doradzała. Ale żona nie musi doradzać na piśmie, może rady szeptać na ucho. Śledczy musieli porzucić jałowy trop i zwrócili się wprost przeciwko żonie. Penelopa Fillon miała być również fikcyjnie zatrudniana w miesięczniku „Revue des deux Mondes”. 1 stycznia „Canard” zaatakował ponownie. Śledztwo w toku. O słuszności zarzutów wypowiedzą się organa sprawiedliwości. Ale wyborcy nie kierują się kodeksem, lecz uczuciami. Zręcznie sformułowane pomówienie, w porę wysunięte oskarżenie kilkakrotnie narzuciło Francji niechcianych kandydatów. Pod koniec rządów de Gaulle’a pojawiły się filmy o prześladowaniach policyjnych we Francji, o politycznych skrytobójstwach, o torturach stosowanych przez organa porządku. Niby nic konkretnego, takie sobie sensacyjne opowieści nie oparte na niczym poza scenariuszem.

K

to będzie kanclerzem Niemiec (o ile pytanie to ma sens!)? W niedzielę 24 września 2017 roku odbędą się w Niemczech wybory parlamentarne. Ich wynik przyniesie odpowiedź. O ile jej już nie znamy. Instytut badania opinii publicznej Forschungsgruppe Wahlen przepytał Niemców na okoliczność, kogo najchętniej widzieliby na stanowisku szefa rządu. – Angelę Merkel – utrzymuje 44 procent respondentów (podczas pierwszych badań w styczniu tak życzyło sobie 47 procent z nich!). – Martina Schulza – utrzymuje 40 procent (w pierwszych styczniowych badaniach miał on za sobą 37 procent elektoratu). Zatem: czerwone wygrywa, czarne przegrywa? Niezupełnie. Gra się dopiero rozpoczyna. I, być może, okaże się nawet ciekawsza od nudnych ostatnio w Niemczech wyborczych pojedynków na finiszu. Martin Schulz jest w Polsce dość dobrze znany. Tak, to ten polityk, który unikał jak ognia skojarzenia go z Niemcami, kiedy jako przewodniczący europarlamentu beształ premier Beatę Szydło za myślenie po polsku. Teraz przestał być politykiem „europejskim” i stał się niemieckim. I myśli, a jakże, po niemiecku. Zgodnie z obowiązującym w Niemczech porządkiem: „Deutschland und Europa”: Niemcy i Europa. I nigdy na odwrót. Martin Schulz jest politykiem SDP, niemieckiej socjaldemokracji, która to partia wzięła ostry kurs na lewo. O ile dawniej komuniści byli dla socjaldemokratów odwiecznym wrogiem, to dzisiaj sieroty po SED (Die Linke) są koalicjantem na przykład w stołecznym Berlinie. „Dzisiaj należy do nas Berlin, a jutro…?” Nominacja Martina Schulza, populisty bardziej plakatowego od Sigmara Gabriela (aktualnego szefa dyplomacji o niewyparzonej gębie) czy Franka-Waltera Steinmeiera (byłego szefa dyplomacji o charyzmie właściciela sklepu ze starociami), socjaldemokratom się opłaciła. Tak wynika z sondaży. Ledwie mianowano go kandydatem na fotel szefa rządu, a już notowania SPD poszybowały w górę o niebagatelne 3 procent, do 24. To wprawdzie nadal znacznie mniej od koalicji CDU/ CSU (chadecja plus bawarska unia

Wystarczyło to do zatrucia atmosfery, przygotowało ’68 rok i upadek najlepszego prezydenta, jakiego Francja miała kiedykolwiek. Producentem wielu tych filmów była bratowa Mitterranda, pani Gouze-Renal. Pompidou z kolei został trafiony rykoszetem. Jego piękną żonę oskarżono bezpodstawnie o urządzanie orgii seksualnych. Giscard d’Estaing był w oczach wyborców wzorem bezinteresowności. Mitterrand wyeliminował go fałszywym oskarżeniem o przyjmowanie brylantów od cesarza afrykańskiego, Bokassy. Chirac wykończył podobnymi metodami Raymonda Barre’a w 1988 roku i Balladura w 1995. W osobie Francoisa Fillona Francja zamierzała znowu wybrać polityka uczciwego, na którym nie ciążą podejrzenia ani skazania, jak na innych. Ci inni przekonują naród, jak w Rewizorze Gogola: „U nas w gorodzie tolko prokuror oczień łuczszyj czeławiek, no i on swinia!” To prawda, deputowani francuscy nie są bez skazy. Kilka lat temu pewien dziennikarz opublikował fotografie czołowych postaci francuskiej sceny politycznej w formie albumu policyjnego, jak przestępców: z profilu i en face. W podpisie: skazania cywilne i kryminalne figuranta. Dzisiaj należałoby ten album znowelizować. Segolene Royal, matka czworga dzieci Francoisa Hollanda, a obecnie minister środowiska, została skazana w 2008 roku za nieusprawiedliwione zwolnienie swojego attaché parlamentarnego. Minister sprawiedliwości Christiane Taubira również musiała zapłacić odszkodowanie swoim asystentom parlamentarnym. Obydwa wyroki zapadły w sądzie pracy. Ale były także skazania w sądzie karnym za podbieranie tzw. rezerw parlamentarnych, czyli pieniędzy wygospodarowanych w Zgromadzeniu Narodowym i w Senacie. Całkiem ostatnio Joseph P., deputowany z departamentu Var, i Bruno S., senator z departamentu Górnej Marny, zostali skazani za sfałszowanie deklaracji majątkowych. Brunonowi S. (3 miesiące więzienia w zawieszeniu i grzywna 6oo ooo €) skazanie nie przeszkadza zasiadać nadal w parlamencie.

chrześcijańsko-socjalna), która – bez zmian – może pochwalić się wynikiem 36 procent. Ale socjaldemokraci nie zamierzają rządzić sami: nie uda się pokonać chadecji, to zawsze pozostaje nadzieja na wariant berliński w skali federalnej. No to liczmy: SPD, na początku kampanii wyborczej do Bundestagu, w ostatnią niedzielę stycznia 2017 roku, ma 24 procent. Jeżeli Schulz będzie czytał w myślach niemieckiego elektoratu, do czego jako populista zdradza niewątpliwie talent, to wynik ten może do września poprawić. Dla wielu Niemców to „swój chłop”: za młodu haratał w gałę, używając języka nadwiślańskich elit; butelkę wykręcał do ostatniej kropli, w szkołach nietęgi, intelektem nie zabłysnął. Słowem, jak większość elektoratu SPD. Komuniści (Die Linke) 10 procent (zyskali 1 procent), to już razem 35 procent. Zieloni – 8 procent (minus dwa, dlaczego, o tym za chwilę) i mamy 43 procent na dzień dobry. Chrześcijańska demokracja (CDU, której szefuje Angela Merkel) wyszła osłabiona po operacji „osadnicy”, zwanej w Niemczech „Wilkommenskultur”, ale nie do tego stopnia, by odejść w przeszłość. Na scenę polityczną powraca były niemalże etatowy koalicjant CDU/CSU, partia FDP (Wolni Demokraci, liberałowie), której przedwcześnie, jak wynika z sondaży, przepowiedziano polityczny zgon. FDP trzyma się kurczowo bezcennego w Niemczech pułapu 6 procent, który obiecuje wejście do Bundestagu! A zatem sięgnijmy po kalkulator (kto dzisiaj rachuje w pamięci?!): CDU/CSU 36 procent, FDP – 6 procent – razem 42. To wprawdzie o 1 procent mniej od koalicji skrajnej lewicy (SPD, Zieloni, komuniści), ale na niemieckim parkiecie politycznym, tak długo przed wyborami, to remis. A jeszcze (poza rachunkiem) jest przecież AfD. Obiecałem napisać coś o osłabieniu Zielonych. Jak to się stało, że partia, sprawująca w Niemczech niepodzielnie rząd dusz, córa rewolucji ’68, która, żądając państwa neutralnego światopoglądowo, wprowadziła od kuchni dyktaturę gender, nagle spada w dół w sondażach? Przyczyna jest prosta. Nie tylko zielone firmy padają (wiara w nieomylność ludzką nie

P

i

o

t

r

W

i

t

t

Noże zostały wyciągnięte Pesymiści twierdzą, że demokracja francuska chwieje się w posadach. Za trzy miesiące wybory prezydenckie, a tymczasem coś jakby pękło, coś się sypie z każdym dniem coraz prędzej. Takie wyroki są jednak rzadkie. Tłumaczy się to względami historycznymi. Stan posiadania deputowanych i senatorów, nazwiska ich współpracowników parlamentarnych są publikowane dopiero od końca roku 2013, od ustanowienia Wysokiej Władzy do spraw Przejrzystości Życia Publicznego, w następstwie afery Cahuzaca – ministra budżetu, który lokował brudne pieniądze na kontach w Szwajcarii i Singapurze. Przedtem wszystko to było okryte kompletnym mrokiem. Parlamentarzystom trudno przyzwyczaić się do otwartości pod tym względem. Dziesięciu spośród nich zmieniło ostatnio swe deklaracje majątkowe dotyczące zatrudniania członków rodziny. Przeciwko trzem senatorom toczy się obecnie śledztwo, są podejrzani o chowanie publicznych pieniędzy do kieszeni. W ubiegłym roku rozdystrybuowano ponad 80 milionów euro z nadwyżek parlamentarnych. Co było dawniej, nikt nie wie.

Po pierwszej turze prawyborów prawicy przeciwnicy zacierali ręce: Sarkozy już poza nawiasem, teraz wyeliminuje się Fillona. Nie udało się. Kandydat wygrał ogromną większością głosów. Demokratycznie się nie powiodło – trzeba było sięgnąć po inne środki. Skąd ta zaciekłość?! Fillon to szczególnie niewygodny kandydat. Jako jedyny przyznał, że jest chrześcijaninem, jedyny odpowiedział na list episkopatu francuskiego. Traktuje Francuzów jak dorosłych ludzi i przestrzega, że ich kraj jest w wielkich opałach. To wszystko koniec końców wybaczyliby mu ci, co trzymają klucze od kasy. Ale kandydat Fillon popełnił błąd niewybaczalny: zapowiedział obniżenie długu publicznego. Państwo francuskie jest zadłużone u prywatnych bankierów. Im bardziej jest zadłużone, tym większe zyski przynosi wierzycielom. Fillon chciałby popsuć złoty interes trwający nieprzerwanie od 1973 roku. Niedoczekanie! W tych okolicznościach prawybory francuskiej lewicy zeszły na drugi

zastąpi ekonomii), straszenie Fukushimą już też nie działa tak, jak przed laty, ale przede wszystkim Zielonym zaszkodziła ewidentnie proislamska polityka imigracyjna. Zresztą w partii sporu na temat tak zwanych uchodźców nie zakończono. Za dużo „postępu” to nawet elektoratowi zielonych za dużo. Sukces Alternatywy dla Niemiec nie wziął się przecież z niczego. Aczkolwiek sondaż Forschungsgruppe

Wahlen przepowiada AfD spadek o 2 procent – do 11. Czy możliwa byłaby koalicja CSD/CSU/FDP/AfD? W Polityce nigdy nie wolno używać słowa nigdy – tylko to jest pewne. Przecież koalicję z sierotami po SED uważano do niedawna za zdradę demokracji. Populista Martin Schulz zachęca Niemców, by w we wrześniowych wyborach do Bundestagu wybierali oryginał. – „A oryginał to ja”, skromnie dodaje współautor Brexitu. Trochę to

J

a

n

B

o

g

a t k o

Merkel czy Schulz? Populista Martin Schulz zachęca Niemców, by w we wrześniowych wyborach do Bundestagu wybierali oryginał. – „A oryginał to ja”, skromnie dodaje współautor Brexitu. Trochę to brzmi jak reklama karmy dla kotów, ale populiści uważają wszelkie chwyty za dozwolone. Schulz jednak mówi prawdę, stwierdzając, że szefowa CDU, Angela Merkel, od dawna już uprawia politykę z pozycji socjaldemokracji. „Po cóż więc kanclerz z drugiej ręki?”, pyta nie całkiem retorycznie Schulz i puszcza oko do wyborcy. CDU nie jest już tym produktem politycznym, na co wskazywałaby jego etykieta – po prostu nie ma ona nic wspólnego z chrześcijaństwem, zwłaszcza od zawarcia koalicyjnego „małżeństwa z rozsądku” z SPD.

plan. Lewica stała się tworem politycznym bez treści i bez znaczenia. Zbyt dobrze znana jest przeszłość socjalistów, żeby ich przyszłość miała budzić zainteresowanie. Czołowym wydarzeniem w polityce francuskiej jest więc nadal inwestytura prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nawet jeśli się nie zna Donalda Trumpa, to wrogość okazywana mu przez lewicę, którą się zna aż za dobrze – po owocach ich poznacie – musi budzić sympatię do nowego prezydenta A zwłaszcza przemawia na jego korzyść nienawiść okazywana mu przez George’a Sorosa, (udziałowca m.in. „Gazety Wyborczej”). Od czasu, kiedy się stało wiadome, że jeśli nie nastąpi kataklizm kosmiczny, nowym prezydentem USA będzie Trump, ataki lewicy powtarzają się co dnia. Katastrofy kosmicznej nie było, Trump przysiągł na Biblię. Były dwa egzemplarze: Biblia prezydentów Ameryki i drugi egzemplarz – jego matki. Prosto z trybuny udał się do Pokoju Owalnego i jednym pociągnięciem pióra anulował projekt ubezpieczeń stworzony przez Baracka Obamę. Zastąpi go innym. Wzorem francuskim zmusi laboratoria farmaceutyczne do zasadniczej obniżki cen leków. Trump zwrócił się do Ameryki zapomnianej, do milionów, które stanowią sól jej ziemi, a były najczęściej ignorowane. Jego program, otwarcie antyglobalistyczny, odwołuje się do wartości, które ukształtowały cywilizację zachodnią. Przypomina o tożsamości narodowej, o granicach. A przy tym budowniczy Trump jest człowiekiem interesu, człowiekiem czynu; istnieją zatem szanse, że mu się powiedzie. Pewnego dnia, miejmy nadzieję, okaże się, że jest to człowiek opatrznościowy dla Ameryki, a może dla całej planety. Francuskie media głównego nurtu zbojkotowały prezydenta najpotężniejszego mocarstwa świata. Stacja TV France 1 – własność miliardera Buyguesa – emitowała w czasie inwestytury komedię filmową z życia w departamentach północnych. Publiczna TV France 2 ograniczyła serwis do minimum – tematu w dzienniku. Radio tendencyjnie informowało o rekordowej

absencji Amerykanów na uroczystości. Ale prawdy nie można ukryć. – Czy to przemówienie prezydenta tak panią wzrusza? – zapytał reporter. – Nie, płaczę z zimna – odparła dama. – O, zaczyna siąpić – zauważył reporter. Dowiedzieliśmy się tedy, że tego dnia było bardzo zimno i padało, więc publiczności przyszło mniej. Media oficjalne i tuby miliarderów były zajęte prawyborami francuskimi. Cały ogień szedł na podgrzewanie kociołka z różowym soczkiem, z którego ma się wyłonić kandydat banków – Emmanuel Macron, dawniej w banku Rotszylda, później w rządzie Hollanda. Obecnie przed Francją stanęła alternatywa: Francois Fillon wytrzyma wściekłe ataki, zostanie prezydentem i pchnie kraj na nową drogę albo kandydat prawicy ulegnie i ustąpi placu Macronowi. To drugie oznacza zamiast audytu państwa i rozliczenia szkód kontynuację mitterrandyzmu-hollandyzmu pod nowym szyldem. W Radio Courtoisie, prawicowym i patriotycznym, cieszono się z wyboru Trumpa. Wysocy funkcjonariusze państwa, którzy po przejściu na emeryturę odzyskali swobodę wypowiedzi, wyrażali nadzieję, że nowy prezydent uwolni swój kraj z macek kompleksu wojskowo-przemysłowego panującego nad Ameryką od kilkudziesięciu lat. Czyż Donald Trump nie zapowiedział wycofania armii amerykańskiej z wojen w odległych częściach świata? Czyż prezydent Eisenhower, odchodząc na emeryturę, nie przestrzegał Amerykanów przed władzą bankierów i handlarzy broni? Odbudowa zardzewiałych mostów, naprawa dróg i domów, a nawet przemysłu samochodowego – to wszystko jest w zasięgu współczesnych możliwości technologicznych. Może nawet okiełznanie banków. Ale jak budowniczy Trump poradzi sobie z grubasami? Czym będzie żywił Amerykę? W ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat Amerykanie wyhodowali na mięsie szpikowanym hormonami społeczeństwo chore fizycznie. Jaki dobry geniusz sprawi, aby schudły tabuny 18-letnich dziewczyn, które ważą po 150 i 200 kilo?! K

brzmi jak reklama karmy dla kotów, ale populiści uważają wszelkie chwyty za dozwolone. Schulz jednak mówi prawdę, stwierdzając, że szefowa CDU, Angela Merkel, od dawna już uprawia politykę z pozycji socjaldemokracji. „Po cóż więc kanclerz z drugiej ręki?”, pyta nie całkiem retorycznie Schulz i puszcza oko do wyborcy. CDU nie jest już tym produktem politycznym, na co wskazywałaby jego etykieta – po prostu nie ma ona nic wspólnego z chrześcijaństwem, zwłaszcza od zawarcia koalicyjnego „małżeństwa z rozsądku” z SPD. „ Jeżeli pani Merkel jako szefowa rządu o silnym zabarwieniu socjaldemokratycznym prowadzi politykę socjaldemokratyczną, to jest to piękne, nawet jeśli chadecja za nią nie podąża”. Dlatego – uważa Martin Schulz – obywatele powinni wybrać Whiskas – pardon – oryginał – a tym jestem ja”. I to nie on, Schulz, ma problem, to ona, Merkel, ma problem. Oczywiście Schulz nie rzuca rękawicy Merkel, ale podkreśla, że nikomu nie składa obietnicy koalicyjnej. Jedynie „nigdy nie z prawicowymi ekstremistami” (i chyba nie ma tu na myśli NDP). A więcej jednak „nigdy”… Na pytanie, czy komuniści (Die Linke) wchodziliby w grę, Schulz zaprzecza twierdząco: „O to trzeba by ich spytać”. Kariera Martina Schulza przebiega w oszałamiającym tempie: we wtorek 24 stycznia zostaje szefem SPD i kandydatem socjaldemokratów na fotel kanclerza we wrześniowych wyborach. Chwilę potem Sigmar Gabriel obejmuje tekę szefa MSZ i przekazuje władzę „swemu przyjacielowi Martinowi”. W niedzielę 29 stycznia zarząd partii nominuje Schulza. A pod koniec dnia można by odnieść wrażenie, że nasz bojownik o wolność i demokrację z Parlamentu Europejskiego został już kanclerzem Niemiec. On sam, nie tylko w telewizyjnym programie Anne Will (talk-show ARD, 29 stycznia), zapewne w to uwierzył. I nie tylko on. Głosy zaniepokojenia dało się słyszeć w Polsce. Schulz kanclerzem? Na kilka dni przed wizytą Angeli Merkel w Warszawie? Z imaginacji na koronację? Być może. Jeśli dotąd jakiś polityk ustanowił rekord w populizmie, to Schulz pokonał go bez reszty. Megalomania

jest silną stroną polityka niemieckiej socjaldemokracji. Nigdy nie zapomnę, jak podczas pamiętnej debaty w Parlamencie Europejskim pouczał widzów na ławach dla publiczności, jak się mają zachowywać: że nie wolno im wyrażać aprobaty czy dezaprobaty. „Wiedzą państwo, jakby was potraktowano w polskim Sejmie?” (dając do zrozumienia, że spałowano by ich i wrzucono w kajdanach do celi). Odpowiedź premier Szydło zatkała samozwańczego eksperta od demokracji w Polsce: „U nas publiczność ma prawo wyrażać emocje, to cecha naszej starej demokracji”. Usłyszał, to pewne – ale nie jest pewne, czy zrozumiał. Skromność Martina Schulza w tych dniach politycznego lotu do stratosfery zadziwiała: „ Jestem najlepszy”! „Niemcom potrzeba odnowy!" I tylko on (czy powinienem napisać to słowo wielką literą?) nadaje się na ten fotel, o czym rozmawiał już z żoną. Czy potrzebne są w ogóle jakieś wybory, kiedy „czuję się i faktycznie jestem najlepszym kandydatem”? Populista rzuca w studiu telewizyjnym teksty, które dotąd stanowiły domenę NPD, w rodzaju: „policja jest wykrwawiona, trzeba zwiększyć prezencję policji na ulicach, sprawcy muszą poczuć respekt przed prawem, także ci, którzy napastują nasze kobiety na placach dworcowych”. Co lotniejsi obserwatorzy sceny politycznej zauważają, że w zasadzie to wszystko, o czym mówi populista z SPD, rządy z udziałem tej partii powinny były załatwić już lata temu. Ale skoro, jak widać, nie załatwiły, to teraz, kiedy pojawił się dawno wyczekiwany mąż opatrznościowy, niewątpliwie – bo się do tej funkcji nadaje najlepiej, jak mówi – załatwi wszystko: wyższe emerytury, podwyżkę płacy minimalnej, niższe opłaty za najem lokali (w Niemczech większość mieszkańców wynajmuje mieszkania), obniżenie poborów szefom koncernów. Innymi słowy – to wszystko, czego dotąd wszystkie rządy z udziałem partii, której jest szefem, nie były w stanie zrealizować choćby w przybliżeniu, on, Martin Schulz, oryginał, załatwi ohne Wenn und Aber (bez cienia wątliwości). Czy on przypadkiem w tajemnicy nadal nie pije? K


KURIER WNET · LUTY 2017

4

G · Ó · R· N · I · C ·T·W· O

W

ęgiel jako nośnik energii jest najtańszym paliwem na skalę globalną, nie mającym substytutu. Polska jest właściwie jedynym krajem w Europie, który posiada zasoby węgla (ponad 90 % złóż europejskich). Do 1200 m głębokości, do której możliwa jest eksploatacja technologią tradycyjną, obecnie stosowaną, udokumentowaliśmy tych zasobów na około 55 mld t. Na głębokości od 1200 do 6000 m zalega jeszcze 10 razy więcej węg– la, tj. około 500 mld ton. Za pomocą obecnie stosowanej technologii jest on niemożliwy do wydobycia, ale technologią podziemnego zgazowania – tak. Europa importuje dzisiaj, głównie z Rosji, ponad 200 mln t/r węgla i około 450 mld m3 gazu ziemnego. Polska importuje około 10 mln t węgla i około 10 mld m3 gazu w skali roku. Posiadane przez nas ilości węgla (ponad 550 mld ton) wystarczą na zapewnienie nawet całej UE na kilkaset lat energii z gazu uzyskiwanego z węgla (po dopracowaniu technologii podziemnego zgazowania). Przejście do wydobycia energii zawartej w węglu od tradycyjnej technologii do technologii podziemnego zgazowania węgla oznacza, że koszty wydobycia będą kilkakrotnie niższe, a więc zyski – kilkakrotnie większe. Okres eksploatacji również wydłuży się kilkunastokrotnie, bo możliwe będzie dodatkowe wydobycie energii zawartej węglu, który zalega poniżej 1200 m, dzisiaj niemożliwy do eksploatacji. Hitler najechał na Rosję tylko z jednego powodu: ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla, bez których Niemcy nie mogliby zapewnić sobie bezpieczeństwa energetycznego. Wojny w Iraku, Iranie, Libii, prowadzone pod przykrywką walki o wolność i demokrację, de facto toczą się o zasoby energetyczne tych państw. Przejęcie przez Niemcy w sposób pokojowy (legalny) kontroli nad naszymi potężnymi zasobami utrwaliłoby ich pozycję jako gospodarczego hegemona Europy, o co walczą od 1000 lat. Zmienia się jednak taktyka – przejęcie nie w wyniku wojny, a poprzez zadłużenie sektora, z wykorzystaniem instrumentu przewłaszczenia na zabezpieczenie pod udzielone, a niespłacone w terminie obligacje i kredyty. Aby zastosować taką taktykę, trzeba stworzyć warunki do zadłużenia sektora. Najłatwiej to zrobić poprzez zmniejszenie przychodów w branży (ograniczanie eksportu i maksymalizowanie importu, co ma miejsce od początku transformacji). W 1990 roku wydobywaliśmy prawie 200 mln t węgla, z czego eksportowaliśmy około 35 mln t/r, a import był zerowy. Dzisiaj wydobywamy już tylko 65 mln ton, z tendencją malejącą, eksportujemy 6 mln, a importujemy około 10 mln t/r. W czasie, kiedy Polska ograniczyła wydobycie węgla trzykrotnie, świat trzykrotnie je zwiększył. Jak to świadczy o kompetencjach i dobrej woli tych, którzy decydują o losach branży górniczej w Polsce, czyli o kolejnych rządach i przedstawicielach strony społecznej?

B

eskid Niski był zasypany śniegiem podobnie jak dziś, jednak sprzętu do odśnieżania było zdecydowanie mniej. Nie odstraszyło to nas, pięciu śmiałków, od wyruszenia terenowym UAZ-em w kierunku najbliższego punktu wyborczego. Siedem kilometrów przez zaspy. Godzinę zajęło nam dotarcie do Obwodowej Komisji Wyborczej w małej, wiejskiej szkole. Obowiązek patriotyczny tego od nas wymagał – oddaliśmy głos na tego, którego jedynie nie lubiliśmy, po to, żeby komuszek-karierowicz nie został prezydentem Polski. Nie udało się. Jednak z ciekawości – kiedyś mnie zgubi – tydzień później, już w luksusowych warunkach pogodowych, zatrzymałem się przed naszym lokalem wyborczym. Lech Wałęsa nie otrzymał tam ani jednego głosu. Dlatego ogłoszony właśnie przez prezesa Kaczyńskiego postulat zmiany ordynacji wyborczej, w punkcie zamiany urny na przezroczystą, i stałego monitoringu wyborów w Internecie, wywołał mój niekłamany entuzjazm. Nareszcie zniknie możliwość drukowania wyników według najlepszych sowiecko-rosyjskich wzorców. Postulat takiej jawności, z wyłączeniem przeds– tawicieli aktualnej władzy w komisjach wyborczych, zgłaszał Ruch Kontroli Wyborów (oczywiście Targalskiego, bo ten Orła to partyjna wydmuszka

O co walczą obce kapitały?

Krzysztof Tytko

O

d początku tzw. transformacji toczy się walka o górnictwo. Kolejne rządy głoszą pogląd, że wydobycie węgla w Polsce jest nieopłacalne i prowadzą tzw. restrukturyzację sektora paliwowo-energetycznego. W odczuciu wielu Polaków sprowadza się ona do zamykania kopalń lub do przekazywania ich w ręce prywatnych inwestorów, najczęściej niemieckich, którym eksploatacja złóż polskiego węgla – okazuje się – jednak ma się opłacać. Protesty górników są często przedstawiane w mediach jako walka o wyłącznie własne interesy

Straty powiększa również narzucanie dodatkowych opłat i podatków na branżę oraz nieracjonalna gospodarka złożami i aktywami kopalń. Wszystko to prowadzi do coraz większego zadłużenia sektora u zachodnich kredytodawców. Zadłużone, „nierentowne” kopalnie ministerstwa „muszą” zamykać, likwidując miejsca pracy. Wtedy na arenę wchodzą „obrońcy” miejsc pracy, czyli liderzy głównych central związkowych, które walczą ponoć zajadle o utrzymanie zatrudnienia w branży. Skutek ich działań jest następujący: w 1990 roku w górnictwie pracowało około 430 000 pracowników i około 1 500 000 w jego zapleczu, a dzisiaj już tylko 65 000 w górnictwie i 300 000 na zapleczu. Liczba miejsc pracy spadła o ponad 1 600 000.

[przez grzeczność nie wymienię czyjej, tfu, przejęzyczenie, której partii]). Pełna zgoda również co do ograniczenia możliwości sprawowania władzy w samorządach do dwóch kadencji. W końcu każda władza demoralizuje. Jest jednak jedno „ale”. No i co z tego, że wybierzemy uczciwie? Kiedyś przez takie pytanie zraziłem do siebie Ruch JOW z jego szefem, śp. Jerzym Przystawą na czele. Janusza Sanockiego, obecnego posła z listy Kukiza również, bo na jego przykładzie, przegranego w wyborach na burmistrza Nysy, opisałem bezsens dotychczasowych wyborów samorządowych. Wyborcy, mieszkańcy gminy wiejskiej lub miejskiej, nie zagłosują w swej masie na ludzi uczciwych i sprawiedliwych, i dodatkowo gwarantujących dobre zarządzanie ich najbliższym otoczeniem. Zagłosują na cwaniaków, kombinatorów, ale takich, o których wieść gminna głosi, że mają plecy w Warszawie. Dlatego nie zdziwiło mnie parę kadencji temu, że posiadający wiele lokalnych zalet, ale skonfliktowany z wyższą władzą Janusz Sanocki przegrał wybory. Powyższe słowa to nie jest zarzut w stosunku do wyborców, do społeczeństwa w ogólności, że głosują na miernoty i – głupi – sami są sobie winni. Jak chętnie obwiniają Polaków wszyscy przegrani. Ludzie z zasady kierują się zdrowym rozsądkiem, zwłaszcza wybierając swoich przedstawicieli.

i miejsca pracy, finansowane z publicznych pieniędzy przeznaczanych na dopłaty do wydobycia węgla, który jest przestarzałym źródłem energii, zanieczyszczającym środowisko. Z tego powodu społeczeństwo odbiera postawę górników z niechęcią. Taki obraz powstaje w powszechnym odbiorze informacji płynących od lat z mediów. Rzadko jednak można zapoznać się z argumentacją drugiej strony – tych, którzy są przekonani o tym, że wydobycie węgla i pozyskiwanie z niego energii bez udziału obcych kapitałów może stać się

„Ratując” miejsca pracy w kopalniach posiadających największe zasoby, związki zawodowe znajdują zagranicznych inwestorów, którzy przejmują kopalnię wraz z częścią – i tylko częścią – pracowników, którzy zostaną zresztą zwolnieni po wdrożeniu nowych technologii. Związki triumfują, bo w odbiorze społecznym odniosły sukces, a zasoby są już pod kontrolą obcych kapitałów. Takie scenariusze cyklicznie się powtarzają. Dzisiaj przejmuje się pojedyncze kopalnie („Silesia”, „Brzeszcze”, „Dębieńsko”, „Makoszowy”, „Krupiński”), a jutro, poprzez zadłużenie Jastrzębskiej Spółki Węglowej i połączonego z Polską Grupą Górniczą Katowickiego Holdingu Węglowego, zostaną przejęte – za jednym zamachem – wszystkie.

źródłem dobrobytu dla Polski. Są to specjaliści z branży górniczej, energetycznej, zarządzania kopalniami, którzy w żaden sposób nie mogą pogodzić się z tym, żeby kopalnie były zamykane w takim trybie, górnicy zwalniani z pracy, złoża węgla przechodziły w ręce cudzoziemców i przez nich były przetwarzane nowoczesnymi technologiami, które bez przeszkód mogliby stosować Polacy dla własnego dobra. Warto wiedzieć, o co toczy się bój. Dlatego oddajemy głos przedstawicielowi niezależnych ekspertów i naukowców, skupionych

Aby taki proceder mógł być skuteczny, a jest – musi dojść do współdziałania władzy ustawodawczej, wykonawczej, sądowniczej i instytucji kontrolujących (NIK, audytorzy), a także wspieranej przez tendencyjne media, teoretycznie krytycznej strony społecznej, de facto legitymizującej decyzje władzy. Górnikom zaś zamyka się usta za pomocą swoistej działalności charytatywnej rządu – udzielając im tzw. urlopów górniczych (przez 4 lata otrzymują wynagrodzenie w zamian za rezygnację z pracy). Na ich miejsce zatrudnia się za pośrednictwem zewnętrznych firm mniej wykwalifikowanych pracowników, których w dowolnym momencie można zwolnić. Taki teatr na oczach całego narodu trwa od 28 lat i kosztował podatników już setki

17 lat minęło od tamtego wydarzenia. W II turze wyborów prezydenckich rywalizowali Wałęsa, którego nie lubiłem od początku lat 80., i Kwaśniewski, symbol pragmatycznego karierowicza schyłku komunizmu.

Szklane urny. Czy wszystko załatwią? Jan Kowalski

I istota tego wyboru sprowadza się do kalkulacji, co mnie, mojej rodzinie bardziej się opłaca. Wyjaśnijmy to zatem. Dawno tego nie sprawdzałem, jednak 10 lat temu samorządy na potrzeby gminy pozyskiwały jedynie 18% środków własnych, a cała reszta pochodziła z Centrali. Chyba dla każdego jest już jasne,

dlaczego autentyczni lokalni liderzy nie pojawią się w takim systemie. A jeśli, to na chwilę. Po prostu większość wyborców, kierując się niezachwianą logiką, wskaże na tego, kto ma lepsze chody w Centrali, ministerstwie. Tylko taki człowiek może coś załatwić dla lokalnej społeczności. Żeby być dobrze zrozumianym – przyznaję stuprocentową

w Komitecie Obywatelskim Obrony Polskich Zasobów Naturalnych – jego prezesowi, Krzysztofowi Tytce. Prezentuje on odmienny od rządowego obraz rynku „czarnego złota”, którym w takiej obfitości dysponuje Polska. Liczymy na to, że dzięki temu „przeciętny” Polak, który nie ma fachowej wiedzy na temat sektora paliwowo-energetycznego, uzyska podstawowe, ogólne, kompleksowe informacje na temat sytuacji w tej dziedzinie gospodarki, widzianej oczami obrońców polskiej własności kopalń i złóż węgla. Redakcja „Kuriera Wnet”

mld zł, a będzie kosztował biliony, jeżeli społeczeństwo w porę nie zostanie wybudzone z letargu. W przypadku likwidacji KWK „Krupiński” kolejne rządy konsekwent– nie kontynuują ten proceder, przedstawiając go jako wielki sukces, podczas gdy taka działalność godzi w interes polskiej gospodarki. Liderzy ZZ oraz posłowie z koalicji rządzących mają w nim potężne „zasługi”, bo po „desperackich” walkach uratowali, wprawdzie nie na długo, ale kilkaset miejsc pracy (Jerzy Markowski, były wiceminister przemysłu i handlu, obecnie prezes niemieckiej spółki Silesian Coal, ubiegającej się o koncesję na eksploatację polskich złóż węgla, planuje przejąć infrastrukturę kopalni „Krupiński” oraz 700 jej pracowników, których za kilka lat zwolni,

rację tym wyborcom. Ja sam jeszcze nie brałem udziału w wyborach samorządowych, chociaż mam przekroczoną 50-kę. Po co? Mam głosować na partyjną klikę, taką czy inną, która za moje pieniądze coraz bardziej ogranicza moją wolność? Zwycięstwo i obecna władza Prawa i Sprawiedliwości teoretycznie pokonała III RP i Okrągły Stół. Jednak, jeśli dobrze zrozumiałem ostatnie deklaracje prezesa Kaczyńskiego, przezroczyste urny mają przymnożyć władzy PiS w terenie. Oczywiście tak się stanie, tylko jaka korzyść wyniknie z tego dla mnie, Jana Kowalskiego? Czy zyskam możliwość decydowania o przeznaczeniu pieniędzy zbieranych w mojej gminie, skoro poza drobną ich częścią i tak wyfruną w całości do Centrali? I trzeba będzie o nie żebrać, a do tego poziomu się nie zniżę (Chyba już widać, że nieprędko zostanę lokalnym działaczem ). Mówiąc poważnie – właśnie lokalne społeczności stanowią o sile lub słabości państwa. W przypadku Polski teoretycznie odzyskanej spod władzy Okrągłego Stołu, na przykładzie tak zwanych samorządów, bo z samorządnością niewiele ma to wspólnego, widać doskonale słabość naszego państwa. Słabość strukturalną, ustrojową. Po prostu państwo nasze jest źle zorganizowane i źle zarządzane. Myślę, że Jarosław Kaczyński nie rozumie jednego. To nie układ

gdy zacznie zgazowywać na tej kopalni węgiel). W ten sposób społeczeństwo po cichu, bez wojny, jest wywłaszczane z najcenniejszych zasobów. Obcy kapitał, głównie pochodzący z drukowania euro przez EBC – jak dotąd skutecznie – przejmuje polskie zasoby węgla, bo w bliskiej przyszłości ten, kto będzie miał nad nimi kontrolę, będzie czerpał niewyobrażalne zyski z zastosowania technologii podziemnego zgazowania węgla. Przeznaczenie przez zachodnie kapitały euro – liczonych w setkach milionów, czy nawet w miliardach – na „kampanię”, skutkującą przejęciem polskich kopalń i złóż, z nawiązką się opłaci, bo w okresie od przejęcia do całkowitego wyczerpania naszego węgla jego właściciele zarobią biliony. Przez lata transformacji kolejne rządy na siłę i na koszt podatnika zmniejszały i nadal zmniejszają zatrudnienie w górnictwie, bez pozyskiwania nowych kadr, aby przygotować obcym kapitałom warunki do prowadzenia biznesów w przyszłości, po zmianie technologii wydobycia energii z węgla. Po wprowadzeniu technologii podziemnego zgazowania węgla obecnie istniejące miejsca pracy w kopalniach w większości będą, niestety, zbędne. Dlatego zamiast wydawać miliardy zł na urlopy górnicze, należy tworzyć innowacyjne miejsca pracy w nowym górnictwie gazu pozyskanego z węgla, w energetyce rozproszonej i wydobyciu wielu innych cennych surowców, którymi tak szczodrze obdarzyła Polskę natura. Komitet Obywatelski Obrony Polskich Zasobów Naturalnych z udziałem niezależnych ekspertów wypracował własny projekt zagospodarowania istniejących kopalń i polskich zasobów węgla, z uwzględnieniem zarówno tradycyjnych metod wydobycia, jak i zastosowania technologii podziemnego zgazowania węgla, za pomocą polskiego kapitału. Zdaniem Komitetu jest możliwe powstrzymanie dramatycznego upadku polskiego sektora energetyczno-paliwowego i doprowadzenie do znaczącej poprawy standardu życia Polaków. Czas upływa, a więc pilnie potrzebna jest debata publiczna strony rządowej i niezależnych ekspertów, którzy mogliby w ten sposób przedstawić społeczeństwu swoje poglądy i projekty. Jak dotąd, mimo wielu starań podejmowanych przez ekspertów, strona rządowa nie okazuje zainteresowania ani proponowanymi przez nich rozwiązaniami, ani debatą. Komitet Obywatelski pokłada także nadzieję na pozytywne zmiany w spotkaniu z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, kiedy to zaprezentowałby mu racje zwolenników uniezależnienia się sektora paliwowo-energetycznego od obcych kapitałów i konkretne projekty na przyszłość. I tu, jak dotąd, starania Komitetu Obywatelskiego nie przynoszą efektów. Więcej informacji na temat propozyc– ji zespołu niezależnych ekspertów, m.in. Nowy Model Biznesowy dla KWK „Krupiński”, zawiera artykuł Krzysztofa Tytki Idzie Grześ przez wieś… na s. 3 lutowego „Śląskiego Kuriera Wnet”. K

konkretnych ludzi niszczy Polskę, w związku z czym naprawić państwo można poprzez ich wymianę na swoich, prawych i uczciwych (a gdzie nie poskrobać, to sami krętacze). To SYSTEM, obrzydliwy, komunistyczny system. Wjeżdżając do Polski na sowieckich czołgach, nie tylko strzelał polskim bohaterom w potylicę. Odebrał również wszystkim Polakom możliwość decydowania o swoim życiu, odebrał pieniądze każdemu człowiekowi i każdej lokalnej społeczności. Nie tylko kasta prawnicza nie została zmieniona po roku 1989. Niezmieniony został też zaprowadzony pod sowieckim reżimem budżet państwa, czyli sposób zbierania i wydawania naszych wspólnych pieniędzy. Żadne państwo Zachodu, do którego tak dążyliśmy, nie zabiera w tak bolszewicki sposób pieniędzy swoich obywateli i tak bezczelnie ich nie marnotrawi. To od konstrukcji budżetu, od sposobu zbierania naszych pieniędzy zależy, czy będziemy państwem wolnych obywateli, czy w dalszym ciągu będziemy mogli tylko kiwać głowami dyktaturze polityków starej daty, tej lub innej opcji. I tym zagadnieniem zajmę się następnym razem. Wracając zaś do szklanych urn: cóż, w sumie to dobry krok. Przynajmniej będziemy mieć pewność, że to ludzie rzeczywiście przez nas wybrani trwonią naszą szansę na rozwój. K


LUTY 2017 · KURIER WNET

5

I·M·P·O·N·D·E·R·A·B·I·L·I·A

Dzisiejsze czasy, które są nierozdzielną konsekwencją przeszłości, wymagają wielkich umysłów, społecznego współdziałania z nimi i zrozumienia; dużej perspektywy i wiary we własne siły. Świat wielkiej polityki potrzebuje kreatorów, wizjonerów i ludzi honoru. Świat złej polityki potrzebuje nieobecnych, małych, biednych i zastraszonych wykonawców. Nieobecni taki świat legitymują, obecni wchodzą na giełdę kulturową i kreują nową rzeczywistość.

Czas na...

Muzeum Polskiej Demokracji!

Lepiszcze Starej Polski Dziś już wiadomo, że w oparciu wyłącznie o biznes nikt nie zbuduje zdrowego państwa, lecz następny kołchoz. Siłę państwa tworzy świadomość obywateli i jakość jego inteligencji jako grupy społecznej. Kultura i technika muszą się wzajemnie uzależniać i równoważyć. Lepiszczem I RP był szacunek obywateli do dobrej władzy i dobrej władzy do obywateli. Nie trzeba dodawać, że to najwyższy poziom demokracji. Ale tamten model przegrał, bo w pewnym momencie siła demokracji okazała się większa niż możliwości państwa. I przegrali wszyscy. Ale nie należy zapominać, że, pomimo klęski koncepcji demokratycznej, ta najwyższych lotów polska kultura i najwyższych lotów europejska demokracja zostały ukształtowane na pograniczu – nie kultur, lecz dwóch cywilizacji. Kultura Polski jagiellońskiej była syntezą katolicyzmu i świeckiej demokracji i ten porządek rzeczy zbudował własną – polską, łacińską odrębność cywilizacyjną. Powstała ona na naturalnym korzeniu, nie może być więc trywialna, banalna czy nienormalna. Druga RP opierała się na patriotyzmie, a więc na poczuciu odpowiedzialności za państwo i naród, ale już według kryteriów poszczególnych partii. Przedwojenny patriotyzm miał cztery podstawowe wymiary: endecki, piłsudczykowski, ludowy i śląski. Jednoczyła ich Polska, dzieliło partyjniactwo. Druga wojna w tej materii byłą okresem jednocześnie częściowego przezwyciężenia i częściowej konserwacji podziałów II RP.

Brak lepiszcza Polska powojenna siłą została osadzona na komunistycznych hasłach, a tzw. III RP na mitycznym dobrobycie – czyli obydwie na niczym. W taki sposób zostaliśmy pozbawieni naturalnego nam lepiszcza. Pozbawiono nas własności prywatnej, ciągłości elit i dobrej tradycji. W zamian obdarzono nas najpierw gospodarką planową, potem wirtualnym wolnym rynkiem, który wiąże się z „wyścigiem szczurów”, niekończącą się obniżką kosztów własnych, prywatą i brakiem identyfikacji z dobrem wspólnym. Wiadomo, że wolny rynek wymaga uczciwości i przestrzegania zasad, że „wyścig szczurów” jest dla szczurów, a obniżka kosztów musi być racjonalna. Mało komu wiadomo natomiast, że ów wolny rynek, aczkolwiek odnosi się do handlu i technologii, musi mieć bardzo silne podstawy humanistyczne,

bez których cały sens rozwoju ogranicza się do zysku za wszelką cenę. A teraz spójrzmy na obraz Ojczyzny, jaki nosi w sobie przeciętny Polak. Od początku. Piast to taki kołodziej, który robił koła, niekoniecznie okrągłe, i chodził w białej koszuli, jak Kargul. Jagiellonowie to jakaś mityczna dynastia władców Polski, którzy pokonali Krzyżaków pod Grunwaldem, a potem to już tylko liberum veto i polska anarchia. Powstania narodowe to wymachiwanie szabelką i polska głupota, bo przecież można było skupić się na tym, co nas łączy, a nie na tym, co dzieli. Polska szlachta to jakaś grupa ludzi, która bawiła się i gnębiła chłopów. Piłsudski wprawdzie pokonał Ruskich pod Warszawą, ale tak naprawdę był dyktatorem, bo dokonał zamachu na legalne polskie władze. Przedwojenna Polska to sanacja i coś, co nie powinno nam się przydarzyć. PRL to komuna. Na jej antytezie budujemy całą swoją przyszłość państwową i intelektualną, bez odwołania się do przeszłości. Postawiliśmy więc antytezę bez odwołania się do tezy. Oczywiście ten opis jest karykaturalny, ale, niestety, niewiele odbiegający od rzeczywistości. To blamaż szkolnictwa ostatnich 70 lat i obraz świadomości niewolnika. To chyba ewenement w skali naszych dziejów. Europa Zachodnia pod tym względem nie odbiega od „normy”, ale jej państwa mają stabilną strukturę i odpowiedzialne elity. My – nie. Mimo różnic, teoretycznie nasza pozycja wyjściowa jest dużo lepsza niż państw naszego kręgu kulturowego. My za sobą nie mamy Hitlera, Stalina ani Bandery; nie nosimy w sobie syndromu kolonialnego, nie ziejemy poczuciem zemsty, pogardy do człowieka lub innej kultury, nikogo nie chcemy łupić za wszelką cenę. Mamy natomiast Jana Pawła II, mamy swoją dumę i zasady. Ale tego wszystkiego nie umiemy docenić, bo daliśmy sobie wmówić jakiś absurdalny wstyd… I to w pierwszej kolejności muszą zrozumieć sami Polacy.

I co dalej? Można postawić pozornie głupie pytanie: dla kogo to wszystko? Odpowiedź brzmi bardzo banalnie i wyjątkowo prawdziwie: od 1000 lat dla następnych pokoleń. Ale czy materia, która ma stworzyć nowe państwo, jest wystarczająco naładowana merytoryczną wiedzą i wolą obrony niezależności, a także obrony stanu posiadania? Czy ma wystarczająco mocne podstawy patriotyzmu? Wszyscy wiemy, że nie. Według socjologicznych badań, młodzi nie wierzą w skuteczność narzędzi politycznych. Partie uważają za siedlisko miernot i zbiorowisko cwaniaków, dbających wyłącznie o siebie. Politykę będą więc omijać. Przerwany ciąg elit i historycznego przekazu spowodował, że młodzi zadają bardzo niebezpieczne pytania: co mi Polska dała; czy ja urodziłem się niewolnikiem? Powtarzają: patriotyzm to obciach, Polska to nienormalność; za granicą, nawet na zmywaku, będę miał lepiej; itd. Nie zdają sobie sprawy, że taką postawą zaczynają wprowadzać w czyn tę kilkusetletnią propagandę zaborców i okupantów, która prowadziła nas do destrukcyjnych zachowań. Po 100 latach zaczynamy ponownie szukać tej Pierwszej Kadrowej, która spod Oleandrów… I nie jest to powtórka z rozrywki, lecz powtórka z historii. A historia zawsze wystawia rachunki. Czy znajdzie się więc jakiś krąg osób, który porwie młodych i pokaże, że polska kultura nie jest banalna, że każdy z nas jej część nosi w sobie, że możemy być z niej dumni, że mamy swoje wzorce do naśladowania, że jesteśmy wzajemnie za siebie odpowiedzialni? Wiemy, że taka grupa wśród najmłodszych już się pojawiła. Mając na uwadze spadek poziomu nauczania,

wybitnych humanistów, którzy oderwą się od korzeni człowieczeństwa i religii. Polska demokracja zdołała połączyć obydwa wątki i stworzyć propozycję kulturową na kilkaset lat.

Po co nam Muzeum Polskiej Demokracji?

RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

P

rof. Anna Pawełczyńska, jedna z najwybitniejszych socjologów polskiej kultury, miała świadomość zależności PRL, słabości całej tzw. III RP i nieadekwatności powojennych elit. Lumpenelity, jak je nazwała, bardzo kontrastowały z tradycyjną wielkością polskiej kultury. Ten kontrast był do tego stopnia rażący, a proporcje sił tak niekorzystne dla zachowania 1000-letniego polskiego dziedzictwa kulturowego, że zaczęła szukać jakiegoś rozwiązania. Okazała się nim sentencja Archimedesa: Dajcie mi punkt oparcia, na którym mógłbym stanąć, a poruszę z posad Ziemię. Chodziło więc o zastosowanie takiej dźwigni i takiego podparcia, które z łatwością pozwoli podnieść (zlewarować) ciężar, jakiego unieść nie możemy. I tu porównanie: mickiewiczowski wallenrodyzm w latach 30. XIX w. został natychmiast zrozumiany, natomiast myśl greckiego filozofa i matematyka, przywołana przez Pawełczyńską w 2004 r., okazała się zupełnie nieczytelna. Głowy hydry, które miały być tą książką na przebudzenie, zostały prawie niezauważone... I to jest cezura, nad którą trzeba się głęboko zastanowić, i z której trzeba wyciągnąć odważne wnioski.

Ryszard Surmacz

pytamy dalej: czy młodzi potrafią odróżnić politykę od niepolityki, kulturowe dobro od kulturowego zła, historię od antyhistorii, ba, w niektórych wypadkach nawet dobro od zła? Być może te pytania są przesadzone, ale właśnie przed takim obrazem dewastacji polskiej motywacji stoi całe dzisiejsze państwo. A więc: jaki ciężar ma ta „bryła świata”, którą mamy podnieść?

Świątynia Opatrzności Bożej i „świątynia” demokracji to dwa polskie płuca. Za Jagiellonów powstały razem i dzięki temu wzniosły się na najwyższy pułap. Niepodległa II RP swoje siły czerpała ze zwycięstwa w 1920 r., z pokonania Niemców i z niepodległości. Dziś zwycięstwo nad Wisłą i Niemnem i sukcesy II RP przywaliła szczelna kopuła PRL-owska i bylejakość okresu posolidarnościowego. Zagubiliśmy punkt odniesienia. Musimy więc znaleźć swoją motywację, wielkość i stworzyć im nowoczesny pomnik – nie obelisk ku pamięci. Musimy powołać coś, co daje życie, pobudza wyobraźnię, nauczy, a więc Muzeum Polskiej Demokracji. Jeżeli nie wierzymy w siebie, musimy zobaczyć swoją prawdę. Musimy pokazać najpierw tę wielką perspektywę, zobaczyć i zrozumieć ją, odnowić umiejętność globalnego myślenia i w ten sposób zaporowo podnieść wartość całego obszaru pomiędzy Rosją a Niemcami. A potem zaprosić cały świat i pokazać. I byłoby to wykonanie nie tylko testamentu harcerki, żołnierza AK i NSZ, więźniarki oświęcimskiej i wielkiej polskiej patriotki – prof. Anny Pawełczyńskiej, ale również całego pokolenia Polaków Walczących.

Ale to dopiero początek Zanim pokusimy się o definicję dobrego wykształcenia, warto zaznaczyć, że światem rządzą humaniści – inżynierowie są wykonawcami. Znajomość własnej historii poważnie redukuje możliwość manipulacji wewnętrznej i zewnętrznej; znajomość własnej kultury pozwala racjonalnie ocenić

i zrozumieć inne, a ujednolicone terminy i pojęcia każdą dyskusję czynią zrozumiałą i racjonalną. Dobre wykształcenie to taki zbiór przyswojonej wiedzy, głównie humanistycznej – źródłowej i pozaźródłowej, która w swojej syntezie pozwala na wyciągnięcie właściwych wniosków i przetworzenie ich w taki sposób działania, który, niezależnie od wydarzeń, staje się adekwatny do aktualnych czasów i ich specyfiki. Dla zniewolonego umysłu jedynym punktem odniesienia jest umysł niepodległy, dla zniewolonej Polski – Polska Niepodległa.

Demokracja Demokracja należy do ludzi odważnych i zdyscyplinowanych. Demokracja wymaga dobrego i odpowiedzialnego wykształcenia. Demokracja rozwija się nie na poziomie politycznym, lecz kulturowym. Demokracja wymaga szerokich horyzontów. Demokracja wymaga ciekawości, znajomości i rozwoju swojej kultury i szacunku do innej. Demokracja jest dla człowieka i narodów, nie może być przykrywką dla totalitaryzmu. Siłą demokracji jest świadomość obywateli, ich odpowiedzialność i wzajemna solidarność. To wszystko nosiło w sobie jagiellońskie dzieło wieków średnich.

Lech Kaczyński oddał hołd Powstańcom Warszawskim, Jarosław, być może, będzie miał okazję sięgnąć jeszcze wyżej – po symbol cywilizacji łacińskiej – Muzeum Polskiej Demokracji. Cywilizacji łacińskiej już nie ma, zachodnia wali się na naszych oczach, a sąsiednie cywilizacje silne są jej słabością. W Polsce postawiono Świątynię Opatrzności Bożej. A skoro religia jest częścią kultury, dlaczego nie postawić „świątyni” demokracji? Świątynia Opatrzności Bożej i „świątynia” demokracji to dwa polskie płuca. Za Jagiellonów powstały razem i dzięki temu wzniosły się na najwyższy pułap. Jedno bez drugiego jest ułomne – dlatego, że będziemy mieli albo wyłącznie wybitnych teologów, jak w PRL, albo

Pozostaje pytanie, na czym polega ta polska wielkość? Odpowiedź: na stworzonej demokracji. A ta demokracja korzeniami tkwi w okresie jeszcze piastowskim. Zobaczmy. Gdy jeden z najbardziej znaczących kanonistów średniowiecza, kardynał włoski Enrico Segusio (Ostiensis, vel Hostiensis, zm. 1271) głosił, że grzech pierworodny pozbawia tych, którzy nie zostali ochrzczeni, prawa do posiadania rodziny, własności prywatnej, wolności osobistej i własnego państwa, to na przeciwnym biegunie stał arcybiskup gnieźnieński Marcin Boduła (Marcin z Opawy, Marcin Polak, zm. 1279 r.), który głosił coś diametralnie innego: że wojny nie mają charakteru boskiego, lecz są dziełem samych ludzi. Głosił, że wszystkie wojny prowadzone w celach zdobycia bogactw, podboju ludów i nowych terytoriów są niesprawiedliwe. Sprawiedliwe są bowiem takie wojny, które mają na celu poskromienie krzywdzicieli, obronę własnej ziemi i udzielenie pomocy krzywdzonym. W 1364 r. Kazimierz Wielki założył Akademię Krakowską. Wydała ona szereg najwybitniejszych postaci w skali europejskiej i uzasadniła naukowo stanowisko abp. Boduły (tu wprost bezcenne są prace abp. Stanisława Wielgusa). W tej materii znów można zderzyć dwie osoby: profesora Uniwersytetu Wiedeńskiego (od 1385), wykładowcę Studium Teologicznego dominikanów w Krakowie i Kolonii (od 1385), a od 1411 inkwizytora w Saksonii i Turyngii Jana Falkenberga z rektorem Akademii Krakowskiej (1414-1415) i prorektorem w 1418 – Pawłem Włodkowicem. Pierwszy, wzburzony porażką pod Grunwaldem głosił, że „Ludzie łączący się na wytracenie Polaków zasługują na życie wiekuiste, nieczyniący tego zasługują na kary piekielne”. Drugi, że niewierni mają oparte na prawie naturalnym i boskim prawa do własności, do posiadania państwa, czci, a stąd wywodził, że przywileje tak papieskie, jak cesarskie, na które powołuje się Zakon Krzyżowy, są nieważne. A najazdy Krzyżaków na ziemie spokojnych pogan – sprzeczne z pojęciem wojny sprawiedliwej i graniczące z zabobonem. Inny przykład: prawa narodów; i kolejny powód do dumy. Za twórcę nowoczesnego prawa narodów uważany jest Grocjusz (zm. 1645). Ale, jak pisze abp Stanisław Wielgus, ostatnie badania wskazują, że miał on swoich prekursorów. Byli nimi: Niccolo Machiavelli (zm. 1575), Baltazar Ayala (zm. 1584), Jean Bodin (zm. 1596), Alberto Gentilii (zm. 1608) i Francisco Suarez (zm. 1617). Dla porównania przywołajmy prekursorów polskiej teorii praw narodów: Piotr Trąba (zm. 1428), Andrzej z Kokorzyna (zm. 1435), Zawisza Czarny (zm. 1428), Andrzej Łaskarz (zm. 1426), Benedykt Hesse (zm. 1456), Jakub Szadka (zm. 1487), Maciej z Łabiszyna (zm. 1452/56), Mateusz z Krakowa (zm. 1410), Jakub z Paradyża (zm. 1464), Stanisław z Zawady (zm. 1491), Łukasz z Wielkiego Kośmina (zm. 1414), Jan z Ludziska (zm. 1460). Jak widać, polscy uczeni prekursorów Grocjusza wyprzedzali o około 100 lat. Te wartości stworzyły I RP i zostały ostatecznie zamordowane w 1795 r., a w 1815 przypieczętowane świętym przymierzem. Później pojawili się: Katarzyna II, Bismarck, Hitler i Stalin. Do wielkich osiągnięć polskiej demokracji można też zaliczyć

Konfederację warszawską z 1573 r., dzieło Andrzeja Frycza Modrzewskiego „O poprawie Rzeczypospolitej”, które dla ówczesnej Europy było dziełem całkowicie nowatorskim, czy chociażby koncepcję wychowania Sebastiana Petrycego itd. To wszystko wypływało z polskiej myśli demokratycznej. I dziś, gdy cywilizacja europejska chyli się ku upadkowi i nieznany jest jej los, należy powrócić do najlepszych, swoich korzeni. Muzeum powinno mieć rozmach adekwatny do tamtych czasów, pokazywać, na czym polega wielkość człowieka, której dziś nie widać; wielkość kultury, o której zapomniano; rycerskość, którą się wyśmiewa oraz odpowiedzialność za siebie, ludzi i państwo – jako klucz do sukcesu. Polacy powinni zobaczyć, jakimi byli wówczas i jakimi są dziś.

Streszczenie Mając takie osiągnięcia i Jana Pawła II, nie mamy powodu do milczenia. Polska demokracja to najwyższy znak jakości europejskiej kultury. Oczywiście obecna geopolityka usadowiła nas w uwarunkowaniach piastowskich. Musimy więc poznać wielką myśl nie po to, aby wrócić na Kresy, lecz po to, aby na ziemiach piastowskich zbudować wreszcie sensowną Polskę. Zasady moralne są te same i aktualne. Podsumujmy więc owe przesłanki: - Muzeum Polskiej Demokracji najbardziej potrzebne jest samym Polakom do: ujrzenia własnej 1000-letniej perspektywy, własnej wartości, własnych możliwości i miejsca, w którym się znajdujemy; - Polska demokracja jest efektem wielowiekowej pracy kulturowej kilku narodów i samego Kościoła katolic– kiego; jej odtworzenie na nowych warunkach jest wzmocnieniem Kościoła i całej Europy Środkowo-Wschodniej, a więc bastionu bezpieczeństwa światowego, który oddziela Niemcy od Rosji; - Muzeum Polskiej Demokracji jest nową formą Akademii Krakowskiej; jest ostrzeżeniem dla upadającej cywilizacji, a dla nas źródłem wielkiej syntezy i paliwem dla iskry, która już wyszła i ma zmienić świat! - Muzeum Polskiej Demokracji to korytarz do polskiej świetności; to dodanie Polakom, pozbawionym idei i obrazu przyszłości, ducha niezależności i wielkiej myśli; - Muzeum Polskiej Demokracji potrzebne jest całej cywilizacji zachodniej, aby mogła dostrzec swoją perspektywę i drogę ewentualnego rozwoju; - Niemcy mają za sobą Hitlera, Rosja – Stalina, Francja, Anglia, Holandia, Belgia, Hiszpania – kolonializm, z którego mentalnie nie mogą się wyplątać. Polska bez takich zaszłości może z powodzeniem odwołać się do II RP, Rzeczpospolitej Obojga Narodów i okresu Piastów. Nie mamy się czego wstydzić, ale jednocześnie jesteśmy, jak zawsze, osamotnieni. Reasumując: nie możemy dopuścić, aby zamknięto nam usta, kiedy całe nasze tysiąclecie przemawia.

Zakończenie Przez szkołę i medialne manipulacje zostaliśmy zapędzeni w stan nieważkości kulturowej, a więc w martwy stan czasowy, podczas gdy inni się rozwijają. Pytanie, w jakiej formie mogłoby powstać Muzeum Polskiej Demokracji? Najlepiej w formie samodzielnej i metodycznie ciekawej. Ale ze względu na oszczędności, mogłoby stanowić eksponowaną część Muzeum Historii Polski, które powstaje. Lech Kaczyński oddał hołd Powstańcom Warszawskim, Jarosław, być może, będzie miał okazję sięgnąć jeszcze wyżej – po symbol cywilizacji łacińskiej – Muzeum Polskiej Demokracji. K


KURIER WNET · LUTY 2017

6

Zaczniemy od kondycji mediów w Polsce i na świecie. Co myślisz na temat mediów? Myślę, że większa część mediów całkowicie porzuciła swoją rolę obserwatora i sprawozdawcy – co doskonale pokazały wybory zarówno w Polsce, jak i, w jeszcze w większym stopniu, w Stanach Zjednoczonych – a stała się coraz bardziej czynnym uczestnikiem gry politycznej, ideologicznej. Przestała przekazywać to, co się dzieje, tylko do tego stopnia uznała, że ta wizja świata, którą reprezentuje dane medium, jest obowiązująca, że właściwie innych myśli poza swoimi nie dopuszcza i tak stara się kształtować odbiorców, żeby się z nim zgadzali. Dlaczego tak się stało? Moglibyśmy długo o tym rozmawiać. Pewna grupa ideologów lewicowych już w latach 50., 60. zrozumiała, że prawdziwa władza nie jest tylko władzą polityczną, ale również władzą nad świadomością. Krótko mówiąc, ten, kto panuje nad językiem i nad przekazem, panuje nad światem. Rozumiejąc to, próbowała przejąć właśnie te ośrodki czy te podmioty, które tę świadomość kształtują – gazety, telewizje, stacje radiowe. Gdybyśmy się przyjrzeli, to by się okazało, że największe media w wielu państwach Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych zostały przez nich przejęte. Widziałem niedawno badanie, które mówiło o tym, że spośród 400 chyba mediów relacjonujących kampanię Clinton – Trump, 95% zdecydowanie wspierało panią Clinton. To mówi samo za siebie. Myślę, że takich przypadków w innych krajach można by znaleźć bardzo dużo. Krótko mówiąc, konserwatywnie nastawiona część społeczeństwa w bardzo niewielu miejscach ma swoje media, gdzie może się czuć bezpiecznie, które bronią jej poglądów. Zgadzasz się z tezą, że ten mecz, który toczy się na poziomie języka, jest rozgrywką między językiem naturalnym a nowomową? Czy ten spór śledzisz? Oczywiście, można by tak go zdefiniować, chociaż pamiętajmy, że tam, gdzie mówimy o formowaniu świadomości, mówimy też o wielkich pieniądzach. Za tym stoją bardzo duże pieniądze i również decyzje polityczne. To się kumuluje. To nie jest tak, że mamy tam do czynienia z wolnym rynkiem. On, oczywiście, w jakimś zakresie może występować, ale tym, co bardzo ogranicza wolny rynek, z czego ludzie nie zdają sobie często sprawy, jest ilość kapitału, który trzeba zainwestować, żeby w ogóle dane medium miało jakieś znaczenie. Problemem demokratycznych społeczeństw nie jest to, czy ludzie mogą wypowiadać swoje sądy, bo owszem, mogą, tylko, czy część tych sądów dociera, czy nie dociera do opinii publicznej, czy ją kształtuje, czy jej nie kształtuje. I to są dwie zupełnie różne sprawy. Rzeczywiście chodzi o wielkie pieniądze, wielkie interesy, budowę świata na modłę lewicową, przemyślaną na uniwersytetach. Ale właściwie teraz obserwujemy moment, w którym ta budowla się zaczyna rozpadać. Okazuje się, że dziennikarze tak naprawdę utracili zaufanie opinii publicznej, bo największe media mówią jedno, a ludzie robią coś innego.

W YWIAD·WNET Dobrze to było widać w Polsce. Przecież zwycięstwo PiS-u dokonało się wbrew najsilniejszym polskim mediom – mówię i o ówczesnych stacjach telewizyjnych z telewizją publiczną na czele, i radiowych, i największych gazetach. Rzeczywiście jest tak, że mimo tego trwającego bardzo długo formowania czy przekształcania świadomości, wciąż istnieje taki potencjał buntu, kiedy ludzie odrzucają ten element nowomowy, propagandy, to, co im się wciska do głowy, i postępują zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. W jeszcze większym stopniu, moim zdaniem, ujawniło się to w Stanach Zjednoczonych. Przeglądając gazety w czasie

ludźmi nie chcę mieć nic do czynienia, oni są niebezpieczni, głoszą poglądy całkowicie nieracjonalne. To zostało rozstrzygnięte raz na zawsze. Często się widuję z dziennikarzami niemieckimi i mam wrażenie, że tam panuje daleko idące samozadowolenie. Jak się z nimi rozmawia o takich kwestiach, które powinny budzić dyskusję, powiedzmy – o aborcji, to w ogóle nie jest temat. Oni żyją z taką świadomością, że to już zostało rozstrzygnięte. I z tego punktu widzenia spór, czy powinna być ustawa zakazująca jej całkowicie, czy z pewnymi wyjątkami, jest traktowany jako spór ideologiczny, a oni żyją już

I tu wracamy do kryzysu dziennikarstwa, od którego rozpoczę-

Z Pawłem Lisickim, redaktorem naczelnym tygodnika „Do Rzeczy”, laureatem głównej nagrody wolności słowa za książkę „Ich krew na naszych rękach”, przyznawanej przez SDP, rozmawia Krzysztof Skowroński. kampanii wyborczej – „New York Times”, „Washington Post” – można było odnieść wrażenie, że ma się do czynienia po prostu z propagandowymi biuletynami, które były skupione tylko na jednym: żeby ośmieszyć, zawstydzić, pokazać Trumpa jako kompletnego idiotę, wariata, niebezpiecznego szaleńca, a z drugiej strony – przedstawiać Hillary Clinton jako osobę godną zaufania, wiarygodną, właściwą, tę, na którą normalni, rozsądni ludzie będą głosowali. Jest jeszcze konkurencja między mediami klasycznymi a mediami społecznościowymi, które są zarówno źródłem informacji, jak i dezinformacji. Zaczęło się od środowisk narodowców, a teraz codziennie pojawia się kolejny sygnał o cenzurze na Facebooku. Czy myślisz, że tym siłom, które nagle zaczęły przegrywać, uda się wprowadzić cenzurę w Internecie? Taki zamysł może się pojawić, ponieważ jednym z powodów, dla których w różnych państwach dochodzi jednak do pokonania tej dominującej władzy, jest właśnie rozwój mediów w tym sensie niezależnych, że mają inny sposób dotarcia do odbiorcy – czy to społecznościowych, czy to blogów. One pozwalają dotrzeć do opinii publicznej tym głosom, które wcześniej były całkowicie stłumione. Bo jakie szanse dotarcia do opinii publicznej mieli 15 lat temu przedstawiciele świata konserwatywnego? I to nie w taki sposób, w jaki ich przedstawiano – jako leśnych dziadków, wariatów, którzy gdzieś tam się ostali i ich się pokazywało troszeczkę jak zwierzęta w cyrku, po to, żeby ich ośmieszyć. Nie mieli szans dotrzeć z własnym głosem niezniekształconym, nieopisanym, nieopakowanym w taki sposób, żeby odbiorca wiedział od razu – nie, z tymi

rzekomo w świecie postideologicznym. Tylko, że ten postideologiczny świat jest całkowicie ideologiczny, ale zdominowany przez jedną opcję, a wszyscy, którzy mogliby być konkurentami, są traktowani właśnie jako ludzie z marginesu, poza możliwością rozmowy. I w tym postideologicznym świecie nastąpiła zmiana znaczeń słów, zmiana wartości, zupełnie inaczej funkcjonuje język. Język funkcjonuje zupełnie inaczej, ponieważ nie ma takich twardych kryteriów, jak prawda, fałsz, coś jest dobre albo coś jest złe. Wszystko znajduje się w takiej mgle, a słowo często służy nie temu, żeby przekazać informację i rzeczywistość, tylko temu, żeby odpowiednio uformować odbiorcę. I nagle niespodzianka, Trump zostaje prezydentem największego supermocarstwa i jedną z pierwszych jego decyzji jest decyzja pro-life. Wygląda na to, że w Białym Domu następuje kontrrewolucja. Tak, to jest rzeczywiście niezwykła rzecz. To też doskonale pokazuje, jak ogromne znaczenie ma właściwy wybór polityczny dla życia moralnego czy zgodnego z zasadami natury. Pierwsza, symboliczna decyzja to było to, że z zakładek, które są prowadzone przez Biały Dom zniknęła zakładka o ruchu LGBT, walczącym o prawa dla homoseksualistów i różnych innych mniejszości seksualnych, co były prezydent Obama uczynił jednym ze swoich priorytetów, a druga, znacznie ważniejsza, bo już nie symboliczna polityczna decyzja, to dekret o wstrzymaniu finansowania organizacji wspierających aborcję na świecie. To oznacza, że organizacje walczące z ludzkim życiem stracą finansowanie, czyli osłabną. Ich możliwość oddziaływania w świecie się zmniejszy,

Nowe wyzwania dla nowych czasów Bernard Margueritte

K

Donald Trump skończył przemawiać, jakaś komentatorka powiedziała coś takiego: „najbardziej nacjonalistyczne przemówienie, jakie w życiu usłyszałam!”. A ten nacjonalizm polegał na tym, że on powiedział „Ameryka na pierwszym miejscu”, czyli, krótko mówiąc, że interesy własnej społeczności i własnego narodu muszą być ważnym punktem odniesienia dla polityka. Niby rzecz oczywista, a tu nagle okazuje się, że ta oczywistość staje się nacjonalizmem.

Ludzie wciąż potrafią bronić się przed propagandą

Po Brexicie i... Amerixicie. to by pomyślał! Anglosasi dali hasło do nowej fazy rozwoju świata! Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii i wybór Donalda Trumpa oznaczają ni mniej, ni więcej, tylko z jednej strony – gwóźdź do trumny neoliberalnej globalizacji i z drugiej – obudzenie się narodów odzyskujących swoją godność i tożsamość. Ostatnim skansenem liberalizmu i panowania skorumpowanych i sklerotycznych elit została… Bruksela! Można oczywiście się z tego cieszyć (to jest zresztą zgodne z twierdzeniami św. Jana Pawła II, który zapowiedział walkę narodów o zagubioną tożsamość), ale to nie oznacza, że to nowe rozdanie nie jest również pełne zagrożeń dla Europy i dla Polski. Prezydent Trump w swoim pierwszym przemówieniu po zaprzysiężeniu powtórzył dokładnie to, co mówił

a dzięki temu iluś ludzi będzie mogło się narodzić, ponieważ nie zostaną wcześniej zabici. To pokazuje, jak ogromne moralne znaczenie mają wybory polityczne, ale też i to, skąd bierze się taka wściekłość, skierowana przeciwko Trumpowi. Ta wściekłość, która często wynika z nie z tego, że on głosi coś całkowicie nieracjonalnego albo szalonego, tylko stąd, że duża część jego zwolenników i ludzi, którzy są przy nim, jest związana właśnie z bardziej konserwatywnym podejściem do rzeczywistości. Ta wściekłość jest zwrócona przeciwko innemu modelowi świata.

w czasie kampanii. Było zresztą zabawne usłyszeć naiwne, lecz wymowne rozczarowanie zachodnich polityków i dziennikarzy, twierdzących, że nic się nie zmieniło i że – o zgrozo! – Trump jako prezydent mówi to samo, co mówił jako kandydat! Ci ludzie są już tak moralnie i materialnie skorumpowani, że nie mogą nawet sobie wyobrazić, iż ktoś może dotrzymać danego słowa. Duża część mediów potwierdziła przy tym, że zapomniała całkowicie o misji mediów (uczciwej służbie obywatelowi, która polega na tym, aby pozwolić mu zrozumieć sens wydarzeń), ograniczając się do roli usłużnej obrony układu „polityczno-biznesowo-medialnego”. Zwycięstwo Trumpa w USA pokazało jednak, że głos mediów systemowych w Ameryce – tak, jak widzieliśmy wcześniej w Polsce – mało już się liczy. Jak mogłoby być inaczej, skoro zatraciły one swoją godność i wiarygodność!

Widzimy, że „Gazeta Wyborcza” czy też „polski” „Newsweek” mogą strzelać z dużej armaty, ale to nikogo nie tylko nie przekona, ale nawet nie porusza. Wybory w USA pokazały, że nawet tam zaangażowanie bojowe takich pism, ongiś szanowanych, jak „New York Times” czy „Washington Post”, nie przynosi żadnych skutków i spotyka się z obojętnością opinii publicznej. Lekcja dla mediów przykra, lecz i pożyteczna, za którą również możemy być wdzięczni prezydentowi Trumpowi.

Nowa Jałta? To wszystko, aczkolwiek radosne, nie oznacza, że Europa i Polska nie stoją przed dramatycznie poważnymi wyzwaniami. W jakim kierunku bowiem pójdzie prezydent Trump w dziedzinie polityki zagranicznej? Po przemówieniu inauguracyjnym i po wywiadzie

I można powiedzieć, że Donald Trump wrócił do naturalnego języka. Wygląda na to, że słowa, które wypowiadał w czasie kampanii wyborczej, znaczyły to, co normalnie słowa znaczą. I wygląda też na to, że swoje deklaracje programowe zaczął wypełniać w ciągu pierwszych trzech dni, czyli sam siebie traktuje serio i serio traktuje to, co mówi Amerykanom. Donald Trump złożył więcej deklaracji dotyczących spraw obyczajowych. Jedną z najważniejszych rzeczy będzie to, czy będzie nominował, jak zapowiadał, sędziów do Sądu Najwyższego – bo tam Sąd Najwyższy pełni trochę taką funkcję, jak polski Trybunał Konstytucyjny; trochę, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale w każdym razie ma ogromne znaczenie dla praw, które są ustanawiane w USA. Więc on się zobowiązał, że będzie tam nominował sędziów o konserwatywnym światopoglądzie, co mogłoby oznaczać zmianę, jeśli chodzi i o aborcję, i o tzw. małżeństwa homoseksualne, i o te wszystkie kwestie obyczajowe, które lewica w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wywalczyła. To niewątpliwie budzi jej wściekłość. Zrealizował już jeden postulat z tych, które zapowiadał, i mam nadzieję, że również co do pozostałych dotrzyma słowa. Wypowiedział też traktat o wolnym handlu między Stanami Zjednoczonymi a krajami azjatyckimi, co oznacza, że inne traktaty też przestaną obowiązywać. Czyli postępuje wbrew trendowi rozwoju globalizacji i przeciw hegemonii wielkich korporacji. Mnie uderzyły, jak oglądałem inaugurację i zaprzysiężenie prezydenta, i pierwsze jego wystąpienie – oglądałem to w BBC – komentarze dziennikarzy, którzy to relacjonowali. Ledwo

(15/01) dla „Timesa” i „Bilda” mamy poważne elementy odpowiedzi na to pytanie: 1. Nowy prezydent cieszy się ogromnie z Brexitu. „W końcu okaże się, że to była bardzo udana decyzja”, powiedział, dodając: „narody, państwa chcą mieć własną tożsamość i Wielka Brytania też chciała własnej tożsamości”. Podkreślił również, iż jest „wielkim fanem Wielkiej Brytanii” i że zamierza rozwinąć z nią ścisłą współpracę gospodarczą. Tym samym Trump pragnie również udowodnić, że jeśli kraj odejdzie od UE, to na tym dobrze wyjdzie. 2. Amerykański prezydent nie ukrywa, że nie szanuje zbiurokratyzowanej i skorumpowanej UE i liczy się z jej rozpadem. Zapowiada, że kolejne kraje pożegnają się z Brukselą. Co więcej, cieszy się bardzo z tego i daje jasno do zrozumienia, że jeśli będzie mógł, przyczyni się do tego rozpadu. 3. Twierdzi również, iż NATO jest organizacją przestarzałą i że Ameryka nie będzie już płacić na obronę innych. Niech teraz każdy znajdzie fundusze na własną obronę! 4. Donald Trump jest gotowy zawrzeć z prezydentem Putinem bardzo

liśmy rozmowę. BBC zawsze było wzorem neutralności politycznej, a tu mamy komentarz nacechowany politycznie, bo słowo „nacjonalistyczny” ma oznaczać „groźny, niebezpieczny, nieprzewidywalny, zaściankowy”. Te wszystkie cechy przypisano stwierdzeniu, że ktoś jest nacjonalistą. Oczywiście. BBC – kiedyś wzorzec zdystansowania i neutralności – jest bardzo mocno zaangażowaną politycznie stacją. Ja to widziałem także w mediach niemieckich – słynny przypadek w Kolonii, kiedy publiczna telewizja niemiecka nie była w stanie poinformować o zajściach polegających na tym, że wobec setek, może nawet tysięcy kobiet stosowano groźby, popychano, dochodziło do przypadków gwałtu. A nie informowała tylko dlatego, że bano się, że to może wywołać reakcję, nazwijmy to, nacjonalistyczno-ksenofobiczną w społeczeństwie niemieckim. Widziałem, jak Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”, studiował „Kurier Wnet” i artykuł o raju utraconym, o asymetrii w polskich mediach na korzyść lewicy, szczególnie jeśli chodzi o telewizję. Wiele nowych, powstających telewizji jest związanych ze środowiskiem lewicowym. I w Polsce fałszywym hasłem jest to, z którym wyszli na demonstrację przedstawiciele KOD-u, Platformy i tej trzeciej partii, z napisem „wolne media”. Tam powinno być napisane: „żądamy monopolu w mediach”. Trochę tak to jest. Ale polski rynek i tak, moim zdaniem, na tle innych (to jest pogląd nie całkiem popularny) jest stosunkowo otwarty.

wszystko jest lewicą. Jeżeli napiszę korespondencję z Polski, w której jest choćby jakiś promyk, rzucający dobre światło na rząd Prawa i Sprawiedliwości, to zostaje z niej wykreślony”. „Skrajna prawica rządzi w Polsce” – tak ma być w depeszy hiszpańskiej agencji prasowej. À propos; myślisz, że ten protest, zapoczątkowany w grudniu przez opozycję, będzie miał dalszy ciąg? Nie sądzę. Właściwie jedyny zamiar, jaki mi przychodzi do głowy, związany z tym, co się działo w Polsce od 16 grudnia, to dążenie do jakiejś prowokacji, tak to nazwijmy. Do nagłego zaostrzenia sytuacji, które w efekcie mogłoby wywołać gwałtowną zmianę nastrojów społecznych. Nie wykluczam, że jest grupa ludzi, która myśli, że jak dojdzie do starcia z policją, ktoś zostanie ranny albo nawet, w skrajnym przypadku, bardzo ciężko pobity, to nagle wszyscy zobaczą, jaki straszny jest ten rząd Prawa i Sprawiedliwości. Taki może być ukryty zamysł najbardziej radykalnych przeciwników rządu. Ale jakoś trudno mi uwierzyć, żeby na coś takiego liczyli liderzy dużych partii, którzy jednak musieli przedtem jakimś elementem racjonalności się wykazać. Więc dlaczego oni się zaangażowali w protest, który z góry był skazany, moim zdaniem, na przegraną? Każdy, kto nie emocjonalnie, tylko na chłodno obserwował to, co się działo od 16 grudnia, musiał zauważyć, że opozycja nie ma w ręku takich kart, które pozwolą jej ten spór wygrać. Nie wolno organizować protestów, których cel nie jest rozeznany. Oczywiście rozumiem, że opozycji się nie podobają rządy PiS-u, ma do tego prawo. Może boją się, że się powiedzie realizacja programu wicepremiera Morawieckiego. Właśnie wykupiliśmy stocznię szczecińską, mamy szansę powrotu do produkcji statków. Podejście, że trzymamy kciuki za to, żeby się rządowi nie powiodło i żeby się wszystko rozpadło – bo do tego trochę można sprowadzić wypowiedzi opozycji – to tak naprawdę jest uderzenie w interes publiczny. Oczywiście opozycja ma prawo protestować przeciwko konkretnym pomysłom, może uważać, że program jest zły, ale ma do tego normalne środki. Po pierwsze, ma właśnie Sejm, ma mównicę sejmową. Ale tak naprawdę to, czego nie jest w stanie zaakceptować duża część opozycji, to nagła zmiana ról. Bo to są ludzie, którzy przyzwyczaili się do rządzenia. Przyzwyczaili się do tego, że to oni są tymi, którzy mają projekty, one są potem wprowadzane w życie i traktowane poważnie. A teraz muszą pogodzić się z tym, że rządzi ktoś inny. Nie potrafią tego zrobić. Gdybyś miał o coś prosić w imieniu dziennikarzy świętego Franciszka Salezego, patrona mediów, to o co byś go poprosił? Nie wiem, czy jestem szczególnie powołany do tego, żeby w imieniu dziennikarzy prosić o coś świętego Franciszka Salezego, ale na pewno prosiłbym go o to, żeby w głowach było więcej rozumu i zdystansowania, ponieważ to jest zawsze dobry sposób, żeby wyjść z ideologicznego zaślepienia, w którym tkwi duża część dziennikarzy.

Korespondent hiszpańskiej agencji prasowej powiedział: „U nas

A w sercach więcej miłości. Bardzo dziękuję za rozmowę. K

szeroki, światowy układ, swego rodzaju „nową Jałtę”. Najwyraźniej pragnie powrotu do czasów doktryn Breżniewa czy Monroe. Niech każdy panuje we własnej sferze wpływów i nie przeszkadza drugiemu! Warunki nie są wygórowane (i zresztą leżą również w interesie Putina): redukcja uzbrojenia nuklearnego i zgoda na szeroką współpracę gospodarczą między obydwoma krajami. Wobec tego wydaje się, że Ukraina nie może mieć większych nadziei: nie tylko Krym, ale i wschodnia Ukraina nie wrócą pod panowanie Kijowa. Jest też prawdopodobne, że w wypadku porozumienia Trump-Putin obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce okaże się bardzo krótkotrwała… W takiej sytuacji można zakładać, że Polska będzie musiała – można by powiedzieć: wreszcie – wybrać między szczególnym partnerstwem z Ameryką a przynależnością do UE. W kontekście przyszłej umowy między Ameryką a Rosją Polska będzie miała dwa rozwiązania: a/ wybrać (tak jak Wielka Brytania) stosunki uprzywilejowane z Waszyngtonem – ale to będzie możliwe tylko

w przypadku neutralizacji Polski czy części Europy Środkowej (koniecznej wówczas dla Putina) i oczywiście wyjścia z UE; b/ zdecydować się jednak na pełniejszą integrację z odnowioną UE, już nie liberalną i biurokratyczną, posiadającą w dodatku własną armię i własny potencjał obronny. Moment ostatecznego wyboru jest bliski, i to nie tylko dla Polski, ale i dla całej Europy. W przededniu porozumienia Trump–Putin i rezygnacji Ameryki z roli gwaranta bezpieczeństwa innych narodów Europa musi albo akceptować własny upadek i dezintegrację, albo przemienić się radykalnie w kierunku poszanowania tożsamości i woli narodów oraz solidarności międzyludzkiej. Co więcej, „nowa Europa” (w której nie będzie już miejsca na szykanowanie rządów „populistycznych”) będzie musiała ponosić koszty własnej obrony w odnowionym NATO. Jak widzimy, polityka zagraniczna Trumpa może się okazać – dziwną koleją losu – zbawienna dla Europy, zmuszając ją do niezbędnych, gruntownych przeobrażeń, które pozwolą jej odzyskać własną, utraconą tożsamość. K


LUTY 2017 · KURIER WNET

7

S ·Z·T· U · K·A

Co to był za katalog? Na zlecenie Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk przygotowywałyśmy do druku katalog zabytków sztuki województwa warszawskiego – to było w czasach, kiedy województw było jeszcze 17. Ten katalog wyszedł rok po naszym odkryciu. Zaczęłyśmy wnikliwe badania. Nasz fotograf instytutowy, Jerzy Langda, zrobił ogromne powiększenia, tak że było widać ślady pędzla, żeby wysłać je do najlepszego wówczas specjalisty od El Greca, profesora José Gudiola z Barcelony. On nam odpisał, że na tyle, na ile może stwierdzić na podstawie fotografii, uważa, że może być to sam mistrz. Jeździłyśmy na własny koszt, w czasie urlopu, do Bukaresztu. Tam są zbiory króla rumuńskiego, który bardzo się interesował Hiszpanią, a szczególnie El Grekiem; do Budapesztu, gdzie w Muzeum Sztuk Pięknych wisi kilka jego prac. Po półtora roku oddałyśmy do druku artykuł pod tytułem, już śmiało: „Obraz świętego Franciszka w Kosowie Lackim, El Greco”. Wyszedł drukiem w ’67 r. w marcu – i zapanowała cisza wśród kolegów. Obchodzono nas z daleka. I pewno do dziś by tak było, gdyby nie pan Roman Janisławski z Łodzi, który był dziennikarzem PAP-u i zajmował się kulturą. Szukał tematu. W bibliotece miejskiej w Łodzi – znowu przez przypadek, którego nie ma – leżał biuletyn, a na okładce była fotografia Świętego Franciszka. Dziennikarz przeczytał artykuł i wystukał na dalekopisie do wszystkich redakcji w Polsce: „Sensacja, odkrycie El Greca na plebanii w Kosowie”. I się zaczęło. Miesiąc trwało. Miałyśmy kolejki dziennikarzy. W Polskiej Akademii Nauk? Tak. Dziennikarze popędzili od razu do profesora Lorenca, który był dyrektorem Muzeum Narodowego, z zapytaniem, czy zakupi ten obraz, czy w ogóle będzie się nim interesował. Profesor powiedział, że oczywiście tak, ale nie ma zaufania do tych dwóch młodych osób. On musi posłać swoich specjalistów, najwybitniejszych w Polsce. I rzeczywiście, pojechał do Kosowa Lackiego profesor Białostocki, profesor Rostworowski, później minister kultury, i pani Dobrzycka, która była kustoszem muzeum, kuratorem malarstwa hiszpańskiego w Poznaniu, gdzie są duże zbiory po Atanazym Raczyńskim,

też interesującym się Hiszpanami. Pojechali, obraz zdjęli, wynieśli na słońce, przyglądali się dłuższy czas i doszli do wniosku, że to jest prawdopodobnie późne naśladownictwo. Nawet nie kopia, powiedzieli, naśladownictwo. Największym argumentem z ich strony było, że to jest w Kosowie Lackim i to po prostu niemożliwe, żeby nieznany El Greco znajdował się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. To był wyrok na nas. Nastąpił powszechny rechot, jak to się wygłupiłyśmy, elgreczynki. Ludwik Jerzy Kern napisał tekst w formie ballady dziadowskiej, że „w jednej dalekiej, chrześcijańskiej parafii cud niesłychany właśnie się przytrafił, przyuważyły dwie młodziutkie panie obraz na ścianie”. Odpowiedziałyśmy mu, bo rzeczywiście w formie tej ballady dziadowskiej bardzo trafnie napisał o tym całym wydarzeniu. Napisałyśmy „drogi nasz Ludwiku oraz Jerzy Kernie, za to, że pan sprawę przedstawił tak wiernie, pozostajemy wdzięczne niesłychanie, z pozdrowieniami – dwie młodziutkie panie”. No i cała Polska już się śmiała, bo on to oczywiście...

pewno znał Tycjana, był pod wpływem Tintoretta, Veronesego. Potem pojechał do Rzymu. W Madrycie Filip II budował Eskurial i ściągał artystów z całej Europy. I El Greco pojechał z Rzymu do Hiszpanii, ale osiadł w Toledo, bo wprawdzie pierwszy obraz namalowany przez niego, Adoracja imienia Jezus, gdzie na pierwszym planie był wyobrażony Filip II, spodobał się królowi, ale już Męczeństwo świętego Maurycego nie. Zawiesił obraz w jakimś bocznym korytarzu, więc El Greco się poczuł urażony i pojechał do Toledo. Król nie poznał się chyba po prostu na tym dość szczególnym na ten czas, innym malarstwie, ale za to Toledo było dla El Greca przyjazne. Tam spotkał miłość swego życia – swoją konkubinę, donię Jerónimę de las Cuevas, przepiękną kobietę. Miał na Krecie żonę, więc nigdy się nie ożenił z Jeronimą, ale dała mu ona syna, który również był malarzem i jego pomocnikiem, Jorge Manuela, wyobrażonego na najpiękniejszym obrazie El Greca Pogrzeb hrabiego Orgaza. Chłopiec z boku, trzymający pochodnię, to jest Jorge Manuel.

