nowyczas2013/195/009

Page 1

LONDON SEPTEMBER 2013 9 (195) FREE ISSN 1752-0339

W OGNISKU

nowy czas


2|

wrzesień 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk RACHUNEK? PO CO?!

Szanowna redakcjo, po miesiącu pobytu w Londynie, przed czternastu laty, trafiłam w pewną sobotę na zabawę do PoSKlubu na iv piętrze w PoSK-u. Potem przez pewien czas zaglądałam tam w sobotnie wieczory. Po paru latach przerwy znowu odwiedziłam PoSKlub na iv piętrze. nic się nie zmieniło! Ten sam Prezes i klimat ten sam, tylko kurzu jakby więcej. Kupując piwko poprosiłam o rachunek i… zdziwienie, niechęć, ale rachunek dostałam, tylko że z… 26.05.2000 roku. Ha, ha różnica tylko 13 lat! Przez tyle lat ludzie kupowali piwo i nikt nigdy nie dostał rachunku, ba, nikomu do głowy nie przyszło, żeby o to poprosić? Dzisiaj prośba o rachunek wywołuje bezsensowne tłumaczenia obsługi, niechęć, oburzenie! Ciekawa jestem dlaczego??? Pozdrowienia dla redakcji renATA reLinger

12

£30

£60

Drogi Czytelniku, wesprzyj jeDyne na Wyspach polskie niezależne pismo! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Brytanii bądź zamówienia też w krajach Uniiwypełnić Europejskiej. Abyformularz dokonać Aby dokonosć należy i odesłać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go naorder na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk ReDaKtOR NaCZelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); ReDaKCja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Tatiana Judycka, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Anna Maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIał MaRKetINGu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WyDaWCa: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowna redakcjo, W lipcowo-sierpniowym wydaniu „nowego Czasu” ukazał się list pana Z. grzyba. Jesteśmy zdziwieni treścią listu. 30 czerwca 2013 roku na Walnym Zebraniu została powołana nowa Komisja rewizyjna. Pan grzyb nie jest członkiem Komisji rewizyjnej, a jedynie członkiem PoSKlubu. W wyrazami szacunku W imieniu Zarządu AnDrZeJ MAKuLSKi Prezes PoSKlubu Od red.: Dla ścisłości – wyżej wymieniony list [NC193-194] podpisali: Z. Grzyb, S. Grudzień, S. Kosiec, I. Kuczykowska – wchodzący w skład Komisji Rewizyjnej POSKlubu.

komentarz > 11 A JEDNAK MOŻNA BYŁO! Szanowna redakcjo, mam na myśli ognisko Polskie. Jego renesans! Byłam pod dużym wrażeniem, uczestnicząc w przyjęciu na jego otwarcie. Po tych walkach, przepychankach, podchodach, wzajemnych pomówieniach, sekundowaniu grupie, która chciała tę naszą perłę „spieniężyć” (vide „Dziennik Polski”) i mieszaniu czytelnikom w głowach doszło do triumfalnego otwarcia, w którym postanowili też uczestniczyć wczorajsi śmiertelni wrogowie odnowy. niektórzy już o tym epizodzie zapomnieli. gdyby chodziło tylko o ognisko… niestety, w podobnych okolicznościach „spieniężano” inne nasze ośrodki, a ten niecny proceder jeszcze nie wymarł. Dlatego nigdy za wiele o nim przypominać, również, a może przede wszystkim tym, którzy dzielili się już skórą na ogniskowym niedźwiedziu, czy – jak sugerował red.

Dużo ludzi nie wie, co robić z Czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu.

grzegorz Małkiewicz – już zasiadali do „pieczeni z ogniska”. „nowemu Czasowi” gratuluję wytrwałości i rzetelności w podawaniu informacji, co z pewnością poruszyło członków, by zacząć działać w obronie tego najstarszego polskiego klubu. Dziękuję za nowy czas w ognisku. Z poważaniem AnnA ŁużYCKA Szanowni Państwo, dziękujemy serdecznie wszystkim, którym udało się dotrzeć na naszą wystawę Young Creative Poland: 4 Years on w nowo odrestaurowanym budynku ogniska Polskiego przy exhibition road w Londynie. Wystawa odbyła się w ramach London Design Festival. Dla tych, którym nie udało się do

Magdalena Samozwaniec

nas przybyć, przygotowaliśmy relację fotograficzną autorstwa Jana Lutyka. Zdjęcia oraz komunikat prasowy na: www.hightail.com/download/OGh mRkJmcGs4NVZESjlVag Chciałybyśmy również polecić Państwa uwadze projekt doktorancki naszej współkuratorki Kasi Jeżowskiej. Kasia zajmuje się badaniem polskich wystaw projektowych w XX wieku. Właśnie rozpoczęła kampanię społecznościową Design Miners: www.indiegogo.com/projects/desi gn-miners Pozdrawiamy serdecznie, AnKA SiMone, MiśKA Lovegrove, KASiA JeżoWSKA Od red.: Zdjęcie z wystawy Young Creative Poland: 4 Years on na str. 1.

W kilka dni po uroczystym otwarciu Ognisko Polskie przy Exhibition Road odwiedził HRH Duke of Kent, który rok temu stanął w obronie polskiego klubu (otwartego w 1940 roku przez jego ojca), kiedy zawisła nad nim groźba sprzedaży. Na zdjęciu z panią Jolantą Wójtowicz, menedżerem restauracji.

SAVE OUR POLICE COMMUNITY SUPPORT OFFICERS The Police Service is facing massive challenges over funding, the government has cut Home Office budgets which means the Police are having to make some difficult and hard decisions regarding Neighbourhood Policing, which has inevitably affected crime levels. Neighbourhood Policing teams play a key part in crime prevention, especially our Police Community support officers who deliver an intelligence-led proactive problem solving approach to enable them to focus on and tackle specific local issues. So please sign this e-petition and let our Police Community Support Officers remain a visible and accessible presence in our communities.

epetitions.direct.gov.uk


Art rtEriA tEriA aR aRt RtteR R teR Riia a arTeer erIa erIa r A Rte tteR e ia arT eR a TTer rIIa aA ArtEr riA aR a Ter Te er rIa Ar rtEriiA aR RttteR eRiia eR a ar rT Er riA A aRttteR eRia arT rTTerI TeerIa ArttE Ria ia arTerIa ia ar arTe rTe r rT TerIa e erI ArtEriA ArtE EriA aRte aRt a teR eR Ia a ArtEr ArttEEr riA aRteR a teR Ria arTer a rI A aRt RteR teR eRia Ria ar arTer r erIa a rtEri rt iA A Art rtEriA riA r iA aRt aR a RteR eRia rTee a A Rte teR eRia a arTer a r A Art iA aR a Ter rIa rt rtEr a aR R Riia a rT EriA aRtt a a TerIa ArttE R a ar Ia rtE tEEr aRte a teR eR Rte teR a a Ter rI

IIs s lOnDoN l nDoN lO N a bbRiDgE? R RiiD RiD iDg gE? wHaT w wHa aTT

aR aRtt eX eXhIbItIoN+ hIbbItIoN+ lIv lIvEE mUsIc mUs sIc

WhEn

14-16 n nov ov v 2013

WhErEE

oG oGnIsKo nIsK Ko o pO p pOlSkIe OlSkIe ttHe Hee pOlIs pOlIsH sH H hhEaRtH EaRtH cLu cLuB uB 5 pRiNc 55 cEs gA AtE At pRiNcEs gAtE eXhIbItIoN rOaD eX hIbItIoN r OaD llOnDoN OnDoN s sW7 W7 2pN

The Embassy of tthe he Republic Republic of Poland Poland in London ondon The Hanna & Zdzislaw Zdzisla aw Br Broncel roncel Charitable Charitable Tr Trust ust


4|

wrzesień 2013 | nowy czas

czas na wyspie

OGNISKO AND THEY SAID IT COULDN’T BE DONE

London’s famous, friendliest and oldest Anglo-Polish club worldwide, the seventy-three year old, Ognisko Polskie (The Polish Hearth), was officially opened on 16 July 1940 by HRH The Duke and Duchess of Kent. On Wednesday evening, 18 September, with refurbished premises, the club re-opened it’s doors with a warm welcome for members, guests, and media alike.

Mirek Malevski

Phew! So here we are then. At the new, more chic, our famous and precious Ognisko – 55 Prince’s Gate, London SW7! Not exactly the Battle of Britain, but almost. The Battle of Polonia, if you please. That memorable Cri de Coeur evening, 11 May 2012, when the packed one-hundred-fighter-plus scramble at portraitist Basia Hamilton’s Stanhope Gardens studios set the fiery tone – action stations. Here, at last, the Ognisko old guard was firmly put on notice; NO SALE! – and things really took off. Then as the crow flies, from Stanhope Gardens onto Ognisko, in that now famous Alfa Romeo flight, with pilot Jolanta Pelczynska at the controls, and flight attendants Bozena Karol, Teresa Potocka, with soon to be exchairman, the moribund Andrzej Morawicz in the cockpit. Morawicz wakes up, and is suddenly ready, after years of resistance and prevarication, much to the dread of his sell-out pals, to accept new Ognisko members – the birth of the “Rejtan 27”.

Ognisko re-opened it’s doors with a warm welcome for members, guests, and media alike

a host of others, ensures a thumping safe landing. The NO-TOSALE- VOTE prevails. Die-hard noble Ognisko members win by a handsome eighty eight votes to three! All is well. Well no… Ominously, escaping our radar, from over the horizon a new enemy appears. A splinter group – the Knights of Malta, or should that be Flights of Malta loom overhead. Incredulously under the demented wing of one, bully Captain Don Quixote Marek Sawicki, with (Prima) Donna Teresa Sawicka in the slip stream, plus other flighty headless chickens, an attempt, under the guise and pretence of a ‘Trust-Charity’ is made to sabotage, and take over Ognisko. Club members are having none of it. Quite a dog fight ensues. Trails of black smoke can be seen over 55 Prince’s Gate. But there was always, and only ever going to be one winner – The real Ognisko club members. Come Sunday 24 February 2013, 2pm. It is DR-Day (DecisionRestaurant Day), Designer Tomasz Starzewski, and actress Rula Lenska spiritedly throw their weight behind a packed and vociferous floor. Out with the floundering tunes of Concerto, and in with the sublime dishes of Jan Woroniecki. The vote for Woroniecki is carried by an impressive 133 to 32.

There follows the crucial Sunday 27th May, 2012, Ognisko ‘emergency take-off’ EGM meeting. Much behind the scenes work, particularly by Małgosia Belhaven, Nowy Czas, Henryka, FCOB, the Rakowicz-Mochlinska axis, and Basia Hamilton of course, plus

But still Sawicki’s ‘Don Quixote Bomber Brigade’ come swooping, making hostile sorties on Ognisko. Lady Belhaven, Basia Hamilton, Maja Lewis, Piotr Michalik and committee, are intimidated and terrorized in the most appalling way. They all stand firm. Unyielding. Ognisko’s Judicial Committee – under the vigilant, prudent and intelligent stewardship of Stefan Rakowicz, and Julek Bogacki – ‘swing’ into action. But there is no halting Bomber Sawicki and Tigermoth Jan Sikora-Sikorski. How to stop them ? At another operations desk, Teresa Bazarnik bravely sets in motion a petition signed by the elite Squadron 5. The fifty signatures are enough to trigger a special resolution SGM meeting for 14 April 2013. Again some agile behind the scenes (legal) work from Marta Kochanowska and of course Lady Belhaven, ensures a cracker of a result – the decision to suspend the scoundrels is an overwhelming ninety nine votes to three. Hurrah! But no… Still the enemy onslaught continues. One afternoon, with a renegade support squadron, Bomber Sawicki’s crew, infiltrating Ognisko’s office defence systems, set about Ms Dzik-Jurasz and Ms Ela Wernik who bravely fend off their less than amorous advances, and protect the club’s files and records. Next thing, Bomber Sawicki and Sikora Sikorski are then allegedly throttling, and pinning our club secretary Andrzej Błoński to the wall. Gentlemen! Time, please! This is not the way we do things, or conduct business at Ognisko. The police are called in. That’s it. It’s the last straw. The gang of seven are thrown out of the club. Colonel Safe-Hands Nick Kelsey, Club Chairman, endorses the view of all Ognisko members, and issues a stern, clarifying letter published in Dziennik Polski, (and Nowy Czas). Good riddance we all say. Roger and out ! The next – at last friendly – battle, was one against time. The logistics were formidable. How to get the building, it’s basement, hallway, restaurant, and the famous Hemar Room – salonballroom all back into operational order after years of willful

Tomasz Starzewski and Rula Lenska

It all started at Basia Hamilton’s Stanhope Gardens studio

Stefan Rakowicz, Anna Mochlinska and Jan Falkowski

There was no end of joy for members...


|5

nowy czas | wrzesień 2013

czas na wyspie

Work in progress…

Jan Woroniecki, Małgorzata Belhaven and Basia Zarzycka

neglect. The deadline dates are 18th and 19th September. Its late July. Jan Woroniecki, new club restaurateur did his bit. Full marks! A gleaming new kitchen, Ognisko’s engine room, was installed as a priority. The loos, (Gents) a disgrace up until now, are totally refurbished; from brand new everything, new lavatories, smart tiling, basins, hand driers, pastel smoke charcoal doors (the author did not peep into the Ladies, but is assured all is well) – all looks terrific. Through Ognisko’s famous portals, the reception area is transformed. Large old mirror retained, together with portraits of our Polish Military, reminding us why we are here. The warm neutral off-white sweeps elegantly through the bar area and around the restaurant, swirling elegantly up the stately staircase. Thanks to the generosity of Jan Zylinski, who has age old fond associations with the club, the Hemar Room is given a whole new lease of life – refurbished and re-painted (off-white), under Jan’s supervision, and thanks to his funds. Email image monitoring shows that things are progressing nicely… but with much still to do. Midnight hours before the great day (Wednesday, 18th September), reveals that the toilets are still being kitted out, but the last minute hitches are overcome through the small wee hours… and WE get there… At the famous Ognisko entrance, the immovable 55 Prince’s Gate brass plate on the two columns are being polished by Klaudia Krzoska, adding the final, and first touches to the new Ognisko. What a resplendent sight. Its evening, Wednesday 18th September 2013, (remember the date), and Ognisko is packed like sardinesledzie-sardynki with members, guests, journalists, photographers, potential new members. At the door, inevitably, we are greeted by our beautifully as always turned out two heroines, Malgosia Belhaven and Barbara Hamilton – our hostesses for the grand two day/evening opening. Malgosia, keen as ever is clutching – as is Ela Wernik – clipboards, ready to entice new Ognisko club members. The cocktails, and drinks flow, the canapés are deftly served up by elegant, smiling, unsurly waitresses and waiters. It is a happy

…and the final touches

...and the vodka flows...

Club Chairman, Nick Kelsey

Young Stefan, with Dad – the new generation of Anglo-Poles

ambience. Old faces greet each other as if for the first time. New faces are introduced. Laughter mingles with proud achievement. There is much unashamed back-slapping. (New) young and old are chatting, partying. Upstairs, in the Hemar Room on the initiative of Ognisko club secretary Andrzej Błoński is the splendid Polish Art exhibition, Young Polish Design displaying all that is best from Poland’s young arts talent (vide cover page). Back downstairs, in amidst the squeeze.… hey… it can’t be… ex-club Chairman… no. Is it a ghost… is it the real thing? Yes it is – Andrzej Morawicz. What does he make of it all? In the immortal words of Sir Winston Churchill (Yes, Winston Churchill, his portrait at the club should be re-instated): In War: Resolution. In Defeat: Defiance. In Victory: Magnanimity. In Peace: Goodwill”. And they said it could not be done. Well it can. Ognisko showed the way! Polonia enemies everywhere take warning, take heed ! Photos by: Cornelia Bauer, Marek Borzęcki, Barbara Hamilton, Gosia Skibińska, Henryka Woźniczka


6|

wrzesień 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Bloomberg daje pięć milionów Masz dobry pomysł na usprawnienie życia w swoim mieście? Powiedz o tym swojemu burmistrzowi! Lokalne władze mogą zdobyć pięć milionów euro na jego realizację. Rusza właśnie wielki, europejski konkurs finansowany przez burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga Adam Dąbrowski

Wywożenie śmieci, budowa szpitali, zapewnienie przyzwoitej edukacji – choć Europa to wielki kontynent, kłopoty jej miast bywają dosyć podobne. Od Albanii po Wielką Brytanię. – Wszystkie miasta są takie same, nieważny jest rozmiar – przekonywał burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg podczas spotkania w londyńskim ratuszu, które odbyło się 24 września. Rządzący mają identyczne zadanie: zapewnić mieszkańcom sprawne funkcjonowanie usług. Nie ma tu miejsca na wdawanie się w ideologiczne dysputy. Jak powiedział jeden z moich przedmówców, Fiorello La Guardia, burmistrz Mediolanu: nie istnieje lewicowy czy prawicowy sposób na wywożenie śmieci. Michael Bloomberg przyjechał do brytyjskiej stolicy na zaproszenie gospodarza Londynu, Borisa Johnsona, by ogłosić wielki europejski konkurs sfinansowany z jego prywatnych funduszy. O tym, że Michael Bloomberg zajmuje wysoką pozycję na liście światowych bogaczy, powszechnie wiadomo. Natomiast, że z własnych pieniędzy finansuje wiele akcji obywatelskich – tu, w Europie – jest rzeczą mniej znaną. Zarządza jednym z najbogatszych miast świata, zrobił fortunę na

Burmistrzowie: Warszawy – Hanna Gronkiewicz-Waltz, Londynu – Boris Johnson, Nowego Jorku – Michael Bloomberg, Mediolanu – Fiorello La Guardia na spotkaniu w londyńskim ratuszu

Boris Johnson Niespełna pięćdziesięcioletni Boris to specjalista od efektownych akcji. W dzień po tym, jak wybrano go na burmistrza Londynu zakazał spożywania alkoholu w środkach komunikacji miejskiej. Jego idée fixe to rowery – sam jest zapalonym użytkownikiem tego pojazdu, projekt rowerów miejskich stał się więc jego oczkiem w głowie (Bloomberg podchwyci potem ten pomysł w Nowym Jorku). Co ciekawe, Johnson urodził się w... Nowym Jorku. W jego żyłach płynie krew turecka, francuska i niemiecka. śEdukacja? Typowa dla brytyjskich wyższych sfer: najpierw Eton, potem Oxford. Świetnie czuje się w mediach. Często występował w satyrycznym programie Have I Got News For You, pisze też dla konserwatywnego „Daily Telegraph. Kontrowersje Wiecznie nie uczesane włosy, niewyparzony język i skłonność do

gaf. To znaki rozpoznawcze burmistrza Londynu. W kłopoty Borisa wpędza poczucie humoru, podobnie jak u Bloomberga balansujące często na granicy political correctness. Tak było na przykład, gdy pozwolił sobie na pikantny dowcip podczas czerwcowego spotkania z przedstawicielami mniejszości seksualnych. Wielu uczestników zareagowało opuszczając salę. Niektórzy twierdzą też, że pod maską żartownisia Johnson pozostaje tradycyjnym torysem. I wytykają mu choćby członkostwo w elitarnym, anarchizującym Bullingdon Club, zrzeszającym nieco zepsute dzieci bogaczy, których ulubioną rozrywką było rozwalanie w drobny mak, co tylko się dało. Obsesja na temat rowerów czy pomysł uruchomienia kolejki liniowej nad Tamizą sprawiają, że burmistrz Londynu często zmagać się musi z zarzutem, że zamiast rozwiązywać realne problemy miasta (takie jak choćby coraz bardziej dający się nam we znaki brak mieszkań) preferuje efekciarstwo. Mimo tego Johnson w cuglach wygrał po raz drugi wybory na burmistrza Londynu. Zebrał brawa za organizację igrzysk olimpijskich w 2012 roku. Swoją bezpośredniością i poczuciem humoru rozmiękcza nawet najzagorzalszych przeciwników, a jego pasji, jaką jest Londyn, nie sposób nie zauważyć. Ambicje polityczne – Boris, Boris! – krzyczał pewnego dnia czternastotysięczny tłum podczas igrzysk olimpijskich. Obok wyraźnie zadowolonego Johnsona stał wówczas David Cameron, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. To wtedy brytyjskie media po raz kolejny zaczęły spekulować na temat ambicji politycznych burmistrza. Johnson nie ukrywa, że chciałby być premierem. Problem? Jego skłonność do gaf i ekscentryczny wizerunek. Czy premierostwo dla Borisa to zbyt wysokie progi?

MichAel BlooMBerg Dużo starszy od Borisa, 71-letni Bloomberg nie jest nowojorczykiem z urodzenia. Przyszedł na świat w Bostonie. Ukończył Harvard. Pierwsze kroki stawiał w biznesie. To na zarządzaniu agencją informacyjną gromadzącą wysoce wyspecjalizowane dane ekonomiczne dorobił się miliardów. Dziś firma ma ponad 100 oddziałów, również w Londynie. Magazyn Forbes ocenia jego fortunę na 31 mld dolarów, co plasowałoby go na liście światowych bogaczy na pozycji 13. Jako burmistrz ma opinię technokraty. Kontrowersje „Trzy największe kłamstwa? Czek został już wysłany; cieszę się, że jestem Żydem; rano nadal będę cię szanował”. To jeden z żartów przypisywanych Bloombergowi przez pracowników jego koncernu. Burmistrz słynie z bezpośrednich żartów i zwrotów, jest na

bakier z polityczną poprawnością. Wyczulona na tym punkcie nowojorska inteligencja nie reaguje na nie najlepiej. Za wypowiedź, że chciałby „zaliczyć” jedną z pracownic, Bloomberg stanął nawet przed sądem. To jednak drobiazgi w porównaniu do pomruków niezadowolenia, jakie Bloomberg wywołuje we własnej partii, gdzie ma opinię liberała. Wielu prawicowych polityków nie mogło znieść, że Bloomberg bardzo zdecydowanie walczył o zakaz sprzedawania w szkołach napojów gazowanych, pozbawiając tym samym pieniędzy koncerny, które je produkują (decyzję zablokowały lokalna legislatura oraz sąd). Opowiada się też za łagodnym podejściem do nielegalnych imigrantów, nazywając prawicowe pomysły, by ich masowo wydalać z kraju – „mrzonkami”. Mówi „tak” aborcji i zdecydowanie „nie” paleniu (radykalnie podwyższył podatki na papierosy, co na konserwatystów zawsze działa jak płachta na byka). Ambicje polityczne Od dłuższego czasu typowany na kandydata na prezydenta, konsekwentnie wybierał jednak zarządzanie Nowym Jorkiem. Ale właśnie ogłosił, że po upływie obecnej kadencji powie Nowemu Jorkowi bye. Niektórzy pytają, czy ma chrapkę na zastąpienie Obamy. Bloomberg na razie uśmiecha się tajemcniczo. Problem? Już dziś ma 71 lat, a w Stanach na samą kampanię trzeba mieć niezłą kondycję.


|7

nowy czas | wrzesień 2013

czas na wyspie

euro za dobry pomysł specjalistycznej agencji informacyjnej i przywiózł worek pieniędzy, który chce dać twórcom najlepszych pomysłów mających usprawnić życie w europejskich miastach. Zwycięzcy konkursu dostaną fundusze na urzeczywistnienie ich projektów. Liczą się innowacyjność i świeżość. Swoje propozycje zgłaszać mogą miasta europejskie liczące przynajmniej 100 tys. mieszkańców. Pomysł jest już wypróbowany, bo Michael Bloomberg, który od dawna stawia na działalność filantropijną, przetestował go w zeszłym roku we własnym kraju. Jak podkreślał podczas konferencji prasowej, bardzo ważne jest to, by rozwiązania dało się potem zastosować w innych miastach. – Mają one posłużyć całemu światu – mówił Bloomberg. I dodawał, że doświadczenie z amerykańskiej edycji konkursu podpowiada mu, że pomogą organizacje pozarządowe i prywatni przedsiębiorcy. Jego zdaniem dzięki nim miasta będą mogły pozwolić sobie na podejmowanie ryzyka. – W Nowym Jorku dobrze zdajemy sobie sprawę z wagi filantropii i inicjatywy prywatnej. Umożliwiają one robienie rzeczy, których ogół nie uznaje za warte finansowania z kieszeni publicznej. Doskonałym przykładem jest choćby malarstwo impresjonistyczne. Gdyby nie filantropia, nie byłoby go. Bardzo długo ludzie nie uznawali tego za sztukę. A dziś ob-

razy impresjonistów przebijają ceną dzieła wielkich mistrzów – tłumaczył Bloomberg. – W porównaniu z wami, mamy jeszcze sporo do nadrobienia, jeśli chodzi o wspieranie przez prywatną inicjatywę projektów obywatelskich. Ale jesteśmy w tym coraz lepsi – dodawał gospodarz spotkania, burmistrz Londynu Boris Johnson. Projekt Mayors Challenge wspierany jest też przez Eurocities, stowarzyszenie zrzeszające ponad 130 europejskich miast (w Polsce oprócz stolicy są to między innymi Białystok, Poznań, Wrocław i Kraków). Obecna na konferencji jego przewodnicząca, a zarazem burmistrz Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz uważa, że konkurs to szansa dla średnich miast. Bo często zdarza się, że to w nich powstają ciekawe koncepcje, dopiero potem naśladowane przez metropolie. – Przykładem jest choćby Lyon ze swoim systemem rowerów miejskich – tłumaczyła Hanna Gronkiewicz-Waltz. Rzeczywiście, w dużej mierze rowerową rewolucję zawdzięczamy właśnie niewielkiemu miastu w środkowej Francji. W zeszłym roku to właśnie tamtejszy system (o nazwie Velo) wygrał plebiscyt Międzynarodowej Federacji Automobilistów na najlepszą miejską rowerową komunikację w Europie. Londyńskie Boris Bakes były drugie. – Jest mnóstwo rzeczy, które możemy sko-

piować od innych – mówiła Gronkiewicz-Waltz, zgadzając się z Michaelem Bloombergiem, że na burzy mózgów skorzystają wszyscy, bo dobre pomysły szybko rozprzestrzenią się po całym świecie. – Także w Warszawie możemy już dziś jeździć miejskimi rowerami czy kupować bilety przez internet – wyliczała prezydent. Ale pytana, w jakich sferach jej miasto mogłoby skorzystać z nowych pomysłów, wyraźnie unikała odpowiedzi. Być może przed zbliżającym się referendum dotyczącym jej odwołania wolała raczej skupiać się na tym, co polskiej stolicy już udało się osiągnąć. Czy również z tego samego powodu na tak ważnej konferencji nie pojawiły się żadne media krajowe? To z pewnością odpowiedzianość kancelarii prezydent Warszawy („Nowy Czas” został zaproszony przez biuro prasowe Borisa Johnsona). – Gdyby konkurs istniał parę lat temu, na pewno mielibyśmy duże szanse zgłaszając nasze Centrum Kopernika. Może sam pomysł nie był bardzo nowoczesny, ale to, co się tam teraz dzieje, z całą pewnością jest innowacyjne – przekonywała Gronkiewicz-Waltz. Zwycięzcy konkursu dostaną pieniądze, które zapewnią, że projekty nie pozostaną tylko na papierze. A jakie pomysły wygrały w amerykańskiej edycji Mayors Challenge? Główną nagrodę zdobyła koncepcja zgłoszona przez burmistrza miasteczka Providence. To nowatorski program pozwalający lepiej analizo-

wać i w konsekwencji usuwać luki w słownictwie dzieci pochodzących z biednych rodzin. Z kolei Chicago zaproponowało platformę internetową błyskawicznie zbierającą dane na temat miejskiego życia (korki, wypadki, podtopienia... lista jest bardzo długa) i wysyłającą mieszkańcom niezbędne informacje w skondensowanej formie. Z Houston nadeszła natomiast rewolucja w recyclingu. Badania pokazują, że Amerykanie niezbyt chętnie segregują śmieci, więc autorzy pomysłu postanowili ułatwić im to zadanie. Opracowali technologię, wzorowaną na tej stosowanej w górnictwie, która segreguje odpady z niespotykaną dotąd skutecznością. Efekt? Mieszkańcy Houston mogą wrzucać śmieci „jak leci”, do jednego kubła. Resztę zrobi za nich maszyna. Udział w konkursie zgłaszać można do 11 listopada. Konkretne projekty spłynąć muszą do organizatorów przed końcem stycznia przyszłego roku. Wiosną ogłoszona zostanie lista dwudziestu finalistów. Potem każdy z nich dostanie szansę dopracowania swego pomysłu z pomocą ekspertów zaproszonych przez organizatorów programu. Ostateczny werdykt poznamy jesienią przyszłego roku. Uhonorowanych zostanie pięć najlepszych pomysłów. Główna nagroda wyniesie pięć milionów euro, pozostałe cztery miasta dostaną po milionie.


8|

wrzesień 2013 | nowy czas

czas na wyspie

W sukurs szkolnictwu polskiemu za granicą: kursy PUNO i UJ kształcące nauczycieli języka polskiego i kultury polskiej Jak motywować dzieci i młodzieş do nauki rodzimego języka, gdy dominującym językiem dnia codziennego staje się powoli język angielski, a kultura anglosaska uparcie toruje sobie drogę na terytorium wcześniej zarezerwowane dla polskości?

