nowyczas2017/228/003

Page 1

March 2017 No 228 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas. Joseph Conrad

» 05

» 12

17

Bogdan Usowicz

Grzegorz Małkiewicz

Bogdan Dobosz

Gra o Radę Europejską

POPiS w Brukseli

» 06-07

Wolność sztuki czy prowokacja?

» 13

Bogdan Dobosz

Krystyna Cywińska

Nowy proletariat i polityczna apolityczność

Czy zejdziemy na psy?

» 08

Czy ktoś tu jeszcze uprawia politykę?

Małgorzata Bugaj-Martynowska

Wacław Lewandowski

Marek Baterowicz

Do tych, co mają tak za tak – nie za nie, bez światłocienia...

» 18-19 Jessica Savage-Hanford

Andrzej Lichota

Galleries in the streets: Andrzej Klimowski’s private visions

Piórem i pazurem: Reelekcja

» 20

» 09

V.Valdi

Katarzyna Majewicz

Polak Polakowi Polakiem

Lord Belhaven and Stenton and the Poles

» 15

» 21

» 10

Listy do i od redakcji

Wojciech A. Sobczyński

Julia Niemcunowicz

Teresa Bazarnik

W trzech barwach

W tym Konkursie nie chodziło o wygraną...

Rewers

» 22-23

» 16

John Jukes Johnson

Stanisław Michalkiewicz

The Broken Rainbow of Joanna Ciechanowska

Polska Unia Kredytowa to nie tylko pieniądze, to także silna polska społeczność w UK

» 14

Z policją jesteśmy za pan brat Zapraszamy do unikatowej galerii „Nowego Czasu”. Tym razem praca ANDRZEJA KLIMOWSKIEGO. Jessica Savage-Hanford: Galleries in the streets: Andrzej Klimowski’s private visions, str. 18-19.

W numerze: » 03

» 11 Małgorzata Bugaj-Martynowska

Brexit (nie)rozejdzie się po kościach?

Hodowanie człowieka sowieckiego

KINOTEKA

» 24 Maja Cybulska

czyli polskie kino na Wyspach

Wiersz: Posąg

» 04

» 25

Grzegorz Małkiewicz

Ze szkicownika Marii Kalety

Wypadek drogowy a jakość polityki

Leadenhall Market

» 26 Adam Dąbrowski

nowy czas

Fotograficzne archiwum Eltona Johna w Tate Modern

63 King’s Grove, London SE15 2NA

» 27

Tel.: 0207 6398507

Drugi brzeg

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

» 28-29

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Marcin Kołpanowicz

Męski raj w cieniu smoka

» 30-31 Bernard Nowak

Zapiski z ulicy Lubartowskiej: Osama bin Lublin

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

Pieskie życie

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Anielka Kordaczka na wystawie Joanny Ciechanowskiej w Willeseden Gallery > 21-23

» 31 Irena Falcone

Pan Zenobiusz: Klucz


|3 na czasie |03

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

KINOTEKA czyli polskie kino na Wyspach Brytyjska premiera ostatniego filmu Andrzeja Wajdy, filmy najnowsze, zapomniane perły pionierów polskiego kina, filmy dokumentalne w programie 15. Festiwalu Polskich Filmów KINOTEKA. Od 17 marca do 5 kwietnia będzie można oglądać polskie filmy w Barbican, BFI Southbank, Close-Up Cinema, ICA, Regent Street Cinema, Calvert 22 Foundation, w Jazz Cafe POSK , Whitechapel Gallery, Univesity College London czy London Film Academy