„Przekrój” to wydrukował? Natychmiast. Razem z fotografią. Siedem lat byłyśmy przedmiotem kpin. A gdzie był obraz? Z całej Polski zjeżdżali się ludzie, żeby zobaczyć to cudo, bo to było bardzo rozdmuchane przez prasę. Kern napisał: „rzucają ludzie swoje interesy, jadą trabanty, jadą mercedesy, dopiero widać, jak głęboko sięga sztuki potęga”. Wierszyk bardzo zgrabny. Ksiądz nie wytrzymał tłoku i ciągłych delegacji, bał się, że mu ukradną, i zawał go zabrał. Ówczesny biskup Ignacy Świrski, dawny biskup wileński, który będzie świętym, zabrał obraz do Siedlec. W Siedlcach nam uwierzono, mimo opinii autorytetów. Biskup Świrski znał się na malarstwie, ale on też szybko zmarł. Najpierw umarł proboszcz, potem biskup i nastąpił biskup Mazur, świetny administrator, bardzo dobry biskup, ale sztuka nie była jego hobby. Jednak, namówiony – nie wiem przez kogo, bo nie przeze mnie – oddał El Greca do konserwacji. Wtedy właśnie stwierdzono autentyczność, ale obraz schowano. Myślę, że z punktu widzenia Kościoła był to słuszny ruch, po prostu obawiano się, że odbiorą ten obraz władze i zawiśnie w gabinecie któregoś sekretarza. Schowali go tak głęboko, że nikt właściwie poza biskupem i rektorem wyższego seminarium nie wiedział, gdzie on jest. Po 2000 r. znalazł się w zbiorach muzeum. Pokazano go dopiero w 2004 r. Było uroczyste odsłonięcie obrazu w specjalnym pomieszczeniu, przystosowanym tylko dla niego, za pancerną szybą itd. Wracając do tych autorytetów. Oni tak szybciutko, na tym słoneczku? No właśnie, bez konserwacji. Na podwórku... Potem zresztą obaj panowie zachowali się bardzo elegancko, przyszli i powiedzieli: „gratuluję, cieszę się, że się pomyliłem”, jeden i drugi. Może spowodowała to ta dziura, zniszczenie i te kolory. Część nieba była przemalowana, ale jednak postać została i habit... I te oczy – ekstatyczne, niewyobrażalnie ekstatyczne oczy. Naprawdę w tym obrazie czuło się kontakt z Bogiem. Wracamy do Siedlec. Obraz czekał w ukryciu do ’74 roku. W ’74 r. nastąpiła konserwacja pod kierunkiem profesora Marconiego, wtedy najlepszego konserwatora w Polsce. Potomka architekta Marconiego? Tak. Rodzina, która osiadła dawno w Polsce i spolonizowała się. Konserwację prowadziła w prywatnym mieszkaniu, po zaprzysiężeniu dochowania tajemnicy, córka profesora Marconiego i pani Blizińska-Orthweinowa, bardzo dobre konserwatorki. Nawet dla nas była to tajemnica. Dowiedziałyśmy się dopiero, kiedy została odsłonięta sygnatura. Ton jednak sygnatura była? Pełna. „Domenikos Theotokopulos”. No tak. El Greco to był Grek z Krety. Tak, był Kreteńczykiem. Kiedy zobaczyłyśmy obraz po pierwszej konserwacji, odsłonięte chmury – po prostu stanęłyśmy jak wryte, ze względu na ten koloryt – zimny, srebrzysto-błękitny. W 2004 r., kiedy wreszcie nowy biskup,

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Pół wieku temu odkryła Pani razem z koleżanką coś fantastycznego – obraz El Greca w Polsce. Odkryłyśmy go z Hanną Sygietyńską, moją współredaktorką, współodkrywczynią i przyjaciółką od czasów studiów. Razem studiowałyśmy, potem razem pracowałyśmy wiele lat. Działo się to w 1964 roku. Przyjechałyśmy do Kosowa Lackiego na wschodnim Podlasiu, który był po prostu jedną z miejscowości, które musiałyśmy odwiedzić w ramach pracy. Kościół był gotycki, z początku wieku XX. Było tam parę obiektów zabytkowych, ale nic szczególnego. Chciałyśmy się pożegnać z księdzem proboszczem Józefem Stępniem. No i zaczął rządzić wszystkim przypadek, w który nie wierzę. Tylko w gramatyce są przypadki. Już miałyśmy wyjść, kiedy przez uchylone drzwi do prywatnego mieszkania księdza, w ostatniej niemal chwili spostrzegłyśmy, że wisi tam obraz. Zapytałyśmy księdza, czy mogłybyśmy ten obraz zobaczyć i czy on należy do parafii, czy też do niego, bo prywatnej własności oczywiście nie inwentaryzowałyśmy. Ksiądz powiedział: „A, parafii. Mój poprzednik wyciągnął go z dzwonnicy, był przeznaczony do spalenia z powodu dziury w górnym narożniku. Ze względów liturgicznych uszkodzony przedmiot nie może wisieć w kościele. Mój poprzednik uznał, że nie należy palić Świętego. Znalazł ramy, powiesił na ścianie i tak tu sobie wisi”. Był to obraz świętego Franciszka w ekstazie, z rozłożonymi rękami i wzrokiem utkwionym w rozjaśniającym się górnym rogu, tam, gdzie zresztą była ta dziura. Obraz zrobił na nas niesłychane wrażenie. Poczułam ciarki, co dla mnie zawsze jest oznaką spotkania z czymś wielkim. Muszę przyznać, że nie powiedziałyśmy: „O, El Greco!”, ale tylko dlatego, że wtedy granice były zamknięte, w Polsce np. na studiach nie było prawie mowy o hiszpańskim malarstwie. Nie było żadnego specjalisty od El Greca. Tym niemniej wiedziałyśmy, że jest to obraz wielkiej klasy. I natychmiast rozpoczęłyśmy badania na własną rękę. W katalogu, który wyszedł rok później, napisałyśmy zachowawczo „warsztat El Greca”, bo jeszcze to badałyśmy. Osiem razy jeździłyśmy do Kosowa Lackiego.

El Greco

El Greco, Ekstaza św. Franciszka, 1577-80

z Kosowa Lackiego

Dr Izabella Galicka opowiada Stefanowi Truszczyńskiemu o dokonanym wspólnie z przyjaciółką odkryciu na Podlasiu obrazu św. Franciszka pędzla El Greca. Zbigniew Kiernikowski, zdecydował, że jednak się go pokaże, przyjechałyśmy na uroczyste odsłonięcie. W pierwszej chwili pomyślałyśmy jednak, że to nie jest ten obraz, bo miał inną kolorystykę. Zżółkły werniksy, koloryt był ciepły, taki oliwkowo-żółtawy, nie ten srebrzysto-błękitno-zimny El Greca. Teraz obraz jest w Krakowie w konserwacji, przywrócono mu pierwotną kolorystykę. Mało tego – okazało się, że jest większy, bo był zawinięty pod blejtram. Ma wymiary 103 na 80 cm. Dość duży. Dość duży. Z pomocą pewnego kanonika ze Szczebrzeszyna, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie, doszłyśmy do tego, jak św. Franciszek trafił do Kosowa Lackiego. Kanonik napisał do nas, że na prośbę swojego kuzyna, Franciszka Dąbrowskiego, który był proboszczem w Kosowie Lackim i poprosił go o obraz patrona, w 1927 roku wstąpił do antykwariatu pana Ryka na Brackiej w Warszawie. Tam zobaczył obraz świętego Franciszka, za jakieś małe pieniądze go kupił i dał kuzynowi. Myśmy to wszystko sprawdziły. Nie wiemy, skąd się wziął w antykwariacie. W XVIII wieku dopisano

Stwierdzono autentyczność, ale obraz schowano. Obawiano się, że odbiorą ten obraz władze i zawiśnie w gabinecie któregoś sekretarza. na nim „a Van”, z błędem; chodziło o Van Dycka, co świadczyło o tym, że chciano podnieść sztucznie jego wartość, bo „Domenikos Theotokopulos” w XVIII wieku nic nikomu nie mówiło. Ta zmiana nazwiska świadczy o tym, że musiał być w handlu. Zapytam jeszcze o tę dziurę. Udało się ją załatać? Tak, oczywiście. Nie była duża, nie było problemu z wypełnieniem. Myśmy postawiły hipotezę, że ten obraz jest pierwowzorem serii, dlatego że, po pierwsze – nie ma tam jeszcze Chrystusa Serafickiego, który w powtórzeniach występuje wszędzie; uskrzydlonego Chrystusa, wysyłającego stygmatyczne promienie. Nie ma promieni, ale panie, które robiły konserwację,

zapunktowały linie, które były jakby ich zamysłem. W tym obrazie kształtowała się, naszym zdaniem, formuła, w jakiej później powstawały kolejne. El Greco malował różnie świętego Franciszka, przed krzyżem, modlącego się itd. Na wszystkich obrazach zawsze występuje Chrystus. Sygnowane są tylko dwa z tej serii. Jeden jest w kolekcji prywatnej pana Abelló w Madrycie, i nasz. Ma na dole napis „Domenikos Theotokopulos” i teraz, podczas konserwacji, wyszły jeszcze literki słowa ‘epoiei’, co oznacza ‘wykonał’. „Wykonał Dome-

Pierwszy raz obraz z Kosowa Lackiego został zaprezentowany publicznie 12 lat temu. Tak. Potem rok 2014, czyli 400-lecie śmierci malarza, został przez UNESCO ogłoszony rokiem El Greca i wszystkie muzea na świecie, jeżeli miały kopie, organizowały pokazy tych obrazów, były konferencje, wielka wystawa w Toledo, wystawy w Madrycie, w Muzeum Prado. I wtedy został pokazany nasz obraz. Zarówno w Warszawie na Zamku Królewskim, jak w Krakowie, w Europeum – to jest taki przystosowany spichlerz, znajduje się w nim malarstwo obce. Ale dopiero w tym roku został przesłany do najlepszej pracowni konserwatorskiej w Polsce, jednej z najlepszych w Europie, czyli przy Muzeum Narodowym w Krakowie. Kierownikiem tej pracowni jest pan Janusz Czop. Czy to bardzo stara pracownia? Ma swoje tradycje, ale w ostatnich latach nabyła sprzęt, najnowszy, najlepszy, jaki istnieje. Ludzie są ludźmi, ale sprzęt jest też bardzo ważny. W czasie, kiedy myśmy odkryły Świętego Franciszka, nie byłoby mowy o tego typu badaniach. Teraz jest jednym z dwóch najlepiej zbadanych obrazów w Polsce. Najgruntowniej, najpełniej i z doniosłym rezultatem. Drugi to „Dama z łasiczką”, której badania również prowadził pan Czop. Pracował w zespole kilku osób, poza tym w muzeum są osobne pracownie konserwatorskie chemiczne i fizyczne, które mają bardzo dużo do powiedzenia. Oglądała Pani obraz po konserwacji? Dwa tygodnie temu byłam zaproszona i goszczona niebywale. Miałam ogromną satysfakcję, jak sobie pomyślałam o tych latach kpin… Gratuluję i bardzo się cieszę, bo to należało się Pani i Pani koleżance. My się cieszymy, bo zawsze całowałyśmy Franciszka w rękę; miałyśmy fotografię na drzwiach i mówiłyśmy: „powiedz im, święty Franciszku, że naprawdę namalował cię sam El Greco”. Tę rękę miał po pewnym czasie czerwoną od szminki.

Konserwacja obrazu w Muzeum Narodowym w Krakowie – obraz po zdjęciu z krosna. FOT. MUZEUM NARODOWE W KRAKOWIE

nikos Theotokopulos” – czyli nie ma najmniejszych wątpliwości, że to jest oryginał, sygnowany, co bardzo podnosi jego wartość. Wszystkie badania zresztą to potwierdziły: płótna, farb, garbników. Czy obraz może mieć szczególną wartość jako jeden z pierwszych? Niewątpliwie, w dodatku jako pierwowzór. No, ale muszą się jeszcze zgodzić z nami naukowcy zajmujący się El Grekiem; w tej chwili zmonopolizowali go głównie Hiszpanie i Grecy. Trzeba ich przekonać. Napisałyśmy artykuł na ten temat.

A czy ktoś z Franciszkanów się wypowiedział? Zorganizowali sesję, myśmy brały w niej udział, interesowali się znaleziskiem. A obecnie jest ksiądz Witko, ale nie franciszkanin, profesor na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie – najlepszy w Polsce znawca malarstwa hiszpańskiego. Ma rozległe kontakty z Hiszpanami. Spowodował, że na sesję w 2014 roku przyjechali wreszcie Hiszpanie, którzy wcześniej nie wierzyli, że gdzieś tam na wschodzie Polski znalazł się na plebanii taki obraz. Byli pod wrażeniem, mimo że kolorystyka była nieco zmieniona przez pożółknięcie. Czyli krąg zainteresowanych jest coraz szerszy. Tak, zdecydowanie. Są pomysły, żeby teraz ruszył w świat.

A kiedy został namalowany? Naszym zdaniem, wkrótce po przyjeździe do Toledo. Koło 1580 r.

Czy była Pani w Toledo? W ’74 roku nasz Instytut Sztuki Polskiej Akademii Nauk, gdzie pracowałyśmy, przyznał nam w nagrodę stypendia, tak że dwa miesiące jeździłyśmy tropem El Greca...

Bo El Greco wojażował, nie wszędzie mu się dobrze powodziło. Tak. Na Krecie był malarzem ikon. Potem przyjechał do Wenecji. Tam przewinął się przez różne pracownie. Na

À propos podróży… Wynikła z nich pewna niespodzianka. Ale może nie można jeszcze o tym mówić? To nie jest tajemnica. Jest drugi Święty Franciszek w ekstazie, który stanowi

własność Polaka. W tej chwili mamy dwa obrazy. I to takie same. Najpierw była konferencja prasowa o 12, a potem o 6 był wernisaż. I tu, i tu pokazano nasz obraz, a na przeciwległej ścianie zawisła niespodzianka. To znaczy – obraz, który został nabyty przez Polaka; nie mogę podać nazwiska ze względu na bezpieczeństwo właściciela. Niesamowite. Przedtem ten obraz był w zbiorach muzeum przy uniwersytecie w Detroit, trafił tam na początku XX wieku, kiedy była moda na El Greca. On został właściwie odkryty tak naprawdę dopiero w początku XX wieku. Ponieważ Detroit praktycznie umarło, padł również uniwersytet. Miał bardzo ładną, dużą kolekcję malarstwa europejskiego i wyprzedawano z niej obrazy. I ten Polak pojechał tam i kupił Świętego Franciszka. Wiedziałyśmy, że jedna z wersji naszego El Greca jest w Detroit, miałyśmy jej fotografię. Naliczyłyśmy około dziesięciu wersji tego obrazu, dużo więcej kopii i powtórzeń, replik i prac uczniów. Co można powiedzieć o tym tajemniczym drugim obrazie? Oczywiście jest późniejszy. Czy sam El Greco go malował, trudno powiedzieć. Powtarza dokładnie tę samą wersję – też ekstaza, też rozłożone ręce, tyle że ma już Chrystusa Serafickiego i promienie stygmatyczne. A kolory? Dużo błękitu, ale tamten, naszym zdaniem i zresztą konserwatorów również, jest bardzo przemalowany. Później domalowywano czy przerabiano…? Tak bywało, zgodnie z modą. Poza tym jednak obrazy niszczały, więc dokonywano renowacji… W naszym po konserwacji wyszły na przykład wszystkie chmury, które wcześniej zaledwie były zaznaczone, nie było ich widać w tle. Dużo szczegółów zostało zmienionych, ale sama twarz została taka, jaka była, po prostu pełna napięcia… Jaka jest ilość znanych obrazów El Greca na świecie? Mniej więcej. Kilkaset. To jest ogromna ilość… To był biznesmen. El Greco był bardzo ciekawym połączeniem intelektualisty – miał wspaniałą bibliotekę – filozofa, teologa – zajmował się pismami Ojców Kościoła, ale także i św. Teresy z Ávili, Jana od Krzyża; bardzo dużo z tego czerpał. Urodził się w 1541, a umarł w 1614. Był człowiekiem bardzo zamożnym, lubiącym luksus, ale miał niemal fabrykę, warsztat, w którym zatrudniał innych malarzy i na zlecenia produkowano tam ogromne ilości obrazów, tak że bardzo trudno jest badaczom rozróżnić rękę samego mistrza od jego uczniów. On zatrudniał Jorge Manueala, czyli swojego nieślubnego syna, swojego brata; ulubionym jego czeladnikiem był niejaki Prevost. El Greco dawał koncepcję i pierwowzór, a potem uczniowie albo kopiowali, albo on sam robił repliki. Tych świętych Franciszków powstało wiele, bo było zapotrzebowanie ze strony licznych franciszkańskich konwentów i zakonów. Tak więc rozpoznanie oryginałów jest dosyć trudne. Akurat te dwa z tej serii są sygnowane, więc niewątpliwie robione jego ręką – nasz i drugi, który jest w zbiorach prywatnych w Madrycie. Tak robili właściwie wszyscy artyści, u Rubensa malowało tych uczniów wielu. Oczywiście, to były niemal fabryki. Ciekawe, jaki był udział w takiej fabryce samego mistrza i jego pomagierów. To jest przedmiotem dokładnej analizy, formalnej, porównawczej i tak dalej. Przygotowując artykuł udowadniający, że to jest oryginał, jak grafolog porównywałyśmy ciągnięcie pędzla – że szorstkie uderzenia, że w jodełkę – po prostu każdy ruch na tych nieprzemalowanych fragmentach. Fotografowałyśmy, jeździłyśmy do Bukaresztu, do Budapesztu, żeby porównać. Czy ma Pani jakiegoś innego ukochanego malarza? Nie mam. El Greco w dodatku zmienił nasze życie. Tyle się potem wydarzyło i wciąż się dzieje…. Ale od początku wierzyłyśmy, po prostu głęboko wierzyłyśmy w to, co napisałyśmy. Bardzo dziękuję za rozmowę.

K


KURIER WNET · LUTY 2017

8

AFER A·SKOK·WOŁOM IN

R

upadłościowym, prezes BFG Sokal na większość pytań odpowiada tak, jakby ich nie rozumiał, a autor analizy prawnej Ministerstwa Sprawiedliwości, sędzia Szczepanik, zaprzecza swoim wydumanym tezom, prywatnie zaś zna się z sędzią Zagrobelnym z pracy i czasami chadzają razem do kina i do teatru. Pozostaje w tym miejscu pogratulować prokuratorowi Święczkowskiemu zespołu prokuratorów przydzielonych do wątku upadłościowego afery SKOK Wołomin. Ten dwuosobowy zespół – bo nie wspomnieliśmy jeszcze o przerażonej prok. Agacie Nowak-Pietrusze, formalnie uczestniczce postępowania z ramienia prokuratury – to kabaret najwyższych lotów. Motto tego zespołu to wersja soft przesłania głównego dysydenta tej upadłości, Jerzego Pruskiego: „Nic się w tej sprawie nie da zrobić, ale udajemy, że coś robimy”. RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

ealna krzywda konkretnych obywateli... krzywda obywateli, za którymi państwo nie stanęło... ale my tej sprawy tak nie zostawimy, ponieważ PiS zawsze będzie stało po stronie Polaków – te mocne, pełne troski słowa usłyszeliśmy niedawno z ust Pani Premier w związku z rozliczeniem 8 lat rządów PO-PSL. Choć nie dotyczą one, niestety, afery SKOK Wołomin, to właśnie ta afera, a ściślej reakcja Państwa na patologie w postępowaniu upadłościowym wołomińskiej kasy, dziejące się tu i teraz, stanie się prawdziwym probierzem uczciwości obecnej władzy w stosunku do zwykłych obywateli. Jak na razie, państwo nie zdaje egzaminu, a syndyk, zachęcony opieszałością prokuratury prowadzącej śledztwo w sprawie nieprawidłowości w postępowaniu upadłościowym, sięga do kieszeni 85-tysięcznej rzeszy członków SKOK. Przypomnijmy, że upadłość dwóch spółdzielczych instytucji finansowych: SKOK i SK Bank, które łączy szyld „Wołomin”, doprowadziła na przełomie lat 2014/2015 do drastycznego spadku rezerwy środków gwarantowanych państwa. Z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego wyparowało w ciągu niespełna roku blisko 5 mld zł, czyli połowa stanu posiadania. To niecałkowite koszty afery finansowej, zostają jeszcze poszkodowani członkowie SKOK, w tym małe firmy, które do tej pory nie odzyskały oszczędności, choć majątek upadłej kasy na to pozwala. Istotne koszty społeczne największej w historii Polski afery finansowej to swoisty „Program 500 minus“, bo tyle będzie musiał do tej zabawy w bankowość dopłacić statystyczny klient banku lub kasy. Równie niewyobrażalne są straty bilansowe w przypadku samego SKOK Wołomin. Przypomnijmy, że z portfela kredytowego, wartego księgowo blisko 3 mld zł, wyprowadzono w wyniku działalności przestępczej 2,75 mld zł. Jak to możliwe, że pod ścisłym nadzorem tak restrykcyjnej wobec SKOK Komisji Nadzoru Finansowego ze skarbca ukradziono praktycznie wszystko? Kilka miesięcy temu prokuratura wszczęła wreszcie śledztwo w sprawie nieprawidłowości ze strony nadzoru KNF. O jego wynikach nie wiemy jeszcze nic. W interesie społecznym najistotniejszy jest jednak nadzór nad prawidłowym przebiegiem postępowania upadłościowego kasy, od tego bowiem zależy, ile środków uda się odzyskać i czy sprawcy afery pozostaną bezkarni. I czy przypadkiem nie zostaną stworzone warunki do zalegalizowania ogromnych kwot w obrocie gospodarczym. Jak do tej pory, grupie przestępczej związanej z WSI przypisuje się wyłudzenie 1 mld zł z zawrotnej sumy 2,75 mld, której brakuje w kasie. Do zamknięcia bilansu strat Wołomina brakuje zatem jeszcze 1,75 mld zł. To niespłacane kredyty, co do których wciąż nie ma zarzutów prokuratury o wyłudzenie lub przywłaszczenie. Kto za tymi gigantycznymi pieniędzmi stoi? Tu zapewne leży drugie dno afery, nazywanej w środowisku odpowiedzialnych za nią służb specjalnych „operacją Wołomin”. Jak mówi złodziejska maksyma: „Nie sztuką jest ukraść, sztuką zalegalizować”. To pod presją tych ogromnych kwot doświadczony syndyk i młody sędzia komisarz tak często popełniają błędy. Czy to przypadek, że dokładnie te same osoby prowadziły upadłość spółki grupy Amber Gold? Z zawiadomienia Stowarzyszenia reprezentującego 700 poszkodowanych deponentów SKOK prowadzone jest śledztwo prokuratorskie w stosunku do syndyka i sędziego. Działania prokuratury w tej sprawie przypominają unikanie dojścia do prawdy w aferze Amber Gold, której kulisy ujawnia obecnie sejmowa komisja śledcza. Syndyk i sędzia od początku postępowania wielokrotnie dopuszczali się naginania prawa, próbując doprowadzić do sprzedaży wartego księgowo 3 mld zł portfela kredytowego wielu firmom windykacyjnym, z tzw. wolnej ręki. Dopomagał im w tym opiniami prawnymi kierowanymi do sądu prezes Bankowego Funduszu Gwarancyjnego Jerzy Pruski (doradca ekonomiczny patrona WSI Bronisława Komorowskiego). Jest to działanie na szkodę większości wierzycieli, ale cel uświęca środki. Do tego stopnia, że nowy prezes BFG Zdzisław Sokal, pochodzący z szeregów wydawałoby się „dobrej zmiany”, uzyskał ostatnio milczącą zgodę Ministerstwa Sprawiedliwości na niezgodne z prawem zakończenie postępowania upadłościowego. Na skutek tej decyzji,

Czy aferę SKOK Wołomin ominie dobra zmiana? Wszystko wskazuje na to, że tak, bo wciąż aktualny jest rozkaz: „Nic w tej sprawie się nie da zrobić, spocznij, odmaszerować!”. Realna krzywda konkretnych obywateli... krzywda obywateli, za którymi Państwo nie stanęło... ale my tej sprawy tak nie zostawimy, ponieważ PiS zawsze będzie stało po stronie Polaków – te mocne, pełne troski słowa usłyszeliśmy niedawno z ust Pani Premier w związku z rozliczeniem 8 lat rządów PO-PSL.

SKOK stulecia

Podsumowanie postępowania upadłościowego SKOK Wołomin Marcin Karliński stanowiącej w istocie bezprawny zabieg kreatywnej księgowości, przedsiębiorstwo SKOK zostanie sprowadzone do wartości ujemnej oraz podjęta zostanie kuriozalna, jedynie formalna próba jego sprzedaży. Po to, aby go faktycznie nie sprzedać instytucji będącej pod ścisłym nadzorem finansowym, lecz rozdzielić „z wolnej ręki” między windykatorów. Taki scenariusz przewidują pełniący w tej nierównej bitwie rolę Spartan pod Termopilami przedstawiciele Stowarzyszenia Wspierania Spółdzielczości Finansowej im. św. Michała, reprezentującego poszkodowanych. Byłby to namacalny dowód, że państwo polskie, mimo „dobrej zmiany”, istnieje tylko teoretycznie. I okazało się, że św. Michał, bo tak nazywane jest Stowarzyszenie w sferach parlamentarno-rządowych, ma zdolność jasnowidzenia. Możecie Państwo nie wierzyć, ale do ostatniej kropki tekst tego artykułu pisany był w połowie stycznia br. i była to, można powiedzieć, kropka nad i. Bo tydzień później przedstawiciele Stowarzyszenia, będącego stroną w śledztwie prowadzonym przeciwko syndykowi i sędziemu, otrzymali zawiadomienia o jego umorzeniu.

„Nic się w tej sprawie nie da zrobić” po raz wtóry Wiekopomną tezę, że „nic się w tej sprawie nie da zrobić”, wypowiedział blisko 2 lata temu bardzo dobrze poinformowany i wysoko postawiony urzędnik państwowy. Kluczowa, jak się potem okazało, postać w ciągu patologii nazywanym szumnie postępowaniem upadłościowym – prezes BFG i doradca ekonomiczny prezydenta Komorowskiego, Jerzy Pruski. Pośrednikiem w kontaktach z prezesem Pruskim był prezydencki minister Tomasz Nałęcz. Tę samą tezę, w sposób zawoalowany, usłyszeliśmy już po dobrej zmianie, w październiku 2015 r., na spotkaniu z dopiero co mianowanym doradcą ekonomicznym prezydenta Dudy, Zdzisławem Sokalem. W sposób jawny nowy doradca wyartykułował swoje poglądy już po mianowaniu go prezesem BFG, na spotkaniu ze Stowarzyszeniem w maju 2016 r. Wtedy stało się jasne, że niema żadnej zmiany w stanowisku BFG,

a nowy prezes podpisuje się obiema rękami pod poczynaniami swojego poprzednika. Przypomnijmy, że te działania to wnioski sądowe zmierzające do bezprawnej sprzedaży majątku SKOK Wołomin, z pominięciem procedury przetargu, i do pozbawienia deponentów prawa do wierzytelności. Działania te zostały uznane za bezpodstawne nawet przez sąd z czasów złej zmiany, w osobie sędzi komisarz M. Brzozowskiej. Kabaretowy przebieg kilkakrotnych spotkań z nowym prezesem BFG i jego starym zarządem, gdzie panowie próbują udowadniać karkołomne tezy, że BFG działa w postępowaniu upadłościowym w interesie publicznym, również kosztem pozbawienia obywateli prawa do własności, zasługują jak nie na uwiecznienie w filmie Barei, to przynajmniej pointę Jerzego Dobrowolskiego dla Z. Sokala: „Kierunek dobry, tylko przeciwny, chłopie”. Ten kabaretowy klimat będzie towarzyszył też tak poważnemu zjawisku, jak śledztwo prokuratorskie, od momentu, gdy na scenę wkroczył młody prokurator Gabriel Żuławski. Zaczęło się jednak poważnie, bo doświadczony prokurator Krzysztof Masło, chluba ministra Ziobry, chciał „przyłożyć” syndykowi i sędziemu, bo po to w końcu nie oddalił metodą „amber gold” zawiadomienia, lecz wszczął postępowanie. Właśnie wtedy został niespodziewanie... awansowany. I dalej poszło jak po maśle. Wracając do genezy śledztwa, przyczynek do złożenia zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa stanowiły wydarzenia z przełomu roku 2015/16, kiedy dysydenci postępowania upadłościowego, czyli BFG pod wodzą jeszcze Jerzego Pruskiego i odmłodzony skład teamu syndyk-sędzia komisarz, próbowali nadać sprawie nagłego przyspieszenia i spanikowali, nie przeczuwając, że nadciągająca dobra zmiana nie będzie dla nich aż taka niedobra. I co wymyślili? Na początek wprowadzili do gry nowego zawodnika. To młody sędzia Arkadiusz Zagrobelny, bardzo zgrany z syndykiem Lechosławem Kochańskim przy okazji utylizowania afery Amber Gold. Jest nowy człowiek, są nowe pomysły. Od tego momentu (grudzień 2015) prowadzenie upadłości nabiera nowego, niespotykanego w praktyce prawnej wymiaru. Postanowienia poprzedniej sędzi-komisarz są anulowane na rzecz pomysłów młodego sędziego, a nad

wszystkim czuć dobrego ducha upadłości – stary zarząd BFG. Do apogeum innowacyjności dochodzi w momencie, gdy nasi bohaterowie dostają rozdwojenia jaźni i przejmują rolę parlamentu, chcąc na posiedzeniu w tym celu powołanej fasadowej rady wierzycieli zmienić prawo upadłościowe. Wyjazdowe posiedzenie „sejmu” miało mieć miejsce 25 lutego 2016 r. w siedzibie syndyka, gdzie BFG zamierzał sam sobie zatwierdzić zgodę na schowanie pod dywan wstydliwego portfela kredytowego SKOK Wołomin, czyli jego sprzedaż w częściach i z wolnej ręki windykatorom. Przewidując taki obrót sprawy, Stowarzyszenie miesiąc wcześniej złożyło do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez funkcjonariuszy publicznych. Dzięki kontaktom medialnym liderów Stowarzyszenia dowiedziały się o tej próbie tzw. szybkiej ścieżki upadłościowej z ominięciem prawa najwyższe czynniki polityczne, w tym prezes Jarosław Kaczyński. Prawdopodobnie tylko dzięki jego interwencji zaplanowana na 25 lutego 2016 r. pomyłka sądowa nie doszła do skutku. Pseudorada wierzycieli zebrała się w tym dniu tylko po to w siedzibie syndyka, pod którą protestowali członkowie SKOK, aby odroczyć na wniosek BFG posiedzenie do 1 marca. W tym dniu spotkaliśmy się z wiceministrem finansów Piotrem Nowakiem, który zapewnił, że możemy być spokojni o los postępowania upadłościowego, albowiem dzień wcześniej zebrała się Rada BFG w odnowionym składzie i wydała rekomendację zarządowi BFG, aby ten prawa upadłościowego jednak nie próbował zmieniać. Można powiedzieć, parafrazując Winstona Churchilla, że nigdy w historii tak niewielu zwykłych ludzi nie pozwoliło ukraść tak wiele zawodowym gangsterom rodem z PRL-owskich służb. Nie zapominajmy, że sprzedaż w częściach to droga do legalizacji całego łupu ukradzionego ze SKOK Wołomin. Napięcie towarzyszące tym wydarzeniom, ich dramatyzm, łącznie z pogonią ekip telewizyjnych po korytarzach Sądu Gospodarczego przy Czerniakowskiej za sprawcą zamieszania, sędzią Zagrobelnym, nie pozostawia złudzeń. Poseł Antoni Macierewicz miał rację. Rok wcześniej ostrzegał nas, że środowisko służb specjalnych rodem z WSI to wciąż bardzo wpływowi ludzie, a wiedział, co mówi, w końcu

sam ich weryfikował. To prawda – „resortowe dzieci” są wszędzie. Poczciwa agentura czeka na rozkazy w sądach, prokuraturach, BFG, KNF-ach i ministerstwach. Doświadczyliśmy tego przez dwa lata walki o swoje prawa, na własnej skórze. Na potwierdzenie tej tezy przytoczę tylko ironiczne pytanie dysydenta PSL, znającego aferę, min. Sawickiego, rzucone w naszą stronę na starcie dobrej zmiany: „Co, lepiej za PiS-u?” Jak mawiał J. Dobrowolski, oglądając Dziennik Telewizyjny: „Ten pan ma rację”. Przecież prezesa Kaczyńskiego można do swoich racji przekonać, przestraszyć np. stratą wizerunkową, „bo PiS to SKOK”. To tylko kwestia profesjonalnego doradztwa. Jest z czego płacić doradcom, z samej upadłości SKOK i SK Bank uzbierało się 6 mld zł, a do tego dochodzi jeszcze utrata rynku przez sektor SKOK pod rządami ustawy z 2012 r, warta blisko 20 mld zł. Dlatego to chwilowe oddanie pola przez dysydentów upadłości Wołomina należało traktować jako przegrupowanie przed decydującą bitwą i grę na czas. W pełni potwierdziło tę tezę postępowanie sprawdzające, prowadzone przez młodego adepta prokuratury Gabriela Żuławskiego. Prokurator Masło, zanim został od sprawy odsunięty, przewidywał zakończenie postępowania w ciągu 3 miesięcy. Jego następca ciągnął sprawę blisko rok, ale, jak deklarował jego przełożony gwoli uspokojenia poszkodowanych po zmianie prokuratora prowadzącego, był bardzo solidny. Niewątpliwie, widać to po owocach; uzasadnienie umorzenia sprawy liczy 68 stron i jest wyjątkowo rzetelną dupokrytką dla syndyka. Większość przesłuchań kluczowych świadków, tj. prezesa i członków zarządu BFG, byłego prezesa J. Pruskiego, dwóch syndyków, urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości i Finansów, odbywała się w formule swobodnej wypowiedzi świadka, na koniec zaś padało standardowe pytanie: – Czy ktoś wpływał na Pana decyzje? – Oczywiście, że nie. – Dziękuję. Do widzenia. Tak można scharakteryzować plan śledztwa, które było jedyną prawną drogą do odsunięcia syndyka od sprawy. Kolorytu przesłuchaniom dodało jedynie w końcowym etapie uczestnictwo w charakterze strony przedstawicieli Stowarzyszenia. Nagle okazało się, że syndyk nie bardzo orientuje się w prawie

Tło polityczne afery za czasów złej i dobrej zmiany Początków afery finansowej należy szukać w czasach prac nad nowelizacją ustawy o SKOK, czyli w latach świetności koalicji PO-PSL i światowego kryzysu bankowego. To nawet logiczne, że lokalne struktury światowej banksterki wymyśliły dla odrobienia strat zaoranie sektora spółdzielczego w Polsce. W interesie „społecznym” wciągnięto system SKOK pod restrykcyjny nadzór KNF, stwarzając gorsze warunki funkcjonowania dla drobnej spółdzielczości niż nawet dla dużych, komercyjnych banków. Można było dzięki tym banksterskim zabiegom i zarobić, i zlikwidować źródła finansowania PiS, bo przecież PiS to SKOK. Poza tym długofalowy plan koalicjantów przewidywał odpalenie przedwyborczego balona, w którym poszybują w kosmos notowania tropicieli piramidy finansowej SKOK, czyli dzielnych koalicjantów PO-PSL. Jednocześnie pieczołowicie utuczony koń trojański pt. SKOK Wołomin miał pogrążyć prawą stronę sceny politycznej. Przedwyborczy balon chłopcy z WSI nadmuchali do niebotycznych rozmiarów blisko 3 mld zł, a dzielny KNF zauważył to dopiero u progu kampanii prezydenckiej, w listopadzie 2014 r. Nadzorca – przypadek bez precedensu – dopiero po aresztowaniu całego zarządu Wołomina wprowadził zarząd komisaryczny. Efekt polityczny murowany, chociaż KNF to w założeniu instytucja apolityczna. Kilka słów wyjaśnienia, jakimi metodami stara, poczciwa bezpieka „skroiła” SKOK Wołomin. Pomysł był prosty. Bierzemy kilku pozorantów i robimy zarząd. Ten zarząd to wybitny absolwent Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Pile i żołnierz WSI, kpt. Piotr P., i równie wybitny finansista, znający się też na strzyżeniu baranów, Mariusz G. Ci dwaj gwiazdorzy mają takie, jak to mawia min. Macierewicz, „wpływy”, że w już w początkowej fazie zaganiania owiec, czyli masowego ściągania depozytów z rynku, zostają producentami filmowymi. Film „Bitwa Warszawska 1920 r.”, pierwsza w Polsce produkcja 3D, to ich dzieło. Trzeba przyznać, że „stare Kiejkuty” nie mają opamiętania, wykorzystują dla kasy najchlubniejsze karty tradycji narodowej. Reklama filmu głosi wszak, że SKOK Wołomin to polski kapitał; z grubsza się zgadza, tyle że kradziony Polakom. Z naszymi bohaterami w świetle jupiterów wygrzewa się cała światła elita PO-PSL, łącznie z patronem WSI, prezydentem Komorowskim. Ma to miejsce na hucznej premierze superprodukcji, pod koniec roku 2011, w Teatrze Narodowym w Warszawie. SKOK Wołomin błyszczy – światłem odbitym całej elity politycznej, jako objawienie sektora finansowego. Jak do tego mogło dojść i na czym polegała wyjątkowa okazja na SKOK stulecia, która nadarzyła się po katastrofie smoleńskiej? To proste, choć wymaga niesamowitego tupetu i bezwzględności, charakterystycznych dla polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej zainstalowanej tu od 1944 r. Tylko służby specjalne rodem z PRL są skłonne robić biznes na czyjejś śmierci. Nie ma przeciwnika ustawy o SKOK, prezydenta Kaczyńskiego, więc jego następca szybko załatwia sprawę. Nie ma prezesa NBP Sławomira Skrzypka, więc nie dziwi błyskawiczny powrót Jerzego Pruskiego na stanowiska szefa BFG i doradcy Komorowskiego. W krótkich, żołnierskich słowach: całkowite panowanie na ziemi, na wodzie i w powietrzu polskiego państwa przejmuje koalicja PO-PSL. Pod koniec 2010 r. w zarządzie Wołomina zainstalowany jest już kpt. Piotr Polaszczyk i z błogosławieństwem wszelkich możliwych Dokończenie na str. 17


LUTY 2017 · KURIER WNET

9

E·K·O·N·O·M·I·A

Banki komunalne testem na wiarygodność władzy Piotr Robert Jankowski w oparciu o stosowaną w Polsce dźwignię finansową (10 do 12) wyniósłby ok. 1,5 mld, co pokryłoby z nawiązką dziurę budżetową. Odsetki zaś stanowiłyby dodatkowy dochód miasta (przy mini­ malnym oprocentowaniu 1% – 15 mln/

podobnego rozwiązania w stosunku do banków komunalnych, które z założenia mają prowadzić działalność pro publico bono. Utworzenie sieci banków komunalnych może być też naturalną i praktycznie bezkosztową formą repolonizacji sektora bankowego. Przejęcie przepływów pieniężnych

Banki komunalne są znaną w świecie instytucją finansową działającą w oparciu o zasady społecznej gospodarki rynkowej. To oznacza, że mają służyć społeczności, w której są osadzone, zapobiegając wypływom kapitału, który powinien służyć wspólnocie.

rok). W kolejnych latach byłaby możliwa całkowita likwidacja zadłużenia. Budżet jednostek samorządu terytorialnego ogółem to 196 mld (2014 r.). Gdyby, analogicznie, przeznaczyć na utworzenie sieci banków komunalnych 1% tej kwoty, powstałaby instytucja finansowa o funduszach własnych rzędu 1,96 mld, co

Warszawa czy Łódź może być obsługiwana przez własną instytucję finansową, a nie przez uczestniczący w globalnym kasynie finansowym Citibank. dałoby możliwość wykreowania kredytu rzędu 20 mld. Podmiot taki byłby wielkością zbliżony do Banku Ochrony Środowiska. Jedynie największe miasta stać na powołanie takich instytucji. Aby funkcjonowanie banków komunalnych miało znamiona rozwiązania systemowego,

zależności od rządu. Innym wariantem mogłyby być proporcje kapitałowe: 99% (SP)/1% (gmina) z opcją stopniowego (na korzystnych warunkach) wykupu udziałów od SP w miarę rozwoju banku. Banki komunalne powinny być zrzeszone (na wzór banków spółdzielczych) w jednej organizacji, która zapewniałaby wzajemną asekurację kapitałową, siłę i lepsze zarządzanie ryzykiem, obniżając równocześnie minimalne wymogi kapitałowe (z 5 do 1 mln euro), które trzeba spełnić w procesie rejestracji banku (zgodność z dyrektywą CRD IV/CRR). Powołanie banków komunalnych jest zgodne z art. 10 Ustawy o gospodarce komunalnej, która stanowi, że poza sferą użyteczności publicznej gminy mogą tworzyć spółki prawa handlowego zajmujące się czynnościami bankowymi lub przystępować do takich spółek. Powstawanie nowych banków wydaje się również być zgodne z intencjami ustawodawcy zawartymi w Ustawie o podatku bankowym (zwolnienie z podatku małych banków – do kwoty 4 mld aktywów). Zwolnienie z podatku banku BGK i innych banków państwowych może sugerować zastosowanie

polskich gmin, średniego i małego biznesu oraz mieszkańców przez takie banki doprowadzi do znaczącego spadku wartości rynkowej banków zagranicznych, co jest szczególnie istotne w kontekście ich uwikłania w toksyczne kredyty walutowe. Przyczyni się do tego zainicjowana akcja społeczna wycofywania depozytów i rachunków z toksycznych banków. Można będzie więc je przejąć za przysłowiową złotówkę. W chwili obecnej wykup zagranicznych banków przez polski kapitał (zwłaszcza ze środków publicznych) jest skrajnie nieracjonalny, szkodliwy i może rodzić podejrzenia o polityczną korupcję ocierającą się o zdradę stanu. Trzeba równocześnie bronić ostatnich rubieży polskości w sektorze bankowym – Banku Pocztowego (plany przejęcia go poprzez prywatyzację Poczty Polskiej). Powstanie banków komunalnych da możliwość oddłużenia polskich samorządów, ich sytuacja pod tym względem jest bowiem dramatyczna. Powstanie sieci takich banków pomoże również wdrożyć program likwidacji bezdomności i da możliwość powrotu Polaków z emigracji. Za pomocą emitowanego przez te banki pieniądza będzie można

wykupić ogromną ilość pustostanów zbudowanych przez deweloperów i oddać je praktycznie po kosztach (wynajem lub długoterminowy wykup) w ręce ludzi (zwłaszcza młodych), co nakręci koniunkturę gospodarczą. Dlatego należy odebrać z rąk firm komercyjnych (banków i deweloperów) rynek nieruchomości, który jest kurą znoszącą złote jaja, wywożone następnie z Polski. Proceder ten jest możliwy dlatego, że państwo i samorząd pozbyło się kontroli nad narodowym pieniądzem, który nie funkcjonuje pro publico bono. Dlaczego zagraniczne komercyjne przedsiębiorstwa mają mieć władzę nad dobrem podstawowym dla pomyślności i dobrobytu obywateli, jakim jest mieszkanie, czerpać z tego nieograniczone zyski, blokować rozwój, zawyżając ceny i zmuszając Polaków do emigracji lub pozbycia się marzeń o posiadaniu szczęśliwej rodziny oraz potomstwa?! Korzyści wynikające z powołania banków komunalnych: • ewolucyjna i tania repolonizacja sektora bankowego; • oddłużenie samorządów przez wykup długów (kredyty, obligacje) z rąk banków komercyjnych; • definitywne odrzucenie pomysłu wprowadzenia podatku katastralnego jako remedium na katastrofalną sytuację finansową samorządów; • możliwość oddłużenia najbardziej poszkodowanych przez transformację grup społecznych, np. emerytów i rencistów, których nie stać na leki bez zadłużania się w firmach lichwiarskich; • likwidacja szeroko rozumianej bezdomności oraz wykluczenia społecznego (program „Mieszkanie dla każdego”); • szansa na zahamowanie emigracji i zainicjowanie procesu reemigracji; • aktywizacja ekonomiczna społeczności lokalnych, wykorzystanie nieujawnionych zasobów oraz zaspokojenie ukrytych potrzeb; • ułatwione inwestowanie w społecznie pożyteczną infrastrukturę lokalną; • przyśpieszony rozwój gospodarczy.

Post Scriptum Pierwsza wersja tego artykułu powstała jeszcze przed wyborami w 2015 r. Od tej pory, mimo kilkukrotnego podsuwania nowej władzy projektu powołania banków komunalnych, nic się nie wydarzyło. Pod hasłem repolonizacji banków realizuje się natomiast drogie przejęcia banków istniejących (Alior, BPH) lub planuje się transakcje ratujące zagraniczne firmy-matki. Ostatnio pojawił się pomysł przejęcia 40% Pekao SA za 13 mld zł (w lipcu ktoś zakupił 10% akcji za 3,3 mld zł, być może przewidując, że będzie można korzystnie je sprzedać w przypadku wejścia dużego inwestora, który będzie chciał przejąć pakiet kontrolny). Bank UniCredit (główny właściciel Pekao SA) ma poważne kłopoty na rynku włoskim: fatalny portfel kredytowy, oskarżenia o pranie brudnych

SKOK stulecia

Dokończenie ze str. 16

służb i urzędników nadzoru zaczyna rozkręcać biznes. Początkowo pod nadzorem Kasy Krajowej SKOK, a od października 2012 r. już pod okiem KNF. Miliardy wyjeżdżają z Wołomina ciężarówkami, a tuczy się na tym nie tylko poczciwe WSI, ale wszelkie legalnie działające służby specjalne. Bowiem oprócz 1 mld ukradzionego przez tę formację, cały czas, zdaniem śledczych, blisko 2 mld przywłaszczyli nieznani sprawcy. Ci sprawcy, dzięki sprawnemu syndykowi i staraniom BFG, który w postępowaniu upadłościowym zdaje się pełnić rolę pasera, pozostaną nieznani do końca. Można postawić tezę, że na skutek katastrofy smoleńskiej zabrakło filarów stabilności finansowej państwa – prezydenta Kaczyńskiego i prezesa Skrzypka, i ktoś ten fakt bezwzględnie wykorzystał, w myśl maksymy: okazja czyni złodzieja. Gdyby nie to zrządzenie losu, możliwe, że afera by się w ogóle nie wydarzyła, a już na pewno nie miałaby tak niebotycznych rozmiarów i opłakanych skutków społecznych.

należałoby zainicjować ich powstanie ustawowo. Skarb Państwa mógłby posiadać w nich 49% kapitału założycielskiego. Rozwiązanie takie przyśpieszyłoby proces powstawania banków, nie naruszając równocześnie ich autonomii i nie-

RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

F

unkcjonują w wielu krajach, np. w Niemczech czy Skandynawii. Funkcjonowały również w Polsce międzywojennej. Przetrwały wojnę, ale zostały zlikwidowane przez władze komunistyczne. W Niemczech przykładowo segment banków komunalnych jest bardzo rozbudowany. Podmiotów takich jest 430 (Sparkassy, w tym 8 nadrzędnych Landesbanków), co stanowi 29% sumy bilansowej całego sektora bankowego. Dodatkowo banki spółdzielcze (1080) stanowią 13,6% sumy bilansowej sektora bankowego. We współczesnej Polsce nikomu jednak nie przyszło do głowy, że np. Warszawa czy Łódź może być obsługiwana przez własną instytucję finansową, a nie przez uczestniczący w globalnym kasynie finansowym Citibank. Bank ten posiada ekspozycję na spekulacyjne instrumenty pochodne trzydziestokrotnie większą niż własne aktywa!!! Sytuacja taka może skończyć się tragedią dla miasta. Do plajty banku, który już raz był ratowany z pieniędzy podatnika, wystarczy przegrana na 4% tego typu instrumentów. Wtedy centrala banku może po prostu wyssać pieniądze miasta za pomocą priorytetowych transakcji repo (polegających na zakupie papieru wartościowego i jednoczesnym zobowiązaniu się do jego sprzedaży w określonej dacie, po ustalonej z góry cenie). Warto w tym miejscu dodać, że depozyty samorządów nie posiadają gwarancji Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, a transfer za granicę został ostatnio dodatkowo ułatwiony przez tzw. dyrektywę bail in. Utworzenie banków komunalnych we wszystkich województwach (tak, żeby ich działalnością pokryć cały kraj) da sposobność skorzystania z dopuszczalnej przez obecny system prawny kreacji pieniądza kredytowego w stosunku do funduszy własnych w proporcji 10–12 do 1 (fundusze własne banków w Polsce to 170 mld, a suma bilansowa to 1,68 bln). Oznacza to, że polskie samorządy będą mogły kreować potrzebny pieniądz same, bez płacenia haraczu zagranicznym bankom, które transferują zyski za granicę. Dlaczego zagraniczne instytucje finansowe mają odnosić gigantyczne korzyści z kreacji pieniądza, wysysając jednocześnie z rynku pieniądz realny, a obywatele mają ponosić tego koszt, płacąc wyśrubowane podatki (koszta obsługi i spłaty długu)? Prof. Richard Werner udowodnił empirycznie, że bank tworzy pieniądz ex nihilo. Zatem kredyt rodzi depozyt, nie odwrotnie. Dlatego ta wielka władza i przewaga nad innymi podmiotami gospodarczymi powinna być dostępna jedynie dla instytucji rodzimych, działających pro publico bono. Inaczej działalność bankowa jest nie tylko niemoralna, ale również destrukcyjna gospodarczo i społecznie. Banki spełniające te dwa wymogi (rodzimość i społeczny charakter) mogą stać się prawdziwymi instytucjami zaufania publicznego. Z tego względu powinny być absolutnie transparentne. Ich polityka kredytowa powinna być jawna (np. ogłoszenia w Internecie), by każdy mógł sprawdzić, na jakie cele jest przeznaczany preferencyjny kredyt. Jak mogłoby to wyglądać na przykładzie wspomnianej powyżej Warszawy, której budżet to 14,6 mld, deficyt 1,2 mld a ogólne zadłużenie 5,6 mld zł (2016 r.)? Gdyby miasto przeznaczyło na kapitał banku 1% budżetu, czyli 146 mln, to kredyt wykreowany

Podsumowanie postępowania upadłościowego SKOK Wołomin Marcin Karliński Ci ludzie pozostawili swój testament polityczny, który zobowiązuje przynajmniej nas, zwykłych obywateli, nie mających z polityką do czasów traumy, jaka nas dotknęła, nic wspólnego, panie Ministrze Ziobro i Prokuratorze Święczkowski. Dlatego domagamy się od dwóch lat, aby Państwo Polskie stanęło na wysokości zadania, wyjaśniło aferę i ukarało winnych. I to nie jest kwestia tych paru zł, które nam ukradziono. Sprawy zaszły za daleko, teraz to kwestia honoru. Prezydent Kaczyński przewidział fatalne społeczne skutki nowelizacji ustawy o SKOK, dlatego ją wetował. Prezes NBP Sławomir Skrzypek miał odwagę usuwać ze świecznika ludzi, do których nie miał zaufania, takich jak J. Pruski, bo wiedział, czym to się może skończyć dla

bezpieczeństwa finansowego państwa. Niestety, Panowie Ziobro i Święczkowski, daleko wam do nich, nie jesteście w stanie, jak dotąd, podjąć skutecznej walki z tymi, którzy drwią z ich dorobku i kończą aferę SKOK Wołomin już pod waszymi rządami.

Epilog Upadłość SKOK i SK Banku z Wołomina kosztowała społeczeństwo w przedwyborczym roku przełomu 2014/15 ponad 5 mld zł. Niewiele mniejsza kwota wyparowała z BFG i musi zostać do tej skarbonki przez nieświadomych klientów banków i kas wpłacona. Dodatkowy koszt to utrata 2/3 rynku przez sam tylko sektor SKOK. W wartościach bezwzględnych to ok 10 mld zł. W sumie

15 mld zł realnej, wymiernej straty finansowej społeczeństwa, dotykającej tych z reguły najbiedniejszych uczestników rynku. Czy to dużo? Sporo, zważywszy, że ostatnia głośna afera, ArtB, kosztowała Polaków raptem 400 mln. Jednak nie na tyle dużo, aby politycy opcji zstępującej (PO) jak i wstępującej (PiS) mieli ochotę zająć się nią na poważnie. Z perspektywy blisko dwuletniej walki garstki poszkodowanych członków SKOK, reprezentowanych przez Stowarzyszenie, powód tej niemocy rządzących jest prosty – to się zwyczajnie nie opłaca. Tyle o wymiernych stratach finansowych. A co się stało z wartymi 20 mld zł klientami SKOK? Otóż, jak wynika z opracowania prof. Grażyny Ancyparowicz, większość z nich została

klientami instytucji parabankowych, które w Polsce dziwnym trafem mają swoiste eldorado. Mariaż z tym sektorem kończy się często dla nieświadomych, uboższych z reguły klientów, utratą wszelkich dóbr materialnych, łącznie z mieszkaniem. Takim właśnie celom posłużyła nowelizacja ustawy o SKOK, wetowana przez śp. prezydenta Kaczyńskiego nie bez powodu. Umożliwiła również wykonanie popisowego numeru służb specjalnych, pt.: „Operacja Wołomin”, aby uzyskać zamierzony efekt polityczny i finansowy kosztem nieświadomego społeczeństwa. Na zakończenie pozostaje przytoczyć słowa wiceprezesa PiS, Antoniego Macierewicza, wypowiedziane na spotkaniu ze

pieniędzy (prawdopodobnie związane z tzw. Projektem Chopin). Wygląda na to, że rząd polski wykonuje zadanie ratowania włoskiego właściciela kosztem interesów kraju. Kwota, o jakiej mowa, daje możliwość powołania sieci banków komunalnych obejmującej cały kraj, o funduszach własnych większych niż cały sektor banków spółdzielczych (ok. 10 mld)! Gdyby do tych 13 mld dodać jeszcze udział własny samorządów w postaci jedynie 1% ich budżetów (blisko 2 mld), to otrzymalibyśmy fundusze własne na poziomie 15 mld. W ten sposób powstałaby instytucja

Utworzenie sieci banków komunalnych może być naturalną i praktycznie bezkosztową formą repolonizacji sektora bankowego. finansowa wielkości banku BZ WBK – trzeciego w rankingu największych banków w Polsce, a pieniądze nie wypłynęłyby z kraju, co stanie się niewątpliwie w przypadku odkupu Pekao! Sieć banków komunalnych powinna przejąć obrót wszelkimi środkami publicznymi, które w tej chwili przepływają przez banki komercyjne, również przez Pekao. Osłabi to ich niezasłużoną pozycję na rynku. Jeśli UniCredit będzie nadal grzązł w problemach, może zacząć się drenowanie spółki-córki (miało już to miejsce w przeszłości), co dodatkowo obniży jej wartość. W takiej sytuacji powinna zadziałać Komisja Nadzoru Finansowego, która posiada skuteczne narzędzia kontrolne i regulacyjne, włącznie z ustanowieniem zarządu komisarycznego i przejęciem banku przez NBP. Jeśli rząd zdecyduje się na zakup Pekao teraz, właściciel będzie zainteresowany zaprezentowaniem banku jako perły w koronie grupy UniCredit i drogą sprzedażą. Dodajmy, że PZU nie posiada wystarczających środków na zakup (ma ok. 5–6 mld nadwyżki). Będzie więc

Podejście do koncepcji powołania banków komunalnych i do wykupu uprzednio sprzedanych za bezcen polskich banków jest dla mnie testem na wiarygodność, a przede wszystkim intencje nowej władzy! musiał wspomóc się pieniędzmi rządowymi z Polskiego Funduszu Rozwoju. Podejście do koncepcji powołania banków komunalnych i do wykupu uprzednio sprzedanych za bezcen polskich banków jest dla mnie testem na wiarygodność, a przede wszystkim intencje nowej władzy! Czy PiS przejdzie pomyślnie ten test? Niebawem się przekonamy. K

Stowarzyszeniem w kwietniu 2015 r., tuż przed wyborami prezydenckimi. Po wysłuchaniu relacji o patologiach w postępowaniu upadłościowym oświadczył on: „Gwarantuję Państwu, że jak Duda wygra, odzyskacie ukradzione Wam pieniądze i wyjaśnimy aferę”. Niestety – mimo dwóch lat naszej walki o swoje prawa deklaracja likwidatora WSI pozostaje wciąż w fazie obietnicy wyborczej. Ważniejsza od elementarnej uczciwości okazuje się nienaruszalność interesów ludzi służb specjalnych i ich urzędniczej agentury. Niech Państwo informują o tej aferze swoich posłów, nie poddawajmy się bez walki! Nieuzasadnione prawnie sięganie do kieszeni członków SKOK przez syndyka powinno zostać społecznie napiętnowane. Domagajmy się powołania niezwłocznie komisji śledczej do wyjaśnienia patologii w postępowaniu upadłościowym SKOK Wołomin, które toczy się tu i teraz. Więcej informacji na witrynie Stowarzyszenia Wspierania Spółdzielczości Finansowej www.swsfsm.pl. K


KURIER WNET · LUTY 2017

10

H · I ·S ·T· O · R· I ·A

E I T W Y S AKCJA REINHARD

Przez d w a lata okupacji niemieckiej Wacław Szpura z Dubicz pod Łosicami udzielał schronienia i pomocy 30 Żydom. W październiku 1945 r. został zastrzelony. W 2015 r. przyznano mu medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Jak na biedną, podlaską wioskę Wacław Szpura był dosyć zamożny. Gospodarzył na 8 ha i prowadził sklep, w którym zaopatrywali się mieszkańcy sąsiednich wiosek. – Stała beczka śledzi, był cukier, papierosy, herbata, sól – wspomina sklepik syn Zdzisław. Po towar Wacław Szpura jeździł 30 km dwukonnym wozem do Łosic i Międzyrzeca Podlaskiego. Znał wielu Żydów i zwykle od nich brał towar. – Ojciec dobrze z nimi żył – mówi pan Zdzisław i dodaje: – często mnie zabierał i wiele widziałem. Doskonale pamięta Pałtę Beckermana, postawnego, zamożnego przedsiębiorcę z Łosic. Zapamiętał popularne pod koniec lat 30. hasła narodowców: „Swój do swego po swoje”, propagujące robienie zakupów przez Polaków w polskich sklepach. Przedwojenny handel był zdominowany przez społeczność żydowską. Wybuch wojny w 1939 r. to wspomnienie o niemieckich samolotach, na widok których całe rodziny kryły się w zagony kartofli. Fala uciekających cywilów i wojska przepływała traktem, kilka kilometrów obok. Potem rozpoczęła się niemiecka okupacja, ale życie w małej wiosce na uboczu niewiele się zmieniło. Po okolicy, jak zwykle, chodzili żydowscy domokrążcy z Konstantynowa, pobliskiego miasteczka, skupując drób, jajka, masło. Zachodzili też do Dubicz żydowscy rzemieślnicy. Pan Zdzisław pamięta szewca i krawca, którzy przez kilka dni byli u nich. – Reperowali ludziom buty i ubrania za żywność – opowiada. W 1940 r. trwały masowe prześladowania Żydów: musieli nosić gwiazdę Dawida, zabierano im sklepy, warsztaty, młyny. – Niemcy gonili Żydów do roboty – mówi Zdzisław Szpura. Pamięta, jak szli trójkami z Łosic do Niemojek (7 km) budować rampę kolejową. Musieli śpiewać: „Rydz nie nauczył nas nic, a Hitler złoty nauczył nas roboty”... Eskortowała ich żydowska policja, a z tyłu dwóch żandarmów z psami. W 1941 r. w okolicznych miasteczkach Niemcy utworzyli getta dla Żydów. Niewielu mieszkańców getta posiadało przepustki zezwalające na wyjście do pracy w okolicznych gospodarstwach. Pracowano za posiłki, ale wyjście z getta umożliwiało zakup żywności u chłopów. Szmuglowano ją do getta i sprzedawano na czarnym rynku. Można stwierdzić, że ludność getta żyła, bo funkcjonał czarny rynek: pracowało wielu krawców, szewców. Rzemieślnikom dostarczano do getta potrzebne materiały, a odbierano ich produkcję. Jeszcze na początku okupacji Żydzi handlowali zbożem, ale Niemcy szybko im zakazali. W tej sytuacji często dogadywali się z zaufanym chrześcijaninem, a zyskiem z działalności dzielili się. Młynarz Rubinsztajn w Łosicach na początku okupacji też robił interesy: kupował zboże, mełł i sprzedawał. Wybudował sobie kamienicę przy młynie na ul. 11 Listopada. Żydzi byli bardzo niezadowoleni, że afiszuje się z zamożnością. W 1940 r. młyn Rubinsztajna przejął SS-man Schackenberg, nazywali go „Czarny”. Młyn prowadził emerytowany sędzia Hałłas, a Rubinsztajn, jako fachowiec, pracował tam i miał swoje udziały. „Czarny” w dzień targowy jeździł po okolicy, napotkanym chłopom płacił urzędową cenę za zboże, bardzo niską i kazał wieźć do swojego młyna. Mełł zboże i sprzedawał 3–4 razy drożej handlarzom z Warszawy na czarny rynek. – Ten Niemiec to miał głowę do interesów i Żydzi go za to lubili – opowiadał Alfons Nurski. – Sądzili, że mając pieniądze, zdołają się uratować.

Latem 1942 r. Niemcy zlikwidowali getta w okolicznych miasteczkach. W Łosicach 22 sierpnia 1942 r. akcja Reinhard objęła ok. 7 tys. Żydów, zaś w Międzyrzecu Podlaskim likwidacji ponad 17 tys. Żydów dokonano w kilku pacyfikacjach od 25 sierpnia 1942 r. do 26 maja 1943 r. Oficjalnie getto w Międzyrzecu Podlaskim Niemcy utworzyli we wrześniu 1942 r. – Ojciec, jak jeździł po towar do miasta, to ich wyprowadzał z getta – mówi Zdzisław Szpura. – Tak trafiali do Dubicz. Najpierw 10 osób siedziało w stodole, kryjówka była wysoko pod daszkiem. W nocy schodzili na klepisko. – Gdy mama była zajęta, wieczorem nosiłem im jedzenie. – Potem wykopano w stodole nową kryjówkę, wyłożoną deskami. – Nadal było niebezpiecznie – mówi pan Zdzisław. Do sklepu przychodziło dużo osób i mogli zauważyć, że gotuje się tak dużo. Żydzi przenieśli się do ziemianki w pobliskim lesie. Do rodziców Leokadii Chomiuk (z domu Lesiuk) w Koszelówce Wacław Szpura przyprowadził dwie młode Żydówki. – Spały na piecu, bo w małym domku nie było miejsca – wspomina Leokadia Chomiuk. Gdy przyszedł żandarm, mama zdążyła ukryć dziewczyny w łóżku pod pierzyną. Kolejna grupa znalazła schronienie w Dubiczach u Aleksandry Benedyczuk, sąsiadki Szpurów. Była wdową, mąż zginął we wrześniu 1939 r. – Żydzi byli na wyszkach (poddaszu) w obórce, na słomie – mówi Danuta Bartniczuk, wnuczka Aleksandry Benedyczuk. – Babcia chowała garnuszek z jedzeniem do wiadra dla świń i niosła do obórki – wspomina. Kolejna grupa łosickich Żydów sprowadzona przez Wacława Szpurę trafiła do Stanisława Szczerbickiego w Koszelówce 17 listopada 1942 r. – Biedny rolnik zgodził się na układ: co miesiąc dostawał dużą sumę pieniędzy – pisze we wspomnieniach Life, Death, and Angels Renee Glassner, która miała wtedy 11 lat. Jak podaje Oskar Pinkus w swojej książce The House of Ashes, wówczas 16-letni, który też ukrywał się u Szczerbickiego, było to 300 zł tygodniowo, później 1000 zł (pod koniec 1942 r. 1 kg cukru kosztował 87 zł, w 1943 r. bochenek chleba – 11 zł, w 1944 r. za dolara płacono 150 zł). Według opisu Pinkusa Szczerbicki miał lat ok. 30, był wysoki, silny jak niedźwiedź, „prostacki”. Przed wojną zdarzało mu się chodzić zimą do pracy u bogatych gospodarzy bez butów. Żona była „głupia i uparta”, bardzo się bała i od początku była przeciwna ukrywaniu Żydów. Nie potrafiła opanować strachu. Mieli trzy córki: 6-letnią Leokadię, 8-letnią Janinę i 11-letnią Stasię.

W SZAFIE Po likwidacji getta w Łosicach 22 sierpnia 1942 r. sytuacja garstki Żydów, którzy zdołali uciec i szukali schronienia, była ciężka. – Nikt nie miał odwagi nas ukrywać, Niemcy zabili wielu, którzy pomagali lub ukrywali Żyda – wspomina Renee Glassner. Ona sama z bratem Berelem została złapana przez granatowych policjantów i trafiła do łosickiego aresztu (przy ul. Berka Joselewicza). Osadzono ich w celi na II piętrze. Na parterze było dwoje polskich dzieci zatrzymanych za grabież w getcie. Po dwóch dniach, rankiem, obudziły ich głosy Niemców i szczekanie psów. Renee i Berel słyszeli, jak Niemcy wyciągali dzieci z celi. – Nie jesteśmy Żydami, oni są na górze! – powtarzały. Niemcy nie rozumieli, krzycząc głośno. Padły dwa strzały. W listopadzie 1942 r. Renee trafiła do Jurka Szymańskiego, granatowego policjanta w Łosicach. Był przyjacielem jej ojca Jankiela i za pieniądze zgodził się wziąć dziewczynkę do siebie. Większość czasu spędzała w wielkiej szafie, wychodząc z niej na posiłki. 27 listopada zapamiętała obrazek: wyjrzała i zobaczyła przy oknie zaczajonego żandarma. Był to „Piękny Leon”, znany w Łosicach z okrucieństwa. Z satysfakcją strzelał z pistoletu do postaci, pokonujących wysoki płot. Ostatnia biegła kobieta w długim płaszczu, który zaczepił się na płocie. Jej bezwładne ciało wysunęło się z płaszcza na ziemię.

Wigilia 24 grudnia 1942 r. była dla Renee wspaniałym przeżyciem. Marysia, żona policjanta, zasłoniła wszystkie okna i pozwoliła jej wejść do jadalni. Siedzieli razem przy świątecznym stole, śpiewając kolędy do późna. „Zagubiłam się w świecie chrześcijańskiej fantazji” – wspomina. Pewnej zimowej nocy obudziła się i podsłuchała rozmowę małżonków. Policjanta mieli przenieść do innego miasta i nie wiedział, co zrobić z Renee. Rozważano zastrzelenie dziewczynki. Pod koniec kwietnia 1943 r. do Szymańskiego przyszedł Wacław Szpura, „człowiek-anioł”, przysłany przez rodziców dziewczynki. Po tygodniu Szpura przyjechał wozem i zabrał Renee do siebie. Trafiła do Stanisława Szczerbickiego. Nareszcie spotkała się z rodzicami i starszym bratem, wujkiem, ciocią i dwiema kuzynami. Była szczęśliwa. Nawet schron w obórce wydawał się wspaniały. Był świetnie urządzony: ławki, stół obniżany w nocy do poziomu ławek, lampa karbidowa i klapa otwierana z zewnątrz i od środka, która była przykryta obornikiem. Klapa była wsparta na drążku, aby doprowadzać powietrze. Tylko ja, mając 135 cm wzrostu, mogłam się wyprostować. Nad nimi w obórce była krowa, 2 świnie i jagnięta. Po miesiącu pobytu w kryjówce Renee zmieniła zdanie o aurze wspaniałego miejsca. – Rolnik, choć dobrze opłacany, głodził nas – pisała we wspomnieniach. Każdy dostawał 4 uncje chleba (120 g) i filiżankę kawy zbożowej na śniadanie, na lunch była filiżanka gorącej zupy z ziemniakiem. Wieczorny posiłek był taki sam jak rano. Higiena licznej 8-osobowej rodziny w ciasnym schronie była dużym problemem. Zazwyczaj na codzienne umycie się każdy miał filiżankę wody. Walka z wszami i pluskwami stała się codzienną czynnością, czasem pojawiały się szczury.

URODZINY Renee Glassner wspomina, że na swoje urodziny marzyła o jajecznicy. Gdy powiedziała o tym głośno, Szczerbicki zaśmiał się. Po naradzie z ojcem dziewczynka postanowiła przeznaczyć na realizację marzeń własne złote kolczyki. Szczerbicki w miły sposób odmówił przyjęcia, ale jej marzenie spełnił. – Były to najlepsze urodziny, jakie miałam – wspomina Renee Glassner. Problemem był czas wolny. Opowiadali sobie wymyślone historie, mężczyźni grali w szachy, kobiety w karty. 16-letni Oskar uczył 4 lata młodszą Renee bez książek i zeszytów. Berek przyjmował zakłady na wyścigi owadów. Najwięcej jednak marzyli... Trudne warunki i ciągły strach powodowały, że z błahych powodów kobiety kłóciły się. Ojciec Oskara, najstarszy w grupie, lat 60, zazwyczaj pogodny, stał się przygnębiony. Jankiel, lat 40, był bardzo porywczy i wybuchowy. Gdy skończyły się papierosy, tracił panowanie nad sobą, był nieodpowiedzialny i narażał całą grupę. Wszyscy czekali na niedzielę, gdy na obiad były pierogi z ziemniakami. Poprosili Szczerbickiego i na pół godziny wychodzili w dzień na strych obórki. Byli szczęśliwi, mogąc oddychać świeżym powietrzem, wyprostować się, popatrzeć na niebo i pobliską okolicę. – Raz na jakiś czas, w nocy, Szczerbicki prowadził nas do domu – relacjonuje Oskar Pinkus. Szczerbicki opowiedział o ostatniej wizycie policji. Przyszli do domu i zapytali najmłodszą 6-letnią Leokadię: – Czy są tu jacyś Żydzi? – Nie wiem, kto to Żyd – odpowiedziała dziewczynka. Podczas rozmowy druga córka Szczerbickiego podeszła do Belci i pokazała palcem na jej wstążkę. Belcia oddała jej kokardę. Szczerbicki cały czas przestrzegał zasad bezpieczeństwa. Nawet jego brat Antoni, często u nich bywający, nic nie wiedział o Żydach. W domu zawsze ktoś czuwał, czy nie nadchodzi obcy. Leokadia Wasilewska, córka Szczerbickiego, pamięta przyjście dwóch żandarmów, sprawdzających zakolczykowane świnie. – Ojciec wziął mamę za rękę i powolutku szli do obórki – mówi pani Leokadia. – A ręka mu drżała – dodaje. Żydzi zauważyli żołnierzy i zdążyli się schować. Zazwyczaj, gdy Niemcy przyjeżdżali do Koszelówki, ktoś z domowników ostrzegał Żydów. Przykrywali właz słomą i opuszczali. Słyszeli, jak

ch o dzą po oborze. W schronie bez wentylacji szybko robiło się bardzo go­rąco. Nazywali to „kąpie­ lą”. Leżeli rozebrani, twarzami na chłodnej ziemi, ubrania mieli przy sobie, gdyby ich Niemcy znaleźli i mieli rozstrzelać. Raz, gdy pobyt Niemców przedłużył się do wieczora i przyszedł Szczerbicki, odwołując alarm, byli już półprzytomni. Głód, klaustrofobia i ciągły strach – wspomina pobyt w schronie u Szczerbickiego Oskar Pinkus. Nieustanny strach spowodował, że także gospodarz się zmienił. Był zdenerwowany, unikał rozmów. Rano nie przynosił kawy i dawał mniej chleba. Tłumaczył się, że kupuje mniej mąki, aby nie wzbudzić podejrzeń. Nalegał, by poszukali schronienia u bogatszego rolnika. Gdy do wioski przyjechali Niemcy, ktoś im powiedział o 2 Żydach ukrywających się w lesie pod Dubiczami. Zostali rozstrzelani. Zdenerwowany Szczerbicki powiedział Żydom, że muszą sobie iść. Nie przyniósł im jedzenia. W tym samym czasie Niemcy znaleźli 2 jeńców rosyjskich, ukrywających się u gospodyni. Wszystkich rozstrzelano. Szczerbicki nie mógł się opanować i bardzo się bał. Ciągle nalegał, aby Żydzi się wynieśli. Nie chciał więcej pieniędzy. – Co mi z pieniędzy, jak mnie Niemcy zabiją – mówił. – Gdy pójdziemy i złapią nas Niemcy, to nie dojdą, gdzie się ukrywaliśmy? –zapytał Oskar Pinkus. Szczerbicki milczał, zaskoczony.

BOZE NARODZENIE To były ich pierwsze święta Bożego Narodzenia u Sczerbickiego – 24 grudnia 1942 r. Gospodarz zabił dwie owce, żona upiekła dwa bochenki chleba. Wszyscy czuli radosną atmosferę. Cała wioska świętowała, a oni swobodnie chodzili po oborze. Na drugi dzień świąt Szczerbicki przyniósł im mięso i świąteczne ciasto, oni postawili wódkę. Rozmawiali serdecznie. Szczerbicki pierwszy raz powiedział, że im współczuje. Wiadomość o klęsce Niemców pod Stalingradem (2 lutego 1943 r.), dotarła do schronu po dwóch tygodniach. Czuli, że to może zmienić bieg wojny. Uczcili dobrą wiadomość, pijąc wódkę z gospodarzem. Gdy skończyły się pieniądze, postanowili pójść nocą do Łosic po ukryte złoto. Było to niebezpieczne, bo w domu Pinkusów mieszkali Polacy i granatowy policjant. Do pomocy potrzebny był Wacław Szpura, któremu obiecali 25%. Udało się wykopać ukryte pod schodami 400 rubli w złocie i wrócili szczęśliwie rankiem. W drodze powrotnej Oskar Pinkus zasłabł i Szpura niósł go na plecach kilkanaście kilometrów. Po powrocie zmieniono warunki umowy, powiedziano Szpurze, że wykopano 100 rubli i gospodarz otrzymał 25 rubli. Żydzi usprawiedliwiali się między sobą, że nie wiedzą, jak długo jeszcze będą musieli się ukrywać – pisał po latach Szmuel Goldring, jeden z ukrywających się. W kwietniu, nocą, do Koszelówki przyszła Mania, starsza siostra Oskara Pinkusa. Pomimo nalegań i próśb, Szczerbicki nie zgodził się, aby pozostała u niego i zdecydowała się pójść do Międzyrzeca Podlaskiego, gdzie jeszcze istniało getto (do 26 maja 1943 r.). Oskar nie ukrywał żalu do gospodarza. – Trudno jest wyjaśnić, dlaczego człowiek, który sam posiada rodzinę i dzieci, nie chce pozwolić czyjejś siostrze zostać w kryjówce – wspominał. Sam wybrał się do Międzyrzeca Podlaskiego, gdzie przebywał ponad 2 tygodnie, do 19 kwietnia 1943 r. W getcie było tylko 5 tys. Żydów, ponad 12 tys. zamordowali Niemcy. Większość mieszkań była pusta, w środku pozostawiono odzież, meble, żywność. – Nigdy się tak nie najadłem w czasie wojny, jak wtedy – stwierdził Oskar. – I mogłem wreszcie spacerować, oddychać świeżym powietrzem.


LUTY 2017 · KURIER WNET

11

H · I ·S ·T· O · R· I ·A

W O I E L Z Gdy w sierpniu 1943 r. Oskar Pinkus ponownie przyszedł do międzyrzeckiego getta, zas­ tał ulice porośnięte trawą i nielicznych, ukrywających się Żydów. Kilku uciekinierów przyszło do Dubicz: Mordechaj Lejzer, który dwukrotnie uciekł z transportu do Treblinki, oraz sześciu innych. Ukrywali się w pobliskim lesie. W październiku dołączył do nich Oskar. Kolejną grupę uciekinierów z pobliskiego Konstantynowa przyprowadził do Wacława Szpury Lejb Hofman. Znaleźli oni schronienie w lesie pomiędzy Dubiczami i Litewnikami. Gdy urodziło się dziecko, Motyl przyszedł w nocy do Dubicz po babkę, aby zawiązał mu pępowinę. Noworodek ciągle płakał i został uduszony. Wszystkie grupy utrzymywały kontakt ze sobą, wymieniając się informacjami o najbliższych. Oskar Pinkus po żywność chodził w nocy do Rataja, bogatego gospodarza z Litewnik. Nie widywali się, brał żywność wystawioną dla niego, zostawiał pieniądze i wracał do lasu. Potem dołączył do nich rosyjski jeniec Wołodia, który nauczył ich żyć w lesie. Wykopali ziemiankę i kradli ziemniaki na polach. Wykonali też kopiec na ziemniaki. Wacław Szpura przynosił im chleb, ale przestał, bo częste pieczenie chleba wzbudzało podejrzenia u sąsiadów. Było ciężko. Wołodia zaczął organizować nocne wyprawy do odległych wiosek po żywność. Kradli z obory świnię lub owcę i wracali okrężną drogą. Gdy obora była zamknięta, to pukali do domu, prosząc o pomoc. Zwykle im nie odmawiano. Na koniec ostrzegali, że jeśli gospodarz powie, że byli u niego Żydzi, to Niemcy go spalą. Jak wspomina Pinkus, okradali też gospodarzy antysemitów i kolaborantów. Przez pewien czas głodowali, ale nie była to wina gospodarza, który im pomagał. – Jego rodzina też cierpiała niedostatek – dodaje Pinkus. Ponownie poszedł do Łosic, tym razem z Lejzerem, który miał pistolet. Wyprawa się udała, powrócili z pieniędzmi. Gdy się skończyły, zaczęli kraść żywność od rolników. – Wiedzieliśmy, że to złe, bo niebezpieczne – pisał we wspomnieniach Oskar Pinkus. Wiadomość o kapitulacji Włoch – 8 września 1943 r. – wszyscy przyjęli z wielką radością i nadzieją na szybki koniec wojny. Szczerbicki powiedział, że jak skończy się wojna, to chciałby, żeby opuszczali kryjówkę w nocy. – Jest dużo złych ludzi. Ja wiele nie rozumiem. Jestem prosty chłop – mówił Szczerbicki. Oskar śmiał się z naiwności i ignorancji gospodarza. – Nie rozumiałem go – przyznał po latach, pisząc wspomnienia. – Pod koniec okupacji prawie każdy młody chłopak należał do AK – pisał. Niemcy czuli respekt przed partyzantami i rzadko pojawiali się w odległych wioskach. Państwo podziemne systematycznie dokonywało zamachów na kolaborantów i szpiegów. – Podziemie chroniło nas nie tylko przed Niemcami, ale też przed Polakami – zanotował w pamiętniku Pinkus, oceniając ostatnie miesiące życia w ukryciu jako „najspokojniejsze i najbezpieczniejsze”. Inaczej widziała to Renee Glassner, spisując wspomnienia w 2003 r.: Grupy partyzantów z AK często napadały na leśne kryjówki i zabijały Żydów. Baliśmy się partyzantów, którzy byli dla nas większym zagrożeniem niż Niemcy. Wiosną 1944 r. sytuacja osób ukrywających się u Szczerbickiego była krytyczna. Skończyły się pieniądze i Szczerbicki zażądał ich odejścia. – Nie mogę was trzymać za darmo – tłumaczył. Gdy zaczęli się pakować, gotowi do odejścia, zmienił zdanie, mówiąc. – Najgorsze czasy już przeżyliście, zostańcie. W ostatnich dniach lipca oglądali z ukrycia wycofujące się oddziały niemieckie. Cóż to był za widok! Brudni, zmęczeni Niemcy! – pisał Oskar Pinkus. 30 lipca 1944 r. w wiosce byli już Rosjanie. W nocy Szczerbicki otworzył drzwi obory i powiedział: – Teraz możecie iść. Jesteście wolni i bezpieczni.

Dla Żydów, ukrywających się przez dwa lata, wojna była zakończona. Kilku z nich wstąpiło do Urzędu Bezpieczeństwa. W mundurach, z bronią odwiedzili parę razy Dubicze i Wacława Szpurę. – Strzelaliśmy z karabinu do niemieckiego hełmu na płocie – wspomina Zdzisław Szpura, który miał wówczas 12 lat. 15 października 1945 r. na podwórko Wacława Szpury zajechał konny wóz z czterema cywilami. Jeden zsiadł, podszedł do gospodarza, coś mówiąc, sięgnął za pazuchę. – Ojciec pchnął go na ziemię i zaczął uciekać za budynki w pole – mówi syn Zdzisław. Wyciągnęli z wozu karabin na nóżkach, ustawili i poszła seria. Trafili. Jeden z cywilów poszedł sprawdzić. – Zabiliśmy żydowskiego ojca – mówili, odjeżdżając. Młodszy syn, Kazik, podbiegł do ojca. Wacław Szpura był ciężko ranny. Kula odłupała kawałek czaszki, widać było pulsujący mózg. Był przytomny. – Mamo, ratuj! – powtarzał. Położono go na wóz i zawieziono do lekarza do Łosic, 20 km. Doktor Wróblewski rozłożył ręce, dawał mu dzień, dwa życia. Zabrali ojca do domu, w drodze zmarł. Pochowany został w kącie cmentarza, pod parkanem. Tak kazali księdzu, bo to „żydowski ojciec”, tłumaczy syn Zdzisław. Po dwóch tygodniach w nocy przyjechali do Szpurów jacyś ludzie. Zabrali wóz z końmi i 3 świnie. Strzelali w sufit, grozili wdowie i teściowej: – Dawaj żydowskie złoto!

KTO STRZELAL? Według napisanej w 1965 r. i złożonej w Yad Vashem relacji Szmuela Goldringa ur. w 1920 r., pochodzącego z Konstantynowa, Wacława Szpurę zastrzeliła Armia Krajowa: Wiedzieli, że pomagał Żydom. Za czasów Niemców odwiedzali go czasem i mówili: – Wydaj nam twoich Żydów, u nas nic im nie grozi. Odpowiadał: – Nie mam Żydów. (...) Gdy przyszli Rosjanie, Wacław Szpura wiedział, że go śledzą i nie mogą mu darować, że ratował Żydów. Opowiadał nam o tym. Daliśmy mu czeski karabin z kulami i granaty. Zawsze nam mówił: – Póki tu jesteście, jesteśmy spokojni, bo ci, którzy chcą mnie zabić, boją się waszej zemsty, ale będzie źle, jak odejdziecie. Prof. Jan Żaryn zwraca uwagę, że Armia Krajowa została rozwiązana 19 stycznia 1945 r. – Faktem jest morderstwo Szpury, natomiast, kto był sprawcą i jakie miał motywy, to wymaga badań – mówi prof. Żaryn i dodaje: – Elementem towarzyszącym każdej wojnie są formacje wojskowo-bandyckie, nie podlegające strukturom politycznym, a podające się za partyzantów. Szmuel Goldring opisuje też pierwsze dni wolności ocalałych z zagłady i współpracę z nową władzą: W tym okresie byliśmy ocaleni. Ocaleni do zemsty. Chcieliśmy zemścić się na wszystkich Polakach, tych którzy pomagali i własnymi rękami zabijali Żydów. Chcieliśmy to zrobić przy pomocy Rosjan i to się nie udało, bo Rosjanie tłumaczyli nam: „Zostaliście małą garstką, a my chcemy zdobyć sympatię Polaków. Nie chcemy waszych działań. Może przyjdzie czas na to”. Myśmy coś zrobili – Żydów, o których wiedzieliśmy, że własnymi rękami zabili Żydów, sami zabiliśmy. W tym okresie współpracowaliśmy z Rosjanami, którzy dali nam broń. Udawaliśmy, że szukamy sprzeciwiających się Rosjanom, inscenizowaliśmy ucieczki – niby oni uciekają i wtedy do nich strzelaliśmy. W marcu 1945 r. Żydzi wyjechali. Jak pisze Goldring, przy pożegnaniu Wacław Szpura rzekł: „ Ja jestem skazany na śmierć”. Na tym obszarze od 1943 r. do 11 sierpnia 1944 r. walczył oddział AK mjr. Stefana Wyrzykowskiego „Zenona”, część partyzantów działała potem w podziemiu antykomunistycznym. Jednym z ostatnich żyjących żołnierzy tego oddziału jest Tadeusz Sobieszczak ps. Dudek. – Było u nas w oddziale 3 Żydów, 18 Sowietów i 7 lotników amerykańskich – wylicza Sobieszczak. Co ciekawe, jeden z Żydów – Zygmunt Szarfa ps. Liniowiec, kwatermistrz oddziału, po przyjściu Rosjan był widywany w mundurze oficera NKWD. Oddział AK mjr. „Zenona” płacił chłopom za żywność lub zdobywał w niemieckich

OBCY W DOMU 30 lipca 1944 r. w Koszelówce pojawili się Rosjanie. Renee Glassner wspomina: Byli mili i podwieźli nas ciężarówką do Łosic. Obcy byli w naszym mieszkaniu, ale pozwoliliśmy im zostać dwa tygodnie... Przyszli do nas inni Żydzi i było nas 40–50 osób, w tym 16 z Łosic... Renee Glassner, 13-latka, zaczęła chodzić do szkoły. Pewnego dnia dzieci przestały się ze mną bawić, bo zabroniła im nauczycielka. Powiedziałam o tym mamie. Nauczycielkę religii i angielskiego aresztował tajniak. Została wysłana na Syberię na reedukację. Rosjanie nas chronili, ale Polacy rzucali kamieniami w naszą kamienicę. W styczniu 1945 r. zaatakowali nas bronią i granatami. Jeden granat prawie uśmiercił Oskara. W marcu 1945 r. AK zaatakowała Mordy. Zginęło 13 Żydów. Po tym wyjechaliśmy do Łodzi. Według moich ustaleń we wspomnianym ataku na Mordy zginęło kilku Żydów i Polaków oraz enkawudzista. Należy powtórzyć, że Armia Krajowa została rozwiązana 19 stycznia 1945 r., zaś obecnie historycy nie posiadają wiedzy, który oddział zaatakował Mordy i jakie były tego przyczyny. O powojennych relacjach polsko-żydowskich wypowiadał się Alfons Nurski, przyznając, że na Żydów patrzono „trochę z boku”. Polacy współczuli Żydom, patrząc na zagładę i zdając sobie sprawę, że teraz kolej na nich. Po wojnie jednak powszechnie mówiono, że to Żydzi rządzą w Polsce. – Dużo ich było w PPR i UB. Także w Łosicach – mówił Nurski. Już w październiku 1944 r. nowa władza aresztowała w Łosicach 13 osób, które wywieziono do Rosji.

MALA RYWKA Pierwszy raz po wojnie Renee Glassner przyjechała do Polski w 1976 r. Odwiedziła Koszelówkę; Szczerbicki już nie żył. Weszłam do domu sama. Z minutę patrzyłam na jego żonę Adolfinę, a ona na mnie. Objęłam ją. – Kim pani jest? – Rywka. Mała Rywka, córka Jankiela. Uściskałyśmy się. Ucałowałyśmy. Płakałyśmy. Nie wierzyła. Pytała o innych Żydów. Płakała, wspominając okropne czasy. Była pewna, że pewnego dnia jej rodzina zostanie stracona za pomoc Żydom. Z Koszelówki pojechała do Łosic. Dawny plac targowy w centrum miasteczka zniknął i pojawił się zadrzewiony park. Gdy stanęła przed swoim domem (róg Rynku i Międzyrzeckiej), zaczęła płakać. Weszła na górę. Do mieszkania zaprosiła ją miła kobieta. Całe popołudnie spędziła z nauczycielem Władysławem Gołąbkiem, znajomym jej mamy. Dostarczał mamie książki do czytania,

które przynosił na skraj getta. – Przeprosił, że nie wziął nas do domu, ale obawiał się donosu – wspomina Renee Glassner. W tracie robienia zdjęć na rynku jedna z kobiet krzyknęła: – Wrócili i odbiorą naszą własność! Zniknął też cmentarz żydowski, świadectwo 400 lat obecności Żydów w Łosicach. W tym miejscu był park... Pojechałam do Treblinki. Była godz. 23. Księżyc świecił. W końcu zobaczyłam kamień z napisem – Łosice. Upadłam i płakałam długo.

K

C

ZYDOWSKI OJCIEC

majątkach – Liegenschaftach. Partyzanci zabiegali o poparcie i pomoc wiejskiej ludności, konieczną do przetrwania. Wioski były biedne, a wysokie kontyngenty Niemcy ściągali bezwzględnie. Za niedostarczenie kontyngentu karali obozem pracy. – Oni psuli nam robotę – mówi o bandach rabunkowych Sobieszczak. Było to zjawisko częste i dokuczliwe, bandyci posiadali broń i podawali się za partyzantów. Rabowali bydło, pieniądze, odzież. Partyzanci „Zenona” kilka razy ujęli rabusiów, a sąd polowy skazał ich na karę śmierci. Jak powszechny był bandytyzm, świadczą też słowa łosiczanina Alfonsa Nurskiego, mówiącego, że po „wyzwoleniu” Polacy ukrywający Żydów prosili ich, aby nikomu nie mówili, u kogo przebywali. – Bali się nocnego napadu – tłumaczył Nurski. Po „wyzwoleniu” także Stanisława Szczerbickiego kilka razy odwiedzali nocni goście. – Grozili ojcu, bili i strzelali w sufit, żądając pieniędzy i złota – wspomina córka, Leokadia Wasilewska. – Potem leżał w łóżku zbity, posiniaczony – dodaje. Gdy kolejny raz przyjechali w nocy, stanęli pod oknem, szczękając zamkami karabinów, przeładowując broń. Żona, Adolfina Szczerbicka, która przędła wełnę, zemdlała. Poszli do obórki po świnię. To była maciora tuż przed oprosieniem. Zastrzelili ją w pobliskim lesie i zaszlachtowali, a prosiaczki rozbiegły się po lesie.

SPRAWIEDLIWI Po śmierci ojca u Szpurów było ciężko. Matka wychowywała czwórkę chłopców, najstarszy, Zdzisław, miał 12 lat, najmłodszy Roman nie miał jeszcze roku. – Za kawałek chleba szło się do roboty: drzewo rąbać, krowy paść – mówi Zdzisław Szpura. – Bieda była nie z tej ziemi. Po ukończeniu 7-klasowej szkoły musiał iść do pracy. Potem skończył zawodówkę i pracował jako traktorzysta. Obecnie 83-letni Zdzisław Szpura jest skromnym emerytem, dużo wydaje na leki. Żałuje, że nie mógł się kształcić. – Z matematyki byłem najlepszy w klasie – wspomina. Kilka lat temu pan Zdzisław odwiedził Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie, poszukując informacji o ojcu. Dowiedział się, że Wacława Szpurę zabiły bandy rabunkowo-faszystowskie. Zdzisław Szpura złożył wniosek do ambasady Izraela o przyznanie ojcu medalu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. – Powinno się o nim pamiętać – mówi pan Zdzisław. Lejb Hofman z Konstantynowa w dokumencie złożonym w ŻIH pisze: Naszym wybawcą był Wacław Szpura, Polak, chłop mieszkający we wsi Dubicze (...) Zawsze stał na straży. Zaopatrywał nas w pieniądze, sól, naftę, lekarstwa. Kiedy mieliśmy pieniądze, dawaliśmy mu, kiedy nie mieliśmy, dawał bez pieniędzy. On z żoną nie odpoczywali. I pomagali we wszystkim (...) Informował nas, kiedy policja przyjdzie na obławy. Był dla nas ojcem. 5 maja 2015 r. w Siedlcach odbyła się uroczystość przyznania tytułów oraz medali Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za pomoc i ratowanie Żydów w czasie Zagłady dokonywanej przez Niemców. Medale Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, wręczane przez Annę Azari, ambasador Izraela, otrzymali: Adolfina i Stanisław Szczerbicki z Koszelówki za uratowanie dwóch rodzin: Pinkusów i Gewirtzmanów, razem 8 osób, które uciekły z łosickiego getta. Wniosek złożyła Renee Glassner. Wacław Szpura z Dubicz, który z pomocą żony i syna uratował życie 30 Żydom, uciekinierom z getta w Łosicach i Międzyrzeca Podlaskiego. Medal odebrał syn Zdzisław Szpura. – To święty człowiek – mówi o Wacławie Szpurze Stella Zylbersztajn. – On ukrywał Żydów, narażając swoją rodzinę na śmierć. Ona też uciekła z łosickiego getta i przez dwa lata okupacji ukrywało ją 25 polskich rodzin. Zdzisław Szpura jest dumny, że po latach jego ojciec został uhonorowany medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Nie ukrywa, że nie wszystko poszło po jego myśli. W ambasadzie Izraela prosił bowiem o finansową pomoc, pragnąc wyremontować nagrobek rodzica. Otrzymał tysiąc zł, które natychmiast odesłał. Mówi, że kwota była zbyt mała na nagrobek. Pan Zdzisław milczy chwilę, aby powiedzieć cicho, jakby do siebie: – A ojciec tylu ludzi uratował. K

Marek Jerzman Pisząc powyższy tekst korzystałem ze wspomnień Renee Glassner Life, Death, and Angels oraz książki Oskara Pinkusa The House of Ashes. Dziękuję za pomoc w tłumaczeniu z hebrajskiego i angielskiego: Stelli Zylbersztajn, Piotrkowi Wyczółkowskiemu, Annie Maksymiuk, Małgorzacie Korczyńskiej.