Szkolnictwo polskie w Wielkiej Brytanii ciÄ…gle siÄ™ rozwija, usiĹ‚ujÄ…c sprostać nowym, narastajÄ…cym wyzwaniom wynikajÄ…cym z potrzeby edukacji licznej, ciÄ…gle rosnÄ…cej rzeszy polskich dzieci i mĹ‚odzieĹźy, ktĂłre obecnie przebywajÄ… na Wyspach. DoniosĹ‚e zmiany polityczne i spoĹ‚eczne, natęşony ruch migracyjny, rozwĂłj techniki, a szczegĂłlnie informatyki, wymaga zmian w dydaktyce i metodyce nauczania w szkolnictwie polskim w Wielkiej Brytanii. NadrzÄ™dnym celem sobotnich Szkół PrzedmiotĂłw Ojczystych jest nauczanie jÄ™zyka polskiego w kontekĹ›cie polskiej kultury, historii, literatury, tradycji, religii i rodzimych wartoĹ›ci. Dzieci oraz mĹ‚odzieĹź poznajÄ… rĂłwnieĹź geografiÄ™ kraju z elemantami przyrody. Jak tego wszystkiego nauczyć w ciÄ…gu trzech, czterech godzin lekcyjnych, raz w tygodniu, w sobotÄ™? Jak motywować dzieci i mĹ‚odzieĹź do nauki rodzimego jÄ™zyka, gdy dominujÄ…cym jÄ™zykiem dnia codziennego staje siÄ™ powoli jÄ™zyk angielski, a kultura anglosaska uparcie toruje sobie drogÄ™ na terytorium wczeĹ›niej zarezerwowanym dla polskoĹ›ci? Jak skutecznie kultywować i pogĹ‚Ä™biać toĹźsamość narodowÄ… przy pomocy kunsztu polskiej mowy? Z inicjatywy Ministerstwa Edukacji Narodowej przy współudziale ekspertĂłw z polskich szkół za granicÄ… i polskich pedagogĂłw i metodykĂłw z Kraju zostaĹ‚a opracowana Podstawa Programowa, ktĂłrej celem byĹ‚o stworzenie ram programowych na tyle elastycznych, by moĹźna je przystosować do róşnych warunkĂłw i potrzeb.

Brak odpowiednich kadr Jednym z gĹ‚Ăłwnych problemĂłw przy realizacji tego programu jest brak stosownie wykwalifikowanych kadr. Nauczyciele, przybywajÄ…cy z Polski, ktĂłrzy zaczÄ™li uczyć w polskich sobotnich SzkoĹ‚ach PrzedmiotĂłw Ojczystych przenoszÄ… tu metody stosowane do nauczania dzieci jednojÄ™zycznych, jednokulturowych w warunkach szkół w Kraju, na grunt polskich szkół sobotnich za granicÄ…. Te metody nauczania sÄ… niestety nieadekwatne, by sprostać wymogom w klasach, gdzie dzieci sÄ… juĹź co najmniej uczniami dwujÄ™zycznymi, a poziom jÄ™zyka polskiego w klasach jest bardzo zróşnicowany – sÄ… dzieci z maĹ‚ĹźeĹ„stw mieszanych lub dzieci trzeciej lub czwartej generacji PolakĂłw mieszkajÄ…cych za granicÄ… – a program jest realizowany w ciÄ…gu niewielu godzin lekcyjnych raz w tygodniu. PojawiajÄ… siÄ™ teĹź problemy z dyscyplinÄ… wynikajÄ…cÄ… czÄ™sto z traumy, jakÄ… dzieci przeszĹ‚y czy teĹź przechodzÄ… po rozstaniach z krewnymi i przyjaciółmi, z dostosowywania siÄ™ do legislatury angielskiej, z koniecznoĹ›ci motywowania uczniĂłw do dodatkowej nauki i uczÄ™szczania do szkoĹ‚y w soboty. Specyficzne problemy pojawiajÄ… siÄ™ w

przypadku dzieci specjalnej troski. Okazało się, şe problemem jest teş często brak znajomości języka angielskiego wśród nauczycieli, potrzebny, by zidentyfikować interferencje leksykalne, fonetyczne i gramatyczne tak nagminne u dzieci dwu-/wielojęzycznych. Nauczyciele często takşe nie znają angielskiego systemu edukacyjnego i mają inne podejście do nauczania i oceniania ucznia.

UmiejÄ™tne naUczanie w szkole polskiej jest priorytetem i klUczem do efektywnego naUczania rodzimego jÄ™zyka oraz ksztaĹ‚towania toĹźsamoĹ›ci narodowej nowego pokolenia polakĂłw. Naprzeciw temu wyzwaniu wyszedĹ‚ Polski Uniwersytet na ObczyĹźnie (PUNO) razem z Uniwersytetem JagielloĹ„skim (UJ). Zorganizowano podyplomowe studia dla absolwentĂłw wyĹźszych uczelni, ktĂłrzy pragnÄ… zdobyć dodatkowe kwalifikacje i uzyskać status Nauczyciela JÄ™zyka i Kultury Polskiej. Po ukoĹ„czeniu studiĂłw nauczyciele tacy bÄ™dÄ… wyposaĹźeni w najnowszÄ… wiedzÄ™ dydaktycznÄ… oraz stosowne metody nauczania jÄ™zyka polskiego, aby skutecznie uczyć zarĂłwno w SzkoĹ‚e PrzedmiotĂłw Ojczystych, jak i nauczać jÄ™zyka polskiego obcokrajowcĂłw w Wielkiej Brytanii lub gdziekolwiek za granicÄ…, a takĹźe i w Polsce. Pierwszy kurs rozpoczÄ…Ĺ‚ siÄ™ w paĹşdzierniku ubiegĹ‚ego roku. ZgĹ‚osili siÄ™ absolwenci róşnych kierunkĂłw, niektĂłrzy bez specjalizacji pedagogicznej, jak i rĂłwnieĹź wykwalifikowani nauczyciele, ktĂłrzy obecnie uczÄ… w polskich szkoĹ‚ach sobotnich i uwaĹźajÄ…, Ĺźe potrzebne sÄ… im niezbÄ™dne narzÄ™dzia, aby wykonywać swĂłj zawĂłd bardziej efektywnie. Dyplom otrzymany po ukoĹ„czeniu studiĂłw rozszerza moĹźliwoĹ›ci zawodowe absolwentĂłw – kwalifikuje ich do nauczania jÄ™zyka polskiego na caĹ‚ym Ĺ›wiecie. A zapotrzebowanie na wykwalifikowanych nauczycieli w tej dziedzinie roĹ›nie.

stUdia podyplomowe dla naUczycieli Studia podyplomowe obejmują zajęcia z metodyki nauczania, gramatyki opisowej, oceny i testowania, literatury w nauczaniu języka polskiego, historii Polski, praktyk pedagogicznych, teorii i praktyki tłumaczenia. Studenci zapoznają się równieş z wymogami egzaminu GCSE Polish i AS/A2 Polish, do którego przystępuje wielu uczniów polskich szkół sobotnich. Studenci pierwszego kursu zaliczyli juş dwa semestry. Uczęszczali na kurs co dwa tygodnie podczas weekendów. Przed nimi ostatni, który zaczyna sie jesienią. Zdobyta przez nich podczas dotychczasowych zajęć wiedza juş

zaczęła owocować w praktyce: stosują nowe metody i dąşą do zmodyfikowania systemu nauczania i uczenia się. Miejmy nadzieję, şe przyczynią się do unowocześienia systemu nauczania w polskich sobotnich Szkołach Przedmiotów Ojczystych. Pierwszy kurs trwa trzy semestry, a wykładowcami są doświadczeni nauczyciele/wykładowcy z obydwu uniwesytetów. Dyrektorem studiów jest profesor Władysław Miodunka – teoretyk, praktyk, autor podręczników, rozpraw i wielu inicjatyw upowszechniania nauki języka polskiego oraz dyrektor Certyfikacji Języka Polskiego. Profesor Miodunka sam równieş prowadzi zajęcia, dzieli się swoim doświadczeniem nauczania dzieci i obcokrajowców za granicą, przekazując glęboką wiedzę z dziedziny nauczania języka polskiego jako drugiego/obcego. Wykladowcami są

równieş autorzy podręczników do nauczania języka polskiego, wśród nich doc. Anna Seretny, doc. Iwona Janowska, dr Agnieszka Rabiej. Studenci odbywają praktyki w szkołach sobotnich i zapoznają się z systemem tych szkół. Nowa edycja studiów zaczyna się w paşdzierniku 2013. Będzie to kurs, co dla wielu osób jest bardzo waşne, dwusemestralny. Zapisy odbywają się w sekretariacie PUNO, tel: 020 8469 305 w godzinach urzędowania lub przez Internet: www.puno.edu.pl. Jest to kurs niezbędny, aby zdobyć kwalifikacje nauczyciela Języka Polskiego i Kultury Polskiej, a który otwiera drogę do nowej kariery, efektywnego nauczania i uzyskania satysfakcji zawodowej.

Beata Howe Zakład Dydaktyki Polonijnej PUNO

Polski Polski lski Uniwersy Uniwersytet ersy tet RÂ?Â?ßøýĂˆÂąÂš M„ RÂ? Â?Â?ßøýĂˆÂąÂš Ăľ FĂŽĂˆÂ—øĂˆÂąÂšÂš

ZAPISY NA STUDIA PODYPLOMOWE NA K: KIERUNEK: N K: A KIERUNEK M m € M7$ BM m € M7$ B-€|D €|D ]RFcD7$/R ]RFcD7$/R DmFhm_| ]RFcD7$B !_m/7 4 7 DmF Fhm_| |] RFcD7$BB B DR B DR !_m/7 4 1D URN GZD VHPHVWU\ ]DMÚÊ ]DMÚÊ w co drugi weekend, cena £1200 200 SURZDG]RQH SU]H] Z\ Z\NïDGRZFÜZ \NïDGRZFÜZ ] 8- L 3812 381 12

]JĂŻRV]HQLD ]JĂŻRV] ]]HQLD HQLD www www.puno.edu.pl .puno.edu puno edu.pl pl


|9

nowy czas | wrzesień 2013

w polityce

Czy Gowin pRzekona wyBoRCów? Jarosław Gowin opuścił Platformę Obywatelską. Bez względu na przyszłe losy tego polityka określanego jako pryncypialny konserwatysta, i ugrupowania, które zechce stworzyć, już teraz osiągnął rzecz wydawało by się niemożliwą na polskiej scenie politycznej – wykreował czytelną pozycję lidera.

Bartosz Rutkowski

Bałagan po Jarosławie Gowinie będziemy sprzątali miesiącami, obyśmy tylko zdążyli z porządkami przed wyborami do europarlamentu, martwią się ludzie z otoczenia premiera Donalda Tuska, którzy sami prywatnie nie wierzą w karierę zbuntowanego posła poza strukturami Platformy Obywatelskiej. Kto wie, jakby się cały spór na linii Gowin-Platforma, czy też Gowin-Tusk potoczył, gdyby premier stanął jednak do debaty, jak chciał tego Gowin, i pokonał go zdecydowanie. Może jednak Donaldowi Tuskowi zabrakło już pary, czaru, może bał się, jeśli nie przegranej, to trudnych pytań o to, jak rządzi Polską. A podszczypywanie Gowina pokazało jedynie słabe strony Platformy. Przede wszystkim takie, że połowa liczącej oficjalnie 40 tys. członków Platformy Obywatelskiej to tak naprawdę martwe dusze, skoro frekwencja przy wyborze szefa partii wyniosła mniej więcej 50 proc. Z tych pozostałych 20 tys. co piąty oddał jednak głos na Gowina, który co prawda przegrał z Tuskiem o czym od początku wiedział, ale zamieszanie w partii zostało.

na co liczyŁ gowin? Zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że kiedy rzucił rękawicę Tuskowi, nie miał innego wyjścia, musiał stoczyć pojedynek. Inni z kolei wskazują, że była to skalkulowana gra obliczona na to, że niemieszcząc się w ramach Platformy – Gowin jest przeciwny i związkom partnerskim, i metodzie in vitro, i praktycznej likwidacji Otwartych Funduszy Inwestycyjnych – walczył o stworzenie sobie miejsca poza strukturami partii Donalda Tuska. Jeśli tak było, to najlepszym dla niego wyjściem byłoby wyrzucenie go z Platformy, wtedy w roli męczennika łatwiej by przyciągał do siebie podobnych „poszkodowanych” przez partyjne struktury. Gowin jednak wolał sam wypisać się z partii, co jednoznacznie skrytykowały media rządowe, chociaż w przypadku rebeliantów, którzy odeszli z Prawa i Sprawiedliwości, ci sami dziennikarze podsuwali inne rozwiązania, głównie pluralizm partyjny w szeregach PiS. Po odejściu Gowina w kierownictwie Platformy Obywatelskiej powiało grozą, że taki ruch podziała jak kula śnieżna, że za Gowinem pójdą inni, a w sytuacji, kiedy Platforma z sojusznikiem, Polskim Stronnictwem Ludowym, ma głosów do forsowania swoich ustaw

na styk, może oznaczać przyspieszone wybory. Jak na razie jednak, poza dwoma pewniakami, Johnem Godsonem i Jackiem Żalkiem żaden inny poseł Platformy nie zamierza opuścić partii rządzącej.

co zrobi tusk? Premier Tusk już szykuje sobie poduszkę bezpieczeństwa, wyjścia ma dwa. Pierwsze – bardziej brutalne – podkupić ludzi z partii Palikota. To ostatnie ugrupowanie po błyskotliwym wejściu do parlamentu siadło. Sam Palikot nie ma pomysłu na dalsze ruchy. Atakowanie Kościoła z jednej strony, z drugiej zaś wspieranie liberalnych pomysłów Platformy, jak choćby popierane przez niego podwyższenie wieku emerytalnego sprawiło, że sympatycy polityka z Biłgoraja, jak go określają w PiS, pogubili się, nie wiedzą, o co Palikotowi chodzi. On sam chyba też, skoro co raz zmienia swój własny wizerunek. Drugi sposób jest delikatniejszy – przyciąganie tych posłów, którzy z takich czy innych powodów opuścili swoje partie, są dziś niezależni, ale licząc na kolejne wyborcze rozdanie nie kryją poparcia dla Platformy. Poza tym jest jeszcze Sojusz Lewicy Demokratycznej, o którym mówi się, że to pewny sojusznik partii Tuska, która po wyborach w roku 2015 pewnie nie zostanie liderem, co jednak nie musi oznaczać, że nadal z kimś do pomocy nie będzie rządziła Polską.

nowe ugruPowanie? A co z Gowinem? W wydawanym przez siebie pisemku usłużni mu ludzie piszą, że to polityk charyzmatyczny, pryncypialny, do szpiku kości konserwatywny. Ale kiedy pada pytanie, czy jakakolwiek inicjatywa Gowina ma szansę zaistnieć poważnie w polityce, zapada milczenie. Bo Gowin musi pamiętać o tym, co stało się z takimi ugrupowaniami, jak zapomniana już partyjka Michała Ujazdowskiego – Polska Jest Najważniejsza, której członkowie musieli przeprosić się z PiS, ugrupowaniem Kowala, Poncyliusza czy innych zapomnianych już polityków, czy choćby z Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry, która nie może się w sondażach przebić przez próg wyborczy. Być może Gowina uwiodły wewnętrzne sondaże Prawa i Sprawiedliwości sprzed kilkunastu miesięcy, które wyraźnie wskazywały, że jest na prawicy miejsce na uporządkowaną – jak to określono – partię. Gowin, którego znajomi określają jako egocentryka, widział się pewnie na czele takiego ruchu. Ale jego entuzjazm winien studzić los tych posłów, którzy

wyrzuceni lub po opuszczeniu partii z własnej woli próbowali polityki samodzielnie. Nie wyszło. Poza Ruchem Palikota, który przebojem wdarł się do parlamentu, w polskiej polityce nie dzieje się nic takiego, co by rozbiło monopol PO i PiS – reszta ugrupowań może jedynie aspirować do roli sojusznika, bo jak dotąd żadna z tych partii nie ma szansy na bezwzględną większość. I to pewnie psuje humor Gowinowi, który poprawia mu się pewnie w tych chwilach, kiedy jego dawni koledzy z Platformy mówią: ale bałagan nam Jarek pozostawił. Bez względu na przyszłe losy Gowina i ugrupowania, które zechce stworzyć, już teraz osiągnął rzecz wydawało się niemożliwą na polskiej scenie politycznej – wykreował czytelną pozycję lidera. Wszystko zależy od tego, jakie zdobędzie notowania ugrupowanie Gowina, od tego, jakie to będzie ugrupowanie i kto do niego przystąpi. Mówienie o frakcji konserwatywnej w PO jest trochę na wyrost. Jeśli nawet taka grupa istnieje, to głównym jej determinantem jest posiadanie władzy, a nie wdrażanie własnych rozwiązań. A do władzy bliżej jest im z Tuskiem niż z Gowinem.

Przekonać elektorat Przebieg pierwszego etapu jest więc nadal niewiadomy, a pozostaje jeszcze drugi etap, o wiele ważniejszy – przekonanie elektoratu i powtórzenie przynajmniej sukcesu wyborczego Palikota. Jak pokazały wybory lidera PO, Gowin ma dobrą pozycję w środowiskach biznesowych, rozczarowanych polityką rządu, ale to za mało, żeby uzyskać dobre notowania wyborcze i tym samym mocną pozycję przetargową w ewentualnych rozmowach koalicyjnych. Z PO takie rozmowy są ze względów oczywistych niemożliwe. Zresztą Platforma od dłuższego czasu dryfuje w kierunku koalicjanta jeszcze kilka lat temu wykluczanego z takich kalkulacji – partii postkomunistycznej Leszka Millera. Największą jednak przeszkodą w próbach ożywienia sceny politycznej jest bierność wyborców. Od lat o wynikach wyborów decyduje połowa uprawnionych do głosowania. Bierni wyborcy prywatnie narzekają, co politycznego przełożenia niestety nie ma, ale ma niestety wpływ na jakość życia politycznego w Polsce.


10|

wrzesień 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Wielbiciele mitów Krystyna Cywińska

2013

Nie jestem mitomanką. Tak sobie schlebiam. Czyżbym była wyjątkiem wśród moich rodaków? Z przyczyn nieosobistych, nadmieniam, ale narodowościowych i historycznych. Bo moi rodacy bodaj w większości, jak mniemam, wolą mity od faktów. A jeśli jednak faktów czy dat dobrze nie znają, to je mitologizują. Albo konfabulują. Niedawnow sondzie ulicznej w Warszawie zapytano pewnego studenta:– Co się stało 17 września w 1939 roku?

– Jak to co –padła odpowiedź. – Wybuchło powstanie warszawskie. No proszę! Nie wiedział biedak, że tego dnia Sowieci wkroczyli do Polski. Jak by nie było, i jaka by to nie była pamięć, Powstanie Warszawskie zakodowano w narodowej pi razy oko świadomości. Inne powstania też, a było ich kilka, nie licząc zrywów. A wszystkie otoczone mitem. I teraz nurtuje mnie pytanie, czy walka z mitami jest niczym walka z wiatrakami? Czy nożem w plecy świetlanej narodowej pamięci? Mnie pamięć ostatnio też nie dopisuje. Ale niektóre przeżycia wpisały się w nią do końca mego życia. I wracają do mnie ich zmory i koszmary z każdą następną ich rocznicą. 5 października 1944 roku opuszczaliśmy powstańczą Warszawę. Dzień przedtem błąkałam się po spiętrzonych ruinach i gruzach naszego miasta. Po szkieletach i trupach. Po sterczących gdzieniegdzie czarnych krzyżach śmierci. Przez osiem godzin szukałam naszego domu – dawnej dumy Warszawy. Drapacza chmur co miał dwadzieścia dwa piętra. I przeszedł do historii, bo pierwsza bomba niemiecka w kilka godzin po wybuchu powstania zwaliła nasze mieszkanie w skrzydle na szóstym piętrze. Pod koniec pozostał tylko stalowy kikut, poczerniały od ognia i dymu. Moja busola. Mijały mnie ludzkie postacie niczym widma piekielne. Z tobołkami, w których były już tylko zawinięte w

szmaty dzieci. Ktoś prosił o wodę, ktoś o kawałek chleba. A ja szłam pnąc się po gruzach, odarta ze wszystkiego. W poczuciu winy, rozgoryczenia, bezradności i zwątpienia. Przez te wszystkie lata od wybuchu powstania trawiło mnie to zwątpienie. W celowość tej decyzji, w rozum polityczny, i rozsądek dowódców, którzy je powzięli. I przez te wszystkie lata a było ich dotąd 69 – nie mogłam się ze sobą pogodzić. Dlaczego poszłam? Czy poszłabym raz jeszcze? W ten beznadziejny, skazany na zagładę straszny bój. Bez broni. Bez zaopatrzenia. Bez środków sanitarnych. Czy bym poszła? Pewnie tak. Bo tak nas wychowano. Bo tak nami kierowano. Bo tak nas indoktrynowano. Bo tak w nas wmawiano, że honor, że ojczyzna. Bo zawsze niezmiennie kieruje nami i decyduje o naszym życiu grupa polityków i dowódców. Bo zawsze byliśmy skazani na ich decyzje i rozkazy. A odstępstwo od tych decyzji uważano za zdradę. Za sprzeniewierzenie się ojczyźnie. A ja jeśli brałam udział w rocznicach powstania, przez te wszystkie lata to w hołdzie poległym. To dla ich pamięci. Żeby ich przez chwilę przywrócić w świadomości. Tych moich młodych towarzyszy broni poległych na twardym bruku. I tych ponad 200 tysięcy mordowanych, katowanych i wypędzanych pod bronią mieszkańców mojego miasta. Sztandary niesione w rocznicę powstania powinny być kirem

kryte. Dzwony bić powinny tylko na znak żałoby i przestrogi. Na znak opamiętania. Że nie wolno rzucać na szalę hura patriotycznych haseł ludzkiego życia. Że ktoś musi za to ponosić na ziemi czy w zaświatach odpowiedzialność. Za te matki i ojców, i synów i córki wystawionych na rzeź. Ukazało się wiele książek i opracowań historycznych na temat powstania, takich i innych, z tego i innego punktu widzenia. Ale ostatnio wydana książka historyka Piotra Zychowicza pt. Obłęd 44 ustawia decyzje o rozpoczęciu powstania w odpowiednim świetle. To był prezent dla Stalina, pisze historyk. I stawia tezę, nie on zresztą pierwszy, że zaufanie w pomoc Sowietów było szaleństwem i brakiem rozeznania politycznego. Wkroczyli do Polski w nocy z 23 na 24 stycznia 1944 roku. W ramach Akcji „Burza” miejscowi dowódcy AK otrzymali instrukcje ujawniania swoich ludzi i przyłączania się do oddziałów sowieckich, by z nimi walczyć. No a potem zlikwidowało ich sowieckie NKWD. Jak wiemy, Sowieci zatrzymali się na linii Wisły dzielącej Warszawę. A Stalin i jego towarzysze czekali na Kremlu aż się Warszawa wykrwawi. Aż zginie jej młode, niepokorne pokolenie. Aż tylko kamień zostanie na kamieniu. Żeby wkroczyć w te gruzy i zająć to moje miasto. To, co piszę, jest rachunkiem mojego sumienia. Dręczonego przez tyle

lat. Jest też spowiedzią z naiwności zaufania do moich dowódców. I polskich polityków rezydujących w pałacach londyńskich. Nie wszystkich. Byli i tacy, którzy mieli poważne wątpliwości co do rozsądku powstańczej decyzji. Gen. Anders, wtedy we Włoszech, też miał takie wątpliwości i był tej decyzji przeciwny, bo znał Sowietów. Ale i on rzucił swoich żołnierzy do bitwy o Monte Cassino. Bitwy nie wygranej, bo w klasztorze na górze nie było już oddziałów niemieckich. Kiedy nasi żołnierze klasztor zdobyli, znaleźli w nim zaledwie kilku niemieckich niedobitków. Mniej niż mój batalion „Kiliński” po zdobyciu warszawskiej siedziby poczty i telegrafu PASTA. Myśmy tych jeńców niemieckich wzięli znacznie więcej. Byłam w eskorcie odprowadzającej ich do szpitali i punktu zbornego. I co z tego? Warszawa padła. A francuskie oddziały ominęły Monte Cassino i poszły bokiem na Rzym. 5 października, po wyjściu z Warszawy, obchodziłam swoje urodziny w wagonie bydlęcym. Wiozącym nas do niewoli. Za nami zostało piekło. Z dymem, pożarem i smugą krwi bratniej. Za nami została Polska w sowieckich szponach. Czy nie trzeba było wojny przeczekać – jak inne narody o mniej szlachetnych i wzniosłych pobudkach? Chyba tak. Według Cicerone „życie jest krótkie, sława nieśmiertelna”. Ale kto dziś sławi Polaków za ich męstwo i poczucie honoru? Tylko my, Polacy. Wielbiciele mitów.

Mutti Merkel W Niemczech bez zmian – tak w skrócie można by streścić ostatnie wybory powszechne u naszego zachodniego sąsiada. Angela Merkel nie tylko pozostała na stanowisku kanclerza, ale jeszcze bardziej swoją pozycję umocniła. Muszę się przyznać, że zazdroszczę Niemcom ich polityków. Właściwie to nie tylko polityków, ale może przede wszystkim ich racjonalnego podejścia do życia. Tego naturalnego, jakby wrodzonego pragmatyzmu, dzięki któremu dzisiejsze Niemcy są potęgą nie tylko gospodarczą, ale również i polityczną. Ostatnia wygrana Angeli Merkel pokazuje, jak nam, Polakom, daleko jest do jakiejkolwiek politycznej normalności. No bo powiedzmy wprost: nasi politycy o takiej popularności jak Merkel (wynikającej ze skuteczności!) mogą tylko pomarzyć. Nikt o zdrowych zmysłach w Polsce nie będzie nawet śnił o tym, by po raz trzeci z rzędu wygrać wybory. Przekonać wyborców nie tylko do tego, że jest się godnym zaufania politykiem, dla którego losy kraju są najważniejsze. Przede wszystkim jednak, że jest się odpowiednim człowiekiem do kierowania krajem w trudnych czasach

ekonomicznej niestabilności i społecznych zawirowań. Angela Merkel pokazała już nie raz, że jest twardym graczem przy stole negocjacyjnym. To ona dyktowała warunki, na których Grecja, Hiszpania czy inne zadłużone kraje mogły liczyć na pomoc. Niemieccy wyborcy wyrazili swoją opinię i przyznali, że co prawda wydaje ona głównie niemieckie pieniądze, ale jednak robi to doskonale, umacniając przy tym i tak już znaczącą potęgę Niemiec. Zamożność tego kraju od czasów wojny nigdy nie osiągnęła takiego poziomu jak teraz. Trzynaście lat przy władzy pokazuje nie tylko jak normalne może być życie polityczne, ale przede wszystkim, jak bardzo w polityce liczy się gospodarka i pieniądze. Niemcy nie muszą się mizdrzyć do Unii rozliczając z kolejnych przekrętów przy budowie autostrad, oni je po prostu budują. Robią to tak skutecznie, jak wiele innych rzeczy. Dzisiejsze Niemcy to potęga produkcyjna Europy. Teraz okazuje się, że oprócz samochodów, elektroniki czy innych nowych technologii potrafą również produkować polityków. I wydaje się, że zupełnie bez znaczenia

jest dla dzisiejszych Niemców to, że przecież swoje polityczne początki miała młoda Angela w komunistycznym NRD. W Polsce byłby to powód do niekończących się nagonek, w Niemczech nie ma to nic wspólnego z profesjonalizmem, z jakim sprawuje ona dzisiaj władzę. Ktoś próbował przekonać mnie ostatnio do tego, że politykiem podobnego kalibru jest Jarosław Kaczyński. Mój przyjaciel argumentował swoją tezę tym, że żaden inny polski polityk nie jest tak długo obecny na scenie politycznej, jak on. A już niebawem zostanie premierem. Pewnie zostanie. Pytanie tylko: jak długo uda mu się utrzymać na tym krzesełku na karuzeli. Niejedni już na nim siedzieli. Wszyscy kończyli niemal tak samo... Wypadając z większym lub mniejszym hukiem. Oj, jak by to było dobrze, gdyby komuś udało się przetrwać dwie kadencje i wygrać kolejną, prowadząc kraj do wzrostu ekonomicznego i znaczenia na scenie międzynarodowej. Nawet, jeśli miałby to być Jarosław Kaczyński.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | wrzesień 2013

komentarze

Na czasie

ANDRZEJ KRAUZE bez KOMENTARZA

Grzegorz Małkiewicz

W Ognisku Polskim uroczyste otwarcie, trwające dwa wieczory, bo zbyt dużo chętnych zgłosiło swoje przyjście. A jeszcze nie tak dawno słyszeliśmy, że nie ma zainteresowania i trzeba zamknąć, i „spieniężyć”. Dzięki presji społecznej i mobilizacji członków te haniebne plany nie doszły do skutku. Ale zwycięstwo nie było tak oczywiste, jak się wydawało. Wprawdzie zmienił się zarząd, zaniechano sprzedaży, ale wszystko to tak, jakby nic się nie zmieniło. W końcu, dzięki determinacji grupy członków, doszło do przesilenia i przejęcia sterów przez rebeliantów. Z dumą przyznam, że niemała była w tym zasługa „Nowego Czasu”. Jako pierwsi napisaliśmy o planach sprzedaży. Wspieraliśmy akcje mobilizacji członków i zwiększania ich liczby. Dzięki odważnej inicjatywie Teresy Bazarnik (prywatnie mojej żony, służbowo wydawcy „Nowego Czasu”) doszło do decydującego o kolejnym etapie zebrania nadzwyczajnego. Przywołuję powiązania służbowo-osobiste na wszelki wypadek, żeby ktoś nie oskarżył mnie o nepotyzm. Ujawniliśmy agenturalną przeszłość byłego prezesa Andrzeja Morawicza, który niestety nadal zasiada we władzach innych organizacji emigracyjnych i jest członkiem Ogniska, choć dążył do „spieniężenia” tego bezcennego dla naszej tradycji miejsca. I nikomu to nie przeszkadza? Nie sądziłem, że Polacy są aż tak bardzo tolerancyjni… Na otwarcie Ogniska wielka gala, chociaż tu i ówdzie wyglądają fragmenty świadczące o niedokończonym jeszcze remoncie. Ale, jak było powiedziane – cud się stał… Ognisko mieniło się w blasku TRANSFORMACJI. Wielka w tym zasługa Jana Woronieckiego, ale też i członków, którzy dokonali takiego wyboru. Co będzie dalej? Uratowanie przed „spieniężeniem” Ogniska stało się czymś, co w żargonie prawnym określa się jako case study. Członkowie innych organizacji nie tylko przyglądają się z uwagą, ale mobilizują do działania. O swoje wystąpiła grupa członków POSKlubu, wpływo-

wa, bo zasiadająca w Komisji Rewizyjnej. Tak z pewnością o sobie myśleli, ale okazało się, że zbłądzili. Władza jest, może uderzyć do głowy, a tu wystarczy jedna chwila i władzy nie ma, o czym informuje nas w liście do redakcji Pan Andrzej Makulski, przewodniczący POSKlubu. Panie Prezesie, z całym szacunkiem dla demokracji, proszę: litości! Raport członków Komisji Rewizyjnej dotyczył roku ubiegłego! Członków można zastąpić, ale nie unieważnić. Skreślić ich z listy istnienia w roku 2012-2013 nie sposób, tym samym raport, który przedstawili jest obowiązujący. Można tylko w jeden sposób odzyskać grunt – dyskredytacja Komisji z zachowaniem procedury prawnej. Ale jakie byłyby to argumenty, skoro Pan Prezes odrzuca możliwość odpowiedzenia na zarzuty postawione przez Komisję Rewizyjną? Pisze Pan: „nie jest już członkiem Komisji Rewizyjnej, i dodaje: „jest członkiem klubu”. A gdyby nawet wystąpił jako zwykły członek, czy nie ma prawa do uzyskania odpowiedzi na pytania postawione w raporcie Komisji Rewizyjnej i w liście do naszej redakcji? Zapewniam Pana, „Nowy Czas” zamieści Pana wyjaśnienie. Prawda obroni się sama, po co ją mieszać z procedurami? No, chyba że jest niewygodna… Procedury mają nas jednak w kleszczach. I przepisy. Niektórzy myślą, wystarczy coś w nich zmienić, a życie wróci do normy. Jakiej normy? Reglamentowanej?