J

ednym z głównych punktów tegorocznego przeglądu będzie Retrospektywa filmów Andrzeja Wajdy. Zmarły niedawno mistrz polskiego kina cieszący się wielkim uznaniem na świecie pozostawił bogatą filmografię, której dużą część zaprezentowana zostanie londyńskiej publiczności. Barbican, Close-Up Cinema i Calvert 22 Foundation pokażą takie klasyki, jak Ziemia Obiecana (The Promised Land, 1975), Człowiek z żelaza (Man of Iron, 1981), Panny z Wilka (The Maids of Wilko, 1979), Pokolenie (A Generation) i Popiół i diament (Ashes and Diamonds, 1958). Filmem otwierającym zarówno festiwal, jak i retrospektywę Wajdy jest jego ostatni film Powidoki (Afterimage, 2016) – premierowy pokaz tego filmu w Wielkiej Brytanii, opowiadającego dramatyczną historię awangardowego malarza Władysława Strzemińskiego [pisaliśmy o filmie w „Nowym Czasie” nr 1/226, W.A. Sobczyński, Kolor ostatniego dymu). W ramach serii Nowe polskie kino projekcja filmu Ostatnia rodzina (The Last Family, 2016), przedstawiający tragiczne losy artystycznej rodziny Beksińskich. Zobaczymy Zaćmę Ryszarda Bugajskiego (Blindness, 2016), opartą na historii życia „krwawej Luny”, stalinowskiej zbrodniarki Julii Brystygierowej oraz Plac zabaw Bartosza M. Kowalskiego (Playground, 2016), słodko zapowiadająca się, ale brutalna historia szkolnego zauroczenia, w której wydarzenia nabierają niespodziewanego obrotu. Ponadto Planeta Singli (Planet Single, 2016) oraz drugi film z Maciejem Stuhrem w roli głównej, Ekscentrycy, po słonecznej stronie ulicy Janusza Majewskiego (Eccentrics, The Sunny Side of the Street), swingująca historia z polską sceną jazzową z lat 50. XX wieku w tle. Ulubieniec festiwalu reżyser Michał Rosa powraca na Wyspy z swoim najnowszym filmem, Szczęście świata (Happiness of the World). Estetyka filmu przypomina filmy Wesa Andersona – niezwykle szczegółowa scenografia i grupa przedziwnych postaci zatopionych w swoich fantastycznych światach zderzona jest z tragedią Holocaustu. Filmy dokumentalne zagoszczą w ICA – Institute of Contemporary Arts – prezentując serię Focus on Marcin Koszałka. Wielokrotnie nagradzany reżeser filmów dokumentalnych przyjedzie do Londynu, by porozmawiać z publicznością przy okazji pokazu swojego debiutu fabularnego, filmu Czerwony pająk (The Red Spider). Pokazany będzie też film Huberta Woronieckiego o założycielu agencji supermodelek Elite Model, Johnie Casablancasie. W filmie Casablancas: mężczyzna, który kochał kobiety (Casablancas: The Man Who Loved Women) wystepują m.in. Naomi Campbell i Linda Evangelista. Hubert Woroniecki, który sam pracował dla paryskich agencji modelek opowie o kulisach pracy z najsłynniejszymi modelkami świata. Bohaterką tegorocznej części programu Zapomnieni mistrzowie polskiego kina jest zmarła w 1998 roku Wanda Jakubowska. Międzynarodowe uznanie przyniósł jej film Ostatni etap (The Last Stage, 1948). Ostatni etap był pierwszym filmem fabularnym o tragedii Holocaustu, nakręconym na terenie obozu Auschwitz-Birkenau, którego Jakubowska była więźniem. W ICA zostanie pokazany także inny film Jakubowskiej, nakręcone w Niemczech Spotkania w mroku (Encounters In The Dark, 1960). Reżyserka, pomimo tego, że zrobiła 14 filmów pełnometrażowych w swojej 50-letniej karierze, pozostaje nieznana poza Polską. Whitechapel Gallery jest partnerem serii Arts. 18 marca odbędzie się pokaz filmów z dziedziny sztuk wizualnych, m.in. filmy awangardowych artystów z lat 70. XX wieku: Wojciecha Bruszewskiego, Pawła Kwieka, Ryszarda Waśko, oraz nowy projekt pt. Arton Review, wyprodukowany przez Fundację Arton z Warszawy. Jedna z najważniejszych galerii sztuki współczesnej w Europie zaprasza na pokazy zarówno starych, jak i nowych filmów oraz dyskusję z twórcami. Kinoteka wraz z University College London (UCL) oraz kinem Regent Street Cinema zaprasza na dwa pokazy z serii Historia Polski w filmie. 20 marca na UCL pokazany zostanie film Janusza Zaorskiego Pokolenia (Generations, 2016), ukazujący historię Polski poprzez układające się w harmonijną narrację fragmenty filmów naważniejszych polskich twórców takich, jak Wajda, Kieślowski, Zanussi. Regent Street Cinema pokaże przedwojenne dzieło Josepha Lejtesa Kościuszko pod Racławicami (Kościuszko at the Battle of Racławice, 1938), pierwszy blockbuster wyprodukowany w Polsce z imponującymi scenami batalistycznymi. Wydarzeniem specjalnym będzie pokaz filmu familijnego Tomasza Szafrańskiego Klub włóczykijów i tajemnica dziadka Hieronima (Adventurer’s Club, 2015) wyświetlany w POSK-u. Wspólnie z KinoVino, które oraganizuje eksluzywne pokazy filmowe połączone z kolacją przygotowaną przez najbardziej znanych szefów kuchni i inspirowaną pokazywanym