KURIER WNET · LUTY 2017

12

R E P O RTA Ż·Z· K R E S ÓW

P

Kresowy płomień

Szukam informacji turystycznej, ale jej nie znajduję, chyba jej nie ma, a więc przechodząc przez kolejny bazarek, na którym zwróciły moją uwagę ciekawe walonki i gustowny kożuszek, docieram do podwórza z wejściem do dawnej baszty i pozostałości murów miejskich zdemontowanych przez Austriaków. Ulokował się tam pasażyk handlowy z dziełami sztuki ludowej i niby wysokiej, pamiątkami oraz punktami gastronomicznymi z szybkim wifi, ale bez solanki, natomiast z cafe latte. Fajnie to zrobione, choć klienci tych lokali rozmyliby się niezauważeni w warszawskim śródmieściu. Nie są to moje widoki, dlatego opuszczam pasaż i przechodzę na drugą stronę tętniącego życiem rynku. Ostatnie zakupy, spotkania rodzinne, świąteczna atmosfera. Stoi wielka choinka, na słupie obok plakat z mordą Bandery i informacją o marszu OUN. Zwiewam stamtąd i pędzę w kierunku dworca, podobnego, lecz mniejszego niż we Lwowie.

Paweł Rakowski

N „Co było na Wycieczce, zostaje na niej”. Nieśmiertelne prawo wyjazdów organizowanych przez niedościgniony duet – Piotra „Profesora” Sieczkowskiego i Jarosława Gabryelczyka z Fundacji „Mosty”. Tylko oni potrafią połączyć przyjemne z pożytecznym. Bo naszym kościołom, rodakom i zabytkom potrzebna jest nie tylko pamięć w krainach nadwiślańskich, ale przede wszystkim realne działanie – przyjechać, pozwiedzać i zostawić trochę grosza. A baza noclegowa zaczyna być na ziemiach południowo-wschodnich na bardzo przyzwoitym poziomie. Ukraina, czy może raczej ukrainna ziemia, zaczynała się właśnie za Winnicą. W Kamieńcu ks. Alojzy opowiadał wiele o tej granicy, która funkcjonuje do dzisiaj, co widać w prawie każdym aspekcie. Po sowieckiej stronie ludzie musieli stać tyłem do polskiej strony, żeby nie oglądać zgnilizny kapitalistycznej. Władza sowiecka aż tak bardzo nie głodziła kołchozów przygranicznych – mieli świadomość, że są obserwowani przez stronę polską i że widok wygłodzonych szkieletów jest politycznie niekorzystny. Sam Husiatyn musiał być kiedyś urokliwy, dziś obłożony betonowymi klockami, w których ludzie muszą żyć. Przejeżdżamy przez Zbrucz; przez mikrofon Profesor wita wycieczkowiczów z powrotem w Polsce i jedziemy na Czortków.

N

asz busik wjeżdża w tę część Podola, gdzie największym wrogiem nie byli Sowieci, lecz ukraińscy sąsiedzi. Horror zaczął się tutaj na początku 1944 roku. Banderowcy atakowali i bestialsko mordowali Polaków. Jednak tu nie było tak łatwo, jak na Wołyniu. Tutaj były większe i mniej wyniszczone przez okupantów skupiska Polaków i AK od razu przystąpiła do obrony. Banderowcy waleczni byli tylko wobec bezbronnych i musieli ustąpić. Weszły wojska sowieckie i od razu wyłapały AK-owców. Część wysłano do łagrów, część wcielono do Berlinga. Wiosną 1944 bandery ponownie uderzyli. Nie na sowieckie posterunki, władzę czy wojska – na Polaków. Ponownie płonęły polskie wsie i bestialsko mordowano ludzi. Tu nie było niewoli. Ochotnicze samoobrony zawsze zostawiały ostatnią kulę dla siebie. Sowieci, zdaniem świadków zdarzeń, wspierali banderowców. Mieli wspólny cel – oczyścić te ziemie z Polaków. Z czasem NKWD powołało istriebitielne bataliony – polskie oddziały samoobrony, które podejmowały niekiedy działania ofensywne wobec bestii i konwojowały Polaków do większych miast, skąd wyjeżdżali na Ziemie Zachodnie. Horror był taki, że młodzi ludzie siwieli na słowo „bandery”. Zajeżdżamy pod kościół Dominikanów, mieszczący się w historycznym centrum Czortkowa. Kościół z XVII wieku ocalał z zagłady. Solidny, murowany, dziś wielce zadbany. Na szczególną uwagę zasługuje w nim wspomnienie 8 ojców dominikanów zamordowanych przez Sowietów w lipcu 1941 r., kiedy to cofający się bolszewicy mordowali więźniów i wrogów politycznych. Ofiary szły w dziesiątki tysięcy, a po ucieczce Czerwonych z tego terenu następował „odwet” Ukraińców wymierzony w Żydów i Polaków. W sumie na tych ziemiach Ukraińcy dołączali do każdego okupanta, żeby nas mordować. Już we wrześniu ’39, po wkroczeniu Sowietów, miejscowi Ukraińcy z Żydami

dopuszczali się bestialskich mordów na polskich żołnierzach i działaczach. W dawnych gmachach administracji państwowej odnajdywano zamęczonych z wbitymi w gałki oczne dłutami, przybitych do ścian i podłogi. Aktyw żydowski w euforii ruszył niszczyć katolickie świątynie i dopiero przyjezdne organa NKWD musiały powstrzymać „towarzyszy”, którzy nie rozumieli, że w państwie sowieckim sprawiedliwość dziejową wymierza policja polityczna i wszelkie przejawy oddolnej inicjatywy są zabronione i surowo karane. A NKWD miało pole do popisu, bo w Czortkowie wybuchło pierwsze powrześniowe powstanie. W nocy z 21 na 22 stycznia 1940 r., w rocznicę insurekcji 1863 roku miejscowa młodzież usiłowała opanować miasteczko. Pomimo pierwotnych sukcesów, Sowieci bunt zdławili i wymordowali powstańców, a podejrzanych o wspieranie konspiracji wysyłano do łagrów. – Chodź, zobaczysz miejscowego Banderę – zagaduje mnie Profesor po wyjściu z kościoła. Okres przedświąteczny, to i starym, cywilizowanym zwyczajem na rynku miasteczka tętnił kiermasz. Przeszliśmy z Profesorem pomiędzy straganami pośród starej, zrujnowanej, lecz widać estetycznie ongiś wykonanej części miasteczka. Identycznie jak w Sanoku czy Przemyślu, przecież to jedna ziemia, choć tutaj totalnie zdewastowana. Mimo to oczy na

1946 r. w klasztorze znajdował się posąg Matki Boskiej Jazłowieckiej, który jakimś cudem, dzięki życzliwości sowieckiego komandira, nienaruszony trafił do Szymanowa. Klasztor, wcześniej rezydencja m.in. Stanisława Augusta Poniatowskiego, stoi obok ruin starszego zamku, który strzegł granic Rzeczypospolitej przed hultajstwem kozacko-tatarskim i nawałnicą turecką. Co ciekawe, Turcy sami opuścili zamek na wieść o tym, że Sobieski się zbliża. Zamek i klasztor, położone na majestatycznym i strategicznym wzniesieniu, są symbolem „kresowego płomienia” – żarliwości duchowej i bezkompromisowej postawy wobec najeźdźcy. To w Jazłowcu w tym strasznym 1944 roku zorganizowano skuteczną samoobronę przed sotniami UPA. Banderowcy zabili po niewyobrażalnych torturach dwie zakonnice – s. Zofię i s. Laetitię. Siostrę Zofię, w połowie Rusinkę, te bestie przecięły piłą, aby odrzucić to, co należy do Lachów. Ludność pobliskich wsi, która się nie ewakuowała, została bestialsko wymordowana, tak że rodziny i sąsiedzi nie potrafili rozpoznać pomordowanych. Autobusik pokonuje serpentyny na pagórkach, niekiedy mijając kolejne miasteczka. Dzień krótki, to i nie można za bardzo przyjrzeć się krajobrazom. Po około godzinie pojawiły się pierwsze oznaki wielkomiejskiej cywilizacji. Dotarliśmy na przedmieścia Stanisławowa, pokryte wielkopowierzchniowymi

Śmierć i upadek, aż od brzydoty bolą oczy. Gdzieniegdzie widać jakieś bramy foremne czy ostały kościół katolicki, który zaświadcza, że kiedyś tutaj ludzie potrafili robić piękne i wytrzymałe rzeczy. Ale kiedy to było? chwilkę odpoczywają. Na straganach różne bibeloty, ale na próżno szukać grzańca, gofra czy innego smakołyku. Ale widać po ludziach (szczególnie po młodzieży) inny sznyt niż po drugiej stronie Zbrucza. Mniej klasycznej prostoty, a więcej „Europy” czy tego, co za Europę uważają. Stajemy pod popiersiem niejakiego Petra Chamczuka, miejscowego watażki UPA, słusznie zlikwidowanego w jakiejś potyczce z NKWD w 1945. Szkoda, że zginął od kuli, a nie tak, jak jego ofiary m.in. w pobliskim Baryszu. Dziś to jest miejscowy symbol, powód do dumy i chwały, a także bohater, który walczył o pozostanie „Europy” na tych ziemiach. Z tego drzewa dobrych owoców nie było, nie ma i nie będzie – na co ono jest potrzebne ludzkości? Z Czortkowa udajemy się do Jaz– łowca, słynnego z potyczki 14 Pułku Ułanów oraz klasztoru Sióstr Niepokalanek. Obecnie w części posesji mieści się szpital dla gruźlików. Od 1883 do

halami, stacjami benzynowymi, salonami samochodowymi, warsztatami. Wjeżdżamy w przestrzeń mieszkalną. Zerkam przez okno busika i dostrzegam choinkowo oświetlone gmaszysko, nie potrafię oszacować, czy postsowieckie, czy współczesne. –Tu był nasz cmentarz, na którym pochowano powstańców listopadowych i styczniowych – informuje krótko kierownik wycieczki, ponieważ trzeba poinstruować kierowcę, jak dojechać do hotelu. – Ale Europa! – rozległy się głosy wycieczkowiczów. Widać, po kilku dniach w „Sowietach”, pejzaż nowoczesnych knajpek, kawiarni i bulwarów robi wrażenie. Stoimy w korkach. Stanisławów Wycieczce odpowiada. Taki znacznie mniejszy Lwów, a i Kraków może się przypomnieć. Hotel mamy w samym centrum miasta. Za hotelem rynek, przed – stoi kudłaty Litwin Mickiewicz, a w środku mamy istny „sowiecki standard”. Ale nie ma co wynokwiać, jak mawiają na Śląsku, musimy

FOT. PAWEŁ RAKOWSKI

o trzydniowej zabawie sylwestrowej, wszak Boh trojcu lubit, Wycieczka opuściła zawsze gościnny Kamieniec Podolski i udała się w głąb tej historycznie polskiej dzielnicy. Niestety, zimowy krajobraz uwidocznił ogrom nędzy i zaniedbania, do jakiego ta ziemia została doprowadzona. Widok podolskich miejscowości był przerażający – budynki mieszkalne rozklekotane, podwórza zaśmiecone, płoty niekompletne i gdzieniegdzie jakiś starik przejedzie nierówno na rowerze. Śmierć i upadek, aż od brzydoty bolą oczy. Tu i ówdzie widać jakieś foremne bramy czy ostały kościół katolicki, który zaświadcza, że kiedyś tutaj ludzie potrafili robić piękne i wytrzymałe rzeczy. Ale kiedy to było? Wpierw żywioł ruski zmiótł polską własność na Podolu w latach 1917–20. Opisała to Zofia Kossak-Szczucka w powieści Pożoga. Następnie na te tereny przyszła władza sowiecka, która za Stalina wymordowała 100–200 tys. Polaków w latach 1937–38, głównie właśnie z Podola, wschodniego Wołynia oraz z Mińska i Mohylewa. Dodać do tego należy Wielki Głód w latach 30., powtórzony w 1946, zniszczenia frontowe oraz durny komunizm i chybiony eksperyment w postaci Ukrainy, i mamy zrujnowaną krainę, która powinna żywić całą Europę i Bliski Wschód razem wzięty i być pośród najbogatszych na świecie. A tak nie ma nic. Jest bieda i pożoga w kolejnej wersji. I tylko polskie pamiątki, polskie cmentarze, ostali tutaj Polacy, o których RP nigdy się nie upomni i nigdy nie sprowadzi do siebie. Jedziemy na Bar i Latyczów i widzimy miejscowości, w których jeszcze 80 lat temu mówiono wyłącznie po polsku. Na cmentarzach polskie nazwiska, pisane za Sowietów już w cyrylicy. To wszystko przygnębia i nie tak być musiało. Zastanawiające żółte rury łączyły wszystkie zabudowania. – To jest gaz – wyjaśnia Profesor. – Tylko nie myśl, że jak masz już gaz w chałupie, to ugotujesz solankę. Nic nie ugotujesz, chyba że będziesz to robił godzinami. Jak w tych stronach ponad 10 lat temu spędziłem prawie tydzień, to solankę się gotowało 7-8 godzin. Nie miałeś wody bieżącej, a kibel był 30 metrów dalej. No i tak tu żyją ludzie, napędzą sobie samogonu, wypiją, posiedzą w sławojce, obejrzą coś w telewizji, i dzień przeminął. A szczęśliwy jesteś, jeśli syn czy córka pracuje w Polsce. To szczyt niewyobrażalnych marzeń i dochodu – opisywał senną podolską codzienność Profesor. Zajechaliśmy do Baru, miasta znanego z Trylogii i konfederacji. Teraz tam jest dziura w ziemi świadczącą o tym, że kiedyś tu stał zamek oraz kościół. Poza tym nic w sumie nie ma. Skoro byliśmy w Barze, to musieliśmy wedle tradycji Wycieczką iść do baru, bo „Bar wzięty”, jak wieścił w Ogniem i mieczem Sienkiewicz. Z Baru udaliśmy się do Latyczowa, gdzie jest sanktuarium, w którym wisiał obraz Matki Boskiej Latyczowskiej, dzisiaj będący w Lublinie, bo wojsko polskie cofające się przed Budionnym zabrało go ze sobą w 1920 roku. Pokaźne sanktuarium służyło miejscowym Polakom do zamknięcia w latach trzydziestych. Wierni zostali w większości rozstrzelani (niektórzy nawet w samym kościele) lub wysłani do Kazachstanu. Mimo to dzisiaj parafia żyje i działa bardzo aktywnie. To cieszy serce. Z kościoła pojechaliśmy na cmentarz (po drodze łopotała banderowska flaga), na którym ewidentnie polskie nazwiska zapisane są cyrylicą. Pochowano tam też żołnierzy z wojny z Sowietami, bo w Latyczowie polski garnizon stacjonował aż do wiosny 1921 roku. Z Latyczowa pojechaliśmy do Międzyborza, ruin FANTASTYCZNEGO zamku. Klękajcie narody. Patrzcie i podziwiajcie, ale wpierw się o tym dowiedzcie. Ponieważ ekspozycja muzealna, tradycyjnie na tych ziemiach, nie wyjaśnia nic. Już w nocy kierujemy się na Płoskirów, dzisiaj Chmielnicki, stolicę obwodu podolskiego. W Kamieńcu za dużo polskości w krajobrazie, więc Sowiety doinwestowały dawną polsko-żydowską mieścinę i uczyniły ją metropolią – oczywiście w bolszewickim sznycie. Pewne statystyki mówią, że nawet 30% miasta to nasi. Dziewczyny w sklepie spożywczym uśmiechają się. Polski rozumieją i chyba znają. Wycieczka zaopatruje się w prowiant. Niektórzy jeszcze nie wyszli z szoku cenowego. Wypoczynek w nieodległym Felsztynie był krótki. Rano udaliśmy się nad Zbrucz na wysokości miasteczka Husiatyn. Do 1939 tam była granica. Ten objazd uświadomił mi, jaka to była potężna krzywda, niesprawiedliwość i głupota, że Polska nie objęła ziem aż do Winnicy. Przecież historycznie tzw.

się cieszyć, że cokolwiek się znalazło. Są święta, a ludzie tutaj w tym czasie gnają na Lwów, Kamieniec czy Stanisławów, żeby trochę estetyki zażyć. Chwalebne to i naturalne dążenie do przebywania pośród piękna, tym bardziej, jak się mieszka w obskurnych warunkach w syfiastych wsiach/miastach.

W

ycieczka udała się na Jaremcze i Bukowel, a ja poszedłem na miasto, ongiś wojewódzkie i prywatne rodu Potockich. Stanisławów przez chwilę był stolicą Zachodnioukraińskiej Republiki, jednak wiosną 1919 r. Wojsko Polskie zlikwidowało ten twór, dochodząc do Zbrucza, włączając całą Małopolskę Wschodnią do Polski. Stanisławowskie, oprócz poleskiego i wołyńskiego, to ziemia, na której żywioł polski był nieliczny (około 20%), jednak nie można z tego wnioskować, że należała się Ukrainie. Większość mieszkańców tego województwa było góralami karpackimi, uważającymi się za Rusinów, nie Ukraińców, mając przy tym wrogi stosunek do pomysłów nacjonalistycznych ludzi z nizin. Oczywiście ci górale nie byli też propolscy. Chcieli żyć po swojemu, i tyle. Kiedy trzeba było służyć w Wojsku Polskim, to służyli, a kiedy trzeba było riezat’ Lacha, to też robili. Nic osobistego, takie życie. Siarczysty mróz dosięgnął Stanisławowa. Spacerując po rynku, mijam młodzież w miarę gustownie ubraną. Pod kantorami tłumy. Co krok to kantor i choć na migających neonach widnieje kurs rubla, dolara i euro, to najczęściej z rąk kolejkowiczów wystaje polski złoty. To przykre, że miliony Ukraińców muszą pracować w kraju, w którym panuje jawny wyzysk pracownika. W kontekście polsko-rusińskim jest to śmiertelnie niebezpieczne, bo już to za II RP przerabialiśmy. Agitacja OUN bazowała na niesprawiedliwości społecznej (rzeczywistej bądź urojonej) ze strony „polskich panów”, którymi chłop ruski gardził, a nie widział w nich „bramy do cywilizacji”, jak to ubzdurało się wielu Polakom. Obecnie mamy reaktywację „polskich panów”, tyle że w wersji 2.0, a historia lubi się powtarzać. Obchodzę stanisławowski rynek, pośrodku którego stoi majestatyczny ratusz, z góry przypominający orła. Dynamit sowiecki nie mógł dać mu rady i tak się ostał do dnia dzisiejszego. Czy tutejsi wiedzą o kształcie jego zarysu? Nie wiem, ale balonów, jak nad Kamieńcem, tu nie widziałem. Dochodzę do kościoła katedralnego, teraz greckiego. Przechodzę do kolejnego; chociaż ufundowany przez Potockich, to i w nim grecka wiara. Robię kółeczko i dochodzę do Ormian, a tam ulokowała się schizma. No tak, miasto wielu kultur.

ie doszedłem do wakzała, bo przystanąłem przy Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego. Bez dodatku „europejski” lokalne władze wścieklizny by dostały. Profilaktycznie, w uliczce obok polskiego ośrodka, jest tablica pamiątkowa Jewhena Konowalca, twórcy OUN, który przyjmował czeki na działalność organizacji zarówno z Weimaru/Berlina, jak i z Moskwy. Konowalca zlikwidowało NKWD w Holandii. Być może wziął czek i się nie wywiązał, nie rozliczył albo po prostu zmieniła się dialektyka dziejów. Co ciekawe, aktywność OUN wzmagała się w dogodnych dla Niemiec lub Sowietów momentach. Ci wielcy nacjonaliści mieli gdzieś głód po sowieckiej stronie. Dla nich realna granica to był Zbrucz, a wrogiem podstawowym i najważniejszym – państwo i żywioł polski, który musiał być wyeliminowany. Ale to dopiero Stepan Bandera dodał do myśli OUN, że celem ukraińskiego nacjonalizmu nie jest jedynie stworzenie czystego etnicznie, wielkiego państwa na wszystkich rzekomo etnograficznie ukraińskich ziemiach. Istotą banderyzmu jest ogłoszenie slava Ukrainie! na gruzach wrażych stolic, Warszawy przede wszystkim, co po części zostało zrealizowane w 1944 roku. A słowa i myśl Stepana Bandery dla wielu są aktualne do dziś. Mróz zmusił mnie do wycofania się na upatrzone pozycje. Nie zamierzałem bawić się w Europę i jeść dystyngowanych naleśników. Udałem się na ulicę Stanisławowską do baru Sztrudel. Sympatyczny lokal, łączący stare, dobre menu z unowocześnieniami cywilizacyjnymi – wifi i czystymi klozetami. Zamówiłem barszcz, pielmienie, kapustę z olejem. Dostałem wszystko w odpowiedniej kolejności, co jest wielkim sukcesem. W oczekiwaniu na posiłek kartkowałem bardzo wartościową pracę myśliciela z II RP, Stanisława Łosia, Sprawa ukraińska. Fajne, ale historia pokazała, że całkowicie nieskuteczne. Bo kiedy Łoś mędrkował, jak funkcjonować w Małopolsce Wschodniej na zasadzie partnerstwa i poszanowania, strona ukraińska mówiła wprost – was tu, Lachy, nie ma, nie było i nie będzie! Co zapowiadali, to wykonali, w najokrutniejszy sposób. Polityka ma być przede wszystkim skuteczna w ochronie swojej ludności i stanu posiadania. My tego nie potrafiliśmy i nie potrafimy. Co nas wielce kompromituje. Po posiłku wróciłem do hotelu. Obowiązki towarzyskie wzywały. Nawiązałem jeszcze krótką rozmowę z portierem Władysławem, zagorzałym wiernym „ukraińskiego kościoła grekokatolickiego”. Zmroziło mnie to bardziej niż temperatura. – Jak to ukraińskiego? – Ano, ukraińskiego – potwierdził mój rozmówca, który dzierżył pod pachą egzemplarz banderowskiego pisemka „Svoboda”. Choć pogawędka przebiegała na neutralne tematy, w pewnym momencie włączyło mi się światełko, że dłużej nie ma sensu rozmawiać. Wciąż huczało mi w głowie „ukraiński kościół narodowy”. Przecież ten kościół nie rozliczył się z mordowania żywiołu polskiego! Awangardą bandery byli księża lub synowie księży grekokatolickich. Co ciekawe, wielu z nich wywodziło się z jak najbardziej polskich rodów szlacheckich! Największym absurdem zbrodni ukraińskich jest to, że niekiedy potomkowie Mazurów mordowali Rusinów, których grzechem było to, że ostali się przy polskiej wierze i kulturze. My jesteśmy jedna krew, czy chcemy, czy też nie, chociaż nasze relacje przypominają stosunki biblijnego Jakuba z Ezawem. K


LUTY 2017 · KURIER WNET

13

U·K·R·A·I·N·A

W

nocy z 8 na 9 stycznia, jeszcze w trakcie Świąt Bożego Narodzenia, obchodzonych na Ukrainie według kalendarza juliańskiego, w Hucie Pieniackiej doszło do zniszczenia pomnika upamiętniającego Polaków pomordowanych przez SS Galizien i UPA. Centralną część pomnika wysadzono, a na tablicach z nazwiskami ofiar bestialskiego mordu wymalowano flagi: ukraińską i czerwono-czarną, będącą symbolem ukraińskich nacjonalistów. Namalowano również napis „слава” – (pol. „chwała”), nawiązujący do sformułowania „Chwała bohaterom”, które z jednej strony było powitaniem w szeregach UPA, z drugiej obecnie ma wymiar patriotyczny i zostało spopularyzowane podczas Majdanu. Film pokazujący zniszczony pomnik pojawił się na kanale youTube,

potrafią zrealizować zadania swoich mocodawców. Zniszczenie części pomnika w Hucie Pieniackiej potępiły władze ukraińskie i przedstawiciele różnych środowisk. Śledztwo w tej sprawie wciąż trwa. Jednak jeszcze nie zdążono zamknąć jednego dochodzenia, a już pojawił się kolejny problem. W nocy z 24 na 25 stycznia sprofanowano cmentarz w podkijowskiej Bykowni. Nieznani sprawcy na cmentarnych pomnikach namalowali hasła „OUN-UPA”, „SS Hałyczyna” i wulgaryzmy. Wbrew tłustym nagłówkom części mediów w Polsce, informujących o tym akcie barbarzyństwa, napisy pojawiły się i na ukraińskiej, i polskiej części cmentarza. Tym razem bowiem ktoś, kto zaplanował akcję, doskonale wiedział, jak wzbudzić wzajemne oskarżenia Polaków i Ukraińców o profanację.

Ukraińcy nie przeprowadzili szczegółowych badań Lasu w Bykowni. Od początku ukraińskiej niepodległości bliscy pomordowanych przywiązywali na drzewach ukraińskie haftowane ręczniki, które były swoistego rodzaju symbolicznym upamiętnieniem, zawieszali fotografie i informacje o dawno przepadłych bliskich, których szczątki mogą spoczywać w Bykowni. Pewne było tylko to, że las jest wielkim cmentarzyskiem. W 2012 roku utworzono na tym terenie cmentarz będący równocześnie pomnikiem. Składa się on z dwóch części: Polskiego Cmentarza Wojennego, na który przeniesiono odnalezione szczątki pomordowanych Polaków – na nim są tablice z nazwiskami ofiar z tzw. „ukraińskiej listy katyńskiej”, z kamiennym ołtarzem i, tak jak na innych tzw. cmentarzach katyńskich, dzwonem poniżej poziomu gruntu. W ukraińskiej części są tablice z nazwiskami pomordowanych Ukraińców i kopiec z ustawionymi krzyżami.

takich niuansów, a rozpoznają, że napisy są dokonane cyrylicą, oczywiście daje podstawę do oskarżeń, że czynu dokonali Ukraińcy Ukraińscy nacjonaliści związani ze skrajnie radykalnym środowiskiem Azowa i Korpusu Narodowego nie tylko zaprzeczają, że mogli dokonać takiego czynu, ale włączyli się w odnowienie pomnika i rozważają akcję wzięcia pod ochronę innych polskich miejsc pamięci na Ukrainie.

A

kcje w Hucie Pieniackiej i Bykowni nie mogły być aktami chuligaństwa. Obydwa obiekty znajdują się daleko od zaludnionych miejsc, trzeba do nich dotrzeć celowo. Użycie ładunku wybuchowego w Hucie na pewno wymagało wcześniejszego rozpoznania terenu. Według nieoficjalnych informacji pozyskanych od funkcjonariuszy, w akcie profanacji cmentarza w Bykowni brało udział kilka osób,

akt zemsty, jest oczywiste, że ktoś by się do niego przyznał. W polskich i ukraińskich wypowiedziach najczęściej określa się te akty mianem prowokacji. Niektórzy wprost mówią, że stoją za nimi rosyjskie służby specjalne, inni używają sformułowania „trzecia strona”. Mimo wszystko nie wszystkie ostatnie negatywne działania prowadzące do eskalacji napięcia w relacji polsko-ukraińskiej można przerzucić na tę „trzecią stronę”. Najbardziej zaskakujący z nich jest zakaz wjazdu na Ukrainę wydany dla prezydenta Przemyśla, Roberta Chomy. Prezydent dowiedział się o nim 17 stycznia, w momencie próby wjazdu na Ukrainę, gdzie udawał się na spotkanie noworoczne na zaproszenie Konsulatu RP. Na granicy został poinformowany o zakazie wjazdu na Ukrainę, wydanym przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy na 5 lat. Bez podania przyczyn. Dopytywana o sprawę rzeczniczka SBU zaczęła tłumaczyć, że zakaz został wydany jeszcze

wjazdu na Ukrainę dla prezydenta Chomy został cofnięty, a jego wydanie było „techniczną pomyłką”. Mniej więcej w tym samym czasie rzeczniczka SBU w komentarzu dla PAP jednak inaczej uzasadniła cofnięcie zakazu: „Pan Choma oficjalnie powiedział, że potępia marsze antyukraińskie, które były w Przemyślu”. Ale to, że prezydent nie popierał wznoszenia antyukraińskich haseł, było oczywiste i sam był inicjatorem ścigania prowokatorów. Prezydent Choma zażądał pełnego wyjaśnienia sprawy i zasugerował, że właściwe będzie również przeproszenie go za zaistniałą sytuację. Bez względu na ocenę polityki prezydenta Chomy w stosunku do Ukraińców, trudno nie zauważyć paradoksalnej sytuacji, że Ukraina, która broni się przed rosyjska agresją, stale wpuszcza z Rosji przeróżne osoby, które bardzo często prowadzą antyukraińską działalność, na swoim terenie akceptuje jawnie FOT. PAWEŁ BOBOŁOWICZ

Ciężki początek 2017 roku w relacjach polsko-ukraińskich: zniszczony pomnik w Hucie Pieniackiej, sprofanowany cmentarz w Bykowni. I zakaz wjazdu na teren Ukrainy dla prezydenta Przemyśla, Roberta Chomy. Komu zależy na pogorszeniu relacji polsko-ukraińskich?

sygnowanym Вiльна Україна (Wilna Ukraina) i zawierającym logo ukraińskiej radykalnej organizacji Prawy Sektor. Film opatrzono tytułem (oryginalna pisownia): „знищен польський пам’ятник”. Forma „знищен” (znyszczen) nie funkcjonuje w języku ukraińskim. Po ukraińsku powinna ona brzmieć „зніщено” (zniszczeno). Zastosowana forma jest zatem kopią rosyjskiego słowa „уничтожен” (wym. w przybliżeniu: unicztożen). Obydwa słowa oznaczają „zniszczony”, tylko że osoba podpisująca film użyła słowa ukraińskiego, odmieniając je jak rosyjskie. I chociaż Ukraińcy mieszają często rosyjskie i ukraińskie wyrazy, to raczej konsekwentnie wiedzą, który jak odmieniać. Szczególnie, jeśli mają to być patrioci. A zatem – jakim językiem na co dzień posługuje się osoba podpisująca filmik? I dlaczego sygnowała go Prawym Sektorem, który nie tylko odciął się od tego wydarzenia, ale uznał je za niedopuszczalne? Powszechnie na Ukrainie zwracano uwagę, że zniszczenie krzyża, i to jeszcze w czasie Bożego Narodzenia, jest czynem wyjątkowo haniebnym i nieakceptowalnym na Ukrainie, szczególnie w środowiskach patriotycznych i nacjonalistycznych, które próbowano obciążyć odpowiedzialnością. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że na Facebooku pojawił się film, w którym dwóch zamaskowanych mężczyzn brało na siebie odpowiedzialność za ten czyn i przedstawiało się jako ukraińscy nacjonaliści. Ich język jednak nie wskazywał na ukraińskie pochodzenie. Ale największą wpadką było to, że wcześniej ich profil „Перемишль це Україна – Przemyśl to Ukraina” nazywał się „Nie dla Wildsteina w TVP INFO”… Może „bohaterowie” chcieli „podpiąć się” pod zaistniałe fakty, a może kiepsko R E K L A M A

Prowokacje „trzeciej strony” Paweł Bobołowicz

B

ykownia to miejscowość pod Kijowem. Jej lasy stały się miejscem pochówków ofiar sowieckich represji od lat trzydziestych. Prawdopodobnie pierwsze pochówki pochodzą z 1937 roku, ale metodykę mordu, którą wtedy zastosowano, wykorzystywano przez następne lata: egzekucji dokonywano w kijowskich więzieniach, do Bykowni wywożono już ciała, które były zasypywane w zbiorowych mogiłach. W ten sposób mogło być tam pogrzebanych od 30 do 120 tysięcy ofiar stalinowskich represji. W 1940 roku na podstawie tajnego rozkazu Berii nr 00350 „O rozładowaniu więzień NKWD USRR i BSRR” przypuszczalnie w kijowskich więzieniach wymordowano prawie 3500 polskich żołnierzy, policjantów, urzędników. Ich ciała także prawdopodobnie zostały zakopane w Bykowni. Prawdopodobnie, bo polscy archeolodzy odkryli szczątki 1700 osób, a tylko 7 z nich zidentyfikowano jako ofiary z tzw. „ukraińskiej listy katyńskiej”. W grobach znaleziono wojskowe obuwie, fragmenty umundurowania i wiele przedmiotów wskazujących na to, że ofiarami są Polacy. Archeolodzy nie mieli wątpliwości, że ciała ofiar są przemieszane, że musiały być wyciągane z grobów. Od lat siedemdziesiątych XX wieku Sowieci przeprowadzali na terenie Bykowni ekshumacje, prawdopodobnie w celu zatarcia śladów mordów. Zapewne wtedy usuwano wszelkie ślady, które mogłyby umożliwić identyfikację ofiar. Las wciąż należał do KGB i to, co się tam działo, pozostawało tajemnicą.

Obydwie części stanowią wspólny kompleks cmentarny. I ten fakt jest bardzo istotny w kontekście profanacji: dokonano jej bowiem na obydwu częściach. Napisy OUN-UPA i wulgarny polski wyraz napisany cyrylicą „КУРВА”, dwukrotnie powtórzony, zostały namalowane na tablicach upamiętniających ukraińskie ofiary stalinowskich represji. Napis SS ГАЛИЧИНА (SS HAŁYCZYNA) został namalowany na tablicy z nazwiskami pomordowanych Polaków, przy kamiennym ołtarzu. Sprawcy próbowali

dysponowały prawdopodobnie jakimś podnośnikiem, którym próbowały zniszczyć część pomnika. To nie były spontaniczne akcje chuligańskie. Niewątpliwie doprowadziły one do kolejnego wzrostu napięcia w relacjach polsko-ukraińskich. I to mogło być ich celem. Powszechnie wiadomo, że przestępcą zazwyczaj jest osoba, która miała motyw (lub jest to szaleniec). Jest dosyć oczywiste, kto ma motyw we wzroście napięć pomiędzy Polakami i Ukraińcami.

Zniszczenie krzyża jest czynem wyjątkowo haniebnym i nieakceptowalnym na Ukrainie, szczególnie w środowiskach patriotycznych i nacjonalistycznych, które próbowano obciążyć odpowiedzialnością. też zniszczyć słupy przy wejściu na Polski Cmentarz Wojenny. Najbardziej zastanawiające jest sprofanowanie obydwu części cmentarza i pojawiające się w napisach łacińskie litery i polskie wulgaryzmy. Jeśli są zrobione przypadkowo – świadczą, że napisy stworzyła osoba, która nie posługuje się cyrylicą na co dzień – zatem podejrzenia padają na Polaków. Jeśli zrobiła to z rozmysłem, to po to, żeby takie podejrzenia wywołać. Eksponowanie w polskich mediach faktu profanacji tylko polskiej części cmentarza dało pożywkę do oskarżeń o dokonanie tego czynu przez Ukraińców. To, że Polacy raczej nie potrafią dostrzec

Należy jednak wspomnieć, że w ciągu 2016 roku doszło do kilku akcji niszczenia ukraińskich cmentarzy w Polsce. Akty te w dużej mierze zlekceważono, bo niszczono najczęściej upamiętnienia UPA. Wiele osób wręcz uważało, że takie czyny są czymś naturalnym. Ich sprawców nie wykryto, mimo że w Internecie zamieszczali filmy, a wiele polskich środowisk nacjonalistycznych wprost chwaliło takie akcje. To daje podstawę do przedstawienia obecnych zniszczeń i profanacji polskich miejsc pamięci na Ukrainie jako akcji odwetowej Ukraińców. Tylko, że żadne ukraińskie środowisko nacjonalistyczne się do tego nie przyznaje, a to przecież ewidentnie taką teorię obala. Jeśli byłby to

w czerwcu 2016 roku. Z czasem okazało się, że jednak wydano go w grudniu, a jego podstawą było rzekome wspieranie przez prezydenta Chomę marszów antyukraińskich w Przemyślu, w czasie których wznoszono antyukraińskie hasła. Prezydent Choma jest różnie postrzegany, jeśli chodzi o jego działania w sferze relacji z Ukrainą. Sam twierdzi, że za swoje proukraińskie nastawienie zawsze płacił wysoką polityczna cenę. Środowiska ukraińskie w Polsce uważają, że w niewystarczający sposób wspiera ich działania w Przemyślu, a nawet je blokuje i ulega środowiskom polskich nacjonalistów. Szczególnie wypominają mu odwołanie koncertu Ot Vinta w czerwcu ubiegłego roku. Ukraińska grupa została oskarżona o propagowanie „banderyzmu” i nie wpuszczono jej na terytorium Polski. Obecny zakaz dla prezydenta rzeczywiście mógł wyglądać na zemstę Ukrainy. Sprawa zakazu wjazdu dla Roberta Chomy spowodowała, że politycy PiS postanowili zbojkotować X Forum Europa – Ukraina, które w dniach 27–28.01 odbywało się w Rzeszowie. I chociaż jego organizatorem była strona polska, to faktycznie parlamentarzyści PiS na Forum się nie pojawili. Nie pojawił się też marszałek Sejmu RP Marek Kuchciński, który na rodzinnym Podkarpaciu jest uznawany za inicjatora współpracy regionalnej pomiędzy Polska i Ukrainą i za wielkiego jej zwolennika. Na Forum miał być też obecny Robert Choma. Jeszcze pierwszego dnia Forum ambasador Ukrainy w Polsce Andrij Deszczyca poinformował, że zakaz

głoszone poglądy separatystyczne, pochwały Putina etc., a odmawia, i to w taki sposób, prawa do wjazdu na swój teren prezydentowi miasta, które leży przy samej granicy, w którym uczy się tak wielu Ukraińców i które odgrywa istotną rolę we wzajemnych relacjach. Nie ma też co ukrywać, że sposób wycofania się z tej decyzji też jest zadziwiający. Co ciekawe, ten zakaz był też potępiany w wielu środowiskach ukraińskich, czego najlepszym dowodem była reakcja ambasadora Deszczycy. Kto zatem stał za tą decyzją? Czy na Ukrainie tak silne wpływy ma „trzecia strona”? Czy rzeczywiście ukraińskie władze straciły z pola widzenia Polskę jako ważnego partnera? Czy jest to kolejna prowokacja (czyja?), głupota (czyja?) czy też przemyślana polityka (czyja i co ma być jej celem?)? Nasze kraje od lat borykają się z wieloma problemami we wzajemnych relacjach. Najdziwniejsze jest jednak, że w czasie, gdy nasza współpraca osiąga wreszcie bardzo wymierny kształt, gdy zamiast ciągłego pustego gadania o „strategiczności kontaktów” faktycznie zaczynamy współpracować w zakresie obronności, energetyki, gdy w siłę rośnie wspólny wróg – nagle narastają wzajemne animozje. Trudno uwierzyć, że w obecnej sytuacji nie dostrzega się zagrożenia wynikającego z małości, ulegania prowokacjom i małym gierkom. Szokujące jest, że ryzykując nasze bezpieczeństwo, na siłę próbuje się udowadniać wątpliwe racje. Ten rok będzie wyjątkowo trudny. Czeka nas wiele rocznic wydarzeń, które dzisiaj mają czasem skrajnie różne oceny po obu stronach granicy. Z pewnością znajdą się chętni, by spróbować to wykorzystać. Najgorzej jednak, że często nawet nie potrzeba tej „trzeciej strony” do niszczenia wzajemnych relacji. Stracą na tym obydwa nasze kraje, a ceną będzie nasze bezpieczeństwo. K


KURIER WNET · LUTY 2017

14

Panie Kamilu, przede wszystkim, w imieniu naszych czytelników i całej redakcji serdecznie gratulujemy ostatnich zwycięstw. Zarówno w Turnieju Czterech Skoczni, jak i w zawodach Pucharu Świata w Wiśle. Awansu na pierwsze miejsce w Pucharze Świata i fenomenalnego zwycięstwa w Zakopanem. Bardzo serdeczne Państwu dziękuję za gratulacje. Jakie były dla Pana te ostatnie dni po zwycięstwie w TCS, a przed konkursami w Wiśle i Zakopanem? Czy czuł Pan presję, czy – jako Mistrz – skakał Pan z większą swobodą i luzem? Ani jedno, ani drugie. Nie czułem ogromnej presji, ponieważ zdążyłem się już do tego trochę przyzwyczaić. Ostatnie lata pokazały, że skoki narciarskie są sportem w dalszym ciągu popularnym w naszym kraju, wielu kibiców i wiele mediów śledzi to, co robimy. Śledzi nasze poczynania i poniekąd oczekuje od nas dobrych wyników. Szczerze powiem, to jest dla nas dobre. Pokazuje, że skoki cieszą się dużym zainteresowaniem i dla nas tym lepiej, że mamy więcej kibiców, którzy nas wspierają. Oni jak najbardziej mogą, a nawet powinni mieć wobec nas oczekiwania. A jeżeli chodzi o tę drugą kwestię, jaką Pan poruszył, że mógłbym poczuć się jak stary mistrz, który już się do tego wszystkiego przyzwyczaił, to również tego tak do końca nie czuję. W danym momencie staram się cieszyć tym, co się dzieje, co robię. Staram się czerpać dużo radości ze skakania, zwłaszcza na takim poziomie, jak teraz. Cieszyłem się na to, że będę mógł skakać na skoczniach, które bardzo dobrze znam, na których często trenujemy. I że będę to mógł robić także przed naszymi, polskimi, najlepszymi kibicami na świecie. Jak to pomaga? Mówi się, że kibice to dodatkowy zawodnik na boisku w wielu dyscyplinach. W skokach jest Pan sam, walczy ze swoimi słabościami, problemami, z pogodą, wiatrem. Na ile to kibice „niosą” Pana w tym skoku? Na ile pomagają? To wszystko zależy od sytuacji, od momentu. Przeżyłem już wiele różnych sytuacji. I tych bardzo dobrych momentów, ale też wcześniej przeżyłem dużo chwil trudniejszych, kiedy musiałem się kształcić, dochodzić do tego wysokiego poziomu. Później, osiągnąwszy go, znowu spadłem trochę niżej, znowu musiałem odnaleźć się w tej sytuacji, od nowa odbudować pewność siebie i wiarę we własne umiejętności. A przede wszystkim dobrą dyspozycję. I teraz, kiedy znowu mogę oddawać skoki na bardzo wysokim poziomie i walczyć o dobre pozycje w poszczególnych konkursach, kolejny raz sobie samemu udowadniam, że było warto. Że warto było poświęcić energię, czas, serce i ponieść wiele wyrzeczeń na drodze do sukcesu. Kiedy się jest już w dobrej dyspozycji, wtedy wszystko pomaga. Każde dobre słowo, okrzyki kibiców, nawoływania spikera. I nie sprawiają mi wtedy trudności ani wiatr, ani pogoda, bo jestem bardzo skoncentrowany na sobie, na tym, co mam zrobić. Wystarczy, że oddam dobry skok, normalny, i mam pewność, że wszystko będzie dobrze. A jeśli nie idzie, to wszystko może przeszkodzić. Wszystko ma dwie strony. To piękne słowa i piękna postawa, która świadczy, że troszkę pokory w sporcie jest potrzebne. Wobec wszystkiego – przeciwności losu, swojej dyspozycji fizycznej czy psychicznej. A jak było w pierwszych latach? Kiedy młody Podhalańczyk postawił pierwsze kroki na skoczni? To było strasznie dawno temu, ale oczywiście pamiętam wszystko. Bardzo dobrze... Czy to była Pańska pasja, czy pomysł i zachęta rodziców? Zdecydowanie nie. Rodzice nie ingerowali w moje poczynania, w moje marzenia. Nie próbowali przeze mnie zaspokajać swoich ambicji. Za to im będę zawsze bardzo wdzięczny. Miałem wolną rękę w wyborze swojej przyszłości. Natomiast moja przygoda z nartami zaczęła się tuż za domem. Mieszkam, wychowałem się w najwyżej położonej miejscowości w Polsce. Górek zatem nam nie brakuje. Można zjeżdżać, robić skocznie i po prostu bawić się nartami. Na początku była to oczywiście czysta radość i zabawa. Z ześlizgu, z odbijania się na małych hopkach, usypywanych razem z kolegami. Na próbach „podbicia” przestworzy. Był to rok 1996. A kiedy zapaliło się po raz pierwszy takie światełko z napisem: Kamil,

S · P · O · R·T

W skokach jest coś magicznego Z naszym niezrównanym skoczkiem narciarskim, Kamilem Stochem, rozmawia Piotr Teodor Grzybowski.

przygotowany sprzętowo. Tym już zajmuje się grono ludzi, z którymi współpracuję. Serwismeni, trenerzy, fizjoterapeuci, którzy pomagają przygotować się do zawodów kondycyjnie, czy jeśli jest jakiś problem fizyczny, czy kontuzja. Pomogą mi się jak najszybciej zregenerować. To wszystko ma wpływ na każdy skok. Teraz czuję się bardzo dobrze, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Bardzo ciężko pracowałem, aby być w tak dobrej formie. Łatwo jest mi się odciąć od napięcia, od presji. Łatwo jest mi się skupić na swojej pracy, na wykonaniu dobrego skoku. Stąd też nie przeszkadzają mi trochę gorsze warunki atmosferyczne. Mocniejszy wiatr z tyłu może skraca mój skok, natomiast jeżeli wykonam go dobrze, to jestem w stanie osiągnąć dobrą odległość. Skoki są tak specyficzne, że o tych wszystkich rzeczach, które mają na nie wpływ i nie mają, można rozmawiać tygodniami. Mam nadzieję, że jeszcze będzie taka okazja, trzymamy za słowo. Serdecznie zapraszam. Z perspektywy nas, laików, kibiców, jedyne skoki, jakie oddajemy, to te z radości na Pana widok… Poza tym nie mamy szans zakosztować podobnych doświadczeń, nawet w postaci mikroskoków na mikroskoczni, aby choć w części utożsamić się z tą dyscypliną sportu. Pewnym fenomenem jest więc jej gigantyczna popularność. Z czego to wynika, Pana zdaniem? Czy to docenienie u skoczków ich determinacji, odwagi, umiejętności, przezwyciężania słabości? Te cechy są u zawodników wymagane na poziomie mistrzowskim każdej dyscypliny sportowej. W skokach jest może jeszcze coś więcej. Coś właśnie magicznego, co dla kibiców jest niedostępne. Może właśnie to pociąga... Oprócz wspaniałych chwil radości, które dzięki Panu stają się naszym udziałem, jest Pan także podziwiany za wartości, które Pan reprezentuje, o których Pan mówi, co może nie jest tak powszechne, zwłaszcza wśród ludzi bardzo popularnych. Większość wartości, którymi się kieruję, wyniosłem z domu rodzinnego. Otrzymałem je od rodziców, którzy mnie wychowywali, uczyli mnie pewnych postaw od małego. A potem już sam uczyłem się, jakim być, wiele doświadczyłem. I jestem o tym głęboko przekonany, że warto, niezależnie od tego, co by się działo, czy jest się na samym szczycie, czy w samym dołku, warto pozostać sobą. Pozostać wiernym wartościom, którymi człowiek się kieruje. Warto szanować drugiego człowieka, niezależnie od jego przekonań, wiary czy postawy. Trzeba też czerpać radość z życia. Radość z tego, co się robi, a przy tym nie zatracić swojej osobowości.

z tej zabawy może być coś więcej… Że to przestała być tylko zabawa? Powiem szczerze, że nigdy czegoś takiego nie miałem. Wiele osób mnie o to pytało. To wszystko wyniknęło samo z siebie. Nigdy nie musiałem sobie mówić, że jest to coś, co muszę lub powinienem robić. Cieszyłem się zawsze daną chwilą. Kiedy pierwszy raz pojawiłem się na prawdziwej skoczni w Zakopanem, wtedy 30-metrowej, i miałem okazję z niej skoczyć, były to silne emocje. Ale chyba bardziej radość tego momentu, radość płynąca tylko z uprawiania tego sportu. Nie musiałem także podejmować decyzji, że muszę to robić. Jednak im częściej, im więcej skakałem, tym więcej sprawiało mi to radości i z tym większą pasją to robiłem. Dlatego z radością poszedłem potem do szkoły sportowej, gdzie mogłem się nie tylko kształcić intelektualnie, ale rozwijać swoją pasję, jaką stały się skoki narciarskie. Mieć profesjonalnych trenerów. I wszystko mogłem jakoś pogodzić. Potem przyszedł czas na kadrę juniorów, zaplecze kadry narodowej, by na koniec dołączyć do reprezentacji Polski Młodsi czytelnicy zapewne by nam nie darowali, gdybym nie zapytał... Czy w szkole mistrzostwa sportowego była fizyka i czy ona pomaga dzisiaj Panu w skokach? Bo ewidentnie skoki to połączenie lotu na nartach z nauką. Jak Pan sobie to tłumaczy?

Rodzice nie ingerowali w moje poczynania, w moje marzenia. Nie próbowali przeze mnie zaspokajać swoich ambicji. Za to im będę zawsze bardzo wdzięczny. Miałem wolną rękę w wyborze swojej przyszłości. (Śmiech) Oczywiście, że była. Program był całkiem normalny, jak w każdej szkole, więc nie ominęły mnie żadne przedmioty. Ale, jak zapewne każdy, miałem mocniejsze i słabsze strony, i akurat fizyka nie należała do grupy tych ulubionych przedmiotów... Walczyłem z nią, także na studiach, ale się udało. Natomiast zdecydowanie lepiej radziłem sobie z przedmiotami humanistycznymi. Dlatego też do dzisiaj bardzo lubię czytać książki (polecam młodzieży), aczkolwiek jest też i w tym paradoks. Będąc dzieckiem, nigdy nie lubiłem lektur, zawsze od nich uciekałem, a teraz zabieram po 2–3 książki na każde zawody i po prostu je pochłaniam. Czy jest jakaś ulubiona, do której Pan wraca? Chyba nie. Nie wracam do już przeczytanych. Staram się zawsze szukać czegoś nowego. Dla mnie książka to jest taka troszkę przygoda. Bardzo lubię powieści fantastyczne. Mogę w nich

dać upust swojej rozbudowanej wyobraźni. Mogę – również myślami – odlecieć gdzieś daleko i poszerzać swoje umysłowe horyzonty. No i oczywiście lubię powieści kryminalne. To ciekawe, mistrz i kryminały... Panie Kamilu, wiemy więc, że książki są Pańską pasją. A jaki jest Kamil Stoch prywatnie? Co lubi zjeść? Czy kwaśnicę, czy sushi? Czy pije herbatę, czy colę? (Śmiech) Sportowcy to są normalni ludzie. Nie jesteśmy inni pod tym względem. Oczywiście mamy swoje wymogi, pewne wytyczne, których powinniśmy się trzymać, ale to wynika raczej ze względu na pracę, jaką musimy wykonać, na energię, która jest potrzebna na co dzień. Ale nie jestem wybredny. Nie lubię jedynie tłustych potraw, więc nie przepadam za golonką czy boczkiem. Lubię zróżnicowaną kuchnię. Od sushi do kuchni włoskiej. Oczywiście z pizzą na czele... (Śmiech)

Kiedyś podczas konkursu skoków z Pana udziałem zastanawialiśmy się, jak to jest już w powietrzu? Czy skoczkowie lecąc oddychają, czy przeżywają takie emocje, że tylko myślą, jak wylądować... Powiem szczerze, że nie zastanawiałem się nad tym... Pewnie oddycham. Ale to wszystko tak szybko przebiega i jestem tak skoncentrowany i skupiony, aby wszystko odbyło się jak należy, że nie rejestruję ilości wdechów... Ale chyba się oddycha. Jak najbardziej się oddycha. (Śmiech) Skoki to dyscyplina sportu, która wymaga ogromnej odwagi, ogromnej koncentracji. Czy są jakieś rzeczy, które sprawiają Panu trudność? Skoki są bardzo specyficzną dyscypliną. Jest kilka lub nawet kilkanaście czynników, które mają wpływ na końcowy rezultat. Są czynniki całkowicie zależne od sportowca i takie, na które zawodnik nie ma kompletnie wpływu. Choćby warunki atmosferyczne. Oczywiście mam wpływ na to, jak się psychicznie przygotuję do zawodów, zniosę wszystkie dobre i złe wypowiedzi, komentarze różnych ludzi na mój temat. Czy one mnie wybiją z rytmu, czy mi w ogóle nie przeszkodzą. Mam też fizycznie wpływ na to, jaki skok oddam, jak mocno się skoncentruję, jak dobrze wykonam po kolei wszystkie jego części. Wiele spraw jest jednak poza mną. Jak będę

Jakieś marzenia? Kamil Stoch za 20, za 30 lat... To troszkę nieprzewidywalne, ale chciałbym kontynuować pracę w klubie sportowym, założonym już 2 lata temu. Tu głównym pomysłodawcą, inicjatorem i motorem napędowym jest moja żona, która świetnie się w tym odnajduje. Założyliśmy klub sportowy. Znaleźliśmy wiele przychylnych nam osób, które pomagają na co dzień, za co im serdecznie dziękuję. No i staramy się pracować z prawie już 20-osobową grupką bardzo utalentowanych dzieci. Mam nadzieję, że w przyszłości, może za te 20 lat, choć liczę, że wcześniej, będę mógł usiąść wygodnie w fotelu i wtedy – już im – kibicować. A marzenia niesportowe, zupełnie prywatne…? Po prostu chciałbym być szczęśliwy. To jest moje największe marzenie. Nie lot w kosmos czy prywatny odrzutowiec. Szczęście w życiu prywatnym – to jest wszystko, co chciałbym mieć. Na tę chwilę, dzięki Bogu, wszystko jest w porządku. Cieszę się tym, co mam, a mam naprawdę bardzo wiele. Chciałbym o tym zawsze pamiętać. Dziękujemy za te piękne słowa i za Pańskie świadectwo. Proszę przyjąć od całej redakcji, ale także od czytelników „Kuriera Wnet”, najlepsze życzenia samych sukcesów sportowych i dalej tej radości z życia. Tego optymizmu, jaki od Pana bije. Wielkości normalnego człowieka, pokornego, ale na którego patrzymy jako na jednego z największych polskich sportowców w historii. K


N

owy Wspaniały Świat potrzebuje Nowego Człowieka na miarę wyobrażeń i oczekiwań twórców ziemskiego raju, zbudowanego na katorżniczej pracy masy roboczej, wyzutej z wolności, własności i godności, ale za to karmionej iluzją – jeśli nawet nie szczęśliwości, to przynajmniej nadziei na jej spełnienie. Totalność utylitaryzmu i totalność iluzji – to dwa atrybuty naszych czasów. Oczywiście stan idealny, czyli stuprocentowy totalitaryzm, jest nieosiągalny z racji tajemnicy, jaką Bóg wpisał w człowieka i w jego historię, ale istoty tego fenomenu nie pojmują ci, którym wydaje się, że mogą mierzyć się ze Stwórcą w dziele tworzenia. W całym tym absurdzie zabawnym paradoksem jest to, że panując nad iluzją dla innych, sami popadają w iluzoryczność własnej omnipotencji. Ale ilość szkód, jakie przez to powodują, jest zaiste kosmiczna. Formatowanie nowego człowieka, uległego wobec Systemu i podporządkowanego mu niemal bez reszty musi – z natury rzeczy – bazować na zarządzaniu fikcją i fałszem, a więc szczególnie konstruowanej iluzji rzeczywistości podstawionej. Do zmasowanego oddziaływania pozorującego normalność nie wystarczają argumenty racjonalne, gdyż nawet ogłupiony, otumaniony umysł miewa wątpliwości i niekiedy w przebłysku trzeźwości lubi zadawać niewygodne pytania. Oczywiście stosuje się na to rozmaite czarodziejsko brzmiące zaklęcia i gusła, nadając im znamiona naukowości, z którą trudno dyskutować Za sprawą relatywizacji pojęć prawdy i fałszu oraz dekonstrukcji semantyki do perfekcji opanowano mamienie ludzi kuglarską żonglerką słowną, stawiając przeciętnemu rozumowi swego rodzaju zasłonę dymną tak gęstą, że nie jest w stanie się przez nią przebić. Niemniej trafiają się niesforni a chorobliwie dociekliwi osobnicy, którym udaje się jakoś przez tę watę przedostać i zaczynają coś warcholić o „nagim królu” oraz głośno powątpiewać w mądre słowa uczonych akademików. Zostają wtedy okrzyczani nieukami, profanami, ciemnogrodem

N

ie powiedział „państwowy system edukacji”. Określił tak cały amerykański system szkolny. Amerykański system szkolny, podobnie jak kultura i media, znalazł się w szponach wojującego lewactwa od lat 60. XX w. i trzeba było paru dekad, aby ocenić skalę zniszczeń. W zasadzie ten deficyt wiedzy objął już większość absolwentów szkół w państwach europejskich. I nie chodzi wyłącznie o wiedzę z zakresu matematyki, geografii czy biologii. Chodzi o umiejętność krytycznej oceny kłamstw pompowanych na masową skalę przez media powiązane z grupami interesów. W ten sposób mamy nie tylko teorię „globalnego ocieplenia”. Mamy też „oczywistą oczywistość” w postaci „polskich obozów koncentracyjnych” oraz „nazistów, którzy napadli Niemców”. Polska broni się słabo. W zasadzie w takim zaledwie stopniu, w jakim chcą się zaangażować entuzjaści, osoby prywatne, jak choćby internauci w ramach akcji #GermanDeathCamps. Nie broni się instytucjonalnie. Przeciwnie, spora część kłamstw na temat udziału „Polaków-nazistów” w zbrodni Holocaustu powstała w instytucjach naukowych III RP. A także w USA. Okazuje się, że zespół naukowy z składzie: Anne Kelly Knowles, Paul B. Jaskot, Chester W. Harvey, Charlie Hofmann, Toral Patel, Roz Vara i Alexander Yule opracowali dla potrzeb edukacyjnych Amerykańskiego Muzeum Holocaustu mapę niemieckich obozów i podobozów SS. Ma ona przedstawiać położenie geograficzne 22 obozów i ok. 1100 podobozów SS. Przyglądam się jej i oczom nie wierzę: najbardziej prestiżowa instytucja USA w zakresie gromadzenia wiedzy i edukowania Amerykanów na temat Holocaustu zaprezentowała niemieckie obozy SS z okresu 1933–1945 na mapie Europy w granicach z 1991 r.! Można się natknąć na takie rewelacje historyczno-geograficzno-administracyjne, jak „Übersiedlung von Polen nach dem Generalgouvernement (ID: 23409)” (Przesiedlenie Polaków z Polski do Generalnego Gubernatorstwa)!!! I tak się to plecie na stronach internetowych najbardziej opiniotwórczej instytucji USA: w 1941 można było wysiedlić Polaków „z Polski” do

LUTY 2017 · KURIER WNET

ET AK ADEMIA·WN i zwykłym buractwem lub – w razie potrzeby – wrogami postępu. Gdy nie daje się ich pedagogicznie zresocjalizować, podstępnie skorumpować, złamać czy perswazyjnie przekonać, wówczas marny staje się ich los – jeśli w ogóle jakiś im się jeszcze pozostawia. Ale to i tak nie wystarcza. Potrzeba czegoś więcej, gdyż nowoczesny, prawdziwie skuteczny totalitaryzm w zamyś-

aromatów. Zamiast gilotyny i łagrów wybrano multimedia i iluzję. W połowie XX wieku psychologowie poznali mechanizm samodrażnienia – autostymulację określonych struktur w mózgu, wywołującą u odpowiednio przygotowanych osobników przyjemność „na życzenie”. Działa to jak narkotyk, można się w ten sposób dopieszczać samemu, a nawet zapieś-

odpowiednich „dźwigni stymulacyjnych”. Tylko nieliczni temu się nie poddają, lecz są marginesem, co jakiś czas monitorowanym w obawie, by nie przyszły im do głowy jakieś brewerie. Sprawna maszyna nie powinna zbytnio warczeć i wpadać w dygoty – dobrze smarowana i konserwowana, ma pracować bezszmerowo. Owym smarem cywilizacyjnego zagregowa-

15

wydaje im stosowne dyplomy i uprawnienia, promuje, wydziela przywileje, przyznaje apanaże i wynosi na własny Olimp lub strąca do własnego Hadesu. Pozostali to podejrzani indywidualiści – a zatem niebezpieczne i niesterowalne indywidua, szkodnicy i awanturnicy, rozsadniki chaosu i buntowniczych porywów chorobliwego indywidualizmu. Uzasadnione wydaje się być

Imperium Iluzji i jego poddani (fragment nowej książki, przygotowywanej do druku)

Roman Zawadzki

le jego teoretyków i praktyków ma być nie taki, jak niegdyś – prostacki, morderczy i brutalny. Powinien być miły i spokojny, by tak, rzec „z ludzką twarzą”. Taka już jest natura pyszałków – chcą, by ich albo kochać, albo się ich bać. Tego drugiego już próbowano, lecz bez powodzenia. Zatem zdecydowano się na to pierwsze. Postanowiono skonstruować machinę możliwie bezbolesną, by nie tylko zniewalała, lecz by owemu zniewoleniu przydała

cić na śmierć. Oczywiście, kontrolując siłę bodźców, nie dopuszcza się, by dany osobnik padł od razu – musi jeszcze przedtem zostać maksymalnie wykorzystany „produkcyjnie”. Ale – zaprogramowany i uzależniony – chętnie będzie pracował, wiedząc, że umożliwi mu to dostarczenie sobie miłej dawki radości. Działa to bezbłędnie, ludzie sami aż przebierają nóżkami, żeby zarobione środki wydawać na naciskanie

nego społeczeństwa, należycie uporządkowanego i zorganizowanego, jest tzw. kultura masowa w tysięcznych odmianach, serwowanych jako owe „stymulatory przyjemności” i „generatory iluzji” w nieograniczonych ilościach. Od tego jest sztuka i artyści, których jakże słusznie niejaki Dżugaszwili nazwał „inżynierami dusz”. Wszelako z jednym zastrzeżeniem – na to szczytne miano zasługują tylko ci pozostający w służbie Systemu, których on sam kształci,

podejrzenie, że Wielki Soso, z uwagą przestudiowawszy w seminarium dzieła starożytnego filozofa, bardzo sobie je wziął do serca i później twórczo rozwinął zawarte w nich idee społeczne. Każda kultura i cywilizacja w swej historii wypracowywała sobie własne techniki posługiwania się sztuką do wpływania na ludzkie emocje. Skala tego procederu bywała różna, różnym też służyła celom. Zawsze i wszędzie czerpano z niej zyski, co jednak nie

W swoim przemówieniu inauguracyjnym 45 Prezydent USA Donald Trump, opisując aktualne bolączki państwa i społeczeństwa, powiedział m.in.: System edukacji, który jest napakowany kasą, pozostawia naszych młodych i pięknych studentów pozbawionych jakiejkolwiek wiedzy.

Film fantasy w służbie edukacji czyli II wojna światowa według Tima Burtona Krystyna Murat Generalgouvernement, które z kolei w sensie przynależności państwowej jest raczej – niczyje. Czy w tych okolicznościach może dziwić rewelacja, którą rzucił dnia 23 stycznia br. w programie „24 minuty” w TVP Info pan profesor Andrzej Nowak? Że światowej sławy reżyser amerykański Tim Burton, specjalizujący się w filmach z pogranicza fantasy, horroru gotyckiego i czarnej komedii, w swojej najnowszej produkcji pt. Osobliwy dom pani Peregrine zbudował intrygę filmu na „informacji historycznej”, iż dziadek głównego bohatera jako dziecko został w czasie II wojny światowej wywieziony przez rodziców na walijską wyspę – z Polski. Na pytanie wnuka, dlaczego został wysłany do sierocińca z osobliwy-

Mamy nie tylko teorię „globalnego ocieplenia”. Mamy też „oczywistą oczywistość” w postaci „polskich obozów koncentracyjnych” oraz „nazistów, którzy napadli Niemców”. mi dziećmi aż do Walii, dziadek odpowiada: Bo w Polsce, skąd pochodzę, nie było bezpiecznie. Były tam potwory ze strasznymi mackami. Wnuczek jednak nie do końca wierzy w potwory z mackami i powołuje się na informację ojca, że: w Polsce naprawdę były potwory, tylko nie takie z mackami (…) wysłali cię do

Walii przez złych ludzi, którzy chcieli zabić każdego, kto był inny. Natomiast sierociniec prowadzony przez pannę Peregrine miał zostać zniszczony 3 września 1943 r. przez czarną bombę z wyrysowaną swastyką na obudowie. Nie wiadomo, kto tę bombę zrzucił. Film powstał na podstawie debiutanckiej, bestsellerowej powieści młodego Amerykanina Ransoma Riggsa. Jak opisała ją pewna młoda polska krytyczka-amatorka w swojej recenzji na youtubie, książka jest tzw. przygodówą, czyli powieścią dla młodzieży, przygodową z elementami grozy. Tyle tylko, że historie o „osobliwych dzieciach” wymyślone przez pana Riggsa mogłyby zostać opowiedziane bez wątku ucieczki z Polski i nie wiemy, czy ten wątek w książce jest. Krytycy filmu stwierdzają, że film jest raczej luźną adaptacją powieści i niektórych jej wielbicieli rozczarował. Książkę wydało w Polsce w 2012 r. to samo wydawnictwo, które wydawało serię o Harrym Potterze: Media Rodzina, założone w 1992 r. w Poznaniu przez pastora Kościoła anglikańskiego, pana Roberta D. Gamble’a, który podobno z Polską „jest związany od 1958 r.”. Cała dotychczasowa twórczość filmowa Tima Burtona była ściśle powiązana z jego fascynacją książeczkami dla dzieci słynnego w USA dr. Seussa. Dr Seuss był z pochodzenia Niemcem i najpopularniejszym autorem komiksów dla dzieci z epoki II wojny światowej. Twierdził, że jakkolwiek może jego książki nie mają czytelnego morału, to „wychowują niejako przy okazji”. Tim Burton tworzy filmy dalekie od realizmu i moralizowania w starym stylu.

Są przewrotne, pełne czarnego poczucia humoru i kręcą się wokół wątku śmierci, dzieci-samotników oraz klasycznych tematów kultury masowej USA XX w. Za pierwszy ważny film Tima Burtona uznaje się film Sok z żuka. Naprawdę wielkie pieniądze pojawiły się, kiedy nakręcił w 1989 r. Batmana z Michaelem Keatonem jako Batmanem i Jackiem Nicholsonem jako Jokerem. Film zarobił ponad 400 mln USD przy 35 mln USD budżetu. W ten sposób Tim Burton znalazł

Najbardziej prestiżowa instytucja USA w zakresie gromadzenia wiedzy na temat Holocaustu zaprezentowała niemieckie obozy SS z okresu 1933–1945 na mapie Europy w granicach z 1991 r. się w pierwszej lidze Hollywood i zajął specyficzną niszę tematyczną: mieszanina fantasy, horroru i czarnego humoru. W tej chwili Tim Burton jest klasykiem kina, a jego dzieła są przedmiotem różnorakich analiz. Jeden z wątków prowadzi do fascynacji Burtona niemieckim ekspresjonizmem z lat 20. XX wieku. Duża operacja ewakuacji dzieci z Europy Środkowej do Wielkiej Brytanii została zorganizowana po Nocy Kryształowej w Niemczech i Austrii, czyli po 9 listopada 1938 r., na podstawie porozumienia zawartego pomiędzy

środowiskami żydowskimi Niemiec i Austrii a rządem brytyjskim, który wydał zezwolenie początkowo na wywiezienie 5000 dzieci żydowskich z terenów III Rzeszy i terenów przez nią zaanektowanych, czyli z Austrii i Czechosłowacji. Strona żydowska była odpowiedzialna za sfinansowanie i organizację transportu oraz pobytu dzieci w ochronkach i hostelach Wielkiej Brytanii. W tym celu została zawiązana organizacja The Movement for the Care of Children from Germany (Ruch na Rzecz Opieki nad Dziećmi z Niemiec). Do pewnego stopnia była też zaangażowana w sprawę ewakuacji dzieci organizacja Central British Fund for Germany Jewry (Centralny Fundusz Brytyjski dla Żydostwa Niemieckiego). Operacja ta przeszła do historii jako tzw. Kindertransport (Transport Dzieci) i ma swoje hasło na stronach Amerykańskiego Muzeum Holocaustu. Została też upamiętniona pomnikiem pod nazwą Kindertransport – Arrival (Kindertransport – Przybycie), wykonanym przez rzeźbiarza Franka Meislera, który został ewakuowany do Wielkiej Brytanii w sierpniu 1939 r. – z portu w Wolnym Mieście Gdańsku. Pomnik stoi w centrum Londynu na Liverpool Street Station, dokąd dzieci przybywały, a jego kopia od 2009 r. – w Gdańsku. Z kolei o dzieciach brytyjskich wywożonych z Londynu i innych większych miast na wieś w ramach Operacji Pied Piper nakręcono po wojnie bardzo wiele filmów. Historie przesiedlonych dzieci są zgromadzone w Imperial War Museum. Tim Burton mieszka w Wielkiej Brytanii od lat, a jego dzieci uczą się w brytyjskich szkołach. Powinien wiedzieć

uchodziło za niezwykłość – jedni dostarczali przyjemności, drudzy za nią płacili. Jeśli cena takich usług mieściła się w rozsądnych granicach, wszystko jakoś się równoważyło ku powszechnemu zadowoleniu. Nigdy chyba jednak nie traktowano jej jak narzędzia systemowego pod nadzorem instytucji państwowych, przeznaczonego do metodycznego, celowego, odgórnie zorganizowanego i kontrolowanego zarządzania emocjami wielkich mas ludzkich. Dawne chałupnictwo lokalne w tym zakresie, nawet późniejszą manufakturę drobnotowarową, zastąpiono megaprodukcją show-biznesu – połączenia interesów pieniądza i władzy. Współczesne państwo to machina do zarządzania masami, co więcej, do robienia tego w sposób bardzo przemyślany. Iluzja wprzęgnięta do służby ideologii, do sterowania nie tylko emocjami, ale i aktywnością każdego rodzaju na skalę globalną, nadziejami, pragnieniami, dążeniami, osobowością, tożsamością i sumieniami – oto jaką korzyść dostrzegli demiurgowie nowych czasów. Sam tylko pieniądz nie interesuje kreowania nowego człowieka – poprzestaje na manipulowaniu klientem, a nie obywatelem. Jeśli nawet ogłupi go tandetą, prymitywizuje jego umysłowość i degraduje duchowość, to przecież robi to wyłącznie dla zysku, liczonego w brzęczącej monecie. Ale to, co z jego punktu widzenia jest tylko sumą efektów ubocznych, którymi mało się przejmuje, dla polityków i macherów od totalnego władztwa nad ludźmi stanowi cel sam w sobie. Obydwa te cywilizacyjne żywioły już dawno połączyły siły, stymulując i nadzorując procesy – ekonomiczne, społeczne, edukacyjne, polityczne i ideologiczne – które doprowadziły do domknięcia Systemu i do narodzin Imperium Iluzji, czyli Nowego Wspaniałego Świata. Albowiem nie jest prawdą, że on dopiero nadejdzie – on już jest i ma się coraz lepiej. Tak to już bywa, że ludzie rozglądają się, wypatrując oznak apokalipsy, nie dostrzegając, że siedmiu aniołów właśnie wyszło ze świątyni. K

wszystko o ewakuacjach dzieci brytyjskich i żydowskich do Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej także i z tej racji, że jest wieloletnim narzeczonym Heleny Bonham Carter. Helena Bonham Carter to bowiem nie tylko gwiazda filmowa, ale też prawnuczka Herberta Henry’ego Asquitha, premiera Zjednoczonego Królestwa w latach 1908–1916. Jej babcia Violet wychowywała się na Downing Street 10. Jeśli Burton zdecydował się na zaatakowanie Polski w tak prostacki sposób w swoim filmie, to zapewne był to krok świadomy, oparty na założeniu, że dzisiejszej młodzieży można bezkarnie sączyć do głów dowolne treści, aby ją odpowiednio sformatować. Bo filmy Tima Burtona służą głównie „wychowaniu poprzez grozę” i „wychowaniu poprzez niszczenie świętości”. Przy okazji mogą posłużyć jako popularne narzędzie do nauczania o Holocauście. A ponieważ nowych filmów o Harrym Potterze już raczej nie będzie, niewykluczone, że ktoś przekazał pałeczkę tandemowi Ransom Rigg i Tim Burton. A może kaganek oświaty? Albo kaganiec. K PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egzemplarz za 70 zł 2 egzemplarze za 120 zł 3 egzemplarze za 170 zł

Imię i Nazwisko

Adres dostawy

Telefon kontaktowy

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać mię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio WNet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Prenumeratę można także zamówić przez internet: www.kurierwnet.pl


KURIER WNET · LUTY 2017

16

SPOŁECZEŃSTWO·USA

źdźbło prawdy. Kultura białej amerykańskiej elity jest głęboko osadzona w kupieckiej mentalności – prezydent Calvin Coolidge powiedział: the chief business of the American people is business (w wolnym tłumaczeniu: naczelnym interesem Amerykanów jest robienie interesów). Do robienia interesów konieczny jest kontrahent, co więcej, zawarcie umowy handlowej wymaga czynienia ustępstw, bo rzadko zdarza się, by pierwsza oferta została przyjęta. Naturalną postawą Amerykanów jest zatem poszukiwanie partnera do robienia interesów i gotowość do kompromisu. Co więcej, w świecie interesów bywa i tak, że ktoś, z kim dziś ostro konkuruję, jutro może okazać się cennym sprzymierzeńcem; stąd też w USA spory na ogół nie mają charakteru walki na śmierć i życie. Ta postawa wynika właśnie z merkantylnych tradycji. Owa tradycja jest dziś zawarta w wielu podręcznikach strategii biznesowej, w których podkreśla się – za wszelką cenę unikaj czołowego starcia! Albowiem, nawet jeśli wygrasz, możesz odnieść ciężkie obrażenia i nie mieć wystarczających sił, by stawić czoła kolejnym wyzwaniom, a te na pewno się pojawią. W dawnych czasach interesy robiło się „na słowo”, ale dziś ta tradycja praktycznie wygasła i konieczna jest porada prawna. Na każdym kroku zasięga się opinii prawnika i z tego powodu w USA mamy do czynienia z niesłychanie wysokim udziałem ludzi o takim wykształceniu w ogólnej liczbie ludności czynnej zawodowo. Fakt ten, oprócz skutków ujemnych (ogromne koszty dla biznesu), ma tę zaletę, że poziom wiedzy prawniczej jest bardzo wysoki. Nawet jeśli ktoś nie kończy studiów prawniczych, to na jakimś etapie swego życia prawdopodobnie wykazał zainteresowanie tą dziedziną i czy to w szkole średniej, czy na studiach (college) zapisał się na kurs z zakresu podstaw amerykańskiego systemu politycznego i prawnego. Obywatel, który przebrnął przez taki kurs, jest dobrze zaznajomiony z podstawowymi zasadami sprawnego funkcjonowania społeczeństwa i państwa. Wysoki poziom wiedzy prawniczej powoduje niską tolerancję w przypadku łamania prawa. Powyższe oczywiście nie znaczy, że w amerykańskiej polityce nie mamy do czynienia z przestępstwami i korupcją. Niemniej, gdy takie przypadki staną się powszechnie znane – zaś jednym z zadań FBI jest sprawdzanie polityków w tym zakresie – nawet najpotężniejsi ponoszą konsekwencje. Jeśli z jakichś powodów sprawa umknie uwadze FBI czy podobnej instytucji, w zapasie pozostają media. Tym sposobem w wyniku śledztw FBI i późniejszych procesów sądowych cała plejada polityków „z najwyższej półki” skończyła w więzieniu, zaś w wyniku dziennikarskiego śledztwa Richard Nixon musiał zrezygnować z prezydentury. Kraje anglosaskie tradycyjnie ciążą ku systemowi dwupartyjnemu. Z tego powodu partie bardziej przypominają luźne federacje niż zwarte formacje wojskowe. Siłą rzeczy w takiej sytuacji zdolność do kompromisu i budowania szerokiej koalicji stanowi warunek sine qua non sukcesu w walkach wewnątrzpartyjnych. To samo odnosi się do walki o władzę w kraju. Ponieważ większość wyborców nie należy do konkretnej partii i zmienia swe preferencje w zależności od sytuacji, stąd przeciągnięcie ich na swoją stronę jest konieczne do zwycięstwa. Doskonałymi przykładami polityków zdolnych do budowy wielkich, nowych koalicji i odnoszenia ogromnych sukcesów politycznych są Francis Delano Roosevelt i Ronald Reagan. W chwili obecnej można obserwować odwrotny przykład – Donalda Trumpa. Podczas prawyborów obraził on niemal wszystkich czołowych polityków partii republikańskiej i skutek był taki, że bardzo niewielu przywódców partii republikańskiej wspomagało jego wysiłki w zmaganiach z Hillary Clinton. W praktyce był sam, wspierali go głównie szarzy członkowie partii. Inaczej mówiąc, zdecydowana większość republikańskiego establishmentu powiedziała mu: nie chciałeś z nami współpracować, to teraz radź sobie sam, zobaczymy jak ci pójdzie. Owszem, będący miliarderem Trump poradził sobie sam, ale

niewielu polityków może poszczycić się taką fortuną. Wypada także podkreślić, że Trump został prezydentem tylko i wyłącznie w wyniku osobliwości amerykańskiego systemu wyborczego. W USA prezydenta nie wybiera się bezpośrednio, ale liczą się głosy elektorskie. Zatem, jeśli głosy rozłożą się nierównomiernie, to można uzyskać znacznie więcej głosów niż przeciwnik i przegrać wybory! Tak właśnie stało się w 2016 r. Hillary Clinton uzyskała prawie 2,9 miliona więcej głosów niż D. Trump (w procentach 48,2 do 46,1), ale dało jej to zaledwie 232 elektorów wobec 306 zdobytych przez przeciwnika! Zatem wynik ostatnich wyborów stano-

Wynik ostatnich wyborów stanowi wyjątek od reguły. Zwykle wygrywają kandydaci, którzy postępują zgodnie z panującymi tu zasadami (bądź miły i układny, to daleko zajdziesz). tylko czytana, ale wręcz uczy się jej na pamięć. Większość ludzi zatem, nawet jeśli dziś nie identyfikuje się z chrześcijaństwem, w młodości czytała Pismo Święte i ceni sobie rozwagę i roztropność, bo doskonale pamięta na przykład taki urywek: Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydat-

republikanie, po kilkudziesięciu latach przebywania w opozycji, zdołali osiągnąć większość w Kongresie. Gingrich, jako Speaker of the House (odpowiednik marszałka Sejmu) zdołał przeprowadzić szereg istotnych reform, ale w kilku kluczowych sprawach przecenił siły swej partii i odniósł porażki. W 1998 r. repub-

wojny secesyjnej – czteroletnich, niesłychanie brutalnych zmagań, w których zginęło więcej amerykańskich żołnierzy niż we wszystkich pozostałych wojnach razem wziętych. Południe zostało doszczętnie spustoszone i zapłaciło ogromną cenę za chęć odłączenia się od Północy. Niemniej sto lat od tamtych tragicznych zmagań Południe zaczęło przejmować rządy w całym państwie – jego przedstawiciele zostali wybrani na najwyższe stanowisko w państwie (L. B. Johnson, J. Carter, W. Clinton i G. W. Bush). Dla Południowców płynie z tego oczywisty wniosek – lepiej było wówczas zawrzeć kompromis i uniknąć katastrofy.

Wbrew opinii uformowanej przez amerykańskie kino (westerny), w USA raczej unika się sporów i walki. Tutaj, jeśli tylko jest to możliwe, potencjalnym przeciwnikom schodzi się z drogi, uważając, że ten, kto dziś stwarza mi jakieś kłopoty, zapewne kiedyś znajdzie się w trudnym położeniu i wówczas wezmę odwet, nawet jeśli miałoby się to odbyć w tak „niewinnej” postaci, jaką jest odmowa pomocy.

Jak Amerykanie rozwiązują spory polityczne? Kazimierz Dadak

RYS. WOJCIECH SOBOLEWSKI

W

USA spory polityczne rozwiązują się same – to jest oczywiście żart, ale jest w nim

wi wyjątek od reguły. Zwykle wygrywają kandydaci, którzy postępują zgodnie z panującymi tu zasadami (bądź miły i układny, to daleko zajdziesz). Ponadto fakt, że Donald Trump zamieszkał w Białym Domu, nie oznacza pełnej sukcesów i owocnej prezydentury. Pierwsze oznaki sporych kłopotów pojawiły się już przed inauguracją, gdy tak znani politycy republikańscy, jak John McCain i Lindsey Graham poddawali gwałtownej krytyce fakt bagatelizowania przez prezydenta-elekta wspólnego raportu trzech największych amerykańskich służb (CIA, FBI i NSA), mówiącego o wtrącaniu się Rosji w kampanię wyborczą, jak i jego zamiary zbliżenia z Rosją. W pierwszych dniach po inauguracji nowy prezydent nie zaprzepaścił żadnej okazji do zaognienia istniejących sporów i otwarcia nowych frontów. Wszystko wskazuje na to, że przebieg prezydentury drażliwego i chodzącego własnymi drogami Donalda Trumpa będzie nadzwyczaj burzliwy. Wobec braku licznych sojuszników jego pierwsze poważniejsze potknięcie może okazać się ostatnim. Mentalność kupiecka ma także to do siebie, że według niej liczy się głównie sukces, wymierny sukces, materialny sukces – imponderabilia nie są tutaj w cenie. Aby osiągnąć sukces, niezbędne jest skuteczne, przemyślane działanie. To podejście jest także ugruntowane poprzez wychowanie religijne. Ameryka jest krajem protestanckim, o tyle ciekawym, że religia jest tu nadal żywa, procent ludzi chodzących do jakiegoś kościoła jest bardzo wysoki. Jednym z naczelnych haseł Marcina Lutra było sola scriptura (tylko Pismo Święte) i w USA jest ono traktowane poważnie – Biblia jest tu nie

W świecie interesów bywa i tak, że ktoś, z kim dziś ostro konkuruję, jutro może okazać się cennym sprzymierzeńcem; stąd też w USA spory na ogół nie mają charakteru walki na śmierć i życie. ków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: ‘Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć’. Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju. (Łk 14, 28–32) Dla dziesiątków milionów Amerykanów Biblia to istotny drogowskaz, stąd ich naturalnym odruchem jest siąść do stołu i negocjować. Politycy, którzy nie stosują się do tej zasady, są często eliminowani przez własne partie. Dobitnym tego przykładem jest Newt Gingrich, współautor wielkiego sukcesu Partii Republikańskiej w wyborach do Kongresu w 1994 r. Dzięki jego manifestowi („Kontrakt z Ameryką”)

likanie, zamiast zwiększyć przewagę w Kongresie, stracili kilka mandatów poselskich, co było wynikiem mało popularnej wśród wielu wyborców inicjatywy usunięcia prezydenta Clintona z urzędu (impeachment) i jeszcze mniej popularnej twardej taktyki przyjętej w sprawach budżetowych – Gingrich nie zgodził się na zwiększenie długu państwa i tym samym spowodował zawieszenie działalności instytucji federalnych na okres trzech tygodni. Po tych niepowodzeniach został on pozbawiony stanowiska marszałka sejmu i w styczniu 1999 r. złożył mandat poselski. Konie cznoś ci nego c jac ji i ustępstw uczy Amerykanów ich własna historia. W połowie XIX wieku nie zdołali wypracować kompromisu w zakresie podziału władzy pomiędzy rządem federalnym i rządami stanowymi. Południowe stany chciały większej niezależności, zaś Północ ściślejszej unii. Te tarcia doprowadziły do

Wszystko wskazuje na to, że przebieg prezydentury drażliwego i chodzącego własnymi drogami Trumpa będzie nadzwyczaj burzliwy. Wobec braku licznych sojuszników jego pierwsze poważniejsze potknięcie może okazać się ostatnim.

Jeśli spojrzeć głębiej w historię USA, to znajdziemy kolejny doskonały przykład odniesienia wielkiego sukcesu w przypadku, gdy mamy przed sobą pustkę (albo bardzo słabego przeciwnika). Niedługo po uzyskaniu niepodległości USA nabyły Luizjanę, obszar obejmujący tereny pomiędzy Missisipi i Górami Skalistymi. Były to w praktyce pustkowia, których zasiedlenie (i dalsza ekspansja na zachód) pozwoliły Stanom Zjednoczonym stać się supermocarstwem. Tych ogromnych terenów pozbyła się Francja, która wówczas była najludniejszym państwem w Europie i miała wszelkie dane ku temu, by zasiedlić te ziemie. Ale Napoleon miał inną wizję, sądził, że potęgę zapewni mu podbój dobrze zaludnionych i zorganizowanych pobliskich krajów. Dla Francji „epopeja napoleońska” zakończyła się nie tylko zupełną klęską, ale i wyczerpała jej siły. Natomiast zagospodarowanie Luizjany, możliwe do osiągnięcia dużo mniejszym kosztem niż zmagania z europejskimi potentatami, dałoby jej dziś pozycję supermocarstwa. Z kolei bez Luizjany (i terenów położonych na zachód od niej) świat anglosaski cieszyłby się obecnie dużo mniejszymi wpływami. Czy z powyższych uwag płyną jakieś wnioski dla Polski? Owszem, optymistyczny jest taki, że wraz z rozwojem gospodarki rynkowej nabierzemy więcej nawyków typowych dla społeczeństw o dłuższej niż nasza tradycji kupieckiej. Pesymistyczny jest taki, że jest to proces przebiegający powoli – Południe potrzebowało kilku pokoleń, aby pogodzić się z klęską, zapomnieć o ciągotach secesyjnych, zasypać przedziały rasowe i zacząć brać udział w życiu politycznym całego kraju (choć nadal jest tu wiele do zrobienia).

Oczywiście podstawową sprawą jest edukacja społeczeństwa. W USA nieocenioną rolę odgrywają uniwersytety. Jest ich bardzo dużo, wiele z nich należy do światowej czołówki i trudno jest przecenić ich znaczenie dla rozwoju i umacniania praworządności i demokracji. Większość najlepszych to instytucje „prywatne” (są to instytucje o statusie organizacji dobra publicznego, ale dla odróżnienia od uczelni stanowych zwane są prywatnymi), stąd opinie stamtąd pochodzące uchodzą za zbliżone do obiektywnych. Polska ma tu ogromne zaległości – chyba nie trzeba przypominać wyników międzynarodowych rankingów w tym zakresie – i nic nie wskazuje na to, byśmy mieli szybko odrobić dzielący nas dystans. Tu należy zrobić małą dygresję. Wielu wykładowców uniwersyteckich wyznaje lewicowe poglądy, co bynajmniej nie znaczy, że jest to zdecydowana większość. Owszem, „hałaśliwa” część profesorów to lewica, ale dużo „zwykłych” wykładowców jest daleka od takich poglądów. W niektórych dziedzinach, na przykład w ekonomii, królują poglądy diametralnie odmienne od lewicowych – marksizm praktycznie nie istnieje jako szkoła myśli ekonomicznej. Warto też podkreślić rolę innych elementów sektora pozarządowego, wielką liczbę instytucji dobra publicznego (trusty mózgów, instytuty naukowe, itp.), które przyczyniają się do upowszechniania i umacniania wiedzy na tematy polityczne. Należy wyrazić żal, że w Polsce nie ma większej liczby tego typu przedsięwzięć. Ogromną przeszkodę stanowi tu rodzimy system podatkowy, który w nikłym stopniu promuje rozwój instytucji dobra publicznego. Na przykład w USA każdy obywatel może przekazać połowę swego dochodu na cele dobroczynne w danym roku finansowym i takie darowizny są w pełni odpisywane od dochodu podlegającego opodatkowaniu. Społeczeństwo obywatelskie jest dużo lepiej rozwinięte w USA niż w Polsce. Świadczą o tym wypadki z ostatnich lat. Po krachu w 2008 r. miliony Amerykanów uznało, że polityczne elity nie reprezentują ich interesów, iż są one w kieszeni wielkiego biznesu. Jest to szczególnie widoczne na prawicy, gdzie zrodził się wielki ruch zwany „Tea Party”. W wyniku tej ogromnej oddolnej inicjatywy ze stołkami pożegnało się wielu polityków republikańskich, w prezydenckich prawyborach wygrał faworyt wielu odłamów „Tea Party”, Trump, co więcej, w wyścigu o fotel prezydencki pokonał on przedstawiciela większości establishmentu. Owszem, w tym ostatnim przypadku potrzebna była duża doza szczęścia, ale oddolny wysiłek nie poszedł na marne. Można zaryzykować stwierdzenie, że w Polsce miernikiem patriotyzmu rządzących winien być ich stosunek do sektora pozarządowego (oraz rodzimego biznesu). Jak do tej pory, wśród kolejnych ekip rządowych trudno jest dopatrzyć się jakiejś troski o ułatwienie powstania mechanizmów wzmagających samoorganizację społeczeństwa. Tylko społeczeństwo zdolne do podejmowania oddolnych inicjatyw jest władne wywołać nacisk na partie polityczne, aby szybko i sprawnie kończyły spory przynoszące szkodę całemu krajowi. Lata 1980–81 wykazały, że polskie społeczeństwo jest zdolne do podjęcia największych wyzwań. Sęk w tym, że w warunkach niepodległego, demokratycznego państwa konieczne jest uruchomienie mechanizmów, które pozwoliłyby na samoorganizację i ponowne wyzwolenie się energii drzemiącej w Polakach, a która wobec niesprzyjających okoliczności w kraju znajduje swe ujście, na przykład, w emigracji. Amerykańskie tradycje i mentalność, w połączeniu z istniejącymi mechanizmami pozwalającymi na szeroko rozwiniętą samoorganizację społeczeństwa, tworzą naturalną barierę dla rodzenia się ostrych sporów politycznych. Jeśli w USA mają miejsce poważne spory, to przybierają one nie tyle postać ostrej wymiany ciosów, ile klinczu, jak miało to miejsce w czasie drugiej kadencji Baracka Obamy. Kontrolowany przez republikanów Kongres odmówił współpracy z prezydentem i działalność władz była w niemałym stopniu sparaliżowana. Nie podejmowano istotniejszych decyzji, mimo że konieczność reformy, na przykład systemu podatkowego, była powszechnie postrzegana. W sumie w USA mamy do czynienia ze swoistym samoistnym mechanizmem prewencyjnym, prewencja zaś to najmniej kosztowny sposób rozwiązywania sporów. K


LUTY 2017 · KURIER WNET

17

P · O · L· I ·T·Y· C ·Y 21 listopada 2016 roku, tuż po zwycięstwie wyborczym Donalda Trumpa, do Trump Tower zjechali się szefowie największych amerykańskich dzienników i stacji telewizyjnych. Ustalono, że spotkanie odbywa się off-the-record. Co się wydarzyło za zamkniętymi drzwiami?