kronika absurdu Na mocy nowej ustawy podpisanej przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego piesi w Polsce poruszający się poboczem drogi publicznej zobowiązani są do zaznaczenia swojej obecności stosownym oświetleniem. W ten sposób rozwiązano problem braku chodników, zaanektowanych nielegalnie przez większość właścicieli przylegających do drogi posesji. Rozwiązanie tańsze i bardziej humanitarne – nie karze wstecz. Po co odzyskiwać teren na chodnik? Kto za to zapłaci? I chodnik trzeba położyć… Lepiej oświetlić jak choinkę przechodnia. Dosłownie. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Zainteresować Amerykę To trudne zadanie. Wielu Polaków próbowało, niewielu z powodzeniem. Amerykanie słabo orientują się w geografii Europy, wiedzą coś o Londynie i Paryżu, czasem o Rzymie, ale Warszawa jest dla nich pustą nazwą, z niczym zgoła się niekojarzącą. Polscy politycy, którzy próbowali wzbudzić zainteresowanie amerykańskich mediów, jak choćby gorliwy w wysyłaniu wojska pod amerykańską komendę prezydent Aleksander Kwaśniewski, nie zrobili w Stanach Zjednoczonych wielkiej kariery. Jakaś niszowa stacja telewizyjna pokazała Amerykanom premiera Jarosława Kaczyńskiego, ale tylko po to, by podzielić się rewelacją, że szef rządu jakiegoś tam europejskiego kraju nie ma konta w banku ani prawa jazdy. Podobnie jest z filmowcami – polscy operatorzy kręcą hollywoodzkie filmy, ale filmy polskich reżyserów zgłaszane do walki o Oscara rzadko są oglądane przez członków Akademii. W końcu pochodzą z kraju, o którym niewiele wiadomo i mają archaiczną ścieżkę dźwiękową bez systemu Dolby Stereo. Andrzej Wajda miał nadzieję na Oscara kilkakrotnie i żaden z jego filmów nie zainteresował Amerykanów. Dostał wprawdzie statuetkę za całokształt twórczości, ale jak wiadomo, jest ona w większej mierze owocem wysiłków dyplomatycznych, niż wyrazem uznania dla twórczości. Wajda znalazł jednak sposób, by

na stare lata naprawdę o Oscara powalczyć. Startuje z filmem o Wałęsie, a więc jedynym polskim polityku, który jest w Stanach Zjednoczonych znany i popularny. Nic to, że film nudnawy i nieco hagiograficzny, liczy się to, że nazwisko Wałęsy może spowodować, iż członkom Akademii zechce się ten gniot obejrzeć i być może – z miłości do ulubionego polskiego bohatera Walesy– nagrodzić. Trzeba przyznać, że Wajda kalkuluje sprytnie. Spryt ten jednak jest niczym wobec mistrzostwa Donalda Tuska, który bez większego wysiłku trafił na pierwszą stronę „Forbesa”, co się jeszcze żadnemu polskiemu politykowi nie udało. Tymczasem o Tusku, na pierwszej stronie pisma, napisał sam jego szef, Steve Forbes! Wszystko za sprawą, cytuję Forbesa, „sprytnej sztuczki w sowieckim stylu”, czyli nacjonalizacji części obligacyjnej Otwartych Funduszy Emerytalnych, a więc kapitałowych rachunków emerytalnych Polaków. Te istniejące od 1999 roku fundusze skupowały obligacje skarbu państwa, zasilając pieniężnie warszawską giełdę. Teraz, na mocy decyzji ministra finansów Jacka Rostowskiego i premiera Tuska, skupione przez nie obligacje mają być zabrane do ZUS i umorzone, co zmniejszy księgowo polski dług publiczny. Forbes pisze, że ta kreatywna księgowość, z

ducha socjalistyczna, na pewno wywoła uśmiechy duchów Lenina i Stalina, jako że jest owocem bezprzykładnego pogwałcenia konstytucyjnych gwarancji prawa własności. Forbes całą operację naszych kreatywnych rządzących nazywa „niszczycielskim wyczynem godnym Argentyny”, mówi również, że jest to największa w Polsce nacjonalizacja mienia prywatnego od 1946 roku. Przewiduje również, że prezydent Obama pozazdrości Tuskowi i zechce go naśladować, bo tak właśnie czynią dzisiaj prawdziwi socjaliści, współcześnie ukryci pod mianem „demokratów”. Andrzej Wajda może więc Donaldowi Tuskowi pogratulować. Niewielkim wysiłkiem polski premier zyskał sławę i zainteresowanie w Ameryce. Żaden z filmów Wajdy nie miał tam takiego rozgłosu, by pisano o nim na pierwszych stronach poważnych periodyków. Nic to, że niezbyt pochlebnie, liczy się, że „po nazwisku”. Tusk ma szansę stać się pierwszym po Wałęsie politykiem polskim rozpoznawalnym w Stanach Zjednoczonych. Byłoby zabawnie, gdyby ta popularność doprowadziła do tego, że zaproszą go na Oscarową galę, gdy będą wręczać Wajdzie statuetkę za jego ostatni film. Dwaj wybitni autorzy gniotów (filmowego i prawnego) mogliby wystąpić razem i naprawdę podbić Amerykę.


12 |

wrzesień 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

another…we never saw each other again. I endured six years of Soviet Siberian captivity, and the Radziwill mementoes were lost… forever.

P

ST. ANNE’S QUIETLY AWAITS YOU…

S

et in a blessed part of English countryside amidst Buckinghamshire’s Chiltern Hills in the village of Fawley, is the 13th century church of St Mary the Virgin. Alongside are two separate family mausoleums, that of the Freemans’ (1750), and the Mackenzie family (1862) – both one time owners of Fawley Court. At the foot of the hills, near the dreamy Marlow Road against a north west backdrop of undulating green fields dotted with grazing sheep, proudly stands the Polish church and mausoleum of St Anne’s, Fawley Court. To the east, a few badger steps, mole skips, and toad hops away, (this is Wind in The Willows, Kenneth Grahame territory after all), is the meandering river Thames. At this point conveniently for rowers, runs a mile and a half of straight stretch of water, home since 1839 to Henley’s famous Royal Regatta. Fawley Court sits leisurely on the river bank midway of the famed rowing racecourse, its own waterway-canal, spilling into and joining in the year round fun, splash and water of the Thames. Visible from the river is St Anne’s the church itself. Today an English Heritage Grade II listed building. Built between 197173, within Fawley Court’s protected parkland, it is guarded by trees; mature cedars, firs, small yews and a beech with bunches of mistletoe. From this thicket emerging literally from the ground, pointing triangularly to the heavens, with a small cross at its apex, is St Anne’s striking roof, a hands-clasped, skywards

expanse of copper green. It is an abstract version of Auguste Rodin’s marble sculpture of hands in prayer, remarkably entitled Le Cathedrale – Rodin’s own figurative hands-clasped homage to God. But St Anne’s, the church, is so much more than a cathedral. And it has a story to tell that at once inspires, amazes and saddens. The design is by Polish architect Wladyslaw Jarosz, and its shape mirroring the Holy Trinity, is in fact modeled on traditional Polish Carpathian wood-built mountain chalets. Tragically, the history of St Anne’s has its roots in Stalin’s Soviet Siberian labour camps, and gulags. The late Mrs Staniława Kuszyk, a stout defender of Fawley Court, and St Anne’s Church, picks up one thread of the story. Herewith an excerpt: Exiled in the 1940s, we were then herded like cattle into the very pit of Soviet hell – Siberia’s barren, freezing tundra. I was a young girl with my family and other captives (I still suffer the torment, effects of severe frostbite to this day). Prior to the outward journey we were with the young Prince Stanislaw Radziwill, whom I knew well, and some of his family. We all hailed from around Szpanow, in the Ukraine, which in the early 1900s was ruled by the Volhynian Governate, part of the Russian Empire. I was entrusted with conveying some personal mementoes to the young prince’s family, particularly his Mother, Princess Anna Lubomirska. But it was not to be. Our ways parted. Our train went in one direction and theirs in

rince Stanislaw Radziwill’s Mother, Princess Anna Lubomirska perished aged sixty six at Krasnogorsk (Moscow Region) Soviet Russia, on 16th February, 1947. The circumstances of her death are unknown, and her grave was never found or identified. St Anne’s Church, or to give it its full name, The Church of the Blessed Virgin Mary and St Anne, was conceived, founded and funded by her son, Prince Stanislaw Albrecht Radziwill in honour of, and to the memory of his Soviet-Siberian lost Mother – Princess Anna Lubomirska. The Prince made strict provision that he, and other Radziwill family members be laid to rest in the crypt at St Anne’s, Fawley Court. Despite recent macabre, mercenary attempts to exhume him, The Ministry of Justice clearly ruled in 2012, that Prince Stanislaw and the Radziwill family remain at rest within the sanctuary of St Anne’s Church in perpetuity, thus in accordance with the family’s instructions, and the Prince’s testamentary last wishes. In fact, just as with the Freemans and Mackenzies’ at St Mary the Virgin, Fawley village, St Anne’s church Fawley Court, is the Radziwill family mausoleum, as well as being a Christian place of worship and rare architectural gift to both the British people, and the Anglo-Polish community. It really is something special. Adds the late Pani Kuszyk: St Anne’s is a unique church in that it is the ONLY new church – sponsored of course by Prince Radziwill – to be actually constructed, built by Poles outside of Poland in modern, if not all times. The Polish born Prince Stanislaw “Stash” Radziwiłł (19141976), with his dashing lifestyle, and Hollywood, Clark Gable good looks, was a larger than life character. He was successful in business, and co-founder of the Polish military museum, the Sikorski Institute at 20 Prince’s Gate – just around the corner from today’s magnificently revitalized Ognisko/Polish Hearth Club. He married three times. His second marriage (1946) to Grace Maria Kolin saw the birth (1947) of a son, Jan Radziwiłł, who today has done much to preserve St Anne’s, at Fawley Court. The third marriage (1959), to Caroline Lee Bouvier,

Polonia's sacred, traditional Fawley Court Zielone Świątki outside St Anne's Chuch


| 13

nowy czas | wrzesień 2013

nasze dziedzictwo na wyspach! sister of Jacqueline Kennedy, later Onassis, caught the eye of high society, and media alike. St Anne’s Church was extremely important to the Prince. After its construction in May 1973 he would travel from London and attend the 11am mass, every Sunday, until his untimely death in 1976. He took much pride in St Anne’s evolution, as a monumental spiritual keepsake for his family, the pupils of Divine Mercy College, worshippers, and the émigré Polish community. The foundation stone of St Anne's was blessed by The Polish Primate, Cardinal Stefan Wyszynski from Poland, to be conveyed to Fawley Court by Karol Wojtyla, the future Pope John Paul II. As writes Jan Z Berek on 3 May 1969, in the Friends of Fawley Court Bulletin: We are not only celebrating the 15th Anniversary of the founding (1952) of Divine Mercy College, Fawley Court, but will also be witnessing the unique St Anne’s blessing ceremony whereby the specially blessed foundation stone from Cardinal Wyszynski is to be conveyed in person by Fr. Karol Wojtyla, who is to attend Fawley Court in person from Krakow. In fact Karol Wojtyla, by then Krakow Metropolitan, never made this trip. He did finally make it to England – but as Pope John Paul II.

T

he opening of St Anne’s took place amidst much pomp, ceremony and standard bearing on Sunday 6th May 1973. The schoolboys, priests, teachers, bishops, political and military dignitaries were all in attendance. Alas, Prince Radziwiłł had been involved in a car crash, and was too unwell to attend. Colonel W Buchowski, the founder and donor to Divine Mercy College’s Fawley Court museum of an exceptionally rare and large sword collection (currently missing, reported stolen), read out a speech on behalf of the Prince. The then Bishop of Northampton Charles Grant warmly consecrated St Anne’s. And so the years blissfully passed by. Baptisms, confirmations, weddings all were happily part of the religious and cultural fabric of St Anne’s. The boys, and public rights of way visitors, freely used the always open church for prayer and meditation. Sunday masses were always exceptionally well attended by the Anglo-Polish parishoners from the Bucks, and Oxon area – as of course every Sunday by Prince “Stash” Radziwiłł himself. One could not imagine a finer religious and cultural harmony – a tiny beautiful part of England that is forever Poland. But by 2006-2007, after a quarter of a century of this bliss, and over half a century of Anglo-Polish presence, a dark cloud, an iron curtain, descended on and around St Anne’s, and Fawley Court. Ugly rumours, counter-rumours, and hypocritical denials – whited sepulchers – suggesting the sale of the émigré Poles’ special Fawley Court hung gloomily in the air. Some very nasty, mercenary hopelessly shortsighted ‘men’ in bogus black cassocks, and their shady cohorts were duplicitly hatching a plot, plotting one of (anti-émigré) Poland’s most treacherous acts – the very sale of this unique idyll. Fawley Court, it should be stressed time and again, was NEVER – morally or legally – an asset for these bogus cassock-men to even ever contemplate selling.

A

nother thread of the story is picked up by another of Stalin’s Soviet Siberia victims, Mrs Danuta Górska, another of Fawley Court’s and St Anne’s years-long supporters and funders. A good friend of Fr Jozef Jarzebowski, co-founder of Divine Mercy College Fawley Court, Danuta Górska reminds us that Fr Józef was also a victim of Stalin’s Soviet Siberian camps and gulags. Fr Józef’s presence, spirit, and now shrine, remains as strong as ever at his grave alongside St Anne’s Church, Fawley Court. Each anniversary of his Fawley Court burial (Saturday, 26 September 1964) sees a luminescent apparition of angels, in sweet choir, sing joyously over his grave, in stark counterpoint to the pitiful howling, wailing and cries of grief, so terrible that hell itself shudders, reminding us of that dreadful exhumative rape – midnight 30 August 2012. There was no mercy from the hatchet men in bogus cassocks. The fourteen stations of the cross by Magdalena Sawicka on the tree-lined pathway leading from Fawley Court’s main house to St Anne’s are uprooted, and disappear. Inside St Anne’s, within its unique, huge, wood structured column-less triangular nave, one of the brick walls carries twenty seven votive placques: In devotion to the Merciful Lord for saving Fawley Court. – Zofia Orlowska, (1988), a Polish teacher, another gulag survivor whom Fr Jozef of Fawley Court invited to teach at the Hereford Polish shool, and mother of the lamentably exhumed Witus Orlowski.

Or another moving placque: In thanks Oh Merciful God for your intervening grace, witnessed in this miraculous placque, for curing a child suffering four operations with an incurable illness. …The commemorative board of the hundred-strong list of donors’ names… two in memoriam placques commemorating USA’s President JF Kennedy’s and the Kennedy’s association with St Anne’s… a unique 17th Century Spanish colour statue of St Anne (Św. Anna Samotrzecia), donated by Countess Potocka, sister of Prince “Stash” Radziwill for the church and

On top of that, the inexplicable actions of the current Northampton Bishop Peter Doyle, in supposedly deconsecrating St Anne’s in 2009 beggars belief. Bishop Doyle! You can as much deconsecrate a Polish Roman Catholic church as you can un-baptise an adult child? (Check English Roman Catholic ecclesiastical rules, and England’s common law).

S

o where are St Anne’s, Fawley Court’s, and Polonia’s friends? Well, English Heriatge for a start is one. In 2009 with support from the British Government it was recognized that St Anne’s was and is an architectural and social uniqueness. In fact look again closely at St Anne’s, it’s architect’s Wladyslaw Jarosz’s masterpiece, and particularly the angular, harmonious zig-zagging exterior. A unique church, founded by a unique prince, and built by a unique people. The British public and Polonia peoples in law, – despite pathetic private mercenary and institutional protestations – have EVERY RIGHT to continue visiting St Anne’s Church Fawley Court today. Here is what was decreed by the British Parliament on 28th September 2009:

Happier times... Prince Radziwill with a supportive Bishop of Northampton, Charles Grant, 1971

Polonia. All gone. Gone also are the eleven private urns from St Anne’s crypt together with the columbarium – all paid for by Polonia, and private subscription barely six years earlier (2001)! And to add insult to injury, on Sunday, 6 December 2009, St Nicholas’s (Św. Mikołaj, the popular children’s feast day), Andrzej Gowkielewicz, a bogus cassock, mocked and insulted the specially gathered of St Anne’s, at the same time threatening the worshippers’ with police action. There is worse still. Says Danuta Górska in a grief stricken voice; “My youngest son Leszek, a Fawley Court Old Boy(1972 1976), sadly passed away with MSRN at King’s College Hospital in 2007, aged just forty six, a glittering career as a barrister ahead of him. His last words before operation were: “Mamusiu nie chcę umierać !” (“Mummy I don’t want to die!”). After much tribulation, I organized Leszek’s funeral at St Anne’s, Fawley Court. After all I, and my husband had done for Fawley Court, the school, mission, priests, church and museum...” Apparently, one Wojciech Jasinski took the hundred pound ‘church funeral fee’ (100), in cash, and ‘pocketed’ it. So much for our bogus men in bogus cassocks.

TO EXPRESS YOUR DISMAY AT ST ANNE’S FAWLEY COURT UNACCEPTABLE CLOSURE, WRITE TO THE MINISTERS RESPONSIBLE FOR SUCH MATTERS, AND DEMAND THAT ST ANNE’S BE RE-OPENED FOR WORSHIP IMMEDIATELY, AND ALL ITS HOLY CHURCH ARTEFACTS AS REQUIRED UNDER BRITISH LAW BE RESTORED FORTHWITH:

St. Anne’s Roman Catholic Church (Fawley Court), was designed by the architect Wladyslaw Tadeusz George Jarosz and built between 1971-1973 for the Polish community under the patronage of Prince Stanislaw Albrecht Radziwill. 28th September 2009 it has been designated at Grade II (44th list of Buildings of Special Architectural or Historic Interest) for the following principal reasons: 1. Of special architectural interest for its striking assymetrical design with bold and interesting massing dominated by its angular roof. 2. A modern church of some quality in both its design and execution which displays a thoughtful use of materials. 3. Of special historic interest for its significance to the Polish Roman Catholic community and which has associations with the Polish Royal family as the resting place of Prince Radziwill and which was built as a memorial to his mother, Princess Lubomirska. Ian Dunlop, Minister, Department of Culture, Media and Sport)

…Set in a blessed part of English countryside in Buckinghamshire’s Chiltern Hills in the village of Fawley, is the 13th century church of St Mary the Virgin. At the foot of the hills alongside the dreamy Marlow Road, against a north west backdrop of undulating green fields dotted with grazing sheep stands proudly the Polish church, “The Church of the Blessed Virgin Mary and St Anne.” Today, this church is empty, serene, but standing magnificently undefeated… St Anne’s Quietly Awaits You…

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

The Rt Hon Hugh Robertson MP, Minister for Department Culture Media and Sport House of Commons London, SW1 0AA Email: staintonjames@parliament The Rt Hon Maria Miller MP Minister for Department Culture Media and Sport House of Commons London, SW1 0AA Email: @maria_millermp The Rt Hon Sue Owen MP Secretary at The Department of Culture Media and Sport House of Commons London, SW1 0AA Email: none available The Rt Hon Ed Vaizey MP Parliamentary Under Secretary of State DCMS House of Commons London, SW1 0AA Email: vaizeye@parliament.uk

Auguste Rodin's 'Le Cathedrale', 1908


14 |

nowy czas | wrzesień 2013

czas przeszły teraźniejszy

deSanT W p parku jordana Tekst i zdjęcia: Grzegorz Małkiewicz

J

ak przekazać doświadczenie pokoleń dojrzewających w walkach zbrojnych pokoleniom spacyfikowanym, przepraszam, pacyfistycznym? Trudne zadanie. A jednak są tacy, którzy w trudzie nie ustają. Takim pokoleniowym łącznikiem, jak cywilizacja stara, jest wznoszenie pomników bohaterom wybitnie zasłużonym dla społeczności. Tradycja tradycją, ale w czasach ahistorycznych, kiedy takie ślady się przecież zaciera, stawianie pomników powinno wzbudzać zgorszenie. W pewnych kręgach może i wzbudza. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej modzie i zdają sobie sprawę, jak ważne są uroczystości upamiętniające naszą historię i bohaterów, o których nie możemy zapomnieć, bo jest to nasza narodowa biografia. Tylko tak myśląc można wydać własne pieniądze na popiersie bohatera umieszczone w miejscu publicznym. O determinacji pani Elżbiety Kasprzyckiej (emerytowanej nauczycielki z Londynu, obecnie mieszkającej w Polsce) dowiedziałem się, kiedy zadzwoniła do redakcji w poszukiwaniu rodziny generała Sosabowskiego. Chciała zaprosić rodzinę generała na uroczystość odsłonięcia jego popiersia w Parku Jordana w Krakowie, które z własnych środków ufundowała. Jest czerwiec, uroczystość odsłonięcia zaplanowano na 1 września. W determinacji pani Elżbiety jest coś niezwykłego – żyjemy przecież w czasach państwowego, zinstytucjonalizowanego mecenatu, niezliczonych fundacji zbierających środki na swoje cele statutowe. Prywatna osoba,

Fundatorka Elżbieta Kasprzycka z uczestnikami uroczystoci

Generał STaniSłaW SoSaboWSki: SkrzyWdzony przez brTyjczykÓW, ziGnoroWany przez prL bohaTer ii Wojny śWiaToWej

dysponująca raczej skromnymi zasobami, jest w takim kontekście czymś wyjątkowym. Proszę o spotkanie, umawiamy się następnego dnia w zachodnim Londynie.

P

ani Elżbieta Kasprzycka należała do emigracji niepodległościowej, ale jej nazwiska nie znajdziemy w żadnych antologiach i sprawozdaniach. Przez cały okres powojenny była nauczycielką w brytyjskich szkołach. Uczyła historii i języka polskiego. Możliwość nauczania tych przedmiotów stworzyły władze brytyjskie po licznych interwencjach, między innymi Elżbiety Kasprzyckiej. A ponieważ zawód nauczyciela to więcej niż zawód, otwartość na młode pokolenie pozostaje na zawsze. Ten motyw bardzo często wraca w naszej rozmowie w kontekście późniejszego zaangażowania pani Elżbiety w działalność obywatelską. Właśnie obywatelską, a nie partyjną, chociaż sympatie polityczne są w jej przypadku widoczne i jednoznaczne, a decyduje o nich system wartości i biografia. Jeszcze w Londynie, kiedy w Polsce doszło do politycznego załamania i pojawiła się szansa odzyskania państwa z rąk komunistów, Elżbieta Kasprzycka postanawia wesprzeć finansowo rząd tak długo oczekiwanej nadziei. Wespół z Ireną Perkins zakładają nieformalny komitet, przekonują do swojej inicjatywy Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, z jego ówczesnym prezesem Czesławem Zychowiczem. Rusza akcja zbiórki nie ograniczona bynajmniej do Zjednoczonego Królestwa, pieniądze napływają z całego świata. Osobiście na ręce premiera Tadeusza Mazowieckiego zebrane fundusze (kilkaset tysięcy funtów) przekazuje prezes Zychowicz. Pieniądze szybko wydano, między innymi na akcje ministra Jacka Kuronia łagodzące transformację ustrojową, ale nikt oficjalnego rozliczenia nie przesłał. Trochę ta sprawa zabolała, ale szybko straciła aktualność. Polska wbrew oczekiwaniom entuzjastów zarażonych bakcylem wolności zaczęła dryfować w kierunku ugody z komunistami, którzy utrwalając swoje panowanie mordowali największych polskich patriotów, a przez lata PRL-u doprowadzili kraj do ruiny. – Zmiany ustrojowe to była wielka szansa dla Polski, którą zmarnowano – mówi z żalem Elżbieta Kasprzycka. W podobnych sytuacjach zwykle zwycięża zniechęcenie, które prowadzi do wycofania. Nie w przypadku pani Elżbiety. – O przyszłość trzeba walczyć, dla młodzieży i z młodzieżą – kategorycznie podkreśla. Dziesięć lat temu wróciła do Polski, do Bielska-Białej, zachowała jednak londyńskie mieszkanie, gdzie jest częstym gościem. W Polsce angażuje się w działalność społeczną wspierając różne projekty z własnych funduszy. Pierwszym był pomnik generała Fieldorfa-Nila


|15

nowy czas | wrzesień 2013

czas przeszły teraźniejszy

w Toruniu. Doprowadzenie do odsłonięcia popiersia gen. Sosabowskiego było wyzwaniem znacznie trudniejszym. W końcu jednak, po licznych perypetiach, pani Elżbieta Kasprzycka została fundatorką popiersia generała. Postaci na swój sposób tragicznej. Generał Stanisław Sosabowski był twórcą i dowódcą elitarnej I Samodzielnej Brygady Spadochronowej, która powstała z myślą o akcji wyzwalania Polski z użyciem desantu. Stało się inaczej. Polscy spadochroniarze skierowani zostali do walk na froncie w Holandii, do udziału w operacji Market-Garden, która była największą operacją powietrzno-desantową w II wojnie światowej. Źle zaplanowana i nieudolnie przeprowadzona operacja Market Garden zakończyła się fiaskiem i wielkimi stratami wśród brytyjskich i polskich żołnierzy. W tej sytuacji doszło do konfliktu gen. Sosabowskiego z dowództwem brytyjskim. Został zdegradowany i okryty niesławą. Wielka Brytania nie przyznała mu wojskowej emerytury, a władze PRL pozbawiły go obywatelstwa polskiego. Po 33 latach służby wojskowej ten doskonały, waleczny i uwielbiany przez żołnierzy dowódca został robotnikiem w magazynie fabryki silników elektrycznych w Londynie. Jako nieznany nikomu, anonimowy Stan pracował tam do 1966 roku, a rok później – w wieku 75 lat – zmarł. Dopiero Tony Blair przeprosił w imieniu rządu brytyjskiego za wyrządzoną generałowi krzywdę.