filmem) będzie projekcja dramatu opartego na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza Panny z Wilka. Po filmie widzowie zasiądą do stołu i przeniosą się do świata bohaterek filmu dzięki daniom przygotowanym przez szefa kuchni i dziennikarkę Zuzę Zak. W ramach corocznych warsztatów KINOTEKA and The London Film Academy Studio studenci sztuki filmowej i świeżo upieczeni profesjonaliści będą mieli szansę podszlifować rzemiosło u Borysa Lankosza, Davida Pope’a i innych oraz uczestniczyć w warsztatach z Tomkiem Bagińskim. Na zakończenie KINOTEKA ponownie połączy siły z Barbican Centre przy organizacji wydarzenia muzyczno-filmowego z udziałem grupy artrockowej British Sea Power. Ten awangardowy zespół przedstawi specjalnie na tę okazję skomponowaną muzykę do klasycznych dzieł polskiej animacji takich, jak Tango Zbigniewa Rybczyńskiego czy Podróż Daniela Szczechury. Szczegółówe informacje na www.kinoteka.org.uk


04| wielka brytania

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Kanclerz Philip Hammond ma doświadczenie w zarządzaniu finansami

Budżet i Brexit Wszystkie komentarze na temat pierwszego budżetu ministra Philipa Hammonda zaczynały się od podkreślenia złamania obietnic zawartych w manifeście wyborczym. Na usprawiedliwienie konserwatyści mogli powołać się na radykalną zmianę realiów.

Grzegorz Małkiewicz

K

anclerz Hammond nie był w obozie optującym za wyjściem z Unii. Nie był też kanclerzem, chociaż w gabinecie Camerona i May miał i ma największe doświadczenie w zarządzaniu finansami, i wymierne sukcesy – miliony funtów na koncie, które zarobił jako sprawny biznesmen a nie prelegent. Być może jego eksperckie zarządzanie finansami państwa pozwoliło na uniknięcie katastrofy po europejskim referendum. To duży sukces, ale największe wyzwanie dopiero nastąpi. Ostatni budżet nie jest jednak jednoznacznym przygotowaniem kraju do wyjątkowo brutalnej konfrontacji z byłymi unijnymi partnerami. Dotyczy spraw krajowych bez uwzględniania kontekstu międzynarodowego i niepewności wokół nowych traktatów.