Inna Ameryka Paweł Zyzak

S

zefowie liberalnych mediów spodziewali się, że Trump wyciąga do nich rękę i dąży do unormowania wzajemnych relacji. Spotkał ich tymczasem zimny prysznic. Prawicowy portal Drudge Report, sprzyjający ostatnio „trumpistom”, wkrótce potem zamieścił głośny tytuł: Trump Slams Media Elite, Face to Face. Trump złamał obietnicę poufności. Zaczęła się wojna. Wojna, którą liberalne media nazywają „Trump’s war against media”, zaostrza się z każdym dniem. Obydwie strony przekraczają kolejne granice. Można, ale niekoniecznie trzeba ją traktować jako dalszy ciąg kampanii wyborczej. Kampanie wyborcze rządzą się swoimi prawami. Zresztą z podobnego założenia wyszli wspomniani szefowie mediów. Miast tego ich gospodarz w Trump Tower oznajmił im, że znajduje się w „pokoju pełnym kłamców, oszukańczych i nieuczciwych mediów, które niczego nie rozumieją”. Są co najmniej dwa powody, aby, znając patologie rynku medialnego w USA, pohamować okrzyk zachwytu

na wieść o zemście Trumpa. Trump przez dekady żył w symbiozie ze środowiskiem medialno-celebryckim, a zaczęło mu ono przeszkadzać dopiero, gdy wszedł do polityki i zamiast kampanii Clintonów, zaczął sponsorować własną. Miałem okazję recenzować na łamach prasy prawybory, dowodząc, że strategia wyborcza Trumpa nie była wolna od „kłamstw”, „oszustw” i „nieuczciwości”, zaś to konkurenci – nie bez racji – zarzucali mu, że mało co „rozumie”. Trump manipulował mediami i szczodrze dzielił się z nimi „kompromatami” na swych republikańskich rywali. Jak pokazały depesze Wikileaks, posunął się nawet do kolaborowania z… obozem Clintonów. Język Trumpa cechowały poza wymienionymi: inwektywy, wulgaryzmy, chwalenie się długością członka, poniżanie konkurentów i obrażanie ich bliskich. Warto o tym pamiętać. Trump żali się dziś, że medialne ikony śmieją się z niego, jego żony, a przede wszystkim jego syna. Media zaś na swą obronę wyjmują z nieprzebranego wora ekscesów Trumpa wypowiedzi, które

obnażają jego dwuznaczną wrażliwość na rynsztokowy język i chwyty poniżej pasa. Trump skutecznie sforsował granice kultury, dobrego smaku i meritum, obniżając w ten sposób poziom debaty politycznej w USA.

O

dświeżmy naszą pamięć. Trump przedrzeźniał kalekiego dziennikarza, nazwał amerykańskiego sędziego „Meksykaninem”, wyśmiewał senatora-weterana torturowanego przez wietnamskich komunistów za to, że „dał się złapać”, szydził z wyglądu Randa Paula i Carly Fioriny, jedynej kobiety wśród kandydatów GOP, oraz ze wzrostu i „pocenia się” Marca Rubia. Poza tym nazywał Jeba Busha „powolnym”, a jego żonę „anchor baby”, nawiązując jej meksykańskiego pochodzenia, Tedowi Cruzowi ukuł przydomek „kłamliwy Ted”, a jego ojcu przypisał udział w zabójstwie Johna Kennedy’ego; uznał, że nawrócenie Bena Carsona jest oszustwem i zasugerował, że wciąż cierpi on na „chorobliwą patologię” niedoszłego mordercy. O Mitcie Romneyu

R E K L A M A

mówił, że ten „błagał” go w 2012 roku o poparcie. Swoim rozmówców Trump w debatach przekrzykiwał, a nierzadko nakazywał im wręcz, by siedzieli cicho. Ofiarą Trumpa stał się nawet sam Pan Bóg. Śmiele wprzągł Go w swą strategię polityczną. Nie tylko przekonywał, że to jemu właśnie Stwórca sprzyja w tych wyborach. Obwieścił światu, że jest jednym z jego najwierniejszych uczniów, a Pismo Święte to druga jego ulubiona książka obok jego własnej, Art of Deal. Media nie miały trudności, by udowodnić, że Trump ani nie czyta Pisma Świętego, ani nie modli się przesadnie, ani nie uczęszcza do swego kościoła, ani nawet nie kieruje się w życiu zasadami podyktowanymi w Ewangeliach. Była to zresztą jedna z przyczyn jego porażki w Iowa z Tedem Cruzem w lutym 2016 roku i powód, dla którego swym running-mate uczynił bogobojnego Mike’a Pence’a. Natomiast, w kontekście bogobojności Trumpa, warto poszperać na temat udziału obecnego prezydenta w tak zwanej aferze Jeffreya Epsteina, głośnej dzięki Billowi Clintonowi i tajemniczej Sex Slave Island… Trump wycierał swymi rywalami podłogi, wywołując na ich twarzach grymas szoku, niedowierzania lub poczucia bezradności. W przeciwieństwie do nich, szczególnie kongresmenów, nie miał wiele do stracenia. Wybory zdawał się traktować jako wielką kampanię promocyjną własnej osoby i marki. „Trwa nieustająca walka, by podkopać olbrzymie poparcie społeczne, jakie ma. […] – przemówił niedawno Sean Spicer, rzecznik prasowy Białego Domu, skarżąc się na ataki i kontrataki medialne na Trumpa. – Jest nieprawdopodobnie frustrujące, kiedy mówi ci się wciąż, że nie jesteś wystarczająco

mocny, nie możesz wygrać. […] Narracja porażki jest zawsze negatywna i demoralizująca”. Dokładnie tę samą narrację Trump stosował wobec swoich rywali: wyśmiać wyniki sondażowe, zrobić z nich nieudaczników, zniszczyć ich autorytet.

W

ojnę z mediami Trump na razie przegrywa. Zanotował najgorszy, w zestawieniu ze swymi poprzednikami na urzędzie prezydenckim, wynik zaufania społecznego w chwili inauguracji. Według sondażu Quinnipiac University, zaledwie 36%. Dla porównania Obama cieszył się 59% poparciem. Wojna sprzyja wskaźnikom oglądalności dużych stacji telewizyjnych. Wskaźniki zaś zachęcają do eskalacji wrogiej Trumpowi narracji. Trump wciąż jest jeszcze pod wrażeniem swego sukcesu i władzy, jaka nominalnie do niego należy, i nie spuszcza z tonu. Wydaje się być wręcz zaskoczony, że media się go nie boją… Jest doprawdy ewenementem, że prezydent USA toczy wojnę tę osobiście. Toczy ją w wywiadach, na Twitterze, jak i na konferencjach prasowych. Paradoksalnie to jego rzecznicy prasowi odgrywają rolę umiarkowanych, łagodzą wydźwięk jego słów. Starają się je zniekształcać lub zmieniać ich znaczenie. Nie nadążają jednak. Trump nazwał bulwarowy koncern medialny BuzzFeed „upadającą kupą śmiecia”. W międzyczasie gwiazdy hollywoodzkie, na których medium to żeruje, porównały Trumpa do przywódcy nazistów. Trump w odwecie nazwał Madonnę „obrzydliwą” i tak się dalej toczy ta medialna kula obelg… Trump w komiczny, acz niepokojący sposób strofuje dziennikarzy. Swego pierwszego wywiadu w Białym Domu udzielił, za poradą doradców, stacji ABC News. Dziennikarz poprosił go, by skomentował krytykę, jaka spadła nań za ostatnie wystąpienie w siedzibie CIA. Otóż, stojąc na tle ściany z gwiazdami, przypominającymi o poległych agentach, Trump zwyczajowo atakował dziennikarzy oraz również w swoim zwyczaju – mocno się przechwalał. „Moje przemówienie […] FOX uznała za jedno z najlepszych przemówień […]. – uczył rzetelności dziennikarza ABC – Włącz FOX i zobacz, jak oni to przedstawili”. To dało dziennikarzom pretekst do kolejnych szyderstw z Trumpa. Nie jest bowiem tajemnicą, że prezydenta męczy czytanie i pisanie, woli słuchać i oglądać. Warto, by zmienił przyzwyczajenia. Jako głowa państwa – przypomnieli mu – ma nie tylko uprzywilejowany dostęp do informacji, ale co ważniejsze, możność ich kreowania. Miast tego kreuje teorie spiskowe…

M

Cedrob S.A. to największy w Polsce producent mięsa. Lider w produkcji drobiowej oraz wiodący producent trzody chlewnej. www.cedrob.com.pl

edia uderzają w słabe punkty psychiki Trumpa, przede wszystkim w jego próżność. Dręczą go, przypominając mu, że przegrał z Hillary Clinton na głosy wyborców, wynikiem prawie 3 milionów. Trump przekonywał, że 3 do 5 milionów głosów oddano nielegalnie. Jego współpracownicy poczęli go bronić, wyjaśniając, że oparł swe enuncjacje na badaniach i informacjach. Ani jednych, ani drugich niestety nie przedstawili. Trump, by takowe znaleźć, polecił wszcząć federalne śledztwo. Został więc zaatakowany, że marnuje miliony dolarów z pieniędzy podatników na badanie teorii spiskowych. I tak dalej, i tak dalej. Trump jest celebrytą, zatem zachowuje się jak celebryta i próbuje grać na społecznych emocjach. Sytuacja jednak różni się od tej z okresu wyborczego. Wówczas miał je niejako po swojej stronie. Zarówno Clintonom, jak i koncernom medialnym zależało na zdyskredytowaniu obozu republikanów i ewentualnym zwycięstwie w prawyborach „niewybieralnego” Trumpa. Trump skwapliwie skorzystał z tej okazji i „okradł” swych rywali z czasu antenowego, przez co zaoszczędził i jeszcze na tym zarobił… Epokę celebrytów w amerykańskiej polityce otworzył Barack Obama. Obama pojmował jednak, że aby skutecznie wprowadzać kontrowersyjne zmiany społeczne, należy uwodzić, wyciszać, usypiać i tonować opinię publiczną. Lecz nawet on sobie z tym nie poradził, bo przecież natychmiast na prawicy zrodził się społeczny ruch oporu, czyli Tea Party Movement. Liberalni dziennikarze i konferansjerzy już teraz przekonują Amerykanów, że protesty organizowane w dniu inauguracji Trumpa są zaczątkiem „naszego Tea Party”. Trump igra z ogniem. Nadto zdaje się stosować zabiegi, których nauczył się w swoim reality show, „The Apprentice”. Takie

przynajmniej odnosi się wrażenie, oglądając inscenizacje, podczas których podpisuje prezydenckie executive orders, czyli rozporządzenia. Nie mają one mocy ustawodawczej. Prezydent korzysta z tego narzędzia, by nadać aktualnej administracji kierunki, aby ta, wykorzystując obowiązujące już prawo, realizowała postawiony w rozporządzeniu cel. Żeby jednak zobrazować państwu tę subtelną różnicę między „executive order” a „bill”, warto przypomnieć dekret Obamy o zamknięciu więzienia-bazy w Guantanamo. Nigdy do tego nie doszło. Posypały się więc rozporządzenia. Jedne bardziej realne, jak to o budowie muru na granicy z Meksykiem – choć przed Kongresem i administracją wyzwanie na miarę budowy Wielkiego Muru – oraz to o odrzuceniu Obamacare. W obydwu wypadkach nikt jeszcze nie ma pojęcia, jak się nawet za to zabrać. Bardziej problematyczna jest walka z „sanctuary cities”. Krótko mówiąc, Trump stosuje swego rodzaju szantaż wobec miast takich, jak Los Angeles i New York, które odchodzą od polityki penalizowania nielegalnych imigrantów. Straszy je odebraniem im rządowych grantów. Rzecz nie nawet w wytropieniu, a następnie eksmisji z Ameryki kilku do 11 milionów imigrantów, przedsięwzięciu na miarę przesiedleń znanych nam z okresu interbellum. Rodzi się problem konstytucyjny, bo walka z „miastami-azylami” ociera się o łamanie 10 poprawki do konstytucji. Konstytucja zaś mówi, że prawa, których nie składa się na ręce rządu, leżą w gestii stanów i obywateli.

W

śród rozporządzeń warto utworzyć kategorię „osobliwe”. Jedno z nich uznaje dzień inauguracji Donalda Trumpa Narodowym Dniem Patriotyzmu… Trump lubi nazywać budynki, samoloty, restauracje, hotele, a nawet uniwersytety swoim nazwiskiem. Niektórzy więc odetchnęli, że mógł przecież ogłosić ten dzień National Trump Day… Trump ma, niestety, więcej wad. Jedną z nich jest prawdomówność. W okresie kampanijnym udowadniał, jak bardzo gardzi politykami. Mówił, że poznał ich wszystkich jako lobbysta i że kontrolują ich różni lobbyści i grupy nacisku. Obiecał, że „oczyści to bagno” – słynny slogan „drain the swamp”, a rząd zbuduje z najlepszych ludzi. Delikatnie mówiąc – nie dotrzymał słowa. Nie potwierdził nawet własnej transparentności. Jako pierwszy kandydat Partii Republikańskiej od lat 70. odmówił ujawnienia swych dochodów. Niemalże cały rząd Trumpa, nie licząc może Jamesa Mattisa i Bena Carsona, składa się z milionerów, lobbystów, byłych kongresmenów i gubernatorów, finansistów ze stajni Rothschildów i Rockefellerów oraz dla nas, Polaków, najgroźniejszej stajni – moskiewskiej. W gronie doradców jest jeszcze mniej ciekawie. Henry Kissinger, confidant Putina, jest współautorem słynnego „resetu” Obamy z 2009 r. Poglądy Trumpa na Rosję, jak i całą politykę zagraniczną, kształtuje jeszcze ciekawszy człowiek, Steve Bannon, były dyrektor wykonawczy Breitbart.com, platformy dla populistyczno-nacjonalistycznego Alt-Right Movement, szef kampanii wyborczej Donalda Trumpa, a obecnie główny strateg i doradca [Chief Strategist and Senior Counselor – P.Z.]. Przed kilkoma dniami Bannon został – drogą precedensu – włączony do Rady Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Warto wiedzieć, o kim mowa. Sam o sobie, w listopadzie 2013 r. na promocji książki, Bannon mówił tak: „Jestem leninistą. […] Lenin dążył do zniszczenia państwa i to jest także mój cel. Chcę wszystko zniszczyć i zniszczyć cały [konserwatywny] establishment”. Nie tak dawno, bo 18 listopada 2016 r., Bannon udzielił następującej wypowiedzi magazynowi „The Hollywood Reporter”: „Ciemność jest dobra. […] Dick Cheney. Darth Vader. Szatan. Jeśli [liberałowie] nas nie rozumieją, tym lepiej dla nas. Jeśli są ślepi, nie widzą, kim jesteśmy i co [w rzeczywistości] robimy”. Skoro o Putinie mowa, Trump zaczyna w Polsce, podobnie jak Putin na Zachodzie, uchodzić za obrońcę chrześcijaństwa… Niniejszy artykuł chciałbym zatem spuentować następującym żartem Billa Mahera, lewicowego, acz dość niezależnego komika: „Jaka jest różnica między Trumpem i scjentologią? Scjentologię popierają większe gwiazdy”. Chyba nie ma się z czego śmiać. Dlaczego? Ano dlatego, że sekta – ustami Kirstie Alley – poparła w wyborach Trumpa… K


KURIER WNET · LUTY 2017

18

KOMIKS·WNET

UzdrowiskOtwock ODCINEK DRUGI P.M.v.W. M.S.

Wolność i Szybkość zajęły sale i jej opuścić nie chciały wcale. W obronie demo-kracji powietrza oraz spójności euro-gleby zaczęły śpiewać i sale przewietrzać, ot spontanicznie z serca potrzeby. A demo wypadło w czasach kanarkowych; z wysp wakacyjno-urlopowych kartek się nie śle protestacyjnych. Wiadomo ze względów okupacyjnych. Z urlopu za to można przywieźć pieska, by szczekał w manifie w szczerych protestach. Toż pies nawet wie, jak w kraju paskudnie jest i źle. Doktor powoli zaczął z Szybkością i dość dowolnie z Panią Wolnością. Djagnozis wystawił z pewną pewnością: w rubryce „płeć” wpisały obie panie wolności szybkie wyznawanie; w rubryce zawód… utyskiwania, dziedziczny nałóg demonstrowania.

ODDANA ZE ŚRODKÓW UNIJNYCH

Podrzucę paniom smaczne ziółka… może zażyje je wasza przyjaciółka. Najzdrowsze na randki są werandki i to werandowanie polubią Panie. Na randkę czasem wpada ich koleżanka, lecz leczyć się nie chce w drewnianych werandkach. A jest to dama bezimienna, nieuleczalnie niewinna iii… niezmienna.

Ostatnio… oddała sobie… nie swoją kamienicę, za całe zło winiąc złe urzędnice. Ktoś zalał jej tunel, ktoś most podpalił, ktoś zaradnością swoją się chwalił, ktoś z fajerwerków tysiąca strzelał, ktoś doktorowi pensje zabierał, ktoś chciał noblistę pokonać w wyborach, kiełbasy wyborcze na żer nosił w szponach. Ktoś za to zapłacił? Aa… To wiadomo! Nikt! Zakrzyknijmy: Ojczyzna i Honor! Ambicja na balon i na prezydenta, banicja ich imion, lecz nie pamięta. Wspomnieć by można w referendum, choć taniej by było w prokuraturze. Och! Byłby to gwałt na geniuszu córze! Da doktor zastrzyki na dobre wyniki. Może pacjentka wytrzyma ukłucie. Sumnienie zmięknie w skorupy bucie. A może możność jest już w akcie, Smok gdy dama włoży szpitalne kapcie.

Lżejsza przypadłość to niepatriotyzm. Leczy się trudno, tak jak idiotyzm. Dziedziczny często przez pokolenia, to kompleks polski bez zająknienia. Pan Fajerwerki siema w tym długo. Pan Czego ojczyznę ma też drugą. Kapitał również tę maskę stosuje, gdy jakiś kraik… pod… kupuje. Lecz i to się leczy sanatoryjnie w Otwocku; spokojnie, bezinwazyjnie. Dla niepatriotów jest maszyna. Kapitał własny w niej można otrzymać. Jeden warunek to chęć do leczenia, gotowe serce na uzdrowienia. Inter-nacjo-nalizator z pokrętłem kardio-duszy-kreator. Gdy w lewą stronę mocno się kręci, z czerwonym sztandarem pan Czego pędzi. Lecz gdy na prawo się przytrzyma, w siemakach rośnie moc olbrzyma. I by nie wykipiał z nich nacjonalizm, trzeba hartować ich w zimnej sali.

nad Warszawą nawet w lecie jest prosto z kominów w otwockim powiecie. Szczególnie, gdy wieją wiatry zachodnie, to na Powiślu żółkną mi spodnie.

Gdy wszystkich włączym do rury Putina, to smoka będziem krótko trzymać.

Najlepiej na sali gimnastycznej: stoją dla formy machiny śliczne. Tu nie-patrioci mogą podźwigać, pokręcić, w rytmie historii podygać. Opuścić lub podnieść wiedzę o kraju, oj! czystym kościele, o obyczaju. Warunek, by ćwiczyć przy naszej muzyce, niekopiowanej na obcej liryce. Pan Lecz pokrętłem kręci powoli; siemaków sumienie w ogóle nie boli. Sprawa jest trudna, czysto publiczna dla mózgu bardzo gimnastyczna. Czemu ten Chopin, Mickiewicz, Andriolli, półfrancuz, półlitwin, półwłoch w niedoli ojczysty kraj nasz tak miłowali, że talent na szale walki rzucali. Czy aby artysta rangi światowej nie może mieć barwy narodowej???

c.d.n.

CDN.


LUTY 2017 · KURIER WNET

19

POLSKIE·LOSY

O

bejrzałam (25.01.2017) w TVP Kultura opowieść o skrzypcach Bronisława Hubermana, znakomitego wirtuoza urodzonego w Częstochowie w 1882 roku, syna żydowskiego urzędnika kancelarii adwokackiej. Huberman był tak cudownym dzieckiem, iż od swego protektora, hrabiego Władysława Zamojskiego, oczarowanego jego grą, otrzymał drogocenne skrzypce Stradivariusa, będące w posiadaniu rodziny od 200 lat. W wyniku narastającego w Niemczech antysemityzmu Bronisław Huberman opuszcza Berlin w 1932 roku i udaje się do Szwajcarii. Mając świadomość zbliżającej się zagłady Żydów, chce uratować od śmierci największych muzyków żydowskich. Postanawia założyć dla nich filharmonię w Palestynie. Wybiera 53 muzyków dla swojej orkiestry, dokonuje przesłuchań, mając świadomość, iż ilość miejsc jest ograniczona i zdając sobie dokładnie sprawę z tego, co stanie się z tymi, których nie zakwalifikuje. „The Rosendorf Quartet”, świetne dzieło Nathana Shahama, opisuje muzyków, których Bronisław Huberman wyciągnął z piekła, z ziemi europejskiej – mówi narrator filmu Powrót skrzypiec (Izrael 2012). 24.01.2017 r. odbyła się w Warszawie promocja świetnego filmu prof. Jana Wiktora Sienkiewicza Artyści Andersa. Promocja ta nie miała miejsca w TVP Kultura, choć prezentuje twórców kultury, polskich artystów, których Generał Anders wyciągnął z piekła, z „nieludzkiej ziemi” – z Europy Wschodniej i Azji. Czyżby przyczyna braku zainteresowania nie tylko mediów, ale i ministerstw, instytutów, akademii, uczelni znakomitymi polskimi artystami tkwiła w różnicy położenia geograficznego piekła, z którego wyszli? Przecież misją wymienionych podmiotów, utrzymywanych z naszych podatków, jest badanie i promocja polskiego dziedzictwa narodowego niezależnie od miejsca powstania! Popularyzacja dziedzictwa narodowego służy polepszeniu wizerunku Polski. Dzieło profesora Jana Wiktora Sienkiewicza to studium oparte na bogatych źródłach historycznych i ikonograficznych z wielu zakątków świata, które badał od 1989 roku. Autor prezentuje nie tylko prace utalentowanych twórców, zapomnianych w polskiej historii sztuki, natomiast znacząco wpisanych w historię sztuki świata, w dorobek zagranicznych akademii i instytutów sztuk pięknych, w zagraniczne artystyczne katalogi, czasopisma, encyklopedie. Przedstawia niezwykle barwne i wręcz sensacyjne wydarzenia towarzyszące tułaczemu i bojowemu szlakowi żołnierzy przez Bliski i Środkowy Wschód, Afrykę,

Półwysep Apeniński – aż po Wielką Brytanię. Wybitna historyk sztuki, Karolina Lanckorońska, twierdziła; „Nie myślę, żeby istniała w historii wojen armia, która od pierwszej chwili swego powstania, potem w czasie przemarszu przez pół świata, wreszcie w samej akcji bojowej, z pełną świadomością organi-

w których dokumenty ze szlaku 2 Korpusu nie zostały jeszcze skatalogowane, a stały się źródłem pozwalającym określić rodzaj, liczbę, rozmiary powstającej i eksponowanej na szlaku twórczości, o przypadkowych spotkaniach z niezwykłymi ludźmi – jest materiałem na scenariusz sensacyjnego filmu.

1944 roku – stąd ich fantastyczna jakość i kolor. Efektem przejścia 2 Korpusu przez Bliski Wschód były nie tylko prace plastyczne pozostawiane na szlaku, wytworzone przez żołnierzy meble czy dekoracje witryn sklepowych, lalki w strojach krakowskich kupowane przez szacha

Dopominam się, by Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego wyznaczył zadania dla kolejnego pokolenia naukowców w rządowych instytutach historii sztuki, by, zainspirowani pionierską pracą profesora Jana Wiktora Sienkiewicza, przystąpili do badania i oceny osiągnięć Polaków na emigracji również w architekturze, muzyce, nauce, biznesie.

Wyciągnięci z piekła polscy artyści Bożena Ratter

zowała i prowadziła drugą, zupełnie inną akcję (edukacyjną)” – cytuje we wstępie profesor.

W

zakresie ratowania, a później stałej pomocy na rzecz sztuki (nie tylko plastyki, ale także teatru czy piśmiennictwa i wydawnictw) przełomem stała się decyzja podjęta przez Generała Andersa, jeszcze na „nieludzkiej ziemi”, o utworzeniu Oddziału kultury i prasy polskiej armii na Wschodzie. Jej kierownikiem został malarz i pisarz Józef Czapski. Głównym animatorem twórczości plastycznej i organizatorem licznych wystaw był Józef Jarema, artysta malarz, twórca przedwojennego teatru krakowskiego Cricot. Twórczość artystyczna żołnierzy Andersa wyrażała się na trzech poziomach: oprawy plastycznej okolicznościowych uroczystości oraz oprawy świetlic i kaplic w miejscach postojów; w formie nieskrępowanej indywidualnej twórczości – choćby rysunków i szkiców Stanisława Westwalewicza czy Zygmunta Turkiewicza; trzecia grupa to rysunki ołówkiem i szkice węglem wykonane w warunkach bojowych. To głównie prace Stanisława Gliwy czy Józefa Czapskiego. Fascynująca opowieść Jana Wiktora Sienkiewicza o poszukiwaniu śladów polskich artystów w świecie, o wędrówkach po galeriach w poszukiwaniu dzieł, przeszukiwanie olbrzymich archiwów,

Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata jest organizacją pozarządową. Choć siedziba Instytutu mieści się w niewielkim pomieszczeniu dzierżawionym od miasta, to liczba jego publikacji przewyższa wszystkie publikacje wszystkich instytutów historii sztuki w Polsce. Podczas spotkania profesor pokazał 9 slajdów ze zdjęciami unikatowych dzieł polskich artystów: Edwarda Matuszczaka, Zygmunta Turkiewicza, Stanisława Westwalewicza, Janiny Wolf-Boguckiej. Zdjęcia te pozyskał dzięki uprzejmości pary archeologów, którzy sfotografowali potajemnie obrazy znajdujące się w magazynie zamkniętego muzeum w Aleksandrii. Obrazy te nie były eksponowane od

Iranu wspierającego Polaków (niektórzy plastycy pozostali na dworze szacha jako jego nadworni malarze). To również organizowane w miejscach postoju Korpusu Domy czy Instytuty Polskie, organizacje, a nawet Polska Szkoła Malarstwa i Rysunku w Bejrucie, utworzona w 1947 roku i prowadzona przez profesora Bolesława Baake. Skupiała 14 artystów polskich, łącznie z Hanką Ordonówną, która nie tylko śpiewała, ale i malowała. Znakomici artyści po ukończeniu studiów wyemigrowali do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Do Bejrutu trafił też Feliks Topolski, obieżyświat, który swoje doświadczenia i uczucia przemieniał w obrazy i szkice. Topolski założył w Londynie galerię sztuki Topolski Century. Opiekuje się nią Wielka Brytania, polski rząd nie jest zainteresowanym jakimś tam polskim muzeum w Londynie.

P

olski architekt Karol Schayer, w przedwojennej Polsce znany jako projektant pierwszego budynku Muzeum Śląskiego w Katowicach, przyjechał do Bejrutu w 1946 roku. Jego spółka architektoniczna zaprojektowała około 140 obiektów zrealizowanych w stolicy Libanu, a także w Trypolisie i Port Saidzie. Dorobek polskiego architekta od 9 lat bada profesor architektury na uniwersytecie amerykańskim. On też opublikował monografię jego twórczości. Tymczasem polskie instytuty zajmują się

Adam Chmielowski – św. Brat Albert Piotr Edward Gołębski

P

apież Jan Paweł II tak pisał o Bracie Albercie – Adamie Chmielowskim: „Postać Brata Alberta nie przestaje znajdować się w centrum uwagi szerokich kręgów społeczeństwa, mimo że oddalamy się coraz bardziej od tych dat, które wyznaczyły granice jego życia (1845–1916). Szczególna jest wymowa tej postaci, zarówno gdy chodzi o skalę jej wnętrza, jak też o spotkanie epok w dziejach Polski, Kościoła i ludzkości, jakie dokonuje się w życiu Brata Alberta i poprzez nie. Wielkość wnętrza, bogactwo życia wewnętrznego przemawia głębią wyboru, którego dokonał, a równocześnie dojrzałością rezygnacji, jakie podjął ze względu na ten wybór. Wybierając zaś bezwzględne ubóstwo oraz posługę ludziom najbardziej społecznie upośledzonym, wyszedł na spotkanie problemu, który nie przestaje dominować w życiu ludzkości i Kościoła. W to wszystko wreszcie wniósł Brat Albert to całe zaangażowanie patriotyczne, miłość Ojczyzny, której poświęcił swe zdrowie już w młodzieńczych latach, pozostając do końca życia jednonogim kaleką. Wniósł również ogromny urok artysty – malarza, człowieka wyjątkowego talentu, człowieka, który szuka coraz dojrzalszych wymiarów piękna, dobra i prawdy”. Urodzony 20 sierpnia 1845 r. w Igołomi Adam Hilary Bernard Chmielowski, powstaniec styczniowy

Artysta jest zawsze samotny. Ma o jedną skórę mniej niż inni ludzie i widzi rzeczy, których inni nie widzą. John Galsworthy

i święty, już u progu dorosłego życia zaangażował się w działalność konspiracyjną. W powstaniu styczniowym walczył pod rozkazami gen. Mariana Langiewicza, a po ucieczce z więzienia w Ołomuńcu dostał się do austriackiej niewoli. Uwolniony, wstąpił do oddziału płk. Zygmunta Chmieleńskiego, szefa sztabu przy gen. Józefie Hanke-Bosaku. W bitwie pod Mełchowem 30 września 1863 r., kiedy to 1500 Moskali pobito i rozproszono, został ciężko ranny. Opisuje to wydarzenie trzykrotnie ranny rotmistrz kawalerii narodowej z 1863r. – Jan Newlin Mazaraki: „Utracił nogę przez granat urwaną podoficer mojego plutonu, dzielny bardzo chłopiec, Adam Chmielowski, brat rodzony historyka literatury Piotra Chmielowskiego – wyleczył się on w Paryżu, gdzie mu sławny chirurg Nelaton w kolanie nogę amputował i przyprawił sztuczną na żelaznych sprężynach, i to tak dobrze, że kto o tym kalectwie nie wiedział, domyślić się nie mógł, bo zupełnie dobrze chodził. Wstępne leczenie amputacyjne lewej nogi Adam przeszedł w szpitalu w Koniecpolu”. Po kuracji – dzięki pomocy Komitetu Polsko-Francuskiego – rozpoczął w Paryżu studia malarskie, które kontynuował w Monachium. Jego twórczość wysoko cenili koledzy malarze, uważali Chmielowskiego za specjalistę w kolorystyce i o te kwestie pytali go,

gdy mieli wątpliwości twórcze. Uznawali jego wielką siłę ducha i mądrość, był dla nich autorytetem. Według Chmielowskiego prawdziwą sztuką jest „każdy szczery i bezpośredni objaw duszy człowieka w jego dziele”. W jednym z listów do Lucjana Siemieńskiego pisał: „Co do opinii o sztuce, to istna wieża Babel. Strach pomyśleć, jak się mody zmieniają. Co parę lat inny »święty«… Mówią, że styl to człowiek. Jakiego Bóg człowieka stworzył, takie obrazy będzie robił. Ale świat zewnętrzny i otoczenie bardzo na ludzi wpływa i zmienia. Co do mnie, to sobie wcale w dzisiejszym świecie i mądrości nowoczesnej nie podobam… A piękna to rzecz bardzo – święte obrazy. Bardzo bym sobie chciał u Boga wyprosić, żeby je robić, ale ze szczerego natchnienia, a to nie każdemu dane”. Do jego przyjaciół zaliczali się bracia Maksymilian oraz Aleksander Gierymscy. Jego twórczość cenił Stanisław Witkiewicz, wielki wpływ wywarł na Jacka Malczewskiego. Uznanie znajdował u Wojciecha Gersona i Józefa Chełmońskiego. Największa, serdeczna przyjaźń łączyła go z Leonem Wyczółkowskim. Zaczęła się w Monachium, kontynuowała we Lwowie i trwała przez całe życie. Wyczółkowski w większości przyjmował opinie Chmielowskiego, malarza-myśliciela, i był pod jego duchowym urokiem. Szczególne wrażenie

Leon Wyczółkowski, Brat Albert, 1902

zrobił na nim artykuł Chmielowskiego „O istocie sztuki”, zamieszczony w czasopiśmie naukowym i literackim wydawnictwa „Ateneum” w 1876 r. – który nazwał traktatem. Adam często malował w dużej pracowni Wyczółkowskiego, ten zaś porównywał go do Fra Angelica. Podobnie jak Beato Angelico (Giovanni da Fiesole) wyznawał bowiem zasadę: „Ten, kto chce malować Chrystusa, musi żyć z Chrystusem”. Leon Wyczółkowski z wielkim pietyzmem namalował piękny portret brata Alberta – Adama Chmielowskiego, który przytula

badaniem niemieckiego dziedzictwa na ziemiach Dolnego Śląska. Dzieło prof. Jana Wiktora Sienkiewicza powstało w Polskim Instytucie Studiów nad Sztuką Świata. Instytut jest organizacją pozarządową, zrzesza znakomitych historyków sztuki, konserwatorów, którzy pracują również w instytucjach państwowych. Ma wspaniały dorobek, książki, publikacje, czasopisma, organizuje prestiżowe konferencje międzynarodowe, utrzymuje kontakty ze specjalistami całego świata. I choć siedziba Instytutu mieści się w Warszawie przy ul. Foksal, w niewielkim pomieszczeniu dzierżawionym od miasta, to liczba jego publikacji przewyższa wszystkie publikacje wszystkich instytutów historii sztuki w Polsce. Dlaczego badaniem i opieką nad dziedzictwem narodowym Polski nie zajmują się instytuty historii sztuki utrzymywane z pieniędzy podatnika? Dopominam się, by Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego wyznaczył zadania dla kolejnego pokolenia naukowców w rządowych instytutach historii sztuki, by, zainspirowani pionierską pracą profesora Jana Wiktora Sienkiewicza, przystąpili do badania i oceny osiągnięć Polaków na emigracji również w architekturze, muzyce, nauce, biznesie. an Czochralski, wynalazca metody wzrostu kryształów, której zastosowanie do otrzymywania na skalę przemysłową kryształów germanu i krzemu umożliwiło burzliwy rozwój elektroniki i fizyki ciała stałego, jest najczęściej cytowanym polskim uczonym poza granicami Polski. Dlaczego nie w Polsce? Przez władze PRL został uznany za Żołnierza Wyklętego, Senat Politechniki Warszawskiej odmówił przyjęcia go do pracy uchwałą z 19 grudnia 1945 roku. W ten sposób wykluczono go ze środowiska i skazano na zapomnienie. Zmarł w 1953 roku, został pochowany na starym cmentarzu w rodzinnej Kcyni w anonimowym grobie, na którym dopiero w 1998 roku umieszczono tablicę z nazwiskiem (!). Przywrócenie Go pamięci Polaków w 2011 roku nastąpiło dzięki wytrwałości pracowników Politechniki Warszawskiej i po odejściu ostatniego „oponenta”. Niestety, dla posłanki Nowoczesnej, Joanny Scheuring-Wielgus, Jan Czochralski pozostaje nadal bandytą, czego dowodem jest zorganizowany przez nią atak na prelekcję o Żołnierzach Wyklętych w toruńskim liceum. Dlaczego? O tym, jakie dalekosiężne będą konsekwencje „przerabiania” historii Polski przez różnej maści uznanych w PRL twórców marksistowskiej kultury, uprzedzał w 1961 r. nawet Zbigniew Załuski. Krytycznie oceniał

fałszowanie historii w filmowych adaptacjach Wajdy, zwłaszcza w adaptacji Popiołów Stefana Żeromskiego. Pisał Załuski: Najwybitniejsi znawcy epoki spokojnie i rzeczowo wyjaśniali, jak było naprawdę. I cóż? Nic. Szeroka i burzliwa dyskusja z natury wzmogła zainteresowanie filmem, przedłużyła jego żywot ekranowy, a zwykła krytyka prasowa, ta, którą kieruje się szeregowy widz kinowy, nadal powtarzała, iż wszystko jest w porządku. W tym czasie Andrzej Wajda przygotował eksportową, zagraniczną wersję Popiołów. Jaką? Nie wiemy. Nie pokazał jej nikomu z antagonistów. Z czasem, gdy ucichła dyskusja, zdawało się, że problem jest wyczerpany, wróciła do Popiołów Wajdy telewizja. I tym razem 10 milionów widzów, z których co najmniej połowa po raz pierwszy zobaczyła ten film, nie dowiedziało się już niczego o minionych sporach, sprostowaniach i wyjaśnieniach. Nie ukazały się żadne recenzje, nikt nie przypomniał, iż przed kilku laty udowodniono, że to wszystko nieprawda. Przed kilku laty miałem możność przejrzenia kilkuset prac maturalnych z języka polskiego. Większość z nich analizowała bądź Popiół i diament Andrzejewskiego, bądź Pierwszy dzień wolności Kruczkowskiego. Niestety, uważna lektura wypracowań dowodziła, że wszyscy, dosłownie wszyscy abiturienci mieli przed oczyma nie teksty tych pisarzy, lecz obrazy filmowe Wajdy bądź Forda. Dzisiaj śmiało już możemy stawiać przed maturzystami takie tematy: „Wojna w obronie polskiego imperium kolonialnego w Ameryce Środkowej w świetle Popiołów Żeromskiego” albo „Popioły Żeromskiego jako zwierciadło ludobójczego reżimu okupacji polskiej w Hiszpanii”. Ostatecznie więc Wajda zwyciężył. Fałszywe treści, wniesione przez niego do narodowej opinii o epoce, weszły trwale do światopoglądu polskiego. Proroczy był też inny wniosek Załuskiego: Na naszym głębokim samokrytycyzmie narodowym, ujawnianym w tak popularnych za granicą filmach, zbijają kapitał zagraniczni oszczercy, umiejący znakomicie wykorzystać dla swoich antypolskich celów sporządzone przez nas samych krzywe zwierciadło do oglądania spraw polskich. Na festiwalu moskiewskim pokazano zachodnioeuropejski film dotyczący czasów okupacji, w którym wszystkie „czarne charaktery”, wszyscy właściwie zbrodniarze – to Polacy. W końcu okazało się, iż Polacy są wszystkiemu winni. W kuluarach festiwalu mówiono o polskim proteście, chyba nawet spodziewano się go. Cóż, filmowcy polscy mieli skrępowane ręce... nie bez słuszności uznali, iż nie mogą protestować, jeśli sam film polski tradycyjnie tak właśnie przedstawia Polaków. K

wychudzone dziecko. Wyczółkowski wierzył w świętość przyjaciela i na łożu śmierci w 1936 r., modląc się, mówił w obecności żony: „Bracie Albercie, pomóż mi!”. Adam Chmielowski namalował ponad 60 obrazów olejnych, w tym urzekający głębią widok umęczonego Chrystusa w obrazie Ecce Homo. Inne jego prace olejne to m.in. Powstaniec na koniu, Po pojedynku, Dama z lisem, Zachód słońca oraz 22 akwarele. Pozostawił także liczne rysunki. Henryk Piątkowski w swojej książce pt. Polskie malarstwo współczesne (Petersburg 1895) tak pisze o Chmielowskim: „Jest to jedna z ciekawych postaci malarskich z ostatnich lat dwudziestu. Silny o tyle duchem, że był w stanie oddziaływać na artystów z jednej z nim generacji… Wyprzedzał o wiele panujące pojęcia, kroczył w labiryncie zagadnień w sztuce niespotykanych, subtylizując uczucia, pragnąc je wyrazić za pomocą tworzonych z ideą wyższych kompozycji”. Na zarzut, że sztuki porzucić nie można, Brat Albert odpowiadał: „Musiałem wybrać to, co najważniejsze. Ważniejsze od sztuki, nawet gdy się ma talent. W porównaniu z tym jedynym inne to małostkowe faramuszki”. W 1880 r. były żołnierz, powstaniec i artysta malarz wstąpił do nowicjatu oo. jezuitów w Starej Wsi. Wkrótce jednak zmienił zgromadzenie. W kościele oo. kapucynów w Krakowie został członkiem Trzeciego Zakonu reguły św. Franciszka z Asyżu, powstałego w 1221 r. Będąc tercjarzem, poświęcił się opiece nad chorymi i bezdomnymi. Zakładał przytuliska dla „ratowania ludzi w ostatecznej potrzebie się znajdujących, bez dachu nad głową, bez odzieży, bez kawałka

chleba albo w jakiejś wyjątkowej nędzy, kiedy jest potrzebna doraźna pomoc”. Organizował pensjonariuszom prace zarobkowe, aby „otworzyć niejako furtkę do wyjścia z nędzy”. Tak pisał w 1892 r.: „Zainstalowano tutaj fabrykę mebli giętych, która wielu rąk potrzebuje, wyrób słomianek, domową piekarnię, warsztat szewski, a w domu kobiet warsztaty tkackie, przędzalnie lnu, wyplatanie mebli, politurowanie i in.”. Brat Albert kładł wielki nacisk na odnowę stanu moralnego swych podopiecznych. „Tercjarstwo – pisał – jest prawdziwym zakonem, choć dla ludzi żyjących w świecie, a nawet w małżeństwie jest ustanowione”. Cytował deklarację papieży Benedykta XII i Leona XIII, będące opiniami najwyższych autorytetów w Kościele. Można nazwać Brata Alberta prekursorem laikatu, gdzie świeccy katolicy pracują dla dobra Kościoła oraz osobistego uświęcenia. Z Trzeciego Zakonu św. Franciszka z Asyżu powołał Brat Albert w 1888 r. Zgromadzenie Braci Albertynów oraz Zgromadzenie Sióstr Albertynek, które założył w 1891r. Brat Albert odszedł do Domu Ojca 25 grudnia 1916 r. w Krakowie. W 1938 r. prezydent Mościcki nadał mu pośmiertnie Wielką Wstęgę Orderu Odrodzenia Polski. Kościół powszechny uznał go błogosławionym (1983 r.) i świętym (1989 r.), a Władysław Jan Grabski w swojej książce pt. Konfesjonał (Poznań 1948 r.) postawił brata Alberta Chmielowskiego obok Tadeusza Kościuszki za zasługi przelania krwi w obronie Ojczyzny podczas powstania styczniowego, duże osiągnięcia w dziedzinie malarstwa i dozgonne, bezgraniczne poświęcenie się w służbie Bogu i ludziom najbiedniejszym. K

J


KURIER WNET · LUTY 2017

20

O S TAT N I A· S T R O N A

Historia jednego zdjęcia... Cykl fotograficzny nagrodzony w konkursie SDP. Nagroda im. Erazma Ciołka

FOT. SZYMON ŁASZEWSKI

Każdy chce mieć swoją. Własną i zatrzymaną na dłużej. Chwilę zamkniętą w migawce pamięci telefonu. Miejski pejzaż ludzi, miejsc i wszechobecnej potrzeby zapisania tego, co ulotne. Smartfon, tablet w obrazie zatrzymuje przede wszystkim kreację, którą sami stwarzamy przed sobą i światem. O tyle sztuczną, o ile prawdziwą dla dzisiejszej rzeczywistości.

Wspomnienie o śp. mecenasie Macieju Bednarkiewiczu

Dziękujemy słuchaczom, którzy wzięli udział w zbiórce funduszy PREZENT WNET na platformie wspieram.to. Udało się zebrać całą kwotę potrzebną do stworzenia nowej strony internetowej, która ruszy już niebawem!

Odszedł człowiek, któremu wiele zawdzięczam Ewa Beynar-Czeczott

B

ardzo poruszyła mnie wiadomość o odejściu Pana Macieja. Uczestniczyłam w pogrzebie i widziałam, jak wiele osób chciało się z Nim pożegnać. Postanowiłam podzielić się na łamach prasy moim wspomnieniem o Panu Mecenasie, który tyle dobrego dla mnie zrobił. Czuję potrzebę, żeby się podzielić moimi refleksjami na temat sprawy, o którą walczył w sądzie dla mnie i dla mojej rodziny, a także dla wszystkich wielbicieli książek mojego śp. Ojca Pawła Jasienicy. W 2002 r. IPN ujawnił bardzo bolesny dla nas fakt, że druga żona Jasienicy była bardzo aktywnym tajnym współpracownikiem Służb Bezpieczeństwa. Wiadomość ta pojawiła się kilka lat po jej śmierci. Wcześniej z różnych źródeł dochodziły do nas strzępki informacji na ten temat, ale nie dawaliśmy im wiary, nie mieściło się nam to w głowach, być może wręcz odrzucaliśmy je jako zbyt nieprawdopodobne i przykre. Jednak informacja IPN, jak również udostępnione mi później akta potwierdziły te doniesienia. Byłam przekonana, że zostałam jedynym spadkobiercą praw autorskich do książek mojego Ojca. Litera prawa jednak tego nie potwierdzała: TW miała z pierwszego małżeństwa syna, który dziedziczył po niej różne dobra, w tym 50% praw autorskich do książek Jasienicy. Nie mogłam tak tego zostawić, nie zgadzałam się z tym, biorąc pod uwagę ujawnioną prawdziwą tożsamość matki współdziedziczącego. Uważałam, że decyzje o wydawaniu książek muszę podejmować sama, bez udziału osoby, z którą ani mnie, ani mojego ojca nic nie łączyło. Szukałam pomocy prawnej, wierząc, że racja jest po mojej stronie. Pierwszy adwokat, do którego się zwróciłam o pomoc, po przejrzeniu nielicznych akt powiedział, że sprawy się nie podejmie, bo jest nie do wygrania

z uwagi na przedawnienie. Tu mi jeszcze pesymizmem nie powiało. Poszukałam następnych mecenasów biegłych w prawie autorskim, w tym prawnika z ZAIKS, i wszyscy twierdzili to samo. Różni wydawcy proponowali mi wznowienie dzieł Jasienicy, które już zniknęły z półek w księgarniach, ale nie mogłam podpisać umowy z oczywistych powodów. Zaczęłam tracić nadzieję na rozwiązanie tej trudnej sytuacji, czułam się bezradna w obliczu bezwzględnych przepisów.

K

iedyś podczas narciarskiego wyjazdu opowiedziałam o tym mojej przyjaciółce; ot takie gadanie, jak się jedzie wyciągiem. Po paru dniach zadzwoniła i mówi: „Wiesz, byłam na spotkaniu towarzyskim, w którym uczestniczył też mój znajomy Maciek Bednarkiewicz. Opowiedziałam mu o twoim problemie, a on zapytał, czy zgodziłabyś się, żeby zajął się tą sprawą”. Nie byłam pewna, czy to nie sen. Nazwisko Bednarkiewicz było znane od czasu słynnych komuszych procesów, budziła podziw jego odwaga i konsekwencja. A tu nagle ktoś taki chce się zająć moim problemem. Oczywiście byłam zachwycona i wdzięczna. Mecenas osobiście pojawiał się u mnie w domu, przeglądał akta sądowe, dokumenty z IPN. Podpisałam Mu akt pełnomocnictwa do reprezentowania mnie w sprawie o „uznanie spadkobiercy za niegodnego dziedziczenia”. Złożył pozew w stosownym sądzie i pozostawaliśmy dobrej myśli. Nasz optymizm trwał dość długo, gdyż druga strona jakoś nie paliła się do odwiedzenia sądu, i czas płynął. Wreszcie rozprawa się odbyła, a nawet pozwany „wnosił o wydanie orzeczenia zgodnie z żądaniem pozwu”. Wydawałoby się, że na tym wszystko się zakończy, ale sąd uznał, iż „powództwo zostało wniesione z uchybieniem terminu”, który to termin mijał z dn. 19 sierpnia l973 r., czyli 3 lata po śmierci Ojca. Mój

Wsparli nas:

pełnomocnik oczywiście złożył apelację, która również została oddalona. Różni znajomi prawnicy mówili, że to już koniec i nie ma sensu dalej walczyć, ale nie Maciej Bednarkiewicz. Po pierwsze pouczył mnie, że wyroków sądu się nigdy nie krytykuje ani nie komentuje (czy to jeszcze aktualne?). Następnie zaczął rozmyślać nad zupełnie innym podejściem do sprawy. Z wizyty u Ojca Świętego w Watykanie wrócił z nową koncepcją.

W

niósł pozew o podział spadku. Przedmiotem spadku miał być księgozbiór pozostawiony przez mojego ojca w mieszkaniu, które użytkował mój oponent, oraz prawa autorskie. Pozwany w międzyczasie przemyślał sprawę i zmienił zdanie: już nie chciał zrezygnować z praw autorskich, co przedłużało trwanie procesu. W ciągu 5 lat wielokrotnie spotykaliśmy się w sądzie. Przez cały ten czas czułam ogromne wsparcie Macieja Bednarkiewicza. Przeprowadził mnie i moją rodzinę przez ten ponury dla nas czas. Wierzył, że musi doprowadzić ten proces do pozytywnego zakończenia. I rzeczywiście w grudniu 2006 roku zapadł wyrok dla mnie korzystny. Dokonany został podział spadku, w wyniku którego przyznano mi 100% praw autorskich do książek Pawła Jasienicy. Wdzięczności mojej i całej naszej rodziny nie da się opisać. Muszę tu dodać, że całą sprawę pan Mecenas potraktował zupełnie bezinteresownie. Wielokrotnie wspominał, że uznaje za swój obowiązek występowanie w sprawach, które uważa w swoim sumieniu za słuszne, i zazwyczaj odnosił sukces. Wydaje mi się, że miał w tym aspekcie swoje porozumienie z Duchem Świętym. Po 2007 r. ukazały się prawie wszystkie książki mojego Ojca, a fakt, że rozeszły się w wielkich nakładach i w dalszym ciągu są poszukiwane, świadczy o tym, że walczyliśmy o słuszną sprawę. K

Iwona Gałaj Maria Gędek Andrzej Konieczny Bohdan Stankiewicz Leszek Chmielewski Tomasz Mozer Adam Ważyński Jurek Kreft Adam Rosłoniec Lech i Elżbieta Kamińscy Marzena Gawor- Zalewska Barbara Postrożna Dominik Zasiewski Maria Plum Stanisław Witek Marcin Makówka Beata Mrozek Barbara Szkutnik Tomasz Kula Hanna Burza-Czarniawska Mieczysław Moszyński Adam Samborski Tadeusz Żórański

Kazimierz Łaszewski Paweł Pomarański Anna Dąbrowska- Tkaczyk Jerzy Antonowicz Maria Russ Jurek Ryniecki Piotr Gazda Elżbieta Waliś Joanna Spanier Tomasz Barański Jerzy Antonowicz Witold Radlmacher Alicja Król Elżbieta Czekajewicz Zofia Kielin Elżbieta Jakubowicz Kazimierz Bień Elżbieta i Zbigniew Żelazowscy Krzysztof Kawniewski Elżbieta i Grzegorz Wiechetek Elżbieta i Krzysztof Borodzińscy Ewa Kołaczyńska Marek Dzienkiewicz

Krzysztof Betcherski Violetta Pryga Irena i Wojciech Bandyrowie Marek Mikołajczak Ryszard Kosiarski Krzysztof Siwoń Marek Kwieciński Piotr Gazda Elżbieta Waliś Joanna Spanier Tomasz Barański Maria Russ Jurek Ryniecki Bohdan Bulhak Agnieszka Fulara Stefan Mikusek Zbigniew Słowiński Michał Szotyński Zenon Maciejewski Jan Staszewski Wacław Michalski Teresa Rak

Dziękujemy! z zespołem Radia WNET




Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

Nr 32

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Luty · 2O17 W

Młodzieżowy dureń pedagogiczny nadzieją na odrodzenie akademickiej pedagogiki?

Jadwiga Chmielowska

N

a Śląsku wrze. Od lat przygotowywana jest prywatyzacja kopalń przez sprzedaż Niemcom. Rządy się zmieniają, a polityka prowadzona na szczeblach decyzyjnych ta sama. Dalej nie wiemy, czy kopalnie są rentowne, czy nie. Wiemy natomiast, że to niezależni eksperci mieli rację. Przewidywali skokowy wzrost cen węgla i to się stało. Teraz udowadniają celowe niszczenie kopalń i znów mają rację. Najbardziej interesuje mnie, dlaczego nikt z ekspertów rządowych nie chce stanąć do otwartej dyskusji z niezależnymi. Pytani w mediach ministrowie wciąż klepią przygotowane przez rzeczników prasowych mantry. Gładka mowa jest bełkotem, z którego nic nie wynika. Nie jesteśmy specjalistami od górnictwa, chcemy jednak posłuchać takiej dyskusji, bo stwarza ona możliwość obalenia fałszywych teorii. Ktoś musi mieć rację, a ktoś nie. Już tyle razy od okrągłego stołu byliśmy oszukani, że teraz musimy być ostrożni i nie dać się po raz kolejny oszukać. W mojej obecności szef ważnej na Śląsku Agencji powiedział przed trzema laty publicznie, że przed wojną kopalnie były prywatne i komu to przeszkadzało, a w rozmowie doprecyzował: Niemcy nimi dobrze zarządzali. Zdziwił się, gdy wspomniałam politykę przedwojennego wojewody Grażyńskiego, która polegała na przejmowaniu przemysłu z rąk niemieckich. Przez media przewala się kolejna dyskusja o „Bolku”. O tym, że był agentem, wiedziano przecież w Wolnych Związkach Zawodowych od końca lat 70. XX wieku! Działacze Solidarności mieli uzasadnione podejrzenia już w latach 80. Niektórzy oficjalnie dzielili się informacjami, inni milczeli w obawie, by nie wyjść na zawistnych lub wyznawców „teorii spiskowej”. I znów mamy powtórkę źle odrobionej lekcji. Dobra zmiana, choć wciąż napawa nadzieją, to w wielu miejscach nie wymiotła różnych cwaniaczków. Choć w mediach pojawiają się skąpe informacje o niecnych sprawkach, to chyba działa syndrom oblężonej twierdzy: naszego atakują – trzeba go więc bronić! Dalej nikt niczego nie sprawdza, nie docieka prawdy. Kordon sanitarny wokół Kaczyńskiego ma się dobrze. Filtry działają, choć jest nadzieja, że wyjazdy Prezesa w teren pozwolą mu na weryfikację aparatu partyjnego, przynajmniej częściowo, gdyż już dochodzą informacje, że na spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim lokalni kacykowie nie zapraszają byle kogo, a jedynie swoich pochlebców. Cenzurowanie informacji, które trafiają na Nowogrodzką, doprowadziło do tego, że tysiące osób pragnie się osobiście spotkać z Kaczyńskim, aby mu powiedzieć, że…, bo tylko on może podjąć rozsądną decyzję, a z pewnością nikt go wcześniej nie informował… Tematy zastępcze wciąż na tapecie w mediach. Ta sama polityka zamilczania spraw istotnych, a nagłaśniania błahych. O podmianie elit przez ignorowanie postaci istotnych, a promowanie miernot, często i kanalii, pisali specjaliści od dezinformacji. Trzeba mieć jednak nadzieję, że już niedługo nie piękne słówka, a czyny będą się liczyć. Skończy się czas złotoustych bez kwalifikacji. Niestety otoczeni są oni ekipami sprawnych PR-owców, którzy to nawet gówienko potrafią sprzedać jak cukiereczek. Można nie przepracować ani dniówki w przemyśle i być ministrem odpowiedzialnym za jedną z najważniejszych gałęzi przemysłu. Można przegrać procesy za próby zamykania ust dziennikarzom czy kolegom partyjnym – i nic z tego nie wynika. Można zastraszać i okradać kolegów partyjnych – nic to – ważny jest dwór, który klaszcze… K

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Kiedy wiosną minionego roku pisałem pierwszy raz o porzuceniu przez koncern Pietrzaka pracowników i strategicznej technologii w chorzowskiej Walcowni Blach „Batory”, nie sądziłem, że sprawa będzie przeciągana przez rok. Dziś już wiadomo, że tak jest. Pozostaje ustalić, czy to przypadek, czy celowe działanie na szkodę rekonstruowanego przez rząd PiS przemysłu obronnego Rzeczypospolitej Polskiej. W realizację projektu Śląskich Hut Stali, mającego objąć Hutę „Łabędy” z Gliwic, Hutę „Pokój” z Rudy Śląskiej i właśnie Walcownię Blach „Batory”, zaangażowała się Grupa Kapitałowa Węglokoks.

Walcownia Blach

Batory D

P

O

Ż

E

G

Zakładnicy wrogiej likwidacji? Niestety, 9 listopada 2016 r. w katowickim Sądzie Rejonowym, jak podał portal „onet.biznes”, w trakcie przetargu obaj oferenci zaproponowali tę samą minimalną cenę nabycia, określoną na niespełna 23,75 mln zł netto. Doszło do licytacji. Już na jej początku przedstawiciele Euroserwisu II zgłosili wątpliwości na temat transparentności przetargu, co mogło dawać uprzywilejowaną pozycję ich konkurentowi. Następnie Euroserwis, zobligowany budżetem wynikającym z udziałów Skarbu Państwa, zgłaszał kolejne oferty do 25,1 mln zł. Właściciel „Morisa” przebił tę ofertę do 26 mln zł. W tym momencie Euroserwis powtórzył zarzuty dotyczące możliwości naruszenia transparentności aukcji. Sąd odroczył ogłoszenie wyniku do 14 listopada. Tego dnia Euroserwis II złożył w sądzie pismo podtrzymujące zarzuty. Według „onet.biznes”: oferent reprezentujący Węglokoks wskazywał, że stałą obsługę prawną spółki „Moris” prowadzi radca prawny będący również pełnomocnikiem kancelarii syndyka HW Pietrzak Holding. Jednak sędzia-komisarz Joanna Tuks nie przyjęła zastrzeżeń Węglokoksu. Stwierdziła, że nie wykazał on konkretnie, na czym miałby polegać brak N

A

N

I

27 stycznia zmarł Maciej Ruszczyński, nasz współpracownik i przyjaciel. Odważny i niezłomny, całkowicie oddany walce o wolną i sprawiedliwą Polskę, ale też o wolność innych narodów. Uczestnik ruchu opozycyjnego już w latach 70., członek KPN i Solidarności Walczącej, drukarz i organizator sieci kolporterskich, aresztowany i więziony w szpitalu psychiatrycznym, uczestnik głodówki w Krakowie-Bieżanowie, jeden z głównych działaczy Autonomicznego Wydziału Wschodniego SW, dostarczał sprzęt poligraficzny i prowadził szkolenia drukarskie, m.in. dla opozycjonistów Gruzji, krajów bałtyckich i Tatarów Krymskich. Uczestniczył w dokumentowaniu sowiec­ kich zbrodni na Polakach. Żegnamy Cię z żalem, Maćku. Jadwiga Chmielowska, Piotr Hlebowicz i przyjaciele

E

transparentności i uznała, że nie ma tu żadnej sprzeczności interesów, które mogłyby rzutować na przejrzystość tego przetargu. Przypomniała też stronom, że mają prawo zaskarżenia postanowienia sądu, a jeśli takie nie wpłynie, na syndyku spoczywa powinność podpisania umowy sprzedaży WBB w ciągu 7 dni od uprawomocnienia się postanowienia. Rzecznik Węglokoksu Paweł Cyz powiedział PAP, że firma jest zaskoczona decyzją sądu. – Rozstrzygnięcie przetargu budzi nasze wątpliwości, w związku z czym rozważamy zaskarżenie tej decyzji. Zwłaszcza, że – jak podkreślił – walcownia „Batory” jest dla Węglokoksu „znaczącą spółką”. Firma włożyła wiele wysiłku w ratowanie tego zakładu. – Dzięki naszemu wsparciu udało się wypłacić pensje za ostatnie dwa miesiące, a także zaproponowaliśmy tymczasową pracę dla części załogi w jednym z naszych zakładów – przypomniał. Zapewnił przedstawiciela PAP, że projekt ŚHS pozostaje niezagrożony: – Od samego początku opierał się na dwóch głównych filarach: należących do GK Węglokoks Hucie „Łabędy” i Hucie „Pokój”. Bierzemy pod uwagę dalsze akwizycje, a o szczegółach będziemy informować w najbliższym czasie. Grupa Węglokoks 21 listopada zażądała kontroli licytacji WBB przez odpowiednie organy państwowe. Jak poinformował P. Cyz: – Nie chcemy, żeby przez sądowe przepychanki tak trudna sytuacja pracowników uległa dalszemu pogorszeniu, tym bardziej, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jednocześnie nie rezygnujemy ze starań o walcownię. Następnie podał, że Grupa oczekuje sprawdzenia przebiegu przetargu na WBB przez służby podległe Ministerstwu Sprawiedliwości. Według niego naturalne jest, że w przypadku jakichkolwiek wątpliwości sprawę powinny zbadać odpowiednie organa państwowe. Nasze wątpliwości – przypomniał – dotyczą tego, czy w przetargu na sprzedaż Walcowni nie doszło do faworyzowania spółki „Moris”, z uwagi na jej związek z osobą pełnomocnika syndyka i czy nie doszło do wpłynięcia na wynik przetargu w sposób sprzeczny z prawem albo też dobrymi obyczajami. Zaakcentował, że gdyby podejrzenia się potwierdziły, Węglokoks będzie mógł wystąpić do sądu z wnioskiem o unieważnienie zawartej ze spółką „Moris” umowy. Wyjaśniając przebieg przetargu, rzecznik Węglokoksu wskazał: – Przeprowadziliśmy bardzo szczegółowy audyt Walcowni. (…) Zakładając, że w Batorym będą produkowane blachy, nasze analizy wykazały, że projekt nie będzie wykazywał opłacalności powyżej kwoty, którą zaoferowaliśmy. Wzięto m.in. pod uwagę, że do ceny zakupu WBB należy doliczyć od 3 do 4 mln zł kosztów

Wojna, którą właśnie przegraliśmy (vi) Tajne służby umocniły się na pozycji głównego rozgrywającego polskiej sceny politycznej. Każą politykowi być chrześcijańskim wydawcą, to będzie. Każą mu być obscenicznym libertynem – jeszcze będzie udawał zadowolonego. Gorzka rzeczywistość niepodległości pookrągłostołowej według Jana Kowalskiego.

Język dialogowy (iv)

Stanisław Florian o zakład. We wrześniu wydawało się, że światło w tunelu rozbłysło, bo Węglokoks ogłosił, że holding ŚHS z udziałem walcowni „Batory” powstanie przed końcem 2016 r. Ogłoszono przetarg. Stanęła do niego – czego należało oczekiwać – związana z Grupą Kapitałową Węglokoks spółka Euroserwis II i niespodziewany konkurent, spółka „Moris” Maurycego Wołka.

5

6

– sprawa dla ABW

zięki temu część środków na pomoc finansową dla załogi, która od lutego 2016 r. nie otrzymuje od koncernu Pietrzaka wypłat, zapewniła należąca do niej Huta „Łabędy”. Dokonano tego na podstawie umowy na rozruch przedsiębiorstwa, wliczając środki w przyszłą cenę zakupu WWB. Jak informował pracownik walcowni, Bogusław Foks: – Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych zwrócił nam pensje za trzy miesiące: marzec, kwiecień i maj, za czerwiec, lipiec i sierpień zaliczkowo wypłacał je syndyk, a przy współpracy Węglokoksu otrzymaliśmy poprzednią wypłatę i październikową. Brakowało jeszcze wyrównań za luty i części kwot z okresu wypłacania wynagrodzeń przez syndyka… Pierwotną koncepcję projektu Śląskich Hut Stali zaprezentował w marcu 2016 r. wiceminister Grzegorz Tobiszowski. Następnie przeprowadzono m.in. analizy rynkowe i biznesowe, podjęto decyzje organizacyjne w formule holdingu i przyjęto harmonogram dalszych działań. Na tym etapie z projektu została wycofana Huta „Ferrum” w Katowicach. ŚHS mają dostarczać wyroby dla przemysłów stoczniowego, kolejowego, zbrojeniowego, górnictwa, energetyki i budownictwa. Po letnim przesileniu, gdy – m.in. pod presją pracowników, zainteresowanych mediów i Węglokoksu, który zatrudnieniem w Hucie „Pokój” wspierał zrozpaczoną i zagrożoną utratą mieszkań załogę WBB – w czerwcu upadłość walcowni jako części holdingu Pietrzaka została wreszcie ogłoszona i można było z nadzieją oczekiwać, że wyznaczony przez sędzię-komisarz syndyk Zbigniew Głodny zakończy gehennę załogi z poświęceniem walczącej

Zastosowanie w polskiej pedagogice akademickiej durnia garnizonowego z armii austro-węgierskiej do przeciwdziałania promocji antypedagogiki, czyli wychowywania bez wychowania. Oryginalna propozycja niewyemancypowanego pedagoga Herberta Kopca.

rozruchu i doprowadzenia produkcji do zakładanego poziomu. P. Cyz przytoczył też opinię dyrektora do spraw hutnictwa w Grupie Węglokoks, Tomasza Szynola, że prywatna spółka może, ale wcale nie musi wznawiać tam dotychczasowej produkcji, a nawet może istniejącą tam infrastrukturę przeznaczyć do realizacji innych celów biznesowych. Dla nas kluczowym celem było wznowienie produkcji, jednak granica opłacalności ekonomicznej tego projektu nie pozwalała na podwyższenie kwoty w licytacji. Rozporządzanie środkami spółki z udziałem Skarbu Państwa powinno się cechować takimi samymi prawami, jak każdej innej spółki, szczególnie pod względem zwrotu z zainwestowanego kapitału. W komunikacie z 22 listopada Węglokoks zapewnił, że tworzenie holdingu Śląskich Hut Stali nie jest zagrożone przetargiem na WBB. Etap realizacyjny miał ruszyć w grudniu 2016 r., aby doprowadzić do uporządkowania produkcji i sprzedaży wyrobów hut „Łabędy” i „Pokój”, a w efekcie do maksymalizacji efektu synergii i łatwiejszego pozyskiwania kontrahentów. Niestety, jak przekazują pracownicy jednej z tych hut, w pierwszym etapie konsolidacji zlikwidowano m.in. sprawnie działający pion kontroli jakości, a jego pracę powierzono jednemu, i to wcale nie przodującemu pracownikowi tego pionu. Czy takie działania zapewnią łatwiejsze pozyskiwanie kontrahentów i zaopatrywanie m.in. przemysłu zbrojeniowego w odpowiedniej jakości stal – można wątpić. Tymczasem z początkiem grudnia 2016 r. zwycięzca przetargu na WBB, spółka M. Wołka „Moris”, powinna przejąć koszty utrzymania walcowni. Jednak załoga i syndyk zgłaszali brak kontaktu z nowym właścicielem. Ten początkowo utrzymywał, że nie podejmuje żadnych działań, bo postanowienie sądu potwierdzające jego zwycięstwo jeszcze się nie uprawomocniło, a następnie wystąpił do sądu o pisemne uzasadnienie wyroku. To dało mu czas na jego zaskarżenie, a jednocześnie spowodowało, że wyrok się nie uprawomocnił. Spółka „Moris” w tej sytuacji „nie mogła” podjąć żadnych kroków... Tym sposobem przed świętami Bożego Narodzenia pracownikom walcowni znów zajrzało w oczy widmo braku wypłat. Syndyk Zbigniew Głodny uspokajał, że wypłaci je z 2 mln zł wadium wniesionego przez „Morisa”, bo spółka otrzymała wreszcie uzasadnienie postanowienia sądu. Miało się ono uprawomocnić 16 grudnia i w ciągu tygodnia nowy właściciel powinien był wpłacić kwotę 26 mln zł, która mu pozwoliła wygrać przetarg. Jednak 15 grudnia sp. „Moris” zaskarżyła postanowienie sądu w sprawie Dokończenie na str. 3

Starzy twórcy już chyba nie będą pisać po śląsku, bo wiedzą, jakie to trudne. A młodzi tego nie wiedzą. Oto Marcin Melon z pokolenia trzydziestolatków napisał już cztery kryminały po śląsku z komisorzem Hanusikiem w roli głównej. Andrzej Jarczewski o roli gwar śląskich w budowaniu więzi i tożsa­mości.

7

„Relikwie” czasu stanu wojennego Najbliższą sercu pamiątką-relik­ wią po zamordowanym synu był przestrzelony hełm bohatera z kopalni „Wujek”. Tę relikwię Janina Stawisińska przekazała w darze Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu. Reminis­ cencje Tadeusza Lostera i Zenona Szmidtke z wystawy o stanie wojennym w Muzeum Historycznym w Zabrzu.

8

Powrót z piekła Nawet w fawelach Brazylii czy slumsach Azji nie widziałem takiej biedy, poniżenia i zwyrodnienia obyczajów, jakie miały miejsce w łagrach. Jeśli mógł­bym wyobrazić sobie piekło, byłoby podobne do łagru. Władysław Grodecki rozmawia z byłym więźniem Kołymy, mieszkającym w Kanadzie Zbig­niewem Janem Dąbrowskim.

9

W kręgu sporów o „dar wolności” i jego obrońców 1863 roku Historie polskiej odpowiedzi na strach przed zniewoleniem nie są „obciachową” martyrologią, ale wspaniałymi kartami tej uniwersalnej historii, w której ludzie na całym świecie odnajdują sens, inspirację, nadzieję. Powstanie styczniowe w ocenie prof. Zdzisława Janeczka.

10-11

ind. 298050

redaktor naczelna Śląskiego Kuriera Wnet

n u m e r z e


KURIER WNET · LUTY 2017

2

KURIER·ŚL ĄSKI

Ś ‒ L ‒ Ą ‒ S ‒ K ‒ I

infrastrukturą techniczną, wraz z jej pracownikami oraz zasobami węgla, które wynoszą 720 mln ton węgla i około 3 mld m3 metanu. Regułą „restrukturyzacyjną” jest, że „nierentownymi” kopalniami są głównie te, które posiadają największe zasoby wysokoenergetycznego lub koksowego węgla. Najlepszymi tego przykładami są KWK „Silesia, KWK „Brzeszcze”, KWK „Dębieńsko”, KWK „Niwka” i wiele innych. Idzie Grześ przez wieś, worek węgla niesie, a przez dziurkę węgiel ciurkiem sypie się za Grzesiem. / Wszystko, co wysypie Grześ, skrzętnie zbiera Jerzy,

samym poziomie wydobycia eksploatacja węgla do czasu wygaśnięcia koncesji byłaby prowadzona głównie w nowym rejonie, na południu obszaru górniczego (OG), w nieco lepszych jakościowo pokładach orzeskich, kolejno od 360 do 364, jak to sugeruje były wiceminister Jerzy Markowski. W tym scenariuszu kopalnia do 2030 roku wygenerowałyby dodatnie skumulowane (ale nie zdyskontowane) przepływy finansowe na kwotę ponad 1 mld zł. Koncepcja ta jest znacznie korzystniejsza od kilku wersji zaproponowanych przez zarząd JSW, ale, niestety,

...worek piasku niesie, a przez dziurkę piasek ciurkiem sypie się za Grzesiem. Tym znanym cytatem z wiersza Juliana Tuwima wicepremier Mateusz Morawiecki chciał zobrazować słabość instytucjonalną poprzedniej władzy, powodującą ogromne marnotrawstwo majątku narodowego. Minęło już 15 miesięcy od przejęcia władzy przez PiS i Zjednoczoną Prawicę, a słabość instytucji państwowych nie została bynajmniej wypalona gorącym żelazem, lecz zapuściła korzenie i kwitnie w najlepsze. Krzysztof Tytko a Polakom włos na głowach ze zgrozy się jeży! Zbieżność imion Grzesia z Grzegorzem Tobiszowskim i Jerzego z Jerzym Markowskim jako obecnego i byłego wiceministra górnictwa jest znamienna, bo oprócz wspólnego działania na szkodę państwa łączy ich zażyłość osobista. Na grudniowej Komisji Parlamentarnej Pan Jerzy, jako bardziej doświadczony, publicznie poinstruował młodszego kolegę, Pana Grzegorza, który jest spoza branży – w jakiej kolejności i dlaczego ma eksploatować pokłady. Faktem tym oraz stwierdzeniem, że nie ma się co oglądać na głosy swoich adwersarzy ani zajmować pracami nad programem dla górnictwa, którego jeszcze nie ma, tylko „robić swoje”, pan Markowski pokazał społeczeństwu, kto właściwie steruje decyzjami w kluczowym sektorze. Był to również dyskretny sygnał dla niemieckich mocodawców, że z obecną władzą jest na ty, więc mogą być spokojni co do skuteczności działania osoby, której powierzyli tak odpowiedzialne zadanie. Tak więc na szybkie przejęcie czyha już od kilku lat spółka Silesian Coal z kapitałem niemieckim, reprezentowana przez byłego ministra górnictwa Jerzego Markowskiego. Przytoczone obok fragmenty jego pisma, jakie spółka wystosowała do wiceministra Tchórzewskiego, są tego niezbitym dowodem.

daleka od rozwiązania optymalnego, które wpisałoby się w myśl przewodnią wizji JSW, promowaną w każdym dokumencie firmowym jako hasło „Wydobywamy to, co najlepsze”. Cynizm i nieuczciwość zarządu JSW wobec akcjonariuszy polega na tym, że kopalnia „Krupiński” przez ostatnie 10 lat wydobywa nie to, co najlepsze, tylko to, co najgorsze. Zarząd, za cichym przyzwoleniem Rady Nadzorczej i Ministerstwa Energii, świadomie generuje straty, by uzasadnić konieczność likwidacji kopalni. Grupa niezależnych ekspertów, ratując wizerunek zarządu (choć nie jest to jej zamiarem), w oparciu o dewizę „Wydobywajmy to, co najlepsze”, opra-

cowała własny tzw. Nowy Model Biznesowy dla kopalni „Krupiński”, o wiele korzystniejszy od niskorentownego wariantu wypracowanego przez stronę społeczną. Model ten do ostatecznego uwiarygodnienia wymaga jednak zgody Ministerstwa Energii na dopuszczenie niezależnych ekspertów do zespołu już powołanych audytorów. Zgody tej na razie nie ma i prawdopodobnie nie będzie, bo kto dobrowolnie chciałby tworzyć okoliczności do obnażenia

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒ U ‒ R ‒ I ‒ E‒ R

Krzysztof Skowroński

Jadwiga Chmielowska · tel. 505 054 344 mail: slaski@kurierwnet.pl Adres redakcji śląskiej Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

– w którym Skarb Państwa ma około 55% udziału – w procesie karnym zarzutu rażącego działania na szkodę spółki, a z powództwa cywilnego – żądania zadośćuczynienia, z osobistego majątku decydentów reprezentujących właściciela, za wyrządzenie olbrzymich szkód finansom publicznym. Jeśli wszystkie osoby, które znają okoliczności skandalicznej decyzji dotyczącej przekazania KWK „Krupiński”, natychmiast nie zareagują – czynnie i skutecznie – stosownie do posiadanych uprawnień wynikających ze sprawowanej funkcji, będzie to oznaczać, że w sposób świadomy uczestniczą w przestępstwie gospodarczym na niespotykaną w nowym rozdaniu politycznym skalę.

P

rzeciwnego zdania co do losów KWK „Krupiński” są: grupa niezależnych ekspertów i strona społeczna. Stronie społecznej brak jest jednak konkretnej wizji i wystarczającej wiedzy, aby swoje stanowisko ekonomicznie uzasadnić poprzez znalezienie optymalnej wizji funkcjonowania tej kopalni w przyszłości. Wojewódzka Rada Dialogu Społecznego (WRDS) z dnia 16 stycznia br. zezwoliła stronie społecznej do 15 lutego 2017 r. przedstawić kolejną wersję scenariusza, który ma uzasadnić utrzymanie KWK „Krupiński” w strukturach JSW i spowoduje uchylenie decyzji o przekazaniu jej do SRK. Członkowie WRDS, strona samorządowa i zaproszeni goście znają korzystną dla wszystkich stron koncepcję niezależnych ekspertów. Od nich będzie zależeć, jakie rozwiązanie zarekomendują Ministerstwu Energii. Jeśli decyzja o przekazaniu kopalni do SRK nie zostanie uchylona, to kłania się refren piosenki Skaldów z lat 60. o gonieniu króliczka, którego nikt nie chce złapać! Główne zalety projektu strony społecznej, wspieranej przez dyrekcję kopalni, polegają na tym, że przy tym

Redaktor naczelny

A

wygaśnięcia jej koncesji, czyli do roku 2030, mogłaby średnio generować około 300 mln zł zysku netto na rok. W perspektywie do roku 2030 byłoby to kilka miliardów zł zysku (zdyskontowanych przepływów netto z działalności operacyjnej). Uzyskano by to poprzez udostępnienie za około 300 mln zł pokładu 405, zalegającego w sąsiedztwie OG należącego do 1998 roku do KWK „Krupiński”. Wydobywanie w tej partii pokładów, należących do grupy 400, ale tylko w kolejności odwrotnej do sugerowanej przez Pana wiceministra Jerzego Markowskiego, umożliwiłoby

Idzie Grześ przez wieś...

ŚLĄSKI KURIER WNET

G

swoich niecnych celów i braku kompetencji, szczególnie w przypadku, gdy nikt nie kontroluje jego decyzji? Prezentacja koncepcji zespołu niezależnych ekspertów, która swoją logiką i prostotą broni się sama, po analizie dostępnych dokumentów z pewnością musiałaby spowodować zmianę nieodpowiedzialnej decyzji NWZA, podjętej 1 grudnia 2016 roku na wniosek Zarządu i po pozytywnej opinii RN. W przeciwnym razie byłyby nie do podważenia podstawy postawienia Zarządowi, RN i Niezależnemu Walnemu Zgromadzeniu Akcjonariuszy

Z

I

E

N

N

A

ul Warszawska 37 · 40-010 Katowice

Reprezentowanie społeczeństwa jest nie tylko przywilejem, do czego w okresie 28-letniej transformacji władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza się przyzwyczaiła, lecz przede wszystkim odpowiedzialnym zobowiązaniem, z którego wcześniej czy później trzeba się będzie rzetelnie rozliczyć. W ocenie niezależnych ekspertów kopalnia „Krupiński” jest przysłowiową żyłą złota, z bardzo obiecującą perspektywą, zgodnie z którą od 2019 roku do

uzyskanie znacznych dochodów po ich uprzednim odmetanowaniu.

S

tworzony przez kierujących się wartościami republikańskimi niezależnych ekspertów Nowy Model Biznesowy bierze pod uwagę następujące możliwości: 1. Uzyskania koncesji na eksploatację przylegającego od strony południowej obszaru górniczego, który przed rokiem 1998 był już częścią koncesji przyznanej KWK „Krupiński”. Jego eksploatacja odbywałaby się głównie pod łąkami i lasami z luźną zabudową budownictwa jednorodzinnego, co ograniczy koszty szkód górniczych na powierzchni. 2. Udostępnienia pokładu 405, którego nachylenie zapadania na kierunku prawie równoległym do uskoku jawiszowickiego jest bardzo korzystne. 3. Odmetanowania pokładu 405 przed rozpoczęciem eksploatacji, co zdecydowanie poprawiłoby bezpieczeństwo pracy podczas eksploatacji i zwiększyłoby postępy biegu ścian. 4. Ponownego udrożnienia szybu IV, by wykorzystać go do wentylacji rejonu. 5. Wydobycia pokładu 405 o miąższości 4,5–11,5 m w 2 parcelach, w których zalega około 50 mln ton węgla koksowego typu 35 hard. Można by za niego uzyskać dwukrotnie większą cenę od obecnie eksploatowanego i sprzedawanego węgla. 6. Zwiększenia wydobycia węgla handlowego netto z 1,8–2,0 mln t/r do 3,6–4,0 mln t/r. 7. Ograniczenia wydobycia kamienia w nadawie ze ścian z 55-60% obecnie do maksymalnie 10-15%, dzięki eksploatacji pokładów tylko bez przerostów. 8. Uproszczenia struktury przestrzennej kopalni, koncentrując docelowe wydobycie w południowej części OG, a rezygnując z rejonów eksploatacyjnych w partii centralnej, partii E i partii Zgoń. 9. Jednoczesnego z eksploatacją pokładu 405 maksymalnego wydobywania metanu z pozostałych pokładów, zaliczonych do zasobów przemysłowych, którego jest w nich około 3 mld m3. 10. Przeprowadzenia próby podziemnej gazyfikacji węgla na skalę przemysłową z pokładów zaliczonych do zasobów przemysłowych, których w OG jest około 720 mln ton, nie licząc zasobów, które zalegają poniżej 1200 m. 11. Produkcji prądu w silnikach spalinowo-gazowych w kogeneracji. 12. Produkcji paliw płynnych, produktów do przemysłu chemicznego i paliw bezdymnych (prakoksiku) w instalacjach pilotażowych. 13. Pozyskania na ww. innowacyjne przedsięwzięcia 80% finansowania

Stali współpracownicy

Korekta Magdalena Słoniowska

Nr 32 · LUTY 2017

dr Bożena Cząstka-Szymon, dr Herbert Kopiec, dr Mirosława Błaszczak-Wacławik, Andrzej Jarczewski, dr Krzysztof Tracki, Tadeusz Puchałka, Tadeusz Loster, Barbara Czernecka, Stanisław Orzeł, Wojciech Kempa, Stefania Mąsiorska, Ryszard Surmacz, dr hab. Zdzisław Janeczek, Piotr Spyra, dr Rafał Brzeski, Maria Wandzik

Projekt i skład Wojciech Sobolewski Reklama

Adres redakcji

Marta Obluska · reklama@radiownet.pl Wydawca

Spółdzielcze Media Wnet/Wnet Sp. z o.o. Dystrybucja

dystrybucja@mediawnet.pl

z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, które na takie projekty ma 8 mld zł do wykorzystania w 2017 roku. Obszar górniczy kopalni Krupiński od północy graniczy z OG z przyznaną koncesją na rozpoznanie i dokumentowanie złoża, które uzyskała niemiec– ka firma Silesian Coal, reprezentowana przez byłego ministra górnictwa Jerzego Markowskiego, starająca się o uzyskanie koncesji na eksploatację węgla głównie energetycznego typu 34.1 i 34.2, z tymi samymi przerostami kamienia, które obecnie eksploatuje kopalnia „Krupiński”. Jeżeli inwestor zagraniczny widzi możliwość udostępnienia swoich pokładów i ich eksploatacji w przyszłości, z satysfakcjonującą rentownością, mimo że są trudniej dostępne, to dlaczego uznano kopalnię „Krupiński” za trwale nierentowną? Tym bardziej, że w byłym i obecnym OG KWK „Krupiński” i OG „Silesian Coal” pokłady węgla warstw orzeskich grupy 300 i warstw rudzkich grupy 400 zapadają od południa w kierunku północnym pod kątem od 15–30 stopni. Takie nachylenie pokładu sprawia, że udostępnienie i eksploatacja danego pokładu w OG KWK „Krupiński” są o wiele łatwiejsze i mniej kosztowne od ewentualnego udostępnienia i eksploatacji tego samego pokładu w OG KWK „Silesian Coal”. Koncesje na wydobycie węgla wydaje się do głębokości 1200 m, co oznacza, że firma Silesian Coal w swoim obszarze nie miałaby dostępu do najcenniejszego pokładu 405 o miąższości od 4,5 do 11,5 m, możliwego do eksploatacji przez KWK „Krupiński”. Firma Silesian Coal od kilku dobrych lat stara się o dzierżawę infrastruktury KWK „Krupiński”, bo dzięki temu eksploatacja pokładów tej firmy będzie łatwiejsza i tańsza. Wspólne korzystanie z infrastruktury technicznej KWK „Krupiński przez kopalnię „Silesian Coal” i KWK „Krupiński” jest niemożliwe ze względu na brak możliwości rozliczenia ilości, jakości nadawy węgla i kamienia pochodzących z obu kopalń. Jedynym rozwiązaniem wychodzącym naprzeciw oczekiwaniom inwestora niemieckiego jest wstrzymanie wydobycia w KWK „Krupiński” pod pretekstem rzekomej trwałej nierentowności tej kopalni i przekazanie jej do SRK, aby na koszt publiczny pozbyć się jej nieproduktywnych aktywów, a następnie wydzierżawić infrastrukturę firmie Silesian Coal kosztem interesów SP.

W

szystko to przemawia za tym, aby nie likwidować KWK „Krupiński”, lecz wprowadzić w niej Nowy Model Biznesowy, stworzony przez zespół niezależnych ekspertów celem wpisania się w Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, by szybko nadrabiać utracone zyski. KWK „Krupiński”, wzorem byłej Kopalni Doświadczalnej „Barbara”, wdrażając z sukcesem Nowy Model Biznesowy, mogłaby w przyszłości z wielkim pożytkiem dla odbudowy polskiej własności standaryzować ten model w pozostałych kopalniach i spółkach górniczych. Zespół audytorów, w którym powinni znaleźć się naukowcy, niezależni eksperci, przedstawiciele JSW SA i strony społecznej, byłby zobligowany do przedstawienia wniosków stronom sporu do 15 lutego 2017 roku, co musiałoby doprowadzić do zmiany decyzji dotyczącej przekazania KWK „Krupiński” do SRK bez naruszania porozumień programu restrukturyzacji. Gdyby zarząd JSW podtrzymał swoje stanowisko, że nie jest w interesie JSW utrzymywanie kopalni w swoich strukturach, to – równolegle do przeprowadzanego audytu – w ramach Nowego Modelu Biznesowego należałoby pracować nad wariantami prawnego i kapitałowego funkcjonowania kopalni w przyszłości. Stanowisko to na posiedzeniu WRDS potwierdził wiceminister Grzegorz Tobiszowski, który oświadczył, że kopalnia KWK „Krupiński” jest trwale nierentowna, a jeżeli strona społeczna uważa inaczej, to może utworzyć spółkę pracowniczą Dokończenie na sąsiedniej stronie

(Śląski Kurier Wnet nr 27) ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl Data i miejsce wydania

Warszawa 4.02.2017 r. Nakład globalny 9 500 egz.

ind. 298050

S

trona społeczna, obywatele oraz audytorzy i nowe zarządy, powołane w zeszłym roku przez PiS, zawiadomili prokuraturę i opinię publiczną o podejrzeniu popełnienia przestępstwa gospodarczego na wielką skalę, a Prawo i Sprawiedliwości oraz NIK milczą. Ministerstwo Energii już w grudniu 2016 roku znowelizowało ustawę górniczą, która umożliwia na koszt Skarbu Państwa udzielanie zgody przez zarządy Jastrzębskiej Spółki Węglowej (JSW), Katowickiego Holdingu Węglowego (KHW) i Polskiej Grupy Górniczej (PGG) na urlopy górnicze dla najbardziej wykwalifikowanych górników, których tak wielu brakuje w naszych kopalniach. Straty finansów publicznych z tego tytułu wynoszą setki milionów zł rocznie i będą ponoszone przez kilka lat. Oprócz olbrzymiego marnotrawstwa tworzy się warunki do nadużyć przy zatrudnianiu pracowników z firm zewnętrznych do wykonania koniecznych robót związanych z odtworzeniem frontu eksploatacyjnego pod ziemią. Wydłuża się również nie tylko czas wykonania tych robót na skutek konieczności przeprowadzenia przetargów zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych, ale w sposób istotny obniża się jakość tych robót i poziom bezpieczeństwa pracy pod ziemią. Całościowe straty z tego tytułu wyniosą kilka mld zł, a prezes Kaczyński, premier Szydło i wicepremier jak Piłat umywają ręce, koncentrując swoją uwagę na utrwalaniu władzy poprzez masowe rozdawnictwo naszych pieniędzy, zadłużając dalej nasz kraj, zamiast zajmować się istotą władzy, jaką jest zarabianie i pomnażanie bogactwa rodaków. Rząd w sektorze górnictwa i energetyki skrycie wyzbywa się polskiej własności, mimo że jej ochrona i zwiększanie jest teoretycznie głównym celem Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, firmowanej przez wicepremiera Morawieckiego. Kontynuuje w tym zakresie dzieło SLD, PO-PSL, licząc na brak krytyki ze strony opozycji i nieświadomego społeczeństwa, w myśl zasady: „Jeżeli winni są wszyscy, to winnym nie będzie nikt”. Dobitnym przykładem tego jest postępowanie Ministerstwa Energii, które cynicznie, bezwzględnie i jak na razie bezkarnie realizuje w górnictwie politykę faktów dokonanych, pozbawiając spółki górnicze Skarbu Państwa (SP) możliwości zyskownej działalności. Skrajny cynizm polega również na tym, że wbrew przedwyborczym deklaracjom dotyczącym niezamykania kopalń i inwestowania w ich modernizację, decyzją Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy (NWZA) z dnia 1 grudnia 2016 roku Ministerstwo Energii postanowiło przekazać do 1 kwietnia 2017 roku KWK „Krupiński”, najbardziej perspektywiczną kopalnię z grupy kapitałowej JSW SA, do Spółki Restrukturyzacji Kopalń (dalej: SRK) – celem jej likwidacji. „Dzięki” zdezorientowanemu społeczeństwu, do czego głównie przyczyniają się media głównego nurtu oraz „wyważone” i milczące media publiczne, propaganda sukcesu w wykonaniu Krzysztofa Tchórzewskiego, a w szczególności Grzegorza Tobiszowskiego, jest bardzo skuteczna i święci wielkie triumfy, ku radości interesariuszy i ich mocodawców, kolonizujących Polskę. Branża górnicza żyje obecnie dwiema sprawami, które ostatecznie muszą zakończyć się do końca I kwartału tego roku. Obie budzą wiele emocji. Pierwszą z nich jest przekazanie KWK „Krupiński” do Spółki Restrukturyzacji Kopalń celem likwidacji tej kopalni. KWK „Krupiński” jest kopalnią trwale nierentowną – tak twierdzi zarząd JSW, Rada Nadzorcza (RN), Ministerstwo Energii, obligatariusze oraz liczni wpływowi interesariusze, do których niewątpliwie należą nieformalni, ale faktyczni jej włodarze – Jerzy Markowski i Janusz Steinhoff, konsekwent– nie dążący do zamknięcia (nie tylko tej) kopalni, aby następnie doprowadzić do jej przejęcia. Intencją gremium zmierzającego do likwidacji kopalni „Krupiński” jest umożliwienie niemieckiemu inwestorowi przejęcie kontroli nad jej


LUTY 2017 · KURIER WNET

3

KURIER·ŚL ĄSKI wygranej przez nią aukcji WBB, ze względu na uchybienia formalne w zakresie dopuszczenia do udziału w postępowaniu przetargowym drugiego oferenta (…), co stanowiło naruszenie regulaminu przetargu i doprowadziło do rozstrzygnięcia przetargu w sposób sprzeczny z regulaminem i obowiązującymi przepisami. Jednocześnie M. Wołek wniósł do sądu o rozpoznanie zażalenia w trybie pilnym, ze względu na istotne kwestie społeczne związane ze sprzedażą zakładu. Ten „prezent”, zrobiony pracownikom walcowni przed świętami, sprawił, że nawet najdzielniejsi z nich postanowili szukać nowego zatrudnienia. Jeśli odejdą – niezależnie od unieważnienia wyników przetargu przez Węglokoks lub uruchomienia ponownej procedury przetargowej i jego zwycięstwa – brak tych fachowców może utrudnić lub uniemożliwić ponowne uruchomienie produkcji walcowni. W tym miejscu czas się zastanowić, czy wzięta „na zakładnika” przewlekłych procedur upadłościowych załoga WBB nie jest w rzeczywistości ofiarą wrogiej likwidacji, której celem jest nie tylko zniszczenie walcowni, ale również rozproszenie załogi, tak aby nikt w przyszłości nie był w stanie ponownie uruchomić zakładu dla celów polskich przemysłów strategicznych. Pod tym kątem sprawą Walcowni Blach „Batory” powinna się zainteresować Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Kto na tym korzysta? Zadajmy zatem klasyczne pytanie: qui prodest? Kto na tym korzysta? Mogłoby się zdawać, że w pierwszej kolejności ten, kto wygrał przetarg: firma „Moris” Maurycego Wołka. Jednak jej działania po przetargu zmuszają do głębszego zastanowienia: czy rzeczywiście jej celem było kupienie walcowni i jej uruchomienie? I skąd się wzięła firma Maurycego Wołka? Maurycy Wołek rozpoczynał działalność biznesową w 1994 r. od gospodarstwa rolnego „SIROM” w Mikołowie. W 2002 r. był już większościowym właścicielem 19 udziałów wartych 142 tys. zł spółki z o.o. „GAL-SIL” z siedzibą w Sosnowcu, która zajmowała się produkcją i usługami galwanizerskimi.