W

Krakowie, po upalnych dwóch ostatnich tygodniach sierpnia, mokra niedziela 1 września. Park Jordana w strugach deszczu. Uroczystości odsłonięcia popiersia gen. Sosabowskiego zaplanowano na godz. 12.00. Czy w taką pogodę ktoś przyjdzie? Wchodzę do parku bocznym wejściem nie bardzo wiedząc, gdzie się skierować. Zasięgam języka u zmęczonego życiem bywalca tego miejsca, który przebywa tam bez względu na pogodę. – Pomnik generała Sosabowskiego? Tam, prosto. Popatrz pan, ilu jeszcze mamy weteranów. Sosabowski to wielki generał, skrzywdzony przez Anglików. Będzie teraz razem z nami – tramp popatrzył na siebie i jakby chciał utrącić komentarz, że jak to, on razem z generałem w Parku Jordana, co za uzurpacja? O 12.00 zawyły syreny, jakby te same, co 74 lata temu, jednak po latach wywołują inne emocje. Uroczysta msza święta, przejmujące kazanie z odwołaniami do życia generała Sosabowskiego. Apel poległych. Salwy honorowe. Odsłonięcie popiersia. Race. Przemówienia. – My, spadochroniarze, dumni jesteśmy z tego, że pomnik naszego patrona będzie odtąd symbolizował, w tym tak związanym z dziejami Krakowa miejscu, ofiarę, jaką złożył nasz bohaterski poprzednik z I Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Te tradycje i bojowe dokonania zawsze były i nadal będą bliskie i drogie wszystkim polskim spadochroniarzom – powiedział podczas uroczystości gen. Adam Joks, dowódca Brygady Powietrznodesantowej im. gen. Stanisława Sosabowskiego. Podziękowania fundatorce popiersia złożył m.in. dyrektor krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej Marek Lasota. – Pomników

W czasach ahistorycznych, kiedy ślady przeszłości się zaciera, stawianie pomników powinno wzbudzać zgorszenie. W pewnych kręgach może nawet i wzbudza. Są jednak i tacy, którzy zdają sobie sprawę, jak ważne są uroczystości upamiętniające naszą historię i bohaterów, o których nie możemy zapomnieć, bo jest to nasza narodowa biografia. Tylko tak myśląc można wydać własne pieniądze na popiersie bohatera umieszczone w miejscu publicznym.

nie budują instytucje, kolejne władze, politycy. Stawia je naród swoim bohaterom. Generał Sosabowski jest jednym z zapomnianych bohaterów i dlatego jestem wdzięczny fundatorce – powiedział. Popiersie gen. Sosabowskiego jest ostatnim, na jakie znalazło się miejsce w tej części Parku Jordana. Nad jego wykonaniem rzeźbiarz Wojciech Batko pracował pięć lat. Obok znajdują się popiersia gen. Władysława Andersa, gen. Leopolda Okulickiego i rotmistrza Witolda Pileckiego. Choć pogoda nie dopisała, było podniośle, a jednocześnie piknikowo, rodzinnie. Sceny plenerowe z września 1939, koncert i spotkania kuluarowe na trawie, przy misce grochówki. Kilka znajomych twarzy sprzed lat (jeszcze do rozpoznania) i twarze znane z przestrzeni publicznej, ale tej alternatywnej, drugiego obiegu. Poznajemy córkę rotmistrza Pileckiego, panią Zofię Pilecką. Cieszę się ze spotkania z Markiem Lasotą, prezesem krakowskiego oddziału IPN (nie widzieliśmy się od czasów studenckich). Rozpoznaję rapera Tadka, syna poety Jana Polkowskiego, przyjaciela z czasów opozycyjnych w Krakowie. Tadek w jednym z wywiadów po nagraniu płyty Niewygodna prawda powiedział: „Mimo wielkich sił zaangażowanych w budowanie w Polakach poczucia wstydu, w głębi każdego z nas siedzi potrzeba poczucia dumy z tego kim jesteśmy na wszelkich płaszczyznach. Jeśli chodzi o naszą historię to jest ona wspaniałym, wielkim i niezwykle solidnym fundamentem dla budowania dumy i kreowania wzorców na przyszłość”. Czyli z młodym pokoleniem nie jest tak źle, jak się je obiegowo postrzega. Polityka ahistoryczna nie wszędzie odnosi sukcesy. Uroczystość dawno się skończyła, a uczestników coś nadal trzyma w parku.

Fundatorka Elżbieta Kasprzycka

Raper Tadek, Zofia Pilecka (córka rotmistrza Witolda Pileckiego) i dyrektor Parku Jordana Kazimierz Cholewa

Scena historyczna – 1 września 1939 roku


16 |

wrzesień 2013 | nowy czas

agenda

Z dwóch krańców Europy Wojciech A. Sobczyński

W

rzesień. Powoli dni stają się coraz krótsze. Patrzę na Morze Czarne zalane powodzią światła, które wcale nie chce być czarnego koloru i w tej chwili zdecydowało się być głęboko zielone, choć przed chwilą lśniło metalicznie jak srebro. Słońce w zenicie południa dotyka rozżarzonymi promieniami niczym zapalające się strzały. Na niebieskim niebie ustawiły się w szeregi białe obłoki jak oddziały wojska na defiladzie. Maszerują statecznie, pulchne i okrągłe, jak drożdżowe ciasto przygotowane na słodkie bułki, w których lubują się Bułgarzy. Może przed chwilą były na Krymie, a za moment dopłyną do Konstantynopola? Pomijam celowo współczesną nazwę Istambuł. Bułgaria nadal nosi piętno antyku i nie zmieniła się jeszcze za bardzo pod wpływem współczesności. Bułgarzy na ogół podchodzą pragmatycznie do bieżącego życia. Skończyły się czasy dominacji sowieckiej i powrócili do Europy, z którą nigdy w głębi ducha nie stracili więzi. Czują się nie bez podstaw współspadkobiercami heroicznych postaci mitologii greckiej, choć podkreślają swoją odrębność narodową. Jason i Argonauci płynęli Morzem Czarnym na wschód w poszukiwaniu magicznego Złotego Runa napotykając na kaprysy niesfornego morza. Dzielni Prabułgarzy walczyli u boku Filipa II, ojca Aleksandra Macedońskiego, zwanego Wielkim. Cyryl i Metody przyniósł tu chrześcijaństwo, które – pomimo upadku Bizancjum i dominacji Imperium Otomańskiego – przetrwało głęboko zakorzenione w ludzie. Dzisiejsi Bułgarzy nie zapomina-

ją też o wielkiej bitwie pod Warną (1444), w której zginął król Polski Władysław III Warneńczyk, jeden z Jagiellonów, konfrontując przeważające siły sułtana Murada II. Miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Wierząc, że Bóg i młodość są po jego stronie przystąpił do nierównej walki, mimo że obiecana przez papieskiego legata flota burgundzko-wenecka nie pojawiła się z pomocą. Bułgarzy do dzisiaj uznają Warneńczyka za swojego bohatera i w przypływie patriotycznych uczuć usypali mu pamiątkowy kurhan w 1935 roku. Nawet dzisiaj niejeden z Polaków pije z gościnnymi gospodarzami toasty bułgarską śliwowicą ku pamięci naszego króla.

P

arę tygodni temu znalazłem się w innym europejskim kontekście popijając znakomite belgijskie piwo na starym mieście w Brukseli. Tam też powodów do toastów nie brakowało. W drodze do centrum natrafiłem na ogromny obszar administracyjny Komisji i Parlamentu Unii Europejskiej. Jego nowoczesna architektura (mogłaby być lepsza) zdominowana jest pragmatycznym kompromisem, tak charakterystycznym dla wszystkich działań tej wielonarodowej wspólnoty. Zauważyłem przyjemny akcent w postaci kilku plakiet umieszczonych w kluczowych miejscach upamiętniających niedawną przeszłość naszego narodu. Plakiety przypominają, jak ważną rolę odegrała „Solidarność” w kształtowaniu teraźniejszego układu państw Unii Europejskiej. Ucieszył mnie ten mały, ale znaczący akcent, tym bardziej że w politycznym spolaryzowaniu naszego kraju i bezkompromisowej partyjnej walce warto czasami przypomnieć, że byliśmy wtedy jako naród prawie jednomyślni. Stare miasto Brukseli to głównie Stary Rynek, wyglądający jak bombonierka ze słynnymi belgijskimi czekoladkami. Czworobok pokaźnych wymiarów wypełniony jest przepiękną architekturą powstającą od czasów wczesnego średniowiecza. W ciągu wieków, w których wiek XVIII wywarł największe piętno, dodawano mu coraz to nowy i bogatszy wystrój. Jednym z powodów mojej wizyty w Brukseli była retrospektywna wystawa włoskiego artysty Giorgio Morandiego (18901964), którą zorganizowano w Bozar– centrum sztuki i kultury. Bozar zostało wybudowane w stylu art deco w okresie między-

wojennym według projektu słynnego architekta pochodzenia węgierskiego Victora Horty. Obrazy Morandiego znałem z indywidualnych przykładów napotykanych na ścianach wielu galerii świata. Zawsze powściągliwe, precyzyjne i podporządkowane bliżej nieokreślonej dyscyplinie dawnych włoskich mistrzów. Jego prace wywarły na mnie duże wrażenie. Giorgio Morandi głównie malował, ale zajmował się też grafiką i rysunkiem. Początkowy okres jego twórczości to pejzaże, których ewolucja pokazana jest poprzez prace współczesnych mu artystów, jak na przykład przyjaciela i współimiennika Giorgio


|17

nowy czas | wrzesień 2013

agenda de Chirico. W poszukiwaniu własnej drogi odzwierciedlającej ducha czasu obydwaj artyści opierają swoją sztukę o tradycyjny, rzetelny warsztat, uwzględniając wizualne konotacje do przeszłości Wiecznego Miasta. De Chirico oddaje się w objęcia surrealizmu, ale nie Morandi. Jego metodą staje się redukcja tematu i gamy koloru do absolutnego minimum. Ta malarska asceza realizowana jest przez podejmowanie wąskiego zakresu tematów i uciekanie się do powtórzeń, podobnych do powtarzających się modlitw klasztornego mnicha. Po pejzażach tematem ogromnego cyklu staje się martwa natura, z kilkoma ciągle powtarzającymi się przedmiotami. Butelka, klocek, pusta waza, karafka, na suchej powierzchni bez werniksu, są charakterystycznymi elementami jego narracji. Obrazy o takiej tematyce powstają całymi latami, ale każdy nowy obraz nie jest próbą jeszcze jednego przegadania, lecz przeciwnie – to historia opowiedziana przy pomocy coraz to oszczędniejszych środków wyrazu. Oszczędność, samodyscyplina odzwierciedlają postawę artysty wobec otaczających go niepokojów społecznych, naporu faszyzmu i konsekwencji egzystencjalnych wywołanych katastrofą II wojny światowej.

W

sąsiadujących salach Bozar oglądałem też wystawę poświęconą twórczości reżysera filmowego Michelangelo Antonioniego. Zbieg okoliczności? Chyba przeciwnie! To dobre planowanie kuratorów. Filmy Antonioniego nie są już szczególnie znane i warto je przypomnieć nowym generacjom wychowanym głównie na masowym filmie amerykańskim. Trylogia filmowa zatytułowana L'avven tu ra, La Not te i L'ec c li se ( Przygoda, Noc i Zaćmienie) stały się wzorcami dla filmowców z całego świata, od Rzymu do Łodzi, Sztokholmu czy Paryża, Tokyo, Moskwy i Nowego Jorku. Długie ujęcia Tarkowskiego, minimalna obsada Kurosawy, studia psychologiczne Bergmana czy Kieślowskiego wydają się być spuścizną Antonioniego. Oczywiście dzisiaj stać w miejscu nie można. Telewizja wymusiła techniczne zmiany w tempie akcji i podejściu do montażu. Konwencjonalną taśmę filmową zastąpiła taśma magnetyczna, zdeklasowana z kolei przez wszechobecny teraz zapis cyfrowy. Patrząc szerzej, zmodyfikowało się radykalnie kino, telewizja, sztuki piękne, teatr, opera… Nie widzę żadnego aspektu współczesnego życia, który pozostawałby nietknięty tymi zmianami. Takim radykalnym zmianom ulegają też muzea. To, co dzieje się dzisiaj w Luwrze, British Museum czy Metropolitan Museum w Nowym Jorku dziać się zaczyna wszędzie i wkrótce dotrze nawet do malutkich regionalnych placówek. To właśnie w Brukseli natknąłem się na artykuł w europejskiej edycji „The New York Times” autorstwa Judith H. Dobrzynski High Cul tu re Go es Hands -On (13 sierpnia). Treść artykułu podchwyciłem natychmiast, gdyż ten problem nurtuje mnie już od dłuższego czasu. Muzea i galerie jako instytucje, a ich kolekcje w szczególności, są wykładnią naszej cywilizacji, źródłem wiedzy historycznej i kształtują nasz estetyczny profil. W skrócie – uczą, ale nie tylko, bo dla wielu, i do nich zaliczam też siebie, są źródłem bezcennych przeżyć. Wystarczy wejść do National Gallery i znaleźć się w malutkiej ekskluzywnej salce, w której znajduje się tylko jedna praca – słynny Cartoon, czyli projekt obrazu Leonarda da Vinci, przedstawiający Matkę Boską i św. Annę oraz dwoje pozornie bawiących się dzieci. Malut-

kiego Jezusa i troszkę starszego Jana Chrzciciela. Nie będę próbował interpretować wielorakich tematycznych aspektów dzieła. Chodzi mi o warunki wystawiennicze. Sala poświęcona temu obrazowi jest jakby świecką kaplicą. Obraz wisi za pancerną szybą z powodu niedawnego włamania i jest minimalnie oświetlony ze względu na szkodliwe działanie światła na papier. Zwykle jest tam pusto, można usiąść i samotnie kontemplować walory obrazu. Tam możliwe jest coś więcej niż oglądanie. I tu wracam do artykułu. Judith Dobrzynski analizuje cały szereg wiodących galerii i muzeów, które pod presją wszechobecnej interaktywności modyfikują cały koncept ekspozycji dzieł sztuki instalując monitory, terminale i inne stymulacje, które urozmaicają i zachęcają współczesnego widza do skondensowanego „szybciej i więcej”. Dzisiejszy widz chodzi po muzeum z tzw. smart phone i prawdopodobnie twituje do znajomych, że właśnie stoi wraz ze stu innymi ludźmi (także twitującymi) i patrzy na Mo na Li sę. Nowy widz z epoki twitowania nie ma cierpliwości, aby po prostu patrzeć. Trzeba go stymulować. Instruktaż audiowizualny wbudowany w infrastrukturę galerii jest nowym standardem. Muzea konkurują nowymi przynętami technologicznymi. Rekordowe liczby zwiedzających ogłaszane są w końcowych statystykach podsumowujących duże wystawy. Wysoka frekwencja gwarantuje zwiększony budżet instytucji finansujących, państwowych czy prywatnych. Wobec tych nieuniknionych zmian przewiduję, że tak jak dzisiaj poszukujemy często nieskażonej przyrody czy indywidualnego przeżycia bez towarzyszących nam tłumów, tak i w przyszłości będziemy poszukiwać kolekcji, których nie będzie obchodzić pop-statystyka. Do podobnych konkluzji skłania się artykuł z nowojorskiej gazety.

T

ymczasem, nie opierając się, a wyprzedzając nowoczesne tendencje British Museum informuje o zbliżającej się nowej wystawie pod tytułem Shhh… Bilety już są w sprzedaży. Shhh jest fonicznym skrótem wymyślonym w tym wypadku na potrzeby kampanii reklamowej. Pochodzi od japońskiego Shun ga – termin określający gatunek erotycznej grafiki i rysunku. Podtytuł brzmi: Sex and ple asu re in Ja pa ne se art. Wystawa będzie z pewnością sukcesem. Seks jest magnesem i gwarantem frekwencji. Świat handlu to wie i eksploatuje to zjawisko od dawna. Kolorowe drzeworyty Shun ga osiągnęły szczyt popularności w dziewiętnastym wieku. Erotyzm traktowany był wtedy z dyskrecją, ale nie był obciążony tabu do tego stopnia jak w chrześcijańskiej Europie. Wynikało to z odrębnej specyfiki wierzeń japońskiego społeczeństwa. Fotografia i film przyniosły kres koniunktury na grafikę Shun ga, która uległa prawie kompletnemu zanikowi. Polecam tę wystawę bez zastrzeżeń również tym, którzy traktują sztukę z pewną dozą pruderii, bo w japońskich Shun ga poza seksem znajduje się wiele piękna, przede wszystkim w grafikach słynnego Utamaro. Zdaję sobie sprawę, że niestety tłumy zredukują to przeżycie do kulturalnego taśmociągu. Ian Dury and the Blockheads śpiewali kiedyś Sex & drugs & rock -an -roll – słowa, które stały się synonimem ówczesnej ery. Rock-an-roll z Davidem Bowie mieliśmy niedawno w Victoria & Albert Museum. Od 6 października będzie seks w British Museum. Czekam, która galeria wpisze się do statystyk jako pierwsza w nowej kategorii, dając wraz z biletami farmakologiczne stymulanty w imię interaktywności.

Lloyds of London Na dobiegającej właśnie końca wystawie w Royal Academy of Ar t poświęconej dorobkowi Richarda Rogersa znaleźć można jego bardzo pr ywatne wspomnienie o prezencie, jaki w młodości dos tał od swojej matki. Był to zegarek na rękę z cyferblatem ukazującym wnętrze jego mechanizmu. Ta fascynacja możliwością obejrzenia skomplikowanej konstrukcji od środka w jakiś sposób pozostała jedną z inspiracji i motywów przyszłych projektów jednego z najwybtiniejszych współczenych architektów. Budynek Lloyda w londyńskim City jest tego szczególnym przykładem, w którym projektant w przewrotny sposób wyniósł na zewnątrz wszystko co zwykle jest schowane wewnątrz, czyli konstr ukcje mechaniczne, urządzenia, windy, nadając im nową rangę samodzielnego bytu współtworzącego fascynującą br yłę tego budynku. We współczesnym Londynie prawie każdy nowy dom pretenduje do bycia ikoną architektury i nie jest łatwo o prawdziwą oryginalność – budynek Lloyds of London taki status wciąż utrzymuje, mimo że powstał blisko trzydzieści lat temu. To obiekt według dzisiejszych standardów niemożliwy do wykonania – definicja tego, co jest zewnętrzną skórą obiektu jest zbyt skomplikowana, a rachunki za zużycie energii muszą być znacznie wyższe niż pozwala na to aktualne prawo budowlane. Budynek autorstwa Richarda Rogersa, mimo że na wskroś nowoczesny, wywołuje zaskakujące odniesienia do przeszłości; przenikanie się elementów wewnętrznej i zewnętrznej s tr uktury obiektu w jakiś sposób przypomina pajęczyny czarnych rur wodociągowych na zapleczach wiktoriańskich szeregówek. Jest tam też ukryty dla oglądających z zewnątrz prawdziwy skarb – na jedenas tym piętrze mieści się oryginalny salon jadalny, pieczołowicie przeniesiony z poprzedniego budynku Lloyda, a zaprojektowany jeszcze przez Roberta Adamsa w 1763 roku. To pomieszanie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości jest bardzo charakter ys tyczne dla architektur y londyńskiego City i znajduje tu swoje szczególne uosobienie. Razem z Centrum Pompidou w Par yżu, Lloyds of London jest dzisiaj podręcznikowym obiektem dla s tudentów architektury, a nawet dorobił się statusu zabytku pier wszej klasy według klasyfikacji szacownej The Twentieth Centur y Societ y. Nobliwy staruszek trzyma się dzielnie, dziarsko konkur ując z młodszymi kandydatami do miana najbardziej podziwianego budynku Londynu. I nawet ulega najnowszym trendom komercy jnym – właśnie kupił go inwes tor z Chin.

tekst i rysunek: Maria Kaleta

TADEUSZ RÓ˚EWICZ

MOTHER DEPARTS Książka Tadeusza Różewicza Mother Departs (Matka Odchodzi) w tłumaczeniu Barbary Bogoczek (Wydawnictwo Stork Press, ISBN 9780957391208, London 2013) znalazła się w finale br yt yjskiej nag rody literackiej The People's Book Pr ize 2013/2014 w kategor ii non-fiction, przyznawanej przez czytelników. Jes t to poważne wyróżnienie, które spotkało polską literaturę poza granicami kraju. Za tę książkę Tadeusz Różewicz otrzymał nagrodę Nike w 2000 roku. The People’s Book Prize to doroczna nag roda, która przyznawana jest w trzech kategoriach: proza, non-fiction oraz literatura dla dzieci. Po raz pierwszy w histor ii nagrody nominację otr zymało tłumaczenie z obcego języka. Kolejne głosowanie odbędzie się w maju przyszłego roku, wtedy to czytelnicy wybiorą zwycięzców. (amm) Translated by Barbara Bogoczek Edited and introduced by Tony Howard

Tadeusz Różewicz's "Mot her Depar ts" has been selected as the finalis t for The People's Book Pr ize 2013/2014.

VII Międzynarodowe Biennale Malarstwa i Tkaniny Unikatowej – Gdynia 2013 to ważny konkurs adresowany do twórców z kraju i zag ranicy. W jury zasiadają wybitni profesorowie uczelni artys tycznych, co gwarantuje wybór prac o najwyższym poziomie. Tegoroczne biennale cieszyło się niezwykle dużą popularnością. Ekspozycja i wyjątkowość prac zaskoczyły i wzbudziły podziw. Było to spektakularne wydarzenie artys tyczne, zauważone przez krajowe i zagraniczne środowiska – pisała Ewa Gołębiowska. Pra ca Bez tytułu, mieszkającej w Londynie artystki Ma rii Ka Le ty otrzy ma ła na gro dę w po sta ci Ho no ro we go Wy różnie nia.


18 |

wrzesień 2013 | nowy czas

agenda

Moving World of Romek Marber Joanna Ciechanowska

”T

here is somebody I want you to meet.” said David Lock, a designer friend and a former employer of mine. “Do you know Romek Marber? Of course, you know his work? You must meet Romek, but first you have to read his book, it’s called No Return.” I’ve googled Romek Marber and found a gold mine. And, of course, I knew his work. I had seen it on bookshelves over many years, it’s instantly recognizable and probably embedded in the visual part of my brain, like a finger print with an instant ‘press red’ button with a message: ‘good design’. A retrospective exhibition of Romek Marber’s graphics has just opened in The Minories, in Colchester, and will run until the 26th of October. The curator of the gallery, Kaavous Clayton says: “I was introduced to Romek Marber’s work by David Jury, (award wining graphic designer, author and course leader of MA Art at the Colchester Institute). At the time I didn’t realize that one of my favorite book covers of Romek Marber’s design was already standing on a bookshelf in my home for many years. It was The daughter of time crime novel. To me, his graphics are filled with time and space. They are icons of time, emotive of an era. They sit on our mind and on our conscience. Their message is clear, and they communicate so directly with a viewer. His graphics are in one way, humble and modest, and the same time have a gentle insistence that you cannot ignore.” Much like the author himself. Romek Marber was born in Poland. When Germany invaded his home town, Turek, in 1939, he was only fourteen years old. Over the next six years of war he witnessed the total destruction of his community and the loss of his closest family murdered by the Nazis. He endured Bochnia Ghetto, Płaszów, Auschwitz, Flossenburg, and Plattling concentration camps and the death

Romek Marber at the opening night in The Minories, Colchester

marches. After the war he spend a year in Italy arriving in Great Britain in 1946. He has written No Return. Journeys in the Holocaust as he tells me, “only to tell what happened, to leave the memory of my family’s life in Poland, and to the memory of families with no one left alive to tell their story.” In 2010, on the account of Romek Marber’s work shown in the exhibition Independent

British Graphic Design in the Barbican, Rick Poynor, a writer and journalist has written Survivor exclusively for Eye magazine, in which he talks about Romek’s life in the context of his book, and his arrival in Britain in 1946. (www.eyemagazine.co.uk). In 1950 Romek Marber started to study graphic design at St. Martin’s School of Art, and later at Royal College of Art. He was the first Art

Director of The Observer magazine, designed Nicholson Guides to London, covers for The Economist and New Society, film credits for Columbia Pictures, The BBC and Secret Films, posters as well as design for various companies. After seeing Romek’s cover designs for The Economist in 1961, Germano Facetti, a newly appointed Art Director of Penguin Books, commissioned him to design two Pelican book


|19

nowy czas | wrzesień 2013

agenda covers. Romek was then asked to come up with a proposal for a new design, for a series of Penguin Crime fiction covers. Thus the famous Marber grid was conceived. The grid, which divided the area into white and green, limited colours of green and black, unified typography and gave the series it’s particular style and visual impact. Romek counted 77 covers on his book shelf, of about 200 titles that he designed. As far as he remembers, no cover was rejected. The Marber grid was in use for Penguin Crime, Penguin Fiction and Pelicans (Penguin non-fiction arm) covers. The change in cover design provided an increase in work for Marber as well as for other freelance designers and illustrators. Professor Bruce Brown, Vice Chancellor of Research, Brighton University writes in his introduction to the exhibition: “Throughout his professional career Romek Marber has continued to take time to support the development of young creative talent. In 1967 his appointment as Consultant Head of Department of Graphic Design at Hornsey College of Art (now Middlesex University), also coincided with a period of global student unrest. Subsequently, he worked to establish some of the UK’s first BA (Hons) degree courses in graphic design, and pioneered programmes in scientific and technical illustration. When he retired in 1989, as Professor Emeritus (…), Romek Marber left one of the UK’s most vibrant schools of graphic art and design.” Steve Hare is a freelance author and journalist currently working on a part time PhD on a history of Penguin design. An extract from his work appears on the wall of the exhibition in The Minories. He writes: “In a 2004 feature for the graphic design journal Eye, Rick Poynor praised the ‘impeccable logic’ of Marber’s design. ‘It is based on a careful analysis of what needed to be retained and replaced. …Seen as a series, these emerge as one of the outstanding achievements of British book cover design’. Even today, half a century on, they have lost none of their power or appeal.” When I finally got to meet Romek, at the dinner arranged by David Lock, I remember seeing the slight, unassuming, youthful, older man walking towards me, with a stunning, tall woman. “This is my partner, Orna.” Romek introduced us, “And now, Joasia, tell me about yourself…” he asked, genuinely curious eyes and optimistic smile, when all I wanted to know was his story, his Jewish-Polish roots, his life, escape from Bochnia Ghetto, his arrival in Britain in 1946. And what I mostly wanted to find out, was how is it possible to suffer so much, so young, loose his family and never see them again, and still later on, to have such a remarkable career, leave a legacy for generations of graphic designers, and still say to me: “Designing graphics? I had a job to do, so I did it. I happened to get interesting work. I was lucky.” David Lock delayed setting up his own company, to work for Romek. He says: “Romek is a very special person and one of the first group of post war remarkable graphic designer talents, that include Alan Fletcher, the same generation of war survivors. He has an ability to take a book and encapsulate in a cover what that book is all about. No, it was not luck, it is a talent he has, to trust his own insights, his first thought, to synthesize a story into strong graphics. It was not luck, because Romek did it over and over again, and always managed to find a fresh solution. I was young then, on the learning curve, Romek did it instinctively, and that’s what I’ve learned from him; trust your first insights, don’t embroider the edges, if the message is right it doesn’t need embellishment. His ideas were always solid, he was ‘bloody impartial’ and had a very critical eye. He could see straight away when something wasn’t right. He was tough and fair. He was no ‘softy’, but the same time, a very ‘giving’ person, encouraging teacher. And when

Romek maRbeR was asked to come up with a pRoposal foR a new design, foR a seRies of penguin cRime fiction coveRs. thus the famous maRbeR gRid was conceived. which unified typogRaphy and gave the seRies it’s paRticulaR style and visual impact.

he said something, you listened, unless you were stupid. It was the last time I worked for somebody else, I learned to trust my own instincts, and went to set up my own company with Tor Pettersen (Lock/Pettersen Ltd).” One of Romek’s closest friends present at the exhibition is Dennis Bailey, also from Royal College of Art, who began as assistant editor of Graphis magazine in Zurich, practised as both illustrator and graphic designer in Paris and London, and teaching at the Central School of Design and Chelsea College of Art. He says: ”Romek and I first met back in the mid 1950s. We were both lodging in the same house in Notting Hill Gate (not such a trendy address back then), and became friends. I remember the first time I saw him, passing the open door to his room and seeing him kneeling on the floor arranging pieces of paper and lettering under a sheet of glass. I was curious to know what he was up to – he was designing a leaflet, he said. So, we realized, we both did the

Romek Marber’s design work is in the archives of Victoria & Albert Museum in London. Romek Marber’s exhibition in The Minories, Colchester is open until 26 October 2013. www.colchester.ac.uk/ar t/minories Exhibition Designer – Orna Frommer-Dawson and Geoff Windram www.johnandornadesigns.co.uk

same thing. We were both trying to make a go of freelancing in graphic design and traded what few contacts we had. Romek had just graduated a year earlier from the RCA and I had just returned from a year in Zurich. Waking one morning to find my top floor room infected with lice alarmed, I ran down to my new friend on the first floor. He just laughed, it was nothing, he said, he could tell me how to deal with those sort of things. And he did. I was starting to know Romek and with his wife Sheila, we met up for meals (often Polish!), went on outings to the coast, made friends with others in the neighbourhood. He has stayed a very good friend and we have shared both work and pleasure over the years. When Nicola and I married we knew he had to be our best man.” The Minories Gallery in Colchester was packed at the Private View with Romek’s old friends, the cream of British graphic design. They all came to see once more his work. I also noticed quite a lot of young students absorbed in studying the details of the Marber Grid. Romek looked on. “Romek, you don’t look your age”, I said, knowing of his passion for daily bicycle trips. “It helps” he answered, looking at Orna. “And you have a stunning partner!” “I know, she is not only stunning, but also a stunning designer” he answered. “She is an exhibition and book designer and has designed this show, organized my work, and made the exhibition look great.” “Romek, how did you come to exhibit at The Minories Gallery?”, I posed my last question. “I have lived near Colchester for many years. Many years ago I visited the Gallery to see the work of Edward Bawden and Eric Ravilious. About 18 month ago, I was approached by David Jury, Course Leader of the MA Course in Art and Design at Colchester School of Art proposing an exhibition of my work. Thanks to David, and to Kaavous Clayton, curator, and Lee Pugh, manager of the Gallery and not least the Colchester Institute and Art School for inviting me to exhibit. The Minories is a beautiful Gallery, I could not resist the offer.”


20|

wrzesień 2013 | nowy czas

ludzie i miejsca

ż y c i e j e s t c i e K aw e Jest polską reżyserką teatralną działającą w Wielkiej Brytanii od ponad czterdziestu lat. Stworzyła ponad sto przedstawień teatralnych i operowych, jest lauratką wielu prestiżowych nagród. Helena Kaut-Howson – jak niemal każdy nieprzeciętny artysta – jest skromna i niechętnie mówi o sobie. tatiana judycka

Niewysoka, o żywej wyobraźni, bystra i dowcipna błądzi razem ze mną w poszukiwaniu przyjaznego miejsca do rozmowy. Trafiamy do włoskiej cukierni w londyńskim Soho. Witryna urzeka i kusi – ciasta, babeczki, torty i tarty… – Popatrzmy, czemu się oprzemy – mruga porozumiewawczo pani Helena. Po chwili siadamy przy szklankach świeżego soku.