2 mld z kieszeni małego biznesu Do tej pory była to grupa najbardziej uprzywilejowana w katalogu priorytetów polityki gospodarczej konserwatystów. Mały biznes przynosił duże dochody do skarbu państwa, a właściciele (samozatrudnieni) cieszyli się specjalnymi przywilejami podatkowymi (co było postrzegane jako premia za własną inicjatywę). Generalnie płacili mniej podatku dochodowego niż pracownicy zatrudnieni na etatach i niższe składki ubezpieczeniowe. To właśnie ta grupa była kokietowana przez konserwatystów w trakcie kampanii wyborczej. W założeniach budżetowych nastąpił jednak, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, radykalny zwrot. Zmiany miały objąć około 1,6 mln samozatrudnionych, z których każdy indywidualnie w skali roku zapłaciłby 240 funtów więcej w ramach podwyższonych składek NI (National Insurance). Budżet zyskałby na tym 2 mln funtów, które miały być przezna-

czone na opiekę socjalną. Kanclerz Hammond swoją decyzję uzasadnił koniecznością wprowadzenia korekty systemu wykorzystywanego przez różnego rodzaju doradców i ekspertów, zarabiających ogromne pieniądze i płacących minimalne składki. Marchewką budżetową wobec najmniej zarabiających w tej grupie ma być podwyższenie kwoty nieobjętej podatkiem z 11 tys. funtów do 11,500. Teoretycznie posunięcie do zaakceptowania. Rozwiązanie kanclerza pochwalili eksperci. Straty grupy poszkodowanej niewielkie, a cel słuszny. Ale grupa konserwatystów uznała to za sprzeniewierzenie. W świecie wartości cel jest środkiem, w polityce jednak środki prowadzą do celu, a cel uświęca środki. Powstał konflikt między ludźmi tak samo myślącymi (góra i dół konserwatystów). Zróżnicowane pozycje i stopień odpowiedzialności (szeregowi posłowie kontra członkowie rządu) wprowadził korektę i otwartą konfrontację. Następnego dnia doszło do prawdziwej burzy. Powstało poważne niebezpieczeństwo odrzucenia budżetu w głosowaniu parlamentarnym. Swoje niezadowolenie z powodu propozycji Philipa Hammonda wyraziło 18 posłów konserwatywnych, czyli tym samym rząd stracił teoretycznie większość parlamentarną (17). Najbardziej popularny tabloid „The Sun” wypowiedział rządowi wojnę w obronie interesów swoich czytelników – white van drivers. W obliczu takiego zagrożenia premier May, będąc na posiedzeniu przywódców unijnych w Brukseli, postanowiła wyeliminować niespodziewany konflikt obiecując konsultacje. Podobno urzędnicy pracujący nad przygotowaniem budżetu po prostu zapomnieli o wyborczych obietnicach. Z drugiej strony obietnice te składali inni politycy w innych warunkach. Sytuacja zmieniła się po europejskim referendum. Inny rząd (chociaż tej samej partii) i inne priorytety. Ale, jak widać, obecny rząd o swoje priorytety walczyć nie potrafi, a jest to dopiero początek najtrudniejszego wyzwania. Może rzeczywiście rację mają ci politycy, którzy nakłaniają premier do ogłoszenia przyspieszonych wyborów. Zwolennicy takiego rozwiązania uważają, że w ten sposób Theresa May uzyska wymierny mandat do wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Za takim rozwiązaniem przemawia niezbyt liczebna w parlamencie (17 głosów), ale mocna merytorycznie przewaga konserwatystów. Laburzyści pod przywództwem Corbyna praktycznie się nie liczą. Już w referen-

dum oddali inicjatywę konserwatystom, którzy na fali populistycznych haseł (skorygowanych po zwycięstwie) pozyskali spory procent poparcia twardego elektoratu laburzystowskiego. Wprawdzie Jeremy Corbyn obronił swoją pozycję lidera, ale jego przywództwo bez żadnej wizji i przy ciągle słabnącym poparciu elektoratu jest nadal niepewne. Poważnego przeciwnika nie ma. Laburzyści odcięli się od swojego niewątpliwego sukcesu z okresu Blaira z powodu wojny na Bliskim Wschodzie. Właśnie dlatego Tony Blair nie ma żadnego przebicia w obecnej debacie politycznej dotyczącej przyszłości Zjednoczonego Królestwa. Przy słabej opozycji Theresa May skazana jest na sukces. Czy będzie to najlepsze rozwiązanie dla kraju, to już zdecydowanie inne pytanie. Ogłoszenie przyspieszonych wyborów po reformie Camerona nie jest jednak przedsięwzięciem proceduralnie prostym. Rząd nie ma już takich prerogatyw – musi wnieść wobec samego siebie votum nieufności do parlamentu i w ten sposób uzyskać zgodę na skrócenie kadencji.