Współudziałowcem była m.in. sp. z o.o. „BBS Group” z Pragi w Czechach i Ivan Novotny, od roku 2002 związany ze spółką z o.o. „Bel/Novamann International-Polska”, której działalność obejmuje szeroki zakres: od unieszkodliwiania odpadów po przetwarzanie danych oraz prace badawczo-rozwojowe w dziedzi-

Od października 2006 r. nasiliły się działania rosyjskich konkurentów w produkcji blach grubych: spółka Nowolipiecka Stal (NLMK), dzięki pomocy finansowej rosyjskich spółek sektora naftowego i gazowego, podjęła decyzję o budowie walcarki blach grubych w Lipiecku. nie nauk przyrodniczych i technicznych. Od 2003 r. działało już Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowo-Usługowe „Moris” Maurycy Wołek z siedzibą w Tychach, zajmujące się m.in. produkcją i sprzedażą szyn kolejowych. Z postępowania odwoławczego ThyssenKrupp GfT Polska sp. z o.o. w sprawie przetargu ze stycznia 2009 r. na dostawę szyn kolejowych dla PKP PLK SA wynika, że Krajowa Izba Odwoławcza dopuściła do udziału w postępowaniu po stronie zamawiającego jako wykonawcę PPHU „Moris” Maurycy Wołek z Tychów i nakazała zamawiającemu odtajnienie dokumentów zastrzeżonych jako tajemnica przedsiębiorstwa w ofercie PPHU „Moris”. W przetargu uczestniczył też ArcelorMittal Poland SA, który jednak nie wniósł odwołania. Latem 2009 r. KIO odrzuciła odwołanie PPHU „Moris” Maurycy Wołek w postępowaniu o udzielenie zamówienia publicznego prowadzonym przez Jastrzębską Spółkę Węglową SA. Co ciekawe – KIO obciążyła PPHU „Moris” kosztami 4 574 zł na rzecz Urzędu Zamówień Publicznych i 3 807 zł 72 gr na rzecz JSW SA, ale jednocześnie dokonała na jego rzecz zwrotu 10 426 zł z rachunku dochodów własnych Urzędu

Zamówień Publicznych. W sumie Wołek wyszedł z postępowania o udzielenie zamówienia publicznego na – niewielkim wprawdzie – plusie. W roku 2010 ponad 70% zarobków firmy pochodziło z zamówień publicznych, w 2011 r. – już prawie 80%. W latach 2011/2012 PPHU „Moris” był partnerem biznesowym RIALEX Crane Systems z Kluczborka w realizacji we współpracy z ACK w Sankt Petersburgu projektu specjalistycznej suwnicy dla Kombinatu Metalurgicznego w Magnitogorsku w Rosji. Tam od końca lat 80. XX w. pracuje wybudowana za bezcen przez polskie przedsiębiorstwa i polskich fachowców dla „Walcowni 2000” druga w Europie Środkowo-Wschodniej walcarka Quarto, mająca możliwość automatycznej zmiany przeskoku grubości i szerokości walcowanych blach. Pierwsza jest skarbem technologicznym Walcowni Blach „Batory” w Chorzowie… Być może to przypadek, że już w czerwcu 2011 r. stać było Wołka

Dokończenie ze str. 1

Walcownia Blach

Batory

– sprawa dla ABW Stanisław Florian na przeniesienie działalności „Morisa” z Mikołowa i Tychów do Chorzowa Starego, na tereny poprzemysłowe dawnych Zakładów Azotowych. Tam rozpoczął wartą kilkadziesiąt milionów złotych inwestycję: linia produkcyjna do zgrzewania szyn została wyprodukowana we Francji, a zgrzewarka w Szwajcarii. Jak podkreślał: – To najnowocześniejszy sprzęt dostępny na rynku. Możemy przyjąć każdy element

Dokończenie z poprzedniej strony

Idzie Grześ przez wieś... Krzysztof Tytko

i przejąć ją w zarząd na własną odpowiedzialność. Niezależni eksperci będą rekomendować takie rozwiązanie jako zalecane przez rząd przedsięwzięcie publiczno-prywatne (PPP). Jeżeli wstępne założenia Nowego Modelu Biznesowego potwierdziłyby się w wyniku przeprowadzenia rzeczonego audytu, to KWK „Krupiński” od 2020 roku osiągałaby średnio czterokrotnie większe przychody, przy generalnie niezmienionych kosztach ogólnych w poszczególnych latach, w stosunku do przychodów i kosztów przedstawionych wcześniej w biznesplanach opracowanych przez zarząd JSW i stronę społeczną. Koncepcja ta pozwala również zwiększyć zatrudnienie w rejonie, podwoić wpływy do jednostek samorządu terytorialnego z tytułu opłaty eksploatacyjnej oraz zwiększyć podatki od nieruchomości gruntowych po wyrażeniu zgody na rozszerzenie OG KWK „Krupiński”. Ograniczono by również negatywne skutki prowadzonej działalności gospodarczej związanej ze szkodami górniczymi. Z dużym prawdopodobieństwem można też twierdzić, że zyski netto osiągnięte przez KWK „Krupiński” po wprowadzeniu Nowego Modelu Biznesowego byłyby porównywalne do tych przynoszonych przez pozostałe kopalnie JSW SA, dzięki czemu KWK „Krupiński” można by uznać za trwale wysoce rentowną. Drugim tematem ożywionej dyskusji jest połączenie upadającego KHW SA z PGG sp. z o.o., aby ratować KWH SA przed bankructwem. Po połączeniu PGG i KHW obu spółkom również będzie groziło przejęcie kontroli nad ich zasobami. Stanie się tak, jeżeli przed połączeniem nie przeniesie się kopalni zespolonej „Wujek-Śląsk” i kopalni „Wieczorek” do SRK i nie doinwestuje się PGG po fuzji z „odchudzoną” już KHW znacznie większą kwotą, niż

zaplanowano (700 mln od spółek energetycznych SP i Weglokoksu oraz 400 mln zł pozyskanych od nie wiadomo jeszcze jakiego inwestora z emisji obligacji, na inwestycje związane z przygotowaniem frontu wydobywczego dla Kopalni „Staszic-Murcki” i kopalni „Wesoła-Mysłowice”). Tak niskie kapitały własne (około 20%) połączonych PGG i KHW w stosunku do łącznej sumy bilansowej aktywów to cyniczne pozorowanie działań ratowania spółki. Zbyt duży bowiem jest koszt obsługi długu, który przy skumulowanym koszcie 2 podmiotów będzie skutkował bra-

Rząd w sektorze górnictwa i energetyki skrycie wyzbywa się polskiej własności, mimo że jej ochrona i pomnażanie jest teoretycznie głównym celem Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju firmowanej przez wicepremiera Morawieckiego. kiem możliwości terminowej spłaty olbrzymiego, ponad 10 mld zadłużenia, a na to dybią wierzyciele. Strata finansowa PGG około 300 mln zł na dzień 31 grudnia 2016 roku jest wynikiem przekazania na koszt SP do SRK niechcianego majątku z Kompanii Węglowej przed utworzeniem PGG, wzrostem cen w II, III i IV kwartale oraz prawdopodobnie manipulacjami księgowymi związanymi z rozwiązywaniem sztucznie założonych wcześniej rezerw, a nie wynikiem korzyści wynikających z utworzenia od 1 lipca 2016 roku kopalń zespolonych. O tym jednak społeczeństwo dowie się dopiero w połowie tego roku, po opublikowaniu zatwierdzonych przez WZA sprawozdań finansowych za rok 2016.

i wydać taki długi, że podobny w Polsce jest niedostępny. Według niego głównym rynkiem zbytu jest infrastruktura kolejowa. – W Polsce proces modernizacji linii kolejowych odbywa się na bieżąco. Inwestycje w kraju są prowadzone na szeroką skalę i opiewają na dziesiątki miliardów złotych. Zamierzamy też produkować na rynek niemiecki – mówił właściciel i prezes spółki „Moris”. Zakładał, że po uzyskaniu odpowiednich certyfikatów produkcja na zautomatyzowanej linii zatrudniającej tylko siedmiu pracowników ruszy w lutym 2012 r. W tym czasie firma prowadziła działalność na 14 hektarach, a sama linia do zgrzewania szyn miała długość 1 kilometra i mogła zgrzewać elementy szynowe do 120 metrów długości. Na pozostały teren została przeniesiona działalność dystrybucyjna wyrobów hutniczych z Tychów, a z Mikołowa – zakład produkcyjny. W postępowaniu odwoławczym z listopada 2011 r. przeciw Kompanii Węglowej SA „Moris” stracił prawie 19

Dodatkowe dokapitalizowanie PGG i przekazanie przed połączeniem kopalń „Wujek-Śląsk” i „Wieczorek” do SRK jest więc niezbędne, aby wyprowadzić w przyszłości PGG-Ruch KHW na prostą, zachowując większościowe udziały SP w tej najbardziej strategicznej z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego kraju spółce. Zaproponowana przez Ministerstwo Energii wersja ratowania KHW poprzez połączenie z PGG w prostej linii prowadzi do oddania tej największej spółki górniczej w Europie na łaskę wierzycieli, którzy na przykładzie JSW pokazali już, kto faktycznie rządzi tą firmą. O słuszności tej tezy przekonamy się dopiero na koniec roku 2018, ale wtedy może być już za późno, aby odzyskać największe polskie bogactwo naturalne, za pomocą którego moglibyśmy odtworzyć polską własność. Jeśli ktoś dbający o interes swojego państwa lub biznesu raz legalnie przejmie kontrolę nad polskimi zasobami węgla, ten jej już nigdy nie odda, bo będzie miał w perspektywie niewyobrażalne zyski – jako że innowacyjne technologie węglowe na skalę przemysłową, zapewniające olbrzymie korzyści, są już prawie dopracowane. Oby w 100 rocznicę odzyskania niepodległości Polacy na trwałe jej nie utracili. Bez własności nie będzie wolności, a wtedy motto Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, które brzmi: „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”, zrealizuje się w negatywnym, zamiast pozytywnym wariancie. Pod żadnym pozorem nie możemy do tego dopuścić, bo prawowitymi właścicielami zasobów węgla są Polacy, a nie Ministerstwo Energii. Korzyści wynikające z posiadania przez Polskę tak cennych i licznych zasobów naturalnych muszą należeć do nas, a nie do zadomowionych u nas na skutek działania kolejnych rządów licznych kolonizatorów. Pamiętajmy, że gdy Polska będzie wielka, to wielcy będziemy również i MY, a swoją historią w pełni sobie na to zasłużyliśmy! K

tys. zł. Z marca 2012 r. pochodzi jego odwołanie do KIO w sprawie postępowania „o udzielenie sektorowego zamówienia publicznego w trybie przetargu nieograniczonego”, prowadzonego przez PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna SA w Bełchatowie. Tym razem „Moris” stracił prawie 35 tys. zł. Mimo to, jako firma z przychodem ze sprzedaży w wysokości prawie 400 mln zł w roku 2013, zdobył trzecie miejsce w województwie śląskim w prestiżowym rankingu „Diamenty Forbesa”. Jego zysk netto wyniósł wówczas 18 mln, a przeciętny wzrost wartości od roku 2011– 21,79%. W tymże roku 100% jego zarobków pochodziło z zamówień publicznych. W 2014 r., według tego rankingu, jego przychody wyniosły 517 709 441 zł, zysk netto 21 059 285 zł, a przeciętny wzrost wartości od 2012 r. – 24,76%. Jedynie w nieco ponad 60% pochodziły one z zamówień publicznych, które realizował dla Miejskiego Zakładu Komunikacji w Gorzowie Wlkp., Przedsiębiorstwa Państwowego Kopalnia Soli „Bochnia” z siedzibą w Bochni w likwidacji, Ośrodka Techniki Leśnej w Jarocinie i Miejskich Zakładów Komunikacyjnych w Bydgoszczy. Rok 2015 przyniósł udział „Morisa” obok RIALEX Crane Systems w budowie Elektrowni Wodnej Szardara w Kazachstanie Nursułtana Nazarbajewa, wchodzącym w skład rosyjskiej Wspólnoty Niepodległych Państw. Można założyć, że zysk z realizacji tego kontraktu ośmielił Wołka do podjęcia walki o porzuconą przez Pietrzaka WWB w Chorzowie i jej technologiczny skarb: walcarkę Quarto.

Trochę historii, czyli o co chodzi z tą walcownią Jak zwrócił uwagę przedstawiciel Węglokoksu, nowy właściciel wcale nie musi podtrzymać dotychczasowego profilu produkcji Walcowni Blach „Batory”. Można sobie wyobrazić i taki scenariusz, że strategiczna walcarka zostanie pocięta, przetopiona i wykorzystana np. do produkcji szyn… Zanim do tego dojdzie, warto może przypomnieć jej historię. Jak podaje G. Pucka w artykule Stojak walcarki Quarto – największy odlew staliwny wykonany w Polsce („Przegląd Odlewnictwa” nr 5-6/2016) – w 1960 r. stojak ten wykonała Odlewnia Zakładów Mechanicznych „Łabędy” w Gliwicach. Następnie poddano go obróbce skrawaniem w bytomskiej Hucie „Zygmunt” z przeznaczeniem dla walcowni taśm i blach grubych Huty „Batory” w Chorzowie. W celu wykonania modelu odlewu i modeli nadlewów zużyto 37 kubików drewna sosnowego, a wykonanie dołu formierskiego zajęło 464, 3 godzin roboczych. Nad wykonaniem formy stojaka pracowało na dwie zmiany 3 formierzy i 3 ich pomocników przez 32 dni, czyli

2712 godzin formierskich i pomocniczych. Do masy formierskiej użyto 60 t piasku kwarcowego, 50 t gruboziarnistego szamotu, 5 t gliny formierskiej i 4 t grafitu. Na wewnętrzne ochładzalniki wykorzystano 8 t stalowych prętów. Odlew wykonano z 270 t ciekłego staliwa konstrukcyjnego (według obecnie obowiązującej PN-ISO 3755:1994 należałoby je oznaczyć jako 230-450W). Suszenie formy trwało 3 dni, natomiast stygnięcie odlewu w formie – 34 dni. Po odcięciu nadlewów (o łącznej masie 60 t) i obróbce skrawaniem (30 t) odlew waży 180 t. Przybliżone wymiary gabarytowe odlewu (w pozycji zalewania) to: długość – 10 100 mm, szerokość – 3920 mm i wysokość – 1600 mm. Stojak i walcarka są w całości dziełem polskich inżynierów i techników różnych specjalności branży metalowej i jedynym w swoim rodzaju pomnikiem wiedzy, wysiłku i wyobraźni polskich odlewników. W 1961 r. walcarkę Quarto uruchomiono w Hucie „Batory”. Po przekształceniu huty w 1992 r. w Spółkę Akcyjną Skarbu Państwa – 1 września 2000 r. – z jej struktury została wydzielona spółka z o.o. Huta Katowice Walcownia Blach Grubych „Batory”. W listopadzie i grudniu 2003 r. na jej zlecenie przeprowadzono modernizację układu wzbudzania silnika walcowniczego 5 MW stanowiącego napęd walcarki Quarto. Wykonano też i uruchomiono piłę taśmową do przecinania kęsów w WBG „Batory” oraz zmodernizowano rozdzielnię polową 6kV 48, zasilającą m.in. walcownię. Po przejęciu Huty Katowice przez Mittal Steel Poland SA Oddział w Dąbrowie Górniczej w roku 2006, opracowano i wdrożono koncepcję zamknięcia obiegu wodnego walcarki Quarto. W sierpniu 2007 r. Renata Dudała pisała na portalu wnp.pl, że Czesław Żabiński, ówczesny prezes zarządu i dyrektor naczelny spółki HK Walcownia Blach Grubych „Batory”, planował zainwestować 23 mln złotych oraz przeprowadzić remonty na kwotę 34 mln złotych, aby poprawić jej konkurencyjność i obniżyć koszt produkcji. Według tej relacji pierwsze półrocze 2007 roku było dla HK Walcowni Blach Grubych Batory korzystne. Sprzedaż wyniosła 230,4 mln złotych, a zysk netto 29,4 mln złotych. Także miniony rok firma zamk–nęła zyskiem rzędu 44,9 mln złotych przy sprzedaży 390,8 mln złotych. – Tak dobre wyniki zostały osiągnięte nie tylko za sprawą trwającej hossy na rynku stali, ale przede wszystkim dzięki procesowi restrukturyzacji, który przeprowadziliśmy w naszej firmie w poprzednich latach – mówił Cz. Żabiński. (…) W firmie przeprowadzono regenerację stojaków walcarki, zmodernizowano piec przepychowy, wymieniono system sterowania walcarką. Ponadto zakupiono dwie suwnice magnesowe oraz dwie maszyny wytrzymałościowe do warsztatu prób. W czerwcu 2007 roku podpisano umowę na dostawę automatycznej, kompaktowej linii do śrutowania i malowania blach

Gdy imperialne aspiracje oligarchii rosyjskiej pod wodzą Putina grożą państwom wschodniej flanki NATO, utrzymanie zdolności produkcyjnych walcarki Quarto z chorzowskiej walcowni może mieć znaczenie strategiczne dla poprawy uzbrojenia sił zbrojnych Rzeczypospolitej. oraz profili. Linia zostanie uruchomiona w maju przyszłego roku. Trwają też prace związane z zamknięciem obiegów wody chłodzącej wraz z wykonaniem chłodnic oraz zbiornika buforowego z instalacją filtrów dla układu chłodzenia walcarki oraz systemu odzysku wody. Ta ostatnia inwestycja jest współfinansowana ze środków NFOŚ. W sierpniu 2007 r. zaczął się w USA światowy kryzys finansowy… Jednak od października 2006 r. nasiliły się działania rosyjskich konkurentów w produkcji blach grubych: spółka Nowolipiecka Stal (NLMK), dzięki pomocy finansowej rosyjskich spółek sektora naftowego i gazowego, podjęła decyzję o budowie walcarki blach grubych w Lipiecku. Prace rozpoczęto w roku 2007, a ukończono przed końcem 2008. Dalszy program modernizacji NLMK zakładał w dziedzinie gotowych wyrobów stalowych zwiększenie mocy produkcyjnych w latach 2006– 2011 z 5 do 9,5 mln t rocznie. Warto odnotować, że w tym okresie rosyjskie

koncerny hutnicze wykupywały liczne huty w USA, np. w 2008 r. Sewerstal wykupił stalownię Allenport w Pensylwanii i zainwestował 1,8 mld dolarów w kupno WCI Steel oraz Sparrows Point. Prawie równocześnie NLMK, wykorzystując światowy kryzys finansowy, za 100% akcji amerykańskiego Beta Steel zapłacił 350 mln dolarów, o 15% mniej, niż ustalono podczas wstępnych rozmów, a negocjował też obniżenie ceny John Maneely Company, należącej do Carlyle Group. W 2010 r. NLMK planował już wykupienie szwajcarskiej Duferco Group. Od 2010 r. pakiet kontrolny ówczesnego właściciela Huty Częstochowa, Związku Przemysłowego Donbasu (ISD), wykupił rosyjski oligarcha Aleksander Katunin, współwłaściciel EvrazMettal i grupy Carbofer wraz z oligarchą Romanem Abramowiczem oraz najbogatszym wówczas Rosjaninem, Aliszerem Usmanowem, właścicielem rosyjskiego kombinatu metalurgicznego Metalloinwest… Pewnie nie przez przypadek w marcu 2010 r. ArcelorMittal zaczął ograniczać produkcję, a pracownicy WBG „Batory” dostali propozycje pracy w Manpower Business Solution (podpisało 95% z 260-osobowej załogi) lub 3-letniego urlopu bezpłatnego. Jeden z nich pisał wówczas: koniec bliski: doskonały przykład, jak z dobrego i przynoszącego spore zyski zakładu można po przejęciu w krótkim czasie doprowadzić do jego upadłości. Niebywały chaos organizacyjny po przejęciu, rozbicie dotychczasowych struktur wewnętrznych (niespójność celów nowych komórek funkcjonalnych – różne podległości, różne zadania), szybkie i jednoczesne wprowadzenie SAP dla całego zakresu działania zakładu, zwiększenie ceny każdej tony blachy o dodatkowe koszty (50 € ) na utrzymanie władz AMP w Polsce i Luksemburgu, brak wpływu na ceny blach (FCE – przyjmuje zamówienia, ustala ceny, zleca do wykonania walcowni) – tego nie da się wytłumaczyć kryzysem, to tylko potęguje kłopoty i powoduje utratę zaufania pracowników do możliwości funkcjonowania zakładu w narzuconej rzeczywistości. Brak w niej też kogoś, kto by tym potrafił jeszcze zarządzać, a nie tylko administrować. Pracownikom na spotkaniu zakomunikowano o podjętych decyzjach („porozumienie” o trzyletnim urlopie bezpłatnym), i to by było na tyle! Nikt się nie liczy z ludźmi. Ironią więc jest pisanie o szeregu gwarancji dla pracowników „Batorego” (pokryciu kosztów dojazdu do nowego miejsca pracy, gwarancji zatrudnienia, płac) w sytuacji, gdy sam pracownik musi podpisać zgodę na ewentualne zwolnienie przez Manpower z przyczyn niedotyczących pracownika – co jest równoznaczne z rozwiązaniem umowy przez ArcelorMittal Poland (pkt 4. porozumienia). Naiwnością byłoby więc liczenie, że u tego pracodawcy później będzie lepiej – lepiej to, niestety, ale już było. Co konstatuję ze smutkiem. Inny zauważył: kolejne sukcesy w likwidacji Polski: Raczej pierwszy krok do likwidacji WBG. Hindusowi nie opłaca się modernizować huty (jednak odstaje od innych hut blach grubych), a ma przecież niedociążone inne huty. Likwidacja przez PO stoczni zniszczyła i hutę w Częstochowie, i w Chorzowie. Zwykły robotnik uchwycił wówczas, komu służyły rządy Platformy Obywatelskiej. Dla porównania – w czerwcu 2010 r. pochodzący z Finlandii Outokumpu, światowy lider „produkcji zaawansowanych materiałów, z największą wiedzą techniczną i najszerszym zakresem wyrobów” stalowych podjął decyzję o zainwestowaniu 104 mln euro w zakład Degerfos w Szwecji, gdzie już produkował blachy typu quarto, wyjątkowo odporne na korozję i zużycie. Celem było wzmocnienie jego pozycji światowego lidera w produkcji tych blach. Projekt zaplanowany w 2007 r. odłożono z powodu światowego kryzysu. Zakładał rozłożenie inwestycji na 5 lat i zwiększenie do 2014 r. mocy produkcyjnych o 30%... W sytuacji, gdy imperialne aspiracje oligarchii rosyjskiej pod wodzą Putina grożą państwom wschodniej flanki NATO wrogimi aktami w ramach tzw. wojny hybrydowej – utrzymanie zdolności produkcyjnych walcarki Quarto z chorzowskiej walcowni może mieć znaczenie strategiczne dla poprawy uzbrojenia sił zbrojnych Rzeczypospolitej. Zwłaszcza w zakresie produkcji własnej, o czym m.in. 27 grudnia 2016 r. w telewizji Trwam mówił wiceminister Obrony Narodowej Bartosz Kownacki. Dlatego nie wolno dopuścić do dalszego mitrężenia czasu, rozproszenia załogi i blokowania przejęcia Walcowni Blach „Batory” przez Skarb Państwa. K


KURIER WNET · LUTY 2017

4

Strona 4 Śląskiego Kuriera WNET jest współfinansowana przez RKW

C

zym jest CERN? Po co powstał, jakie ma cele dziś? I jakie ta instytucja ma związki z Polską? Spróbujemy odpowiedzieć w tym krótkim artykule na te i inne pytania.

Krótki rys historyczny projektu CERN to skrót od historycznej nazwy Conseil Européen pour la Recherche Nucléaire (dziś organizacja zmieniła nazwę na Organisation Européenne pour la Recherche Nucléaire, choć używa dalej skrótu CERN). Ośrodek naukowo-badawczy o tej nazwie powstał w wyniku porozumienia następujących państw: Belgii, Danii, Francji, Grecji, Holandii, Jugosławii, RFN, Norwegii, Szwajcarii, Szwecji i Włoch; wkrótce dołączyła Wielka Brytania. 29 września 1954 r. kraje członkowskie ratyfikowały umowę. Pierwsze laboratoria z wybudowanym pod Genewą, przy granicy Szwajcarii i Francji akceleratorem-synchrotronem, zaczęły wkrótce prace. Inauguracja nastąpiła w 1957 r. W 1959 r. rozpoczął działanie synchrotron protonowy 28 GeV (PS) – pierwsza z dużych maszyn w CERN. Przez pewien czas był to akcelerator o największej na świecie energii. Pierwszym odkryciem było zaobserwowanie rozpadu pionu na parę: elektron i neutrino. W 1976 odkryto tzw. prądy neutralne. Było to pośrednie potwierdzenie teorii oddziaływań elektrosłabych Weinberga-Salama. Historyczne odkrycie w 1981 r. bozonów W (w styczniu) i bozonu Z (w maju) – od dawna poszukiwanych nośników oddziaływań słabych – potwierdziło teorię ‘elektrosłabą’, unifikującą oddziaływania słabe i elektromagnetyczne. We wrześniu tegoż roku odbyła się uroczystość rozpoczęcia budowy LEP, z udziałem gości honorowych: François Mitteranda i Pierra Auberta, prezydentów Francji i Szwajcarii. Carlo Rubbia i Simon van der Meer otrzymali w 1984 r. nagrodę Nobla z fizyki za swą pracę, której ukoronowaniem było odkrycie bozonów W i Z w CERN. W sierpniu rozpoczyna pracę LEP. W październiku, w dwa miesiące po pierwszych zderzeniach w LEP,

KURIER·ŚL ĄSKI nadzwyczaj dokładne pomiary dla cząstki Z wykazują, że fundamentalne elementy składowe materii składają się z trzech i tylko trzech rodzin cząstek. Oficjalna inauguracja LEP z udziałem głów państw i ministrów nauki odbyła się 13 listopada. 1989 r. Tim Berners-Lee, pracując z Robertem Cailliau w CERN, proponuje system rozproszonej informacji opartej na ‘hipertekście’, czyli sposób połącze-

Polski wkład Polska w latach 1964–1991, dzięki osobistym kontaktom polskich fizyków, jak i przyzwoleniu rządzących w tym czasie Polską komunistów, zostaje jedynym krajem z bloku wschodniego, mającym obserwatora w CERN. Wielka tu zasługa profesorów Mariana Danysza z Ośrodka Warszawskiego i Mariana Mięsowicza z Krakowa.

Polskie media czasami przekazują wiadomości o charakterze sensacji z miejsca nazywanego CERN. Słyszymy: „cząstki elementarne”, „hadrony”, „wielkie energie”, „model standardowy” czy „bozon Higgsa”.

Polacy w CERN Mariusz Patey

nia odpowiednich fragmentów informacji zmagazynowanych w komputerach. Przez kliknięcie na adresy sieciowe ukryte pod podświetlonymi pozycjami na ekranie można połączyć informacje z wielu komputerów. Ustalona zostaje nazwa ‘ogólnoświatowa pajęczyna’, czyli WWW (World-Wide Web). Po zobowiązaniu się do wniesienia znaczącego wkładu finansowego do LHC, członkiem-obserwatorem CERN stały się w 1997 r. USA. Eksperymenty w CERN dostarczyły przekonujących dowodów istnienia nowego stanu materii, 20 razy gęstszego od materii jądrowej, w którym kwarki, zamiast być w stanach związanych odpowiadających bardziej złożonym cząstkom, jak protony i neutrony, mogą poruszać się swobodnie. Stan taki, zwany plazmą kwarkowo-gluonową, musiał istnieć w parę mikrosekund po Wielkim Wybuchu, zanim powstały cząstki materii. W związku z budową LHC, po 11 latach pracy, w dniu 2 listopada 2000 r. został zamknięty LEP. Dokładne pomiary wykonane w czterech eksperymentach przy tym akceleratorze potwierdziły Model Standardowy z nadzwyczajną dokładnością. W maju 2001 r. CERN ogłosił swoje końcowe wyniki dotyczące istnienia bezpośredniego naruszenia symetrii CP, subtelnego efektu wyjaśniającego przewagę materii nad antymaterią w przyrodzie. 10 września 2008 r. uruchomiono oficjalnie zderzacz hadronów LHC, budowany od 1998 r. 4 lipca 2012 r. doniesiono o odkryciu bozonu Higgsa o masie 125 GeV/c2.

Pełnoprawnym członkiem CERN Polska została 1 lipca 1991r. Polskim akcentem w ośrodku była Nagroda Nobla z fizyki, którą otrzymał w 1992 r. Georges Charpak – naukowiec związany z CERN za swój wynalazek wielodrutowej komory proporcjonalnej, która zrewolucjonizowała śledzenie cząstek i ma wiele zastosowań medycznych. Noblista urodził się w Polsce, w rodzinie żydowskiej, jako Jerzy Charpak. Wraz z rodziną spędził w dzieciństwie dwa lata w Palestynie, po czym powrócił do Polski. W roku 1932 przybył do Francji. W czasie wojny działał w komunistycznym ruchu oporu i został skazany przez sąd w Vichy na dwa lata więzienia. W roku 1944 deportowano go do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie przebywał do wyzwolenia w 1945 roku. Działał w partii komunistycznej, z której wystąpił w 1956 r na znak protestu przeciwko sowieckiej interwencji zbrojnej na Węgrzech.

Polacy w strukturach CERN Obecnie przewodniczącą Rady CERN jest prof. dr hab. Agnieszka Zalewska, wybrana 20 września 2012 r. Funkcję pełni formalnie od 1 stycznia 2013 r. Prof. Agnieszka Zalewska, od lat związana Instytutem Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie, jest pierwszym badaczem z Europy Środkowo-Wschodniej, a zarazem pierwszą kobietą na stanowisku przewodniczącego Rady CERN. W ubiegłych latach prof. dr hab. Ewa Rondio (NCBJ) była członkiem Biura

Załamanie prywatnego rynku inwestycyjnego w Chinach Valentin Schmid

N

iezależnie, jak bardzo chcą tego zachodni politycy i obserwatorzy – daleko do sytuacji, w której chińska gospodarka opierałaby się na usługach, a nie, tak jak dotychczas, na produkcji przemysłowej. Weźmy pod uwagę następujący fakt: aby PKB Chin nie spadło do cna w drugim kwartale tego roku, chińskie przedsiębiorstwa państwowe zwiększyły inwestycje w aktywa trwałe do 9,6% wzrostu w skali roku, podczas gdy inwestycje prywatnych przedsiębiorstw pozostały na poziomie 3,9%. Inwestycje prywatne osiągnęły swój najniższy poziom od dekad, a rozziew pomiędzy państwem a sektorem prywatnym jest uderzający.

„Państwowe przedsiębiorstwa kontynuują inwestowanie w branże przemysłowe, które produkują nadmiar dóbr, a aktualnie cierpią z powodu wolniejszego wzrostu produkcji” – podaje bank inwestycyjny Natixis. Wydobycie, stal i ropa – to wszystko są sektory zdominowane przez państwowe spółki, źle przygotowane na obecne spowolnienie gospodarcze. „Rynek towarowy jako

Dyrekcji CERN, a prof. dr hab. Ryszard Sosnowski (NCBJ) – zastępcą przewodniczącego Rady CERN. Profesorowie Helena Białkowska (NCBJ) i Jan Nassalski (NCBJ) byli członkami tematycznych komitetów naukowych CERN, przy czym prof. Nassalski reprezentował także pols– kich fizyków w Radzie CERN. Prof. Grzegorz Wrochna (NCBJ) koordynował międzynarodowy zespół bu-

całość doświadczył spadku produkcji, a to w ten rynek właśnie państwowe przedsiębiorstwa znacząco inwestowały” – informuje Natixis. Sektor prywatny może z większą łatwością reagować na zmieniające się trendy na rynku i rozwinął produkcję nowych technologii, takich jak elektronika w samochodach i roboty. Innym ujściem dla nowo wytworzonej pomocy kredytowej (wartość nowych kredytów sięga 712 miliardów dolarów) w pierwszym kwartale tego roku jest rynek nieruchomości. Budownictwo jest kolejną klasyczną branżą, w której państwowa stymulacja kredytowa znajduje swoje ujście. Rynek nieruchomości wzrósł o 7% w maju, co jest najszybszym wzrostem w ciągu 14 miesięcy. Lecz nie tylko banki pożyczają pieniądze państwowym przedsiębiorstwom. Rząd także jest bezpośrednio zaangażowany w wydatki na

infrastrukturę. Ustalił cel dla deficytu na 3%w roku 2016 i jest na dobrej drodze, by go osiągnąć. Jednak, jak każda stymulacja ekonomiczna – nie będzie ona trwała wiecznie. „Wydatki sektora państwowego będą znaczące przez kolejnych parę kwartałów; jest to konsekwencją opóźnionego wpływu wcześniejszej polityki pomocowej, której znaczenie dopiero teraz staje się widoczne. Ale najprawdopodobniej zwolni pod koniec tego roku. Stale zmniejszająca się liczba inwestycji sektora prywatnego oraz pomocy wynikającej z polityki wspierania oznaczają, że gospodarka może zaliczyć kolejny spadek” – przypuszcza Capital Economics. K Tłumaczenie: Mikołaj Jaroszewicz Tekst oryginalny ukazał się w anglojęzycznej wersji „Epoch Times” (www.theepochtimes. com) 13.06.2016 r., ostatnia aktualizacja 14.06.2016 r. Polski przekład opublikowano dzięki współpracy ze Stowarzyszeniem RKW.

dujący jeden z podukładów eksperymentalnych do detektora CMS. Prof. Krzysztof Meissner (UW) jest z kolei jednym z dwóch koordynatorów eksperymentu OSQAR, a prof. Michał Turała (AGH) pełnił funkcję szefa departamentu Electronics and Computing for Physics Division.

Polskie projekty badawcze i rozwojowe związane z CERN Polscy naukowcy odpowiadają również za zaprojektowanie i budowę kluczowych elementów Wielkiego Zderzacza Hadronów. Przykładowo, Zakład Aparatury Jądrowej (ZdAJ), wchodzący w skład NCBJ, uczestniczył w modernizacji pierwszego stopnia przyspieszania cząstek w kompleksie akceleratorów zasilających LHC. W Świerku wykonywane były również specjalne komory przyspieszające protony i grupujące je w paczki. Warszawska Grupa eksperymentu CMS (UW, NCBJ, PW) zaprojektowała

i wykonała modernizację elektroniki trygera mionowego, tego samego mechanizmu, który stworzyła dla LHC w 2009 roku. Polscy badacze z zespołu LHCb wykonali dużą część detektora składającego się z tzw. komór słomkowych, umieszczonych w detektorze śladowym. Z kolei krajowi konstruktorzy z ALICE brali udział w budowie kalorymentru elektromagnetycznego PHOS (Photon Spectrometer), służącego do badania i rekonstrukcji własności mezonów pi zero oraz „samotnych” fotonów. Powstająca w Polsce infrastruktura obliczeniowa wykorzystywana jest w ramach „Worldwide LHC Computing Grid”, ogólnoświatowej sieci 160 centrów komputerowych. Przykładowo Centrum Informatyczne Świerk, obok AGH i ICM, udostępnia do przetwarzania zgromadzonych danych ok. 1100 rdzeni obliczeniowych, ponad 500 TB (terabajtów) przestrzeni dyskowej, a także specjalistyczne oprogramowanie naukowe i wydajną infrastrukturę sieciową – w pełni redundantne łącze światłowodowe o przepustowości 10 Gbit/s. Ma to szczególne znaczenie, ponieważ tylko jeden eksperyment pracujący przy LHC – CMS – generuje 100 Mb danych na sekundę. Jednym z polskich urządzeń wspomagającym pracę akceleratora jest ‘buncher’ – urządzenie stworzone w Instytucie Problemów Jądrowych w Świerku, które w przyszłości będzie odgrywało istotną rolę na pierwszym etapie rozpędzania cząstek w akceleratorze LHC. Buncher kształtem przypomina walec o średnicy 60 cm i wysokości 30 cm. Wewnątrz urządzenia drga pole elektromagnetyczne, analogiczne do tego wykorzystywanego w kuchenkach mikrofalowych. Zastosowanie pola magnetycznego pozwala na przyspieszenie znajdujących się w nim protonów oraz na zgrupowanie ich w paczki (ang. bunch). Drgania pola elektrycznego zachodzą jednak w obu kierunkach, co oznacza, że w jednej fazie cząstki byłyby przyspieszone, ale w następnej – spowolnione. Paczki pozwalają wstrzelić się precyzyjnie w te miejsca, gdzie pole pomaga w rozpędzaniu protonów, w którym powstał buncher.

Dyrektorem Zakładu Aparatury Jądrowej IPJ, w którym powstał buncher, jest dr. Paweł Krawczyk. Kolejnym sukcesem polskich specjalistów jest budowa kluczowego elementu jednego z detektorów („Tryger”), który jest częścią detektora CMS (Compact Mion Solenoid – Zwarty Solenoid Mionowy), stworzonego przede wszystkim do obserwacji cząstek zwanych mionami. Polacy już dawniej wygrywali przetargi organizowane przez CERN. Np. jedna z wrocławskich firm przygotowała rury do eksperymentu w CERN. Polacy skonstruowali również wielką podporę pod specjalny przyrząd pomiarowy, która musiała unieść ponad 1000 ton. Z Polski trafia też do CERN duża część helu, gazu koniecznego do chłodzenia akceleratora cząstek. A w CERN jest największa instalacja kriogeniczna helu w świecie. Najnowszym i największym spośród wszystkich wdrożeń przeprowadzonych przez polskie firmy w CERN jest dostawa do instytutu badawczego w Genewie 1132 serwerów marki Actina Solar. Wyprodukowane przez firmę ACTION serwery funkcjonują w ramach potężnej infrastruktury informatycznej Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych. W ogromnych serwerowniach CERN nieprzerwanie pracuje niemal 7 tysięcy urządzeń tego typu. Polskie serwery obliczeniowe analizują, przetwarzają i zapisują ogrom informacji powstających w wyniku każdego z eksperymentów. Szacuje się, że w momencie największego natężenia zderzeń w ciągu sekundy dochodzi do 600 milionów kolizji protonów, co generuje kolosalną, liczoną w petabajtach (biliardach bajtów) ilość danych na sekundę. Możemy się wkrótce spodziewać dalszej intensywnej współpracy polskiej nauki i biznesu z CERN. Okazuje się, że jeśli tylko Polakom stworzyć możliwości, dają się poznać jako profesjonalni i kreatywni. Potrafią także organizować się w struktury zdolne do konkurowania z najlepszymi. K Artykuł powstał we współpracy ze Stowarzyszeniem RKW.

Odpływ chińskiego kapitału Valentin Schmid

N

a pozór odpływ kapitału z Chin wyniósł tylko 30 mld dolarów USA w maju, znacznie poniżej skoku do 100 mld dolarów USA, zaobserwowanego wcześniej w tym roku. A więc wszystko w Chinach jest w porządku? Niezupełnie. Żartobliwie można by powiedzieć, że wygląda to tak, jakby ludzie nadal ukrywali pieniądze w schowkach w pasie i próbowali przeszmuglować je przez granicę. Chińskie przedsiębiorstwa wciąż prowadzą dziwne operacje przejmowania firm w celu wywozu kapitału do innych krajów. Przykładem takiego przejęcia może być wykup włoskiego klubu piłkarskiego przez producenta sprzętu gospodarstwa domowego. Inne statystki dość wymownie ukazują, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda. Chiński import z Hongkongu odnotował zawrotny wzrost o 242% w maju w porównaniu z ubiegłym rokiem i o 21%w porównaniu z poprzednim miesiącem. Co w tym dziwnego? Otóż wielkość eksportu z Hongkongu do Chin powinna być taka sama, ale według obliczeń innej instytucji ta wielkość w tym roku spada, a jej spadek wynosi 4,8% w kwietniu w porównaniu z ubiegłym rokiem. Także całkowita wielkość importu łącznie z importem z Hongkongu spadła o 10,3% w ciągu roku. „Inny interesujący kontrast daje się zauważyć w danych dotyczących handlu z Hongkongiem. Mimo że dane za maj nie są jeszcze dostępne, to wywóz z Hongkongu do Chin zmniejszył się na przestrzeni 12 miesięcy, podczas gdy przywóz z Chin do Hongkongu przez większość tego okresu wzrastał” – napisała firma inwestycyjna Natixis w informacji dla klientów.

Rozbieżność jest rzeczywiście znacząca. Jak to jest możliwe? Większość analityków zgadza się, że chińskie przedsiębiorstwa przedstawiają nieprawdziwe faktury instytucjom kontroli, aby móc w ten sposób przesyłać

Chińskie przedsiębiorstwa wciąż prowadzą dziwne operacje przejmowania firm w celu wywozu kapitału do innych krajów. pieniądze do Hongkongu i omijać limity nałożone na wypływ pieniędzy na zewnątrz. „Zawyżanie faktur importowych, w szczególności z Hongkongu, jest źródłem odpływu kapitału, mimo że stanowi ono zaledwie 2% całkowitego importu” – napisał Międzynarodowy Instytut Finansów (IIF) w swojej informacji. W przeszłości i w okresie, w którym Chiny gromadziły swoje zasoby rezerw walutowych (4 biliony dolarów USA w szczytowym okresie 2014 r.), notowano przepływ w odwrotnym kierunku. Eksport z Chin do Hongkongu wzrastał, a import do Hongkongu z Chin był ustabilizowany. „Handel między Chinami i Hongkongiem jest kanałem przepływów

spekulacyjnych. Nazywamy te przepływy »spekulacyjnymi«, ponieważ zależą one od kursu juana i wprowadzają kapitał do Chin, kiedy juan się wzmacnia. Konsekwentnie obserwuje się obecnie trend odwrotny, gdyż wartość juana maleje” – pisze Natixis. Według Natixis przedsiębiorstwa handlowe Hongkongu i ich partner w Chinach kontynentalnych wraz z przedsiębiorstwami obrotu towarami handlują głównie złomem i odpadami tworzyw sztucznych. „Towary rzeczywiście są transportowane przez granicę, ale ich wartość może być wątpliwa”. Biorąc pod uwagę rozbieżność pomiędzy dwiema wielkościami, które w zasadzie powinny być jednakowe, nie ma żadnych wątpliwości, że wartość dóbr jest zawyżana w celu transferowania pieniędzy za granicę. Według Natixis może to nawet być korzystne dla instytucji kontroli: „Wiedza o istnieniu i rozmiarach przepływów spekulacyjnych jest korzystniejsza dla instytucji kontroli niż całkowita likwidacja tego kanału i znikoma wiedza o czarnym rynku”. K Tłumaczenie: Elżbieta Kietlińska Tekst oryginalny ukazał się w anglojęzycznej wersji „Epoch Times” (www.theepochtimes. com) 9.06.2016 r. Polski przekład w „Śląskim Kurierze Wnet” ukazał się dzięki współpracy ze Stowarzyszeniem RKW.


LUTY 2017 · KURIER WNET

5

KURIER·ŚL ĄSKI

Cytować kłamstwa i głupoty... Najlepszy sposób na demaskowanie kłamstw i głupot – mawiał pewien konserwatywny profesor – to cytować je. Na współczesnych pedagogicznych salonach spotkamy profesorów pedagogiki, którzy wygłaszają wzajemnie sprzeczne poglądy i równocześnie odnoszą się do nich z szacunkiem. Mało – nie dostrzegają w tym żadnej głupoty. Są pośród nich m.in. – użyjmy określenia prof. Zbyszka Melosika – symbole nonkoformizmu naukowego: H.A. Giroux i L. Witkowski (Kraków, Impuls 2010). Ten ostatni (zaprzyjaźniony z amerykańskim lewakiem H.A. Giroux) cieszy się na salonach polskiej pedagogiki autorytetem i powszechną opinią wyjątkowo wyrafinowanego, acz brawurowego intelektualisty; uchodzi też za odnowiciela akademickiej pedagogiki i nie ukrywa, że wzoruje się na pedagogice krytycznej/lewicowej, zorientowanej postmodernistycznie i gnostycznej, ufundowanej na fałszywej wizji człowieka, która zwalcza mniejszościowy nurt pedagogiki konserwatywnej/prawicowej. Religia gnozy oparta jest na niezwykle rozbudowanej mitologii, która nieco przypomina powieści fantasy. Przebrnięcie przez te mity (o nich bez wytchnienia pisze prof. Witkowski) jest niemożliwe z powodu ich wielkiej objętości i przejmującej nudy. Nie będę ukrywał, iż ilekroć sięgam do bombastycznych deliberacji prof. L. Witkowskiego, gwałtownie upadam na duchu. Dopada mnie przykre poczucie deficytu bystrości. Oczywiście zastanawiam się, skąd się ta moja niemoc bierze? Kto wie, może z przygniecenia żargonem składającym się z imponującego zestawu długich, złożonych i nowych wyrażeń i słów? W każdym razie za żadne skarby pojąć nie potrafię, dlaczego np. słowo ambiwalencja powinno oznaczać co innego niż dotąd? Nie mogę, niestety, dać najmniejszej gwarancji, że właściwie odczytałem to, co napisał prof. Witkowski. I w gruncie rzeczy nie powinno mnie to obchodzić, skoro niektórzy postmoderniści twierdzą, że warto oswajać się z chaosem i bezsensem i (w tym gronie znajduje się też prof. Śliwerski), że każdy tekst ma tyle znaczeń, ilu jest jego czytelników (blog, wpis z dnia 28 IV 2016). Zrozumiałem wszelako, że dobrze i postępowo jest poniechać tradycyjnego utożsamiania: ambiwalencja = chaos, brak porządku, i raczej skupić się na zjawisku rehabilitacji ambiwalencji, wszak w teorii twórczości mówi się o tolerancji na ambiwalencję. Tak oto L.

Witkowski zapewnia, iż ambiwalencja przestaje być już tylko deficytem, złem, a staje się (...) aksjomatem ontologicznym (Edukacja wobec zmiany społecznej, s.196, Toruń 1994). Taktyka ta stosowana jest z powodzeniem przez lewackich uczonych w amerykańskich uczelniach. Oto wybitny przedstawiciel amerykańskiej myśli konserwatywnej Thomas Sowell pisze: Jedną z licznych strategii pozwalających na uniknięcie dyskusji merytorycznej jest specjalne używanie słów

Oszukiwanie i tworzenie pozorów było zawsze domeną magików, teraz staje się powoli domeną specjalistów od edukacji? Ze wspomnień młodego stypendysty University of Virginia, Zbyszka Melosika, wynika, że mógł o tym nie wiedzieć: Był chyba rok 1991, kiedy miał miejsce w moim życiu punkt zwrotny – a był nim list od prof. Kwiecińskiego. Pamiętam, że ta mała kartka papieru, która przybyła do mnie przez ocean, stała się punktem wyjścia zmiany mojej tożsamości naukowej. Profesor pisał

REFLEKSJE NIEWYEMANCYPOWANEGO PEDAGOGA

Herbert Kopiec

Czesław Miłosz spostrzegł zadziwiająco trafnie: Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie. Przenosząc to na interesujący nas grunt pedagogiczny, ślady odnajdujemy w następującej przestrodze: Żadnemu zawodowi („Chowanna” z 1946 r.) nie grozi (...) tak wielkie niebezpieczeństwo samozadowolenia, a nawet urojonej nieomylności, jak pedagogom.

Młodzieżowy dureń pedagogiczny nadzieją na odrodzenie akademickiej pedagogiki?

przedefiniowanych w duchu Orwellowskiej nowomowy tak, aby znaczyły coś zupełnie odmiennego niż normalnie. Komu tak naprawdę służy rehabilitacja ambiwalencji za pomocą nowomowy, czyli manipulowania znaczeniem słów? Myślę, że tym, którym zależy na unikaniu i uciszeniu merytorycznej dyskusji naukowej, a tym samym likwidacji gremiów naukowych o charakterze niezależnej, poważnej elity. Przykro mi o tym mówić (Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co mówić o tym nie pozwala? ,C.K. Norwid), ale w tym unikaniu uczciwej dyskusji naukowej nie ma nic naszego, oryginalnego, polskiego. W miejsce bardziej pogłębionego komentarza przytoczę rozmowę z życzliwym mi człowiekiem. Gdy, zawstydzony, w pewnej konfidencji (w związku z kolejną, 778-stronicową, w twardej okładce książką L. Witkowskiego Niewidzialne środowisko, Kraków 2014) zwierzyłem się zaufanemu koledze po fachu, że mam problem, gdyż profesor Witkowski znowu wpędził mnie w wątpliwości co do moich intelektualnych możliwości, a równocześnie miewam wstydliwe natrętne myśli, czy aby nie zderzyłem się ze zwykłym umysłowym hochsztaplerstwem – ten zaczął mnie miłosiernie pocieszać, abym się zbytnio nie dręczył z powodu braku zrozumienia zawiłych wywodów prof. Witkowskiego, bo z prof. L. Witkowskim może być tak, jak z J. Habermasem – najbardziej znanym dziś na świecie filozofem niemieckim, którego krytycy twierdzą, że odniósł sukces jako filozof społeczny dzięki niezrozumiałości swoich wielce skomplikowanych tekstów: któż ośmieliłby się krytykować, kiedy nie bardzo jest za co uchwycić („Arcana” nr 6/2009). Mój druh serdeczny wyraźnie w duchu rehabilitacji ambiwalencji zaapelował: – Herbert, weźże się ty wreszcie w garść. Przestań się czepiać siebie, a także profesora Witkowskiego, bo słyszałem ostatnio na mieście, że jego najnowsza książka nie jest przecież bezużyteczna. Nadaje się – przykładowo – do zabijania małych zwierząt…

1998). Pobrzmiewa w tym, skądinąd szlachetnym, marzeniu groźna lewacka próba poprawiania, ulepszania świata, nielicząca się z realiami natury ludzkiej. Lewacy tak już mają: trzeba nas ulepszyć – przekonują – bo jesteśmy niedostatecznie wolni, niedostatecznie równi, niedostatecznie multikulturalni i niedostatecznie europejscy... W wystąpieniu na otwarcie IX Zjazdu Pedagogicznego w Białymstoku (2016) prof. Kwieciński napomknął, że przeżywamy (eksplozję głupoty)/ epidemiczny upadek rozumu o niezwykle rozległych, głębokich i trudno odwracalnych konsekwencjach. W tak zarysowanym kontekście przywołany casus generała Patiorka nieuchronnie zachęca również do poszukiwań jakiś pomysłów zabezpieczających społeczność uczonych pedagogów przed oswajaniem się z głupotą i jej banalizacją oraz towarzyszącą jej fascynacją różnymi modnymi ideologicznymi/ pedagogicznymi fanaberiami.

400 ankietowanych pracowników nauki zaledwie 23 przyznawało się do poglądów konserwaywnych/prawicowych (Dariusz Rohnka, 2007). Czyżby to był zwykły przypadek, że – jak pisze Thomas Sowell – od wielu dziesięcioleci większość studentów zajmujących się pedagogiką jest uznawana za najgorszych na uczelni, a uczący ich profesorowie należą do najmniej szanowanych przez swe środowisko nauczycieli akademickich? Wydziały nauczycielskie i pedagogiczne nazwano intelektualnymi slamsami uczelni. Kiedy rektor Harvardu odchodził na emeryturę (1933 r.), powiedział władzom uczelni, iż wydział pedagogiczny to kociak, którego należy utopić (T. Sowell, Amerykańskie szkolnictwo od wewnątrz,1996). Czy nasi pedagodzy/stypendyści amerykańskich uniwersytetów mieli tego świadomość?

Lewackie/zachodnie korzenie pedagogicznej głupoty

Trudno dziś powiedzieć, czy młodziutki Melosik, zanim osiągnął status olbrzyma polskiej pedagogiki, wiedział o lichej reputacji pedagogiki jako nauki na amerykańskich uniwersytetach, ale na pewno wrócił ze stypendium do Polski zadurzony w uprawianej tam tzw. pedagogice krytycznej i z – jak sam powiada – nową tożsamością naukową. Ale czy ta radykalna przemiana dobrze wróży polskiej akademickiej pedagogice, zwłaszcza w kontekście spostrzeżenia T. Sowella, który stwierdził:

Wciąż mała jest świadomość, że od kilkudziesięcioleci na amerykańskich uniwersytetach panuje skrajnie lewicowy establishment. Uniwersytety są największym siedliskiem lewackiej propagandy. Nauki tzw. społeczne są niemal w całości opanowane przez zwolenników mark– sizmu lub marksizmu-leninizmu. Jak stwierdzono w 2002 roku, na niemal

mniej więcej tak: „Niech Pan przestudiuje pedagogów krytycznych, niech Pan zobaczy, co Pan sądzi o postmodernizmie: ma tam Pan bliżej do wszystkich tekstów”. I zaczęło się! Ta inspiracja wytyczyła moje kolejne wielomiesięczne studia w bibliotekach amerykańskich – nad pedagogiką krytyczną, a później postmodernistyczną. Do dziś pamiętam zdumienia, jakie przeżywałem podczas lektury książki H.A. Giroux (...), czy szok (biorąc pod uwagę sposób narracji i argumentacji) w trakcie analizy tekstu P.L. McLarena (...). Sposób myślenia H.A. Giroux i P.L. McLarena był całkowicie sprzeczny z całą moją „tradycją” w zakresie uprawiania nauki (H. Giroux, L. Witkowski Edukacja i sfera publiczna, str. 508, Impuls 2010). Wielkie emocje i mocne słowa! Czy uprawninone, skoro prof. Śliwerski (członek tego samego ambiwalentnie lewicowego salonu pedagogicznego) dość nieoczekiwanie bezlitośnie obśmiał i wydrwił bełkotliwy obiekt zachwytu swego uczonego kolegi, pisząc (blog): Niektórzy uprawiają nową dyscyplinę, pedagogikę krytyczną, wśród nauk społecznych. W tym, kto nie zna jej pojęć, wywołują winę, choć sam dyskurs czasem bywa niedorzeczny (4 stycznia 2015)? Jeszcze w tym samym roku prof. Śliwerski zaapelował: Chyba czas przestać jednostronnie zachwycać się obcością (…), zachęcam młodych badaczy do kontynuowania pięknych polskich tradycji badawczych polskiej myśli pedagogicznej (10 grudnia 2015). Ale pięć lat wcześniej, recenzując (drugim rec. był Z. Melosik) książkę poświęconą pedagogice krytycznej, odnosił się do niej z uznaniem: Bez pedagogiki krytycznej niemożliwe jest m.in. ustanowienie ekonomicznej i społecznej demokracji. Masz, babo, placek: raz tak, raz siak!

Urzeczenie prof. Zbyszka Melosika

Pożytki z młodzieżowego durnia pedagogicznego

Czy trzeba bić na alarm? Gdy czytam różne ambiwalentnie niepokojące (bo na przemian z optymistycznymi) diagnozy i oceny stanu polskiej pedagogiki doby transformacji ustrojowej, narzucają mi się pytania: czy i kto tym wszystkim zarządza i dowodzi, czy ktoś się temu – ze zwykłej ostrożności – przygląda? Pytania nie są błahe, skoro naukowy olbrzym polskiej pedagogiki, prof. Z. Kwieciński, wskazał na istnienie tu różnych patologii i wymienił zjawisko, które nazwał zamętem, głupawką paradygmatyczną, podkreślając równocześnie ważność strategii (postmodernistycznej) edukacji dla wgnieżdżania wychowawczego życzliwości dla każdego (...). Marzy się naszemu szlachetnemu prof. Kwiecińskiemu życzliwość dla każdego (III Ogólnopolski Zjazd Pedagogiczny, Poznań

RYS. BOGNA PODBIELSKA

T

akże prof. B. Śliwerski, Przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, na swoim blogu wzmiankował ongiś o psychopatach swobodnie buszujących w środowiskach szkolnych, którzy płynnie mówią i potrafią też być czarujący i pociągający, jako o nieszczęściu dla otoczenia. To oczywiście prawda, gdyż odsetek idiotów wśród profesorów jest taki sam, jak wśród woźniców. Mogą więc zatruć środowisko, zwłaszcza gdy ktoś taki jest osobą wpływową i zajmuje stanowisko, do którego przywiązane są zewnętrzne znamiona prestiżu i władzy. Niekiedy przez całe lata funkcjonuje bez zwracania na siebie niczyjej uwagi. Antoni Słonimski pisał, że austriac– ki generał Potiorek dowodził dywizją, czy nawet korpusem, mając osobliwe zainteresowania naukowe: badał mianowicie ciężar gatunkowy pojedynczego żołnierza, zanurzając go w beczce z wodą w pełnym oporządzeniu, po czym zapisywał, ile wody wypiera. Dopiero kiedy tę metodę zapragnął zastosować do zbadania ciężaru gatunkowego oficerów sztabowych, został w plecionce odwieziony do infirmerii, gdzie okazało się, że już od dawna miał fioła – ale dywizją czy nawet korpusem dowodził bez zwracania niczyjej uwagi. Incydent zdarzył się, mimo że armia ta pod tym względem była bardzo ostrożna (S. Michalkiewicz, „Nasza Polska” 2013). Do tej ostrożności w austriackiej armii będziemy nawiązywać z nadzieją, że mogą z tego wyniknąć jakieś pożytki dla naszej polskiej współczesnej akademickiej pedagogiki – pod warunkiem, że głupotę potrafimy rozpoznać i nie będziemy wobec niej obojętni. Może bowiem dojść do zbrodni obojętności. Prawdziwi naziści stanowili mniejszość wśród Niemców, których zbrodnia polegała na bezczynnym przyglądaniu się ich poczynaniom. Co można zrobić dla dobra akademickiej pedagogiki, nie popełniając podobnych błędów zaniechania?

Powiemy co nieco o tych pożytkach dla ratowania akademickiej pedagogiki jedynie w trybie hipotetycznym. Póki co, nie są mi bowiem znane żadne inicjatywy (oprócz mojej, dalej prezentowanej), które by w jakiejś mierze przypominały zabezpieczającą przed głupotą mądrą ostrożność w armii austro-węgierskiej. Otóż trzeba nam wiedzieć, że zatrudniano w niej tzw. durnia garnizonowego, przez którego przechodziły projekty przepisów rozkazów wojskowych poprawiane tyle razy, aż je zrozumiał i potrafił streścić. Dopiero wtedy trafiały do ogólnego stosowania. Wracając do generała Potiorka: nie wiemy, jaki impuls natchnął go do zgubnego pomysłu badania ciężaru gatunkowego oficerów sztabowych. W przypadku funkcjonowania różnych instytucji naukowych/pedagogicznych jesteśmy w trochę lepszej sytuacji. Ciała te kierują się określonym teoriami, paradygmatami, systemami

pedagogicznymi opisanymi w książkach, podręcznikach pedagogicznych i są wygłaszane na konferencjach naukowych, ostatnio niemal już wyłącznie (dla podniesienia ich rangi) międzynarodowych. Stąd, wzorem armii austro-węgierskiej, można by je poddawać weryfikacji i ocenie, zanim zostaną dopuszczone do publicznego obiegu i stosowania. Komu można by powierzyć owo profilaktyczne zadanie z nadzieją, że będzie dobrze służyć akademickiej pedagogice? Tak sobie myślę, że w roli odpowiednika durnia garnizonowego w społeczności uczonych pedagogów mogliby wystąpić młodzi pedagodzy (uniwersyteccy asystenci i doktorzy) – tzw. parezjaści. Parezjasta powinien bez strachu mówić, co leży mu na sercu. Ale tak dobrze jeszcze nie jest, bo niezbędny tu klimat intelektualny i moralny na polskich uczelniach jest wciąż marzeniem ściętej głowy. W oczekiwaniu na lepsze czasy, wybiegając z konieczności w przyszłość, proponuję już dziś dla wybranej elitarnej grupy parezjastów roboczą nazwę młodzieżowych durniów pedagogicznych. Może oni pomogliby w jakiejś mierze uchronić – przykładowo prof. Śliwerskiego, a tym samym akademicką pedagogikę, przed tworzeniem chaosu i zamętu, np. nie dopuszczając do publicznego wygłaszania/publikowania ostentacyjnie sprzecznych ocen lewicy. Być może taki młodzieżowy dureń pedagogiczny nie byłby w stanie pojąć, dlaczego prof. Śliwerski psioczy na Polskie Towarzystwo Pedagogiczne wspierające Ruch Palikota, w tym na lewicowych z krwi i kości profesorów (np. Jana Hartmana – zob. wpis z 10 września 2013), a równocześnie ujawnia swoją miętę do lewicy. Dość przywołać fakt (a to nie może być przypadek), że wchodzi w skład Komisji nagrody PAN w dziedzinie pedagogiki im. Władysława Spasowskiego (1877–1941), czołowego lewicowego polskiego filozofa marksistowskiego okresu dwudziestolecia międzywojennego. Młodzieżowy dureń pedagogiczny zapewne by to wychwycił i stosownie zareagował! Ciekawe też, czy młodzieżowy dureń pedagogiczny pojąłby dziwaczne w tradycyjnym sensie narracje profesorów Witkowskiego i Śliwerskiego, odnoszące się do prof. Petera McLarena, że ten czołowy przedstawiciel tzw. radykalnej pedagogiki amerykańskiej (krytycznej) jest zagorzałym neomarksistowskim „demokratycznym lewakiem” i „zdeklarowanym katolikiem” (sic!) w jednej osobie, z całą powagą akademicką demaskującym oddziaływania wychowawcze w średniej szkole katolickiej. (Nieobecne dyskursy, cz. II, Toruń 1992, s. 122). Jednym słowem: katolicki towarzysz McLaren! Kto wie, czy młodzieżowy dureń pedagogiczny dopuściłby, aby w Polsce doszło do promocji antypedagogiki – osobliwej koncepcji, polegającej (najogólniej rzecz biorąc) na wychowywaniu bez wychowania. Hubertus von Shoenebeck, głośny jej reprezentant, napisał do polskiego czytelnika ni mniej, ni więcej: Chciałbym podzielić się z Państwem moimi poglądami i doświadczeniami w zakresie antypedagokiki, ale zanim przejdę do istoty rzeczy, dokonam krótkiej autoprezentacji: mam dwoje dzieci w wieku 8 i 10 lat i one nie były wychowywane (red. B. Sliwerski, 1992). Dziś, po latach, wiemy, że był to zwiastun pogardzającej rozumem nowelizacji Ustawy o przemocy w rodzinie, gdzie jako przemoc psychiczną wymienia się m.in. krytykowanie dziecka i ograniczanie mu kontaktów. Warto wiedzieć, że takie prawo wprowadzono w Szwecji w 1979 r. i nie rozwiązało żadnego problemu, natomiast spowodowało uznanie za przestępców rodziców: nie można już nakazać dziecku, żeby za karę poszło do swojego pokoju, bo jest to uznawane za upokorzenie. Wyszło na to, że rodzice w Szwecji boją się swoich dzieci (Szwedzki model katastrofy, „Gość Niedzielny” 2010). Na gruncie tej postępowej (bezrozumnej) pedagogiki zachodniej zakazuje się też w niektórych krajach używania słów „mama”, „tata”. Konsekwencje tego można przewidzieć z prawdopodobieństwem wyników sensowności badań prowadzonych przez generała Potiorka. W tym przypadku eksperyment będzie skutkować likwidacją tradycyjnej rodziny – fundamentu sensownego wychowania. Dobrze by się stało, gdyby na drodze tego postmodernistycznego wygłupu stanął jakiś ruch rozumnych ludzi dobrej woli. Miło by było zobaczyć w nim (w akademickiej pedagogice) tradycyjnie mądrego młodzieżowego durnia pedagogicznego. K


KURIER WNET · LUTY 2017

6

O

czywiście ma rację, podobnie jak rację miała śp. Anna Walentynowicz i jak rację ma chyba najbardziej patriotyczny z pierwszej Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” Antoni Kopaczewski, dożywający swoich dni zdecydowanie poniżej oficjalnego minimum egzystencji. Dla mnie w roku ’81 wzór do naśladowania, zresztą dziś także. Co prawda rzeczywistości nie da się cofnąć, bo nie wrócą już zniszczone wielkie zakłady pracy i wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, ale spróbujmy. Cofnijmy się nawet jeszcze dalej, do roku 1945. Do początku komunizmu, który oficjalnie w roku 1989 odesłaliśmy do lamusa w wyniku ugody Okrągłego Stołu. Dopiero cofając się do początku komunizmu, możemy zrozumieć, o co naprawdę toczyła się gra w Polsce roku 88/89. Mamy zatem rok 1945. Wielotysięczna rzesza ludzi, głównie żydowskiego pochodzenia, wyznająca jednak komunizm, a nie judaizm, zostaje osadzona przez Stalina w roli zarządców państwa polskiego. I chociaż ta wroga Polsce armia niszczy stary system, przejmując środki produkcji, sieci handlowe i zabijając opornych, to jednak nie robi tego bezkarnie. Za swoje działania jej członkowie odpowiadają bezpośrednio przed centralą światowego komunizmu w Moskwie. I jeśli zawodzą, ideologicznie lub finansowo, ponoszą nieuniknioną i zasłużoną karę. Ponieważ z racji późniejszych wydarzeń bardziej interesuje nas aspekt finansowy, zajmijmy się nim przez chwilę. A zatem, w imieniu światowego komunizmu, pomiędzy rokiem 1945 a 1948 komuniści odbierają zwyczajnym Polakom prawo do decydowania o sobie, o swoim życiu. Przejmują odpowiedzialność za całą gospodarkę. Raz – odbierając własność dotychczasowym posiadaczom. Dwa – odbierając większość wynagrodzenia za pracę robotnikom. Opisując kiedyś przypadek mojego dziadka kowala wyliczyłem, że komuniści pozostawili w jego kieszeni nieco ponad 10% dotychczasowych zarobków (dziadek pracował przed II wojną w Hucie Stalowa Wola i zarabiał miesięcznie 120 złotych; był świetnym kowalem). W zamian za przymusową rezygnację z dbania o siebie, komuniści w imię budowy świetlanej przyszłości rozdysponowali pozostałe 90% w sposób następujący: 50% oddali z powrotem w postaci • przymusowego zatrudnienia wszystkich Polaków w wieku produkcyjnym; • bezpłatnej służby zdrowia; • bezpłatnego szkolnictwa, od podstawowego do wyższego; • bezpłatnego mieszkania; • dopłat do podstawowych artykułów spożywczych i przemysłowych, ze szczególnym uwzględnieniem dzieci. Pozostałe 40% z pensji dziadka komuniści przeznaczyli na budowę systemu zabezpieczenia własnych interesów, sorry – oczywiście, że interesów światowego komunizmu. Stąd właśnie wzięło się państwo, jak je złośliwie nazywaliśmy, policyjne. Spełniające, poza zwykłą rolą zapewnienia bezpieczeństwa

KURIER·ŚL ĄSKI zewnętrznego, również rolę zapewnienia bezpieczeństwa wewnętrznego. Na wszelki wypadek, gdyby w nowym systemie dziadek nie czuł się zbyt szczęśliwy. Przed rokiem 1939 składki na ubezpieczenia społeczne wynosiły odpowiednio 16% wynagrodzenia od pracowników umysłowych i 14% od robotników fizycznych. I płacone były w większej części przez pracodawcę i mniejszej przez pracownika. Dla podkreślenia wartości robotnika w jego przecież państwie, stawki wyrównano i w roku 1952 wynosiły 15%. A potem już tylko rosły. Do 20% w 1972, do 25% w 1981, do 33% w 1982, do 43% w 1983. Spadek do 38% nastąpił w roku 1987. Po Okrągłym Stole znowu wzrosły. W roku 1990 do 43% i w 1993 do 45%. Dodając do tego składkę cho-

standardów europejskich zaczęła systematycznie rosnąć. Teraz, według różnych wyliczeń krajowych, mamy od 500 000 do 650 000 urzędników. Według wyliczeń europejskich Eurostatu ich ilość właśnie przekroczyła 1 000 000 (słownie: jeden milion) – 8-krotnie więcej niż w czasie trwania państwa komunistycznego. Na marginesie i niejako dla pocieszenia nas wszystkich podam, że największy właściciel ziemski III RP, Henryk Stokłosa, posiadający 10 000 hektarów ziemi, ma o 4 000 hektarów więcej niż największy właściciel ziemski II RP, książę Sapieha. Co stanowi sztandarowy przykład udanej przemiany komunistów. Państwo komunistyczne działało jako tako do początku lat osiemdziesiątych. Aż stało się jasne dla mo-

O ograniczeniu zakresu, a w zasadzie likwidacji nauczania historii i przedmiotów humanistycznych napisano już wiele. Ja chcę upomnieć się o lekceważoną matematykę. Szczęśliwie przywrócono jej status przedmiotu obowiązkowego na maturze, lecz poziom jej nauczania woła o pomstę do nieba. By nie być gołosłownym, przytoczę przeprowadzony przeze mnie eksperyment. Otóż, poruszony krążącymi opiniami o poziomie matur, ściągnąłem sobie w maju 2015 zadania z egzaminu maturalnego na poziomie podstawowym i w gronie rodzinnym – mam na to świadków – bez używania kartki i ołówka, czyli „w rozumie”, rozwiązałem zadania dające 30% punktów, a więc zdałem maturę. Zaznaczam, że

Rok później powtórzyłem zabawę i uzyskałem 66%. Czyżbym był geniuszem matematycznym? Wrodzona skromność nie pozwala mi zaprzeczyć, niemniej prawda jest dla mnie bardziej brutalna. Jest nią dramatyczny spadek poziomu nauczania. W zestawach maturalnych widziałem zadania, których – w moich czasach – nie dałby na klasówkę nauczyciel w podstawówce, by nie narazić się na zarzut zaniżania poziomu. Kto nie wierzy, niech sprawdzi. Zaintrygowany tym rezultatem, zajrzałem do podręcznika do matematyki dla licealistów. Ku memu zdziwieniu, analiza kończyła się tam na ciągach. Nie było ani granic, ani pochodnych, o całkach nie wspomnę. Wiem, podstawa programowa to temat do długiej dyskusji, a i wnioski nieoczywiste. W końcu, kto z absolwentów szkoły średniej używa całek, pochodnych i granic? Wielu swobodnie operuje decybelami i wartościami pH, nie mając zielonego pojęcia o logarytmach. W codziennym życiu zupełnie wystarczą cztery działania plus procenty i jakieś pojęcie o podstawach geometrii i prawdopodobieństwie. Po co więc uczyć matematyki? Celem nauczania matematyki nie powinno być, moim zdaniem, wpojenie na całe życie sposobu obliczania skomplikowanych całek czy rozwiązywania równań różniczkowych, choć taka wiedza z pewnością nie zaszkodziłaby maturzystom. Przede wszystkim powinno chodzić o nauczenie logicznego myślenia, umiejętności definiowania

pojęć oraz uzasadniania wygłaszanych tez. A tego we wspomnianym podręczniku jak na lekarstwo. Wzory wzięte „z powietrza”, bez pokazania, skąd się biorą; brak dowodów nauczanych twierdzeń, brak definicji używanych terminów. Jedynie parę przykładów używania podanych wzorów i tyle. Tak, żeby nauczyć się na najbliższy sprawdzian i zapomnieć. Efekty takiej edukacji widzimy coraz częściej w życiu publicznym. Słyszymy tezy zupełnie oderwane od rzeczywistości, wygłaszane jak aksjomaty, bez jakiejkolwiek próby ich uzasadnienia. Coraz więcej odbiorców tych treści przyjmuje je jak prawdę objawioną, nawet nie próbując weryfikacji, bo nie wie, co to jest dowodzenie twierdzeń, nie tylko matematycznych. Często dyskutanci mijają się w dyskusji, mówiąc o różnych sprawach, bo nie potrafią zdefiniować problemu i stosować definicji. Wniosek końcowy nasuwa się prosty. By polskie szkoły kształciły dojrzałych i samodzielnie myślących ludzi, likwidacja gimnazjów jest krokiem w dobrym kierunku, wręcz niezbędnym. To jednak tylko element koniecznych zmian. Uzupełnieniem, a raczej większą częścią reformy powinna być zmiana podstaw programowych oraz metod uczenia i oceniania, przy czym nie należy zapominać o pomijanej matematyce. Ale to nieszczególnie zajmuje polskie nauczycielstwo. Ważniejsze dla nich są posady dyrektorskie w gimnazjach. K

Wojna, którą właśnie przegraliśmy Część VI: Bilans lat niepodległości Jan Kowalski

robową i rentową, pracodawca odprowadza do ZUS 48% płaconej pracownikowi pensji. Przy podobnej liczbie mieszkańców i większym terytorium, policji było przed rokiem 1939 32 000 funkcjonariuszy i 1000 pomocników cywilnych. Za czasów PRL armia Milicji Obywatelskiej, której doszły nowe zadania w postaci frontu wewnętrznego, została potrojona. Rok 1989 nie stanowił tu jednak przełomu i nie powrócono do stanu sprzed komunizmu. Teraz, w roku 2012 [w roku napisania Wojny…; przyp. red.], policja liczy 100 000 funkcjonariuszy i aż 13 000 cywilów. I jeszcze 10 000 strażników miejskich i kilka tysięcy gminnych. Często narzekamy, że II Rzeczpospolita była państwem urzędniczym. Urzędników państwowych przed wojną było średnio 300 000. Co ciekawe, w państwie robotniczo-chłopskim wcale nie nastąpił wzrost ich liczby, ale przeciwnie, spadek do około 140 000. Głównie dlatego, że aparat partyjny (PZPR) przejął część funkcji urzędniczych. I chociaż po pierwszej reformie w roku 1991 liczba ta zmniejszyła się do ok. 120 000, to potem w ramach dostosowywania naszego państwa do

skiewskiej Centrali, że dłużej nie da się utrzymać systemu komunistycznego. Bo jest zbyt kosztowny i bez transferu modernizacji technologicznej z Zachodu staje się jednym wielkim skansenem. Wtedy z samej Centrali popłynęła do komunistów całego świata niepokojąca wiadomość, że muszą się zatroszczyć o samych siebie. I zaczęło się… Postanowili komuniści, którzy zaczęli rozgłaszać, że nigdy nie byli ideowi, ale robili to za pieniądze (jak rasowe kurwy), zagospodarować finanse, które – dotychczas powiązane z doktryną – mogli jednie wąchać. To dlatego wybuchła wolność gospodarcza, najpierw nieśmiała w 1983, a potem wręcz anarchistyczna w wydaniu ministra Wilczka w roku 1988. Inaczej nie sposób byłoby przykryć skoku na kasę. Zarazem, dla zachowania swojej dotychczasowej pozycji społecznej, przekształcający się w kapitalistów komuniści wcale nie zrezygnowali z utrzymania dotychczasowego państwa wewnętrznego. W końcu to ono gwarantowało im bezkarność i powodzenie planu. Do zagospodarowania pozostawało 50%. 50% kiedyś odebrane tylko po to, żeby mądrzej troszczyć się o potrzeby maluczkich. Myślę, że właśnie możliwość bezkarnego przejęcia owych 50%,

O oświacie moje 3 grosze Zbigniew Kopczyński

Z

i wszystkim, umocniły się na pozycji głównego rozgrywającego polskiej sceny politycznej. Każą politykowi być chrześcijańskim wydawcą, to będzie. Każą mu być obscenicznym libertynem – jeszcze będzie udawał zadowolonego. Reasumując, jedno się udało: sprzedać wszystko, co II Rzeczpospolita zbudowała, czyli podstawy niezależności państwowej w oparciu o własną narodową gospodarkę. Więcej, udało się sprzedać również to, co wyrzeczeniem całego narodu udało się zbudować Polsce Ludowej. I tak nie wystarczyło na obsługę systemu, dlatego jesteśmy już zadłużeni kilkakrotnie bardziej niż za Gierka. Przy czym za Gierka przynajmniej parę rzeczy zostało zbudowanych. To właśnie fundamenty III RP (bo trudno ją nazywać Rzeczpospolitą) powodują, że obecny system jest niewydolny ekonomicznie i musi skończyć się katastrofą. Jestem przekonany, że upadłby najpóźniej w 2005, gdybyśmy w roku 2004 nie weszli do Unii. Ale weszliśmy. Bowiem, jak Centrala w Moskwie wydała komunistom zgodę, a – obserwując wydarzenia w Rumunii – wręcz rozkaz stania się kapitalistami, tak Centrala w Brukseli entuzjastycznie przyklasnęła takiemu

Jakiż szok przeżył w połowie lat 90. pewien lewicujący Francuz, przyjeżdżający tu w trudnych czasach z pomocą, gdy świeży minister, były ubogi opozycjonista, oprowadził go po swojej nowej willi, a on sam dalej mieszkał w ciasnym mieszkanku w Paryżu! To, że trochę później minister ten okazał się TW – współpracownikiem tajnych służb komunistycznych od roku 1987, częściowo wyjaśnia problem. Wydaje się też, obserwując powyższy przypadek, że Okrągły Stół zagwarantował coś jeszcze obu stronom zmowy – bezkarność. Coś, czego nie dawał komunizm – za mniejsze przekręty wydawano wyroki śmierci i wyrzucano ze stanowisk. Ale ta systemowa bezkarność ma swoją cenę. Tajne służby, gromadzące wiedzę o wszystkich

Były lider Solidarności, konkurent L. Wałęsy o przywództwo w Związku w roku 1981 i reprezentant stronnictwa przegranych – Andrzej Gwiazda mówi, że pobłądziliśmy, dlatego musimy cofnąć się po własnych śladach i zacząć od początku.

Żywiołowe protesty nauczycielstwa i opozycji przeciw planom likwidacji gimnazjów skłoniły mnie do wrzucenia swoich spostrzeżeń do toczącej się dyskusji nad planowaną reformą i poziomem narodowej edukacji.

aznaczam, że nie jestem pedagogiem i nie zajmuję się zawodowo oświatą. Mój kontakt z systemem edukacji był i jest pośredni, jak każdego z rodziców. Niemniej obserwowany poziom dyskusji, a szczególnie demagogia i brak logiki przeciwników reformy skłoniły mnie do zabrania głosu. Przewodniczący Bochniarz i wspierający go politycy straszą gwałtownym spadkiem poziomu polskiej oświaty wskutek zmian i masowych zwolnień nauczycieli. To oczywiście totalna bzdura. Przecież po likwidacji gimnazjów uczniowie nie wyparują ze szkół. Po prostu zamiast 1. klasy gimnazjum będziemy mieli 7. klasę podstawówki i do nauczania potrzeba będzie dokładnie tyle samo nauczycieli. Niezbędne zwolnienia nauczycieli będą, tak jak dotychczas były, spowodowane sytuacją demograficzną. Inną sprawą jest, że obecni dyrektorzy gimnazjów staną się nauczycielami szkół podstawowych i być może

Polaków o resentymenty komunistyczne i tęsknotę za PRL. Przekonując nas wszystkich, że to jest jedyna możliwa organizacja państwa, że tak jest po prostu urządzony świat gwarantujący wolność i zamożność. Tej prostej grabieży wystarczyło byłym komunistom, a teraz sztandarowym kapitalistom, do roku 2000, kiedy to w Polskę uderzył pierwszy kryzys gospodarczy. W następnych latach byliśmy świadkami bratobójczej walki o kasę w łonie warstwy miłościwie nam z nadania Okrągłego Stołu panującej. Z apogeum w postaci afery Rywina. W końcu nie zapominajmy, że z tysięcy przywiezionych przez Stalina grupa ta rozrosła się do co najmniej trzech milionów, licząc razem z rodzinami i licznymi zwolennikami z rozsądku. Nie można było zmniejszyć dotychczasowego aparatu państwa, ale przeciwnie, należało go rozbudować, bo oprócz byłych komunistów trzeba było wziąć na utrzymanie prawdziwych socjalistów, narodowych konserwatystów, ludowców i liberałów. Świeża krew systemu, wywodząca się z ubogiej inteligencji (innej nie było), musiała zająć się sobą. Swoją sytuacją materialną i zabezpieczeniem swoich dzieci.

rozwojowi wydarzeń. Już niewydolna gospodarczo i ledwo dysząca pod socjalistycznym panowaniem, teraz zyskała ogromny, prawie stumilionowy rynek zbytu. Do podboju od zaraz i bez przeszkód. Czy odbyła się w celu nowego ułożenia Europy jakaś nowa Jałta, tego nie wiemy. Ale nawet tego scenariusza bym nie wykluczał. Za zalegalizowanie staro-nowych władców Polski i uprawomocnienie ich grabieży, najeźdźcy z Zachodu przystąpili do podboju nowych terytoriów. Przede wszystkim zadbali o to, żeby zniszczyć naszą konkurencyjność wynikającą z wieloletniego zacofania – taniość życia i produkcji. I dopięli swego dzięki aktywnej pomocy warstwy rządzącej, którą, podobnie jak kiedyś afrykańskie plemiona, kupili za tanie świecidełka. Nie chcę być złośliwy bardziej niż muszę, ale według mojego szacunku za każdego dolara zainwestowanego w przekupienie kacyków III RP zyskali co najmniej tysiąc. Na pozór nie widać w tym wszystkim opłacalności dla moskiewskiej Centrali. Ale przyjrzyjmy się dokładniej. Przecież ten system, zaprowadzony na wyraźne polecenie Moskwy we wszystkich państwach komunistycznych Europy Środkowej, gwarantuje z definicji ich słabość. A wciągnięcie przeciwnika na swój bezkresny teren jest od wieków stosowaną taktyką wojenną Rosji. Stosowaną po to, żeby wygrać. Bo co przez te dwadzieścia parę lat niepodległości osiągnęliśmy? Popatrzmy na budynki administracji państwowej. Pisząc państwowej, mam na myśli łącznie administrację rządową, państwową i samorządową – ponieważ ta ostatnia w żadnej mierze nie jest organem społeczeństwa, ale jest bezpośrednio zależna od władz państwowych. Budynek w mojej gminie z małego, 80-metrowego parterowego budyneczku rozrósł się w ciągu ostatnich dwudziestu lat w prawdziwy kombinat. Liczy dwa piętra i poprzez kształt litery L przekształcił się w literę C. Jeszcze jedna kreska i zamknie się w twierdzy nie do zdobycia. Moja gmina jest typową gminą rolniczą. Większość mieszkańców pracuje w swoich gospodarstwach. I mając do dyspozycji najlepsze ziemie klasy I i II, żeby przeżyć, w połowie wyjeżdża do prac polowych w Niemczech, Holandii, Belgii. To jest prawdziwa miara naszego sukcesu. Nie ma sensu znęcać się nad przegranymi. To nie tylko Solidarność przegrała. Wszyscy przegraliśmy. Nie licząc jednostek światowych, przegrali również ludzie nowego systemu, chociaż może im się wydawać jeszcze, że jest inaczej. Bo jakież to zwycięstwo, gdy kark opasuje nie jedna, ale dwie obroże, a pieniądze się kończą? Wycofanie się po własnych śladach do momentu, gdzie pobłądziliśmy, i rozpoczęcie od nowa, do czego zachęca Andrzej Gwiazda, ma głęboki sens. Opisałem w tym rozdziale, jak i dlaczego pobłądziliśmy. W następnym opiszę punkt zero, od którego musimy rozpocząć nasz zwycięski marsz. K

odebranych w roku 1945 zwyczajnym ludziom ze względów ideologicznych, stanowiła fundament zmowy Okrągłego Stołu. „Opozycja” w wyniku tej zmowy zyskała możliwość przekształcenia się w warstwę urzędniczą nowego państwa. Stąd taki rozrost biurokracji. Nowy, rzekomo kapitalistyczny system zaoferował zatem Polakom pozbawienie ich wszelkich dotychczasowych dofinansowań, nie oferując w zamian możliwości zarobków, jakie istniały przed jego wprowadzeniem w roku 1945. Propagandowy majstersztyk autorstwa Jerzego Urbana, że w kapitalizmie nikt o nikogo się nie troszczy, został jak najbardziej poważnie zaakceptowany przez dotychczasową opozycję. Odtąd wraz z byłymi komunistami oskarżającą zwyczajnych

o likwidację stanowisk dyrektorskich ZNP chodzi? Niech więc uczciwie nazwie rzecz po imieniu, bowiem między utratą stanowiska a utratą pracy jest dość istotna różnica. O ile zrozumiała jest obrona przez związek zawodowy miejsc pracy jego członków, o tyle dziwi przyjęcie takiej opcji przez polityków opozycji. Zapominają oni albo udają, że zapominają, iż celem reformy powinno być podniesienie poziomu nauczania, a nie zatrudnianie nauczycieli. Dobrze jest, jeśli oba te cele można zrealizować jednocześnie. Jednak dla ministra edukacji priorytetem musi być dobro uczniów przed dobrem nauczycieli. Tak samo jak reforma ochrony zdrowia powinna mieć na celu dobro pacjenta, a nie stwarzanie miejsc pracy lekarzom i pielęgniarkom. Czy warto bronić gimnazjów? Otóż od czasu ich powstania do zapowiedzi likwidacji nie słyszałem o nich ani jednej pozytywnej opinii. Z opublikowanego w roku 2014 raportu Najwyższej Izby Kontroli wynikało, że fala samobójstw

zaszczutych nastolatków była jedynie wierzchołkiem góry lodowej tego, co działo się w gimnazjach. A tymczasem wystarczyła zapowiedź ich likwidacji przez rząd Prawa i Sprawiedliwości, by dokonał się w Polsce cud edukacyjny i gimnazja – w opinii ZNP et consortes – stały się fundamentem wysokiego poziomu polskiej oświaty. Z tym wysokim poziomem, to – mówiąc delikatnie – też nieporozumienie. Wystarczy posłuchać opinii rektorów po każdej rekrutacji. Nawiasem mówiąc, rektorzy sami są winni, bo to oni, a dokładniej ich poprzednicy, wymusili na ministrze Giertychu słynną amnestię maturalną, czyli obniżenie wymagań do 30% zdobytych punktów dla zdania matury. Rektorzy bali się, że wyższa poprzeczka spowoduje brak kandydatów na studentów. A teraz często pierwszy rok studiów poświęca się na powtórkę lub wręcz nauczanie tego, co studenci powinni wynieść z liceów, a strata tego roku skutecznie obniża poziom studiów i tym samym wartość wiedzy absolwentów uczelni.

W zestawach maturalnych widziałem zadania, których – w moich czasach – nie dałby na klasówkę nauczyciel w podstawówce, by nie narazić się na zarzut zaniżania poziomu. nie korzystałem z tablic ani kalkulatora, z czego korzystać mogą maturzyści. Dla porządku dodam, że maturę zdawałem 40 lat wcześniej i nawet nie próbowałem wtedy rozwiązywać zadań w pamięci.


LUTY 2017 · KURIER WNET

7

KURIER·ŚL ĄSKI

P

oprzedni artykuł z tego cyk– lu zakończyłem uwagą, że mowa Ślązaków jest językiem radości, w tej funkcji się wyspecjalizowała, co jest i sympatyczne, i zdradliwe. Oglądam oto odcinek „Niewolnicy Isaury” ze śląskim dubbingiem. Ten pierwszy emitowany w PRL południowoamerykański tasiemiec zyskał przeogromną popularność. Obecnie nie dałoby się chyba ponownie tego oglądać w standardowej polszczyźnie, za to w gwarze śląskiej „Isaura” brzmi interesująco, mimo amatorskiego poziomu wykonawczego lektorów, przez co sceny poważne odbiera się tak, jak włoskie westerny z czeskim dubbingiem: na wesoło. Wygląda jednak na to, że ryzyko powiązania śląszczyzny z radością się opłaciło, bo w ten sposób budujemy emocjonalne więzi i niezmiernie ważne przekonanie, że Śląsk to jest coś dla dzieci fajnego, a dla dorosłych – cennego. Widzimy to na różnych imprezach szkolnych. Dzięki coraz liczniejszym przejawom twórczości artystycznej uczniowie dysponują już sporym zestawem tekstów gwarowych, nadających się na szkolne występy.