Świat DzieciĘcej magii Osobą mającą ogromny wpływ na jej wybory i drogę zawodową była matka. Przedwcześnie owdowiała, osiadła po wojnie we Wrocławiu, gdzie aktywnie uczestniczyła w odbudowie miasta, zakładaniu sierocińców i sanatoriów dla dzieci, pomagała też otworzyć Operę Wrocławską. Od piątego roku życia mała Helenka wraz z dwa lata młodszą siostrą uczęszczały regularnie na przedstawienia operowe. Opera otworzyła przed nią magiczny świat i tak zaczęła się jej miłość do teatru. W domu odgrywały z siostrą zapamiętane sceny. Po przedstawieniu Aidy, która zostaje zamurowana, dziewczynka nie daje mamie spać: – Co będzie, co będzie? – pyta. – Nic, jutro ona znowu tam będzie. Helenka już wie, że też tak chce, bo w teatrze nie ma śmierci, teatr urzeka obfitością barw i dźwięków, przenosi w inną rzeczywistość. Wojna jest jeszcze w trzewiach, tym bardziej uderza kontrast między zrujnowanym miastem a przepychem sceny. Mała Helena kocha strojenie instrumentów w operze, a potem tokowanie grubych sopranów i zwinność chudziutkich tancerzy. Do operetki mama jej nie zabiera, bo to „podkasana” muza, opera jest poważna i wprowadza ją w kanon muzyki klasycznej, kształtując wyobraźnię i wrażliwość przyszłego reżysera.

kuŹnia talentów O wyborze kierunku studiów zadecydowała mama. Helena chciała być aktorką, miała już doświadczenie na scenie, jednak mama wyperswadowała jej ten zawód jako niepraktyczny, uważając, że córka powinna mieć bardziej intelektualne aspiracje. Studiowała już polonistykę, chłonęła wszystko. Na studia reżyserskie w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie dostaje się za pierwszym razem, co jest nie lada rzadkością, szczególnie w przypadku płci pięknej. Udało się, bo – jak mówi pół żartem – jej nie zależało, to mamie zależalo. Studia reżyserskie są prestiżowe, lecz to studia dla mężczyzn, paniom kariery się nie wróży. To ważny okres w życiu młodej Heleny. Szkoła buduje podwaliny warsztatu, którym reżyserka będzie się posługiwać w późniejszej pracy na scenach brytyjskich i zagranicznych. Spośród autorytetów, którzy ukształtowali jej myślenie o teatrze wymienia profesorów-mistrzów reżyserii – Erwina Axera, którego była asystentką, oraz groźnego – jak mówi – Bohdana Korzeniewskie-

go, a także Jerzego Kreczmara i Konrada Swinarskiego. Teatr Współczesny Erwina Axera był miejscem, gdzie rodziła się nowa sztuka, w okresie kiedy w teatrze istniała duża wolność myślenia. W ciągu dnia studenci asystowali w teatrach, wieczorem uczęszczali na zajęcia. Na roku studiowali też Jerzy Grzegorzewski i Maciej Prus. Jej rocznik był kuźnią wielkich talentów.

przyspieszona emigracja Pod koniec studiów wyjeżdża z mężem Richardem Howsonem, który studiował w Łódzkiej Szkole Filmowej, do Wielkiej Brytanii. Przy okazji ich ślubu władze komunistyczne odkryły, że jego ojciec był admirałem, dowódcą północnej sekcji NATO. Otrzymał nakaz natychmiastowego opuszczenia Polski. Osiedli najpierw na prowincji w Nottingamshire. Tam urodził się ich syn. Następnie przeprowadzili się do Londynu, gdzie Richard pracował przy filmach dokumentalnych. Pani Helena zajmowała się dzieckiem, co sprawiało jej wiele radości. Dyplom reżysera poszedł na krótko do lamusa. Jednak do akcji znowu wkroczyła mama, która – jak mówi reżyserka – była bojowa i zmusiła ją do podjęcia dalszych kroków zawodowych. Przypadek sprawił, że w Royal Academy of Dramatic Art otwierano wydział reżyserski założony przez Hugh Cruttwella, oddanego opiekuna i mentora studentów i absolwentów. Helena podejmuje dwu i półroczne studia, które w niczym nie przypominają szkoły warszawskiej. Zajęcia odbywają się nieregularnie, prowadzone gościnnie przez krytyków i reżyserów. To jednak w niczym nie przeszkadza, młoda Kaut-Howson jest już uformowana, a studia podjęła, by mieć możliwość wejścia w trudny zawód, przebicia się do hermetycznego świata teatru w obcym kraju. Na dyplom wybrała Tango Mrożka, po czym z dwoma dyplomami i piękną rekomendacją z RADA wyruszy w zawodowy świat. Wysła listy do dwudziestu teatrów, z żadnego nie dostaje odpowiedzi. Nigdzie nie chciano przyjąć młodej kobiety-reżysera z Polski. Nikt nie miał do niej zaufania, uważano, że jest zbyt przemądrzała, zadufana i wyrafinowana. Kobiet reżyserów niemalże nie było, dwa nazwiska jaśniały na arenie londyńskiej – Joan Littlewood, która prowadziła słynny Theatre Workshop w Stratford East i działająca w teatrze komercyjnym Wendy Toye. Pani Helena reprezentowała teatr europejski, który dla Anglików zawsze był zbyt intelektualny, abstrakcyjny i przytłaczający. Teatru polskiego nie bał się Wilfred Harrison, dyrektor Octagon Theatre w Bolton koło Manchesteru, który organizował coroczny sezon szekspirowski. Właśnie dostał stypendium do Polski i nie mógł przygotować inscenizacji Henryka V. Nie zapytał nieznanej mu reżyserki, czy potrafi podjąć się tego zadania, tylko czy ma czas. I tak się zaczęło. Zawodowy debiut Heleny Kaut-Howson na Wyspach okazał się dużym sukcesem i odtąd co roku była zapraszana do pracy nad Szekspirem. Zaczęły napływać oferty z innych teatrów bry-

Helena Kaut-Howson: artystom polsKim cHcącym się wybić na emigracji potrzebna jest wiara w siebie, determinacja i przeświadczenie, że cHcą, czy wręcz muszą to robić.

tyjskich, a także zagranicznych. Świat stawał otworem, renoma młodej reżyserki rosła z roku na rok, posypały się nagrody, krytycy prześcigali się w superlatywach.

Dyrektor teatru w walii W latach 1991-1995 Helena Kaut Howson sprawowała funkcję dyrektora artystycznego Theatr Clwyd w Walii, wynosząc go na poziom międzynarodowy. Ten etap życia wspomina jako czas euforii i traumy. Poczuła wolność, jaką daje pozycja dyrektora artystycznego, który sam decyduje o programie i może w ten sposób realizować własne plany artystyczne: – Doświadczyłam nowych rzeczy, o których nie wiedziałam. To nieprawda, że publiczność trudno przyciągnąć – jak coś jest dobre, to publiczność wali drzwiami i oknami.

Odkryłam, że można ściągnąć nie tylko publiczność, ale i krytyków, i artystów o wielkich nazwiskach, którzy z chęcią przyjeżdżali pracować na prowincji, gdy działo się tam coś znaczącego. W ciągu trzech lat mojej dyrekcji teatr w Walii cieszył się rozgłosem. Jednak wolność była okupiona konfliktami wynikającymi ze zderzenia wielkiej osobowości artystycznej z prowincjonalną urzędniczą maszynerią opartą na apoteozie przeciętności i rutyniarstwa. – Dowiedziałam się czegoś, czego nie wiedziałam: że miernota na ogół zwycięża, władze lubią miernotę, bo miernota jest bezpieczna, nie niesie ryzyka. Już na początku naraziła się paniom łypiącym zawistnie zza biurek. Poszło o estetykę, jak to bywa w sytuacjach, gdy nagle w zapyziałym miejscu pojawi się osoba z wizją. Pani Helena, widząc projekty plakatów do sztuk wystawianych sprzed swojej kadencji, poprosiła wybitnego grafika Andrzeja Klimowskiego, aby projektował plakaty do jej przedstawień. Tak się zaczęła wojna o plakaty – rzekomo tak trudne i ezoteryczne, że odstraszały publiczność. Plakaty aprobowane przez zarząd były tandetne i banalne, przedstawiały co najwyżej zdjęcie aktora i miały nie rzucać się w oczy. Plakaty Klimowskiego zaraz po pojawieniu na mieście, natychmiast znikały – wykradający je kolekcjonerzy znali się na ich wartości. Kaut-Howson wprowadzała w Walii plakat artystyczny i muzykę w teatrze, przyciągała międzynarodowych scenografów i najwybitniejszych artystów scen i ekranu, od gwiazd jak Anthony Hopkins czy Julie Christie, po awangardowych aktorów jak Marcello Magni i Kathryn Hunter. Realizowała repertuar światowy i walijski. Zatrudniono ją, bo nie była Angielką, gdyż Anglicy


|21

nowy czas | wrzesień 2013

ludzie i miejsca

zajmujący wcześniej to stanowisko nie dość dbali o walijskość tego miejsca. Raz jeden polskość Kaut-Howson była ewidentnym atutem, ale po czasie i tak się zemściła. Pomimo spektakularnego sukcesu artystycznego oraz poparcia ze strony publiczności i mediów, pani Helena była samotna i – jak bohater romantyczny zacięcie broniący ideałów sztuki – nieustannie podgryzana. Nie miała sojuszników, ośrodek był administrowany jako całość – jej scena na równi z kinami, restauracjami, galerią i teatrem objazdowym. Nie mogła przekrzyczeć biurokratów. Były to lata agresywnego thatcheryzmu i we wszystkich subsydiowanych instytucjach marketingowcy i księgowi zaczynali grać pierwsze skrzypce. Odejście Heleny Kaut-Howson spowodowało burzliwą falę protestów, które tylko przyczyniły się do zwiększenia jej zawodowej reputacji. Teraz reżyserka ma świadomość, że aby rzeczywiście rozwijać się w tym zawodzie, trzeba prowadzić własny teatr. Reżyser będący wolnym strzelcem musi nieustannie kogoś przekonywać do swoich pomysłów, walczyć o każdy projekt. Z drugiej strony prowadzenie teatru w Anglii oznacza obowiązek wystawiania angielskich sztuk i dobrego rozeznania w tutejszych politycznych rozgrywkach, zgodnie z ludowym porzekadłem – jeśli wpadłeś między wrony, musisz krakać jak i one.

rozmoWy o teatrze Przedstawienia Heleny Kaut-Howson od lat przyciągają rzesze publiczności i otrzymują bardzo pochlebne recenzje. Reżyserka z powodzeniem realizuje szeroki wachlarz gatunków teatralnych: dramat, teatr muzyczny i operę, nie stroni też od telewizji i multimediów. Pomimo uniwersalnego wymiaru jej inscenizacji, krytycy często wskazują na jej polskie korzenie jako determinantę i wyróżnik specyficznego stylu. Jej teatr bywa charakteryzowany jako jedność przeciwieństw. Jedna z czołowych reżyserów w Wielkiej Brytanii – wnosi kontynentalny wymiar do czasami dość wąskiego teatru brytyjskiego. Jej styl reżyserski jest zarazem analityczny i intuicyjny, dając w efekcie bogactwo faktury, które porusza wszystkie zmysły („The Guardian’). Jej reżyseria najtrafniej łączy tragedię z groteską, historię ze współczesnością, politykę z miłością, odwagę z wrażliwością, brutalność dociekania prawdy z artystyczną wyobraźnią („Gazeta Wyborcza”). Teatr angielski zdaniem pani Howson rozwija się powoli, jest zachowawczy, nastawiony przede wszystkim na rozrywkę, w przeciwieństwie do polskiego czy niemieckiego, tchnącego powagą i ciężarem gatunkowym. Domeną zwłaszcza młodych reżyserów na kontynencie jest szokować, prowokować, opluwać i wybebeszać, by w ten sposób skłaniać, a raczej zmuszać do refleksji. Anglicy przyjmują taki teatr z owacją przy okazji międzynarodowych festiwali, lecz na co dzień preferują teatr ugładzony, lekki i przyjemny. Skoro zapłacili za bilet i miejsce parkingowe, to nie po to, by cierpieć czy znosić obelgi. Kaut-Howson ceni różnorodność i innowacyjność, podziwia pomysły Kantora, Steina, Ostermeira, Wilsona, Baush, Warlikowskiego i wielu innych. Jej estetyka i artystyczne wybory plasują ją jednak bliżej teatru brytyjskiego, wyważonego i mocno zakorzenionego w tekście dramatycznym. Jej zdaniem uwarunkowania historyczno-kulturowe sprawiły, że polski teatr jest teatrem autorskim, zdominowanym przez reżysera, który niczym demiurg często ingeruje w tekst – ucina, dodaje, przestawia, przekręca – co niekoniecznie jest zaletą. W teatrze angielskim przeciwnie – prym wiedzie autor, zaś reżyser kroczy za nim i mu zawierza. Helena Kaut-Howson zazwyczaj bardziej ufa dramatom klasycznym. Słynie z niekonwencjonalnych interpretacji Szekspira i Czechowa, wśród których przełomem okazała się inscenizacja Króla Leara, z Kathryn Hunter w roli głównej, czy też niedawno zrealizowana inscenizacja Płatonowa (Sons Without Fathers). Na próbach pobudza w aktorach ich twórczy potencjał. Bywa wymagająca, czasem kruszy blokady i kulturowe filtry, by rozbłysnął talent. Jej warsztatu nie sposób jednak zredukować do jednej formuły ani zbyć jakimś skleconym naprędce frazesem czy pobieżnym spisem tricków. Za przykłady geniuszu scenicznego uważa Gustawa Holoubka i Tadeusza Łomnickiego, których talent przejawiał się jako „myśl rodząca się w oku”. Było to aktorstwo całkowicie różne od wczesnych poszukiwań Jerzego Grotowskiego, który zachęcał do grania gruczołami, bebechami, ekstatycznego napinania mięśni i pocenia się na scenie. Eksperymenty twórcy Teatru Laboratorium dopiero po latach okazały się płodne. Początkowo aktorstwo to odbierane było jako amatorskie i manieryczne, dlatego Cieślak i inni zgrotowszczeni kandydaci do dyplomu PWST byli na egzaminach eksternistycznych oblewani. – Oto jak nie należy grać – mówili profesorowie do młodych adeptów sztuki reżyserskiej. Przedstawienia Kaut-Howson uznawane są przez tutejszą krytykę za śmiałe i nowatorskie. Reżyserka nieustannie poszukuje nowych środków wyrazu, zachowując jednak szacunek dla potrzeb i wymagań angielskiego widza. Adaptuje mało znane teksty, jak Wijuny Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz napisane gwarą z okolic „zborsuczonego” pogranicza polsko-litewskiego. Dramat ten, któ-

Helena Kaut-Howson z Julie Christie, którą udało jej się zaangażować do teatru w Walii

rego tłumaczenia na angielski nie chciał podjąć się żaden ekspert, przełożyła sama , dając mu tytuł Werewolves (Wilkołaki) i świetnie się przyjął w Irlandii, Szkocji i Kanadzie. Zawsze zaczyna pracę od wsłuchiwania się w tekst, szukając impulsu, który zmusił autora do napisania dzieła. Ma swych ulubionych współpracowników, często właśnie Polaków, jak znakomity scenograf Paweł Dobrzycki czy kompozytor Bolesław Rawski. Wiele sztuk realizuje częściej niż raz i zawsze odkrywa coś nowego. Regularnie czytuje „Dialog”, którego stosy gromadzone przez lata wysypują się z garażu. Pomimo tak wielu osiągnięć nie ma poczucia spełnienia artystycznego i zawodowego, które– jak podkreśla – nie są tożsame. Helena Kaut-Howson od 2002 jest regularnie zapraszana do Polski, gdzie wystawia w najważniejszych teatrach dramatycznych i operowych. W 1994 otrzymała nagrodę publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Kontakt w Toruniu za realizowaną przez siebie sztukę Full Moon na podstawie tekstu Caradoga Pricharda, a 2004 Grand Prix dla najlepszego reżysera na Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy za spektakl Zwycięstwo, na podstawie sztuki Howarda Barkera wystawiany w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Obecnie pani Helena przymierza się do współpracy z Teatrem Pieśń Kozła – ma to być przedstawienie oparte na prozie Brunona Schulza. Wystawiała już Schulza w Stanach Zjednoczonych w roku 2006, lecz tym razem wyzwanie, jakie przed nią stoi wynika z różnych metod pracy w teatrze repertuarowym i eksperymentalnym.

Na SCeNie PoloNiJNeJ

King Lear z Kathryn Hunter w roli tytułowej

Sons Without Father, angielska wersja Płaltonowa zrealizowana przez Helenę Kaut Howson w 2013 roku

Scena Poetycka działająca pod egidą Heleny Kaut-Howson jest przedłużeniem wieloletniego zaangażowania reżyserki w życie kulturalne londyńskiej Polonii. Zaczęło się od współpracy z Teatrem ZASP-u, którego siedziba mieściła się w Ognisku Polskim. W roku 1982 po otwarciu Sali Teatralnej w POSK-u powstał Teatr Nowy, prowadzony przez Urszulę Święcicką. Helena Kaut-Howson zrealizowała tam Małą apokalipsę w 1982 roku oraz Wyjątkowe pozwolenie na pobyt w 1984. Mała apokalipsa – pierwsze przedstawienie Teatru Nowego od razu zostało okrzyknięte przez recenzentów najlepszym spektaklem polskiej sceny w Londynie. Wyjątkowe pozwolenie na pobyt również spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Tuż przed ogłoszeniem w Polsce stanu wojennego znalazła się w Londynie trójka młodych aktorów, absolwentów krakowskiej PWST – Konrad Łatacha, Wojtek Piekarski i Dorota Zięciowska. Wraz z równie młodymi – Joanną Kańską, Zofią Wałkiewicz i Danielem Woźniakiem stali się trzonem Teatru Nowego. Oprawą muzyczną zajęła się legendarna pianistka Maria Drue. Częste zaproszenia do pracy w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Izraelu i Japonii w latach 80. i 90. nie pozwoliły jednak Helenie Kaut-Howson na kontynuację regularnej współpracy z Teatrem Nowym, który zakończył swą dziesięcioletnią działalność w roku 1992 po wyjeździe Urszuli Święcickiej do Polski. W roku 2004 wobec ogromnego napływu Polaków do Wielkiej Brytanii pani Helena zwróciła się do Zarządu POSK-u z inicjatywą założenia Sceny Poetyckiej, której misją byłoby podtrzymywanie w Polakach na obczyźnie tożsamości narodowej oraz tworzenie pomostu między starą i nową emigracją. POSK udzielił siedziby i roztoczył opiekę nad zespołem, którego trzon stanowią byli artyści Teatru Nowego, do którego dołączyli między innymi Magda Włodarczyk, Renata Chmielewska i Paweł Zdun. Miejsce akompaniatora zajął Daniel Łuszczki. W początkowej fazie aktorzy, wzorem Salonów Poetyckich Anny Dymnej, czytali poezję ze skryptów, jednak po pewnym czasie ich głód sceny i rozpierający wewnętrznie talent doprowadził do wzbogacenia środków artystycznego wyrazu i włączania akcji scenicznej i muzyki, co nadało przedsięwzięciom Sceny Poetyckiej unikatowy charakter. Oryginalny scenariusz łączący elementy kabaretu, piosenki aktorskiej, poezji i i tradycyjnego teatru jest znakiem rozpoznawczym zespołu, który działa niemalże charytatywnie, otrzymując symboliczne wynagrodzenie. Wraz z rosnącą popularnością i renomą Sceny Poetyckiej zwiększa się zapotrzebowanie na występy również w ośrodkach polskich poza Londynem.

ŻyCie JeSt CieKaWe

Gęś nadziewana, Scena Poetycka

Helena Kaut-Howson jest optymistką. Podkreśla, że zawsze jest coś do zrobienia, bo życie jest ciekawe. Pomimo całego dorobku artystycznego i satysfakcji z życia, nie osiadła na laurach, wciąż ma cele, które chce osiągać. W jakimś sensie czuje się obca zarówno w Anglii, jak i w Polsce, i to wyobcowanie popycha ją do działania. Sukcesy artystyczne są okupione mozolną pracą. Artystom polskim chcącym się wybić na emigracji potrzebna jest wiara w siebie, determinacja i przeświadczenie, że chcą, czy wręcz muszą to robić. – Bardzo trudna była moja droga, aby dojść do miejsca, jakie sobie zdobyłam – ono jest wcale nieduże, takie jakieś utknięte na boku – stwierdza pani Helena. Sztuka wymusza rozwój, twórca wciąż się staje kimś więcej niż jest, przekracza wciąż nowe rzeki, wykopuje skarby, obnaża życiowe prawdy. Prawdziwy artysta nigdy nie jest skończony, spełnienie to śmierć.


22 |

wrzesień 2013 | nowy czas

drugi brzeg

mrożek w loNdyNie anna maria mickiewicz

R

ok milenijny pozostanie na długo w pamięci londynczyków; był to czas rozbudowy kulturalnej mapy Londynu. Miasto dumnie otwierało i modernizowało galerie, wiktoriańskie teatry, wykorzystując najnowsze technologie i awangardowe rozwiąznia architektoniczne. Ożywały parki, skwery, afisze zachęcały do odwiedzenia wystaw i oglądania współczesnych spektakli teatralnych. 14 marca 2000 roku, w londyńskim The Old Red Lion Theatre – fringe’owym teatrze mieszczącym się na pierwszym piętrze tuż nad pubem w dzielnicy Islington odbyła się premiera Summer’s Day (Letni dzień), sztuki Sławomira Mrożka napisanej w 1983 roku. Był to w krótkim odstępie czasu, drugi po Indyku, utwór polskiego dramaturga, którym zainteresowali się londyńscy twórcy. Spektakl reżyserował David Graham-Young, wielbiciel i znawcą polskiej literatury. Brytyjski twórca poznał polskiego dramaturga wiele lat temu podczas wizyty w Krakowie. Jak mówi: – Czarny humor sztuk Mrożka, surrealistyczne dialogi, swoiste studium psychologiczne przedstawiane w dramatach zrobiły na nim duże wrażenie. Sam też podjął się niełatwej sztuki translatorskiej i przełożył Letni dzień na język angielski. Reżyser zauważa, że dzieła Mrożka pozbawione są tak charakterystycznej dla polskiej twórczości historycznej aluzyjności, dzięki czemu mają uniwersalną i ponadczasową wymowę. Doprowadził więc do realizacji dramatu Mrożka. Na deskach The Old Red Lion Theatre zespół teatralny Contemporary Stage Theatre wystawił tę uroczą groteskę z morałem, przypowieść o podwójnym dnie. Okazało się, że adaptacja sztuki spotkała się z dużym zaintere-

sowaniem. Publiczność przyjęła ją spontanicznie, nagradzając licznymi brawami, a premierę zaszczycił swą obecnością Autor dramatu. Nie była to pierwsza wizyta Mrożka w Londynie. W latach sześćdziesiątych publiczność w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy mogła zapoznać się z twórczością Sławomira Mrożka, wystawione zostało wówczas Tango. Dramaturg ironicznie spoglądał na Anglię i Polskę pisząc w 1961 roku do Stanisława Lema: (...) Trawa tu rośnie cały rok, a w ogrodzie przed domem, w którym mieszkam, kwitnie róża na łodydze wyższej ode mnie. Ile razy wchodzę albo wychodzę z domu, wydaje mi się, że zwariowałem.(...) Polaków jak dotąd udaje mi się szczęśliwie nie spotykać (...). I to prawda, że kultury tu nie ma, w znaczeniu krajowym naszym, gdzie co chwila a to dyskusja jakaś w piśmie kuluralnym, a to zarządzenie (...). Właściwie dobrze nam, bo nigdzie poza krajem tak nie ma, żeby pisarz był wieszczem i żeby się na pisarzy ktoś snobował. Tylko że co z tego? W skali światowej? (...). (Lem Mrożek Listy 1956-1978, Wydawnictwo Literackie 2011)

Wracając do wspomnień związanych z premierą Letniego dnia, chciałabym przytoczyć fragment relacji Edyty Cymerkiewicz, która żywo opisała i oddała atmosferę tego wyjątkowego wieczoru. [„Mrożek po angielsku, czyli londyński wiosenny Letni dzień”]: (...) Dzwonek wyrywa mnie ze świata pełnego śmiechu i gwaru, papierosowego dymu i przydymionych świateł do innej rzeczywistości – zacienionego miejsca gdzieś w słonecznym parku, gdzie już za chwilę coś się stanie. Coś nieodwracalnego... Już samo przepływanie między tymi światami ma pewien surrealistyczny posmak. Na premierę przyjechał sam Mistrz Mrożek. Siedzi w kącie, popija zimne piwo i z pogodnym uśmiechem przygląda się tym wszystkim ludziom dookoła – o czym myśli? W jego zachowaniu czuje się życzliwość, ale też i dystans; trudno się dziwić – po tylu latach sława może męczyć. Spektakl wciąga nas w zaczarowany świat.(...). Letni dzień to przypowieść o dwóch mężczyznach, swoiste metafizyczne studium doj-

Rozmowa przy kawie o flircie, teatrze i wolności SŁAWOMIR MROŻEK niechętnie udzielał

wywiadów. Jeżeli do nich dochodziło, stawał się powściągliwy i milczacy... Mimo to udało mi się przeprowadzić z nim rozmowę tuż po londyńskiej premierze Letniego dnia. Na spotkanie z dramaturgiem podążałam z dużym zaciekawieniem i niepewnością zarazem. Było to niewątpliwie ogromne wyzwanie… Co myślał o swej twórczości i bohaterach sam Mistrz?

rzewania i rozterek wieku młodzieńczego jak i dojrzałego. Pierwszy z nich jest nieszczęśliwy, bo choć próbuje, nic mu się w życiu nie udaje. Drugiemu wszystko wychodzi, nie waha się użyć żadnego sposobu, aby wygrać. Jednak okazuje się, że on też jest nieszczęśliwy: wyzwania są zbyt proste, a w życiu brakuje mu nadziei, która jest źródłem radości. Jednak, gdy pojawia się kobieta – w tę rolę wspaniale wcieliła się Christine Cooke – czarne chmury oraz poczucie rozgoryczenia rozpływają się. Niewiasta postanawia związać się ze szczęściarzem, choć z drugiej strony, czuje się wyróżniona przez bezwarunkową miłość pechowca. Obserwujemy na scenie wartką grę, flirt i rywalizację. Jednak zanim kobieta zdąży wybrać, szczęściarz pozbywa się pechowca i… staje się zwycięzcą tej przewrotnej gry. Ale czy naprawdę? Przedstawienie zostało starannie przygotowane, zawierało szereg humorystycznych dialogów, wzbogaconych o gry słowne z podtekstami; ukazało interesujący portret psychologiczny mężczyzny. Zarówno perfekcyjna gra aktorów, jak również – zupełnie nieświadomie dodany – angielski spokój i gracja spowodowały, że dramat brzmiał znakomicie w nowym wymiarze kulturowym. Język przedstawienia był czytelny i pokazał jak bardzo Sławomir Mrożek jest twórcą światowym, a jego dzieła przekraczają granice, zarówno te wewnętrzne jak i zewnętrzne. Warto dodać, że podczas londyńskich przygotowań związanych z obecnością Sławomira Mrożka i prezentacją teatralną znaczącą rolę

odegrał ówczesny Ambasador RP w Londynie śp. Stanisław Komorowski. Przybył na premierę spektaklu, pogratulował twórcom i zauważył, że słowiański duch sztuki Mrożka wspaniale ożył w wersji angielskiej. Ambasador Komorowski podczas swej kadencji często bywał na premierach spektakli teatralnych. Proponował również, by sztukę mogła zobaczyć polska widownia w kraju. Ambasador był również obecny podczas kolejnego przedstawienia wyreżyserowanego na podstawie innej sztuki Sławomira Mrożka pt. Emigranci, które przygotowane zostało przez twórców z obszaru byłej Jugosławii.

Na premierę przyjechał sam mistrz mrożek. siedzi w kącie, popija zimNe piwo i z pogodNym uśmiechem przygląda się tym wszystkim ludziom dookoła… o czym myśli?

Christine Cooke, Letni dzień, rez. David Graham-Young

Dzień był wyjątkowo ciepły. Słoneczny, wiosenny dzień. Umówiona byłam ze Sławomirem Mrożkiem w godzinnach przedpołudniwoych w pięknej londyńskiej dzielnicy Belgravia, przy Sloane Square. Tuż przy głównym skwerze, wśród licznych kafejek, mieści się zabytkowy gmach słynącego z propagowania współczesnej dramaturgii The Royal Court Theatre. Już z oddali odbijała się w promieniach słońca czerwona płaskorzeźba, znajdująca się na pierwszym piętrze teatru – notabene wykonana przez polskiego artystę Antoniego Malinowskiego. Słowamir Mrożek czekał na mnie w teatralnej kawiarnii, usytuowanej w podziemiach. Panowała cisza, twórca był jakby osnuty pólmrokiem... To chwile, kiedy teatry drzemią, wypoczywają po wieczornych wydarzeniach. Dramaturg ze spokojem popijał kawę. W takim nastroju swoistej przychylności, przebiegała nasza rozmowa...

czy czuje się pan czasami jak jeden z bohaterów Letniego dnia?