Śląski w mediach Do rywalizacji o śląskiego widza wchodzi nawet dość ociężała TVP Katowice z coraz ciekawszym programem „Dej pozór”, a bardziej zaawansowani z przyjemnością znajdą na youtubie dwudziestoletniego Niklausa Pierona, który co pewien czas dowcipnie, ale z dużym znawstwem wyjaśnia kolejne tajemnice śląskiego sposobu życia. To jest symptomatyczne: młodość. Starzy twórcy już chyba nie będą pisać po śląsku, bo wiedzą, jakie to trudne. A młodzi tego nie wiedzą. Oto Marcin Melon z pokolenia trzydziestolatków napisał już cztery kryminały po śląsku z komisorzem Hanusikiem w roli głównej, a ostatnio wygrywa konkursy na jednoaktówkę po śląsku i zapowiada kolejne inicjatywy twórcze. Coraz częściej naszą gwarę słychać nawet w teatrach profesjonalnych, choć to jest nowa tradycja, zapoczątkowana w roku 2004 przesławnym „Cholonkiem” wg Janoscha, który do dziś nie schodzi z repertuaru Teatru Korez. R E K L A M A

„Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny” – od razu okrzyknięty arcydziełem – pozostaje wzorem niedoścignionym i osamotnionym ze względu na jedno kryterium, o którym już się pisało: prawdę. Spektakl jest dla swoich bohaterów bezlitosny. Tego na razie nie potrafi wypruć z siebie żaden autor polski. Wszyscy pragną Ślązaków uwznioślić, a przecież dramat w „Cholonku” rodzi się z prawdy. Z prawdy strasznej. Tam tylko prawda jest wzniosła. Nie bohaterowie. Oni są zwyczajni.

Z mieszkańcami Istebnej czy Koniakowa rozmawiałem wielokrotnie, ale zawsze po... gorolsku. Nie po góralsku, bo tam ‘góralski’ znaczy ‘śląski’, ale po gorolsku, czyli w typowej polszczyźnie radiowo-telewizyjnej. I dopiero w audycji Marii Pańczyk usłyszałem tamtejszą gwarę w całej ozdobie. Chwilę później pojawia się na antenie ktoś z Lublińca i mówi o swoich sprawach językiem równie pięknym, ale zupełnie innym. Radzionków, Ruda Śląska, różne mniej znane miejscowości z Opolszczyzny...

słychać śląskich tekstów o sprawach dzisiejszych, niekiedy technicznych, nigdy – politycznych. Mniej znany, a równie znakomity jest kilkuminutowy „Słownik śląski” Łukasza Tury, nadawany w dni robocze przez katowickie „Radio eM” (107,6 MHz). W radiowym „Słowniku” osłuchujemy wybrany na dany dzień wyraz w jego charakterystycznych kontekstach. Każdy native speaker próbuje ten wyraz zdefiniować nie tylko „encyklopedycznie”, ale też opowiada, w jakiej

Narracje o Śląsku i o Polsce płyną dwoma istotnie różnymi nurtami. W zasadzie wszyscy piszą o Śląsku dobrze, choć – gwoli artystycznej prawdy – tu czy tam przesłodzoną strawę należałoby lekko posolić, a nawet ziarnka pieprzu nie zaszkodziłoby niekiedy zetrzeć. Z kolei o Polsce przez wiele lat w najważniejszych mediach pisano i mówiono źle. To się kumulowało, a rezultaty polityczne i kulturowe przyszły same.

Język dialogowy

(IV)

i śląski syndrom dziecka niekochanego Andrzej Jarczewski Dzieło Marii Pańczyk Prawdziwy początek triumfalnego marszu gwar śląskich przez media wiąże się jednak z radiowym programem „Po naszymu, czyli po śląsku”. Jest to cykl przepięknych audycji niedzielnych, prowadzonych od roku 1993 w Radiu Katowice przez red. Marię Pańczyk. To jest nie tylko audycja, to już jest instytucja! Żeby wystąpić w radiu, trzeba najpierw przejść przez coraz trudniejszy konkurs, wygłosić pięciominutowy monolog, czasem zaśpiewać, pokazać oryginalny strój i – najważniejsze – mówić swoją autentyczną gwarą domową, ocenianą przez najznakomitszych znawców języka i obyczajów: prof. prof. Dorotę Simonides, Jana Miodka i innych świetnych gości.

Wszyscy mówią pięknie i ciekawie, niektórzy tak dowcipnie, że mogliby występować w najlepszych kabaretach.

Szlachetne naśladownictwo Dzieło życia Marii Pańczyk to nie tylko wspomniany konkurs i niedzielna audycja w porze obiadowej. To również dziesiątki innych audycji w innych radiach, obecność gwary w telewizjach i oczywiście w internetach. Maria Pańczyk otworzyła nowy rozdział, stworzyła wręcz modę nie tyle nawet na gwarę, co na gwarę... piękną! Pielęgnowaną, ocenianą, poprawianą, tworzoną w miarę potrzeb, choć wciąż jeszcze zapatrzoną w przeszłość. Na szczęście – niewyłącznie. Coraz więcej

sytuacji użycie owego słowa było właściwe, a w jakiej nie; kiedy dany tekst był odbierany pozytywnie, a kiedy był przyganą; czy mogła to powiedzieć córka, czy tylko matka. Niezwykle ciekawa formuła. Zamiast profesorów – sami użytkownicy języka pokazują wszystkie jego piękności i zasadzki, przywołując przy tym nostalgiczny kontekst kulturowy swojej młodości. Nie jest to audycja poprawnościowa, normatywna. Pokazuje rozmaitość i bogactwo gwar śląskich. Ale też ich zanikanie.

Nowatorstwo formalne W radiowym „Słowniku śląskim”, prawie codziennie słyszymy, że omawiane słowo już znika z językowego krajobrazu. Przeważnie dlatego, że zmienia się kontekst, że nie zdarzają się już sytuacje, w których można by było tego wyrazu użyć, że – w końcu – z naszych domów poznikały przedmioty, które miały śląskie nazwy. Przykładów nie przytaczam, bo tego trzeba posłuchać. Mam nadzieję, że wkrótce wyjdzie książka z serdecznym, niekoniecznie bardzo naukowym opracowaniem „Radiowego słownika śląskiego”. A w załączeniu – płytka z nagraniami niektórych audycji i link do strony internetowej, pozwalającej wysłuchać wszystkiego, co było i jeszcze długo – daj Boże – będzie nadawane. Niezależnie od walorów naukowych wymienionych programów, zachwyca genialna ich forma. Okazuje się, że o języku można mówić nie tylko uczenie, ale też pięknie i wzruszająco. Inna sprawa, że sam przedmiot audycji jest w najwyższym stopniu „radiowy”, dźwięczny i wdzięczny w obróbce. Trzeba tylko wynaleźć atrakcyjną formę. Taką właśnie, jaką prezentuje nam Maria Pańczyk i – skrajnie odmienną – Łukasz Tura. Dodatkową zaletą tych audycji jest stworzenie po wsze czasy bezcennej audioteki gwar śląskich. Twórcom i uczestnikom tych programów składam w tym miejscu hołd, bo takiego piękna ani na ulicy, ani na dole kopalni nie uświadczysz. Tylko w domu! I w radiu. Na całym świecie obserwujemy nie tylko proces zanikania małych języków, ale również specjalizację gwar lokalnych. Śląszczyzna zdobywa wszystkie media, ale nie obsługuje wszystkich tematów, specjalizuje się w sprawach tradycji i uczuć; jest obecna w bezpośredniej rozmowie, gdy – wobec chudego słownika własnego – w każdej chwili można skorzystać z bogactwa zrozumiałej dla rozmówców gorolszczyzny.

Osoba „półtora” Zakres używalności etnolektów jest już naprawdę wąski. Próby sztucznego poszerzania skazane są na niepowodzenie. Skoro przez tysiąc lat nikt po śląsku nie odmówił „Ojcze nasz”, to już nigdy nikt tego nie zrobi, co nie znaczy, że ktoś z takich czy innych powodów nie spróbuje jednostkowo wyjść w tej modlitwie poza lokalne oboczności fonetyczne. Nie przyjmie się też śląski mszał, choć kazania, głoszone po śląsku, bywają wyróżniającą ozdobą niektórych parafii. Ale znów: tylko

w małej, ale silnej gwarze parafian. Kazanie lub pieśń w gwarze sąsiedniej parafii wygoni ludzi z kościoła! W literaturze na kompromisy (czytaj: na artystyczną klęskę) godzi się pisarz, który usiłuje utrwalić narrację w języku małym, żyjącym wyłącznie w mowie. Niewielu twórców bierze się za większe gwarowe formy prozatorskie, a o ambitniejszej uniwersalnej poezji trudno nawet pomyśleć. Bo poeta jest rzeźbiarzem monumentalnym jakości słowa. Do wykucia najkrótszego nawet epigramatu potrzebuje ogromnego kosmosu języka. Gwara śląska brzmi prawdziwie jedynie w dialogach i w konkursowych monologach: w opowieściach, nadających się do zapisania w pierwszej lub drugiej osobie gramatycznej. A może – w osobie… „półtora”? Podjąłem taką próbę w swoich górniczych „Trzech dołowych opowieściach”: narracja w standardowej polszczyźnie, natomiast dialogi – w różnych wariantach języka dołowego. Nie jestem pewien, czy to dobry sposób, więc na razie nic więcej w tym stylu nie publikuję. Za wcześnie na to lub... za późno?

Biblia po śląsku Roztomaite „Pawły i Gawły” mogą fragmentami brzmieć po śląsku (jako „Uwe i Wili”) lepiej nawet niż w oryginale. Możliwe jest też przełożenie na śląski „Zemsty” czy „Prometeusza”, ale nie nowej prozy. Liczne książki i pomniejsze publikacje pióra nieocenionego propagatora śląskiej godki, Marka Szołtyska, raczej tę tezę potwierdzają. Szołtysek – mimo iż używa czcionek polskich – jest dziś najświetniejszym autorem, piszącym po śląsku, a jego dzieła, w tym „Biblia Ślązoka”, cieszą się ogromną popularnością. Inna sprawa, że niektórzy językoznawcy i bibliści krytykują ten przekład na gruncie swojej nauki. Tymczasem nie jest to przekład, ale parafraza, a nawet oryginalne dzieło o charakterze kulturotwórczym, regionalnym. Pokazuje, że Biblię na wesoło można podać gwarą, a na poważnie już niespecjalnie, choć zrobili to np. Kaszubi. Od czasów Reformacji pełny przekład Biblii jest w Europie dowodem na istnienie języka, rozumianego jako fenomen o wyższym stopniu organizacji wewnętrznej i szerszej funkcjonalności niż gwara. Gwara jest bowiem dialektem jakiegoś języka, a język nie jest dialektem żadnej gwary, co zresztą (słusznie) wygląda na czczą zabawę presupozycjami, ukrytymi w definicjach ‘języka regionalnego’, ‘języka mniejszości’, ‘gwary’, ‘dialektu’ czy ‘etnolektu’. Nazwanie danego fenomenu tak lub owak nie rozstrzyga żadnych sporów terminologicznych, zwłaszcza gdy chodzi o profity ustawowe, inaczej premiujące każdy z tych terminów.

Imprimatur Biblia jest w rozważanym kontekście ważna, bo daje porównanie z innymi językami. Jeśli ktoś porywa się na tłumaczenie Pisma Świętego, znaczy to, że w danej krainie istnieje wystarczający potencjał intelektualny, skupiony na tej sprawie; potencjał, który pozwala brać się za rzeczy nie tylko wielkie, ale też ujawniające całe bogactwo form słownych i składniowych, dokumentujące pokonanie ogromnych, takich samych w każdym języku, trudności. A szczególnie utalentowany tłumacz Biblii (np. Luter, Wujek) wybiera i nobilituje jedną gwarę z wielu podobnych i czyni z niej język narodowy. Jest to jakby „imprimatur” dla języka: skoro macie tyle własnych czasowników i rzeczowników, że stać was na własną Biblię – stać was na zrobienie z gwary języka również w innych dziełach i dziedzinach. Skoro potraficie w waszej mowie dać każdej rzeczy odpowiednie słowo i to inne słowo niż inni – macie język giętki, który powie wszystko, co pomyśli głowa. Choć pewnie z ograniczeniami, bo np. nadążanie w jakiejkolwiek mowie za nowinkami technologicznymi jest tak kosztowne, że nawet wielkie języki powoli rezygnują z własnej obsługi tych zagadnień i pozostają przy terminologii amerykańskiej.

Incydent rudzki W połowie stycznia 2017, gdy piszę ten odcinek, zdarzyło się coś, co nakazuje mi odłożyć zakończenie „Języka dialogowego” na następny miesiąc. Oto w Rudzie Śląskiej kierowniczką pewnej przychodni została pani, która – wzorem innych szefów – szczegółowymi zarządzeniami musi uregulować wszystkie aspekty pracy swoich podwładnych. Okropna to maniera, pleniąca się i w korporacjach, i w urzędach, i nawet tam, gdzie tylko śmieszy.

Co zatem się stało w Rudzie Śląskiej? Otóż pani kierowniczka nakazała rejestratorce witać gości uprzejmie, ale cytuję: „Do każdego pacjenta zwracamy się w języku polskim, nie stosujemy gwary...”. Ktoś sfotografował to zarządzenie, doniósł tam, gdzie na to czekali, i zaczyna się afera. Główna niemiecka gazeta dla Polaków na Śląsku krzyczy wielkim tytułem: „Dyskryminują Ślązaków!”. W sukurs biegną inne media polonofobiczne, a główny niemiecki portal internetowy dla Polaków gromi zafałszowanym pytaniem: „Zakaz używania gwary na Śląsku?”. I już czytelnicy nagłówków w całej Polsce i na świecie dowiadują się o jakichś straszliwych zagrożeniach ze strony aktualnej władzy, no bo któż mógłby wydać „zakaz” w takiej sprawie. I to „na Śląsku”, nie w przychodni. Kula śniegowa potężnieje. Polskojęzyczne media udostępniają swoje łamy różnym osobom i organizacjom, publikując polemiki równie kretyńskie jak owo zarządzenie, a fora internetowe wręcz zakwitają wiązankami najwymyślniejszych obelg pod adresem Polski i Polaków. Media rozszarpały nieszczęsną kierowniczkę. Nikt nie wystąpił w jej obronie, ja również, bo wspomniane zarządzenie jest tak głupie, że doprawdy nie ma czego bronić. Natychmiast zresztą zainterweniowały władze miasta i zarządzenie zostało uchylone. Wystarczyła chwila, kilka fotografii i mamy aferę na sto frajerów. Na sto tysięcy! Ciekaw jestem, czy ten wist podejmą media zagraniczne. I na jaką okazję z tym poczekają. Teraz jednak analizuję to zdarzenie nie jako poddany manipulacji czytelnik, ale jako długoletni (2003– 2016) kierownik zabytkowej Radiostacji Gliwice i badacz incydentu, który przeszedł do historii jako „prowokacja gliwicka”. Napisałem na ten temat starannie udokumentowaną książkę (Provokado, Muzeum w Gliwicach 2008. Nakład jest wprawdzie wyczerpany, ale w Internecie łatwo znaleźć wiele moich artykułów na ten temat, np. na stronie ajarczewski.republika.pl). Nie będę więc tu opisywał prowokacji gliwickiej; przypomnę tylko, że celem tej niemieckiej akcji dezinformacyjnej było radykalne pogorszenie wizerunku państwa polskiego w przededniu rozpoczęcia wojny. Rządy i społeczeństwa krajów, które gwarantowały Polsce pomoc w potrzebie, miały wyrobić sobie fałszywy, jak najgorszy obraz „agresywnych Polaków” i przez to opóźnić reakcję, co znów było etapem na drodze do ich decyzji o zdradzie wiernego sojusznika – Polski. Prowokacja gliwicka została dok– ładnie zbadana i możemy dziś o niej mówić jako o szkolnym wzorcu prowadzenia wojny hybrydowej, twórczo rozwijanym na naszych oczach, na naszych komputerach i telewizorach. Mam nadzieję, że ktoś przebada pod tym względem również omawiany „incydent rudzki”. Oto mówienia gwarą śląską w przychodnianej rejestracji zakazano w mieście, które ma Śląsk w nazwie! Zrobiono to głupio, prowokacyjnie i tak, by dać żer najbardziej polakożerczym mediom i towarzystwom.

Kulturkampf XXI w. Przyczyn obecnej formy antypolskiego Kulturkampfu na Górnym Śląsku upatruję w braku jawnych założeń polskiej polityki kulturalnej. Nie sformułowano celów, które by mogły być akceptowane przez wszystkie kolejne rządy po roku 1989. W efekcie – państwo stopniowo wycofywało się z finansowania różnych przejawów życia kulturalnego, spychając odpowiedzialność za wiele instytucji kultury na samorządy i skazując na nędzę lub na wolnoamerykankę twórców indywidualnych. Przynosiło to wyniki i dobre, i złe. Tu nie wartościuję dokonań. Mówię tylko o braku państwowego pomysłu na kulturę. Odwrotnie było w PRL. Działalność państwa w dziedzinie kultury była bardzo intensywna, a cele jasno określone. Inna sprawa, że te cele (indoktrynacja komunistyczna i sowietyzacja) były wraże, ale nie można mówić o lekceważeniu kultury przez peerelowskie władze. Przeciwnie. Poprzez różne działania na niwie kultury i propagandy intensywnie budowano socjalistyczny światopogląd Polaków i to nawet mogłoby się udać, gdyby tylko komuna była zdolna do stworzenia efektywnej gospodarki. Jak wiemy – nie była. Na koniec wracam do sygnalizowanych na wstępie nurtów narracji. O Śląsku mówi się tylko dobrze, o Polsce – w niepolskich mediach polskojęzycznych – jak najgorzej! K


KURIER WNET · LUTY 2017

8

KURIER·ŚL ĄSKI

Warto zaznaczyć, że podczas okupacji niemieckiej na terenie Generalnej Guberni zwykła prywatna korespondencja nie była cenzurowana.

„Relikwie” czasu stanu wojennego Tadeusz Loster, Zenon Szmidtke

Górnikom z kopalni „Wujek” Jacek Okoń Słuchajcie, to ja mówię, zastrzelony Polak, Odebrano mi życie i mój hełm górniczy, krwawiącymi ustami do mych braci wołam, którzy myślą dziś o mnie na więziennej pryczy. Szedłem z dwiema pięściami przeciw karabinom, w domu dzieci czekały, żeby mnie zobaczyć, opowiedzcie im kiedyś, jak ich ojciec zginął, za co życie swe oddał i swój hełm utracił. Jestem z nimi i z wami, uwięzieni bracia, wiem, że Polska nie zginie, póki wy żyjecie. Jestem z Polską, co krwawi, ale nie rozpacza, kajdanami spętana, samotna na świecie. Nim zaśniecie na pryczach, pomódlcie się za mnie, jak się modlił Pan Jezus wśród nocy Ogrójca, a mój hełm przestrzelony zawieście na bramie, gdzie mi życie zabrano, a mym dzieciom ojca.

P

FOT. MAREK STAŃCZYK MGW

otrzeba było interwencji (wspomina Janina Stawisińska), na jaką może się zdobyć tylko matka umierającego dziecka – żeby przewieźć syna na oddział reanimacyjny Szpitala Górniczego w Ochojcu. Zatrudniłam się tam jako salowa, czuwałam przy Nim dzień i noc, koledzy zdobywali lekarstwa, a nawet po glukozę jeździli aż do Gliwic! Walka o życie Janka trwała do 25 stycznia 1982 r. (Idą pancry na „Wujek”, red. A. Borowski, Katowice – Warszawa 2006). Dnia 16 XII 1981 r. miała miejsce pacyfikacja kopalni „Wujek” w Katowicach. Walka pomiędzy strajkującymi i milicjantami w zasadzie nie odbywała się w bezpośrednim zwarciu. Głównie obrzucając się petardami z gazem, cegłami, metalowymi nakrętkami i innymi ciężkimi przedmiotami, górnicy starali się wypchnąć milicjantów z terenu kopalni przez wyłomy w murach uczynione wcześniej przy pomocy pojazdów pancernych; milicjanci górników – zepchnąć w głąb kopalni i zmusić do poddania się. W wyniku ostrzelania górników ostrą amunicją przez pluton specjalny ZOMO zginęli na miejscu: Józef Czekalski, Krzysztof Giza, Ryszard Gzik, Bogusław Kopczak,

Zbigniew Wilk, Zenon Zając; zmarli wskutek odniesionych ran postrzałowych: Joachim Gnida, Andrzej Pełka, Jan Stawisiński. 23 innych górników zostało ciężko poranionych przez pociski. Do wymienionych poległych strzały zostały oddane z oddali, z zamierzoną celnością, czyli – strzelali, by zabić. Nie udało się ustalić, w jaki sposób i w którym miejscu Janek Stawisiński znalazł się pod obstrzałem plutonu specjalnego ZOMO. Pocisk przeszył mu głowę, uszkadzając obie półkule mózgu. Po przełomie politycznym roku 1989 Janina Stawisińska była oskarżycielem posiłkowym we wszystkich kolejnych procesach członków plutonu specjalnego ZOMO, którzy pacyfikowali kopalnie „Wujek” i „Manifest Lipcowy”, oraz gen. Czesława Kiszczaka. Spośród członków rodzin zamordowanych górników najbardziej wytrwale uczestniczyła w tych rozprawach, dojeżdżając aż z Koszalina, chcąc dowiedzieć się, dlaczego jej dziecko zostało zabite, i domagając się sprawiedliwości. Najbliższą jej sercu pamiątką-relikwią po zamordowanym synu był przestrzelony hełm bohatera z kopalni „Wujek”. Tę relikwię Janina Stawisińska

przekazała w darze Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu. Od września 2016 r. do końca stycznia bieżącego roku w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu była prezentowana wystawa „Stan wojenny w regionie śląsko-dąbrowskim”. Ekspozycja przenosiła widza w rzeczywistość stanu wojennego, ukazując ją w pięciu odsłonach zatytułowanych: opór, represje, pomoc, wolne słowo, kultura niezależna. Najwięcej miejsca na wystawie poświęcono najbardziej tragicznemu wydarzeniu stanu wojennego w regionie śląsko-dąbrowskim – akcji pacyfikacyjnej w kopalni „Wujek”. W tej części można było obejrzeć przestrzelony hełm Janka, najbardziej przejmujący eksponat wystawy.

D

o niezwykłych eksponatów należy zaliczyć także krzyże internowanych z obozu w Zabrzu-Zaborzu. Na tym z pawilonu pierwszego, oprócz wyrytych dat zrywów wolnościowych w okresie PRL-u, znajduje się kilkaset podpisów osób internowanych. Krzyż ten jeszcze w okresie istnienia

FOT. ROBERT GERLICH MGW

Prelekcję pod takim tytułem wygłosił 24 XI 2016 r. w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu dr Jarosław Neja z katowickiego oddziału IPN. Spotkanie odbyło się w ramach cyklu „Akademia po szychcie” oraz projektu „Puzzle stanu wojennego”, dofinansowanego z programu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – „Patriotyzm Jutra”.

obozu został przemycony z obozu na parafię kościoła pod wezwaniem św. Józefa w Zabrzu. Po zdemontowaniu został ukryty w noszach, na których wyniesiono do szpitala chorego na serce internowanego. Na uwagę zasługuje również sztandar internowanych w obozie w Zabrzu-Zaborzu, zaaranżowana z oryginalnych mebli więziennych cela obozowa, kościelny punkt pomocy oraz podziemna drukarnia. Można było poznać fenomen poczty internowanych oraz biżuterii obozowej. Te rękodzieła osadzonych w obozie zadziwiają swoim artystycznym kunsztem. Nie odbiega od tego poziomu biżuteria wykonana i ofiarowana swoim bliskim przez Andrzeja Rozpłochowskiego, najdłużej przetrzymywanego więźnia politycznego w regionie. Zgromadzenie tak wielkiej ilości wyjątkowych eksponatów-relikwii oraz nadanie wystawie klimatu przypominającego tragiczny okres stanu wojennego jest zasługą autora ekspozycji, Jana Jurkiewicza, byłego działacza Niezależnego Zrzeszenia Studentów, osadzonego w obozach internowania w Zabrzu-Zaborzu oraz Uhercach. K

NSZZ Solidarność Regionu Śląsko-Dąbrowskiego. Stały kontakt z TKK udało się nawiązać dopiero działającej od grudnia 1981 r. gliwickiej grupie, w której skład wchodzili między innymi Jerzy Buzek, Krzysztof Gosiewski i Jerzy Łoik. W maju 1982 r. grupa przyjęła nazwę Regionalna Komisja Konsultacyjna. W województwie katowickim do 23 XII 1982 r. władze wydały 2021 decyzji o internowaniu. W styczniu 1982 r. w Zabrzu-Zaborzu internowani prze-

postępowanie karne, podając w uzasadnieniu, że oskarżonym można było zarzucić najwyżej udział w strajku, co nie było traktowane jako przestępstwo, lecz wykroczenie podlegające kolegiom do spraw wykroczeń”. Jak zwykle, prelekcji towarzyszyła ożywiona dyskusja, potwierdzająca wysokie kompetencje słuchaczy w zakresie omawianej tematyki. Jednomyślnie uznano, że konieczna jest większa dbałość państwa i organizacji społecznych

trzymywani byli w dwudziestoosobowych celach o powierzchni 36 metrów kwadratowych, w większości nieogrzewanych, toteż wszyscy cierpieli na uporczywy kaszel i przeziębienia. Procesy w pierwszej kolejności wytoczono przywódcom strajków i protestów z grudnia 1981 r. Większość spraw zakończyła się wyrokami skazującymi. W procesie górników z kopalni »Piast« treść wniosków składanych na rozprawie przez prokuratora dyktowała właściwie SB. W trakcie procesu doszło do zaskakującej sytuacji: prawie wszyscy świadkowie oskarżenia wycofali swoje wcześniejsze zeznania. Zdaniem mecenasa Kurcyusza świadczyło to o tym, że zeznania złożone przez świadków w śledztwie »były albo wręcz sfałszowane przez piszącego protokół w czasie postępowania przygotowawczego, albo wymuszone strachem«. Ostatecznie 12 V 1982 r. sąd wojskowy z braku dowodów uniewinnił oskarżonych oraz umorzył wobec wszystkich

o zadośćuczynienie ofiarom stanu wojennego za doznane krzywdy. W artykule wykorzystano: J. Neja, Górny Śląsk, Podbeskidzie, Ziemia Częstochowska, [w:] Stan wojenny w Polsce 1981–1983, red. A. Dudek, Warszawa 2003. K

Opór i represje w stanie wojennym

FOT. MAREK STAŃCZYK MGW (3)

studenci Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. W kwietniu 1982 r. słuchacze Politechniki Śląskiej w Gliwicach założyli Akademicką Grupę Oporu”, z inicjatywy asystenta z Wydziału Automatyki Andrzeja Jarczewskiego, obecnego na sali podczas omawianej prelekcji. „Pomimo że w regionie istniały liczne struktury miejskie i zakładowe oraz grupy oporu, wyraźnie odczuwano brak nadrzędnego organu wykonawczego, koordynującego pracę podziemia. Za taki nie została bowiem uznana przez Tymczasową Komisję Koordynacyjną NSZZ Solidarność ani powstała w Katowicach w styczniu 1982 r. grupa określająca się jako Regionalna Komisja Wykonawcza, ani założona w tym samym czasie przez ukrywającą się od początku stanu wojennego Jadwigę Chmielowską Regionalna Komisja Koordynacyjna NSZZ Solidarność Regionu Śląsko-Dąbrowskiego, ani wreszcie Tymczasowa Komisja Koordynacyjna

Jan Stawisiński

FOT. Z ARCHIWUM RODZINNEGO

P

relegent zarysował szeroką panoramę omawianego zagadnienia, szczególnie zwracając uwagę na przedstawione poniżej kwestie. „Opór społeczny i działalność opozycyjna po 13 XII 1981 r. przejawiały się w różnorodnych formach: akcji strajkowych w zakładach pracy, modlitw połączonych ze składaniem kwiatów oraz paleniem świec w miejscach pamięci i kultu religijnego, demonstracji ulicznych, aktów sabotażu, działalności wydawniczej i kolporterskiej, a przede wszystkim w odbudowie w podziemiu struktur Solidarności i innych organizacji opozycyjnych oraz tworzeniu nowych grup. W styczniu 1982 r. powstała niezależna Międzyzakładowa Komisja Koordynacyjna NSZZ Solidarność Region Śląsko-Dąbrowski na czele z Danutą Skorenko. Aktywne było także środowisko NZS. Już w grudniu 1981 r. rozpoczęli działalność konspiracyjną

Zenon Szmidtke


LUTY 2017 · KURIER WNET

9

KURIER·ŚL ĄSKI W maju 1999 r. pod honorowym patronatem Rektora Politechniki Warszawskiej rozpocząłem trzecią wielką, samotną wyprawę dookoła świata. Jej celem było upamiętnienie 80 rocznicy Bitwy Warszaw­ s­kiej z 1920 r., jednej z najważniejszych bitew w dziejach świata, nazywanej Cudem nad Wisłą.

B

olszewickie hordy zamierzały przejść „po trupie Polski” na Zachód, połączyć się z braćmi Niemcami. Sowietom marzyło się pojenie koni w Atlantyku i kąpiel w fontannach Rzymu. Ale Polska nie dała się uśmiercić. Gdyby bolszewikom się udało, zapewne cała chrześcijańska Europa zostałaby zamieniona w jeden wielki obóz pracy przymusowej, od Pacyfiku do Atlantyku. Dwadzieścia lat później Europa była już inna i bolszewicy nie mogli zrealizować tych planów. Jak mawiał mój przyjaciel Henryk Piotr– kowski, oficer wywiadu II Rzeczpospolitej, „oni mają długie łapy, nikomu nie wybaczają”. Stalin tego Polakom nie zapomniał! Dowiódł tego układ Ribbentrop-Mołotow i agresja sowiecka 17 września 1939 r., Katyń, deportacje na Sybir, podział Europy w Jałcie i inne niewyobrażalne cierpienia milionów Polaków w XX stuleciu. W odzyskaniu przez Rosję utraconych po I wojnie światowej ziem

Proszę o kilka słów biografii. Urodziłem się 28 marca 1922 r. w Torczynie koło Łucka. Ojciec Romuald zajmował się handlem, a bardzo religijna mama prowadziła Akcję Katolicką. Miałem dwóch braci – Tadeusza i Henryka. Po skończeniu szkoły powszechnej w Torczynie zdałem egzamin konkursowy do gimnazjum w Łucku, skąd rodzice przenieśli mnie do gimnazjum Ojców Pijarów w Lubieszowie na Wołyniu. Tu w latach 1753–59 kształcił się Tadeusz Kościuszko. Miło wspominam mój piękny Torczyn i czteroletnią edukację w Lubieszowie, gdzie kształciła się młodzież z całej Polski. W wieku 17 lat skończyła się ta sielanka? Tak, wrzesień 1939 r. na zawsze zmienił nasze życie. Lato tego roku było piękne, pełne słońca, kąpieli w rzekach i jeziorach, beztroskich zabaw. Czuliśmy, że dojście do władzy Hitlera i jego agresywna polityka nie wróżyła nic dobrego, jednak nikt nie wyobrażał sobie tego, co wydarzyło się po 1 września 1939 r. Dla tych, co mieszkali na Kresach, najgorsze miało dopiero przyjść po 17 września 1939 r. 17 września Sowieci wkroczyli do Polski. Ukraińcy budowali bramy tryumfalne, tworzyli bojówki, podżegali przeciw Polakom, zaś Żydzi sporządzali listy najbardziej wartościowego elementu polskiego i przekazywali je funkcjonariuszom NKWD. Dla Sowietów wyeliminowanie najświatlejszych Polaków było celem nr 1. Realizowano go poprzez masowe wywózki na Syberię i za Koło Polarne. Pierwsza, bez wątpienia najstraszniejsza deportacja, miała miejsce 10 lutego 1940 r., kiedy wywieziono w głąb Rosji ok. 220 tys. ludzi. W środku mroźnej nocy uzbrojeni enkawudziści razem z miejscową milicją wyłamywali drzwi, budzili zaspanych mężczyzn i kobiety, młodzież i dorosłych, dzieci i staruszków. Na spakowanie się dawali 20–30 minut, po czym saniami odwozili (czasem trzeba było iść pieszo) na stację kolejową, gdzie czekały już pociągi z bydlęcymi wagonami. Do każdego wagonu wtłaczano do 70 osób i zamykano. Dziura w podłodze zastępowała toaletę, mały, zakratowany otwór – okno, w środku było miejsce na bagaż, a cztery prycze po bokach to legowiska dla nieszczęsnych skazańców. Następne deportacje (13 kwietnia 1940 r. ok. 320 tys. osób, czerwiec 1940 r. – 240 tys. i czerwiec 1941 r. – ok. 200 tys. – przebiegały według podobnego scenariusza). Kiedy Pan i Pana rodzina znalazła się w sowieckiej niewoli? Po wkroczeniu Armii Czerwonej rozpoczęły się aresztowania rodzin wojskowych. Aresztowano ojca, później mnie, i osadzono w więzieniu w Łucku. Cela-karcer 1x2 m z otworem po sęku, przez który wsysałem powietrze, by się nie udusić. Po godzinie przydzielono mi miejsce obok profesora Lopka i hrabiego Wojciecha Mycielskiego. Siedzieli już trzy miesiące i nauczyli mnie, jak zachować się w czasie przesłuchań. Z początku śledczy byli bardzo mili i pytali o wszystko, tylko nie o powód aresztowania, a później: „Jesteś młody, jak się przyznasz, będzie niższy wyrok!”.

i pochodzie na Zachód największą przeszkodę stanowili polscy osadnicy, rodziny wojskowe, urzędnicy państwowi, ziemianie, nauczyciele, inteligenci itp. Już niespełna pięć miesięcy po wtargnięciu w granice Rzeczypospolitej, 10 lutego 1940 r. miała miejsce pierwsza dramatyczna deportacja w głąb Rosji. W czasie kilkuletnich wędrówek po świecie spotykałem wielu łagierników, a ich niewiarygodne opowieści do dziś śnią mi się po nocach. Nawet w fawelach Brazylii czy slumsach Azji nie widziałem takiej biedy, poniżenia i zwyrodnienia obyczajów, jakie miały miejsce w łagrach. Jeśli mógłbym wyobrazić sobie piekło, byłoby podobne do łagru. Łagier to sadystyczna, przemyślana struktura, mająca na celu powolne niszczenie człowieka, jego umieranie w potwornym bólu i upokorzeniu. Z tego miejsca, gdzie nie obowiązują żadne zasady cywilizowanego świata, żadna etyka i moralność, człowiek na ogół

nie mógł się wydostać. Brud, robactwo, głód, zimno, katorżnicza praca, brak snu i odpoczynku, sadyzm zarządzających kryminalistów, choroby i tęsknota do domu i bliskich – to wszystko sprawiało, że tylko nielicznym udawało wrócić. Coś takiego mogli wymyślić tylko wyjątkowi zwyrodnialcy. Pierwsze obozy pracy przymusowej (łag– ry) powstały w Rosji bolszewickiej w latach 1919–1922. Zakładano je przeważnie tam, gdzie było małe zaludnienie i występowały różnorodne bogactwa naturalne. Umieszczano w nich głównie „kułaków” i „przeciwników industrializacji’. Więźniowie to bardzo tania siła robocza. W 1935 r. było ich ok. 1 mln. W 1938 r. – 2 mln, a w 1950 – ok. 2,6 mln. Najdalej położona i posiadająca najgorszą sławę w „Archipelagu Gułag” była Kołyma, nazywana często „lodowym Auschwitz”. Mówiono, że stamtąd nikt nie wracał. W czasie II wojny światowej wywieziono tam ok. 10 tys.

Polaków. Na mocy porozumienia Sikorski-Majski zwolniono 583 osoby. Wśród nich był Zbigniew Jan Dąbrowski, którego w 1999 r. poznałem w Toronto w Kanadzie. W trakcie drugiego pobytu w Kanadzie w 2002 r. uczestniczyłem w Światowych Dniach Młodzieży. Była to świetna okazja do spotkań z rodakami. Udzieliłem wywiadu w radiu polonijnym „Polonia”, wygłosiłem wykład w budynku Kongresu Stanowego dla członków Stowarzyszenia Polskich Kombatantów z koła terenowego w Toronto. Po wykładzie podszedł do mnie jeden z kombatantów, Zbigniew Jan Dąbrowski, były więzień Kołymy. Zwrócił się do mnie: „Panie Władysławie, proszę mnie pytać, a później, gdziekolwiek pan będzie, proszę pisać, mówić i świadczyć w inny sposób, czym jest bezbożny komunizm, jakie piekło zgotował nam, Polakom, i innym narodom!” Oto rozmowa, jaką z nim przeprowadziłem:

Powrót z piekła W rocznicę pierwszej deportacji Polaków na Sybir i za koło polarne z czasu II wojny światowej

Wywiad Władysława Grodeckiego ze Zbigniewem Janem Dąbrowskim, więźniem Kołymy Do czego mieliśmy się przyznawać – do działalności kontrrewolucyjnej, do planów obalenia Związku Radzieckiego? Odmawiałem zeznań, nic nie podpisywałem, mimo licznych szykan i bicia. Taka sytuacja trwała pięć miesięcy. Każdy otrzymał zarzut: „przynależność do organizacji antyradzieckiej”. W przerwie procesu niski, krępy Żydek Rachman, niby adwokat z urzędu, starał się namówić nas, byśmy mówili „prawdę”, ale nikt go nie słuchał. Odczytano wyroki. Ja dostałem 15 lat łagrów. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1940 r. Mama przysłała mi paczkę z żywnością, zimową odzieżą i dobrze ukrytym medalikiem. To pomogło mi przetrwać, bo wkrótce, w wigilię Bożego Narodzenia, w środku nocy, przy temperaturze blisko -40°C, załadowano nas do bydlęcych wagonów w Łucku i pociąg ruszył w nieznane. Rok wcześniej byłem na pasterce, a teraz cieszyłem się, że mama i brat są jeszcze wolni. Ktoś wyłamał kilka desek w wagonie. Wyskoczyło dwóch mężczyzn, chwilę później padły strzały. Obydwaj zginęli. Anioł Stróż pochwycił mnie za rękę, bo i ja planowałem ucieczkę. Nagle pociąg stanął na bocznicy, opuściliśmy wagon i w śniegu, w kolumnie piątkowej, dotarliśmy do Peresilnoj turmy – ciężkiego więzienia w Charkowie. Nim wprowadzono nas do cel więziennych, musieliśmy na oczach enkawudzistów stoczyć prawdziwą wojnę z tłumem bandytów – rosyjskich więźniów, łachmaniarzy, którzy chcieli nas pozbawić ciepłej odzieży. Wyczerpanych, poobijanych i głodnych wtłoczono nas do cuchnącej, brudnej celi, przyniesiono trochę chleba, kilka wiader herbaty i worek drobnych, niesolonych rybek. Parę razy na dobę wyprowadzano nas grupami do ubikacji, gdzie było kilka kranów z zimną wodą. Taka sytuacja trwała przez tydzień.

Za cara Polacy, szczególnie fachowcy, wyjeżdżali na Syberię także dobrowolnie, gdyż potrzebowano tam ludzi wykształconych. Te dziewicze tereny cywilizowali nauczyciele, geolodzy, odkrywcy, podróżnicy, etnografowie i inżynierowie To głównie polscy inżynierowie projektowali i budowali kolej transsyberyjską. Za Stalina Syberia stała się wielkim obozem koncentracyjnym. Czy miał Pan świadomość, że jedzie Pan na „wieczne zatracenie”? Czy miał Pan nadzieję na ocalenie, na to, że stanie się cud? Nikt nie wiedział, co go czeka. Mogłem mieć tylko nadzieję, że w miejscu mego „przeznaczenia” będą w miarę znośne warunki do przeżycia. Niestety, myliłem się. Warunki bytu zesłańców różniły się w zależności od rodzaju pracy, klimatu i ludzi. W posiołkach byli to komendant „sowchoza”, magazynier, wracz (felczer), piekarz, „kulturnik” i strażnicy. Poza dziećmi do szesnastu lat (te musiały

Odwiedziłem Brack, Irkuck i Chabarowsk, w ciągu ośmiu dni przejechałem koleją transsyberyjską z Moskwy do Pekinu. Sporo czytałem o losach polskich zesłańców, którzy niejednokrotnie ten gigantyczny odcinek nad Amur i jeszcze dalej musieli pokonywać pieszo. By utrudnić marsz, zakładano im na nogi kajdany, choć przecież nikt nie uciekał, bo Syberia to „więzienie bez krat”. Ogromne przestrzenie, niska temperatura, komary, brak żywności, dzikie zwierzęta, przeważnie nieprzyjaźni, nieufni ludzie… Ucieczki były rzadkie, każdy się bał, jeśli eskortujący zesłańców funkcjonariusze carscy strzelali, to głównie do wilków czy tygrysów!

Zesłańcy, by przejść pieszo przez Syberię, potrzebowali dwa lub trzy lata. Wam wystarczyło dwa miesiące, by pociągiem dotrzeć nad Morze Ochockie. Jak wyglądała ta podróż? Mijaliśmy większe i mniejsze miasta, góry, tunele, dziesiątki kilometrów pustych przestrzeni i syberyjskiej tajgi. Całymi godzinami nie widzieliśmy ludzkich osad. Zachwyt, a może i przerażenie budziła wspaniała przyroda, wielowiekowe drzewa. Ucieczka byłaby tu samobójstwem. Dokuczały fatalne warunki sanitarne i kiepskie wyżywienie, ale w końcu udało się dotrzeć do Buchty Nachodki.

Kołymy o powierzchni ok. 2,5 mln km2 stworzono z rozkazu Stalina w latach 30. XX wieku największą grupę obozów pracy przymusowej. Więźniowie pracowali w kopalniach, przy wycinaniu drzew, budowie dróg i kolei. Pracę przerywano dopiero, gdy temperatura spadła poniżej -55°C. Przy bardzo kiepskim wyżywieniu, skromnej odzieży i fatalnych warunkach sanitarnych już po kilku miesiącach pobytu umierało cztery na pięć osób. Czy Pan był świadomy tych zagrożeń? Ogromny obóz w Buchta Nachodce, niewielkim porcie nad Morzem Ochockim, był otoczony podwójnymi zasiekami z drutów kolczastych. Piętrowe drewniane, smrodliwe prycze pokryte słomą, pełne pluskiew, stały się miejscem chwilowego wytchnienia. Rano zbudził nas przeraźliwy ryk syren. Apel, skromniutkie śniadanie (owsianka z dodatkiem głów od śledzi oraz trochę chleba) i 10 godzin pracy przy

Jeden drugiemu był często bratem, a dla mnie i ojcem! Pomagała też wiara w Boga i modlitwa. Pracowaliśmy w kopalni złota przez siedem dni w tygodniu po dziesięć godzin, używając taczek, kilofa i łopaty. chodzić do rosyjskich szkół) wszyscy musieli pracować, za co otrzymywali minimalną rację żywnościową. Dzieci często rozdzielano z rodzicami, na zawsze... Wysiedlano nas do Workuty, nad Morze Białe, na tereny zachodniej Syberii za Ural i do Kazachstanu. Moja podróż trwała dwa miesiące, więc byłem świadomy, że w żadnym z tych miejsc się nie znajdę!

W tym bardzo bogatym w różne minerały regionie w dorzeczu

rozładunku statku. Wieczorem zupa z kapusty i 200 g chleba. Po dwóch tygodniach załadowano nas na ten sam statek i udaliśmy się w kierunku Magadanu, stolicy Kołymy. Przed odpłynięciem statku miała miejsce jeszcze gorsza „jatka” niż w Charkowie. Nies– łychanie agresywni i brutalni rosyjscy więźniowie rzucili się na nas. Byli ranni i zabici. Ci zostali później pod pokładem, a nas dostarczono ciężarówkami do ciepłego baraku. Oficer powiedział nam, że miejsce naszego stałego zamieszkania znajduje się w Katanach około 500 km od Magadanu. Jego słowa: „z Kołymy nikt nie wraca” zapadły mi głęboko w pamięć. Najzwyczajniej w świecie zacząłem się bać i tracić wiarę w ocalenie. Wydawało mi się, że jestem na końcu świata, w przedsionku piekła. Przed oczyma jak na filmie przesuwały mi się obrazy z dzieciństwa. Wydawało mi się, że umieram… Z tego letargu wyr– wał mnie głos poczciwego konwojenta, który radził, by nie próbować uciekać, bo w temperaturze -50°C kończy się to śmiercią. Siarczysty mróz bardzo utrudniał transport. Mijaliśmy kolejne obozy i łagierników odśnieżających

drogę do kopalń złota. W pewnym momencie nasza i inne zdezelowane ciężarówki ugrzęzły w śniegu. W pobliżu było kilka baraków, w jednym z nich nas zakwaterowano. Szczęśliwie było tam bardzo ciepło, bo palacz był świadomy, że jego poprzednikowi poderżnięto gardło za to, że odśnieżając drogę, doprowadził do wygaśnięcia pieca. Jakoś bardzo nas polubił, mnie, najmłodszego, chyba najbardziej. Dał nam trochę chleba, cebulę i gorącą wodę – kipiatok. Wyglądał na bardzo zatroskanego o to, co mnie czeka. Przez okno wskazał wzgórze i czerwony słup na szczycie: „Tu jest kres wędrówki łagierników, także i twojego przyjaciela Bronka, który przed chwilą wyzionął ducha. Pod nim znajduje się tysiące kości”. Co mnie czeka, pod którym słupem mnie pochowają? Nie mogłem zasnąć. Rano ruszyliśmy wolno dalej, mijając setki łagierników wracających z nocnego odśnieżania drogi. Wieczorem tego dnia dotarliśmy do celu. Jak wyglądał typowy dzień w łag­ rze? Kogo tu przywożono? Jaka była atmosfera? Zakwaterowano nas w ogromnym obozie, gdzie było kilkadziesiąt baraków. Udało mi się otrzymać pryczę blisko pieca, więc po pracy nie marzłem, a odmrożenia nóg były największą zmorą! Łatwiej było o żywność niż o ciepłą odzież. Ludzie padali jak muchy z głodu, wycieńczenia i chorób. Życzliwość i pomoc towarzyszy niedoli, głównie Polaków, ułatwiła mi przetrwanie. Jeden drugiemu był często bratem, a dla mnie i ojcem! Pomagała też wiara w Boga i modlitwa. Pracowaliśmy w kopalni złota przez siedem dni w tygodniu po dziesięć godzin, używając taczek, kilofa i łopaty. Zamarzniętą skałę wrzucano do skrzyni i wyciągano na szczyt wieży. Tam wysypywano ją do rynny, a woda z pompy ręcznej wypłukiwała złoto. To była katorżnicza praca. Tylko bardzo silne ponad -50°C mrozy, czasem choroby sprawiały, że pozostawaliśmy w barakach. Raz miałem temperaturę ok.-40°C i udało mi się uprosić obozowego felczera, żeby dał mi cztery dni zwolnienia. W tym czasie poznałem profesora fizyki z Bukaresztu – Sinakę. Gdy zaczął opowiadać, rozpłakał się: „Miałem żonę i śliczną córkę. Powodziło nam się bardzo dobrze, trochę wędrowaliśmy, interesowałem się geografią i historią. Dobrze znałem język rosyjski i z ciekawości słuchałem Radia Moskwa. Wizja sowieckiego raju była doprawdy fascynująca, uwierzyłem i wkrótce z żoną i córką udaliśmy się do Moskwy. Planowałem, że pozostanę tam ze dwa miesiące i powrócę do Bukaresztu.

Poznany profesor z Omska zaprosił mnie do siebie, obiecując mieszkanie i dobrą pracę. Pojechaliśmy we trójkę. Wkrótce dowiedziałem się całej prawdy o Rosji i przerażony wróciłem do Mosk– wy. Na lotnisku zostałem aresztowany i skazany na 25 lat łagrów za rzekome szpiegostwo. Nim znalazłem się na Kołymie, »odwiedziłem« wiele łagrów! Nie wiem, co stało się z żoną i córką”. Podobnych historii słyszałem wiele. Przeraził mnie kucharz, niegdyś szef znanej restauracji w Moskwie. Mówił o bólach w piersiach, kurzej ślepocie. Zapytałem, ile jeszcze będę żył? Spojrzał na mnie, na moje owrzodzone nogi i zawyrokował: »Może dwa miesiące, chyba że nastąpi jakiś cud!«” Z Kołymy nikt nie wracał, a jednak Panu i innym Polakom udało się ją opuścić (m.in. ostatniemu prezydentowi na uchodźstwie, Ryszardowi Kaczorowskiemu, który zginął w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 r. – przyp. autora). Czyżby stał się cud? Na Kołymę nadeszła bardzo spóźniona wiosna. Już nie dokuczały okropne mrozy, powoli topniały śniegi, ale praca w rozmiękłym gruncie stawała cięższa i bardziej niebezpieczna. Coraz więcej osób umierało z głodu, wycieńczenia i tęsknoty za Ojczyzną. Gasła nadzieja na ocalenie, nadzieja, która umiera ponoć jako ostatnia… Dawno już straciłem rachubę czasu, jeden dzień był podobny do drugiego, tydzień do tygodnia, miesiąc do miesiąca. I nagle w pewną niedzielę na śniadanie podano nam całkiem smaczną zupę grochową, niezmrożony chleb i herbatę z cukrem. Gdy już szliśmy do pracy, podjechała limuzyna, z której wysiadło czterech oficerów NKWD. Jeden z nich wyciągnął z teczki papier i zaczął czytać: „Bracia Polacy! Przed tygodniem otrzymałem oficjalne zawiadomienie od najwyższych władz, że zostało podpisane porozumienie między szefem rządu polskiego generałem Sikorskim a naszym rządem, że nasz kochany, wielki wódz Stalin udziela wszystkim Polakom amnestii. Jesteście wolni i możecie dołączyć do formującej się pod dowództwem generała Andersa armii polskiej w Tocku. Wspólnie będziemy walczyć przeciwko najeźdźcom hitlerowskim”. Nie mogłem uwierzyć w szczęście. To tak, jakbym z martwych wrócił do życia. Wszyscy, jak porażeni piorunem, zaniemówili, później płakali, ściskali się wzajemnie… Droga do wolności była jednak bardzo długa, ogromnie uciążliwa i tylko nielicznym udało się opuścić nieludzką ziemię. Na statku na Morzu Kaspijskim poczuliśmy bliskość „Ziemi Obiecanej” – jakże nam przyjaznej i gościnnej ziemi irańskiej. Kraj niby też pustynny, jak Uzbekistan, ale jakże inni tam byli ludzie! Mimo sowieckiej i brytyjskiej okupacji otwierały się przed nami drzwi różnych instytucji cywilnych, klasztorów i domów prywatnych, otwierały się serca zwykłych Irańczyków. Od razu poczuliśmy tak bardzo upragniony powiew wolności. I to był prawdziwy cud. K


KURIER WNET · LUTY 2017

10

I

nny wybitny historyk, Józef Dutkiewicz, porównując szanse powstania listopadowego i styczniowego doszedł do wniosku, iż Nie musimy się wstydzić naszych powstań. Możemy je włączyć do naszych najlepszych tradycji. Zdanie jego podzielali m.in. tacy badacze, jak Władysław Zajewski i Henryk Kocój, który wskazywał na przykład Niemców świętujących rocznice przegranych rewolucji 1848 roku. Nie inaczej jest z francuskim świętem 14 lipca, ustanowionym dla upamiętnienia rewolucji 1789 r., która pogrążyła kraj w chaosie i długotrwałej, krwawej wojnie domowej, pozbawiła na zawsze Francuzów pozycji jednego z dwóch mocarstw i zburzyła ich supremację cywilizacyjną w Europie. Cytując słowa poety Mieczysława Romanowskiego, bohatera powstania styczniowego, jednego z obrońców „daru wolności” – swą powinność wobec ojczyzny „poszli pełnić” żołnierze września 1939 r. i Polski Podziemnej oraz żołnierze Polskiego Podziemia Niepodległościowego 1944–1956. Opór członków Zrzeszenia WiN i wielu innych organizacji został brutalnie zdławiony, podobnie jak dążenia niepodległościowe powstańców 1863 r., jednak głoszone przez nich wartości były obecne w myśleniu części środowisk opozycyjnych po 1956 r., a zwłaszcza po rewolucji „Solidarności” lat 1980–1981. Na pewno należą do kanonu ideowego niepodległego państwa polskiego od 1989 r. Wcześniej jednak były obiektem ostrej krytyki politycznej i polemik, co znalazło m.in. wyraz w wystąpieniu Celiny Bobińskiej podczas VIII Zjazdu Historyków w Krakowie (14–17 września 1958 r.), w którym, zmieniając sens wyrwanego z kontekstu pojęcia „konieczność”, zarzuciła Henrykowi Wereszyckiemu, autorowi referatu pt. Powstania polskie na tle sytuacji międzynarodowej, że wyznaje tezę, iż powstania były narodowi „koniecznie potrzebne”. Trafną polemikę z kontynuatorami linii Celiny Bobińskiej, w tym z Jerzym Topolskim, autorem dzieła o tajemnicach narracji historycznej, w którym zamieścił rozdział poświęcony Analizie mitu walk powstańczych, podjął Władysław Zajewski, publikując książkę o europejskich konfliktach dyplomatycznych w XIX wieku, a w niej rozdział pt. Mit powstańczy czy mit antypowstańczy? Już na wstępie, akcentując wagę sporu historiograficznego między zwolennikami pracy organicznej a zwolennikami działań zbrojnych, założył, iż fakty dotyczące powstań narodowych 1794, 1830 i 1863 r. są faktami obiektywnymi, nie zaś kreacją historyków opisujących te wydarzenia, tedy spór może dotyczyć tylko sensu, celowości tych powstań i pytań, czym one były wywołane. Ponadto zastrzegł, iż nie nadaje też żadnego sensu metafizycznego powstaniom, akcentuje tylko fakt, że w dłuższej perspektywie uniemożliwiły one to, co nazywamy „łagodną kola-

KURIER·ŚL ĄSKI się na niepodległość. W mniemaniu autora dzieła o Europejskich konfliktach dyplomatycznych ironią losu było, iż Belgia do 1834 r. powołała aż 54 (48 w Europie, 4 w USA, 1 w Afryce i 1 w Buenos Aires) przedstawicielstwa handlowe, m.in. od 1831 r. w Gdańsku. Polacy bezskutecznie zabiegali o to od 1815 r., a rokowania w ich imieniu prowadzili pod nadzorem Nowosilcowa trzej komisarze rosyjscy: F. Wurst, L. Bajkow i O. Loewenstern. Zajewski, cytując Stanisława Smolkę, doszedł do wniosku, iż Rosja rzuciła Prusom na

potęgi imperialnej na Kaukazie w XIX w. oraz na Dalekim Wschodzie w XX w. Jan Pachoński, autor monumentalnego dzieła Legiony Polskie 1796–1807 i biografii gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, kontynuator badań Szymona Askenazego i Mariana Kukiela udowodnił, iż tylko w okresie wojen Prus i Austrii z rewolucyjną i napoleońską Francją zginęło dziesięciokrotnie więcej rekrutów z ziem polskich aniżeli wynosiły straty Legionów Polskich we Włoszech. „Gwiazdka Cieszyńska” w artykule rocznicowym upamiętnia-

boracją”, czyli utożsamienie interesów podbitego narodu z interesem długofalowym mocarstwa okupującego. Tak więc po represjach i terrorze lat 1863–1864 niemożliwe stało się posługiwanie się Polakami w formacjach policyjnych lub żandarmerii przeciw innym Polakom. Odrzucono w 1863 r. także pomysły kontynuatorów tradycji targowicy, tj. „elastycznej” postawy wobec granic Królestwa Polskiego. Zajewski nazywa te inspiracje „małą Jałtą” i przypomina rozważania cara Mikołaja II o wymuszonej niepodległości, która pozostawiłaby Polskę okrojoną, bez portów morskich, zdaną na łaskę sąsiadów. Podziela również opinię znawcy archiwów europejskich Henryka Wereszyckiego, iż niemożliwa była ugoda z Rosją, która, gdy koniunktura międzynarodowa zmieniała się na jej korzyść, natychmiast przybierała ton twardy, wykluczający rokowania i kompromis. Inspirujące też jest porównanie przez Władysława Zajewskiego losów Polski i Belgii, która w 1830 r. wybiła

3 IX 1863 r. partia „Lelewela” odniosła zwycięstwo nad przeważającymi siłami wroga pod Panasówką. Niestety, trzy dni później pod Batorzem została okrążona i musiała przebijać się przez sześciokrotnie większe formacje wroga. Pułkownik Borelowski zginął w lesie na Sowiej Górze, walcząc, jak prosty żołnierz, z karabinem w ręku. Rosyjska kula ugodziła go w brzuch, wyrywając część kręgosłupa. Wśród poległych znalazł się m.in. major huzarów, baron Wallisch, węgierski ochotnik i szef sztabu oddziału „Le-

Wybitny znawca tematu Stefan Kieniewicz ujął problem badań nad dziejami powstania 1863 r. w następujący sposób: Świadomie lub nie, prawie zawsze jednak milcząco, każdy historyk stosuje w swej narracji kryteria wartościujące. Nie będzie to chyba ze szkodą dla przedmiotu, jeśli tym razem odważę się postawić tę sprawę otwarcie. Żyjąc w Polsce i pracując dla Polski w drugiej połowie XX wieku, zajmując się jej historią okresu niewoli, w toku swej pracy odnoszę się pozytywnie do tych wszystkich zjawisk, które w mym przekonaniu służyły sprawie niepodległości narodowej.

W kręgu sporów o „dar wolności” i jego obrońców 1863 roku

Czy powstania były potrzebne narodowi? Zdzisław Janeczek pastwę interesy ekonomiczne Polski bez uszczerbku dla siebie. Zajewski w konkluzji postawił fundamentalne pytanie: Czy to świadome, cyniczne eksploatowanie ekonomiczne Polski przez zaborców można było wyeliminować poprzez zakładanie sklepików i rozwijanie małego, drobnego handlu czy rzemiosła? Gdy więc niepodległa Belgia od 1830 r. do końca XIX wieku zrobiła wielki cywilizacyjny, materialny postęp „godny podziwu”, Polska pogrążała się w zastoju, ale nie w wyniku powstań, lecz w wyniku kolonialnego podporządkowania kraju interesom gospodarczym zaborców. Naj-

jącym powstanie styczniowe pisała, iż legiony gen. Jana Henryka Dąbrowskiego nie były daremnym zapałem i ofiarą krwi polskiej. Redakcja oskarżała natomiast o „płonne nadzieje” tych Polaków, którzy piastowali urzędy i wysługiwali się rządom państw zaborczych, łudząc się, że zdołają na drodze pokojowej, prawnej, uzyskać dla swych współrodaków coraz większe ustępstwa i wolności, a następnie prędzej czy później i wolność, i niepodległość ojczyzny. Argumentem na rzecz patriotów chcących wybić się na niepodległość była również sylogistyka Arystotelesa, zgodnie z którą każdy naród miał prawo do wolności i własnego państwa, tym bardziej, iż Polacy od stuleci byli narodem historycznym, zorganizowanym we własne państwo.

Zagadnienie wolności i strach przed zniewoleniem

Józef Piłsudski, syn powstańca z 1863 r.

spośród nich 10, którzy zabili pozostałych mężczyzn, wreszcie ostatni z żyjących musiał sam pozbawić się życia. W czasach nam współczesnych młodzi oficerowie armii izraelskiej, składając przysięgę wypowiadają słowa: „Masada nigdy więcej nie zostanie zdobyta”, a wnukowie ocalałych z Holokaustu tatuują sobie numery obozowe swoich dziadków. Równie bohatersko walczyli powstańcy 1863 r. W rejonie Borowych Młynów 300-osobowy oddział Marcina Borelowskiego „Lelewela” (1829–1863)

Ludomir Benedyktowicz (1844-1926), leśnik i artysta malarz. Walczył pod Czyżewem, Mężeninem, Ostrowią Mazowiecką i Feliksowem. Uczeń Wojciecha Gersona i przyjaciel Adama Chmielowskiego – Brata Alberta. Fotografię wykonano po amputacji drugiej ręki

lepszym tego przykładem był zabór austriacki, skąd wybierano rekruta, podatki i nie inwestowano; gdzie zrodziło się pojęcie „galicyjskiej biedy”, na którą remedium miała być masowa emigracja do obu Ameryk. Takie były realia rzeczywistości polskiej pod zaborami i to one zmuszały Polaków do chwytania za broń. W powstaniach 1794, 1830 i 1863 r. łącznie poległo około od 80 do 100 tysięcy Polaków. Nikt natomiast nie obliczył, ilu zginęło w obcej sprawie, wcielonych w szeregi armii zaborczych od czasów Katarzyny II, Fryderyka II i Marii Teresy po pierwszą wojnę światową i rządy trzech cesarzy: Franciszka Józefa I, Wilhelma II i Mikołaja II. Tylko Polacy z zaboru rosyjskiego jeszcze pamiętają, iż ich dziadowie pełnili zasadniczą służbę wojskową w armii carskiej przez 20–25 lat i ginęli w imię

Z kolei Andrzej Nowak rozpatrywał zagadnienie wolności i kwestię strachu przed zniewoleniem, sięgając do wzoru trzystu Spartan, pamięci o wąwozie Termopile i imienia bohaterskiego Leonidasa. Rozważał w tym kontekście problem polskich powstań, pisząc: To jest ta sama wolność, której [...] przed Persami bronili Grecy. Ta sama, której dwadzieścia cztery wieki później bronili żołnierze kompanii wartowniczej na Westerplatte albo 318 młodych akademików ze Lwowa, którzy zasłonili ofiarą swego życia miasto i Polskę przed konnicą Budionnego w sierpniu 1920, albo żołnierze dwóch kompanii kapitana Władysława Raginisa nad Wizną przed korpusem pancernym gen. Heinza Guderiana we wrześniu 1939. Historyk ten przywołał te trzy polskie przykłady Termopil w perspektywie lekcji Herodota, po to, by wskazać, że historie polskiej odpowiedzi na strach przed zniewoleniem nie są „obciachem”, martyrologią, ale wspaniałymi kartami tej uniwersalnej historii, w której ludzie na całym świecie odnajdują sens, inspirację, nadzieję. I zawsze dążą nie do upamiętnienia klęski, lecz do upamiętnienia tych, co bohatersko oddali życie, tak jak było to w przypadku obrońców żydowskiej Masady. Gdy zeloci dostrzegli bezcelowość dalszej walki z Rzymianami, podjęli decyzję o popełnieniu zbiorowego samobójstwa. Każdy mężczyzna zabił żonę i dzieci, następnie wylosowano

Romuald Traugutt i jego towarzysze straceni 5 sierpnia 1864 r.

został zaatakowany przez Rosjan pod dowództwem mjr. Iwana Sternberga i stawił dzielny opór, kilkakrotnie odrzucając przeciwnika uderzeniem na bagnety. Następnego dnia „Lelewel” stoczył między Łukową a Zamchem

Maria Piotrowiczowa (1839–1863), córka powstańca z 1831 r., Zygmunta Rogolińskiego, poległa w bitwie w okolicach wsi Dobra

bój, w wyniku którego wróg wycofał się w kierunku Biłgoraja. 24 IV 1863 r. oddział „Lelewela” został zaskoczony przez Rosjan podczas odpoczynku pod Józefowem. Po pierwszej salwie przeciwnika adiutant Borelowskiego, kpt. M. Romanowski, wezwał ochotników do osłony odwrotu; garstka ta, zaatakowana przez przeważające siły nieprzyjaciela, bohaterstwem swym umożliwiła wycofanie się głównych sił. Powstańcy stracili 27 poległych. Na polu chwały legł także kpt. Romanowski, trafiony pociskiem w czoło.

Dokąd życie biegnie, mogą w nim być jeszcze różne zdarzenia i czyny. Dobry Bóg, wielce wyrozumiały dla ludzi, przykazuje każdemu: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (Mt. 7,1). I chociaż mamy prawo do historycznych ocen ludzi, którzy odeszli, to jednak nigdy nie zaszkodzą roztropność, rozwaga, umiar i oszczędność. A cóż dopiero, gdy chodzi o życie narodu, który nadal żyje, którego bieg dziejowy ciągle się rozwija i który może spoglądać wstecz na swoją przeszłość, aby z niej wyprowadzać wnioski dla przyszłości! Ostateczna ocena jego wartości, dziejowej użyteczności i miejsca w rodzinie narodów należy tylko do Boga.

Ostatnie powstanie Rzeczypospolitej Trojga Narodów Z wartościami, o których mówił Prymas Polski, identyfikują się dzisiaj także narody, które współtworzyły I Rzeczpospolitą. Na wniosek przewodniczącej Ireny Degutiene i ministra spraw zagranicznych Audroniusa Ažubalisa sejm litewski, z okazji zbliżającej się 150 rocznicy wybuchu powstania 1863 r., podjął uchwałę, iż rok 2013 będzie na Litwie Rokiem Powstania Styczniowego. W uzasadnieniu projektu uchwały jego autorzy pisali: Powstanie z 1863 roku miało ogromny wpływ na historię i dalsze losy trzech narodów: Litwinów, Polaków i Białorusinów. Stanowiło ważny etap w europejskiej historii Litwy i pokazało, którą z dróg chce kroczyć Europa Wschodnia. Podobnie Białorusini – Tadeusza Kościuszkę, Adama Mickiewicza i Stanisława Moniuszkę, Romualda Traugutta i Konstantego Kalinowskiego (Kastusia Kalinouskiego) uważają za swoich bohaterów narodowych (polsko-białoruskich). W 150 rocznicę stracenia na szubienicy Konstantego Kalinowskiego ukazał się w trzech językach – białoruskim, litewskim i polskim – album opracowany przez Kamilę i Jazepa Januszkiewiczów pt. Portrety powstania 1863–1865 (Raków 2015). Z kolei Ukraińcy czczą pamięć „męczenników sprawy polskiej”: byłego rosyjskiego oficera Andrieja Potiebnię (1838–1863), poległego 5 III w potyczce pod Skałą, i Mitrofana Podhaluzina,

Pamiątki po Romualdzie Trauguttcie

lewela”. Z kolei węgierski hrabia, major Edvárd Nyáry (1830–1863), ciężko raniony pod Panasówką, godnie umierał w powstańczym szpitalu w Zwierzyńcu, z zawołaniem „Éljen Lengyelország!” (Niech żyje Polska). Pół godziny przed śmiercią przeszedł na katolicyzm, był bowiem wyznania kalwińskiego. Decyzję podjął, aby spocząć w polskiej ziemi w wierze swoich braci i towarzyszy broni. W 1933 r. w miejscu bitwy pod Batorzem usypano symboliczny kopiec. Napis na stojącym tam obelisku brzmi: „Przechodniu, powiedz Ojczyźnie, że za ukochanie Jej tuśmy polegli”. Miejscem pamięci zainteresowała się także Ambasada Węgierska. Jej przedstawiciele wielokrotnie uczestniczyli w uroczystościach w Batorzu oraz ufundowali rzeźbione słupy-kopijniki, ustawione przy pomniku i w pobliżu kopca. 14 IX 1991 r. uczcili poległych w Batorzu Węgrów, walczących „Za naszą i waszą wolność”. Również z okazji 150 rocznicy powstania, przypadającej w 2013 r., nie zabrakło na grobach pod Batorzem wieńców i kwiatów przyozdobionych węgierskimi barwami narodowymi. Honoru i godności tych, którzy w latach 1863–1864 złożyli ofiarę życia i krwi za Ojczyznę, bronił także Prymas Polski ks. Stefan Wyszyński. Wyraził to w słowach wypowiedzianych z okazji stulecia powstania styczniowego: Życie człowieka, podobnie jak życie narodu, składa się z całego szeregu czynów, działań, myśli, słów, posunięć – udanych lub nieudanych, szczęśliwych lub nieszczęśliwych. Można je oceniać, jakkolwiek każdy, kto roztropny, nie spieszy się nigdy z sądem o człowieku ani o narodzie.

junkra 4 Pułku Kozaków Dońskich, zwanego rotmistrzem „Huraganem”, rozstrzelanego przez pluton egzekucyjny 4 XII 1866 r. w fosie Cytadeli Warszawskiej. Był on ostatnim straconym za uczestnictwo w powstaniu styczniowym. Walczył dzielnie pod komendą gen. Michała Heydenreicha „Kruka”, pułkownika Dionizego Czachowskiego i gen. Józefa Hauke „Bosaka”. Sens jego ofiary oddają słowa starej pieśni: Im tak miła z Wisły woda, / Jak nam z Donu; niech swoboda, / Niechaj żyje Don! Obchodami pewne zainteresowanie okazali także Włosi. Mieszkańcy Bergamo w Lombardii, miasta rodzinnego Francesca Nullo, mianowanego generałem przez Rząd Narodowy w 1863 r., uroczyście obchodzili 149 rocznicę jego śmierci w bitwie pod Krzykawką, gdzie dowodził Legią Włosko-Francuską. Pod pomnikiem bohaterskiego garibaldczyka w centrum miasta, po wygłoszeniu okolicznościowych przemówień, wieńce złożyli: ambasador RP przy Kwirynale Wojciech Ponikiewski, konsul generalny RP w Mediolanie Krzysztof Strzałka oraz burmistrz Bergamo, Franco Tentorio. Obecny był również konsul honorowy RP w Turynie, Ulrico Leiss de Leimburg. Zaproszeni goście przeszli do ratusza, gdzie uczestniczyli w otwarciu wystawy zatytułowanej „Polsko-włoskie braterstwo broni w okresie Risorgimento”. Tradycja wspólnych walk o wolność pod znakiem powstania 1863 r. przetrwała do czasów nam współczesnych. 2 II 1919 r. nowo sformowany w La Mandria koło Turynu Pułk Strzelców Polskich otrzymał nazwę


LUTY 2017 · KURIER WNET

11

KURIER·ŚL ĄSKI

Leon hr. Plater rozstrzelany w twierdzy Dyneburskiej 27 maja 1863 r.

Polska wydała okolicznościowy znaczek. W 1997 r. odsłonięto obok jego grobu tablice upamiętniające żołnierzy polskich gen. Władysława Andersa poległych we Włoszech w latach 1943– 1944. Dwa lata później wmurowano inskrypcje upamiętniające ochotników włoskich poległych w polskim powstaniu 1863 roku.

Biżuteria patriotyczna

Z podobną do Litwinów inicjatywą uczczenia 150 rocznicy powstania 1863 r. wystąpili polscy parlamentarzyści. Podczas konferencji prasowej w Sejmie poseł Kazimierz Ujazdowski przypomniał o zbliżającym się jubileuszu. Projekt zgłoszonej przez niego uchwały nr 593 głosił, iż Sejm Rzeczypospolitej Polskiej składa hołd żołnierzom Powstania, przywódcom i współpracownikom Rządu Narodowego. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej pragnie oddać cześć tym, którzy odegrali ogromną rolę w walce o wolność, tworząc organizacje i finansowe zaplecze dla działalności niepodległościowej i powstańczej. Także Senat RP podjął debatę nad ustanowieniem roku 2013 Rokiem Powstania Styczniowego. Za przyjęciem uchwały głosowało 88 senatorów, jedna osoba była przeciwko, jedna wstrzymała się od głosu. Senatorowie w uchwale zaznaczyli, iż trudna historia i bolesne doświadczenia były źródłem siły i wytrwałości w walce o niepodległość późniejszych pokoleń Polaków. Legenda i etos powstania styczniowego legły u podstaw odrodzonej Polski, a poświęcenie powstańców doprowadziło do odrodzenia naszej państwowości po 123 latach niewoli w 1918 roku. Ponadto Senat wezwał w uchwale instytucje państwowe i samorządowe wszystkich szczebli do godnego uczczenia rocznicy, zgodnie z przesłaniem gen. Mariana Langiewicza adresowanym do podkomendnych: Kraj, który ma takich żołnierzy, musi być wolnym i potężnym. Towarzysze broni! Ojczyzna i historia Was nie zapomni!

Gloria victis! Nielicznym było dane doczekać Polski Niepodległej i wyrazów wdzięczności rodaków. 21 I 1919 r. Józef Piłsudski wydał rozkaz specjalny, na którego mocy weterani uzyskali uprawnienia żołnierzy Wojska Polskiego. Nadano im prawo do stałej pensji państwowej,

noszenia mundurów według specjalnego kroju i barwy. Cieszyli się dużym uznaniem społecznym. Komisja weryfikacyjna w grudniu 1919 r. przyznała status weteranów 1863 roku 3644 osobom. Na warszawskiej Pradze uruchomiono dla nich wzorowo prowadzone schronisko św. Teresy. Szczególną estymą darzył ich Józef Piłsudski, który na zesłaniu syberyjskim poznał Bronisława Szwarcego, przedstawiciela

o 1863 roku, ilustrowane współczesną poezją i muzyką, w opracowaniu historyka Henryka Mościckiego. Następnego dnia dopełnieniem programu był cykl pt. Powstańcy styczniowi przed mikrofonem. Odbyło się także z ich udziałem złożenie wieńców na Grobie Nieznanego Żołnierza. Odprawiono mszę żałobną za poległych w boju i zmarłych na Sybirze. W całym kraju organizowano odczyty i uro-

Kaukazie ekspedycje w góry; wszystkie wsie, osady i lasy były w ręku buntowników. Rosjan prawie nigdzie nie było, gdyż wszystkie urzędy cywilne zajmowali Polacy. Wszędzie wrzał bunt, nienawiść i pogarda dla nas, dla władz rosyjskich i dla rządu; wszyscy kpili sobie z rozporządzeń generała-gubernatora i nikt ich nie wypełniał. Buntownicy wszędzie, nawet w samym Wilnie, mieli swoich rewolucyjnych naczelników;

przyjdą powstańcy i będą domagać się koni, wozów i zboża, muszę dać im, czego żądają, bo w przeciwnym razie powieszą mnie. Jeśli z drugiej strony dam im choć odrobinę więcej ponad to, do czego jestem zmuszony, wy mnie powiesicie. Jeśli jednak oni mnie powieszą, mój syn nigdy sobie w Polsce nie znajdzie żony ani córka – męża, a w pięćdziesiąt lat po mojej śmierci ludzie jeszcze się będą odwracać plecami do moich wnuków. Jeśli natomiast wy mnie powiesicie, dla uczczenia mojej pamięci będą wystawiane pomniki! Razem rzecz wziąwszy, nie mogę zatem, z samego choćby rozsądku, odmawiać pomocy powstańcom.

Od herosa do „człowiekapo-człowieku”

Bogusław Siemiradzki (1838–1864), lekarz, Naczelnik Wojskowy Mińska, zesłany do Niżnego Nowogrodu, otruł się w drodze na śledztwo, by dochować tajemnic konspiracji

„stronnictwa czerwonych”. Otoczył on młodego Józefa Piłsudskiego opieką i podzielił się swoimi przemyśleniami na temat błędów organizacyjnych powstania. Dzięki Szwarcemu Józef Piłsudski przestudiował materiały dotyczące ostatniego zrywu zbrojnego Polaków, a później wygłosił szereg odczytów na temat 1863 roku i napisał znakomity Zarys historii militarnej powstania styczniowego, wydany w 1912 r. 24 I 1924 r. Piłsudski wygłosił odczyt pt. Rok 1863, przeplatając go umiejętnie dobranymi cytatami z Beniowskiego Juliusza Słowackiego. Jako Naczelnik Państwa 5 VIII 1921 r. dekorował weteranów styczniowych Orderem Virtuti Militari na stokach Cytadeli Warszawskiej, gdzie po upadku powstania stracono dyktatora Romualda Traugutta i członków Rządu Narodowego. Był to gest symboliczny wobec odchodzącego pokolenia, które zapłaciło tak wysoką cenę za ideę niepodległości. W 1928 r. żyło ich 1350. Przed 70 rocznicą żyjącym wówczas weteranom został przyznany ustanowiony w 1930 r. Krzyż Niepodległości. I nie był to przypadek. Już na pierwszym posiedzeniu Głównej Komisji Odznaczeniowej 28 XII 1928 r. powołano jako pierwszą z 28 Komisji Środowiskowych – Komisję Powstanie 1863 r. pod przewodnictwem płk. Jana Kołłątaja-Srzednickiego, byłego naczelnego lekarza 4 Pułku Legionów i szefa sanitarnego III Brygady Legionów Piłsudskiego. W późniejszym okresie w skład komisji weszli jeszcze prof. Stanisław Zieliński, ppor. weteran Bronisław Carassi, ppor. weteran Aleksander Kraushar oraz Jerzy Maliszewski. Do 22 I 1930 r. przygotowano listę 163 weteranów powstania 1863 r. do odznaczenia Krzyżem Niepodległości z Mieczami i 25 – samym Krzyżem.

Dymitr Bazanow (ur. 1838 r.), obywatel guberni podolskiej, zaufany współpracownik Kalinowskiego na Grodzieńsz­ czyźnie, organizator przemytu broni. Zmarł na katordze w Irkucku

Ostatecznie z okazji 11 Listopada weteranom 1863 r. nadano 334 Krzyże Niepodległości z Mieczami, 39 Krzyży Niepodległości oraz 51 Medali Niepodległości. Pozostałe 44 krzyże i medale weteranom 1863 r. przyznano w okresie późniejszym. Obchodów 70-lecia, tj. 22 I 1933 r. doczekało 258 powstańców. Odbyły się one pod patronatem prezydenta RP Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego, który osobiście zaszczycił swą obecnością uczestników uroczystego zjazdu jubileuszowego weteranów. W 1938 r. żyło ich już tylko 52. Z okazji 75-lecia Polskie Radio wyemitowało okolicznościową audycję pt. Pożary wstają z popiołów. Czytano fragmenty dzieł Józefa Piłsudskiego

Rodzina Zdanowiczów: Michalina, Aleksander i Ignacy (1841–1863), szlachcic gub. wileńskiej, kandydat praw uniwersytetu w Petersburgu. Powieszony w Wilnie 21 XII za przynależność do Organizacji Rewolucyjnej w m. Wilnie w charakterze kasjera miasta, „rozporządzanie rewolucyjnymi władzami w Wilnie i upór w zeznaniu tych przestępczych jego działań”

czyste akademie. Zorganizowano ponadto spotkanie weteranów 1863 roku z prezydentem Ignacym Mościckim na Zamku Królewskim w Warszawie. Przybyli m.in.: Stanisław Konstanty Ludomir Domański, Stanisław Łążyński i prezes Stowarzyszenia Weteranów Wiktor Malewski. Wszystkich kombatantów udekorował krzyżem oficerskim Odrodzenia Polski Marszałek Edward Śmigły-Rydz. W 75 rocznicę powstania styczniowego odbył się w Warszawie także zjazd pozostałych przy życiu weteranów z całej Polski. Przybyło ich do stolicy kilkunastu, tylko ci, którym zdrowie pozwoliło na odbycie podróży. Były to już ostatnie takie uroczystości z udziałem uczestników walk na polach bitewnych od Budy Zaborowskiej do ostatnich krwawych zmagań księdza Stanisława Brzóski. Jednak ci, którzy zetknęli się z ostatnimi weteranami 1863 r., nigdy o nich nie zapomnieli. Urodzony nieopodal Miechowa, gdzie „cień powstania był stale obecny”, Krzysztof Kozłowski, w latach 1980–1981 doradca Komisji Robotniczej Hutników w Nowej Hucie, członek Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym Lechu Wałęsie, w rządzie Tadeusza Mazowieckiego podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, szef Urzędu Ochrony Państwa, minister spraw wewnętrznych III RP i przedstawiciel parlamentu RP w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, tak ich wspominał: W dzieciństwie widywałem ostatnich powstańców 1863 roku. Myślę, że patrzyłem na nich tak, jak chłopiec urodzony na początku XXI wieku spogląda na powstańców warszawskich. Coś bardzo odległego w czasie, a zarazem coś bliskiego. Tak, trauma 1863 roku była niezwykle silna, a wyrażała się w pomieszaniu dumy z przerażeniem, pamięci heroicznej z pamięcią klęski, represji, poniżenia. Autor tych słów jednocześnie zauważał, iż żadne powstanie polskie nie odbiło się takim echem na Zachodzie i nie miało tak znacznych szans, by stać się ważnym czynnikiem ówczesnej polityki międzynarodowej. Trwało najdłużej ze wszystkich naszych powstań. Była tam niemoc. Była rozpacz. Ale było coś jeszcze. [...] Bo dzięki powstaniu zrodziło się ponownie pojęcie instynktu państwowego, pojęcie, bez którego nie byłoby Polski Niepodległej [...]. Wtedy, w powstaniu, okrągła pieczątka Rządu Narodowego, przecież anonimowego, nikomu nieznanego, zmuszała ludzi – zmuszała moralnie – do poświęceń, do ryzyka. W podobnym duchu pisała Walentyna Rudzka w artykule W stulecie powstania 1863 roku („Bellona, Kwartalnik Historyczno-Wojskowy", Londyn 1963, z. I i II): Duszą, mózgiem i nerwem polskich bojów o niepodległość w czasie powstania styczniowego był niewątpliwie tajny Rząd Narodowy. Potwierdził to także we Wspomnieniach generał-gubernator Kraju Północno-Zachodniego (Siewierozapadnyj Kraj), obejmującego sześć guberni byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego (wileńską, kowieńską, grodzieńską, witebską, mińską, mohylewską i od IX 1863 r. dodatkowo augustowską), Michaił Nikołajewicz Murawiew: [...] wojska nasze koncentrowały się jedynie w miastach, skąd robiły wypady, jak na

Stanisław Jaszowski ps. Bocian (ok. 1833-1863), artysta malarz z Radomia, strzelec w partii Jeziorańskiego, zginął pod Małogoszczą 5 marca 1863 r. Na fotografii prawdopodobnie z synami

w miastach powiatowych naczelników okręgowych i parafialnych, w guberniach zaś kompletne zarządy cywilne, ministrowie, wojenno-rewolucyjne trybunały, policja, żandarmeria, słowem cała organizacja, która bez przeszkód działała wszędzie, zbierała bandy, w niektórych miejscowościach nawet organizowała regularne wojsko, uzbrajała je, dostarczała żywności, zbierała podatki na bunt, wszystko to działo się jawnie dla całej ludności polskiej, a tajemnica była jedynie dla naszego rządu.

Moralna siła 1863 roku Brytyjski korespondent „Timesa” Henry Sutherland Edwards (1828–1906) odnotował m.in. wyjaśnienie złożone rosyjskiemu generałowi przez jednego z polskich ziemian oskarżonych o wspieranie powstańców. Brzmiało ono następująco: Jeśli do mojego dworu

W czasach, gdy nad światem wartości moralnych dominuje duch materializmu i konsumpcjonizmu, w kontekście sporu o wartości (m.in., czy obchodzić rocznice powstania styczniowego?) rodzi się pytanie, czy współczesnym Polakom nie grozi proces, który wpisywałby się w teorię emanacji, będącą podstawową myślą systemu filozoficznego Plotyna. Świat dla tego antycznego mędrca był kolejnym emanowaniem coraz to nowych istnień. Twierdził on, że kolejne byty są mniej doskonałe. Byty doskonałe mają większą moc twórczą. Tak więc twór jest zawsze mniej doskonały od twórcy. Plotyn zauważał więc porządek zmniejszających się doskonałości. Problem ten podniósł w swej twórczości Jarosław Rymkiewicz, prowokacyjnie sugerując, iż dzisiejsi Polacy, posthistoryczne mutanty, to tylko cienie dawnych Polaków, których przyrównywano do antycznych mężnych Greków, bo dla nich najcenniejszy był dar wolności, dla którego ryzykowali życiem i całym majątkiem. Bo jak inaczej wyjaśnić niektóre współczesne wypowiedzi na temat obchodów 150-lecia, tak odmienne chociażby od stanowiska redakcji śląskiej gazety, która 100 lat temu w artykule rocznicowym pt. Historia walki o wolność pisała: Rok 1863 jest bolesnym wspomnieniem dla nas, Polaków, a jednak cały naród polski obchodzi i obchodzić będzie w tych dniach

Klety Korewa (1837–1863) ps. Skirmunt, nadleśny w głębi Rosji, przed wybuchem powstania przeniósł się do powiatu trockiego w guberni wileńskiej, gdzie dowodził oddziałem w Lasach Janowskich. Naczelnik wojenny powiatu trockiego, rozstrzelany w Kownie 21 marca 1863 r.

i miesiącach 50-letnią pamiątkę tego smutnego zdarzenia i nie zaszkodzi, jeżeli czytelnicy „Gwiazdki Cieszyńskiej” przynajmniej w ogólnych zarysach zapoznają się z historyą tego powstania. Tymczasem, jak pesymistycznie konkluduje w Samuelu Zborowskim Jarosław Rymkiewicz: współczesnym jeszcze tylko jeden kawałek mózgu pozostał do wycięcia – ten, gdzie umieszczone było to, co ustanawiało człowieczeństwo i zwierzęcość, a więc to, co ustanawiało realność istnienia – chcenie wolności, wola wolności, pożądanie wolności. Ale szczypce ewolucji, które dostały się w ręce pierwszych mutantów, musiały wyciąć także ten kawałek mózgu. Człowiek musiał zostać wykasowany. Musiał umrzeć i zostać zastąpiony przez ludzkiego mutanta. Człowieka–nie–człowieka. Człowieka– po–człowieku. Czy to znaczy, że na końcu będą wymyślone przez Nietschego hodowle mutantów? Wyprorokowany w Woli mocy chów mutantów? Chów coraz doskonalszy, hodowle coraz wyżej wyspecjalizowane? Coraz więcej »silnych«, coraz mniej wolności? K

Klub Gazety Polskiej Ziemi Gliwickiej gościł w dniu 18 stycznia Piotra Hlebowicza – dziennikarza niezależnego, publicystę, działacza solidarnościowego, oraz dr Natalię Rykowską – współautorów, wraz z Aleksandrą Ślusarek, albumu Wołanie ze stepów.

Wołanie ze stepów. Warto mieć ten album w swojej biblioteczce

W

ołanie ze stepów zostało wydane z okazji 80 rocznicy pierwszej deportacji Polaków z Ukrainy sowieckiej na stepy Kazachstanu. Album jest publikacją bogato ilustrowaną materiałem zdjęciowym, ukazującym grozę czasów, kiedy Sowieci wysiedlali masowo ludność z Ukrainy i innych rejonów Europy (taki sam los podzielili w tym czasie obywatele wielu narodów). Piotr Hlebowicz gościł w Knurowie i Gierałtowicach już parokrotnie. Każda z jego wizyt to lekcja historii i prezentacja książek, których tematem jest głównie problematyka wschodnia. Wołanie ze stepów to najnowsza publikacja z tej serii. Spotkania z tym autorem tradycyjnie są także okazją do otwartej dyskusji, do której tematów nigdy nie brakuje. Piotr Hlebowicz, znany jako przeciwnik Okrągłego Stołu (1989), od 1990 roku związany jest

Tadeusz Puchałka z Małopolskim Sojuszem Niepodległościowym. W 1988 wraz z Jadwigą Chmielowską założył Autonomiczny Wydział Wschodni Solidarności Walczącej. W latach 1990–1992 zakładał Centrum Koordynacyjne Warszawa

2002 roku na stałe zamieszkała w Polsce i współpracuje z wieloma stowarzyszeniami, których celem jest między innymi organizowanie akcji pomocowych ludności polskiej w Kazachstanie. Posiada nieprzeciętne zdolności relacjo-

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

Francesca Nullo, a od Bergamo i Mediolanu – sztandar. W maju 1919 r. pułk udał się wraz z Błękitną Armią gen. Józefa Hallera do Polski, by włączyć się do walk o Kresy Wschodnie. W latach 1931–1938 grób Nullo w Olkuszu odwiedzały liczne delegacje, m.in. włoskich weteranów, Automobil Klubu Bergamo, członkowie rodziny poległego bohatera. 26 II 1939 r. odbyła się podniosła uroczystość w Warszawie z udziałem włoskiego ministra spraw zagranicznych, hrabiego Galeazza Ciano. Dokonano wówczas odsłonięcia pomnika Francesca Nullo w stolicy II Rzeczypospolitej. Jego fundatorem było miasto Bergamo. Po drugiej wojnie światowej chlubną tradycję podtrzymywano. Do 1997 r. na Polanie Nullo w Krzykawce i na Starym Cmentarzu w Olkuszu miały miejsce częste wizyty różnych delegacji włoskich. Docierali tutaj nie tylko przedstawiciele Bergamo, ale także Rawenny i Alessano, delegacje różnych organizacji i towarzystw, m.in. Societa del Garibaldi i Combatenti Maiella. W 130 rocznicę śmierci F. Nullo Poczta

Piotr Hlebowicz; senator Jadwiga Rudnicka

90, celem którego była współpraca partii i organizacji niepodległościowych w Polsce, ZSRS, Rumunii, Bułgarii, Czechosłowacji i Laosie. Hlebowicz jest także współzałożycielem Czeczeńskiego Ośrodka Informacyjnego w Krakowie. W 1997 roku został powołany do pełnienia obowiązków obserwatora międzynarodowego wyborów prezydenckich i parlamentarnych w Czeczenii. Jest też przewodniczącym Związku Repatriantów RP. To tylko bardzo niewielki fragment z bogatego życiorysu gościa. Natalia Rykowska jest repatriantką z Kazachstanu. Na studia pedagogiczne do Polski udało jej się przyjechać w roku 1992. Na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim obroniła doktorat. Od

nowania wydarzeń, a jej opowiadania mają, poza historycznymi, także wartość poznawczą i wychowawczą, dlatego powinny zostać opublikowane. Spotkanie zorganizowane przy wsparciu Stowarzyszenia Ruch Kontroli Wyborów – Ruch Kontroli Władzy prowadził Rajmund Russin, redaktor naczelny Życia Naszego Powiatu, który pełni także obowiązki przewodniczącego knurowskiego Klubu Gazety Polskiej. Obecna była, jako gość honorowy, senator Jadwiga Rudnicka, od lat wspierająca działania na rzecz pomocy Polakom na Wschodzie i pomysłodawczyni projektu, którego celem jest szeroko zakrojona pomoc ludności polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem Kazachstanu. K


KURIER WNET · LUTY 2017

12

Kiedy św. Wojciechowi zabrakło w dzbanie wody święconej, w zdenerwowaniu uderzył pastorałem w ziemię; wytrysło tam cudowne źródełko. Do dziś w tym miejscu stoi kaplica pod jego wezwaniem. później Brodatym. Swoją życiową aktywność niezwykle umiejętnie łączyła z pobożnością. Dla Śląska zasłużyła się fundacjami klasztornymi, zakładaniem licznych placówek szpitalnych, ożywieniem ducha religijnego Ślązaków, wspieraniem rozwoju rolnictwa, sprowadzaniem osadników na słabo zaludnione tereny, a przede wszystkim zbliżeniem ku sobie sąsiadujących narodów. W ikonografii św. Jadwiga Śląska jest przedstawiana w habicie cysterskim, boso i z bucikami lub makietą kościoła oraz figurką Madonny w ręku. Jest patronką pojednania polsko-niemieckiego. Syn śląskiej pary książęcej, Henryk, został nazwany Pobożnym, zaś jego małżonka, księżna Anna Przemyślidzka, jest nazywana świętobliwą. Rozważane są ich procesy beatyfikacyjne. Ich córka Gertruda została ksienią założonego przez jej świętą matkę zakonu. Za przyczyną świętej Jadwigi na Śląsk oddziaływały osoby blisko z nią spokrewnione, które również uwieńczyła aureola świętości. Jej wujem był św. Otto, biskup Bambergu i apostoł Pomorza. Dobrze znał on język polski i utrzymywał przyjazne kontakty z Piastami. Święte Mechtylda i Edeltruda były jej ciotkami. Siostrzenicą zaś była św. Elżbieta z Turyngii, z którą nasza patronka korespondowała. Święta Agnieszka z Pragi, zwana Czeską, w młodości miała poślubić jednego z synów św. Jadwigi i Henryka Brodatego, i chociaż małżeństwo to nie doszło do skutku z powodu śmierci narzeczonego, przez jakiś czas przebywała ona w Trzebnicy w otoczeniu niedoszłej teściowej. Siostrzeniec naszej patronki, węgierski król Bela IV, był zaś ojcem świętej Kingi, błogosławionej Jolanty oraz św. Małgorzaty Węgierskiej. Z tej rodziny również wywodziły się bł. Salomea i bł. Konstancja, Arpadówny. Z kolei ich kuzynem był najmłodszy w historii biskup francuski, św. Ludwik Andegaweński. Święty Jacek herbu Odrowąż z Kamienia Śląskiego jest chyba najbardziej zeuropeizowaną osobą pochodzącą z naszego regionu. Kształcił się w Krakowie, Pradze, Bolonii i Paryżu. Zafascynowany działalnością świętego Dominika, wstąpił do zakonu jego imienia. Wiele podróżował. Zwiedził Wrocław, Gdańsk, Kamień Pomorski, Stralsund, Lwów, Halicz, Kijów, Czernichów, Smoleńsk, Moskwę, wybrzeże Morza Czarnego, wyspy Morza Egejskiego, Węgry.