– Nie, nigdy, dlatego, że pisanie sztuki czy wierszy, powieści to nie jest autobiografia. Składa się może z elementów autobiograficznych, ale nie jest tak, by pisarz w powieści czy w swych dziełach opisywał siebie. czy Letni dzień nie zawiera żadnych wątków autobiograficznych? jest to sztuka, która w dużym stopniu poświęcona jest anatomii dojrzewania mężczyzny?

– No, może częściowo jest…, ale w taki rozproszony sposób, i nie ma potrzeby tego udowadniać. Bohaterka dramatu to osoba bardzo inteligentna, przewrotna, bystra. czy tak widzi pan kobiety?

– Należy pamiętać, że żaden utwór literacki nie jest pamiętnikiem ani świadectwem, ani wyznaniem wiary autora. Kobiety inteligentne istnieją – na szczęście. Zwracano już uwagę na to, że bohaterka tej sztuki jest kobietą ciekawą, nieprzecietną. Dlatego też ta postać budzi sympatię


| 23

nowy czas | wrzesień 2013

drugi brzeg POGRZEB Podczas przechadzki przyłączyłem się do orszaku pogrzebowego. Zawsze to raźniej niż błąkać się samemu bez celu. Nie wiedziałem, kogo grzebią, ale cóż to szkodzi? My, ludzie, wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Można zresztą zapytać. Mój sąsiad w orszaku, po lewej stronie, także nie wiedział. – Idę do pralni chemicznej, żeby odebrać spodnie. Zobaczyłem pogrzeb, a że po drodze mi było, to się przyłączyłem. Ja tylko do rogu, a potem skręcam. Zapytałem więc sąsiada z prawej strony. – Czyj to pogrzeb? – A skąd ja mogę wiedzieć, mało to ludzi umiera? Bank otwierają dopiero o dziewiątej, to mam jeszcze trochę czasu. Trzeci, który szedł dwa kroki za mną, także nie umiał mnie poinformować. – Ja nietutejszy, turysta. Ale niech pan zapyta tę panią w czarnej woalce, co idzie za trumną. Wygląda na wdowę i powinna wiedzieć. W tym momencie zaczął padać deszcz i odłączyłem się od orszaku. Co będę moknął dla kogoś, kogo i tak osobiście nie znam. Sławomir Mrożek

POŻEGNANIE Na słynnym zdjęciu Wojciecha Plewińskiego z lat 60., Sławomir Mrożek z parasolem opartym o ramię, stoi na tle lśniącego deszczem krakowskiego Rynku. 17 września 2013 w Krakowie też padał deszcz. Urna z prochami Mrożka, wieziona w szklanym karawanie z Barbakanu przez ulicę Floriańską i Rynek, mijała przechodniów pod parasolami. Niektórzy przyłączali się do konduktu żałobnego. Las parasoli kroczył Grodzką. Zatrzymał się pod kościołem św. Piotra i Pawła, niby las Birnam pod zamkiem Makbeta.

Sławomir Mrożek 1930-2013

Życie jest tylko przechodnim półcieniem, Nędznym aktorem, który swoją rolę Przez parę godzin wygrawszy a scenie W nicość przepada – powieścią idioty, Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą. Szum deszczu. Milczenie. Aleksandra Czarnecka

zarówno widowni, jak i aktorek, które były zawsze zainteresowane graniem tej roli.

Czy wczorajszy spektakl miał jakieś szczególne cechy, a może jakieś braki?

Nasuwa się spostrzeżenie; jeden z bohaterów pańskiej sztuki przypomina bohatera Fausta Goethego, odnoszącego sukces, lecz nieodczuwającego życiowej satysfakcji. Czy jest to zbieżność przypadkowa?

– Trudno powiedzieć. Jeżeli teatr jest poniżej pewnego poziomu technicznego, zawodowego, to zapewne tak jest. Ale nie w tym przypadku. Każde przedstawienie jest inne. W danym kraju, mieście ta sama sztuka może mieć różne interpretacje. Nawet grana w tym samym teatrze – każdego wieczoru jest inna. Dlatego teatr jest żywy, przedstawienie jest faktem teatralnym, dlatego trudno jest rozmawiać o jego niedostatkach.

– Ja nie zajmowałem się określaniem bohatera, jego charakterem, życiorysem. Budowałem sytuację dramatyczną na scenie, czyli taką, w której coś się dzieje i z której coś wynika. Dlatego potrzebne były mi dwie kontrastowe postacie. Jest to może bardzo schematyczne, ale skuteczne, bo pozwoliło mi napisać sztukę, która funkcjonuje dobrze na scenie. Nie jest to duża sztuka, ale dobre i to. Czy angielska wersja teatralna Letniego dnia sprawiła panu przyjemność?

– Każde przedstawienie mojej sztuki sprawia, że się dobrze czuję... Nie dlatego, że jestem autorem, tylko dlatego, że po prostu lubię teatr. Jeżeli zdarza się, że jestem autorem danej sztuki, tym lepiej.

Pańska sztuka jest bliska mentalności brytyjskiej, dużo w niej logicznej gry słów z wieloma podtekstami; uderza mówienie o smutnych rzeczach z humorem.

– To nie musi być tylko brytyjskie, to może też być czeskie. To swego rodzaju skłonność do niedopowiedzenia – understatement – która jest rzeczywiście również cechą brytyjską. Jaki powinien być teatr – smutny, czy wesoły?

– Teatr powinien być taki, aby publiczność nie

wyszła z sali po pierwszych pięciu minutach. Jak się to uda, to już jest dobrze. Dlatego uważam, że teatr powinien bawić publiczność. W latach sześćdziesiątych pańskie sztuki budziły zaciekawienie wśród publiczności polskiej. Jednak wówczas nie zawsze były rozumiane, sprawiały wrażenie dziwnych.

– Na pewno te same sztuki nie budzą już dzisiaj zdziwienia, ponieważ pojawiły się nowe sposoby przedstawiania dramatu, które są jeszcze bardziej dziwne. Nie sądzę, by na przykład Szczęśliwe wydarzenie prowokowało dzisiaj podobną reakcję, jak trzydzieści lat temu. Z drugiej strony, nie wiem, jak było wówczas, gdyż nie byłem obecny w kraju przez ponad trzydzieści lat. Dlatego też trudno mi powiedzieć. Pańskie dramaty są bardzo przewrotne. To swoista zabawa słowem...

– Dlaczego przewrotne? Dlatego, że z jednej strony dialog opiera się na humorze, z drugiej jednak istnieje warstwa dramatyczna, zawierająca wiele

prawd metafizycznych, bardzo smutnych.

– Tego nie nazwałbym przewrotnością, tylko umiejętnością przyciągania i zatrzymywania widza. Jeżeli widz czuje się zaciekawiony, to nie wyjdzie z teatru zanim sztuka się nie skończy, po drodze można mu powiedzieć jeszcze coś poważniejszego. Sposobem na widza jest zabawa. Bardzo często życie przedstawia pan jako formę więzienia...

– To nie jest tylko w mojej twórczości. Na tym polega życie, że są ograniczenia. Gdyby ich nie było, to by nie było życia i nas też. Jednocześnie na to narzekamy, bo chcielibyśmy być absolutnie wolni. Natomiast absolutna wolność oznacza śmierć... Przestajemy podlegać prawu ciążenia, natychmiast się ulatniamy w kosmos i nas nie ma. Zarówno mnie nie ma i pani nie ma. Wszystko się odrywa od ziemi i znika. Dlatego nie należy narzekać na jakiekolwiek ograniczenia. Rozmawiała:

Anna Maria Mickiewicz


24|

wrzesień 2013 | nowy czas

drugi brzeg

Fot. Monika Lisiecka

Jarek Śmietana 2 wrzeŚNiA 2013 zmArł w KrAKowie JAreK ŚmietANA, wybitNy JAzzmAN, wirtuoz gitAry i Kompozytor, pedAgog orAz lider wielu zespołów muzyczNych. Marek Greliak

Był jednym z najważniejszych muzyków na polskiej scenie jazzowej. Od lat uznawany i honorowany przez prestiżowe pisma muzyczne („Jazz Forum”, „Jazz”, „Muzyk”, „Gitara i Bass”). Laureat nagrody Fryderyk’98 za płytę Songs And Other Ballads. Absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach. Od debiutu w roku 1972, kiedy to zdobył wyróżnienie z zespołem bluesowym Hall na festiwalu Jazz nad Odrą, Jarek niestrudzenie przez ponad czterdzieści lat występował w niezliczonych formacjach muzycznych koncertując i nagrywając płyty w kraju i na świecie. Brał udział w wielu festiwalach i prestiżowych imprezach jazzowych w Europie, Stanach Zjednoczonych i Azji. W swojej karierze grał z całą czołówką polskiego jazzu, m.in. Sławomirem Kulpowiczem, Henrykiem Majewskim, Zbigniewem Namysłowskim, Zbigniewem Seifertem, Janem Ptaszynem Wróblewskim, ale także z Ewą Bem, Andrzejem Zauchą) i wieloma światowymi gwiazdami takimi jak: Art Farmer, Freddie Hubbard, Eddie Henderson, Joe Zawinul, Gary Bartz, Carter Jefferson, Vince Mendoza, John Abercrombie, Hamiet Bluiett, Idris Muhammad, Ronnie Burrage, Harvie Swartz, Mike Stern, Jack Wilkins, Cameron Brown, Andy McKee, Greg Bandy, David Gilmore i Dave Friedman. Był także znakomitym kompozytorem, autorem ponad 200 utworów jazzowych; jako muzyk wiodący nagrał ponad 20 albumów, a w ponad 50 brał udział jako muzyk towarzyszący. Jarek Śmietana mocno był związany z Londynem poprzez więzi rodzinne i zawodowe. Jego brat Krzysztof jest wybitnym skrzypkiem klasycznym oraz profesorem w Guildhall School of Music. Córka Alicja, mimo młodego wieku jest już znaną

skrzypaczką na brytyjskim rynku muzycznym. Po ukończeniu prestiżowej szkoły muzycznej Guildhall School of Music and Drama, w krótkim czasie dała się poznać jako niezwykle utalentowana skrzypaczka i uważana jest obecnie za jedną z najważniejszych przedstawicielek młodej generacji muzyków europejskich. Jest też współdyrektorem artystycznym założonej przez Nigela Kennedy’ego Orchestra of Life Jarek Śmietana związany był również z londyńskim środowiskiem jazzowym, a przede wszystkim ze słynnym Nigelem Kennedy, z którym wielokrotnie występował w Polsce i za granicą. Łączyła ich wielka przyjaźń osobista i profesjonalna współpraca. Jarek wystąpił dwukrotnie ze swoim zespołem w kawiarni jazzowej Jazz Café POSK w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie, za każdym razem gromadząc tłumy wielbicieli jego talentu. Były to dwa niezapomniane koncerty, na których Jarek zaprezentował mistrzowskie wykonanie swoich dawnych i nowych przebojów. W Londynie występował też w Purcell Room w ramach Polish Weekend -największego święta polskiej muzyki nad Tamizą, zorganizowanego przez Nigela Kennedy’ego w londyńskim Southbank. Wystąpił też w słynącej z prezentowania gwiazd jazzu Pizza Express przy Dean Street. Od stycznia tego roku walczył z ciężką chorobą mózgu i choć wydawało się, że po przebytej w styczniu operacji jest na dobrej drodze do rekonwalescencji, niestety walkę tę przegrał. Miał 62 lata. Pogrzeb Jarka odbył się w piątek 13 września o godz. 14.20 na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Tego samego dnia, w piątek 13 września o godz. 10.00, w polskim kościele parafialnym przy Windsor Road, Ealing, z inicjatywy Jazz Café POSK, została odprawiona msza św. za Jarka Śmietanę. Wzięli w niej udział przyjaciele, znajomi, muzycy i przedstawiciele londyńskiej publiczności w hołdzie wielkiemu, polskiemu muzykowi.

Można powiedzieć, że z Jazz Cafe POSK połączyła pana bliska, serdeczna współpraca i przyjaźń, która zaowocowała wieloma koncertami. Jakie były początki tej relacji?

Radość wspólnego grania Fot. Krystian Data

Fot. Krystian Data

– Po prostu zadzwoniono do mnie z pytaniem, czy przyjechałbym do Londynu? Bardzo lubię tu przyjeżdżać, gdyż mieszka tutaj moja córka [w „Nowym Czasie” opublikowaliśmy rozmowę z Alicją Śmietaną Orchestra of Life? Nie… of Love, NC 147/2010), więc cieszy mnie i odpowiada mi każdy pretekst do pojawienia się tutaj. Przyjechałem więc i okazało się, że była tam wspaniała publiczność i że świetnie to zorganizowali. Byliśmy już w Jazz Cafe POSK kilka razy, zawsze mieliśmy tam bardzo udane koncerty przy nadkompletach publiczności… Lubi pan Londyn?

– Londyn to niemalże całe moje życie. Jak wspomniałem, moja córka mieszka tutaj, mój brat mieszka w Londynie od 30 lat, mój ojciec kiedyś bardzo często bywał w Londynie. Kocham Londyn, od dziecka. Pamiętam, że z pasją uczyłem się języka angielskiego, w jakiś dziwny sposób czuję się związany z tym miejscem, może przez sentyment do lat sześćdziesiątych? Kocham Londyn z tych lat, mimo że go nigdy nie widziałem, gdyż w tamtych czasach byłem dzieckiem. To niesamowite, jakim tyglem kultury czy popkultury było to miasto w tym okresie. Myślę, że Londyn był i jest bardzo ważnym miejscem na mapie świata. Fragment wywiadu z Jarkiem Śmietaną, przeprowadzony przez Tomasza Furmanka, NC nr 153, 2010

Jarosław Śmietana, Alicja Śmietana i Nigel Kennedy w londyńskim klubie Vortex

3 lutego w 2012 roku, w londyńskim klubie Vortex odbył się koncert Nigela Kennedy’ego, światowej sławy brytyjskiego skrzypka mocno związanego z Polską. Na scenie obok Kennedy’ego stanął pierwszy gitarzysta jazzowy Rzeczpospolitej Jarosław Śmietana, Izraelczyk Yaron Stavi, znany w londyńskim świecie jazzowym kontrabasista, który w 2005 nagrał płytę z legendarnym gitarzystą Pink Floyd Davidem Gilmourem, oraz perkusista Krzysztof Dziedzic, który od kilku lat współpracuje z Kennedym. W pewnym momencie na scenę została zaproszona skrzypaczka, córka Jarka Śmietany, Alicja.


JJ CALE

nowy czas | wrzesień 2013

|25

drugi brzeg

Nigdy Nie zabiegał o szum medialNy i Nikogo Nie przekoNywał, że jest gwiazdą. Nie lubił udzielać wywiadów, Nie uczestNiczył w NiezliczoNych koNcertach. żył dNiem codzieNNym Na farmie, z dala od cywilizacji. a o sukcesach swoich kompozycji Najczęściej dowiadywał się z radia.

Sławomir Orwat

Jest sobota piątego czerwca 2004 roku. W Anglii zbliża się pierwsza w nocy. Podczas gdy ja zasypiam w jednym z domów na londyńskim Acton Town i tęsknię za sprawami o wiele bardziej przyziemnymi niż atmosfera koncertu rockowego, w amerykańskim Dallas jest wczesny wieczór. Na scenę Crossroads Guitar Festival wychodzi dwóch gigantów gatunku nazwanego przez Jana Chojnackiego bielszym odcieniem bluesa. Pierwszy z nich urodził się w położonym niedaleko Londynu miasteczku Ripley. Ubrany w grafitową koszulę i białe spodnie z przewieszonym na ramieniu wielobarwnym modelem Fendera Stratocaster Crash 3 z nieukrywanym wzruszeniem wpatruje się w niepozornego człowieka na scenie, ubranego na czarno, z kontrastującą z jego ubiorem białą gitarą. Ten pierwszy to Eric Clapton. Drugi z nich, przypominający nieco starszego pana z sąsiedztwa, to John Weldon Cale z Oklahomy, bardziej znany jako JJ Cale. After Midnight to kawałek, który Cale napisał i nagrał na taśmie demo już w roku 1966. Cztery lata później własną wersję tej kompozycji na debiutanckim albumie solowym umieścił Eric Clapton, czyniąc z niej światowy przebój. W roku 1972 przyjaciel Cale’a, producent Audie Ashworth zachęcił go do wykorzystania sukcesu After Midnight, którego rozmiarów jego kompozytor dość długo nie był nawet świadomy. Za namową Audie Ashworth amerykański muzyk umieścił własną, oryginalną aranżację tego utworu na swoim debiutanckim albumie Naturally. Jego singiel z tą piosenką osiągnął 42. pozycję gorącej setki Billboardu. Dopiero w 2009 roku na łamach brytyjskiego magazynu Mojo J J Cale szczerze wyznał: „Żyłem w ubóstwie, z trudem zarabiając nawet na jedzenie. Nie byłem wówczas już młodym człowiekiem. Miałem trzydziestkę i byłem bardzo szczęśliwy mając możliwość zarobienia trochę grosza." Wróćmy jednak jeszcze na moment na Fair Park and Cotton Bowl Stadium w Dallas. Po ponad trzydziestu latach od wydania obu wersji After Midnight Eric Clapton i J J Cale spotkali się na jednej scenie. Już od pierw-

szych dźwięków wydobywających się z obu gitar, w spojrzeniu Claptona dało się wyczuć szczere wzruszenie i szacunek dla artysty, którego Cocaine i After Midnight pomogły zrobić mu światową karierę. Dzięki filmowemu dokumentowi, sekunda po sekundzie możemy dziś prześledzić niezapomnianą wymianę spojrzeń i gestów pomiędzy tymi dwoma wielkimi muzykami. Przeciągając do kilku minut gitarowe intro, obaj panowie długo nie mogli się zdecydować, który z nich ma podejść do mikrofonu. Wielokrotnie odtwarzałem fragment, w którym J J Cale lekko kiwa głową w kierunku Claptona, aby ten w końcu zaczął śpiewać. Riposta Anglika była wymowna i nie pozostawiająca Cale’owi cienia wątpliwości. Bardzo wyrazisty gest uśmiechniętego Erica Claptona był jednoznaczny: to jest Twoja chwila J J! Cale w końcu podszedł do mikrofonu, a z głośników popłynęło: After midnight, we're gonna let it all hang down… Publiczność oszalała. Fani blues-rocka czekali ponad trzydzieści lat, aby usłyszeć ten kawałek wykonany wspólnie przez obu gigantów. Z albumu Naturally pochodzi jeszcze jeden ważny utwór w dyskografii J J Cale’a. Call Me the Breeze w roku 1974 zinterpretowała na krążku Second Helping amerykańska grupa Lynyrd Skynyrd, a w roku 1988 na płycie Water from the Wells of Home zaśpiewał go Johnny Cash. Podobnie rzecz się miała z Cocaine – kompozycją Cale’a umieszczoną przez Claptona na albumie Slowhand z roku 1977. Rok wcześniej utwór ten pojawił się wprawdzie na krążku Troubadour J J Cale’a , ale podobnie jak w przypadku After Midnight, to wersja Claptona po raz kolejny podbiła świat. Dwa lata po Crossroads Guitar Festival, J J Cale i Eric Clapton wspólnie nagrali płytę zatytułowaną The Road To Escondido. Początkowo Cale miał być jedynie producentem kolejnego albumu w bogatej dyskografii Claptona, ale prace nad albumem tak się potoczyły, że większość materiału, jaki Clapton zdecydował się na nim umieścić, okazała się być autorstwa J J Cale’a. W nagraniu „The Road To Escondido wzięło udział wielu znakomitych instrumentalistów, a jednym z nich był amerykański muzyk soulowy Billy Preston, dla którego praca nad tym albumem to ostatnie nagrania, jakich dokonał i któremu obaj mistrzowie gitary to wyjątkowe wydawnictwo zadedykowali. Ich krążek zdobył na-

grodę Grammy jako najlepszy współczesny album bluesowy roku 2008. J J Cale rozpoczął swoją artystyczną karierę w miejscowości Tulsa w stanie Oklahoma. Nigdy nie zabiegał o szum medialny i nikogo nie przekonywał, że jest gwiazdą. Nie lubił udzielać wywiadów, nie uczestniczył w niezliczonych trasach koncertowych. Żył dniem codziennym na farmie, z dala od cywilizacji, a o sukcesach swoich kompozycji najczęściej dowiadywał się z radia. Był jednym z najbardziej wszechstronnych muzyków w czasach, w jakich przyszło mu żyć. Potrafił zagrać praktycznie wszystko – od bluesa, przez rock aż do jazzu. Rok 2004 był szczególnie ważnym momentem w czterdziestoletniej karierze J J Cale’a. Dorobek tych dwunastu miesięcy to nie tylko wspólny występ z Erikiem Claptonem w Dallas. Znawcy jego twórczości zgodnie przyznają, że najbardziej znaczącym krążkiem w jego dyskografii jest wydany w roku 2009 ( ale nagrany w roku 2004) album Roll On. Słuchając uważnie tej płyty trudno się z taką opinią nie zgodzić. To co wyróżnia tę płytę od innych, to jej stylistyczny eklektyzm połączony z charakterystyczną dla J J Cale’a umiejętnością pokazania w tekstach codziennych ludzkich spraw w sposób tak nietuzinkowy, iż ich przesłanie jest czytelne zarówno dla bardziej wymagającego odbiorcy, jak i dla zmagającego się z szarą codziennością bywalca bluesowych pubów. Ma-

my na tej płycie do czynienia ze swingującymi Who Knew i Down to Memphis, latynosko-funkową Fonda-Lina, countrowymi Bring Down The Curtain i Strange Days, balladowym Leaving In The Morning z cudnie zawodzącą gitarą w tle. W Former Me odnalazłem natomiast doskonały materiał na stuprocentowy radiowy przebój. Spoiwem łączącym The Road To Escondido z albumem Roll On jest nagrany wspólnie z Erikiem Claptonem utwór tytułowy tej drugiej, który nie zmieścił się na albumie firmowanym przez obu muzyków. Wykorzystanie przez J J Cale’a tytułu tej piosenki do nazwania całego albumu jest w moim odczuciu jego wyraźną odpowiedzią na postawę Claptona w Dallas, jak i czytelnym gestem wdzięczności za wkład Brytyjczyka w popularyzację twórczości Cale’a. Urodzony w 1938 roku J J Cale w ciągu trwającej czterdzieści lat kariery występował ponadto z takimi artystami jak Art Garfunkel i Neil Young, a do inspiracji jego twórczością przyznaje się między innymi Mark Knopfler z Dire Straits. J J Cale debiutował w położonej w stanie Oklahoma miejscowości Tulsa, której poświęcił w 2004 roku album To Tulsa and Back. Dyskografię Cale’a zamyka krążek The Silvertone Years, który ukazał się w roku 2011. J J Cale zmarł 26 lipca w Scripps Hospital w La Jolla w Kalifornii. Odszedł jeden z największych artystów naszych czasów.

myślisz więc czytasz nowy czas


26|

kultura Jury za naJlepszy film festiwalu w Gdyni uznało dzieło pawła pawliKowsKieGo IDA. film nie tylKo zdobył złote lwy, ale otrzymał też trzy inne naGrody: dla aKtorKi, za zdJęcia i scenoGrafię.

GDYNIA 2013 Kard z filmu Ida

Jacek Ozaist

W tym roku na Festiwalu Filmowym w Gdyni wątpliwość mogła być tylko jedna – wygra faworyzowany film Macieja Pieprzycy Chce się żyć czy zralizowana przez polskiego emigranta Pawła Pawlikowskiego Ida? Ciekawie dobrane jury pod przewodnictwem Janusza Głowackiego jednogłośnie przyznało Złote Lwy właśnie temu drugiemu filmowi. Paweł Pawlikowski wyjechał z rodzicami za granicę, kiedy miał czternaście lat. Studiował w Londynie i Oksfordzie, gdzie w końcu zamieszkał. Zrobiło się o nim głośno po realizacji świetnie przyjętego filmu Lato miłości, z młodziutką wtedy (2003) Emily Blunt. Pawlikowskiego bardzo ceni się nad Tamizą, gdzie był wielokrotnie nagradzany, jednak świeżo zdobyte Złote Lwy

to jego pierwsza poważna nagroda filmowa w Polsce. Ida wraz z Papuszą Krzysztofa Krauzego i wyczekiwanym filmem Andrzeja Wajdy Wałęsa – człowiek z nadziei zostaną pokazane podczas tegorocznego London Film Festival, który rozpocznie się na początku października. Na pokaz Chce się żyć przyjdzie londyńczykom pewnie trochę poczekać. Wszyscy byli prawie pewni, że nagrodę dla najlepszego aktora zgarnie w tym roku znany z roli Rahima w Jesteś Bogiem Dawid Ogrodnik, pokonał go jednak doświadczony Andrzej Chyra, odtwórca księdza-homoseksualisty w filmie W imię... Małgośki Szumowskiej, która na tym samym festiwalu otrzymała prestiżową nagrodę za reżyserię oraz równlolegle z Chce się żyć Srebrne Lwy. Dawidowi Ogrodnikowi wielką karierę wróżą nie tylko media, lecz także ludzie ze świata teatru i filmu. Choć jest dość młody i do szkoły

aktorskiej zdawał trzy razy, dostał już angaż w jednym z warszawskich teatrów! W filmie zadebiutował w zrealizowanej dla TVN Ciszy Sławomira Pstronga o tragicznej wyprawie tyskich licealistów w Tatry, sporadycznie występował w serialach, aż dostrzegł go Leszek Dawid przygotowujący się do realizacji Jesteś Bogiem. Dawid przygotowywał się do roli człowieka po porażeniu mózgowym w pełni profesjonalnie, jak niegdyś Daniel Day Lewis (Moja lewa stopa) czy Robert de Niro (Przebudzenie), poświęcając zbudowaniu tej roli kawał życia, toteż werdykt gdyńskiego jury, przynającego tytuł najlepszego aktora Andrzejowi Chyrze, nie wszystkim przypadł do gustu. Film Małgośki Szumowskiej W imię…, znany już w Europie dzięki nagrodzie na tegorocznym Berlinale, w Gdyni był fetowany w sposób specjalny. Kto spodziewa się skandalu, zawiedzie się srodze. Film Szumowskiej tak naprawdę dotyka tematu samotności człowieka, potrzeby bliskości i walki z konsumpcjonizmem współczesnego śwata. Ksiądz Adam nosi markowe ciuchy, uprawia jogging, słucha muzyki i upija się wódką, jednocześnie wygłaszając płomienne kazania, w które chyba sam średnio wierzy. Zesłany do zabitej dechami mazurskiej wsi próbuje łączyć role nauczyciela młodzieży i

Jan Lisiecki nowa gwiazda Ma zaledwie 18 lat, jest jeszcze studentem, a już odnosi międzynarodowe sukcesy w solowej karierze pianisty. Kilka dni temu otrzymał w Londynie prestiżową nagrodę Young Artist of the Year, przyznawaną corocznie przez lidera na rynku muzycznym, wytwórnię Gramophone. Jan Lisiecki urodził się w Kanadzie w polskiej rodzinie, w kraju imigrantów. Dlatego inspiracje artystyczne czerpie z dziedzictwa kraju swoich przodków. Zna polski język, historię i kulturę, ale jest Kanadyjczykiem. To podwójne pochodzenie Jana podkreślają krytycy muzyczni: Polish-Canadian zwykle pojawia sie w entuzjastycznych recenzjach z

jego występów. W przypadku interpretacji muzyki Chopina trudno o lepszą rekomendację. Pisały już o nim największe gazety. Recenzent „The New York Times” entuzjastycznie donosił: „Jan nie gubi ani jednej nuty”. Kilka lat temu, mając zaledwie 15 lat podpisał kontrakt z Deutsche Grammophon i nagrał debiutancką płytę Koncert fortepianowy Mozarta K. 466 & 467 z orkestrą Symphonieor-chester des Bayerischen Rundfunks pod dyrekcją Christiana Zachariasa. Drugi album z etiudami Chopina nagrał w kwietniu tego roku. W Wielkiej Brytanii wystąpił na ostatnich BBC Proms. W krótkiej karierze zaliczył już koncerty praktycznie na całym świecie, również w Polsce, gdzie wykonał wraz z orkiestrą Filharmonii Łudzkiej pod dyrekcją Daniela Raiskina, Koncert d-moll Wolfganga Amadeusza Mozarta, nagrany wcześniej na płycie DG. W przypadku Jana Lisieckiego prestiżowa nagroda nie jest odkryciem jego talentu i otwarciem nowych możliwości. Jest przede wszystkim potwierdzeniem dotychczasowych sukcesów młodego muzyka. Powtarzające się w recenzjach uznanie dla dojrzałości interpretacyjnej kilkunastoletniego wykonawcy stawia wysoko poprzeczkę na początku jego kariery. Bogata trasa koncertowa Jana Lisieckiego w przyszłym roku będzie takim wyzwaniem. (mg)

kapłana z osobistymi pragnieniami. Czy zakochując się w wiejskim milczku i odnajdując szczęście, Adam oddala się od Boga? Małgośka Szumowska powtarza, że była na tyle delikatna, na ile mogła, choć nie powstrzymała się od długiej miłosnej sceny finałowej. Już tu konserwatyści zarzucą jej obseceniczność i szukanie skandalu, choć środowiska lewicowe zaśmieją się, że pokazała za mało i niezbyt drastycznie. Film W imię... jest już w repertuarze kin brytyjskich.. Na wielkie wyróżnienia tradycyjnie nie liczył Wojciech Smarzowski, co ostentacyjnie wyraził estetyką swojego najnowszego filmu. Jury doceniło jednak tylko montaż Drogówki. Dyskusji raczej nie podlegały nagrody specjalistyczne – za zdjęcia i scenografię do Idy, za scenariusz do filmu Bilet na księżyc dla Jacka Bromskiego, za dźwięk do Imagine Andrzeja Jakimowskiego, za kostiumy do Bejbi blues Katarzyny Rosłaniec czy charakteryzację oraz muzykę do filmu Papusza. Największym przegranym okazała się właśnie Papusza Krauzego – gustowny, pełen walorów estetycznych i plastycznych film o tragicznych losach najsłynniejszej polskiej poetki cygańskiego pochodzenia, która za swoją wrażliwość zapłaciła bardzo wysoką cenę. Miłość Sławomira Fabickiego dostała Nagrodę Specjalną Jury, a słynne już Płynące wieżowce Tomasza Wasilewskiego Nagrodę Jury Dla Młodego Talentu Reżyserskiego. Bez nagród musiały obejść się m.in. filmy Układ zamknięty Ryszarda Bugajskiego i Nieulotne Jacka Borcucha. Tegoroczny festiwal zaszczycił swoją obecnością Roman Polański, który przywiózł na pokaz specjalny Wenus w futrze. Mistrz skończył niedawno 80 lat i bardziej zajmuje się teatrem i filozofią, niż tym, w czym jest najlepszy, czyli filmem. Adaptacja sztuk teatralnych hańby Polańskiemu nie przynosi, ale wierni widzowie jego filmów przecierają oczy, czekając na lepsze czasy. Andrzej Wajda, choć skończył 87 lat, wcale nie odpuszcza. Już niedługo jego biografia Lecha Wałęsy będzie dostępna w kinach w Wielkiej Brytanii.


|27

kultura

Robię kino autorskie

W IMIĘ… Jacek Ozaist

Najnowsze dzieło Małgośki Szumowskiej wchodzi do kin w Polsce i Wielkiej Brytanii w kulturalnej atmosferze, opromienione blaskiem nagród otrzymanych w Berlinie oraz Gdyni. Znakiem czasów (i obyczajów) jest spokój, niemal łagodność, z jaką podchodzi się do tego filmu w mediach. Nie ma też demonstracji moherowych babć pod kinami, jak to miało miejsce w 1994 roku przy okazji premiery słynnego obrazu Ksiądz Antoni Bird. Społeczeństwo przyjmuje W imię... ze spokojem, żeby nie powiedzieć – z obojętnością. Szumowska powtarza w wywiadach, że wcale nie chodziło jej o wywołanie skandalu i rzeczywiście, jeśli spojrzeć na jej dzieło z bardziej uniwersalnej perspektywy, to film bardzo niewinny, a nawet naiwny. Jedyną kontrowersją i nośnikiem emocji jest fakt, że problem dotyczy osoby duchownej. Nie ma wątpliwości, że gdyby główny bohater był księgowym albo komornikiem, poziom adrenaliny u widza balansowałby między poziomem minimum a bardzo mało. Rzecz dzieje się gdzieś w prowincjonalnej Polsce, pośród jezior i lasów. Ksiądz Adam (Andrzej Chyra) prowadzi dość niejasną działalność pedagogiczną, coś w rodzaju pogotowia opiekuńczego dla chłopców z problemami wychowawczymi, i jednocześnie zawiaduje maleńką parafią. Czuje się nieszczęsliwy, samotny i słaby, choć ukrywa to, zarówno przed swoimi podopiecznymi jak mieszkańcami wsi. W końcu zakochuje się ze wzajemnością w młodym chłopaku z sąsiedztwa. W filmie Szumowskiej wszyscy są w jakimś sensie niespełnieni. Współpracownik księdza, Michał (Łukasz Simlat) próbował sił w seminarium duchownym, lecz porzucił je dla ukochanej kobiety (Maja Ostaszewska), która teraz nudzi się z nim na prowincji, popadając w alkoholizm i moralne rozwolnienie. „Dynia” (Mateusz Kościukiewicz), obiekt seksulanych westchnień księdza Adama, kiedy coś nie idzie po jego myśli, bawi się w piromana i podpala sklep. Jeden z chłopców, nieradzący sobie z własną seksualnością, wiesza się w lesie. Najwięcej miejsca zajmują problemy księdza Adama, który wie, że jest gejem i coraz trudniej przychodzi mu pogodzić rolę kapłana i wychowawcy młodzieży z tym, co buzuje w nim w środku. Z każdym dniem coraz mniej w nim osoby duchownej, a więcej zgorzkniałego samotnika. Zagłębiając się w siebie, Adam oddala się od Boga. Pod koniec filmu nie jest już księdzem ani wychowawcą. Traci kontrolę nad własnym życiem, upija się

do nieprzytomności, zaniedbuje obowiązki. Ciekawą symboliczną sceną jest moment, gdy w pijackim amoku tańczy z portretem papieża Benedykta XVI. Reżyserka lubi bawić się w podglądanie. Pozwala kamerze przyglądać się zmieniającej się twarzy umierającej kobiety (33 sceny z życia), uważnie obserwuje fascynację, podniecenie i zawstydzenie reporterki zadającej intymne pytania prostytuującym się studentkom (Sponsoring), śledzi w bliskim planie rozterki i namiętności zesłanego na pustkowie księdza (W imię...). Nie szczędzi również dosłowności, jak scena gwałtu butelką w poprzednim filmie (notabene zboczeńca gra Andrzej Chyra) czy stosunku płciowego dwóch młodych mężczyzn, obserwowanego przez księdza Adama w obrazie najnowszym. To dość trudne momenty dla widza. Zostaje sam pośrodku sceny, w której nie chce być, ale znosi to, bo wie, że jest to integralny element filmu, bez którego całość nie byłaby kompletna. Podobnie dzieje się w końcowych scenach, gdy „Dynia”odnajduje Adama i rozgrywa się między nimi scena miłosna. Dużo swobodniej ogląda się „W imię...”, kiedy jeszcze te wszystkie podskórne aluzje nie dochodzą do głosu. Szumowska lubi improwizację na planie. Ma pewną koncepcję, jakąś ogólną myśl, którą mają skonkretyzować aktorzy. Lubi także zatrudniać naturszczyków. W najnowszym dziele wielką siłę stanowią sceny z prostymi chłopakami ze wsi. Są tacy naturalni, przekonujący, bo pozwolono im mówić własnymi słowami i zachowywać się swobodnie. W ogóle aktorstwo to bardzo mocna strona tego filmu. Chyra znakomicie balansuje na kruchej granicy wzniosłości i upadłości, subtelnie akcentując kolejne rysy i pęknęcia sacrum, by widz mógł rzucić okiem w otchłań profanum. Simlat jest tak zimny, że w jego wodnistych oczach trudno dostrzec jakąś namiętność, nawet gdy donosi na Adama do Kurii. Pijana, wyzuta z moralnych oporów, utopiona w prowincjonalnym letargu żona Michała to dla Mai Ostaszewskiej kaszka z mlekiem, zaś „Dynia” grany przez Kościukiewicza jest milczkiem, więc więcej w jego postaci zgrywy niż aktorstwa. Ale ogólnie koncepcja postaci jest spójna i wiarygodna. Gorzej ze scenariuszem. Mam wrażenie, że pomysłu nie starczyło na pełne 96 minut. Gdy już brakło „twardego” materiału, twórcy ratowali się długimi ujęciami i dalszą improwizacją. Duże wrażenie robi warstwa plastyczna filmu, zwłaszcza zdjęcia Michała Englerta. Mimo pewnych słabości filmu, Małgośka Szumowska to już klasa europejska. Czekam na jej nastepne filmy i awans do klasy światowej.

Za film W imię… została laureatką Teddy Awards w Berlinie, na Festiwalu Filmowym w Gdyni otrzymała Srebrne Lwy. Z MAłGością SZuMowSką rozmawia Jacek ozaist

Kiedyś polskie kino podbijało świat martyrologią. Teraz wygląda na to, że flmy o homoseksualizmie wynoszą nasze kino na światowe wyżyny. Jak pani myśli, dlaczego?

– Czasy się zmieniły. Nikt nie potrzebuje już martyrologii. Ludzie chcą historii o problemach człowieka współczesnego. W Polsce homoseksualizm jest szeroko dyskutowany, podobnie jak sprawy księży, Kościoła, a świat pewnie chce się coś na temat nas dowiedzieć. To proste. Odebrałem pani film przede wszystkim jako opowieść o dogłębnej samotności człowieka, potrzebie jakiejś więzi, bliskości. Dlaczego koniecznie musiał być to ksiądz? Przecież bohaterem mógł być polityk, bankier, profesor?

– Jeśli bohaterem byłby bankier, polityk historia nie byłaby osadzona w konkretnym problemie, społeczeństwie, byłaby jedną z wielu historii o samotności. Bardzo ważny jest kontekst, w którym opowiadasz. Ja chciałam opowiedzieć historię księdza. Czy ci chłopcy byli przez panią cały czas prowadzeni, czy puszczała ich pani trochę na żywioł? Sceny z nimi to bardzo mocna strona filmu.

– Oni improwizowali a ja ich podglądałam kamerą dokumentalną. Jednak przed zdjęciami spędziliśmy razem tydzień, podczas którego oni oswajali się z kamerą, ekipą, aktorami i scenami, które mieli do zagrania. Bardzo charakterystyczna była scena udawania małp w kukurydzy. Skąd taki pomysł?

– Pomysły przychodzą z rożnych stron, trudno to jasno ująć. Dla mnie ta scena to metafora, trochę scena erotyczna, trochę o przemijaniu o starości i młodości.

Momentami czułem się nieco zdezorientowany słuchając muzyki zastosowanej do niektórych scen. Co, na przykład, miał oznaczać lekko rockowy kawałek przy długiej scenie procesji?

– Miał oznaczać, że rytuał jest pusty, miał podkreślić odrębność, osobność księdza. Użyty jest na zasadzie kontrastu. Dla wielu to jedna z najlepszych scen w filmie. Z Andrzejem Chyrą współpracuje się Pani wyjątkowo dobrze. To widać. Skąd się bierze ta chemia między wami?

– Po prostu to wybitny aktor i osobowość. Rozumiemy się bez słów. Nie musimy sobie wszystkiego tłumaczyć, analizować. On mi ufa i nie podaważa moich wyborów, ja ufam jemu. To podstawa. Co się zmieniło po Berlinale? Jest lepiej, ciekawiej. Ma pani poczucie spełnienia? Pojawiły się jakieś propozycje?

– Na pewno obecność w konkursie głównym wiele zmienia, bo zaintresowanie twoimi filmami wzrasta, w szczególności na świecie. Pojawiły się propozycje, ale niekoniecznie z nich skorzystam. Raczej pójdę swoją drogą, kina autorskiego. Przechodzi pani ewolucję od tematów bardzo osobistych do bardziej panoramicznego spojrzenia twórcy uwolnionego od siedzących w nim demonów. Teraz interesuje Panią seksualność człowieka. Co może być dalej?

– Teraz chcemy zrobić film o ciele ludzkim, o Polsce, znowu mały polski film a potem duży film z Juliette Binoche. Są plany, są tematy, ale to ciągle się zmienia i ewoluuje.


28 |

wrzesień 2013 | nowy czas

varia

DAQUISE

Tadeusz Dembiński, by Daquise's 1947 historic bullet scarred wall

T

Famous London spy restaurant put on military alert! Mirek Malevski

S

eptember is a sombre month in Poland’s great history. Especially the 1st September 1939, and Westerplatte at 4.45am, which marks that ominous hour, the 74th anniversary of the Nazi all out blitzkrieg invasion of Poland. So things are looking decidedly curious, grim, even tense, something akin to a war footing at well known Polish émigré restaurant Café Daquise, South Kensington. Bolstered by a pyszne (delicious) Polish menu, with food to die for, customers are nonetheless understandably just that little bit edgy. The restaurant appears ready for everything the Huns, the enemy, can throw at us. Daquise was set up shortly after the war, 1947 by Polish fighter-pilot Mr Dakowski and his French wife Louise – hence Daquise, like Marquise or Maquis. Over half a century on, and the famous caférestaurant is suddenly caught in the grip of a World War 2 nostalgia scenario: military manouvres; high ranking militia in pow wows; comrades in arms… and salutes. Ah! wars and reminiscences. But is this not taking historical ‘military mini-mania’ a bit too far…? It is unclear how it all started. Admittedly there has recently been a brief unsettling new gestatory phase at Daquise. Famous restaurateur Adam Gessler has left after three years, returning to Warsaw, and pastures new at his recently opened Gessler restaurant, in the Baltic seaside resort of Sopot. Daquise restaurant manager of three years standing, Tadek Dembiński, and manageress wife Malgosia, have now taken over, expertly holding the reins – or should that be the till, knives and forks. Then, hardly two months into their new tenure, it all began… Like mushrooms, beloved of Poles everywhere, sprouting in rain-lush forest earth, the things began appearing all over the place. Particularly on the walls – a right salvo of photo portraits of distinguished military marshalls, generals and leaders. A sort of friendly-fire fungus. This of course is not to demean the great Polish mushroom, (the maslak, rydz, borowik) or indeed the British Polish War Effort, and a great pictorial military history. But here, at Daquise? And in such quantity? Daquise suddenly a military art gallery? Says Daquise manageress Małgosia Dembinska: “It is all a bit of a mystery. One day in summer, out of the blue, two gentlemen came in, armed with nails, string, hammer, and military photos in dull, unimaginative white frames. After a slightly fractious exchange, one was a charming (ex?)-dentist, and the other, a rep from the Sikorski museum, I said to them OK”. Małgosia adds: “It was agreed to hang just the four military photos provisionally towards the back of the restaurant, until it was decided on the exact new décor.”

It should be noted that Daquise already has its own very dear war decorations in the guise of bullet holes pitted into one of the interior walls. (Not unlike today’s V&A with also its own WW2 scarred walls – a shrapnel souvenir from a Messerschmitt fusillade, taken on the exterior corner of the Brompton and Exhibition Roads, SW7). Anyway, back to some Daquise history. It was just after the war, and a Polish General dining in company at the celebrated caférestaurant, suddenly overheard some German voices. Convinced these were Nazis, and being a soldier of honour, he pulled out a pistol, and fired a volley of shots into the air, just missing the German party, but not Daquise’s walls. Someone had forgotten to tell him the war was over. The ricocheted bullet spots, and pock marked wall, are today preserved at Daquise behind a clear perspex shield. “And so..” continues Malgosia, on the mysterious militia photos, a touch agitatedly: “…Tadek (husband), and I went for a brief, much needed holiday in Majorca. Much to our surprise, on our return, Daquise’s walls were suddenly adorned everywhere with these military photo portraits. Had they sprouted legs and spirited themselves over here, like ghosts, under cover of night from the Sikorski (Military) Institute at 20 Prince’s Gate, just around the corner?” The military photos include rare images of: a raincoated ,’bulldog’ marching Winston Churchill with a determined, affably smiling gen. Wladysaw Sikorski in Polish army cap, the rogatywka; Gen. Sikorski in salute with King George V1 – The King himself a onetime WW1 Royal Navy and RAF man; other shots of the The King, and the young Queen Elizabeth, later Queen Mother; the seated USA president Roosevelt in a handshake with gen. Sikorski; pictures of Polish combat soldiers. All in fact rare, and memorable images. In all there are fourteen photos. Whoever did put them up, somewhat clandestinely, could at least have added invaluable explanatory captions! The innocent culprits are of course well known to Tadek and Małgosia (who are both trained lawyers, with vast restaurant experience – Belvedere and La Boheme, Warsaw). But they take the prudent view to let things be as they are… for the time being at least. In fact add Tadeusz and Małgosia, if anything, CaféDaquise’s walls’ should be given over to a rogue’s (and allies) spy picture gallery. A hot topic for diners was the Poles’ colossal contribution to Enigma code deciphering at Bletchley Park. Otherwise many notorious traitors and spies conducted their business’here: NKVD Felix Dzierzynski? (well no), but B. Wołoszański, T. Latkuk, E.Eichler, J. Finasera (Italian/Polish?), A. Krew-Kzaszia (Georgian/Polish?), plus of course our own beloved rogue, A. Morawicz, friends, and many others… The history here is quite phenomenal. SIS, MI6, MI5, GCHQ are you all listening…? And, IPN (Poland’s National Remembrance Institute, Warsaw), are you taking notes? From the 1950s onwards to the 1970s CaféDaquise was quite a spy paradiso. These really bountiful spy years saw MI6 traitors Kim Philby and Donald MacLean at Café Daquise, with informant, art historian, Anthony Blunt, after a

visit to the V&A. That was a rich harvest. The crème de la crème on the CaféDaquise menu was undoubtedly the ‘brush passes’, and KGB ‘Buboks’ (‘dead letter drops in the cisterns’), clandestine meetings and exchange of hush-hush information. Not only within Daquise but in the immediate vicinity which included the Holy Trinity Church, and Brompton Oratory. The nearby ‘Rezindentura’ at the Soviet Embassy, Kensington Park Gardens, were often busy at Daquise, with KGB Oleg Gordievsky at the head, all enjoying the East European ‘atmosphere’, and food. The highlight of their operations was undoubtedly the 1963 “The Profumo Affair”. Here, serendipitous hostess, callgirl Christine Keeler and Yevgeny Ivanov Senior Soviet Naval Attache, unseated not only the British Defence Minister John Profumo – there was a naughty threesome going on, jeopardizing British intelligence, and compromising the Government. A month later Prime Minister Harold Macmillan himself was gone.

Małgosia Dembińska with chefs Michał (left), and Piotr

oday Café-Daquise flourishes as never before, serving up an array of absolutely divine Polish food. But there is a sting in the tail. The Daquise building belongs to London Transport, which persistently keeps trying to redevelop the site. The local residents – once headed by the late Michael Winner – are having none of it. Architect Terry Farrell has produced a £100 million project, new design for this South Kensington one-time espionage hot spot. He has already seen his MI5/MI6 Intelligence HQ project on the south bank Thames, Vauxhall. realized. Heavens, satellites, above! Are they thinking of transporting the whole spy network to Daquise, and South Kensington? We’d better all – keep spying.


|29

nowy czas | wrzesień 2013

varia

Agnieszka Siedlecka

Feniks z popiołów Wie dzia łam, że to bę dzie wy jąt ko we przy ję cie. Wy sła ła mi za pro sze nie ma ilem tuż przed Bo żym Na ro dze niem, choć mia ło się od być do pie ro wio sną przy szłe go ro ku. Za mąż nie wy cho dzę – stwier dzi ła – ale co tam! Za pro szę wszyst kich tych, któ rzy zna leź li by się na li ście go ści, gdy bym pla no wa ła ślub. Im pre zę po sta no wi ła na zwać „I Am Going To Live Forever Party. – Bę dziesz po trze bo wa ła kil ku mie się cy na doj ście do sie bie – ostrze gał le karz. Wpraw dzie guz wy jąt ko wo szyb ko za re ago wał na chemoterapię, ale po win naś dać so bie czas na peł ną re ge ne ra cję. Kil ka mie się cy wcze śniej śni mi się. Po prze bu dze niu je dy ne co pa mię tam to to, że pła ka ła i by ła czymś prze stra szo na. Znam te sny. Mo ja ma ma je ma od daw na i zwy kle nie wró żą do brych wie ści. Wy sy łam jej więc smsa: „Eve ry thing OK?”, a ona na to, że co za zbieg oko licz no ści, że wła śnie wy szła od le ka rza, nic ni ko mu nie mó wi ła, mu szą zro bić spe cja li stycz ne te sty, ale to na pew no nic po waż ne go. Obie wie my, że to nie zbieg oko licz no ści. Od daw na na da je my na do kład nie tych sa mych fa lach i pod świa do mie wie my, kie dy coś w ży ciu dru giej się dzie je. – Ziar ni ca roz sia na – oznaj mia jej le karz pa rę ty go dni póź niej. Nie uży wa na wet sło wa rak, jak by bał się na zwać rzecz po imie niu. Sia dam do in ter ne tu i czy tam o ob ja wach, prze bie gu cho ro by, szan sach na wy le cze nie… Szok i łzy. Ma 31 lat i jest jed ną z naj bliż szych mi osób. Je śli cho dzi o cia ło – do tej po ry żad nych po waż niej szych cho rób, na wet prze zię bie nia by ły u niej rzad ko ścią. A du sza? Ma za so bą dwa la ta ża ło by po tra gicz nie zmar łej ma mie, roz sta nie z part ne rem, prze pro wadz kę, kry zys w pra cy. A te raz TO. Za czy na cho dzić na za ję cia chi kung, kon ty nu uje do kształ ca nie, do pra cow ni na sło necz nej we ran dzie za glą da, gdy efek ty ubocz ne wpom po wy wa nych w nią co dwa ty go dnie che mi ka liów nie co się uspo ka -

ja ją. Sia da i ma lu je. Zle ce nie to zle ce nie, ra chun ki prze cież trze ba za pła cić. Kie dy jest wy czer pa na, naj chęt niej spa ła by ca ły dzień. Ni gdy nie na rze ka i ca ły czas po wta rza: – Gdy już bę dę zdro wa, to… Pod ko niec la ta je dzie my wspól nie na ślub zna jo mych. Wy brze że Szko cji, peł nia księ ży ca. Sie dzi my przy ogni sku, opo wia da szep tem o si le po zy tyw ne go my śle nia, o wie rze w cu da, o nie ogra ni czo nych moż li wo ściach współ cze snej me dy cy ny, za rów no tej tzw. za chod niej, jak i nie kon wen cjo nal nej. O szpi ta lu, o uzdro wi cie lach i bio ener go te ra peu tach. O tym, jak ży je chwi lą, cie szy się każ dą mi nu tą, jak sze ro ko otwie ra ją się jej na wszyst ko oczy i nie mal nie chcą się za mknąć. Bi je od niej ja kaś nie wi dzial na łu na. Słu cham jak za klę ta. Jak ona to ro bi? Naj strasz niej sze mu z de mo nów pa trzy drwią co w oczy i krzy czy: „A ja się nie dam”! Na gle do mnie do cie ra – ona wy zdro wie je. Mój umysł nie ma na to jed nak żad nych na ma cal nych do wo dów. A je śli to my śle nie ży cze nio we? Umysł chce fak tów, a nie ja kiejś in tu icji! Nie po zwa lam mu jed nak za głu szyć te go, co pod po wia da nie wy tłu ma czal ny, we wnętrz ny głos. Głos, któ ry każ dy przy naj mniej raz w ży ciu sły szał. Pod szept Bo ga? Ab so lu tu? Wszech świa ta? Wyż sze go by tu, nie zna nej ener gii? Wkrót ce po tem nie ścią ga już czap ki. Stra ci ła wło sy i kil ka ki lo gra mów. Mniej ma lu je, co raz czę ściej le ży w łóż ku. Im więk sze spu sto sze nie po che mii, tym więk sza w niej wia ra. Gdy się wi dzi my, wy glą da źle, ale wciąż jest uśmiech nię ta jak by nic się ni gdy nie zmie ni ło. Nad cho dzi je sień. W cza sie po pi ja nia her ba ty w ka wiar ni do sta ję smsa: „Nie mam ra ka. Ostat nie wy ni ki i prze świe tle nia po ka zu ją wy raź nie, że guz znikł”. Dzwo nię na tych miast, za ję te. Ci, któ rzy prze czy ta li już te go smsa, pró bu ją się do niej te raz do dzwo nić! Na gry wam się na po czcie gło so wej, w po ło wie za czy nam ry czeć jak bóbr. A jak ry czą bo bry? – za sta na wiam się po odło że niu ko mór ki. Śmie ję się i pła czę, mie szan ka emo cji nie do wy trzy ma nia. To je den z naj szczę śliw szych dni w mo im ży ciu. Po trzech mie sią cach chemoterapii, rak po szedł… gdzie ra ki zi mu ją. I niech tam zo sta nie. Cze ka ją ją jesz cze ko lej ne trzy mie sią ce che mii. Do ko pie my mu tak na wszel ki wy pa dek – in for mu je le karz. Sto ję w jej ogro dzie pół ro ku póź niej. Za pro si ła 75 osób, przy je cha li wszy scy. Na sto le wie lo pię tro wy tort w kształ cie Fe nik sa po wsta ją ce go z po pio łów. Sym bol od ro dze nia. Zło ty ptak we wście kle czer wo nych mar ce pa no wych pło mie niach wy glą da jak nie sa mo wi ta rzeź ba i wzbu dza nie la da za in te re so wa nie. Lecz to ona jest bo ha ter ką. Dzię ku je nam za wspar cie, opie kę, mi łość, przy jaźń. Do brze, że świe ci słoń ce i ma my na no sie oku la r y sło necz ne, któ re ukry ją łzy wzru sze nia. Do oko ła na mio ty, gdyż część z nas bi wa ku je, dzie ci na bo sa ka bie ga ją po tra wie za pił ką, zna jo mi gra ją na gi ta rach. Jest jak w baj ce. Nie wiem, jak mam dzię ko wać. Jej – za nie spo ty ka ną si łę, a te mu we wnętrz ne mu gło so wi za do trzy ma nie obiet ni cy, że się uda. DZIĘ KU JĘ. She is going to live forever indeed.

Artful Faces

Say Others: A painter who studied fabric and fashion design in ASP Łódź, graduating with merit in 2000. Since 2001, lives and works in London. Recently opened his new venture: The Montage gallery and a coffee place in Forrest Hill. Described by some as ‘clever clown’, he has a maverick personality, best characterized, as ‘one never knows what’s going on in that head of his, at any time’.. Say He: ‘Uhmmmm, well, you see, what I am tr ying to do is like that, upside down, but I have to do it quickly, paint it ver y fast before anything dries up, because the next idea is coming up in my head right now. I am really just playing.‘ Say I: The man is selling art like hot cakes in his galler y. His recent show Wheef &Max attracted crowds. If this is playing, I can’t wait for what’s coming up next. And what’s behind that mischievous smile. And what’s churning up in that hair y head Bottom line: Go to The Montage for a cake and a coffee, the best this side of Wisła. And gaze on the walls. You won’t regret it. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

JC ERHARDT: Sex in a box Imagination and reality have little in common When you t hink of Switzerland, you t hink of majestic mount ains, snow, secret bank accounts. Clean mountain air and money. Or, if you are up to date with par ticle physics, t he Large Hadron Collider, God par ticle and black hole. You can also kill yourself legally in a special, assisted suicide clinic called Dignit as, on t he outskir ts of Zurich, most people know t hat by now. A new ‘deat h house’ is apparently called B lue Oasis. On the walls t here are scenes of landscapes, trees and flowers. Myself, I am quite sure I would like to have a choice to pull the plug if t he going gets too tough. I am not too sure about burdening anybody with t he pleasure of sending me to St. Peter’s gates, though. I am also bewildered about t he blue oasis bit. I’d rat her think of blue oasis when I go on holidays.

But how many people think of Switzerland and sex? Did you know that prostitution is a legal profession over t here? I didn’t. Not t hat it would change my life, but when I heard of sex boxes, my imagination was rife. But imagination and realit y have little in common, apparently. The Swiss aut hor ities are busy building dr ive-in sex boxes on the outskir ts of Zur ich. Secur it y guards will man t he gates. Men in cars can dr ive along a ‘str ip’ to select a woman they like, and then dr ive into t he chosen sex-box. Apparently, there is no space t o get out on the dr iver’s side, only from t he passenger’s door where there is a panic button and an emergency exit. There are strict r ules; only one man per car, no motorbikes, no filming or photog raphs and one must be clean. No mess. Clean mount ain air, no littering. Zur ich’s taxpayers approved the dr ive-in sex box facilit y in a referendum, some suspect it was more to do with getting t he ’sex

workers’, mostly from Easter n Europe, off t he streets, where t hey were causing a nuisance. And getting them into the boxes, where t hey can be properly looked after. T he walls in sex-boxes are decorated with colour ful flowers, landscapes and forests, t here are benches to sit on. Apparently so it’s not ‘too sad’, said the social ser vices worker. There is also a big poster on the wall in a sex-box, wit h a condom on it, which is placed in such a way, t hat a drivein dr iver can see it in front of t he windscreen. To remind him that he should wear one, presumably. Which remind me of a par ticularly successful teenagers’ par t y in Poland some time ago. Imagine communist times. There was a shor t age of just about ever ything. We were finishing school that year, and going our separate ways. My friend wanted to have lots of balloons for her ‘leaving school par t y’. There cer tainly was a shor tage of balloons, but not of condoms. So, we

decided we would buy a large amount, blow them up, and paint t hem in funny colours wit h different car toon faces on each. You know, fun t hings for the par t y. We proceeded to the nearest ‘kiosk’. “Could we have fifteen, please.”We looked at each other, “Do you t hink it’s enough?”. “No, maybe twent y, well, let’s have twenty-five, to be on t he safe side, in case we need more.” The sales woman looked stonefaced, as she counted the condoms and took t he money. A couple of hours later, my friend’s mother was coming back from work, and as usual, she stopped at t he kiosk to get an evening paper. “Can you imagine?” said the kiosk lady to her, “ There were these two young girls, looking quite decent, and they were buying twenty five condoms! I can’t t hink of what t hey wanted t hat many for?”. “Oh, I wonder if t hat was my daughter and her fr iend?" asked her mother. "They told me, they wanted some fun t hings for their end of school par t y."