Na Ziemi Śląskiej urodziło się i wychowało liczne grono świętych osób. Także wielu cudzoziemców przemierzyło nasze drogi. Gościliśmy ich i stali się nam bliscy. Za swoich patronów uznajemy również tych, których stopa może i nigdy nie dotknęła śląskiej ziemi, ale w jakiś sposób zaznaczyli swój ślad w naszej pamięci. Pod względem religijności nie jesteśmy pod żadnym pozorem gorsi od innych narodów chrześcijańskich. W tym biegu dotrzymujemy im kroku, a czasami nawet ich prześcigamy.

Święci i błogosławieni związani ze Śląskiem Barbara Maria Czernecka Zasięg jego wpływów sięgał Chin i Tybetu. Wszędzie tam zakładał klasztory dominikańskie. To on właśnie rozpropagował na naszych ziemiach modlitwę różańcową. Zawdzięczamy mu również orzechy włoskie oraz przepis na ruskie pierogi. Wykuty w piaskowcu posąg św. Jacka Odrowążą, jako jedynego świętego pochodzącego z Polski, jest umieszczony na kolumnadzie Berniniego okalającej plac przed Bazyliką Świętego Piotra w Rzymie. Przedstawiany jest on jako mnich dominikański z monstrancją i figurą Matki Bożej, które to, według legendy, uratował z kijowskiego kościoła podpalonego przez Tatarów. Najbardziej czczony jest w Krakowie, gdzie w kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy spoczywają jego relikwie. Bratem rodzonym św. Jacka jest błogosławiony Czesław, także dominikanin. Mamy o nim jedynie garstkę wiadomości. Wiemy, że jego interwencja uratowała Wrocław przed Tatarami. Z tego wydarzenia powstała legenda o ognistej kuli, którą to przeraził dzikich najeźdźców i ocalił Ostrów Tumski. W Opolu w kościele dominikańskim spoczywają relikwie bł. Hermana, współcześnie prawie nam nieznanego apostoła Śląska i towarzysza braci Odrowążów. Był on niemieckim mistykiem i kaznodzieją. Zmarł w 1245 roku.

K

uzynką Odrowążów była bł. Bronisława z Kamienia Śląskiego, dziewica i mniszka klasztoru norbertanek w Zwierzyńcu pod Krakowem. Jest patronką diecezji opolskiej. Zasłynęła ascetycznym życiem, pobożnością i gorliwością. Po złupieniu Krakowa przez Mongołów to ona właśnie mobilizowała zrozpaczonych mieszkańców do odbudowy zniszczonych budynków. Ofiarą napadu tatarskiego w XIII wieku została także pewna tajemnicza błogosławiona, Benigna, cysterka z Trzebnicy, potomkini rycerskiego rodu z Kujaw. Jeszcze w XVI wieku była ona wymieniania w Mszale Rzymskim. Jej relikwie czczone są w archikatedrze wrocławskiej. Budzący współcześnie kontrowersje św. Jan Kapistran, urodzony we Włoszech koło Neapolu, był zagorzałym kaznodzieją franciszkańskim. Żył na przełomie XIV i XV wieku. Nawracając husytów, dotarł ze swoją misją aż na Śląsk. Jako inkwizytor generalny przebywał dwa miesiące we Wrocławiu. Jego zwalczanie herezji, słuszne w tam-

Posąg św. Jacka Odrowążą, jako jedynego świętego pochodzącego z Polski, jest umieszczony na kolumnadzie Berniniego okalającej plac przed Bazyliką Świętego Piotra w Rzymie. tych czasach, dzisiaj nie znajduje raczej uznania, a nawet uchodzi za gorszące. Nie umniejszyło to jednak innych jego zasług dla zdobycia aureoli świętości. Ze Skoczowa na Śląsku Cieszyńskim pochodził św. Jan Sarkander. Jeszcze w młodzieńczych latach, po śmierci ojca, wraz z matką przeprowadził się na Morawy. W dojrzałym już wieku wstąpił do zakonu jezuitów i kontynuował rozpoczęte wcześniej studia oraz zdobył tytuły doktora teologii i filozofii. Był już kapłanem, kiedy zaczęła się wojna trzydziestoletnia. Wiadomo, że w tym czasie, wracając z pielgrzymki do Częstochowy, po drodze odwiedził swoich krewnych w Rybniku. Wobec wrogich mu protestantów demonstrował katolickość swojej parafii. Został fałszywie oskarżony o zdradę stanu, po

czym był okrutnie torturowany. W wyniku zadanych ran zmarł 17 marca 1620 roku w Ołomuńcu. Szczególnie czczony jest w miejscowościach, gdzie się narodził i umarł.

W

tym samym mniej więcej czasie żył św. Melchior Grodziecki, szlachcic, który pochodził z Grodźca koło Skoczowa, a więc także z ziemi cieszyńskiej. Podobnie jak jego starszy o zaledwie kilka lat rodak, wstąpił do Zakonu Jezuitów. Działał głównie w Brnie i Pradze. Będąc kapelanem wojskowym w Koszycach, zginął śmiercią męczeńską. Na terenie województwa śląskiego w powiecie częstochowskim leży miejscowość Mełchów, w pobliżu którego rozegrała się bitwa pomiędzy powstańcami styczniowymi i żołnierzami imperium rosyjskiego. Udział w niej brał późniejszy św. Brat Albert (Adam Chmielowski). Tam w wyniku odniesionych ran stracił on lewą nogę. Liczne są na Śląsku zainicjowane przez niego ośrodki dla bezdomnych. Na miano tytułu „Śląskiej Samarytanki” zasłużyła sobie beatyfikowana nie tak dawno, bo 30 września 2007 roku, błogosławiona Maria Luiza Merkert, dziewiętnastowieczna mieszczanka z Nysy. Razem z trzema towarzyszkami założyła Zgromadzenie Sióstr Świętej Elżbiety, którego celem było zapewnianie opieki chorym w ich własnych mieszkaniach. Jedną z jej mądrych myśli było jakże znamienne zdanie: „Chcemy tylko dobrze czynić, wszystkich kochać w Bogu, a jeśli już nic nie możemy uczynić, chciejmy przynajmniej za nich się pomodlić”. Hagiografowie zgodnie określają ją jako Wielką Kobietę Śląską. Święty Pius X był papieżem w latach 1903–1914. Nazywał się Józef Melchior Sarto. Istnieje prawdopodobieństwo, iż miał śląski rodowód. Twierdzi się, że jego ojciec, Jan Krawiec (po włosku Sarto), pochodził z Boguszyc koło Toszka i w czasach wojen napoleońskich wyemigrował za chlebem do Italii. Fakt ten został jednak przemilczany z powodu skomplikowanej sytuacji politycznej tamtego czasu. Błogosławiony Gerhard Hirschfelder, urodzony i czczony w Kłodzku, jest nazywany „niemieckim Popiełuszką”, bowiem sprzeciwił się nazizmowi, za co został umęczony w Dachau w czasie II wojny światowej. Wrocławianką była św. Edyta Stein, doktor Kościoła i patronka Europy. Jej imieniem szczyci się wiele katolickich szkół. Była nawróconą na chrześcijaństwo Żydówką, która wstąpiła do zakonu karmelitańskiego. Przyjęła nowe imię Teresy Benedykty od Krzyża. Rodzinnie przez matkę związana była z Lublińcem. Jej ojciec zarządzał tartakiem w okolicach Gliwic. Święta Teresa Benedykta od Krzyża została zamordowana w komorze gazowej 9 sierpnia 1942 roku w Oświęcimiu. Tam został również zamęczony św. Maksymilian Maria Kolbe, którego czasopismo „Rycerz Niepokalanej” jest na Śląsku jednym z najliczniej prenumerowanych. Na Dolnym Śląsku w Oławie urodził się i wychował bł. Bernard Lichtenberg, także męczennik czasu II wojny światowej, zmarły w drodze do obozu koncentracyjnego w Dachau. Został uwięziony za katolickie przekonania oraz wspieranie Żydów. Był niemieckim księdzem i proboszczem katedry pod wezwaniem Świętej Jadwigi w Berlinie. Błogosławiony Józef Czempiel, duszpasterz z Chorzowa, zginął w Dachau i jest godnym wzorem dla proboszczów i wiernych. Błogosławiony Emil Szramek, urodzony w Tworkowie, był księdzem umęczonym w obozie koncentracyjnym w Dachau poprzez polewanie lodowatą

wodą. Zasłynął z pracy duszpasterskiej w Zaborzu i Mikołowie, a także zaangażowania na rzecz śląskich: Towarzystwa Przyjaciół Nauk, Biblioteki i Muzeum. Będąc już więźniem, siłą swojego ducha wspierał współtowarzyszy niedoli. Do grupy 108 męczenników II wojny światowej należą Ślązacy: Błogosławiony Alojzy Liguda, pochodzący z Winowa koło Opola. Był księdzem Zgromadzenia Słowa Bożego. Zginął w wyniku stosowania na nim eksperymentów pseudomedycznych. Błogosławiony Stanisław Kubista, także ksiądz, werbista pochodzący z Kostuchny, dzisiejszej dzielnicy Katowic, był nauczycielem, pisarzem, redaktorem artykułów prasowych i etnografem. Błogosławiony Ludwik Mzyk, którego ojciec pochodził z Chorzowa, a matka z Bytkowa (Siemianowice Śląskie), uczył się w Niższym Seminarium Duchownym Księży Werbistów w Nysie. Żywy jest też na Śląsku kult błogosławionego Jerzego Popiełuszki, księdza bestialsko zamordowanego przez esbeków, którego życiowa droga, czasami, chociaż dyskretnie, także prowadziła przez Śląsk. Najmłodszy z wyniesionych na ołtarze Ślązaków jest bł. Michał Tomaszek, pochodzący z Łękawicy koło Żywca.

Z woli papieża Franciszka został beatyfikowany 5 grudnia 2015 roku w peruwiańskim Chimbote. Urodził się on 23 września 1960 roku. Na chrzcie świętym otrzymał imię patrona rodzinnej wioski, Świętego Michała Archanioła. Kiedy był jeszcze w wieku dziecięcym, zmarł jego ojciec. Razem ze swoim bratem bliźniakiem i dwiema starszymi siostrami został wychowany przez matkę. Uczęszczał do szkoły podstawowej w Łękawicy. Wiadomo, że w młodości pracował w polu. Był też ministrantem. Pielgrzymował do sąsiedniego Rychwałdu, do sanktuarium Matki Bożej. Tam odkrył swoje powołanie do życia klasztornego. Po maturze wstąpił do zakonu franciszkanów. W 1987 roku ukończył studia teologiczno-filozoficzne w Wyższym Seminarium Duchownym Franciszkanów w Krakowie i 23 maja przyjął święcenia kapłańskie. Potem przez dwa lata pracował jako wikariusz oraz katecheta w Pieńsku koło Zgorzelca na Dolnym Śląsku. 24 lipca 1989 roku wyjechał na misję do Peru. 9 sierpnia 1991 roku w Pariacoto bł. Michał Tomaszek zginął śmiercią męczeńską od dwukrotnego strzału w głowę, razem ze swoim towarzyszem, bł. Zbigniewem Strzałkowskim. Mordercami byli bojownicy z tzw. Sendero Luminoso, czyli Świetlistego Szlaku. W 24 rocznicę śmierci ich relikwie zostały pobrane z grobów i uroczyście przewiezione do diecezji bielsko-żywieckiej oraz tarnowskiej, z których męczennicy pochodzili.

O

statnim, bo beatyfikowanym 5 listopada ub. roku Ślązakiem stał się bł. Alfons Tracki. Urodził się on 2 grudnia 1896 roku w Bliszczycach. Jest to parafia w dekanacie branickim, podległym diecezji opolskiej. Studiował w Wiedniu i Bośni. W 1925 roku został wyświęcony na kapłana w Szkodrze w Albanii. Tam posługując, poświęcił się duszpasterstwu dzieci i młodzieży. Założył stowarzyszenie Viribus Unitis, którego specyfika polegała na promowaniu kultury i sportu. W latach II wojny światowej, dzięki znajomości języka niemieckiego, jego wstawiennictwo przyczyniło się do uwolnienia wielu Albańczyków. W czasie władzy komunistycznej pracował tam w parafii Pulaj. 25 czerwca 1946 roku został

aresztowany za udzielenie sakramentu namaszczenia chorych parafianinowi rannemu podczas walki z partyzantami komunistycznymi. Oskarżony o działalność antykomunistyczną i sprzyjanie okupantom, został skazany na karę śmierci. Jego egzekucja odbyła się 18 lub 19 lipca 1946 roku o godzinie 5 rano. Rozstrzelano go w pobliżu muru cmen-

Bł. Alfons Tracki został rozstrzelany w pobliżu cmentarza w Szkodrze. Miejsce jego pochówku jest nieznane. Został wyniesiony na ołtarze razem z innymi 38 męczennikami, zamordowanymi w Albanii w czasach komunistycznych. tarza w Szkodrze. Miejsce jego pochówku jest nieznane. Bł. Alfons Tracki został wyniesiony na ołtarze razem z innymi trzydziestoma ośmioma męczennikami, zamordowanymi w Albanii w czasach komunistycznych. Najważniejszymi wydarzeniami w historii Śląska pozostały jednak wizyty i pielgrzymki papieża, świętego Jana Pawła II. Jeszcze jako tylko zwyczajny kapłan przyjeżdżał on do swojej ciotki w Rybniku oraz przyjaciół w okolicach Rud i Raciborza. Ze studentami wędrował po Kotlinie Kłodzkiej. Będąc już biskupem i kardynałem, był w Boguszycach, Bronowie, Gaszowicach, w Sanktuarium Matki Bożej Śnieżnej na Górze Iglicznej, w Imielinie, Jaworznie, Jejkowicach, Kamieniu Śląskim, Katowicach, Kryrach, Kokoszycach, Leśniowie, Opolu, Piekarach, Pszowie, Radlinie, Rychwałdzie, Trzebnicy, Wodzisławiu, Wambierzycach, Włodarach, Żorach. Jego pielgrzymki papieskie obejmowały zaś Bielsko Białą, Częstochowę, Gliwice, Górę Świętej Anny, Katowice, Legnicę, Skoczów, Sosnowiec i Wrocław. Patronką dnia wyboru Karola Wojtyły na papieża jest właśnie nasza święta Jadwiga Śląska, której wspomnienie przypada na dzień 16 października. K

Na styku dwóch światów Tadeusz Puchałka Tajemnicę przesypując w sobie, jak w zamkniętej kadzi ziarno, jechali trzej królowie przez ziemię rudą i skwarną. Wielbłąd kołysał jak maszt, a piasek podobny do wody; i myślał król: „ Jestem młody, a nie minął mnie wielki czas. I zobaczę w purpurze rubinów ogień, siły magiczny blask; może stanę się mocniejszy od czynów przez ten jeden, jedyny raz?”. K.K. Baczyński, Ballada o trzech królach

N

współczesny to istota uwięziona w twardych, fizycznych realiach. Sztuka – poezja, muzyka czy też malarstwo, zdaniem Wojnowskiego, pozwala na okiełznanie tych dwóch żywiołów. Artysta, jakby na przekór, stara się w swoich pracach pokazać istnienie obu światów w jednym, zamkniętym kadrze. Światów, w których wszystko może się wydarzyć, bo jak sam twierdzi: Pomiędzy tymi światami dryfujemy i przekraczamy granice naszych zmysłów. Młody artysta zanotował już pierwsze sukcesy na

Damian Wojnowski w obrazach, które tworzy, poszukuje własnego języka wypowiedzi i nie chce, aby porównywać go z wielkimi mistrzami, bo jego twórczość jest jego własną wizją otaczającego świata. Odniesienia obecne w twórczości artysty były znane już w starożytności, jednakże rozkwit tego typu obrazowania przypada na wiek XX. Tu warto przypomnieć takich chociażby poetów i pisarzy, jak Franz Kafka, Bruno Schulz, Krzysztof Kamil Baczyński czy Tadeusz Gajcy, którzy zarówno w poezji, prozie, jak

swoim koncie. W kategorii „debiut” został uhonorowany nagrodą Faun-Art za wysoki poziom artystyczny i kreatywność prac. Warto przy tej okazji posłużyć się cytatem z Paula Coelha, który w książce „Alchemik” o sennych marzeniach powiedział tak: Sny są językiem Boga. Gdy Bóg przemawia językiem świata, mogę odgadnąć ich znaczenie. Jeśli zaś mówi językiem twojej duszy, to tylko ty jeden możesz je zrozumieć. Wydaje się, że prace Wojnowskiego nawiązują do wypowiedzi brazylijskiego pisarza i poety. Zatrzymując się dłużej przed tymi obrazami, każdy z nas po chwili zobaczy w nich cząstkę swojej duszy, dzięki czemu ich treść i przekaz dla każdego z nas staną się bliskie i zrozumiałe.

i malarstwie uciekali się do wyśnionego, niektórzy do wręcz demonicznego świata. Damian Wojnowski wywodzi się z tak zwanego nurtu artystów nieprofesjonalnych, ale o ciekawej wyobraźni. Ciągle szuka i stara się odkrywać istnienie po drugiej stronie tęczy, co wydaje się być jedną z największych naszych tajemnic, a swoją twórczość określa jako swego rodzaju odskocznię i okazję do nabrania dystansu do rzeczywistości, a także szansę pobycia przez chwilę z samym sobą. Artysta ma za sobą wernisaż w gmachu Politechniki w Katowicach, zorganizowany na przełomie października i listopada 2016 roku, a już w połowie stycznia 2017 r. będzie miał kolejną wystawę, tym razem w Gliwicach, gdzie obiecuje pokazać kilka nowości. K

FOT. Z ARCHIWUM AUTORA

D

obrą Nowinę o Chrystusie do krajów słowiańskich przynieśli bracia Cyryl i Metody. Pełnili oni misję chrystianizacyjną w Państwie Wielkomorawskim, którego zasięg obejmował wtedy naszą krainę. Było to w latach 890–900. Po wzmocnieniu się władztwa dynastii Przemyślidów obrządek słowiański, skłaniający się ku rytowi wschodniemu, był zastępowany liturgią łacińską, czyli zachodnią. Do tego kierunku wyznawanej przez nas wiary znacznie przyczynił się św. Wojciech. Z pochodzenia był Czechem. Jako biskup Pragi zarządzał podległym mu Śląskiem. Potem przemierzył naszą krainę w drodze misyjnej do pogańskich Prus. Nawiedził między innymi Bujaków, Jemielnicę i Radzionków. Jego pobyt na tych terenach wspominają zwłaszcza legendy. Jedna mówi o udzielaniu przez niego chrztu przez Ślązakom w Opolu na Górce. Zdarzyło się, że w dzbanie zabrakło mu wody święconej. Kiedy więc w zdenerwowaniu św. Wojciech uderzył pastorałem w ziemię, wytrysło tam cudowne źródełko. Do dziś w tym miejscu stoi kaplica pod jego wezwaniem. Święty Wojciech zginął śmiercią męczeńską zadaną mu przez pruskiego poganina. Wkrótce potem czasowo przebywali w Oławie święci Andrzej Świerad oraz Benedykt, pustelnicy ze Słowacji. „Matką Śląska”, „Księżną Polską”, „Pochodnią Kościoła”, „Szlachetną niewiastą”, „Perłą ukrytą”, „Naczyniem miłosierdzia” jest nazywana nasza główna patronka, św. Jadwiga z Trzebnicy. Żyła na przełomie XII i XIII wieku. Pochodziła z Bawarii. W bardzo młodym wieku została wydana za mąż za wrocławskiego księcia Henryka, zwanego

KURIER·ŚL ĄSKI

a granicy marzeń i rzeczywistości – to chyba najbardziej trafne skojarzenie, kiedy oglądamy obrazy Damiana Wojnowskiego, młodego artysty, który od roku 2014 związany jest ze śląską grupą malarzy nieprofesjonalnych, skupioną w Stowarzyszeniu FAUN. Uczestnictwo w licznych wernisażach i wymiana doświadczeń pozwalają młodemu artyście na rozwijanie swojej pasji w niełatwym kierunku, jakim jest chęć i potrzeba ukazania świata rzeczywistego wtopionego w oniryczną scenerię, jakby na styku dwóch światów. Jego twórczość to próba okiełznania codzienności, pośpiechu, a przy tym, podświadomego częstokroć, deptania tego, co jest w nas samych bardzo głęboko osadzone. Człowiek




W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

Nr 32

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Luty · 2O17 W

n u m e r z e

Ingres na Wawelu

redaktor naczelna Wielkopolskiego Kuriera Wnet

J

uż dawno nie byłam tak zniesmaczona działaniem mediów, jak wtedy, gdy usłyszałam, że jeden z tabloidów opublikował prywatne smsy pani i pana posłów „Nowoczesnej” oraz gdy zobaczyłam , że „Wiadomości” w TVP 1 usunęły z kurtki wypowiadającego się posła opozycji naklejone na jego kurtce czerwone serduszko – logo Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i nie wyemitowały żadnego materiału filmowego na temat przebiegu tej akcji w tym roku. Nie ma takiej zasady etyki dziennikarskiej, która mogłaby te działania usprawiedliwić, nawet jeśli ktoś uważa je za przydatne – w końcu ośmieszają tych, których np. nie szanujemy lub eliminują z debaty publicznej to, co do czego też mamy wiele uwag. Ale te działania są absolutnie sprzeczne z misją zawodu dziennikarskiego - służyć prawdzie, o tę prawdę zabiegać i w sposób rzetelny ją przekazywać. Najlepiej jak umiemy. Ujawnienie treści prywatnych smsów posłów - kobiety i mężczyzny w sytuacji, gdy wcześniejsze materiały dziennikarskie pokazały już prawdę o ich niestosownym, krzywdzącym zapewne ich bliskich i ich współpracowników związku, było działaniem „poniżej pasa”. Mogło mieć tylko komercyjny cel (gazeta nawet z „pseudosensacją” lepiej się sprzeda), a pomijało zupełnie odczucia ludzi, których dotyczyło, dzieci, czy współmałżonków (nawet byłych) tych osób. Swoje zdanie na ich temat każdy może mieć, ale nie wolno nikomu nikogo dodatkowo upokarzać. Usunięte z nagrania w telewizyjnej relacji czerwone serduszko i brak materiału na temat wydarzenia angażującego tysiące ludzi w całym kraju w głównym programie informacyjnym telewizji publicznej (czy narodowej jak mówią obecne przepisy) jest jak cenzura w krajach niedemokratycznych. Tego, z czym się nie zgadzamy nawet widzu nie zobaczysz, masz nie wiedzieć, że to w ogóle istnieje. Głupie to bardzo, bo przecież my widzowie nie jesteśmy ślepi i głusi i mamy alternatywne źródła informacji, więc i tak się tego dowiemy. W ten sposób jednak nadawca telewizyjny pokazuje nam jednoznacznie – ode mnie nie dowiesz się wszystkiego, przedstawię Ci, drogi widzu, tylko to, co chcę, a nie to co się dzieje. Masz wiedzieć tylko, to co ci pokazuję i nic ponadto. Żeby obraz był całościowy, dodam tylko, że praktyka przemilczania tego, co niewygodne jest stosowana powszechnie w mediach od lat. Pamiętam dobrze z lat swojej pracy reportera w „Faktach” TVN na przełomie lat 90-tych i dwutysięcznych, że nigdy nie mogliśmy zrobić materiału o WOŚP , bo była to impreza TVP… Eliminacja była stanowcza bez względu na to, co działo się w naszych miastach i miasteczkach, jak bardzo angażowali się w to ludzie. Ktoś powie, że to zwykłe błędy dziennikarskie, drobiazgi, nieistotne wypadki przy pracy. Ale to z nich składa się nasze medialna codzienność i gdyby były to nieświadomie popełnione błędy, to po prostu ktoś by za nie przeprosił. A jeśli przeprosin nie ma – to znaczy że działanie było zamierzone. Tyle tylko, że z prawdą o otaczającym nas świecie ma ono niewiele wspólnego. K PRENUMERATA ROCZNA KRAJOWA Zamawiam 12 kolejnych numerów Kuriera WNET: 1 egz. / 70,-

2 egz. / 120,-

3 egz. /170,-

Imię i Nazwisko

Adres dostawy

Telefon kontaktowy

W terminie 7 dni od wysłania formularza zamówienia należy dokonać opłaty na rachunek bankowy Alior Bank: nr 24 2490 0005 0000 4600 3762 4548 W przelewie należy podać imię i nazwisko Zamawiającego i dopisać „Kurier Wnet”. Zamówienie należy dostarczyć na adres: Radio WNet Sp. z o.o. ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa Prenumeratę można także zamówić przez internet: www.kurierwnet.pl

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Pięć lat temu postanowiliśmy w naszym regionie zorganizować społeczne obchody Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Początki były skromne, ale ziarno zostało zasiane. Już w drugą edycję naszych uroczystości zaczęło włączać się coraz więcej środowisk patriotycznych i ludzi dobrej woli chętnych do pracy. Podobnie było w kolejnych latach. Dzisiaj program Pilskich Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych należy do najbogatszych w Polsce i obejmuje swym zasięgiem kilkanaście miejscowości naszego regionu.

Pilskie Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych

Po raz piąty w Pile ks. Jarosław Wąsowicz SDB

N

asza inicjatywa jest wynikiem współpracy wielu ludzi dobrej woli, którzy w ostatnich latach włączyli się w dzieło upamiętniania Żołnierzy Niezłomnych. Wydaje się, że owoców tej współpracy jest wiele. Nie chodzi w tym przypadku tylko o wypełniony różnorodnymi wydarzeniami program naszych uroczystości, ale także o zawiązane przyjaźnie, które pozwalają realizować wiele innych patriotycznych przedsięwzięć także w ciągu całego roku. Jest co robić.

Ważne i ważniejsze Wyzwań w naszym regionie jest wiele. Walczymy o likwidację sowieckiego mauzoleum w Trzciance, o rondo Żołnierzy Wyklętych w Pile, o należyte upamiętnienie postaci ks. Bolesława Domańskiego przedwojennego prezesa Związku Polaków w Niemczech, proboszcza parafia Świętej Marii Magdaleny w Zakrzewie koło Złotowa. Marzy nam się regionalny portal o charakterze prawicowym i konserwatywnym, historyczny kwartalnik. Nie są to wyzwania łatwe, zwłaszcza z przyczyn politycznych, ponieważ nie możemy w wielu przypadkach liczyć na wsparcie władz samorządowych. Mamy nadzieję, że wkrótce się to zmieni. Tymczasem niezwykle ważne jest to, że udało się nam przez minione lata stworzyć prężne środowisko, że jesteśmy razem i wspieramy się we wszystkich patriotycznych inicjatywach w naszej części Wielkopolski. A co najważniejsze – jest z nami dużo młodzieży. W przyszłości będzie miał kto kontynuować naszą pracę. Wszystkich naszych czytelników, środowiska patriotyczne z Wielkopolski zapraszamy do współpracy. A w lutym i marcu do udziału w spotkaniach, które odbywać się będą w wielu miejscowościach naszego regionu w ramach Pilskich Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Nasze propozycje Co ciekawego będzie się działo w tym roku? Tradycyjnie w naszym regionie gościć będziemy artystów, historyków i publicystów zajmujących się na co dzień promocją historii Żołnierzy Niezłomnych. Tegoroczną edycję rozpoczęliśmy już 11 stycznia wykładem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, który przybliżył licznie zebranym słuchaczom działalność Biura Poszukiwań i Identyfikacji Instytutu Pamięci

Narodowej. Wiceprezes IPN odniósł się także do planów, jakie są związane z poszukiwaniami naszych bohaterów w najbliższym roku. Dodać w tym miejscu należy, że w gronie osób organizujących w naszym fyrtlu Wielkopolski od lat społeczne obchody pamięci Żołnierzy Wyklętych, znajdują się także wolontariusze, którzy pomagali ekipie profesora w pracach poszukiwawczych w Gdańsku i w Warszawie na słynnej Łączce na Powązkach W ramach spotkań regionalnych w lutym gościć będziemy natomiast Kajetana Rajskiego, pomysłodawcę i redaktora naczelnego ogólnopolskiego kwartalnika „Wyklęci”. Publicysta spotka się z młodzieżą oraz mieszkańcami w Czarnem i Pile. Przy okazji jego prelekcji będzie prezentowana książka mieszkańca Krajenki Dariusza Żurka, który opisał historię swojego ojca. Nosi ona tytuł „Znad Prosny nad Odrę. Żołnierz Wyklęty Jan Żurek ps. Groźny”. Kilka spotkań z mieszkańcami naszego regionu odbędzie także dr Rafał Sierchuła z poznańskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, który przybliży tematykę podziemia niepodległościowego w Wielkopolsce. Wygłosi także jeden wykład specjalny dla członków pilskiego Towarzystwa Przyjaciół Wilna i Ziemi Wileńskiej na temat: „Giedymin Rogiński ps. „Dzielny” konspirator z Wileńszczyzny w Wielkopolsce”. Swoje prelekcje w ramach Pilskich Dni pamięci Żołnierzy Wyklętych będą również prezentować m.in. mgr Piotr Tomasz, mgr Mirosław Sprenger, ks. dr Jarosław Wąsowicz SDB, Józef Urbanowicz, członek młodzieżowej antykomunistycznej organizacji „Grunwald” z Trzcianki. Na naszych uroczystościach nie zabraknie koncertów i wystaw. W Pile i Złotowie odbędą się występy Tadeusza „Tadka” Polkowskiego oraz Andrzeja Kołakowskiego. W Szydłowie 4 marca wystawione zostanie przedstawienie grupy teatralnej Decorum „Żyli Prawem Wilka – świat partyzantów”, po którym odbędzie się występ chóru z Liceum i Gimnazjum Towarzystwa Salezjańskiego w Pile z repertuarem pieśni patriotycznych. W kilku miejscowościach prezentowana będzie też wystawa „Antykomunistyczne Podziemie w Północnej Wielkopolsce” (Piła, Trzcianka, Chodzież, Czarne, Debrzno). Dla dzieci w Tarnówce i Szydłowie zorganizowaliśmy konkurs „Portret Leśnego Rycerza”. Podobny konkurs został zorganizowany przez pilski hufiec ZHP dla drużyn, które wchodzą w jego skład.

Od początku naszej aktywności w upamiętnianiu Żołnierzy Niezłomnych ważne miejsce w naszym programie zajmowały imprezy sportowe. W 2017 roku czeka nas przede wszystkim ogólnopolski bieg „Tropem Wilczym” organizowany w Pile po raz drugi. Odbędą się także turnieje: II Turniej Kadetów Kick Boxingu i Boksie kadetów im. Tadeusza Pietrzykowskiego (19 lutego w Pile), III Turniej piłkarski o puchar „Żołnierzy Wyklętych” fanklubów Lecha Poznań (25 lutego w Pile), II Turniej piłkarzyków stołowych pamięci Żołnierzy Wyklętych (4 marca w Szydłowie). Dzięki ks. Bartkowi Przybylskiemu w Debrznie 4 marca odbędzie się I Ogólnopolska Gra Miłośników ASG (Air Soft Guns) ku pamięci Żołnierzy Wyklętych, czyli bitwa w plenerze. ASG to sport rozpowszechniony na całym świecie, lecz w Polsce rozwija się intensywnie od kilkunastu lat. Nasi przedstawiciele 28 lutego będą obecni na ogólnopolskiej konferencja „Podziemna Armia Powraca! Młodzież w przywracaniu pamięci o Żołnierzach Wyklętych”, która odbędzie się w Sejmie RP. Głos w panelu, na temat udziału środowisk kibicowskich w promocji historii Żołnierzy Wyklętych zabierze ks. dr Jarosław Wąsowicz SDB. W tym samym dniu delegacja z Czarnego i Piły weźmie także udział w premierze nowego filmu Jacka Frankowskiego pt. „INKA. Są sprawy ważniejsze niż śmierć”. Natomiast 5 marca delegacja z naszego regionu weźmie udział w poświęceniu kolejnego srebrnego serca dla „INKI”. Ta ogólnopolska akcja została zainicjowana w roku ubiegłym. Pierwsze serce zostało odsłonięte w kościele pw. Świętej Rodziny w Pile, drugie w Zespole Szkół im. Danuty Siedzikówny w Czarnem. Trzecie serce zostanie właśnie w marcu poświęcone w kościele parafii pw. Matki Bożej Królowej Rodzin w Łomiankach.

Marsz pamięci Żołnierzy Wyklętych Centralnym punktem naszych obchodów stanie się Msza św. w intencji Żołnierzy Wyklętych i Ojczyzny, która zostanie odprawiona 25 marca 2017 roku w kościele parafii pw. Świętej Rodziny w Pile o godz. 18.00. W eucharystii zawsze biorą udział poczty sztandarowe oraz mieszkańcy całego naszego regionu. Po eucharystii ulicami Piły przejdzie IV Marsz Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Trasa tradycyjnie już będzie wiodła od kościoła pod mural

Żołnierzy Wyklętych przy ul. Okrzei. Jest to największe tego typu wydarzenie w Wielkopolsce. Bierze w nim udział kilka tysięcy uczestników. Po marszu zorganizowaliśmy w tym roku koncert patriotyczny „Evtisa” – rapera z Poznania. Msza św. w intencji Żołnierzy Wyklętych, żołnierzy podziemia antykomunistycznego walczących o Wolną Polskę w latach 1944-1963 odbędzie się również 19 lutego w kościele pw. św. Apostołów Piotra i Pawła w Złotowie.

Zeszyty Historyczne Pilskich Dni Żołnierzy Wyklętych Od czterech lat przy okazji naszych uroczystości wydawane są „Pilskie Zeszyty Pamięci Żołnierzy Wyklętych”. Ideą tego wydawnictwa była chęć przybliżenia mieszkańcom regionu postaci bohaterów, którzy w ramach formacji wojskowych Polskiego Państwa Podziemnego, Polskich Siła Zbrojnych na Zachodzie czy oddziałów antykomunistycznej konspiracji po 1945 roku, prowadzili walkę o niepodległą Polskę. Zeszyty mają także charakter dokumentacyjnej kroniki wydarzeń patriotycznych organizowanych w Pile i okolicy w ciągu roku. Odnajdziemy w nich także wywiady czy recenzje książek poświęconych tematyce Żołnierzy Niezłomnych, z naciskiem na te publikacje, które są związane z naszym regionem. W tomie czwartym zaprezentowane zostaną m.in. sylwetki gen. bryg. Stanisława Karlińskiego, porucznik Władysława Czerwińskiego, Stanisławy Grabowskiej siostry „Wiarusa“, Janusza Horodniczego, ppłk. Ludwika Muzyczki, Czesława Mackiewicza –ojca prezydentowej Marii Kaczyńskiej, ks. Adama Mazurkiewicza. W ramach projektu „Młodzież na Piątkę”, który prezentowaliśmy już czytelnikom „Wielkopolskiego Kuriera Wnet”, omówione zostały także postaci salezjańskich wychowanków, żołnierzy Narodowej Organizacji Bojowej, męczenników II wojny światowej. W jednym z artykułów omówiona została działalność konspiracyjnego ugrupowania, które prowadziło działalność na ziemi złotowskiej, o nazwie Organizacja Młodzieżowa Armii Krajowej „Huragan”. Prezentowaną publikację będzie można nabyć podczas wszystkich spotkań, które odbywać się będą w ramach Pilskich Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Zapraszamy do Piły. Szczegółowy program zamieszczony jest na profilu Pilskich Patriotów na Facebooku i innych portalach internetowych.

3

NIE, NIE, NIE albo kto tu jest racjonalny? W styczniu Poznaniem miała wstrząsnąć manifestacja KOD-u pod groteskowym hasłem „NIE, NIE, NIE!” Nie wstrząsnęła, delikatnie mówiąc. Swoją drogą, organizatorzy trochę się pośpieszyli – psychologowie dziecięcy mówią o tzw. buncie dwulatka, a KOD nie ma jeszcze nawet półtora roku – pisze Henryk Krzyżanowski.

2

O „Dziejach kapitalizmu” Prawdziwy wolnorynkowy kapitalizm to system społeczny, którego ludzkość nie próbowała wdrażać od wielu lat, a jedyną dobrze znaną dziś wersją kapitalizmu jest anglosaski kapitalizm państwowy, który w istocie stanowi karykaturę prawdziwego wolnego rynku – pisze Jakub Wozinski.

5

Boni, Rosati, Wilhelmi, Pellegrini Ci politycy i aktorzy poza włosko brzmiącymi nazwiskami mają jeszcze jedną cechę wspólną – świadczyli usługi dla SB. Szkody wyrządzone Polakom przez polityków – donosicieli są oczywiście znacznie cięższego kalibru. Upadli aktorzy donosili na swoich kolegów z zespołu w ramach tzw „ochrony obiektu” (tj. teatru), a ich aktywność powodowała stosunkowo nieduże straty. Ale długofalowe efekty konsekwentnej, wieloletniej „pracy” komunistycznych służb nad środowiskiem aktorskim są widoczne i dziś – pisze Jan Martini.

6

Między karnawałem a postem Być może zabrzmi to obrazoburczo, ale mam problem z dowartościowaniem dobrych intencji filantropii WOŚP. Dlatego, że od początku nie wiedziałem na jaką część ludzkości i jej dobra mogą być przeznaczone moje pieniądze – na tę część ludzkości w szpitalach, czy na tę, która ma potrzeby na Woodstock, czy na tę, która zasiada w fundacji „Złoty Melon” czy „Mrówka cała”? Mam też problem z bezkrytyczną wiarą w wolontariat. A co jeśli tej dobrej woli zabraknie? – pyta ks. prof. dr hab. Paweł Bortkiewicz.

7

ind. 298050

Jolanta Hajdasz

Ciągle uczyliśmy się i uczymy tej niełatwej prawdy, że „wolność stale trzeba zdobywać, nie można jej tylko posiadać”. Świadomi współczesnych zagrożeń właśnie tutaj, w wawelskiej Katedrze, tym bardziej wyraźnie słyszymy słowa z poematu „Myśląc Ojczyzna” : Strumień mocy niech przenika słabości. Nie możemy godzić się na słabość – homilia abpa Marka Jędraszewskiego na Ingres w Krakowie.


KURIER WNET · LUTY 2017

2

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

S

tałam w Krakowie na przystanku, a że były wakacje, tramwaje – jak w każdym polskim mieście – rzadziej kursowały. Wśród oczekujących można było wyczuć podenerwowanie, a nawet irytację. Upał, hałas ulicy, tłum ludzi, a między nimi… bezdomny. Ów człowiek przechodził między ludźmi, prosząc o drobne na chleb, spotykając się najczęściej z ignorancją wzrokową i słuchową. Na przystanku, z walizką i z plecakiem na ramionach, nagle pojawiła się urszulanka. Cóż, widok zakonnic i zakonników, gdzie jak gdzie, ale pod Wawelem nikogo chyba nie dziwi. Niewielkiej postury starsza siostra stanęła przed mapką z rozkładem jazdy tramwajów i nie zdążyła jej dobrze przestudiować, gdy tuż obok niej pojawił się krążący wokół nas bezdomny. „Siostra do Łagiewnik?” – zapytał

Siostra się za mnie pomodli

Jeszcze nie dla nas

Małgorzata Szewczyk

Michał Bąkowski

zaskoczoną urszulankę. „Tak…, ale nie wiem, jakim tramwajem tam dojadę?”. „8 i 10. Ja pomogę” – odpowiedział, odebrał przepastną walizkę i pomógł wsiąść zakonnicy do tramwaju, który w końcu nadjechał. Uprzejmie przeprosił reprezentanta smartfonowego pokolenia „pochylonych głów” i w szarmancki sposób posadził zdumioną urszulankę na jego miejscu. Obserwowałam całą tę sytuację aż do sanktuarium w Łagiewnikach, dokąd dotarłam, podążając za tą niecodzienną parą: drobną zakonnicą drepczącą z bezdomnym „wielbłądem” objuczonym jej dobytkiem. Kiedy urszulanka, dziękując za tę niespodziewaną przysługę, chciała wręczyć mężczyźnie pieniądze, on podniósł dłonie w geście protestu, mówiąc: „Byłbym, za przeproszeniem, sk… Od sług Bożych nie biorę! Siostra się za mnie

pomodli i będziemy kwita”. I odszedł, pozostawiając skonfudowaną zakonnicę przed wejściem do świątyni. Ta historia przypomniała mi się w niedawno obchodzony Światowy

Trudno zliczyć dzieła związane z różnorodną pomocą społeczną i charytatywną, w którą zakony i zgromadzenia są zaangażowane. Dzień Życia Konsekrowanego. W Polsce żyje ok. 32 tysięcy osób, które swoje życie poświęciły Bogu. Trudno zliczyć dzieła związane z różnorodną pomocą społeczną i charytatywną, w którą

zakony i zgromadzenia są zaangażowane. Szpitale, hospicja, domy opieki społecznej, domy dla matek z dziećmi, szkoły, internaty, ochronki, domy wychodzenia z bezdomności, centra zapobiegania wykluczeniu społecznemu, jadłodajnie… W swojej pracy nie liczą godzin ani etatów, nie stoją „w blokach startowych”, by jak najszybciej porzucić wykonywane zajęcia. Przyzwyczailiśmy się, że świat ocenia nas według miary efektywności i użyteczności, według słupków zamożności, przydatności do pracy i zaangażowania. Zakonnicy i zakonnice po prostu są dla innych, a przede wszystkim zawstydzają nas tym, na co nam najczęściej brakuje sił i czasu: modlitwą. Dla nich jest to priorytet i sedno życia. Krakowski bezdomny też o tym wiedział… K

Wcześniej zaplanowany wyjazd służbowy w celach prywatnych Jan Martini

W

yjaśnienia przywódców Nowoczesnej na temat portugalskiej eskapady R. Petru nie muszą zawierać sprzeczności, gdyż historia zna rózne przypadki podróży służbowo-prywatnych. W Miami Herald Tribune był artykuł omawiający sposoby kontaktu i przekazywania wynagrodzeń od KGB (dziś SWR) dla swoich amerykańskich usługodawców. Okazuje się, że najwygodniej tego typu działania przeprowadza się w miejscu atrakcyjnym turystycznie, odwiedzanym przez tysiące turystów. Takim dużym hubem szpiegowskim dla „pracobiorców“ z obu Ameryk, oddalonym od wścibskich oficerów amerykańskiego kontrwywiadu, jest Peru. Mając taką wiedzę trudno jest uniknąć podejrzeń co do charakteru Tuskowej „podróży życia“. Tym bardziej, że wkrótce po Tusku także Radosław Sikorski pojechał podziwiać Peru. W mediach była lakoniczna

wzmianka „Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski wracając z sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Yorku, odwiedził Peru“.Każdy, kto widział globus, wie, że droga z Nowego Yorku do Polski nie wiedzie przez Peru. We wspomnianym artykule podanych jest parę szczegółów. Okazuje się, że w rozliczeniach szpiegowskich przekazuje się do ręki gotówkę unikając zostawiających ślad przelewów bankowych, czy przekazów przynoszonych przez listonosza (trzeba kwitować). Ponieważ przy wjeździe do USA należy zgłosić wwożoną gotówkę powyżej 10 tys. dolarów, wypłaca się kwotę 9999 $. Miami Herald opisał historię pewnego amerykańskiego turysty, który co roku regularnie odwiedzał Peru pobierając „świadczenia emerytalne“ dla swojego ojca – szpiega KGB skazanego na dożywocie (sowieci dbają o sprawy socjalne swoich agentów).W końcu gościa zmknięto za nieścisłości podatkowe.

Prawdopodobnie istnieją także inne podobne miejsca turystyczne odwiedzane przez „usługodawców“ w podróżach służbowo – prywatnych. Czy wyjazd przywódcy Nowoczesnej z towarą to podróż służbowo – prywatna? (muzycy dancingowi „towarą“ nazywają damę użyteczną erotycznie np.“towara na klawiszach i wokalu“) Czy taka „opera mydlana“ to tylko kamuflaż – „maskirowka“ i żer dla tabloidów, a prawdziwy cel był inny? Znane zdjęcie zostało wykonane w samolocie na Maderę, lecz przewodniczący Petru twierdzi, że nie był na Maderze. Może na wyspie było tylko międzylądowanie, a Petru udał się dalej np. na Azory. Z Ponta Delgada to już połowa drogi do Sorosa. Wiele autorytetów twierdzi, że wprawdzie Kaczyński jeszcze nie strzela do ludzi, ale MOŻE. Na podobnej zasadzie – nie wiadomo, czy Petru przywiózł walizkę petru – dolarów, ale MÓGŁ. Żaden celnik nie odważyłby

się poprosić męża stanu o otwarcie walizeczki. Stan polskiej demokracji spędza sen z powiek i leży na sercu wielu życzliwym ludziom na całym świecie. Odbyły się już 4 sesje w Parlamencie Europejskim na ten temat, choć ciągle nie było debaty w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ. Pamiętamy tzw. moskiewską pożyczkę, gdy rezydent sowieckiego wywiadu Ałganow wręczył przywódcy Millerowi w mieszkaniu konspiracyjnym SB walizkę z milionami dolarów na cele demokracji. Były kumpel Tuska podkablował, że także ten przywódca dostawał środki (w reklamówkach od Aldiego) na cele demokracji, ale z innego kierunku – od bratniej niemieckiej partii. Przywódcy KOD-u też coś wspominali o „środkach zewnętrznych“. Jedno jest pewne – walka o demokrację kosztuje. Zielone ludziki, które tak się starają by uniemożliwić rządzenie i realizacje programu PiS, nie będą tego robić za friko. K

P

olitycy PiS przed wyborami szumnie zapowiadali m.in. walkę z wielkimi korporacjami w naszym kraju, wspieranie polskich rodzin oraz obronę polskiego dobrego imienia w relacjach dyplomatycznych. Zdaniem partii rządzącej te założenia już są realizowane, jednak można odnieść wrażenie, że zbyt często są to niestety puste słowa. Ostatnio za pomocą popularnego portalu społecznościowego łączącego kierowców i pasażerów odbyłem podróż ze stolicy naszego kraju do prawie 30 – tysięcznego miasteczka mieszczącego się w województwie warmińsko – mazurskim. W tej miejscowości działa kilka lokalnych przedsiębiorstw oraz dwie duże zagraniczne firmy. Wydawałoby się, że osoba dobrze wykształcona, z kilkuletnim doświadczeniem zawodowym powinna bez problemu znaleźć dobrze płatną pracę w takim otoczeniu. Otóż wcale nie. Kierowca z którym podróżowałem jest właśnie taką osobą. Mimo, iż ma w tej miejscowości rodziców, żonę, dzieci i dom, mieszka tam tylko w weekendy dlatego, że „za pracą” musiał wyjechać aż do Warszawy. Miał wybór: albo zostać i zarabiać tylko na utrzymanie albo wyjechać i zapewnić rodzinie godny byt, np. odkładać na studia dla dzieci. Efekt? Rozłąka z rodziną trwająca już 3 lata i kolejne kilka w najbliższej perspektywie. Dziś mój rozmówca żałuje, że nie wyjechał z żoną i dziećmi za granicę. Na pytanie o program 500 + tylko się uśmiecha. Ta nadwyżka została wyrównana podniesieniem kosztów ubezpieczenia samochodów, które posiada. Ostatnio jedna z zagranicznych firm ze wspomnianej miejscowości znacząco zwiększyła produkcję. Nie zyskała jednak na tym lokalna społeczność i dotychczasowa załoga, tylko … Ukraińcy, których wielka masa pojawiała się nagle w tej miejscowości. Podobnie jest w całej Polsce. Rząd dofinansowuje budowę zagranicznych fabryk w Polsce w zamian

za kilkaset kiepsko opłacanych stanowisk, które i tak w większości przejmie tania siła robocza z Ukrainy, bo oni jeszcze mogą pozwolić sobie na tak niskie zarobki. Do dziś w centrum wielu polskich miast, także w ich zabytkowych częściach, królują sieci zagranicznych marketów, skutecznie tępiąc drobnych polskich sklepikarzy. Od września 2016 roku ukraińska młodzież przypuściła zmasowany szturm na polskie uczelnie. Powodem są szerokie możliwości otrzymania wsparcia finansowego od naszego rządu oraz ucieczka z kraju bez większych perspektyw. To wszystko kosztem polskiego podatnika i rodzimej młodzieży, której ciężko teraz otrzymać miejsce w akademiku ze względu na pierwszeństwo dla Ukraińców. Nie mówiąc już o tym, że o takim wsparciu finansowym, na jakie teraz mogą liczyć studenci ze wschodu, polska młodzież może tylko pomarzyć. Dlaczego polski student we własnym kraju musi pracować, aby studiować, podczas gdy jego rodzic musi dorzucać się do edukacji sąsiada zza granicy który, co się ostatnio c zdarza, czci pamięć o UPA i Banderze? Nie bardzo wierzę w rosyjską prowokację w Hucie Pieniackiej. Rok temu byłem na Ukrainie, w czasie kiedy obywatele tego kraju obchodzili swoje Święto Niepodległości. We Lwowie widziałem pełno czarno – czerwonych flag na samochodach, budynkach, w rękach starych i młodych Ukraińców. Niektórzy nosili koszulki z wizerunkiem Bandery i innych zbrodniarzy z UPA. W zestawieniu z tamtymi obrazkami działania dyplomatyczne zarówno jednej, jak i i drugiej strony wyglądają jak gra pozorów. Pewien mądry zakonnik podczas naszych różnych dyskusji politycznych często mi powtarza: po owocach ich poznacie. Na razie odnoszę więc wrażenie, że póki co Polacy dostali mocno zapryskane jabłko, lśniące od zewnątrz, ale gnijące od środka. Obym się mylił. K

Skandal Aleksandra Tabaczyńska

Henryk Krzyżanowski

Ż

ałosną awanturę, którą próbowała ostatnio wywołać tzw. opozycja totalna można porównać do zadym w USA po inauguracji prezydenta Trumpa. Tu i tam zachowania protestujących były tyleż gwałtowne, co irracjonalne. A przy tym mimowolnie humorystyczne. W Waszyngtonie komunistyczna ex-gwiazda Angela Davies wzywała, by ratować przed Trumpem florę, faunę i powietrze, zaś Madonna powitała tłum okrzykiem „Witajcie w rewolucji miłości!” A kończyła refleksją o wysadzeniu w powietrze Białego Domu. Cóż, dawno temu inna szansonistka śpiewała „Miłość ci wszystko wybaczy.” Ale chyba nie miała na myśli podkładania trotylu pod państwowe budynki. W styczniu Poznaniem miała wstrząsnąć manifestacja KOD-u pod groteskowym hasłem „NIE, NIE, NIE!” Nie wstrząsnęła, delikatnie mówiąc. Swoją drogą, organizatorzy trochę się pośpieszyli – psychologowie dziecięcy mówią o tzw. buncie dwulatka, a KOD nie ma jeszcze nawet półtora roku. A może chodziło o zrobienie

W ‒I ‒E ‒L ‒K ‒O ‒P ‒O ‒L ‒S ‒K ‒I

przyjemności prezydentowi Jaśkowiakowi, który stawił się na zbiórce i dał głos? Jemu faktycznie stuknęły dwa lata, więc bunt dwulatka pasuje doń jak ulał. Niech tupie i podskakuje, ale niech się nie rzuca na ziemię.

to niebezpieczni populistyczni szaleńcy. Czy naprawdę? Spójrzmy, co mieści w sobie owa racjonalność – mamy promocję homoseksualizmu, wybieranie płci według swojego widzimisię, państwowe zwalczanie zwykłej rodziny

W styczniu Poznaniem miała wstrząsnąć manifestacja KOD-u pod groteskowym hasłem „NIE, NIE, NIE!” Nie wstrząsnęła, delikatnie mówiąc. Swoją drogą, organizatorzy trochę się pośpieszyli – psycholo­gowie dziecięcy mówią o tzw. buncie dwulatka, a KOD nie ma jeszcze nawet 1,5 roku. A mówiąc całkiem poważnie, wchodzimy w burzliwy czas, kiedy zniecierpliwieni wyborcy próbują przepędzić pokolenie ’68 – byłych hippisów, którzy skolonizowali świat polityki, humanistyki i popkultury. Teraz w obliczu utraty władzy wszczynają tumult i wrzeszczą, że to jedynie oni gwarantują światu racjonalność. Zaś ich przeciwnicy

(będącej jakoby źródłem przemocy), tłamszenie państw narodowych przez biurokratyczną wieżę Babel, zgodę na niekontrolowany napływ imigrantów ignorujących zwyczaje i prawa gospodarzy, swobodną kreację pustego pieniądza przez zblatowane z państwem banki, bezwzględną eliminację religii ze sfery publicznej, tłumienie wolności

Redaktor naczelny Kuriera Wnet

K ‒U ‒R ‒I ‒E ‒R

Krzysztof Skowroński

WIELKOPOLSKI KURIER WNET Redaktor naczelny

G

A

Z

E

T

A

N

I

E

C

O

D

Z

I

E

N

N

A

Jolanta Hajdasz tel. 607 270 507 mail: j.hajdasz@post.pl

Zespół WKW

Sławomir Kmiecik Małgorzata Szewczyk ks. Paweł Bortkiewicz Aleksandra Tabaczyńska Michał Bąkowski Henryk Krzyżanowski Dariusz Kucharski

słowa pod pozorem zwalczania mowy nienawiści, no można tak jeszcze długo ciągnąć. Na tym tle populiści jawią się jako ostoja racjonalności i przyziemnego realizmu. Nie chcą majstrować przy języku – małżeństwo to mąż i żona, kropka. Widzą w państwie narodowym naturalne zwieńczenie demokracji. Chcą ochrony granic w interesie własnych obywateli. Przymierzają się do okiełznania banksterki. Biorą udział w antyaborcyjnych marszach. Nie boją się ludzi religijnych. To proste porównanie lewicowego szaleństwa ze zdrowym rozsądkiem populistów nie daje, niestety, podstaw do łatwego optymizmu. Politycznie poprawne przesądy elit wspiera bowiem potęga państw i organizacji ponadnarodowych. A także uniwersytety i popkultura, oraz ogromna większość mediów. Nie będzie łatwo, jednak bój o przywrócenie światu racjonalności musimy wygrać. „Piękny jest rozum ludzki i niezwyciężony” – Czyż to nie o nas, populistach, pisał Poeta? K

Projekt i skład

Wojciech Sobolewski Dział reklamy

J

Adres redakcji

ul. Zielna 39 · 00-108 Warszawa redakcja@kurierwnet.pl

Marta Obluska reklama@radiownet.pl

Wydawca

Dystrybucja własna Dołącz!

Informacje o prenumeracie

dystrybucja@mediawnet.pl

Spółdzielcze Media Wnet / Wnet Sp. z o.o. kontakt j.hajdasz@post.pl, tel. 607270507

było w Poznaniu, gdy stanęły dwa krzyże pamięci ofiar czerwca 1956 roku – mówił Jarosław Szarek. Myślę, że słuchający tego wykładu poznaniacy, poczuli bolesne ukłucie w sercu. Ich batalia o przywrócenie Poznaniowi znaku zwycięstwa Polaków odniesionego dzięki wierze i nadziei, stała się przykładem walki władz miasta z poczuciem dumy z polskości. Wsparcie prezesa IPN dla idei odbudowy pomnika, które tak jednoznacznie wybrzmiało na sali, wielu z nas dodało otuchy. Od siebie dopowiem tylko, że skandalem jest również osamotnienie Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika Wdzięczności przez media, którym patronuje Metropolita Poznański. Tej inicjatywie niejako z urzędu, powinna towarzyszyć szeroka kampania informacyjna, wywiady, reportaże, którą winny podjąć katolickie media Poznania. Pojedyncze artykuły w prasie nie wiele zmieniają w świadomości mieszkańców miasta, zwłaszcza młodzieży. Diecezjalne Radio Emaus tymczasem polecało jedynie fragmenty publikacji Gazety Wyborczej lub Głosu Wielkopolskiego, które to media z właściwą sobie narracją relacjonowały konflikt kuria – miasto. Dr Jarosław Szarek zakończył swój wykład słowami prof. Feliksa Konecznego: obowiązkiem każdego z nas jest przekazanie świadomości narodowej i słusznej dumy z tego, że jest się Polakiem, naszym dzieciom i wnukom. Kto dopuszcza się wynaradawiania swoich dzieci i wnuków nie wart jest miana Polaka bowiem wynaradawianie jest największą zbrodnią wobec Ojczyzny. K

Nr 32 · LUTY 2017

(Wielkopolski Kurier Wnet nr 24)

Data i miejsce wydania

Warszawa 4.02.2017 r.

Nakład globalny 9 500 egz.

ind. 298050

NIE, NIE, NIE! albo kto tu jest racjonalny?

est proszę Państwa skandalem to, że mamy dwudziesty ósmy rok od 1989 roku i w Poznaniu nadal nie stoi Pomnik Wdzięczności Najświętszego Serca Pana Jezusa, który nasi przodkowie wznieśli jako wotum dziękczynne za otrzymaną niepodległość. To skandal. – Po tych słowach dra Jarosława Szarka, prezesa IPN rozległy się gromkie brawa. Wykład ten został wygłoszony 25 stycznia podczas sympozjum pt. „Oblicza dumy Polaków” w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. W konferencji, organizowanej cyklicznie z okazji wspomnienia św. Franciszka Salezego, wzięli udział politycy, opozycjoniści, dziennikarze, twórcy filmów dokumentalnych, biskupi i duszpasterze z całej Polski oraz przedstawiciele rządu na czele z ministrem Antonim Macierewiczem. – Niepodległa Rzeczpospolita, II Rzeczpospolita wiedziała gdzie są jej siły, gdzie są źródła jej dumy. Żołnierzom idącym na front w 1918 roku wręczano obrazki z wizerunkiem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Szli i zwyciężyli. A dzisiaj ktoś w polskim Poznaniu, nie zezwala na powstanie tego pomnika, który zniszczyli Niemcy, zaraz po tym jak weszli do Poznania w 1939 roku. To, że nie pozwolili na jego powstanie, na jego odbudowę komuniści, to ja się nie dziwię. Ale, że są ludzie w wolnej dzisiaj, niepodległej Polsce, którzy się temu sprzeciwiają, to proszę wybaczyć, ale ja tego nie rozumiem. Bo w 80. roku, nikt się nie pytał czy pomnik stoczniowców jest za duży, czy on się kłóci z wymogami poszanowania norm krajobrazu. Tak samo


LUTY 2017 · KURIER WNET

3

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

„Oto liturgia dziejów. Czuwanie jest słowem Pana i słowem Ludu, które będziemy przyjmować ciągle na nowo. Godziny przechodzą w psalm nieustających nawróceń”. Te słowa należą do ostatnich fragmentów poematu Myśląc Ojczyzna…, który czterdzieści trzy lata temu, w 1974 roku, opublikował kardynał Karol Wojtyła.

Czuwanie jest słowem Pana Homilia abpa Marka Jędraszewskiego na Ingres do Katedry na Wawelu w Krakowie 28 stycznia 2017 r.

Z

aiste, „czuwanie jest słowem Pana”. Od samego początku powołania człowieka do istnienia czuwanie Boga jest przeniknięte ojcowską troską o niego. Troską pełną miłości. Troską o ten szczególny dar dany człowiekowi, jakim jest jego wolność. To z tej troski zrodził się zakaz spożywania owoców z drzewa poznania dobra i zła (por. Rdz. 2, 17). Kiedy jednak pierwsi rodzice, pod wpływem pokusy szatana, zapragnęli być jak Bóg (por. Rdz 3, 5) i skosztowali owocu z tego drzewa, Stwórca nie pozostawił ich w samotności rozpaczy, ale zapowiedział ostateczne zwycięstwo Mesjasza i Jego Matki (por. Rdz 3, 15). Stąd po wiekach Bóg wezwał Abrama, aby opuścił chaldejskie Ur, nadał mu imię Abraham i uczynił go ojcem narodu wybranego. W najbardziej fundamentalnej osnowie dzieje tego narodu były wypełnione nieustannym czuwaniem Pana. Czuwaniem wypełnionym Jego słowem. „Wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg do ojców przez proroków – pisał natchniony autor Listu do Hebrajczyków – a w tych ostatecznych dniach przemówił do nas przez Syna” (Hbr 1, 1). Czuwające słowo Syna przynosiło ludziom ratunek przed niechybną zgubą – jak to słyszeliśmy przed chwilą w Ewangelii według św. Marka, kiedy to Chrystus „rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: «Milcz, ucisz się!»” (Mk 4, 39). Przede wszystkim jednak czuwanie Syna przyjęło wzruszający kształt miłości, która kazała Mu wydać siebie za swoje owce: „Ja życie moje oddaję, (…) Ja od siebie je oddaję. (…) Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca” (por. J 10, 17. 18). Objawione w Chrystusie i przez Chrystusa czuwanie Boga znajduje swój szczególny wyraz w jednym słowie: miłosierdzie. Bo Bóg jest „bogaty w miłosierdzie” (por. Ef 2, 4). Ta prawda została przypomniana współczesnemu światu, gdy w 1934 roku w Wilnie Pan Jezus objawiając się św. Faustynie powiedział: „miłosierdzie jest największym przymiotem Boga. Wszystkie dzieła rąk moich są ukoronowane miłosierdziem” (por. Dzienniczek, 301).

Czuwanie jest słowem Ludu Tak było od samego początku, od chwili jego zaistnienia. Dzięki temu, że Abram czuwał, mógł usłyszeć słowo Pana i w duchu wiary przyjąć Jego wolę. On,

ojciec wszystkich wierzących (por. Rz 4, 11), „przez wiarę (…) usłuchał wezwania Bożego, by wyruszyć do ziemi, którą miał objąć w posiadanie. Wyszedł nie wiedząc, dokąd idzie. Przez wiarę przywędrował do Ziemi Obiecanej jako ziemi obcej, pod namiotami mieszkając z Izaakiem i Jakubem, współdziedzicami tej samej obietnicy” (Hbr 11, 8-9). O spełnieniu tej właśnie obietnicy w tajemnicy Wcielenia Jednorodzonego Syna Bożego mówiła Maryja, śpiewając w Magnificat: „Ujął się [Pan] za sługą swoim, Izraelem, pomny na miłosierdzie swoje – jak przyobiecał naszym ojcom – na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki” (Łk 1, 5455). Bogurodzica Maryja sama stała się wzorem czuwającego, a przez to modlącego się nowego Ludu Bożego. Z Jej czuwania w Nazarecie zrodziło się Fiat – „niech Mi się stanie” (por. Łk 1, 38) – słowo, które otworzyło świat na przyjście Zbawiciela. Postawa czuwania kazała Jej wszystkie związane z Chrystusem sprawy zachowywać i rozważać „w (…) sercu” (por. Łk 2, 19. 51). Dla wierzącego ludu stała się przez to „znakiem pociechy i niezawodnej nadziei”. Całym swym życiem ukazywała bowiem, że każdy, kto „nad Prawem [Pana] rozmyśla dniem i nocą” (por. Ps 1, 2), „nie zazna zawstydzenia” (Jl 2, 25).

Czuwała, czuwa i uczy czuwać Dzięki Niej od ponad 1050 lat, od chwili przyjęcia Chrztu przez Mieszka I, czuwanie stało się szczególnie wyrazistym słowem polskiego ludu. „Wyniesiona do niebieskiej chwały otacza macierzyńską miłością Naród, który Ją wybrał na swoją Królową, broni go w niebezpieczeństwach, udziela mu pociechy w utrapieniach i wspiera go w dążeniu do wiecznej ojczyzny” – śpiewamy w Prefacji mszalnej. Odpowiedzią na Jej czuwanie nad naszym Krajem stał się odmawiany przez wierny polski lud Apel Jasnogórski. Jego słowa „Maryjo, Królowo Polski, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam” po raz pierwszy jako odrębne nabożeństwo maryjne zabrzmiały w kaplicy Cudownego Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w dniu 8 grudnia 1953 roku w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, w czasie kiedy kardynał Stefan Wyszyński był internowany przez komunistyczne władze, a w więzieniu

śledczym na warszawskim Mokotowie był poddawany okrutnym torturom biskup Antoni Baraniak. Swoim słowem czuwania Maryja inspirowała świętych Pańskich – w tym także tych licznych świętych i błogosławionych, którzy, jak pisał Ojciec Święty Franciszek w skierowanej do mnie bulli nominacyjnej,

Jagiellońskiego. Błogosławione czuwanie Królowej osiągnęło swój szczyt, gdy rozmawiając z Chrystusem u stóp wawelskiego krucyfiksu zrozumiała, że trzeba jej zrezygnować z osobistego szczęścia, aby móc całkowicie oddać się na służbę Polski i przynieść szczęście życia Bożego dla litewskiego narodu.

Ciągle uczyliśmy się i uczymy tej niełatwej prawdy, że „wolność stale trzeba zdobywać, nie można jej tylko posiadać”. Świadomi współczesnych zagrożeń właśnie tutaj, w wawelskiej Katedrze, tym bardziej wyraźnie słyszymy słowa z poematu Myśląc Ojczyzna...: „Strumień mocy niech przenika słabości./ Nie możemy godzić się na słabość./ Słaby jest [bowiem] lud, jeśli godzi się ze swoją klęską, gdy zapomina, że został posłany, by czuwać, aż przyjdzie jego godzina” sprawili, że Kościół Krakowski jawi się jako sublimis inter sidera – „jako najwspanialsza pośród gwiazd”. Także ich słowem stało się czuwanie. Tak było w przypadku św. Stanisława, Biskupa i Męczennika, który w imię sprawiedliwości odważnie upomniał się o krzywdzonych przez króla Bolesława Śmiałego poddanych. Jak pisał kardynał Karol Wojtyła w poemacie Stanisław, biskup miał nadzieję, że jego słowo „zaboli (…) i nawróci”, a w konsekwencji sprawi, że król przyjdzie „do bram katedry jak pokutnik, (…) prześwietlony wewnętrznym głosem”. Niestety, „słowo nie nawróciło”, nawróciła natomiast męczeńska krew. Jak głosi wspaniała pieśń z odległych już wieków Gaude Mater Polonia – Stanisław regis non cedit furiae: „przed gniewem króla nie ustąpił”, świadcząc swym życiem o wyższości prawa Bożego nad wolą tyrana. Czuwanie było również słowem św. Jadwigi Królowej. Objawiało się ono w trosce o los prostego człowieka. Wzruszającą tego pamiątką jest ślad jej stopy pozostawiony na kamieniu w kościele ojców karmelitów na Piasku. Czuwanie to objawiało się również w trosce o wykształcenie intelektualnych elit poprzez fundację Uniwersytetu

Czuwanie św. Brata Alberta i św. Faustyny Ten charyzmat religijnego czuwania, które otwiera niekiedy zaskakujące przestrzenie miłości do Ojczyzny i do drugiego człowieka, niezwykle przejmująco zaznaczył się w życiu św. Brata Alberta, Adama Chmielowskiego. Jako powstaniec styczniowy otrzymał stygmat kalectwa. Jako powszechnie uznany malarz zrozumiał, jak czytamy w dramacie Karola Wojtyły Brat naszego Boga, że „będzie wartał” tyle, ile z siebie utraci; że dając się „kształtować miłości”, w odtrąconym, biednym i bezdomnym człowieku będzie nie tylko odkrywał swego brata w człowieczeństwie, ale, co więcej, będzie mu przywracać rysy samego Chrystusa. Czuwanie stało się również słowem św. Faustyny Kowalskiej. Do tej postawy narodziła się w pewien lipcowy dzień 1925 roku Łodzi, kiedy w Parku Wenecja ujrzała umęczonego Jezusa, który jej powiedział: „Dokąd cię cierpiał będę i dokąd mnie zwodzić będziesz”. Pobiegła do łódzkiej Katedry pw. św. Stanisława Kostki, gdzie usłyszała słowa swego Mistrza: „Jedź natychmiast do Warszawy, tam wstąpisz do klasztoru” (por. Dzienniczek,

9-10). Tak też uczyniła. Do końca swego zakonnego życia czuwała, nie chcąc uronić ani jednego ze słów, które przez następne trzynaście lat kierował do niej Chrystus. Jej Dzienniczek kończy się w 1938 roku w krakowskich Łagiewnikach słowami prośby: „Niechaj łaska Twoja, która spływa na mnie z litościwego Serca Twego, umocni mnie do walki i cierpień, bym pozostała Ci wierna, a choć taką nędzną jestem, nie lękam się Ciebie, bo znam dobrze miłosierdzie Twoje. Nic mnie nie odstraszy od Ciebie” (Dzienniczek, 1803).

Czuwanie Jana Pawła II Czuwaniem było życie św. Jana Pawła II Wielkiego. Przygotowując się do ingresu do katedry na Wawelu, w dniu 5 marca 1964 roku biskup Karol Wojtyła podjął medytację o śmierci. Jak pisał w swoich Notatkach osobistych, „ze śmierci w szczególny sposób wyłania się rzeczywistość kapłaństwa Chrystusa: przed Ojcem stoi On jako kapłan wieczny, a my z tym, co mamy w sobie z Jego kapłaństwa” (Notatki osobiste, s. 44). Po latach, już jako kardynał, raz jeszcze wrócił do tego tematu. W poemacie noszącym tytuł Rozważania o śmierci jego refleksje o nieuchronności ludzkiego przemijania, wpisanego w misterium paschalne Chrystusa, przyjęły ostatecznie kształt zwycięskiej nadziei: „I tak jestem wpisany w Ciebie nadzieją,/ poza Tobą istnieć nie mogę – / jeśli własne me «ja» stawiam ponad śmiercią/ i wydzieram je z gruntu zniszczenia, to dlatego, że wpisane jest w Ciebie jak w Ciało”. Tak, jego „ja” było całkowicie wpisane w Chrystusa. Dnia 2 września 1962 roku zapisał w Notatkach: „Jestem bardzo w rękach Bożych – zawartość owego «Totus Tuus» [„cały Twój”] otwarła się niejako w nowym miejscu. Gdy jakakolwiek sprawa «moja» staje się w ten sposób własnością Maryi, można się jej podejmować, choćby nawet zawierała w sobie ryzyko. (…) Od pewnego jednakże miejsca trzeba opuszczać rachuby ludzkie i jakoś chwytać Boże wymiary każdej trudnej sprawy” (Notatki osobiste, s. 17, 19). By móc tak odpowiadać na zamiary Najwyższego, trzeba było nieustannie czuwać. Święty Jan Paweł II Wielki czuwał. Czuwał aż do końca. Aż do chwili, kiedy nie mogąc wypowiedzieć słów, błogosławił, kreśląc dłonią znak krzyża…

Ciągle na nowo „Czuwanie jest (…) słowem Ludu”. Słowo to przyjmujemy „ciągle na nowo”, w zależności od konkretnej godziny, która przechodzi „w psalm nieustających nawróceń”. Ubiegły, 2016 rok, stał się najpierw godziną, w której słowo czuwania narodu polskiego przyjęło kształt dziękczynienia składanego Bogu za dar chrześcijańskiej wiary, zakorzenionej w nim od 966 roku – od Chrztu księcia Mieszka I. To dziękczynienie znalazło następnie swój solenny wymiar w Jubileuszowym Akcie Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana, który miał miejsce w krakowskich Łagiewnikach w dniu 19 listopada. Mówiliśmy wtedy: „Oto my, Polacy, stajemy przed Tobą wraz ze swymi władzami duchownymi i świeckimi, by uznać Twoje Panowanie, poddać się Twemu Prawu, zawierzyć i poświęcić Tobie naszą Ojczyznę i cały Naród. Wyznajemy wobec nieba i ziemi, że Twego królowania nam potrzeba. Wyznajemy, że Ty jeden masz do nas święte i nigdy nie wygasłe prawa. Dlatego z pokorą chyląc swe czoła przed Tobą, Królem Wszechświata, uznajemy Twe Panowanie nad Polską i całym naszym Narodem, żyjącym w Ojczyźnie i w świecie”. Uznając to panowanie, pragniemy, „aby Chrystusowy krzyż królował”, ogarniając „całą naszą ziemię od Tatr, [od Giewontu] po Bałtyk” – jak dwadzieścia lat temu, 6 czerwca 1997 roku, w Zakopanem mówił do nas Jan Paweł II. Wraz z czcią oddawaną Chrystusowi, naszą miłość pragniemy okazywać również Jego Przenajświętszej Matce. „Do Twej dążym kaplicy…”. A na tej małopolskiej i całej polskiej ziemi jest przecież bardzo wiele Maryjnych kaplic i świątyń, począwszy od kaplicy Matki Boskiej Jaworzyńskiej Królowej Tatr na Wiktorówkach, do której od ponad ćwierćwiecza corocznie zdążam. W świetle tego tak koniecznego zatroskania o zewnętrzny kształt naszej polskiej religijności z całą mocą powraca upomnienie kardynała Karola Wojtyły z poematu Myśląc Ojczyzna…: „Obyśmy nie stracili sprzed oczu tej przejrzystości, z jaką przychodzą ku nam [dawne] wydarzenia. (…) Obyśmy nie rozszerzali wymiarów cienia. / Promień światła niechaj pada w serca i prześwietla mroki pokoleń”. Dla nas, znajdujących się u progu 2017 roku, znaczy to: odkrywać ciągle na nowo nieporównywalną Dokończenie na str. 4


KURIER WNET · LUTY 2017

4

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Gratulacje dla arcybiskupa Marka Jędraszewskiego w dniu jego ingresu do Katedry Wawelskiej 28 stycznia 2017 r. Abp Stanisław Gądecki

W

imieniu Konferencji Episkopatu Polski – w dniu ingresu jej nowego pasterza – składam Mu najserdeczniejsze życzenia i proszę Ducha Świętego o asystencję w rozpoczynającej się dzisiaj Jego posłudze.

ochrzczonego człowieka. Do tworzenia atmosfery zgodnego współżycia między religiami, kulturami i tradycjami.

II

I Ingres biskupi to przede wszystkim okazja do szczególnego uwielbienia Boga, który słabej ludzkiej naturze pozwala pełnić niezwykle odpowiedzialne zadanie apostolskie w Kościele. Jest to zapowiedź trudu pasterza poszukującego zagubionych owiec a jednocześnie ofiary Baranka, który daje swoje życie za owce. To wprowadzenie w posługiwanie miłości we wspólnocie i misji, zwanej przez świętego Augustyna amoris officium. Za pośrednictwem sukcesji apostolskiej – w urzędzie biskupa – dociera do nas sam Chrystus. To On mówi do nas przez słowo apostołów i ich następców. Przez ich ręce działa w sakramentach. Przewodzi Ludowi Bożemu w jego pielgrzymce do wiecznej szczęśliwości. W ich apostolskim spojrzeniu jest obecne spojrzenie Chrystusa, które nas obejmuje i sprawia, że czujemy się kochani przez Boga. Przecież greckie słowo episkopos wskazuje najpierw na kogoś, kto potrafi spoglądać z góry, ale także na tego, kto patrzy sercem; kto patrzy w podobny sposób jak czynił to sam Jezus: „Pasterz i Stróż (poimen kai episkopos) dusz waszych” (por. 1 P 2,25). Rząd dusz to sztuka nad sztukami, dlatego życzę Tobie, czcigodny arcybiskupie Marku, byś był – jak tego pragnie św. Grzegorz Wielki – czysty w myśli, wybitny w działaniu, rozważny

w milczeniu, pożyteczny w słowie, bardzo bliski każdemu współczuciem, ponad wszystko oddany rozmyślaniu. Byś przez pokorę był towarzyszem dobrze czyniących, a przez gorliwe dążenie do sprawiedliwości powstał przeciw występkom grzeszących” (św. Grzegorz Wielki, List synodalny I,24). Biskup przecież „winien być, jako włodarz (oikonomon) Boży, człowiekiem [...], przestrzegającym niezawodnej wykładni nauki, aby przekazując zdrową naukę, mógł udzielać upomnień i przekonywać opornych” (Tt 1,7.9). Konstytucje Apostolskie domagają się od Ciebie rzeczy trudnych i dzisiaj niepopularnych: „Nie wypada byś ty, biskup, który jesteś głową, na czyjąś zgubę słuchał ogona, czyli zbuntowanego człowieka świeckiego, skoro ty masz słuchać tylko Boga. Winieneś rządzić podwładnymi, a nie podlegać ich władzy. Wszak zgodnie z porządkiem

urodzenia syn nie rządzi ojcem ani wedle zasad władzy niewolnik nie rządzi swym panem, ani uczeń nauczycielem, żołnierz królem, ani świecki biskupem” (II, 14, 12). Nie znaczy to wcale, iż biskup winien w jakikolwiek sposób lekceważyć ludzi świeckich. Wprost przeciwnie: „niech biskup kocha świeckich jak swoje dzieci, niech ich pielęgnuje i ogrzewa w gorącej miłości jak [kwoka] jaja, aby się wykluły pisklęta” (Konst Apost II, 20, 2). Dlatego z jednej strony św. Grzegorz Wielki domaga się od biskupa cnoty miłosierdzia: „Przełożeni niech będą tacy, żeby ich podwładni nie wstydzili się wyznać im swoje ukryte grzechy. I ci mali, gdy znoszą napływ pokus, żeby uciekali się do serca pasterza jak do serca matki, a gdy przewidują, że nacierająca pokusa ich zabrudzi, niech obmyje ich jego nauka pełna pociechy i łzy modlitwy” (Reguła pasterska,

cz. 2; r. 5). Z drugiej zaś strony ów święty papież nie pomija wymogów biskupiej sprawiedliwości: „A jednak trzeba, żeby owce bały się swego pasterza, gdy on zauważy, że nie boją się Boga. A to dlatego, żeby przynajmniej bały się grzeszyć z powodu strachu przed człowiekiem, jeśli nie obawiają się sądu Bożego” (Reguła pasterska, cz. 2; r. 6). Tak więc odtąd – razem z pozostałymi biskupami w Polsce – będziesz dalej uczestniczył w walce z niebezpieczeństwami dla życia wiary, co jest naszym chlebem codziennym: z sekularyzmem, relatywizmem, libertynizmem, skrajnym indywidualizmem w materii wiary, z „postprawdą”, z wszystkim, co sprzeciwia się Ewangelii. A cały Twój wysiłek pasterski będzie zmierzał do jednego, tj. do budowania dojrzałej wiary Twoich diecezjan. Do budowania spójnej, harmonijnej, przemyślanej wiary każdego pojedynczego

Dzisiejszy ingres jest też dla mnie stosowną okazją do podziękowania za historyczne dary, w postaci osób, które Poznań otrzymał z Krakowa. Stąd przecież przyszli do Poznania: bp Dionizy, którego polska szlachta nazywała Dziwisz (+1106), bp Mikołaj I, scholastyk krakowski i promotor kanonizacji bł. Jadwigi wrocławskiej (+ 1273), Mikołaj IV Kurowski (1394-), Piotr II Wysz (+1412), Andrzej II Łaskarz, dziekan krakowski, (+1426), Stanisław zwany Ciołek, kantor krakowski (+1438). Drogi arcybiskupie Marku, w tej wzajemnej wymianie darów między diecezją poznańską a diecezją krakowską jesteś kolejnym biskupem – po Wojciechu Jastrzębcu (1399–1412), Piotrze Tomickim (1520–1525) i Janie Latalskim (1525-1536) – który z Poznania przechodzi do Krakowa. Przechodzi z Wielkopolski do Małopolski, wstępując w ślady sławnych mężów świętego Kościoła Krakowskiego: księcia Adama Stefana Sapiehy, Eugeniusza Baziaka, Karola Wojtyły, Franciszka Macharskiego, Stanisława Dziwisza.

członka Rady Stałej KEP (2009-); członka Komisji Wychowania Katolickiego, członka Sekcji Nauk Filozoficznych w Komisji Nauki Wiary, członka Rady ds. Duszpasterstwa Młodzieży i delegata Episkopatu ds. Duszpasterstwa Akademickiego. Następnie – tym razem w imieniu Archidiecezji Poznańskiej – dziękuję za lata przepracowane w Twojej rodzinnej archidiecezji. Za lata wikariatu w Odolanowie 1973-1975. Za pracę profesora na Papieskim Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza (1980-1996), prefekta Arcybiskupiego Seminarium Duchownego (1980-1987). Za wysiłek redaktora (1987-1990) i redaktora naczelnego „Przewodnika Katolickiego” (1990-1996). Za pracowitość cenionego wykładowcy, wybitnego naukowca, autora licznych książek i artykułów. Za wszystkie trudy biskupa pomocniczego oraz wikariusza biskupiego ds. nauki i kultury w Archidiecezji Poznańskiej i przewodniczącego Wydziału Duszpasterstwa Akademickiego.

IV

W tak podniosłej chwili – jako Wiceprzewodniczący Rady Konferencji Episkopatów Europy – dziękuję Ci, Arcypasterzu Kościoła Krakowskiego, za Twoje trudy związane z przewodniczeniem Komisji ds. katechezy, szkół i uniwersytetów w ramach CCEE. Gdy zaś idzie o Konferencję Episkopatu Polski, za prace w charakterze

Na nową drogę Twego życia i służby pasterskiej księża biskupi – oraz zgromadzeni w katedrze i przed Katedrą Wawelską wierni wraz z tymi, którzy się dzisiaj łączą z nami duchowo – życzą Tobie, by powodzenie nie napełniały Cię pychą. By przeciwności Cię nie niepokoiły. By trudności nie doprowadzały Cię do rozpaczy. „A kiedy żadna namiętność nie poniży intencji Twego serca, niech Duch Boży ukaże całe piękno efodu, który okrywa oba Twoje ramiona” (por. Reguła Pasterska, cz. 2; r. 3). K

inny czuwał nad polską ziemią: „ucząc się nowej nadziei, idziemy poprzez ten czas ku ziemi nowej. I wznosimy ciebie, ziemio dawna, jak owoc miłości pokoleń”. Wznosimy cię zatem dzisiaj, ziemio dawna i ciągle nowa, nasza polska ziemio, ziemio męczenników, świadków i pasterzy, ziemio wielkich wyzwań i jeszcze większych zobowiązań, ziemio naszych świętych nadziei – i przed tron Najwyższego zanosimy tę modlitwę, którą nam przekazał patron

dzisiejszego dnia, św. Tomasz z Akwinu, genialny mistrz w Scire Christum – w poznawaniu i ukochaniu Chrystusa: Adoro te devote… – „Zbliżam się w pokorze i niskości swej,/ Wielbię Twój Majestat skryty w Hostii tej./ Tobie dziś w ofierze serce daję swe./ O, utwierdzaj w wierze, Jezu, dzieci Twe. (…)/ Pod zasłoną teraz, Jezu, widzę Cię,/ Niech pragnienie serca kiedyś spełni się;/ Bym oblicze Twoje tam oglądać mógł,/ Gdzie wybranym miejsce przygotował Bóg”. Amen. K

III

Dokończenie ze str. 1

Czuwanie jest słowem Pana Homilia abpa Marka Jędraszewskiego na Ingres do Katedry na Wawelu w Krakowie 28 stycznia 2017 r. z niczym innym naszą godność Bożych dzieci, które Pana Jezusa mają za Króla swych serc i sumień. Znaczy to także: budować królestwo Chrystusa i bronić go w naszym narodzie. Znaczy to również: stać na straży tej duchowej tożsamości polskiego narodu, która swe korzenie znajduje w Mieszkowym Chrzcie z 966 roku. Znaczy to dalej: zdecydowanie bronić każdego poczętego życia i ukazywać piękno chrześcijańskiego małżeństwa i rodziny. Znaczy to zwłaszcza: podkreślać rolę prawdy jako fundamentu autentycznego spotkania człowieka z drugim człowiekiem, fundamentu życia społecznego i politycznego. Oto nasze czuwanie.

Katedra na Wawelu Przejmującym symbolem tego trwania przy prawdzie, a przez to również obrony polskiego ducha i polskiej tożsamości jest wawelska Katedra. Przed pięćdziesięciu trzema laty, 8 marca 1964 roku, w dniu swego ingresu arcybiskup Karol Wojtyła mówił: „Zdajemy sobie wszyscy dobrze sprawę, że wejść do tej Katedry nie można bez wzruszenia. Więcej powiem: nie można do niej wejść bez drżenia wewnętrznego, bez lęku, bo zawiera się w niej – jak w mało której Katedrze świata – ogromna wielkość, którą przemawia do nas cała nasza historia, cała nasza przeszłość”. Jest to przeszłość chwalebna, wieńczona tutaj chorągwiami zdobytymi pod Grunwaldem, w czasie wiktorii wiedeńskiej i zwycięskiej bitwy pod Parkanami. Jest to także bolesna i trudna historia zarówno dawnych, jak i czasowo nie tak odległych klęsk i nieszczęść. Ciągle uczyliśmy się i uczymy tej niełatwej prawdy, że „wolność stale trzeba zdobywać, nie można jej tylko posiadać”. Świadomi współczesnych zagrożeń właśnie tutaj, w wawelskiej Katedrze, tym bardziej wyraźnie słyszymy słowa z poematu Myśląc Ojczyzna…: „Strumień mocy niech przenika słabości./

Nie możemy godzić się na słabość./ Słaby jest [bowiem] lud, jeśli godzi się ze swoją klęską, gdy zapomina, że został posłany, by czuwać, aż przyjdzie jego godzina”. Gdzie szukać źródeł tej mocy, uczyli nas nasi wieszczowie Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki, których prochy się tutaj, na Wawelu, znajdują. Uczył także Cyprian Kamil Norwid. Umieszczona w Krypcie Wieszczów Narodowych urna z ziemią wziętą z je-

tej Katedry. Jak troskliwie pamiętać o polskich bohaterach z czasów drugiej wojny światowej i czasu zniewolenia za rządów tzw. władzy ludowej oraz jak mocą tej pamięci budzić nas z duchowego letargu ukazywał prezydent Rzeczypospolitej Polskiej profesor Lech Kaczyński, który oddał swe życie na służbie Ojczyźnie w katastrofie smoleńskiej i wraz ze swoją małżonką spoczywa na Wawelu od prawie siedmiu już lat.