30 |

wrzesień 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

London Film Festival Rok temu London Film Festival przeszedł drastyczny lifting. Organizatorzy skrócili go, podzielili filmy na cykle tematyczne i zwiększyli liczbę kin, w których dostępne miały być projekcje. Efekt? Rekordowe zainteresowanie. Tegoroczna edycja upłynie pod znakiem doszlifowywania sprawdzonej formuły. Zobaczymy między innymi głośny, ambitny film science fiction – Gravity 3D, nieźle przyjęty w Wenecji film Stephena Frearsa – Philomena, debiut reżyserki Steve’a McQueena –12 Years a Slave; opowieść o romansie Karola Dickensa – The Invisible Woman w reżyserii Ralpha Fiennesa, czy dwa obrazy z Tomem Hanksem – Saving Mr Banks i Captain Phillips. Nie brakuje też akcentów polskich. Zobaczymy biografię Wałęsy, film CzłOWIEK z NADzIEI, w reżyserii Andrzeja Wajdy. Jest to zamknięcie słynnej i uznanej na świecie trylogii o losach powojennej Polski (w filmie obecne jest zresztą – uzyskane przy pomocy triku komputerowego – nawiązanie do Człowieka z żelaza, bo na ekranie pojawia się Krystyna Janda „wycięta” z owego obrazu). Ale czy nasz reżyser nie bał się, że przygniecie go ciężar tematu, szczególnie, że były prezydent wciąż polaryzuje opinie, a historia przedstawiona w filmie wciąż jest w gruncie rzeczy świeża? – To ja odpowiadam za ten film – mówił Wajda w rozmowie z radiem RMF. – Jeżeli coś jest nie tak, biorę to na siebie, bo po co on? Inaczej część tej odpowie-

dzialności spadłaby na Lecha. A przecież on nie ma żadnej szansy, żeby mnie przekonać. Poza tym ja nie chcę być przekonany. Sam wiem, co chcę opowiedzieć. To jest pewien fenomen historyczny i chcę, żeby istniał on w polskiej historii jak najwyraźniej. Do nagrody głównej został też nominowany film IDA Pawła Pawlikowskiego, który niedawno zdobył najwyższe wyróżnienie na festiwalu w Gdyni. Mieszkający od dzieciństwa na Wyspach reżyser opowiadał w polskiej telewizji publicznej, że chciał zrobić film o zderzeniu dwóch rodzajów wiar: religijnej i świeckiej. Ida to zakonnica odkrywająca swoje żydowskie korzenie. Z kolei druga bohaterka wzorowana jest na prawdziwej postaci: Helenie Wolińskiej, którą Polska bezskutecznie – aż do jej śmierci – próbowała sądzić za zbrodnie stalinowskie. – Wandę zderzyłem z Idą, postacią, która jest kobietą bożą, o głębokiej wierze, której nic nie jest w stanie złamać. Zaciekawiło mnie spotkanie dwóch postaci, z których jedna ma ugruntowaną wiarę, a druga już nie wierzy w nic. Wanda ma jeszcze co prawda energię, jakieś potrzeby życiowe, ale napędza ją złość na ludzi i na siebie. Zatraca się w zabawie, seksie. W Wandzie kłębią się różne emocje, a Ida jest harmonijna i spokojna – opowiadał reżyser. Widzowie w Londynie zobaczą też obraz Płynące wieżowce Tomasza Wasilewskiego. To opowieść o dojrzewaniu Kuby, studenta AWF, którego poukładane dotąd życie komplikuje się gwałtownie, gdy poznaje Michała. Mimo że Kuba ma od dawna dziewczynę, odkrywa, że chłopak go fascynuje. Ta fascynacja sprawia, że życie jego – i tych, których kocha – zostaną wywrócone do góry nogami. Diana – Zbudowała most pomiędzy byciem członkiem rodziny królewskiej, a

Play Poland Film Festival Kolejna, trzecia edycja Play Poland Film Festival, startuje 3 października w Edynburgu, rozpoczynając tym samym święto polskiego kina za granicą, które potrwa aż do 12 grudnia. Trzymiesięczny cykl projekcji zainauguruje film W imię… w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej. Kolejny obraz Festiwalu to niezwykły film Janusza Zaorskiego Syberiada polska. Jedna z największych produkcji ostatnich lat, która opowiada przejmującą historię Polaków deportowanych w latach 40. na Syberię. Pierwszy polski film zrealizowany w ekstremalnych, syberyjskich warunkach. Na uwagę widzów z pewnością zasługują filmy: Bejbi blues Katarzyny Rosłaniec, Trzy siostry T Macieja Kowalewskiego, Bez wstydu Filipa Marczewskiego, Obława Marcina Krzyształowicza oraz W sypialni Tomasza Wasilewskiego. Pokazom filmów towarzyszyć będą wystawy plakatów filmowych: Plakaty Franciszka Starowieyskiego, Plakaty do filmów amerykańskich, Plakaty do filmów azjatyckich oraz jedyne w swoim rodzaju prace Andrzeja Pągowskiego, laureata prestiżowych nagród, wśród których znajduje się

byciem celebrytką – mówił niedawno Charle Jacoby, wybitny dziennikarz specjalizujący się w tematach związanych z dworem. I dodawał, że miało to swoje dobre i złe strony. Dostępność księżnej pozwoliła „odczarować” wizerunek rodziny królewskiej. W latach 90. XX wieku, gdy cały kraj coraz bardziej się relaksował (a premier Tony Blair proponował nam swoją cool Brittania), taka zmiana była jak najbardziej pożądana. Ale z drugiej strony, owa dostępność sprawiła, że możliwa była szaleńcza pogoń paparazzich za Dianą przez ulice Paryża. Pogoń, która zakończyła się tragedią. Jak z mitem Diany poradził sobie Oliver Hirschbiegel, reżyser znany ze śledzącego ostatnie chwile Adolfa Hitlera obrazu Upadek? Czy uda mu się uniknąć kiczowatej, lukrowanej laurki?

Dna Artist Bar

Mniej znana – ale niemniej niezbędna! – połowa duetu, który w latach osiemdziesiątych stworzył potęgę i legendę grupy The Smiths. W przeciwieństwie do Morrisseya, Johnny Marr długo pozostawał w cieniu. Teraz wydał płytę solową i intensyfikuje wysiłki koncertowe. Co ciekawe, często sięga po klasyki kultowej grupy z Manchesteru. Publiczność w legendarnym Roundhouse na Chalk Farm może z pewnością liczyć na dużą dawkę emocji. 18 października, godz. 19.00 Roundhouse Chalk Farm Rd, NW1 8EH

Nienaganne garnitury, gesty rodem z Casablanki, no i ten głos – Bryan Ferry to uosobienie elegancji, czaru i romantyzmu wziętego żywcem z filmów lat czterdziestych. Jego muzyka – zarówno ta z macierzystą kapelą Roxy Music, jak i na albumach solowych – to mieszanina melancholii, klasy, ale także awangardowego, bohemicznego ekscentryzmu. To Brecht połączony z Sinatrą i podlany sosem z bardzo współcześnie brzmiącej elek-

Jedyny występ w Londynie! Uczniowie i kontynuatorzy wiejskich muzyków, a zarazem awangardowa formacja o charakterystycznym brzmieniu i własnym języku improwizacji. Muzykę łączą z tańcem, a archaiczność z nowoczesnością. Rozpoznawalny styl Trio stanowi próbę nowego odczytania najważniejszych elementów wiejskiej muzyki z centralnej Polski. Oprócz koncertów Trio chętnie gra do tańca, a muzyka zespołu obecna jest również w przedstawieniach Teatru Narodowego i Teatru Polskiego Radia. 18 października, godz. 19.00 Jaz Cafe POSK, 236-242 King Street, W6 0RF

Koncepcja zespołu wyłoniła się z chęci wyjścia poza komercjalna muzykę, którą muzycy zespołu dotychczas uprawiali zawodowo. Ich styl to fuzja jazzu i funku. Każdy z muzyków wniósł do repertuaru zespołu to co ma najlepsze, tworząc niezwykle ciekawą muzykę z pogranicza jazzu, opartą na energicznej i prostej melodyce. 19 października, godz. 19.00 Jaz Cafe POSK, 236-242 King Street, W6 0RF

Członkowie grupy DNA Artist Bar – londyńskiej grupy skupiającej piosenkarzy, poetów, dramaturgów i pisarzy, łączą siły z kwartetem Leszka Kulaszewicza i Anitą Łazińską. Efekt? Dwuczęściowy program łączący monologi, piosenki i jazzowe improwizacje. 6 października, godz. 17.30 i 18.45 POSK, King Street, W6 0RF

Regenesis Regenesis to powstała w 1994 roku brytyjska grupa stawiająca na odtwarzanie kompozycji z ery Petera Gabriela, choć od czasu do czasu gra też utwory z pierwszej fazy panowania Collinsa. Dla tych, którzy nie mieli nigdy okazji zobaczyć zespołu na żywo – to nie lada gratka, bo zespół odtwarza muzykę swoich mistrzów z godną podziwu precyzją.

Janusz Prusinowski Trio

Prison Break

Johnny Marr

Bryan Ferry

Więcej informacji na temat programu, miejsc emisji filmów i dostępności biletów na www.playpoland.org.uk oraz na fan page’u festiwalu na Facebooku www.facebook.com/#!/PlayPolanda

4 listopada, godz. 19.30 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

muzyka

23 listopada, godz. 18.30

trofeum zdobyte przez artystę w Międzynarodowym Konkursie na Najlepszy Plakat Filmowy i Telewizyjny w Los Angeles oraz nagrody zdobyte na Międzynarodowym Konkursie na Plakat Filmowy w Chicago. Artysta poprowadzi warsztaty Let's create a film poster! w Edynburgu.

troniki. Tak jakby Humprey Bogart został w magiczny sposób przeniesiony o kilka dekad wprzód, a zamiast przed kamerą, stanął przed mikrofonem. Na listopadowym koncercie będą kawałki Roxy, ale także piosenki późniejsze, już z solowej kariery: bardziej stonowane, stawiające raczej na klimat niż melodię. Do tego interpretacje starych klasyków. Od utworów Dylana, po kawałki Tima Buckleya czy klasyki z tak zwanego American Songbook.

Kwartet Juliana Costello Zespół Juliana Costello gra melodyjną muzykę fuzyjną, bogatą w rytmy, kolory i nastroje. Krytycy porównują jego styl do norweskiego saksofonisty Jana Garbarka i amerykańskiego gitarzysty Ralpha Townera. Obok Juliana, w zespole grają wybitni londyńscy muzycy: Patrick Naylor – gitara, David Beebee – gitara basowa i Milo Fell – perkusja. 12 października, godz. 19.00 Jaz Cafe POSK, 236-242 King Street, W6 0RF

teatry Grounded The Pilot – tak nazywa się bohaterka intensywnego i emocjonalnego monologu w Gate Theatre na Notting Hill. Niegdyś pilotka, która latała nad Irakiem zrzucając bomby na cele militarne. Dziś – jak sama mówi – zamieniła błękit nieba na szarość ekranu komputerowego w centrum dowodzenia. Po tym, jak zaszła w ciążę, została przeniesiona na inne stanowisko. Dziś obsługuje zdalnie sterowane rakiety, które wybuchają nad głowami mieszkańców Iraku, Afganistanu czy Pakistanu. Zamiana F-16 na ciasny pokój pełen komputerów jest symboliczna, bo kobieta traci to, co dotąd tak ceniła: wolność. Teraz narzeka na nudę, z rzadka tylko przerywaną momentami akcji, czyli zabijaniem na odległość ludzi, których nawet nie widzi. Nieco tu polityki, ale przede wszystkim szerszej refleksji o tym, jak hipernowoczesna technologia wpływa na nasze życia. A krytycy rozpływają się w zachwytach nad Amerykanką Lucy Ellinson, która po raz kolejny robi w Notting Hill Gate Theatre furorę. Gate Theatre 11 Pembridge Road W11 3HQ

Klezmer Band

Cake and Congo

KONCERTY MIESIĄCA! Krakowski zespół Max Klezmer Band to unikatowa w skali światowej grupa muzyków złączonych wspólną ideą tworzenia muzyki, która trafia w nieomal hipnotyczny sposób do serc i dusz słuchaczy. Muzycy łączą wpływy klezmerskie, muzykę Bałkanów i dalekich Indii, jazzu i rocka w oryginalny i niepowtarzalny styl przyjmowany z entuzjazmem na całym świecie. W Jazz Café POSK grupa zaprezentuje swoją najnowszą płytę Hush Hush.

Taniec w barze ze striptizem. Poniżenie? Pozwalanie na wykorzystywanie? A może wręcz przeciwnie: ustawienie kobiety w roli panującej nad sytuacją? „Możesz patrzeć, ale nie możesz dotknąć”. Nowa sztuka w niezależnym teatrze Theatre 503 przy pubie na Battersea podejmuje jedną z ważniejszych obecnie debat w feminizmie: gdzie przebiega granica pomiędzy sterowaniem swoim życiem przy świadomym użyciu swej kobiecości, a pozwoleniem na to, by wpisano nas w stereotypy i sprowadzono do naszej seksualności. Bohaterka spektaklu, emigrantka z Kongo imieniem Amba

13 października, godz. 19.00 Jaz Cafe POSK, 236-242 King Street, W6 0RF


|31

nowy czas | ~wrzesień 2013

co się dzieje roz bie ra się za pie nią dze, by mieć na na ukę na uni wer sy te cie. Co cie ka we, au to rzy od ro bi li za da nie do mo we. Pi sząc sztu kę prze pro wa dzi li sze reg roz mów z praw dzi wy mi tan cer ka mi strip ti zo wy mi. The atre 503, Latch me re Pub 503 Bat ter sea Park Ro ad SW11 3BW

The Li ght Prin cess

mo dziel nie ozda biał swo je pły t y (choć by „In f i delis” z 1983 ro ku). Mi nę ło nie co cza su nim Dy lan zde cy do wał się po ka zać świa tu dru gą stro nę swo jej twór czo ści. Pierw szą wy sta wę miał w 2007 ro ku w nie miec kim Chem nitz. Te raz je go pra cę tra f ia ją do naj bar dziej jak do tąd pre sti żo wej ga le rii. W Ga le rii Por tre tu oglą dać moż na 12 ry sun ków akwa re lo wych stwo rzo nych przez ar t y stę spe cjal nie dla lon dyń skiej pu blicz no ści. Na tio nal Por ta it Gal le ry St. Mar tin’s Pla ce, WC2

cia ło jest już tyl ko mię sem czy for mą, czło wie ka upo ko rzo ne go przez oto cze nie, czło wie ka oto czo ne go przez śmierć. Jesz cze do nie daw na był smut nym klow nem, dziś jest tyl ko wy drą żo ną for mą, któ rej po zo stał już tyl ko nie my krzyk. „Te pań skie mo de le drą się jak odzie ra ne ze skó ry chmu ry” – pi sał Ró że wicz o ma lar stwie Ba co na. Tak sa mo drą się wier sze i dra ma t y Ró że wi cza. I rzeź by Ja na sza – pi sze ku ra tor ka wy sta wy, Ju sty na Hof manWi śniew ska. The Brick La ne Gal le ry 196 Brick La ne, e1 6Sa

Roz mo wa z Ba co nem Wie sław Ja nasz, pol ski ar t y sta od no szą cy pierw sze suk ce sy w la tach osiem dzie sią t ych mi nio ne go wie ku, po dej mu je dia log ze zmar łym kilka lat temu bry t yj skim ma la rzem Fran ci sem Ba co nem. O czym roz ma wia ją? Te go aku rat moż na się do my ślić, bo te ma t y dyk tu je star szy od Po la ka mistrz. Mrocz na, mu si ca lo wa baśń z To ri Amos w ro li głów nej. To opo wieść o dwoj gu mło dych lu dzi ze skłó co nych ze so bą kró lestw. Obo je tra cą mat ki, ale na stra tę re agu ją od mien nie. Ona z ża lu sta je się lek ka jak piór ko. Trze ba ją za mknąć, by nie uniósł jej wiatr. Z ko lei je go ser ce tward nie je na ka mień. Zo sta je żoł nie rzem, któ ry nie po tra fi się uśmie chać. Jak to w ba śniach bywa, pew ne go dnia, gdy dziew czy na zde cy du je się uciec ze swe go wię zie nia, spo ty ka wła śnie je go. Za pu ścił się sa mot nie na te ry to rium wro ga. Nie zno śna lek kość by tu w wer sji ba śnio wej? Re ży se ria: Ma rian ne El liott, któ rą zna my choć by z Cu rious In ci dednt of A Dog in the Ni ght ti me czy War Hor se. Na tio nal The atre So uth Bank Se1 9PX

wystawy LS Low ry Wy sta wa w Ta te Bri ta in za bie ra nas na spa cer przez no wo cze sność. Nie tę do pie ro wy ku wa ną w dzie więt na sto wiecz nych pie cach hut ni czych pół no cy An glii, ale tę już za sty głą, bar dziej ma syw ną. Po cho dzą cy z oko lic Man che ste ru LS Low ry spę dził ca łe ży cie por tre tu jąc oko li ce, w których miesz kał. Nie był out si de rem. Lu dzie go zna li. Mo że nie ko niecz nie zda wa li so bie spra wę, kim był, choć bar dzo czę sto za trzy my wał się na gle i ro bił no tat ki al bo szki co wał. Po zo sta wił po so bie ty sią ce szki ców. Pra ce ar t y sty są wy jąt ko we, bo uni ka ją sztucz ne go „wzmac nia nia emo cji”, ope ro wa nia ta nim sen t y men ta li zmem prze kształcają cym opo wieść o „do li kla sy pra cu ją cej” w kicz. Ta te Bri ta in, Mil l bank, SW1

Bob Dy lan w Na tio nal Por tra it Gal le ry Co do jed ne go nie moż na mieć wąt pli wo ści: Bob Dy lan ta lent mu zycz ny ma. Do wo dy? Po nad 600 pio se nek i 110 mi lio nów płyt sprze da nych na ca łym świe cie. Nie wszy scy jed nak wie dzą, że bard od daw na pró bu je też swo ich sił w sztu kach pla stycz nych. Gdy w po ło wie lat osiem dzie sią t ych prze ży wał kry zys twór czy, re ge ne ro wał swo ją kre atyw ność sie dząc przed bia łą kart ką pa pie ru i po kry wa jąc ją szki ca mi czy akwa re la mi. W tym okre sie zresz tą sa -

Vic to ria na Epo ka wik to riań ska – jesz cze do nie daw na nie lu bia na i cho wa na przez Bry t yj czy ków wsty dli wie przed ocza mi świa ta – dziś cie szy się wiel kim za in te re so wa niem. Na fa li owe go za in te re so wa nia Gu il dhall Gal le ry za pra sza na eks po zy cję pre zen tu ją cą współ cze sne pra ce ar t y stów za fa scy no wa nych cza sa mi po mni ko wej mo nar chi ni. A na niej pa ro die fi gu rek z oko licz no ścio wych tor tów (Wik to ria i Al bert w wer sji na smut no), in spi ro wa ne neo go t y kiem in sta la cje, dzi wacz ne wa ria cje na te mat wnę trza ty po we go wik to riań skie go do mu czy fo to gra f ia an giel skie go ary sto kra t y z epo ki, któ ry we współczesnym od czy ta niu zy sku je czar ną skó rę. Gu il dhall art Gal le ry Gu il dhall Yard, eC2V 5a

ana Men die ta: Tra ces

Śmierć spla ta się więc z sek sem, eks ta za z po czu ciem osa mot nie nia. Od le wy Ja na sza ope ru ją po dob nym do Ba co now skie go kli ma tem – i tu znaj dzie my gu bią ce kształt ludz kie gło wy czy usta otwar te w nie mym krzy ku. Twór cy ci po ka zu ją czło wie ka, którego

Pierw sza na Wy spach re tro spek t y wa Ame ry kan ki o ko rze niach ku bań skich, któ ra więk szość swo jej ka rie ry po świę ci ła fo to gra fo wa niu sa mej sie bie. Ulu bio ne te ma t y: toż sa mość, po strze ga nie sa mej sie bie oraz prze moc sym bo licz na wo bec ko biet. W Hay ward Gal le ry zo ba czy my przede wszyst kim pra ce z koń co we go okre su

ka rie ry ar t yst ki (Men die ta zmar ła dość mło do, w 1985 ro ku). A na nich kom po zy cje, któ rych cen tral nym punk tem sta je się jej cia ło, czę sto pod da ne trans for ma cjom, wto pio ne w pejzaż. Hay ward Gal le ry So uth bank Cen tre, Se1 8XX

Mass Ob se rva tion W 1937 ro ku na ukow cy z Uni ver si t y of Sus sex wy sła li w kraj pół ty sią ca wo lon ta riu szy. Cel? Do ko na nie ma so wej ob ser wa cji: fo to gra fo wa nie z ukry cia, za da wa nia py tań i no to wa nie po kry jo mu uryw ków co dzien nych roz mów. To mia ła być wiel ka an tro po lo gicz na „kro ni ka Wiel kiej Bry ta nii”. – To bę dzie

wykłady/odczyty Spo tka nie z prof. Ja nem Ża ry nem Bi blio te ka Pol ska w Lon dy nie za pra sza na spo tka nie z Prof. Ja nem Ża r y nem, pt. „Po li t y ka hi sto r ycz na w Pol sce i u na szych są sia dów” 12 paź dzier ni ka, godz. 17.00 POSK, Sa la Ma li no wa 238-246 King Stre et, W6 0RF

Dürer w We ne cji Jak spę dził swój czas w Mie ście na Wo dzie je den z naj waż niej szych ar ty stów nie miec kie go Re ne san su, czło wiek, któ re go ko ja rzy my z ge nial ny mi, ob fi tu ją cy mi w szcze gó ły ry ci na mi, któ re w owym cza sie po wsta wa ły pod bez chmur nym, błę kit nym nie bem Ty cja na? Prze ko na my się o tym pod czas mi ni kon fe ren cji pro wa dzo nej przez spe cja li stę, dok to ra Ri char da Wil liam sa. 15 paź dzier ni ka, godz. 10.45 The Uni ver si ty Wo men's Club 2 au dley Squ are, W1K 1DB

Two ja fa twa tu nie obo wią zu je an tro po lo gia nas sa mych – mó wi li po my sło daw cy Char les Mad ge i Tom Har ris son. Wo lon ta riu szy nikt spe cjal nie nie tre no wał. Nie cho dzi ło tu bo wiem o ma estrię wy ko na nia czy wy gła dza nie kan tów fo to gra f ii. Miesz kań cy Wiel kiej Bry ta nii – od Edyn bur ga, przez Car diff po Lon dyn – zo ba czyć mie li od bi cie sa mych sie bie. Ra dy kal ny eks pe ry ment pro wa dzo no aż do lat pięć dzie sią t ych, po tem jed nak do nie go po wra ca no. Dru gą mło dość pro jekt prze ży wał w la tach osiem dzie sią t ych. Wy bór fo to gra f ii z ar chi wum oglą dać moż na do koń ca wrze śnia w Pho to gra pher's Gal le ry. Pho to gra pher's Gal le ry 16-18 Ra mil lies St, W1F 7LW

Prof. Ka ri ma Ben no une opo wie w Lon don Scho ol of Eco no mics o zde rze niu świa ta świec kie go ze świa tem re li gij ne go fun da men ta li zmu. O tym, jak obroń cy praw czło wie ka czy fe mi nist ki, ale tak że zwy kli lu dzie ra dzą so bie w miej scach tak od le głych od sie bie jak Cze cze nia, Tu ne zja, Pa ki stan i Al gie ria.W ja ki spo sób prze ciw sta wić się dys kry mi na cji i mniej lub bar dziej zawoalowanej prze mo cy? Jak z ni mi wal czyć, jak o nich mó wić, w kra jach gdzie my śle nie religijne często od gry wa bar dzo waż ną ro lę al bo na wet do mi nu je? 23 paź dzier ni ka, godz. 18.30 Lon don Scho ol of eco no mics Old Bu il ding Ho ugh ton Stre et, WC2a 2ae

Zbigniew Preisner i Lisa Gerrard:

DiaRieS OF HOPe Wszyst ko za czę ło się wie le lat te mu w izra el skim Mu zeum Yad Va shem. Zbi gniew Pre isner, w to wa rzy stwie swe go przy jac ie la Krzyszt o fa Kie ślows kie go, zo ba czył tam po kój po świę co ny lo so wi ży dow skich dzie ci. Idąc ciemną salą, w której z dala migotały tysiące świec, słuchając nazwisk pomordowanych dzieci i miejsc ich kaźni, przeplatanych co pewien czas śpiewem kantora, byłem zdruzgotany. Czułem dziwny strach. Było to wstrząsające przeżycie. Po wyjściu na zewnątrz muzeum, skąd rozciągał się piękny widok na miasto, Krzysztof powiedział do mnie: – Musisz to muzycznie opisać, musisz to zrobić. Tyl ko jak pi sać o trag e dii, któ rej roz mia rów nie spo sób ogar nąć ludz kim ro zu mem? – za da wał so bie py ta nie Pre isner, uzna ny rów nież na Wy spach Br yty jskich polski kom po zy tor, ma ją cy na kon cie choć by ścież ki dźwię ko we do try lo gii Trzy Kolory czy Kiedy mężczyzna kocha kobietę, w Krakowie, znany jako kompozytor Piwnicy pod Baranami.

No wła śnie, jak zna leźć klucz do opo wieś ci o współ cze snej, za kro jo nej na prze my sło wą ska lę, mas a- krze nie wi nią tek? Po szu ku jąc tego klucza, kom po zy tor spę dził wie le cza su na czy ta nie opra co wa ń, pa mięt ni ków, wspomnień i wier szy. Ich wspól na ce cha? Wszyst kie – do takiego wniosku doszedł nasz wybitny kom po zy tor – naładowane są ir racjonalną nie rzad ko na dzie ją, prze bi ja z nich opty mizm, ży wio ny jakb y wbrew fak tom i ele men tar nej ra cjo nal no ści. Wbrew nie ubła ga nej ma chi nie, któ ra spra wia, że każ dy z owych pa mięt ni ków i dzien ni ków na gle – i nie odwo łal nie – się ur y wa. Pamiętniki pisane nadzieją to kom po zy cja skła da ją ca się z pię ciu czę ści: Z Otchłani, Lament, Marzenia, W szarą godzinę i Epitafium. W dru giej i ostat niej od sło nie śpie wa Lis a Ger rard z ze spo łu roc ko we go De ad Can Dan ce. Za ło żo na w la tach osiem dzie sią t ych gr u pa za skar bi ła so bie gron o wier nych fa nów swo ją mie szan ką fol ku, roc ka go t yc kie go i mu zy ki re ne san so wej. En tu zja st ycz nie przyj mo wa na jest

też nad Wi słą (t y tuł jed ne go z jej al bu mów konc er to wych, do kum ent u ją cych wy s tęp w war szaw skiej Ba zy li ce Oj ców Sa le zja nów to Dziękuję Bardzo (Vie len Dank). – Zna my się la ta, choć nie bez po śred nio. Kie dyś, pod czas kon cer tu w War sza wie po wie dzia ła ze sce ny, że chcia ła by, aby śmy coś ra zem zro- bi li. Za dzwo ni łem więc do niej z pro po zy cją współ pra cy przy al bu mie Pamiętniki pisane nadzieją i zgo dzi ła się. To fan ta stycz na ko bie ta, wiel ka ar tyst ka, bez niej ta mu zy ka nie by ła by ta ka, ja ka jest. Zresz tą by łem nie daw no we wro cław skiej Ha li Stu le cia na kon cer cie De ad Can Dan ce. Wiel kie prze ży cie – mó wił nie daw no Pre isner w wy wia dzie z por tal em wroc law.pl. Pre mie ra Pamiętniki pisane nadzieją mia ła miej sce we Wro cła wiu. Na stęp nym przy s tan kiem bę dzie wła śnie Lon dyn.

adam Dą brow ski Zbi gniew Pre isner & Li sa Ger rard Dia r ies of Ho pe Sobota, 12 października, godz. 19.30, Bar bi can Hall, Silk Street, EC2Y 8DS


LOn LOndOn ndOn bri ndOn briD briDge D ex eexHi eXh hiBitIIon tRa RafFi cOfffEe ShoPPs r aRtt SchhOol fA AshIon y As iMm miGra ra aT N cU Ur r cOmmUniTy mmUniTy Ty Tea T crEa atIviTy tIviTy aRtti tiS s fa faShiOn iOn n PPos sTe sT Te S Ter iLlu uStrA trA n BoooK iDea i aS dEsiGn Es siGn Gr raPhiC raP PhiC ddEsiGGn Ar A pOsstEr Des gn veCt veCCtoR toRsi to toR RsiD iD bRusH RuusHes s peN NclS S mAcs Accs go g sOftWa sOf tW WarE arEE iNspIra arE iiNspI iN iNs iNspIr N pIIr IraT ra aTTioN ioN o hhII SCCulPt uulllPPttuR uRe uR Re eN eNer er rGGy IdeA IdeAs A iNfl NfllUen llU Uen nCe n Cee ConTe CConT nTeemPo emPPorAr orA Ar A ry ry WhA WhAt At At iiSS lO lOnDoN OnD DoN a bRiD D bRiDgE? D DgE?? aRt a Rt eeXhIbItIoN XhIbItIoN + llIvE mU mUsIc Us UsIc s sIc

WhErE WhErE oGnIsKo o GnIsKo o pOlSkIe ttHe H pOlIs He pOlIsH p OlIs sH hEaRtH hEaRtH cLuB cLuB cLu u 55 5 5 pR pRiNcEs R cEs g RiNc gAtE AtE At eXhIbItIoN eX XhIbbI b tIo oN rO rOaD aD lO lOn lOnDoN OnDoN nDoN s sW7 W7 2pN

The Embassy of tthe he eR Republic epublic of P Poland oland in London n The Hanna & Zdzisl Zdzislaw law Br Broncel oncel Char Charitable itable Tr Trust ust

Wh W WhEn hEn En 114-16 44-116 No NoV V 2013

fOr mO mOrE OrE iNfO c cOnTaCt OnTTa aCt aRtErIa@nOwYcZaS.cO.uK aR tErI ErIIa@nOwYcZaS.cO.uK S cO uK K


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.