Drodzy Bracia i Siostry – Księża Kardynałowie, Biskupi, Kapłani, osoby życia konsekrowanego, wierni świeccy – wszyscy tworzący Lud Boży Kościoła Krakowskiego, proszę Was z całego serca: podejmijcie wraz ze mną radosny trud głoszenia współczesnemu światu Chrystusa, jedynego Odkupiciela człowieka; ukazujcie prawdę o Chrystusie Królu, przejmująco wyrażoną przez św. Brata Alberta w obrazie Ecce Homo, gdzie korona naszego Pana mówi o Jego niezmiernym cierpieniu, a Jego obolałe oblicze nakazuje kierować nasze serce ku każdemu biednemu, cierpiącemu i skrzywdzonemu człowiekowi go mogiły na cmentarzu w Montmorency każe dzisiaj przypomnieć nam jego słowa: „Ojczyzna to wielki-zbiorowy-Obowiązek” (Memoriał o młodej emigracji). Do tego obowiązku z całą pewnością przynależy czuwanie nad wielkim dziedzictwem, które Polskę stanowi. Jak czuwać w czasach trudnych i jak na przekór możnym tego świata budować wielkość Rzeczypospolitej, pokazywali nam marszałek Józef Piłsudski i generał Władysław Sikorski, którzy również spoczywają w murach

Oto liturgia dziejów „Godziny wciąż powracają na wielkiej tarczy historii. Oto liturgia dziejów”. „Więc schodzimy ku tobie, ziemio, by poszerzyć cię we wszystkich ludziach. (…) – Ziemio, która nie przestajesz być cząstką naszego czasu”. Te słowa Karola Wojtyły powtarza w swych myślach i w swym sercu nowy biskup krakowski. Schodzi on ku tej krakowskiej ziemi z Wielkopolski, z Poznania, po drodze zatrzymując się na kilka

lat w Łodzi. Schodzi, krocząc drogami wiary Abrahama. Idzie, świadomy wielkości swoich poprzedników: kardynała Stefana Sapiehy, kardynała Karola Wojtyły, kardynała Franciszka Macharskiego, kardynała Stanisława Dziwisza. Wie on, że każde z tych imion głęboko wpisało się w najnowszą historię krakowskiego Kościoła. Że każda z tych postaci przemawia do nas przejmującym słowem pasterskiego czuwania. Ale, z drugiej strony, bierze on osobiście do siebie zarówno słowa Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary?” (Mk 4, 40), jak i Piotra naszych czasów, papieża Franciszka, który w odczytanej na początku dzisiejszej uroczystości bulli Sublimis inter sidera zlecił mu, aby „zgodnie ze swym biskupim zawołaniem Scire Christum uczył poznawać Chrystusa, będącego Źródłem miłości i największym Dawcą łaski”. Drodzy Bracia i Siostry – Księża Kardynałowie, Biskupi, Kapłani, osoby życia konsekrowanego, wierni świeccy – wszyscy tworzący Lud Boży Kościoła Krakowskiego, proszę Was z całego serca: podejmijcie wraz ze mną radosny trud głoszenia współczesnemu światu Chrystusa, jedynego Odkupiciela człowieka; ukazujcie prawdę o Chrystusie Królu, przejmująco wyrażoną przez św. Brata Alberta w obrazie Ecce Homo, gdzie korona naszego Pana mówi o Jego niezmiernym cierpieniu, a Jego obolałe oblicze nakazuje kierować nasze serce ku każdemu biednemu, cierpiącemu i skrzywdzonemu człowiekowi; idźcie z nadzieją na spotkanie młodych, którzy tak niedawno podczas Światowych Dni Młodzieży zachwycili nas czystością swojego spojrzenia i entuzjazmem wiary. Stańmy się wszyscy świadomymi uczestnikami wspaniałej „liturgii dziejów” w tym czasie i w tym miejscu, które wyznaczył nam Pan. Pamiętajmy o słowach świętego Pasterza Jana Pawła II Wielkiego, który jak nikt

Ingres abpa Marka Jędraszewskiego Katedra Wawelska, 28 stycznia 2017 Stanisław kard. Dziwisz, Em. Metropolita Krakowski Szanowny Panie Prezydencie, dostojni uczestnicy dzisiejszej uroczystości, czcigodni Księża Kardynałowie, drogi Księże Arcybiskupie Nuncjuszu, Bracia w posłudze biskupiej i pasterskiej, umiłowany Kościele Krakowski!

K

atedra Wawelska i Kościół Krakowski zapisują dziś nową kartę swych długich dziejów. Księże Arcybiskupie Marku – od dzisiaj Ty zaczynasz zapisywać tę nową kartę, a my ją będziemy zapisywać razem z Tobą. Witam Cię wraz z dostojną Kapitułą w murach królewskiej Katedry, która była świadkiem wielu wydarzeń w historii Kościoła i naszego Narodu, jego chwil męki i chwały.

Na liście biskupów krakowskich, którzy przekroczyli progi Katedry Wawelskiej, widnieją imiona świętego męczennika Stanisława ze Szczepanowa, błogosławionego Wincentego Kadłubka oraz jakże nam i Tobie bliskiego świętego Jana Pawła Wielkiego. Na tej liście znajdują się imiona wybitnych patriotów i gorliwych pasterzy, którzy przewodzili ludowi Bożemu na tej ziemi, na jego drogach do wieczności. Tobie to wszystko, Księże Arcybiskupie Marku, powierzył Ojciec Święty Franciszek, któremu Jezus Chrystus zawierzył troskę o wszystkie Kościoły, a my wraz z nim zawierzamy Ci Kościół Krakowski. To Kościół żywy, dynamiczny, otwarty na współczesne problemy, zachowujący wierność nauczaniu Kościoła. To Kościół o wielkim potencjale ludzi zaangażowanych we wspólnotach, ruchach i stowarzyszeniach. To Kościół o wielkim potencjale całego prezbiterium naszej Archidiecezji oraz osób konsekrowanych. To Kościół młodych, którzy są naszą nadzieją. Ten Kościół, Księże Arcybiskupie Marku, od dziś jest Twoim Kościołem. Ten Kościół otacza Cię dziś modlitwą i życzliwością. Ten Kościół prosi Cię, byś mu pomagał jeszcze bardziej otwierać na oścież drzwi Chrystusowi. Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie. Księże Arcybiskupie Marku – bądź błogosławiony!


LUTY 2017 · KURIER WNET

5

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Historia finansów i kapitalizmu to tematyka, po którą rodzimi autorzy sięgają rzadko, w wyniku czego polski czytelnik zapoznaje się najczęściej z narracją stworzoną w krajach anglosaskich, która jest daleka od obiektywizmu.

O „Dziejach kapitalizmu”

N

iedawno nakładem wydawnictwa Prohibita ukazała się moja najnowsza książka nosząca tytuł: „Dzieje kapitalizmu. Nieznana historia imperiów, bankierów, wojen i kryzysów”. Potrzeba jej napisania zrodziła się przede wszystkim w wyniku dostrzeżenia, jak bardzo tendencyjne, zideologizowane i upolitycznione są wszelkie wizje dziejów kapitalizmu i gospodarki, z którymi miałem do tej pory czynienia. Rzecz jasna, mam świadomość, że i moje własne zapatrywania stanowią pochodną przyjęcia takiego, a nie innego światopoglądu oraz zestawu idei, jednakże dominacja wizji dziejów o charakterze oświeceniowo-lewicowym jest na tyle uderzająca, że warto było uczynić dla niej pewien wyjątek.

Historia zwycięzców Zideologizowanie i tendencyjne przedstawianie dziejów gospodarczych oraz finansowych ma swoje źródło przede wszystkim w tym, że historię piszą – jak zawsze – zwycięzcy. Zwycięzcami „ery kapitalizmu” zostały zaś przede wszystkim kraje anglosaskie, a po II wojnie światowej także te kraje, które znalazły się po odpowiedniej stronie

Historia państwa ze stolicą w Londynie to w istocie historia podbojów, ludobójstw, kontrolowanych zamachów stanu, finansowania powstań na tyłach wroga, handlu niewolnikami, krwawych pogromów oraz zakulisowych działań. żelaznej kurtyny. Zwycięzcy napisali własną, pełną mitów wersję historii i skutecznie od kilku wieków narzucają ją całemu światu, w tym oczywiście Polsce, która w narzuconej przez oświeceniowe elity narracji pozostaje elementem zapóźnionym i nie nadążającym za kolejnymi odsłonami cywilizacyjnej rewolucji. Kto do tej pory pisał książki obejmujące całość dziejów europejskiej gospodarki i kapitalizmu? Poza nielicznymi wyjątkami przede wszystkim Brytyjczycy i Amerykanie oraz przedstawiciele pomniejszych narodów zachodniej Europy. Od kilku lat Polacy mają już dostęp do polskiego tłumaczenia książki Nialla Fergusona „The Ascent of Money” („Potęga pieniądza. Finansowa historia świata”), która bije rekordy popularności na całym świecie. Anglojęzyczni czytelnicy od lat mają także do dyspozycji takie pozycje, jak „Financial History of Western Europe” Charlesa Poor Kindlebergera, czy też doskonałe pod względem faktograficznym prace historyka z Genewy, Youssufa Cassisa. Po którąkolwiek z wymienionych prac byśmy jednak sięgnęli, będziemy mieli do czynienia z ugładzoną, politpoprawną, a przez to fałszywą wersją historii. Rzecz jasna, Ferguson, Kindleberger, czy też Cassis to poważni uczeni i nie fałszują danych liczbowych ani też nie przedstawiają wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, lecz wielkim mankamentem ich rozważań jest to, że starannie unikają niewygodnych wniosków, dokładnie przemilczają lub bagatelizują istotne fakty oraz prezentują zachodni kapitalizm państwowy w jednoznacznie pozytywnym świetle. W pewnym sensie trudno jest ich winić za to, co czynią, gdyż są przedstawicielami narodów, które zwyciężyły w globalnym zmaganiu o dominację. Zachowując wszelkie proporcje, postawę zachodnich historyków finansów

Jakub Wozinski i gospodarki porównać można do sowieckich historyków opisujących II wojnę światową. To, co dla narodów Europy Środkowo-Wschodniej było sowiecką inwazją oraz piekłem stalinizmu, w oczach sowieckich propagandzistów było Wielką Wojną Ojczyźnianą i wyzwoleniem narodów spod jarzma hitleryzmu, nacjonalizmu oraz zgniłego kapitalizmu i pańskiej Polski. W analogiczny sposób zachowują się zachodni historycy, którzy epokę bezwzględnych imperiów, które swój dobrobyt zbudowały na podbojach, ekspansji terytorialnej i inflacji na ogromną skalę, nazywają epoką liberalizmu, tolerancji oraz triumfu wolnorynkowych zasad. W powszechnym mniemaniu kapitalizm to system społeczny, który wymyślili Brytyjczycy. W „Dziejach kapitalizmu” żarliwie zwalczam ten oświeceniowy mit, którego najbardziej aktywnym popularyzatorem był Karol Marks i jego uczniowie. Ojciec komunizmu był na tyle skutecznym propagandzistą, że do dziś wiele osób powiela opinię, że wielki skok w zakresie produktywności, skali wytwórczości oraz stosowanych technik produkcji stał się możliwy dopiero w momencie, gdy Europa zaczęła się sekularyzować i przyjmować oświeceniowy model nauki i filozofii. Lewicowym środowiskom w Polsce szczególnie bliski sercu jest powtarzany od ponad 100 lat mit autorstwa Maxa Webera, zgodnie z którym erupcja kapitalizmu oraz rewolucja przemysłowa stały się możliwe jedynie dzięki kulturze protestanckiej, zaś kraje katolickie opóźniały wystąpienie tychże procesów. Choć mit Webera został już wielokrotnie obalony, wiele krytycznie myślących osób nadal czuje się w pewien sposób na tyle onieśmielona gospodarczym i przemysłowym sukcesem rewolucji przemysłowej, że skłonne są uznać, iż przed nadejściem dominacji Wielkiej Brytanii w światowej polityce świat był raczej szary, biedny i ponury. Tego typu myślenie jest oczywiście lewicowo-liberalnym elitom niezwykle po drodze, gdyż jeden z podstawowych dogmatów współczesności głosi, iż zdominowana przez Kościół kultura średniowiecza była przyczyną ciemnoty i „niemowlęctwa umysłowego” ludzkości. W rzeczywistości zaś prawdziwy kapitalizm to system oparty na dobrowolności ludzkich wymian. Nie było więc w sensie ścisłym żadnej epoki kapitalizmu, gdyż ten wydarza się wszędzie tam, gdzie ludziom dane jest swobodnie działać. Tymczasem wbrew naukom nadwornych kronikarzy anglosaskiego kapitalizmu Wielka Brytania, która od początku XVIII wieku stała się prawdziwym liderem Oświecenia, wcale nie była szafarzem wolności. Wręcz przeciwnie, jako największa na świecie potęga militarna siała postrach jako organizm państwowy dokonujący nieustannych podbojów terytorialnych. Historia państwa ze stolicą w Londynie to w istocie historia podbojów, ludobójstw, kontrolowanych zamachów stanu, finansowania powstań na tyłach wroga, handlu niewolnikami, krwawych pogromów oraz zakulisowych działań. Zapisem tych niekończących się intryg są właśnie „Dzieje kapitalizmu”. Anglia (a później Zjednoczone Królestwo) nie mogła więc nigdy wcielać w życie zasad kapitalizmu, czyli ustroju opartego na wolności, gdyż jej działania i istnienie było oparte na totalnym zaprzeczeniu zasad dobrowolnej współpracy międzyludzkiej, której apologetami są wolnorynkowi filozofowie i publicyści.

Paradoks liberalizmu Jak zatem stało się, że najbardziej cyniczny i agresywny podmiot, jakim było Zjednoczone Królestwo, stworzyło najbardziej wydajną i innowacyjną gospodarkę? Zjawisko to wyjaśniam w „Dziejach kapitalizmu” przy pomocy teorii libertarianina, prof. Hansa-Hermanna Hoppego. Jako teoretyk państwa, socjalizmu i kapitalizmu wskazał on, iż państwa, które są bardzo

agresywne poza swoimi granicami, mogą być jednocześnie względnie liberalne wobec własnych obywateli, gdyż środki na własne funkcjonowanie mogą czerpać od obywateli innych państw, ograniczając tym samym wyzysk podatkowy we własnych granicach. Uważam, że opisany tu pokrótce tzw. paradoks wewnętrznego liberalizmu Hoppego w sposób najlepszy z możliwych opisuje doskonale nam znane zjawisko lewicowego liberalizmu, który zawładnął umysłami elit Zachodu i trawi je do dnia dzisiejszego. Uzyskawszy militarną i handlową dominację nad całym światem, zachodnie elity finansowe narzuciły własny system finansowy, którego jądrem przez ponad 200 lat pozostawał Bank Anglii. Charakter tej instytucji od samego początku sprawiał, że angielskie władze były w stanie umiejętnie zwiększać podaż pieniądza, sztucznie nakręcając tym

zapewnia im pozycję supermocarstwa, posiadają także bogatą tradcję autentycznego kapitalizmu, który w XIX wieku przyciągał miliony imigrantów. Warto o tym pamiętać, gdyż celem „Dziejów kapitalizmu” nie jest pokazanie kapitalizmu jako zjawiska wyłącznie negatywnego. Wręcz przeciwnie, tak naprawdę książka ta stanowi wyraz mojej niesłabnącej fascynacji wobec zasad wolnorynkowych, które jednak nie znajdują współcześnie należytego zrozumienia ani zastosowania. Podstawową przyczyną takiego stanu rzeczy jest to, iż ‘wolny rynek’, ‘wolna konkurencja’, ‘laissez faire’ to pojęcia, które wszystkim kojarzą się z najbardziej zepsutą i zdeformowaną wersją kapitalizmu, którą wprowadzali w życie Brytyjczycy, a później Amerykanie. Ciężko się temu dziwić: ich dominacja przyniosła wszak bardzo konkretne rezultaty w postaci ogromnych

‘Wolny rynek’, ‘wolna konkurencja’, ‘laissez faire’ to pojęcia, które wszystkim kojarzą się z najbardziej zepsutą i zdeformowaną wersją kapitalizmu, którą wprowadzali w życie Brytyjczycy, a później Amerykanie. samym własną gospodarkę, a wszelkie negatywne skutki tego procederu przerzucać głównie poza swoje granice. Londyn od czasów Chwalebnej Rewolucji pełnił rolę głównego centrum handlowego Zachodu, a następnie stał się także centrum kredytowym. Z usług londyńskiej giełdy i bankierów korzystał cały świat, który w ten sposób przyjmował na siebie większość negatywnych skutków tzw. efektu Cantillona, czyli zjawiska, które w ekonomii opisuje schemat redystrybucji dochodów dokonujący się przy okazji sztucznego dodruku pieniędzy. Osoby, które mają dostęp do nowych pieniędzy, pierwsze zyskują zawsze kosztem tych, które otrzymują je później. Światowym centrum tego opartego na oszustwie systemu finansowego był Londyn, jego giełda i obecne na nim spółki, zaś peryferiami reszta świata. Po I wojnie światowej rolę Wielkiej Brytanii przejęły Stany Zjednoczone, które w 1913 roku założyły swój własny superbank: Rezerwę Federalną. USA różnią się jednak od swego poprzednika tym, że pomimo trwającego już ponad 100 lat haniebnego procederu zarządzania światową inflacją, która

wieżowców, nowoczesnych technologii, czy też eksplozji demograficznej. Osoby będące zwolennikami idei wolnorynkowych traktują te zjawiska jako najbardziej wymowny dowód na rzecz tezy, iż liberalizm gospodarczy przynosi bardzo namacalne efekty, dlatego jako wzór do naśladowania wskazują najczęściej XIX wiek, który w przeciwieństwie do socjalistycznego i totalitarnego XX wieku uchodzi za „złoty wiek kapitalizmu”. Wywodzę się ze środowisk konserwatywno-liberalnych i libertariańskich i doskonale wiem, że tego rodzaju myślenie jest w zasadzie normą, lecz uważam je za wielki i kardynalny błąd.

Średniowiecze wzorem Jednym z motywów przewodnich „Dziejów kapitalizmu” jest trwający już ponad tysiąc lat stopniowy proces centralizacji władzy, który został przeze mnie zidentyfikowany jako podstawowa przyczyna wielkich nieszczęść dotykających naszą cywilizację, a także cały świat. Fałszywy kapitalizm imperialny Wielkiej Brytanii został zbudowany przede wszystkim

w oparciu o stopniowy podbój małych państw, których w średniowieczu było w Europie kilkaset, zaś przed wybuchem I wojny światowej zaledwie kilkanaście. Wielkie imperia są na tyle potężne, że samo ich istnienie stanowi permanentne zagrożenie dla ludzkości oraz wolności gospodarczej. Z tego względu o wiele bardziej sprzyjający prawdziwemu, wolnorynkowemu kapitalizmowi był model średniowieczny, który praktycznie nie znał pojęcia imperium. Teza ta może wydać się dość zaskakująca, jeśli jednak uważnie prześledzimy to, jak wiele energii propagandyści Oświecenia oraz nowoczesności poświęcali i poświęcają na tworzenie negatywnego wizerunku „wieków ciemnych”, być może uda nam się przyjąć nieco inną perspektywę. Średniowiecze nie może się pochwalić maszyną parową, Internetem, czy też lotami w kosmos, jednakże ówczesna nauka, filozofia, kultura i sztuka stały na wysokim poziomie. Książki odkłamujące dzieje i dorobek Średniowiecza są na szczęście coraz częstszym zjawiskiem, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć, na czym tak naprawdę polegała „era kapitalizmu”, której istnienie obwieścił światu Karol Marks i jego uczniowie. Wedle oceny, która została zaprezentowana na kartach „Dziejów kapitalizmu”, współczesny kapitalizm państwowy, którego głównymi (choć nie jedynymi) autorami byli Anglicy, stanowi tak naprawdę wielką mistyfikację, wielkie oszustwo, które ostatecznie może doprowadzić do zagłady naszej cywilizacji. Zapowiedzią tejże zagłady były bez wątpienia XX-wieczne totalitaryzmy, które wynikały z niemożności dalszego podboju świata, stanowiącego podstawowe paliwo napędzające rozwój wewnętrznie liberalnych imperiów. Pozbawione pola do dalszej ekspansji, europejskie mocarstwa rzuciły się na siebie, co doprowadziło do jednego, wielkiego pasma tragedii. Przedłużeniem tej tragedii są czasy nam współczesne, w których jesteśmy świadkami upadku zachodniej cywilizacji. Wymierające, starzejące się społeczeństwa Zachodu są zainteresowane przede wszystkim ślepym konsumpcjonizmem, pozostają wrogie chrześcijaństwu i nie dostrzegają nawet tego, jak ich własna politpoprawność uniemożliwia im skuteczną walkę z naporem żywiołu islamskiego. Wielkim defektem kapitalizmu państwowego pozostaje to, że zapewnia ogromny skok cywilizacyjny, lecz tylko na krótką metę. Cóż z tego, że Europa jako pierwsza przeszła przez rewolucję przemysłową oraz przeżyła eksplozję demograficzną, skoro funkcjonowanie wielkiego finansowego oszustwa sterowanego przez Bank Anglii przynosi ostatecznie całkowity uwiąd i upadek Zachodu?

Nowatorskie spojrzenie Za wielką zaletę „Dziejów kapitalizmu” uważam to, iż oprócz wskazywania na kluczowe procesy kulturowe, cywilizacyjne, finansowe, czy też militarne konsekwentnie identyfikuje najważniejsze osoby, które miały częstokroć o wiele większy wpływ na losy świata niż przywódcy państw czy też armii. Cała opowieść skupia się w istocie na przedstawieniu sylwetek głównych finansowych decydentów rzeczywistości. Osobiście mam to właśnie za złe wielu historykom, których cenię i podziwiam, że zbyt łatwo abstrahują od finansowego podłoża poszczególnych wydarzeń. Tymczasem opisywanie dziejów Zachodu bez wspominania o tym, kim był m.in. Jacob Fugger, baron Lopes Suasso, John Baring, Nathan Rothschild, Hjalmar Schacht, John P. Morgan, czy też David Rockefeller jest zwyczajnie karygodne. Niezwykle istotne jest również to, iż „Dzieje kapitalizmu” stanowią rzadko spotykany przykład pracy krytycznej wobec kapitalizmu (państwowego) napisanej z pozycji osoby zafascynowanej kapitalizmem jako takim (oczywiście nie w wydaniu imperialnym). Wolnorynkowcy i liberałowie gospodarczy mają bowiem zazwyczaj

tendencję do przemilczania wielu negatywnych zjawisk oraz dopatrywania się mechanizmów wolnorynkowych tam, gdzie tak naprawdę funkcjonuje zdegenerowany kapitalizm państwowy. W ten właśnie sposób jedynymi krytykami zwyrodniałych instytucji kapitalizmu państwowego pozostają najczęściej lewicowcy, którzy każdego roku wydają dziesiątki książek krytykujących wolny rynek oraz sugerujących, że nadszedł czas, aby spróbować czegoś innego niż kapitalizm. W przeciwieństwie do tego rodzaju podejścia „Dzieje kapitalizmu” sugerują, że prawdziwy wolnorynkowy kapitalizm to system społeczny, którego ludzkość nie próbowała wdrażać od wielu lat, a jedyną dobrze znaną dziś wersją kapitalizmu jest anglosaski kapitalizm państwowy, który w istocie stanowi karykaturę prawdziwego wolnego rynku. Aby zbliżyć się do ideału wolności gospodarczej, winniśmy raczej upodabniać naszą kulturę pod względem politycznym do tego, co funkcjonowało w wiekach średnich. Czy jednak Zachód jest jeszcze w stanie powrócić do dawnego rozproszenia władzy politycznej w obliczu wielkiej zemsty, jakiej próbują nieustannie dokonać kolonizowane niegdyś państwa?

Prawdziwy wolnorynkowy kapitalizm to system społeczny, którego ludzkość nie próbowała wdrażać od wielu lat, a jedyną dobrze znaną dziś wersją kapitalizmu jest anglosaski kapitalizm państwowy, który w istocie stanowi karykaturę prawdziwego wolnego rynku. Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, lecz mam nadzieję, że „Dzieje kapitalizmu” pozwolą na nie odpowiedzieć. Przede wszystkim dlatego, że zamiast mitologii i nieprawdy serwowanej przez historyków kapitalizmu, finansów i gospodarki z krajów Zachodu moja książka oferuje prawdziwy i pełen odpowiednio wyważonego demaskatorstwa obraz wydarzeń, które doprowadziły do najbardziej zaskakującej i zakrojonej na wielką skalę zmiany społecznej w dotychczasowej historii ludzkości. Zamiast polegać na relacjach historyków i publicystów z Zachodu, dla których prawda historyczna wydaje się być zbyt drastyczna, aby mogli ja sobie przyswoić, „Dzieje kapitalizmu” oferują do bólu realistyczny obraz dziejów. Wielką zaletą książki jest także to, że nie ogranicza się wyłącznie do ostatnich trzech wieków i nie ulega tym samym oświeceniowej narracji, lecz sięga aż do pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. Zabieg ten jest celowy, gdyż wiele kluczowych instytucji współczesnego świata finansów pojawiło się już wiele wieków temu. Uznanie, że kapitalizm to epoka, która zaczęła się w XVIII wieku byłoby wszak przyznaniem racji nie tylko Marksowi, ale także propagandystom nowoczesności. Mam wielką nadzieję, że lektura „Dziejów kapitalizmu” pozwoli lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość, która jest kształtowana przede wszystkim przez osoby rezydujące w wielkich centrach finansowych. W ostatnich miesiącach praktycznie wszyscy Polacy mają okazję przekonać się, jak wielką siłę oddziaływania posiada George Soros, który bezpośrednio zaangażował się w politykę nad Wisłą. Jego działania to zaś zaledwie skromny wycinek wielkiej historii manipulacji i zakulisowych działań, jakich dopuszczali i dopuszczają się finansiści o znacznie większym majątku. K


KURIER WNET · LUTY 2017

6

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

Od kilku dziesięcioleci coraz częściej i wyraźniej słyszy się głosy publicystów, historyków i polityków o potrzebie sprzeciwu wobec sformułowania „polskie obozy koncentracyjne”. Słucham tych głosów, jak wielu Polaków ze zdumieniem i oburzeniem, ale i ciągłym oczekiwaniem, że przecież odezwą się ci, którzy najlepiej wiedzą i mogą zaświadczyć, kto te obozy w Polsce budował, kto był w nich ofiarami, a kto katami.

Czy wygra postprawda? Danuta Moroz-Namysłowska

J

ednocześnie w atmosferze ustawicznego wzbogacania informacji o tragedii narodu żydowskiego zupełnie niemal zacierać się zaczęła pamięć o martyrologii narodu polskiego, a zwłaszcza o ofiarach zbrodni sowieckich – masowych wywózkach do łagrów, o Katyniu, Charkowie, Miednoje. Przez sześć lat zupełnie zlekceważona wręcz wyszydzona była tzw. „katastrofa smoleńska”, w której zginęła elita narodu. Był to „zwykły wypadek komunikacyjny”. Na czoło wydarzeń godnych uwagi wysuwają się w tzw. mainstreamowych komercyjnych mediach sprawy przyjmowania muzułmańskich imigrantów. Widzą też one pilną potrzebę przyjęcia do wiadomości naszej winy, polegającej na tym, że brak reakcji i pomocy dla mordowanych przez nazistów Żydów uczynił nas współodpowiedzialnymi za ich losy, a teraz też i za losy muzułmanów. Jeśli nie chcemy tego uznać, to drzemie w nas ukryty i zawsze gotowy skoczyć do gardła demon nacjonalizmu, antysemityzmu, ksenofobi, wręcz faszyzmu. Bo według komentatora artykułu Jana Tomasza Grossa w niemieckim „Die Welt” my – Polacy i Europejczycy „wszyscy mamy krew na rękach”. To oskarżenie, wypowiadane coraz częściej nie tylko w zachodnioeuropejskich, ale i w amerykańskich mediach, ta polska bezradność i te pouczanie m.in. żydowskich intelektualistów skłoniły Pawła Lisickiego do tzw. odrobienia lekcji: do rozpoczęcia polemiki z coraz potężniejszą tzw. religią holocaustiańską i do próby znalezienia miejsca na szacunek do polskich cierpień, ran i strat oraz polskiego wkładu w ocalenie ofiar holocaustu – z narażeniem własnego życia. Z takiej inspiracji powstała niezwykle interesująca, poważna, nowatorska i merytoryczna książka pt. Krew na naszych rękach?, bo słusznie przecież stwierdza autor, że nam, Polakom, nigdy nie przyszło do głowy „żeby wszystkich wokół oskarżać i ciągle napierać, żeby do winy przymusić”... Jednak w świecie tak bardzo zmienionym wokół nas nie możemy się łudzić, że ktoś pamięta o naszych ranach, milionach ofiar, zasługach, o krwi przelanej. „Jeśli pamiętają to o tej, co nam ją chcą przypisać, o tej co chcą na nas wylać” – zauważa – gorzko. Dziś w powszechnej świadomości jedyną ofiarą wojny stali się Żydzi. „Przeciętny Amerykanin, Niemiec i Francuz mniema, że druga wojna to był Holocaust i tyle”. Żydzi byli otoczeni

przez mrowie chrześcijańskiej tłuszczy, która czyhała na ich życie i majątek. Żydzi ginęli samotnie.W opowieści holocaustańskiej Hitler urasta na „wyraziciela pragnień podbitych przez niego ludów, bowiem on realizował ich ukryte i podświadome pragnienie zbrodni na wszystkich Żydach”. Jak stwierdza Paweł Lisicki, ta chora, obsesyjna opowieść staje się mitem, religią, dogmatem nieznoszącym sprzeciwu. Hitler w niej to nie morderca ludów, lecz wyłącznie Żydów. Wszystkie podbite narody – Polacy, Rosjanie, Serbowie, Białorusini – to jakieś nieistotne śmieci, „nawóz historii”, przypis do wielkiej tragedii Holocaustu (s. 8). Chrześcijaństwo w takim ujęciu przestaje być religią, która dodaje ducha, krzewi miłość bliźniego, skłania do poświęceń (nawet za wrogów) a staje się narzędziem opresji, wręcz zbrodni. Gorzej – staje się wehikułem przynoszącym przez wieki odwróconą interpretację chrztu i krzyża, jako narzędzia nienawiści i zagłady Żydów. „Za pośrednictwem chrześcijaństwa zło, niegodziwość, nienawiść i antysemityzm wlały się w krwioobieg narodu” (s. 8). Paweł Lisicki stwierdza, że tę zmianę interpretacji dziejów „mało kto w Polsce rozumie”. Głosy oburzenia, nawet donośne, szybko wygasają, złość wypala się i rozładowuje. Wielu wydaje się, że przecież tak oczywista niepodważalność polskiego cierpienia, ofiar i bohaterstwa nie może być przeoczona, zamilczana, a tym bardziej zanegowana. Że jeśli tak się zdarza – jest to tylko niewiedza. Niestety, niekiedy niewiedza bywa przyczyną, ale bardzo często jest to zła wola.

J

ak stwierdza autor „przeważająca część elit intelektualnych Zachodu została zainfekowana czymś, co można by nazwać religią Holocaustu”. Jej oparciem są cztery dogmaty: • Holocaust jest zbrodnią nieporównywalną z żadną inną w dziejach świata a Żydzi byli ofiarą bardziej niewinną niż wszyscy ludzie. • W zbrodni Holocaustu uczestniczyła cała ludzkość (nawet, jeśli naziści byli jej organizatorami to realizowali oni ohydne ukryte marzenia milionów zwykłych ludzi). • Źródłem tych ohydnych krwiożerczych pragnień było chrześcijaństwo, które zaraziło ludy wrogością do Żydów (Adolf Hitler był dziedzicem tej nienawiści a dzieje Kościoła są dziejami przemocy i wrogości). • Konsekwencją trzech pierwszych dogmatów jest dogmat czwarty, że

wszyscy ludzie w tym także ci, co cierpieli pod niemiecką okupacją (a zatem i Polacy) mają krew na rękach. Polacy nawet podwójnie – jako katolicy i jako naród, na którego ziemi doszło do mordu. Porażające jest to, że opartą na wymienionych dogmatach religię wyznają coraz powszechniej elity uniwersyteckie, intelektualne i polityczne Zachodu, a także na wielu renomowanych uczelniach w USA. Kościół także zajmuje ambiwalentną postawę.

P

olacy w tej sytuacji mają przerażający wybór – bycie sprawiedliwymi ratującymi Żydów lub bycie współsprawcami zbrodni (biernymi lub czynnymi). Dla polskiej pamięci milionów ofiar, dla ludobójstwa Polaków w ogóle, w takim ujęciu miejsca nie ma. Taka rzeczywistość jawi się jako zły sen – upiorny żart. Jest nie do zrozumienia i zaakceptowania. Przecież Żydzi, ofiary niemieckiego ludobójstwa wiedzą najlepiej jak było – to Polacy padli jako pierwsi ofiarą nazistów i sowietów, to nasz kraj został bezlitośnie zaatakowany, to za bycie Polakiem groziła utrata życia i zsyłki. Jednak zamiast świadectw prawdy Polacy ze zdziwieniem dowiadują się o sobie przerażających rewelacji, Tomasza Grossa, noblistki Swietłany Aleksiejewicz, szefa FBI Jamesa Briena Comey’a, żydowskich pisarzy Artura Allena Cohena i George’a Steinera. Według Elie Wiesela „Auschwitz neguje wszelkie systemy, niszczy wszystkie doktryny”. Staje się numinosum – pełną grozy i niedostępną tajemnicą. Holocaust raz bywa pojmowany jako niemal objawienie – innym razem jako punkt docelowy zachodniej cywilizacji. Rabin Richard Rubinstein widzi w Holocausie wyraz niektórych najgłębszych tendencji zachodniej cywilizacji. Nie brakuje w tym kierunku podążających i polskich autorów – np. Bożena Koff uważa, że „cała europejska tradycja antysemityzmu była niezbędnym warunkiem zagłady. Można stwierdzić, że Hitler i nazizm stali się ucieleśnieniem ducha tej tradycji (...)”. Nic – tylko się zapaść pod ziemię ze wstydu i czołgać się w prochu... Bo wszystko musi być teraz nowe – pojęcia, religia, Bóg, człowiek, kultura, sztuka. W opowieści Elie Wiesela „Noc” Bóg zawisł na szubienicy wraz z ofiarami Holocaustu. Teolodzy Jürgen Moltmann i Susan

Między karnawałem a postem Paweł Bortkiewicz TChr Orkiestra i Caritas

O

d jakiegoś czasu, w okolicach stycznia przetacza się dyskusja na temat moralności działań dobroczynnych (jakkolwiek brzmi to pokrętnie). Konkretniej ujmując pojawia się spór o to, czy istotnie dobrym jest partycypowanie w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Po przedstawieniu racji za i przeciw, racji często wzbogaconych emocjami, temat zostaje wygaszony. W początkach bieżącego roku było podobnie. Jednak z pewną różnicą jakościową. Ponieważ w sporze wokół Orkiestry niejednokrotnie przywoływany był Caritas jako instytucja odmienna ideowo, Zarząd tejże instytucji zabrał głos. „Caritas Polska nie podejmuje żadnych działań przeciwko

Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, nie konkuruje z nią ani nie szuka porównań. Ilość problemów społecznych i osób potrzebujących zainteresowania i wsparcia w Polsce jest ogromna. Jest tu miejsce dla każdego, kto angażuje się w pomoc dla bliźniego. Apelujemy o szacunek, wsparcie i przestrzeń do działania dla wszystkich ludzi i organizacji dobrej woli oraz o zaprzestanie podziałów i konfrontacji”. Pomimo, że apel wyraźnie mówił o nie szukaniu porównań – potrzeba przezwyciężenia podziałów zmuszała niejako do swoistej komparacji. Ciekawego zestawienia dokonał ks. Artur Stopka na portalu deon.pl. Wskazał tam na dwa zupełnie różne mechanizmy motywacyjne dla WOŚP i Caritas. W pierwszym przypadku jest to filantropia, w drugim jest to caritas, czyli miłość chrześcijańska. Filantropia jest takim działaniem,

które koncentruje się na kochaniu ludzkości i w którym nie obowiązują biblijne zasady działań charytatywnych, a zwłaszcza wskazanie Pana Jezusa: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu” (Mt 6,3-4). Z kolei caritas, miłość miłosierna, chrześcijańska jest motywowana na wskroś religijnie. Można powiedzieć, że to miłość Chrystusa przynagla nas do tego, abyśmy odpowiadając na tę miłość świadczyli ją innym. W świadczeniu miłosierdzia nie ma miejsca na wymierną korzyść, np. w postaci prestiżu, poważania, poprawy wizerunku. Dawca jałmużny nie sygnalizuje całemu światu, czy coś ofiarował czy nie. To dlatego w różnych miejscach nie znajdziemy sprzętu z plakietkami czy logo Caritas. Nie dlatego, że nie ma tam sprzętu pochodzącego z tego źródła.

J. White poszukując miejsca Boga w doświadczeniu Holocaustu zastanawiają się czy nie utracił on swojej mocy mądrości i miłosierdzia, skoro dopuścił do Holocaustu. Rabin Irving Greenberg uważa, że po Holocauście Bóg albo całkowicie musi zniknąć albo musi ulec radykalnej przemianie. Tak jak niegdyś dla Kościoła punktem odniesienia miało być cierpienie Chrystusa na Krzyżu – tak teraz ma nim być cierpienie Żydów w obozach śmierci. Wyznawanie Boga, który dopuścił do Holocaustu jest wręcz bliskie antysemityzmowi bowiem głosząc jego potęgę lekceważy się absolutność żydowskiego cierpienia.

S

zczególnie bolesne dla Polaków jest to, że przedstawione wizje podzielają niestety, autorzy związani z żydowskim instytutem Yad Vashem, według których nowa ustawa zwalczająca używanie określenia „polskie obozy śmierci”, jest bliska negowaniu Holocaustu. Wtórująca im Gabriele Lesser z tygodnika „Judische Allgemeine” pisała, że to „katolicy Polacy w licznych pogromach mordowali swoich żydowskich sąsiadów”. Podkreśla się tym nieodmienną powszechność udziału w zbrodni: „dobrzy ludzie pomagali w wymordowaniu milionów” oraz to, że mordercy są kategorią ponadnarodową, rekrutują się z bardzo różnych miejsc: Niemiec, Polski, Węgier, słowem – z całego świata. Jednak nie wymienia się tu Żydów. Żydzi są jedynie ofiarami, a cierpienie żydowskie to nie to samo co męczarnie innych ludów. Dla wspomnianego już żydowskiego pisarza Allena Cohena Holocaust to Tremendum, doświadczenie ostateczne – bojaźń, groza, drżenie. Według niemieckiego religioznawcy Rudolfa Otta te doznania towarzyszą autentycznemu przeżywaniu transcendencji świętości Boga. Holocaust jego zdaniem należy ogłosić czymś świętym. Z kolei Peter Novićk przyznaje, że w amerykańskiej kulturze już nastąpiła sakralizacja Holocaustu. Również katolicki badacz John Pawlikowski stwierdził, że Shoah „był tworem” nowej świadomości ludzkich możliwości – tak jakby zbrodnie na Żydach były inne od zbrodni na innych narodowościach, które ginęły w obozach, lagrach i łagrach... Cóż, stąd już niedaleko do szokującego stwierdzenia Agnes Heller, węgierskiej Żydówki, która wskazała, że cała ludzkość dzieli się na Żydów i nie Żydów. Ci pierwsi są potomkami

Jest też jeszcze inna różnica, pozornie subtelna, ale chyba jednak dość istotna. Działalność WOŚP ma charakter wolontariacki, a działalność Caritas charakter charytatywny. Ta pierwsza zasadza się na voluntas, a więc na ludzkiej woli czynienia dobra. Spoglądając na wolontariuszy koncentrujemy się niejako na nich, na tym, że mają tak dobrą wolę, że nikt ich do dobroczynności nie zmusza, ale oni po prostu chcą. W przypadku działalności charytatywnej nie przypina się medali za dobrą, szlachetną wolę. Raczej wciąż wsłuchuje się w głos, który mówi, krzyczy: „Gdzie jest twój, brat?” Ten głos, ten apel staje się powinnością działania. I samo działanie jest odpowiedzią miłości. Być może są to subtelne rozgraniczenia. I być może dla wielu są nieistotne, bądź są dzieleniem włosa na czworo. Ktoś powie: to wszystko jest nieistotne, ważne. aby potrzebujący otrzymał to, czego potrzebuje… Muszę przyznać, że nie do końca zgadzam się z takim stanowiskiem. Dla moralnej oceny ludzkiego działania potrzebny jest dobry cel, przedmiot tego czynu, ale także dobra intencja. Być może zabrzmi to obrazoburczo, ale mam problem z dowartościowaniem dobrych intencji filantropii WOŚP. Dlatego, że od początku nie wiedziałem na jaką część ludzkości i jej dobra mogą być przeznaczone

Abla, drudzy Kaina. Jedna jest zatem ofiara doskonała i bez skazy. Według Heller tylko w jej przypadku „nie istniał nawet pozór winy”. Kto się z tym nie zgadza popełnia zdaniem dominującej dziś kasty badaczy Holocaustu i niestety wielu uniwersyteckich profesorów, podstawowy błąd moralny. To zdecydowanie rasistowskie podejście Heller przedstawiła w opublikowanym kilkanaście lat temu tekście „Pamięć i zapominanie. O sensie i braku sensu”. Zakładając i sankcjonując dwie różne formy moralności dla Żydów i nie-Żydów zasłużona autorka kształtuje dość powszechne już podejście oskarżeniowo-rozliczeniowe. Po wielokroć zaznacza przy tym, że wskazany przez nią podział (nie mieszczący się w zdrowych umysłach) jest nie do przekroczenia. Ktokolwiek próbuje go podważać, ten nie rozpoznał jeszcze nowego duchowego położenia i nie zrozumiał do końca roli, jaką powinien przyjąć w nowej odsłonie dziejów. Generalnie zwolennicy religii holocaustiańskiej głoszą, że ewangeliczne opisy męczeństwa Chrystusa są konstruktem późnych chrześcijan, chcących oczernić żydowskie elity – nie są to zatem raporty o faktach a zapis wojującej z Żydami chrześcijańskiej propagandy. Skoro tak to Holocaust stawia pod znakiem zapytania przyszłość chrześcijaństwa w dotychczasowej postaci. Jak zauważa Paweł Lisicki trwogą napawa poddawanie się Kościoła procesowi „reedukacji” i nieustanne „bicie się w piersi, sypanie głów popiołem” przy ciągłym pojawianiu się coraz to nowych oskarżeń. Swoistym „przełomem” było spotkanie Jana XXIII z żydowskim pisarzem Julesem Isaakiem, który uważał, że dwudziestowieczny antysemityzm, który doprowadził do Shoah miał swoje źródło w chrześcijańskim „nauczaniu pogardy”, zakodowanym głównie na kartach Nowego Testamentu.

L

ektura dzieła Pawła Lisickiego nie napawa optymizmem, nie podpowiada żadnych skutecznych środków obrony przed krzywdzącymi oskarżeniami i jawnym fałszowaniem historii. To ostatnie jawi się niemal jak jakaś antypolska zmowa. Nie można jednak ulegać uprzedzeniom, a tym bardziej kompleksom, poczuciu krzywdy, złości, z którą nie wiadomo co począć. To ostatnie doznanie emocjonalne autor wielokrotnie podkreśla – ale to chyba nie najlepszy wybór.

moje pieniądze – na tę część ludzkości w szpitalach, czy na tę, która ma potrzeby na Woodstock, czy na tę, która zasiada w fundacji „Złoty Melon” czy „Mrówka cała”? Ludzkości nigdy nie byłem w stanie ogarnąć. Człowieka – bardziej. Mam też problem z bezkrytyczną wiarą w wolontariat. A co jeśli tej dobrej woli zabraknie? Nie

Mam też problem z bezkrytyczną wiarą w wolontariat. A co jeśli tej dobrej woli zabraknie? Nie mógłbym tego skrytykować – to dobra wola, nie obowiązek. To naddatek, nie powinność. mógłbym tego skrytykować – to dobra wola, nie obowiązek. To naddatek, nie powinność. Raz jeszcze powtórzę. Wiem, że jest tendencja, by szukać tego, co łączy, a nie co dzieli. Wiem, że podpisany

Po przeczytaniu książki zapewne każdy pójdzie własną drogą przemyśleń, refleksji, poszukiwań i skojarzeń ze współczesnością. Moje refleksje uparcie krążą wokół przekłamań i zamilczeń katyńsko-smoleńskich. Ich okrutna wyjątkowość w dziejach świata jest ewidentna. A jednak wiodąca opiniotwórcza gazeta bez wahania wprowadziła w obieg pogardliwe, prześmiewcze pojęcie „religii smoleńskiej”... Tylko dlatego, że przerażeni ogromem tragedii Polacy skupili się wokół Krzyża pod pałacem prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Z jaką brutalnością zmobilizowano siły administracyjne, policyjne a nawet wplątano Kościół do usunięcia tego skromnego, ustanowionego przez harcerzy znaku żałoby, pamięci i solidarnego człowieczeństwa, Chrystusa i jego odkupieńczego cierpienia. To był zakazany Krzyż, zakazane znicze, zakazane kwiaty... We własnym kraju nie wolno nam było czcić tych, którzy chcieli czcić pamięć poległych w ludobójczej kaźni 1940 roku. Nie mogliśmy się przebić z własną polską narracją. Jak widzimy – nadal są trudności. Nadal liberalna lewica zawzięcie walczy z Bogiem, z tradycją, z prawdą a przede wszystkim z historią. Historia polskiej martyrologii, walki o wolność, szlachetnych bohaterskich postaw Polaków wobec krzywdy i tragedii narodu żydowskiego mają być „wygumkowane”, wyplenione, ośmieszone. Żołnierze Niezłomni i ich spadkobiercy, wnuki pokolenia AK są medialnie prowokowani do ustawicznej obrony swoich dziatków i ojców. Walka o nauczanie w szkołach niewygodnej dla „postępowców” historii XIX i XX wieku jest wyjątkowo zacięta – każdy pretekst jest dobry, by „patrzeć w przyszłość”, a nie „rozdrapywać ran”. Wielu młodych, otwartych i szlachetnych w porywach serca uznaje takie argumenty. Niemiłe otrzeźwienie pojawia się wówczas, gdy atak „autorytetów naukowych” staje się dotkliwie bolesny, kiedy jesteśmy zawstydzani, bombardowani fałszywymi oszczerstwami, kiedy się nam obwieszcza, że jesteśmy izolowani przez „postępowy świat” etc. Poczucie krzywdy jest dojmujące, ale i zmusza do intelektualnej, poznawczej aktywności. Jej rezultatem jest właśnie polecana książka Pawła Lisieckiego. Jest to zarazem wspaniały przewodnik od starożytności do czasów współczesnych. K

został „pakt o nieagresji” z obu stron. Wiem, że subtelne dywagacje mogą wydać się dzieleniem włosa na czworo. Ktoś może powiedzieć: jedno i drugie jest dobre, jedno i drugie jest doskonałe, no może jedno bardziej, a drugie mniej…

Doskonałość i świętość A spójrzmy zatem na te różnice w takich oto kategoriach. Działalność wolontariacka i filantropijna to rodzaj doskonałości. A dokonania charytatywne i motywowane miłością miłosierną, a jeszcze pełniej miłością Chrystusa – to wyraz uświęcania człowieka. Doskonałość i świętość. Jedno i drugie zasługuje na szacunek. Ale znowu pozwolę sobie na pewien wyraz niepokoju. Ten niepokój pojawił się we mnie wraz z lekturą papieskiej adhortacji o małżeństwie. Amoris laetitia papieża Franciszka. Papieża z pewnym upodobaniem podkreśla, że nie ma rodzin doskonałych, naiwnym jest snucie marzeń o doskonałej miłości… Tak, zapewne nie ma małżeństw doskonałych, ale Ewangelia wskazuje nam na ideał, jakim jest świętość życia, a nie doskonałość osiągnięta jako samorealizacja, samospełnienie. Świętość zakłada, tak jak Dokończenie na str. 7


LUTY 2017 · KURIER WNET

7

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A

O

becnie aktorzy w większości przeciwni są rządom PiS, (niektórzy wręcz zadziwiają agresją), choć na „dobrej zmianie” nie stracili ani prestiżowo, ani finansowo. O pewnej stracie może mówić tylko Krystyna Janda, której teatr przy zmniejszonej dotacji ma szansę sprawdzić się w warunkach rynkowych. Wraz z upowszechnieniem filmu i telewizji prestiż zawodu aktora zwiększył się niepomiernie. Dlatego komuniści przydzielili aktorom rolę „inżynierów dusz ludzkich” – z uwagi na ich wpływ na opinię publiczną nadawali się oni szczególnie do tzw. „zarządzania postrzeganiem”.Choć aktorom zdarza się powiedzieć czasem coś mądrego (zwłaszcza ze sceny, gdy mówią cudze teksty), to większość licznych aktorskich wypowiedzi nie wychodzi poza banały i slogany. Wypowiadane jednak pięknym głosem i nienaganną dykcją mają wielką siłę rażenia.

Kilka przykładów Aktorka teatru Syrena Józefina Pellegrini (TW „Zadra”) przeszła do historii z dwóch powodów – była macochą Agnieszki Osieckiej i donosiła na Jana Pietrzaka. Donosiła też na figuranta kryptonim „Muzyk”, czyli piszącego te słowa, ale to nie było przepustką do historii. W latach siedemdziesiątych, letnią porą, Koszalińska Agencja Imprez Artystycznych organizowała w nadmorskich ośrodkach wczasowych cieszące się powodzeniem imprezy anonsowane „Pellegrini & Martini”. Aktorka śpiewała kilka piosenek (z moim akompaniamentem), a później następował seans wróżbiarski, bowiem Pellegrini posiadała umiejętność wróżenia z kart. Myślę, że ta umiejętność „Zadry” była też wykorzystywana przez SB do pozyskiwania interesujących firmę wiadomości. Roman Wihelmi to aktor z zupełnie innej półki – nikt nie ma wątpliwości, że był wybitnym artystą. Jego kontakt z SB rozpoczął się w sposób typowy i banalny – jazda „w stanie wskazującym” i zatrzymanie prawa jazdy. Zmarł w wieku 55 lat przegrywając walkę z nałogiem. Z pewnością nie jest to postać posągowa i wzór dla młodzieży, jednak w dwudziestą rocznicę śmierci władze miasta Poznania wystawiły pomnik artyście. Czy chodziło o wykazanie, że można być Wielkim Człowiekiem będąc donosicielem, bo donoszenie nie hańbi? Chyba z tych samych względów najnowocześniejsze rondo w Poznaniu zostało nazwane „Rondem Krzysztofa Skubiszewskiego”. Prof. Skubiszewski – późniejszy minister spraw zagranicznych „pierwszego, niekomunistycznego rządu” i „twórca dyplomacji III RP” znalazł się „w zainteresowaniu” SB z powodu swojego homoseksualizmu. Było to jeszcze w czasach, gdy Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne nie wykreśliło homoseksualizmu (1974 r.) z listy chorób – zboczeń seksualnych (aberatio sexualis) i ludzie preferujący „niestandardowe zachowania seksualne” raczej nie afiszowali się ze swoimi skłonnościami. Służba Bezpieczeństwa rutynowo prowadziła rejestr takich ludzi w celu ew.

Boni, Rosati, Wilhelmi, Pellegrini.Ci politycy i aktorzy poza włosko brzmiącymi nazwiskami mają jeszcze jedną cechę wspólną – świadczyli usługi dla SB. Szkody wyrządzone Polakom przez polityków – donosicieli są oczywiście znacznie cięższego kalibru. Upadli aktorzy donosili na swoich kolegów z zespołu w ramach tzw „ochrony obiektu” (tj. teatru), a ich aktywność powodowała stosunkowo nieduże straty. Ale długofalowe efekty konsekwentnej, wieloletniej „pracy” komunistycznych służb nad środowiskiem aktorskim są widoczne i dziś.

Boni, Rosati, Wilhelmi, Pellegrini Jan Martini

pozyskań do współpracy. Zmuszeni szantażem zdolni ludzie, mając wspomaganie SB mieli szanse na piękne kariery. Taką karierę zrobił TW „Kosk” – późniejszy wybitny specjalista prawa międzynarodowego – prof. Skubiszewski. Naukowiec został „dopompowany” w sposób wręcz niewiarygodny – była nawet próba osadzenia go na stanowisku Sekretarza Generalnego ONZ. Rosjanie bardzo cenią tę właśnie posadę – pierwszy raz udało im się osadzić „swojego człowieka” Kurta Waldheima (mającego na sumieniu zbrodnie wojenne) w ONZ w 1972 roku. Po śmierci prof. Skubiszewski, został pochowany w Panteonie Wielkich Polaków (sic!) w Świątyni Opatrzności Bożej...

W dyplomacji Ludzie, którzy dysponowali Krzysztofem Skubiszewskim dokonali za pomocą jego osoby wielu szkód. Polska uznała niepodległość Litwy dopiero jako 54 kraj świata – za Kamerunem. Litwini nam tego nigdy nie zapomną. Stosunki polsko – litewskie ostatecznie popsuł powołany przez Skubiszewskiego ambasador – również prof. prawa Widacki (polityk SLD). Należy pamiętać, że analogicznym zestawem postaci dysponowali sowieci po stronie litewskiej. Ich skoordynowane działania musiały dać dewastujące rezultaty. Dążenia do zbliżenia i współpracy ze strony prezydentów Kaczyńskiego i Adamkusa nie miały szans. Nie powiodła się także próba usprawnienia komunikacji z Litwą przez wybudowanie obwodnicy Augustowa. W „obronie Doliny Rozpudy” oprócz polskich „ekologów”, agentura uruchomiła potężne siły w Unii Europejskiej i władze polskie, mimo wydania sporych pieniędzy na projekt, musiały się wycofać. Obecnie między Polską, a Litwą istnieje wręcz „żelazna kurtyna”, a jej miarą może być szokujący fakt – Polacy (główna grupa narodowościowa Wileńszczyzny) się rusyfikują! Tego nie udało się osiągnąć

władzom carskim, ani sowietom w czasach ZSRR. Większość ministrów spraw zagranicznych III RP współpracowała z komunistycznymi służbami, a więc była podatna na sugestie, czy prośby swoich mocodawców. Ci ministrowie to najlepszy dowód na stan naszego „państwa teoretycznego” i zakres jego suwerenności. Takim „umoczonym” ministrem był „Buyer” – prof. Dariusz Rosati. To jeden z tych działaczy PZPR, którzy po „wielkich przemianach” schowali czerwony krawat na dno kufra i stali się demokratami. Cała rzesza podobnych młodych zdolnych aparatczyków została wysłana w końcówce komunizmu na stypendia do USA. Wrócili jako fachowcy od kapitalizmu i natychmiast przystąpili do budowy „społeczeństwa obywatelskiego” i wdrażania gospodarki wolnorynkowej. Były to złote czasy polskiego kapitalizmu – zero konkurencji, a kapitał dosłownie leżał na ulicy. Wystarczyło go tylko ukraść Polakom. Miliardy wyciśnięte ze społeczeństwa stały się machiną ekonomiczną „nomenklaturowego” kapitalizmu. Afera Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ) zwana „matką wszystkich afer III RP.” miała tak wielki zakres, że nie udało się jej „zamieść pod dywan”. Śledczy mieli trudne zadanie – musieli uważać by „nie nastąpić na odcisk” komuś ważnemu. Ponadto świadkowie zanim złożyli zeznania, często umierali ze względu na słabe zdrowie (niektórzy się topili lub ginęli w wypadkach samochodowych). Mimo to udało się skazać 2 osoby, z których jedna – księgowa Janina Chim zmarła natychmiast po opuszczeniu więzienia. Innemu oskarżonemu wymierzono grzywnę...500 złotych. Dariusz Rosati zasiadał w Radzie Nadzorczej FOZZ, ale... o niczym nie wiedział – przestępstwa umknęły jego nadzorowi. „Buyer” był wielkim przeciwnikiem lustracji, a swoje związki ze służbami tłumaczył, że jako pracownik administracji państwowej

Dokończenie ze str. 6

miłość charytatywna, swoisty dialog i współpracę. Jest miłość Chrystusa, która przynagla nas, jest Miłość, która wzywa i zobowiązuje, ale która też realnie się angażuje. I sprawia, że mimo niedoskonałości, możemy dążyć do świętości. Być może nie ma w naszych realiach małżeństw doskonałych, ale są takie, które uświęcają się i dążą do świętości. Niektórzy komentatorzy papies­ kiego dokumentu ze zdziwieniem zauważają, że Biskup Rzymu przedstawił w nim małżeństwo w kategoriach doskonałości, a nie świętości związanej z sakramentem. Tak pisał np. prof. Josef Seifert. Znowu pozornie subtelność. Ale zobaczmy konsekwencje tych subtelności. W przypadku pierwszej stawiamy znak równości między moja wolą czynienia dobra w imię dobra ludzkości (no, z pewną dozą autopromocji) i autentycznie bezinteresownej służby drugiemu. W drugim wypadku stawiamy znak równości między samorealizacją związku małżeńskiego a tą wspólnotą, która jest zaproszeniem Boga w ludzką miłość i współdziałaniem Miłości z ludzkim umiłowaniem się nawzajem. Można chyba zaryzykować tezę, że chrześcijaństwo nie jest w takiej perspektywie szczególnie cenną ofertą. W roku 1976 Robert Ludlum napisał swoją kolejną sensacyjna powieść

„Droga do Gandolfo”. Oto jej początek: „Tłumy gromadziły się na placu św. Piotra. Tysiące wiernych oczekiwało w milczeniu, by w oknie balkonowym ukazał się papież i przekazał im swoje błogosławieństwo. Wkrótce dzwony na Anioł Pański rozpoczną uroczystości ku czci św. Januarego. Ich dźwięk rozniesie się echem po całym Watykanie i Rzymie, głosząc nadejście radosnych i szczęśliwych dni. Błogosławieństwo papieża Francesca I będzie sygnałem do rozpoczęcia święta. Ulice rozświetlą się pochodniami i świecami, zapanuje taniec, muzyka i wino. Na Piazza Navona, di Trevi, nawet na Palatynie, długie stoły zapełnią się miskami spaghetti i mnóstwem domowych wypieków. Czyż nie tego uczy papież, umiłowany Francesco? Otwórzcie serca i spiżarnie dla waszych sąsiadów, a oni niech zrobią to samo. Sprawcie, aby każdy człowiek, bogaty i biedny, zrozumiał, że stanowimy jedną rodzinę”. Czy tylko chodzi o dobrą wolę okazywania serdeczności, bratania się z innymi i wchodzenia w wielką harmonię ze światem przyrody?

Między… Owo tytułowe „między” przenosi nas wszystkich do szczególnego czasu w corocznej pedagogii Kościoła.

Stajemy niejako na progu czasu, a jeszcze bardziej samych siebie, by spojrzeć w to, co za nami, w nasze chęci, zaangażowanie, wysiłki samorealizacji, w nasze uporczywe dążenia do doskonałości, i w nasze porażki. I oto dana nam zostaje perspektywa Wielkiego Postu. Czasu przygotowania, czasu kwarantanny, czasu drogi… To ważny czas. Czas sprecyzowania pojęć, dostrzeżenia, że granicą różnych subtelności jest osoba Jezusa Chrystusa. On wyznacza miarę miłości, On wyznacza możliwość dążenia i osiągania świętości. To On wreszcie sprawia, że możemy zrozumieć samych siebie. Jak u Norwida: Nie inaczej z Człowiekiem: gdy nań kto poziera, Jak on jest, i purpurę mu królewską zdziera. Oglądając go lichym od stopy do powiek, Jak pyłu garść rwanego wiatrem... ...cóż... tam... człowiek?! Ale pył ów, odniesion harmonii stworzenia, Kiedy atomem swoim w gwiazdę się zamienia, I wielka rzecz stąd rośnie: co godzina, co wiek. Co Era – to mówimy wtedy: ...oto Człowiek! K

musiał „współpracować służbowo”. Polacy ze zrozumieniem przyjęli wyjaśnienia Rosatiego i wybrali go, aby ich reprezentował w Parlamencie Europejskim, co czyni do dziś. Europarlamentarzystą z ramienia PO jest równiez TW „Znak” czyli Michal Boni. Choć Boni „zaistniał w przestrzeni publicznej” już w 1980r jako działacz związkowy, na oficjalnych stronach internetowych tego ministra nie ma ani słowa o jego solidarnościowym rodowodzie. Po prostu w 1989 r. narodził się polityk („w PRL związany z opozycją”) i był wykorzystywany we wszystkich rządach – Mazowieckiego, Bieleckiego, Suchockiej, Buzka, Tuska – pseudosolidarnościowych („lewica” dysponuje innym zestawem postaci). W 1991 roku Michał Boni został posłem i dał się poznać jako wielki przeciwnik lustracji. Krytykował on pomysł ujawnienia agentów, a realizujących go polityków porównał do Robespierre’a i Dzierżyńskiego. Ostrzegał, że Polskę czeka wojna domowa i rewolucja bolszewicka, że złamano prawo „dla wąskich

interesów grupowych”. Gdy Macierewicz realizując uchwałę Sejmu ogłosił swoją „listę”, okazało się, że wśród 66 posłów – agentów znajduje się także Boni. Salony warszawskie zatrzęsły się z oburzenia. Pracownicy uniwersytetu żądali ukarania winnych „potwarzy i zniesławienia”. Za Bonim murem stanęli przywódcy Solidarności. Pisano protesty. Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas i Henryk Wujec uznali wpisanie go na listę za element walki politycznej. „Odrzucamy to bezpodstawne oskarżenie” – pisali w liście opublikowanym w Gazecie Wyborczej. Historyk prof. Friszke wyraził wątpliwości co do rzetelności materiałów SB na temat TW ”Znaka”.Sam Boni wszystkiemu zaprzeczał i groził procesami o oszczerstwo. Czerwcowy zamach stanu dokonany przez Wałęsę, Tuska („panowie policzmy głosy”) i Pawlaka („czyszczę sobie UOP”) spowodował, że posłowie – agenci odetchnęli z ulgą i spokojnie zajęli się „stanowieniem prawa”. Wspaniała kariera Boniego rozwijała się bez przeszkód do 2007 roku, kiedy to Boni...przyznał się do współpracy z SB i ze łzami w oczach prosił o wybaczenie zapewniając, że wstydzi się swojego postępowania. Czyżby ministra ruszyło sumienie? Niezupełnie. Po prostu Tusk koniecznie zapragnął mieć go w swoim rządzie, a wtedy obowiązywały już oświadczenia lustracyjne. Przyjaciele Boniego przyjęli wyznanie z wyrozumiałością (mają podobne problemy?). Publicyści podziwiali odwagę, choć zdarzali się i tacy, co twierdzili, że lepiej byłoby przyznać się 15 lat wcześniej. Wymowna była reakcja Wałęsy –„kto nie ma grzechu niech pierwszy rzuci kamieniem” czy „polskie drogi są skomplikowane”... Natomiast Tusk podtrzymał propozycje uczestnictwa w rządzie „aby dać mu szansę odpracować błąd”, tak więc Boni – „mózg Platformy”„odpracowuje” do dziś. Dla post PRL-owskich polityków„lewicowych” czy „ludowców” umocowanie agenturalne można by traktować jako coś naturalnego. Jednak w partiach mieniących się antykomunistycznymi „umaczanie” we współpracę z SB jest jednoznacznie haniebne. Boni został posłem oszukując wyborców, którzy wybrali go jako

solidarnościowca, a więc człowieka walczącego o podmiotowość Polski. Trzeba jasno powiedzieć – donosicielstwo było formą wysługiwania się sowieckiemu okupantowi i jako takie – zdradą. Aby pozyskać tego współpracownika SB nie musiała się uciekać do katowania w kazamatach, wyrywania paznokci, czy kusić obietnicą paszportu albo mieszkania. Według Boniego zmuszono go do współpracy wielogodzinną (?) rewizją i szantażując groźbą ujawnienia zdrady przedmałżeńskiej. Niejeden z nas wie, że wymówki zdradzonej narzeczonej mogą być uciążliwe, ale czy gość tak nieodporny na szantaż nadaje się na ministra? Oczywiście „donosił rzadko i niechętnie nie szkodząc nikomu” itp. To element stały we wszystkich przypadkach ujawnionych donosicieli (formuła „wpisany na listę agentów bez wiedzy i zgody” pojawiła się później).I tu jestem w stanie mu wierzyć. Prawdopodobnie donosy pisane przez Boniego nikogo faktycznie nie interesowały. Dla funkcjonariuszy SB daleko ważniejsze niż tajemnice podziemnych struktur Solidarności, czy adresy drukarni, było pozyskanie figuranta. W niedalekiej perspektywie planowany był „upadek komuny”,więc umieszczenie swego podopiecznego na posadzie rządowej było dla oficerów prowadzących interesem życia. Możliwe, że Boni tylko swojej wiedzy zawdzięcza miejsce w „Pierwszym, Niekomunistycznym Rządzie Tajnych Współpracowników” T. Mazowieckiego – jest w końcu fachowcem – doktorem kulturoznastwa i specjalistą od zarządzania zasobami ludzkimi. Ludzie którzy zainwestowali w Boniego nie mają doktoratów z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi, ale swoje „zasoby ludzkie”, czyli watahy kapusiów wykorzystują bardzo efektywnie i skutecznie. Na listach najbogatszych Polaków zdecydowana większość to osoby w jakiś sposób powiązane z komunistycznymi służbami (rodzinnie, towarzysko czy służbowo). To właśnie oni, w większym niż sędziowie stopniu, są „specjalną kastą ludzi”, bo w III RP tego typu powiązania były (i są) gwarancją sukcesu życiowego. K

Nigdy (mam 75 lat) nie należałem do żadnej partii, ani do jej przystawek, nawet tak dekoracyjnych, jak TPPR. A jednak staję w obronie tych, którzy z różnych, mniej lub bardziej koniunkturalnych, powodów uczynili ten krok w mało chwalebną stronę, ale już z nawiązką wykupili się pracą na rzecz niepodległej Polski.

Kto kim był, a jest teraz?

M

ało było takich, jak mój profesor – rektor Akademii Rolniczej w Olsztynie, który w pierwszych dniach stanu wojennego złożył legitymację partyjną oświadczając: to już nie moja partia, oczywiście rujnując swą karierę. Byli też partyjni dziennikarze, którzy odmówili podpisania lojalki, co skutkowało natychmiastowym wyrzuceniem z pracy. Byli aktorzy bojkotujący rządowe media. Wszystkim tym należy się odznaka, a nie wypominanie, że kiedyś dali się uwieść. I to najczęściej na argument, że po staniu się towarzyszem, będą mieli większą możliwość zrobienia razem czegoś dobrego dla społeczności. Nie każdy tak myśli. W „Warszawskiej Gazecie” nr 51(497) w artykule pt. „Wszyscy won” (zawołanie Cejrowskiego, by gonić wszelkiej maści PZPR-owców) umieszczono zdjęcie Marcina Wolskiego wraz z twarzami rasowych targowiczan – utrwalaczy władzy ludowej. Wolski to dla wielu ulubiony publicysta i poeta, gotowy każdego dnia politycznym wierszykiem biczować lewicę w programie „W tyle wizji”. Prawie 40 lat minęło, gdy w radiowych audycjach „60 minut na godzinę” przemycał w postaci bajek krytykę ówczesnej władzy. Przewidział oblężenie pałacu regenta (Gierka) przez krasnoludki (Solidarność). Regent nakazał walkę z mitem o krasnoludkach do czasu, gdy natknął się na jednego takiego w zupie. Ba, Wolski wyprorokował dzisiejszą sytuację, gdy wyzwolone krasnoludki zaczęły masowo obżerać się smaczną odżywką sprowadzaną z Zachodu, niebezpiecznie wytracając swą pierwotną witalność. W galeryjce 12 zdjęć neofitów z PZPR-owską przeszłością dopatrzyłem się też Jerzego Targalskiego. Pewnie był kiedyś partyjniakiem, ale

Antoni Ścieszka w świetle tego, co teraz mówi i robi – mam wrażenie, że definitywnie skończył z PRL-owską przeszłością. Stoi na czele Ruchu Kontroli Wyborów. Stowarzyszenie to walnie przyczyniło się do wyboru naszego Prezydenta. Nierozsądne jest też odrzucanie tych, którzy w ostatniej chwili deklarują chęć przejścia na stronę patriotów, podobnie jak Gowin z PO. Ci, którzy totalnie

Ale szansę na poprawę każdy powinien mieć do końca żywota. Brak pobłażania to wytknięcie, ukaranie zgodnie z prawem. Za czyn! Ale nie przekreślanie człowieka. potępiają często nie lepszą mają przeszłość. A potępiani bywa, że zamykają się w sobie, wycofują się z polityki, albo idą w zaparte. Wykazywanie człowiekowi, że to co robił jest nieodwołalnie złe i dozgonnie musi być potępione, narusza jego godność, szacunek do siebie. Będzie się więc bronił i ujadał jak pies zagoniony do narożnika – odrzucał logiczne wywody, przekręcał fakty, a nawet nie chciał w ogóle słuchać. Zważmy na przypowieść o synu marnotrawnym. Na przemianę „ormowca” Szawła w św. Pawła. Nawet w ostatniej chwili na krzyżu – łotr za jedną sprawiedliwą ocenę swego żywota i obronę niewinnie skazanego – uzyskał obietnicę, że dziś jeszcze będzie w Raju. Oczywiście, nie może być pobłażania dla tych, którzy nie potrafią wyznać swych win, postanowić poprawę i zadośćuczynić.

P

rzykładem niech będzie mój były uczeń, grzeczny chłopak, wnuk powstańca wielkopolskiego. W 1980 roku już jako elew szkoły oficerskiej, w rozmowie ze mną wahał się co do oceny Solidarności. Po 20 latach, na zjeździe absolwentów naszej szkoły, już jako emerytowany major WP żalił się, że nie było mu dane powojować, bo Jaruzelski (kulturny facet) nie dał przyzwolenia, aby wojsko strzelało do rodaków, jak w 1970 roku. A on, gdyby taki rozkaz otrzymał – „strzelałby aż wątroba by pryskała”. Potem, gdy go spotkałem, wytknąłem mu to zachowanie z nadzieją, że jakoś się wytłumaczy, że miał chwilę słabości. Niestety, zbył mnie deklaracją – „trudno, jestem zwolennikiem cięć chirurgicznych”. Dokumentnie mu mózg z wojsku wyprali i wątpię czy pozbędzie się kiedyś tego kalectwa, nawet na łożu śmierci. Raczej do kodziarzy przystanie, na zgubę Ojczyzny. Ale szansę na poprawę każdy powinien mieć do końca żywota. Brak pobłażania to wytknięcie, ukaranie zgodnie z prawem. Za czyn! Ale nie przekreślanie człowieka. Chwała rządowi i prezesowi PiS, że mądrze i dalekowzrocznie postępuje. Zgodnie z naturą Polaków – ogólnie dobrodusznych, otwartych, łatwowiernych i chociaż kłótliwych, ale nie lubiących sytuacji ekstremalnych, zagrażających poczuciu godności przez panoszącą się podłość. Cały ten elaborat doskonale streszcza fragment wiersza Artura Oppmana: „Polsko! Żadnego nie przeklinaj z synów Ani nie zapomnij z dzieci swych nikogo Dla kainowych miej pogardę czynów Ale każdemu pozwól iść swą drogą Choć z różnych ścieżek – zejdą się na końcu By oddać pokłon wschodzącemu słońcu Gdy się na błękit wytoczy!” K


KURIER WNET · LUTY 2017

8

W·I·E·L·K·O·P·O·L·S·K·A Czy warto uczyć dzieci jeździć na nartach? Jasne że tak!

„Herosom” umęczonym

– odpowiada Marek Polcyn, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 2 w Nowym Tomyślu, który zaraża swoich uczniów pasją uprawniania narciarstwa

Danuta Moroz-Namysłowska

Heroicznościom mocarnym ten hołd się należy co znoszą tyle cierpień i tak ciężkie męki życia w «tymkraju”, miast powietrzem „europejskim” oddychać pełną piersią i „wartości” szerzyć.... „Tennaród” dziki jakiś, chory, wręcz ciemnota nieokrzesana postępem i ośmiorniczkami wybrał tyranów w mainstreamie wytwornie zwanych faszystami pod wodzą Jarosława, co na dodatek ma ...kota! Więc szerzyć się zaczęła po świecie ta granda i za ocean dotarła aż do Ameryki nie pomogły zaklęcia, nie pomogły krzyki tam także „oszołomy” postawiły na Trumpa! Teraz okładki magazynów puchną z obrzydzenia już elegancja „salonów” poniżej dna spadła już nie zakłada masek, okłada jak popadło w imię „wolności słowa” wyzutej z sumienia.... Więc „hołd” herosom, co nienawidzą Narodów i cierpią pod ich” jarzmem” tu składam uniżenie i proszę - skoro zamieszkujecie z nami tę wspaniałą ziemię nie niszczcie jej, nie kłamcie z wam tylko znanych powodów!

Historia w lutym Żabierek Krzysztof

L

uty jest najkrótszym miesiącem w roku, ale ważnych i historycznych wydarzeń jest w nim równie dużo jak w każdym innym miesiącu. Warto je przypomnieć. Już 1 lutego 1944 roku miało miejsce w Warszawie wykonanie wyroku smierci na Franzu Kutscherze dowódcy SS i policji dystryktu warszawskiego. Egzekucję wykonał oddział Pregaz- specjalny oddział Kedywu Komendy Głównej AK. Za ten czyn Niemcy dokonali masowych rozstrzeliwań ludności polskiej. Dzień później- 2 lutego minie 75 rocznica zagłady w obozie zagłady w Chełmnie nad Nerem przez Niemców około 1200 Żydów z Sompolna i okolic. Luty jest również miesiącem, w którym możemy zastanowić się nad trwałością sojuszów, gdyż właśnie 4 lutego rozpoczęła się konferencja Wielkiej Trójki w Jałcie 1945 roku, gdzie zachodni sojusznicy oddali Polskę w orbitę wpływów sowieckich, zapominając o polskiej krwi przelanej w obronie wolności krajów zachodnich w czasie II wojny światowej. 5 lutego 1937 roku Eugeniusz Kwiatkowski na posiedzeniu komisji budżetowej Sejmu przedstawił plan budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego. W dniu 7 lutego 1907 roku w Piastowicach (Wielkopolska) urodził się Walenty Szwajcer odkrywca szczątków osady w Biskupinie. Jego odkrycie było sensacyjnym wydarzeniem w historii Polski. Dzień później minie kolejna smutna rocznica (66.) wykonania wyroku śmierci na majorze Zygmuncie Szendzielarzu ps. Łupaszko, dowódcy legendarnego oddziału 5 Wileńskiej Brygady AK walczącej o wolność i suwerenność Polski. W nocy z 8 na 9 lutego minie 74. rocznica dokonania przez bandy UPA ludobójstwa na ludności polskiej w Parośli w powiecie Sarny na Wołyniu. Ten akt ludobójstwa był pierwszą zbrodnią dokonaną na tak wielką skalę przez bandy UPA na Polakach, stając się zapowiedzią krwawych wydarzeń z 1943 roku.

Kolejny dzień lutego tj. 10 lutego jest wspomnieniem dokonanej tego dnia w roku 1940 pierwszej masowej deportacji ludności polskiej w głąb ZSRR. W jej wyniku wywieziono blisko 120 tys. ludzi. Choć 14 lutego w społeczeństwie kojarzony jest głównie z walentynkami w dniu tym roku 1943 dokonano przekształcenia Związku Walki Zbrojnej w Armię Krajową. Było to ważne wydarzenie z historii polskiego ruchu oporu w okupowanej Polsce. 19 lutegp 1942 roku mija rocznica wydania rozkaz Reichsfuehrera SS Heinricha Himmlera o przewiezieniu zakwalifikowanych do germanizacji polskich dzieci z domów sierot w Kraju Warty do niemieckich instytucji wychowawczych w Rzeszy. W lutym komunistyczny aparat represji dokonał morderstwa jeszcze jednego wielkiego Polaka. 24 lutego 1952 roku wykonano wyrok smierci na Auguście Emilu Fieldorfie ps.,,Nil’’dówódcy Kedywu Armii Krajowej w czasie okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej. Ostatni dzień lutego, 28., przywraca nam wspomnienia o ludobójstwie, jakiegogo dopuściły się bandy UPA wraz z 4 Pułkiem Policyjnym SS 14 Dywizji SS,,Galizien’’ na bezbronnej ludności polskiej we wsi Huta Pieniacka w 1944 roku. Szczególnie to wydarzenie warto mieć przed oczami w momencie, gdy dochodzi do dewastacji pomnika tych ofiar na terenie obecnej Ukrainy i odrodzenia się kultu ludobójców spod znaku UPA. Sporo tych tak bardzo tragicznych wydarzeń, ale trzeba o nich pamiętać, gdyż historia Polski składa się nie tylko z chwalebnych kart pisanych w szumie skrzydeł husarskich, lecz również z tragicznych wydarzeń, gdy nasi sąsiedzi, kierując się nienawiścią do wszystkiego co polskie, starali się usunąć Polskę z map Europy i serc Polaków. K

Uhonorujmy Bohaterów Z okazji Narodowego Dnia Pamięci “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu będzie miało miejsce szereg wydarzeń. Główne uroczystości w stolicy Wielkopolski odbędą się 1 marca 2017 roku. Zgodnie z ustaleniami podjętymi w ubiegłym roku tegoroczne obchody są organizowane przez Wojewodę Wielkopolskiego. Środowiska kombatanckie i społeczne skupione w ramach Społecznego Komitetu Upamiętniania “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu są wspierającymi te uroczystości (to około 40 środowisk i stowarzyszeń miasta Poznania i powiatu). To wielka radość, gdyż tegoroczne uroczystości są pierwszymi organizowanymi w naszym mieście przez władze państwowe. W tym roku także odbędzie się Msza św., następnie przemarsz i uroczystości pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego przy al. Niepodległości. Dokładny plan obchodów po ostatecznym ustaleniu zostanie Państwu podany w późniejszym terminie. Zapraszamy wszystkich na to ważne i piękne święto Narodowe. Uhonorujmy Polskich Bohaterów. w imieniu Społecznego Komitetu Upamiętniania “Żołnierzy Wyklętych” w Poznaniu – Dariusz Kucharski

Nowotomyscy narciarze Aleksandra Tabaczyńska

N

owy Tomyśl, miasto leżące w zachodniej Wielkopolsce, zupełnie nie kojarzy się z uprawianiem sportów zimowych, a już na pewno nie z narciarstwem alpejskim. I słusznie. Nie sprzyja temu: ani ukształtowanie terenu, ani infrastruktura, ani tradycje regionu. Na płaskim obszarze, z dala od gór i związanych z nimi trasami zjazdowymi, trudno spotkać pasjonatów białego szaleństwa. Jednak znalazł się człowiek, który postanowił spróbować nie tylko propagować narciarstwo, ale wychowywać kolejne roczniki, świetnie jeżdżącej na nartach, nowotomyskiej młodzieży szkolnej.

Zdrowy styl życia Marek Polcyn – dyrektor Szkoły Podstawowej nr 2 w Nowym Tomyślu, absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu oraz dyplomowany instruktor narciarstwa alpejskiego – planował zorganizowanie zimowego wyjazdu na narty jeszcze jako nauczyciel wychowania fizycznego w latach dziewięćdziesiątych. I udało się. Młodzi adepci zjazdówek, pod opieką swojego nauczyciela pojechali do Karpacza. Jednak, aby nauka narciarstwa odbywała się regularnie trzeba było jeszcze czasu. W 2000 roku Marek Polcyn został dyrektorem szkoły i o swoich planach nie zapomniał. W raz z zespołem nauczycieli: Anną Kaszkowiak, Małgorzatą Sosińską, Elżbietą Geisler oraz Barbarą Szymańską, opracował program o nazwie „zdrowy styl życia”, który funkcjonuje w szkole do dziś. Jednym z elementów tego projektu stała się „Biała szkoła”. Pierwszy

wyjazd został zorganizowany w roku szkolnym 2003/2004 czyli zimą 2004. Nie było łatwo. Taka oferta stanowiła całkowitą nowość dla społeczności szkolnej, a i rodzice podchodzili do pomysłu z rezerwą. Trudno było też zebrać odpowiednio liczną grupę uczniów. Wiadomym jest, że ten sport wiąże się z określonymi wydatkami. Oprócz sprzętu, trzeba mieć też właściwą odzież oraz zapewnić dodatkowo kwotę na opłacenie wyciągów narciarskich. Dlatego podczas pierwszego wyjazdu, te dzieci, które chciały, jeździły po prostu na sankach, chodziło głownie o to, by spędziły zimą choć kilka dni w górach. Jednak już następne lata pokazały, że dzieciaki chcą szusować wyłącznie na deskach, więc od 2005 roku do dziś wszyscy uczestnicy obligatoryjnie uczą się zjeżdżać na nartach. Ewoluowała nie tylko sama koncepcja „Białej szkoły”, ale zmieniła się też lokalizacja. Pierwsze pięć lat dzieci zjeżdżały ze stoków Szklarskiej Poręby, a od 2009 roku mieszkają w Bielicach w Kotlinie Kłodzkiej, a trenują na trasach Czarnej Góry.

Biała szkoła Dlaczego o tym piszę? Narciarstwo to nie tylko umiejętności, ale prawdziwie zdrowy styl życia. Sama sprawność fizyczna to za mało. Chodzi o wytworzenie prawidłowych nawyków związanych zarówno z rozwojem fizycznym dziecka, dbałością o zdrowie, ale też pięknem świata. Narciarze wstają wcześnie, aby wykorzystać dzień jak najpełniej i nacieszyć się samą jazdą i górami. Spać też chodzą o odpowiedniej porze, by wypocząć i następnego

Wspomnienie o śp. Wiktorze Węgrzynie (1939-2017), komandorze Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego ks. Jarosław Wąsowicz SDB

W

połowie stycznia dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci Wiktora Węgrzyna, twórcy i Komandora Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego. Grono ludzi z nim zaprzyjaźnionych wiedziało, że od kilku miesięcy zmagał się z ciężką chorobą. Polecaliśmy jego walkę o życie w modlitwach. Wiktorowi nie udało się jej wygrać. Zmarł w wieku 77 lat w Chicago, gdzie mieszkał od lat 70-tych. Był człowiekiem znanym w środowiskach patriotycznych, od wielu lat angażował się w wiele inicjatyw upamiętniających polską historię zarówno za oceanem, jak i w naszej ojczyźnie. Sam zainicjował wiele ciekawych przedsięwzięć. Był m.in. inicjatorem Motocyklowych Zlotów na Jasnej Górze im ks. ułana Zdzisława Jastrzębiec Peszkowskiego, w 2001 roku założył Stowarzyszenie Międzynarodowy Motocyklowy Rajd Katyński, którego celem jest organizowanie rajdów motocyklowych do miejsc mordu i pochówku patriotów polskich. Stowarzyszenie organizowało również pomoc Polakom na Wschodzie. Nasze ziemie utracone ukochał szczególnie i często bywał na Kresach. Tam też się poznaliśmy. Nie pamiętam, którego roku dokładnie to było. Ale z grupą motocyklistów odwiedził na pątniczym szlaku Międzynarodową Pieszą Pielgrzymkę z Suwałk do Ostrej Bramy, kiedy przez Wileńszczyznę maszerowała do Matki Miłosierdzia. Zamieniliśmy wówczas kilka

słów, wymieniliśmy adresy i telefony. Od tego momentu spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Jednego roku Wiktor Węgrzyn ze swoimi przyjaciółmi wraz z kibicami Lechii Gdańsk i Lecha Poznań uczestniczył w obchodach Święta Niepodległości w Wilnie. Zawieźliśmy wówczas do Polskich szkól 3 tony książek. Świętowaliśmy z naszymi rodakami narodowe święto m.in. w Solecznikach, Butrymańcach. Modliliśmy się przy grobie upamiętniającym mord sowieckiej partyzantki dokonany na mieszkańcach wsi Koniuchy. Wiktor zawsze emocjonalnie przeżywał kontakty z Polakami na Kresach. Wspierał i promował także inne patriotyczne wydarzenia w Polsce. Był w tym względzie bardzo aktywny. Politycznie był także związany z obozem prawicy. Czynnie angażował się chociażby w ostatnie wybory parlamentarne, stając na czele Komitetu Wyborczego Wyborców Grzegorza Brauna „Szczęść Boże!”. Kilkukrotnie uczestniczył w Patriotycznej Pielgrzymce Kibiców na Jasną Górę. Angażował się również w upamiętnianie Żołnierzy Wyklętych. Mogłem zawsze na niego liczyć w kwestii poparcia naszych kibicowskich inicjatyw. Za wszystko dobro, którego doświadczyłem i piękne życie Wiktora dziękuję dzisiaj Panu Bogu. Nie zapomnimy o nim w naszej modlitwie podczas pielgrzymowania do Ostrej Bramy i Na Jasną Górę. Niech Pan Bóg wynagrodzi mu miłość do Polski darem nieba. K

Kocham góry i nie jestem w tym odosobniony. Górami można cieszyć się latem i te radości moim uczniom są znane. Wiele letnich wycieczek szkolnych jedzie właśnie w góry. Zimowe obcowanie z górską aurą jest zupełnie inne i nie da się tak łatwo porównać. Jazda na nartach po pięknych śnieżnych trasach to sposób na przeżycie niezwykłej przygody połączonej z widokami górskiej panoramy i uśpionej przyrody pod zaspami puszystego śniegu. To możliwość „naładowania akumulatorów” zdrowym powietrzem, wesołym współzawodnictwem oraz satysfakcją z wyczynów sportowych na miarę własnych możliwości. Oczywiście, można zastanawiać się, po co. Po co marznąć, wydawać pieniądze, ryzykować kontuzję, ale w gruncie rzeczy – moim zdaniem – chodzi o to, by być w górach. Bo góry są cudownym miejscem, w którym człowiek powinien przebywać od najmłodszych lat. Budzą ogromny respekt, uczą pokory, są czymś stałym. Takiego postrzegania gór trzeba uczyć się od dziecka, przebywając w nich, poznając je, ucząc się dla nich szacunku, choćby w sposób nieuświadomiony. Zimą doskonale pomagają w tym narty. Dzieci wychowane na nartach będą w dorosłym życiu inaczej postrzegały świat. Moim zdaniem – piękniej. Będą też w góry wracać, o każdej porze roku. Poza tym dzieci, ucząc się jeździć, są po prostu szczęśliwe. Odbierają to jako fajną zabawę i powiew wolności. Dostają od nas, nauczycieli, tę odrobinę szaleństwa – oczywiście w bezpiecznych ramach – która jest niezbędna do normalnego rozwoju człowieka. Dla nich wydarzeniem jest już wpięcie się w narty, nawet gdy jest zupełnie płasko. Cieszy je wywrotka w śnieg, podjadanie go ukradkiem. Po prostu beztroska.

dnia mieć siły na kilku godziną naukę na świeżym, często mroźnym, powietrzu. Podczas „Białej szkoły” uczniowie wyruszają na stok jeszcze przed dziewiątą. Uczy to dzieci zaradności: muszą wstać, wcześnie zjeść śniadanie, przygotować sobie przekąskę na stok, a w przeddzień zadbać o sprzęt, suchą odzież, buty, rękawice itd. Na miejscu zawsze jest autokar, który dowozi grupę na trasy narciarskie. O piętnastej obiad, a więc trzeba się przebrać, znów zadbać

Sprawność fizyczna to za mało. Chodzi o wytworzenie prawidłowych nawyków związanych zarówno z rozwojem fizycznym dziecka, dbałością o zdrowie, ale też pięknem świata. o sprzęt i wysuszenie kombinezonów. Popołudnia i wieczory uczniowie mają zorganizowane w sposób przemyślany i zabawny – dzieci nie mogą się nudzić, ale też rozbrykać. Muszą mieć siły na kolejny dzień na stoku. Grają więc w tenisa stołowego lub inne zabawy grupowe, jest też czas no obejrzenie przygotowanych przez nauczycieli filmów. Atrakcją każdej Białej szkoły stał się basen, aby po dniu pełnym wysiłku, rozluźnić mięśnie.

Biała szkoła wypracowała sobie odpowiednią renomę i chętnych na coroczny wyjazd nie brakuje. Ta forma całkowicie się przyjęła i zarówno rodzice jak i uczniowie pytają o wyjazd właściwie od września. Przez dziesięć lat, w góry na narty, pojechało 120 dzieci z Nowego Tomyśla. Niektóre po kilka razy z czego rekordziści byli aż pięciokrotnie. Pierwsze wyjazdy trwały pięć dni, obecnie od kilku lat – siedem. Uczniowie podzieleni są na trzy grupy: początkujących, średnio i dobrze jeżdżących. Naukę z początkującymi rozpoczyna Marek Polcyn, którego wspomaga jeden nauczyciel, aż do momentu tak zwanego „postawienia na nartach”. Potrzeba na to dwóch dni. Po dwóch dniach dziecko nie tylko porusza się na nartach, ale potrafi regulować prędkość jazdy, skręcać i co najważniejsze hamować. Lepsi, pod okiem opiekunów, doskonalą technikę jazdy równoległej. Metodykę nauki jazdy na nartach reguluje Polski Związek Narciarski i według wytycznych PZN nauczani są nowotomyscy uczniowie. Do grupy nauczycieli, którzy przez ostatnie dziesięć lat uczestniczyli w Białej szkole dołączyły: Grażyna Stachecka, Jolanta Warkocka – Patalas i Alicja Rura. Marek Polcyn swój czas dzieli sprawiedliwie i nie ma dziecka, które by nie poszusowało z dyrektorem szkoły. Najlepsi ostatniego dnia jadą na czerwoną trasę czyli już wymagającą od narciarza konkretnych umiejętności. K

PLAN PRACY POZNAŃSKIEGO KLUBU GAZETY POLSKIEJ IM. GEN. PIL. A. BŁASIKA LUTY 2017 2. luty godz. 17.30 · Spotkanie klubowe Poseł Bartłomiej Wróblewski omówi aktualną sytuację w kraju i w Sejmie RP. Salka przy dolnym kościele kks. Pallotynów pw. św. Wawrzyńca przy ul. Przybyszewskiego. Po spotkaniu w w/w kościele o godz. 19.00 odprawiona zostanie Msza św. w intencji tragicznie zmarłego przewodniczącego Klubu śp. Zenona Torza. 9. luty godz. 18.00 Spotkanie z red. Witoldem Gadowskim i prezentacja jego nowej książki pt. „Krew nie woda” · Sala Polskiej Akademii Nauk, ul. Wieniawskiego 17 . 10.luty · Miesięcznica Tragedii Smoleńskiej Jak co miesiąc spotykamy się na Mszy św. w intencji Ojczyzny i Ofiar tej tragedii w kościele pw. Najświętszego Zbawiciela przy ul. Fredry
o godz. 17.00 . Po Mszy św. przejście pod Pomnik Ofiar Katynia i Sybiru, gdzie po krótkiej modlitwie odczytany zostanie Apel Klubów Gazety Polskiej, zapalimy znicze i złożymy kwiaty 12. luty · Wyjazd do Obornik Wielkopolskich na Jubileuszowy Koncert Obornickiej Orkiestry Dętej pt: „20 ZADĘTYCH LAT” . Zapisy i szczegóły dotyczące wyjazdu na spotkaniach klubowych do 9 lutego. 16. luty godz. 17.30 · Spotkanie klubowe Aktualną sytuację na Litwie, problemy i osiągnięcia tamtejszej Polonii zaprezentują wielcy patrioci i pasjonaci, mecenasi polskości na Litwie Państwo Liminowiczowie. Staraniem Krystyny i Ryszarda Liminowiczów gościliśmy na Koncercie Niepodległościowym w listopadzie 2016 r. dzieci z polskich szkół na Litwie i artystów Teatru Polskiego w Wilnie z przedstawieniem „Lubonie”
wg sztuki J.I. Kraszewskiego. Salka przy dolnym kościele kks. Pallotynów przy ul. Przybyszewskiego. 23 luty godz. 18.00 · Wieczór poetycko-muzyczny Swoje wiersze i limeryki dotyczące polityki czasów minionych i obecnych przedstawi dr. Henryk Krzyżanowski przy akompaniamencie fortepianowym Jana Martiniego. Miejsce spotkania: Sala Czerwona Pałacu Działyńskich, Stary Rynek 87. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszamy !


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.