Budżet w świetle Brexitu Budżet Hammonda nie uwzględnia w sposób widoczny Brexitu. Z jakich zasobów rząd ma zamiar finansować kosztowny rozwód z Europą? Kto zastąpi imigrantów na rynku pracy? Pytania bez odpowiedzi. Jest w tym metoda, przynajmniej chwilowo. Obecna polityka rządu odsuwa bowiem na bok finansowe i rynkowe turbulencje. A o nich donoszą codziennie media. Andrea Wareham, odpowiedzialna w sieci Pret A Manger (francuskiej jadłodajni na modłę brytyjską) za politykę kadrową powiedziała komisji parlamentarnej, że na 50 podań o pracę w tej sieci tylko jedno pochodzi od Brytyjczyka. Jej zdaniem, popartym faktami, Brexit doprowadzi do poważnego kryzysu w tym segmencie rynku. Inne dane również potwierdzają jej niepokój. Na 250 tys. osób zatrudnionych w hotelarstwie w Londynie 70 proc. nie urodziło się na Wyspach. 100 tys. pochodzi spoza Unii Europejskiej, 75 tys. z Unii. Zdaniem ekspertów zamknięcie granic doprowadzi do poważnego kryzysu. W tej sytuacji referendalne hasło Praca dla Brytyjczyków było czystą demagogią. Politycy powinni się raczej zastanowić, w jaki sposób pozyskać Brytyjczyka do pracy. To jest najnowsze wyzwanie. Jak tego dokonać? Wypędzić imigrantów i zlikwidować zasiłki. Proste. Niemożliwe w Unii, możliwe po separacji. Są odważni, żeby tego dokonać? Innej drogi nie ma. Niemniej propozycje rozwiązania tego problemu pojawiają się. Jeden z ministrów przedstawił kuriozalny plan zatrudnienia w gastronomii sprawnych jeszcze emerytów. Prawdopodobnie inspirację zaczerpnął z historii dziarskiego emeryta zatrudnionego w małej lokalnej kawiarni, której przysporzył jej popularności.

Izba Lordów: sprawdzamy Lordowie nie ulegli politycznym szantażom i wrogiej narracji, że są izbą niedemokratyczną i nie mają mandatu, żeby kwestionować uchwały Izby Gmin. Zgodnie z konstytucyjnym prawem mogą, i tak zrobili. Zobowiązali rząd do udzielenia obecnym rezydentom z Unii Europejskiej gwarancji potwierdzających ich prawa do osiedlenia i zatrudnienia. Domagają się też podmiotowego udziału Izby Gmin w ratyfikowaniu końcowych układów polityczno-gospodarczych negocjowanych przez rząd. Rząd oczywiście może odrzucić postulaty lordów, poddając je pod głosowanie w Izbie Gmin. A termin wypowiedzenia członkostwa jest coraz bliżej. W tym napiętym kalendarzu znalazł się budżet i konieczność kompromisowego rozwiązania.


polska •unia europejska |05

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Gra o Radę Europejską W maju kończy się pierwsza kadencja Donalda Tuska i na szczycie w Brukseli znalazła się sprawa jego reelekcji. Tusk przestał być jednak kandydatem polskiego rządu. Mało tego, wybrano go ponownie wbrew stanowisku Warszawy.

Bogdan Usowicz

D

onald Tusk nie do końca sprawdził się w roli polityka europejskiego, który powinien dystansować się od polityki krajowej. Nie tylko krytykował rząd Polski, ale w dyskusji w Parlamencie Europejskim o ewentualnych sankcjach dla naszego kraju, były premier miał je określić jako „optymalne rozwiązanie”. Zaangażował się też bezpośrednio w wewnętrzną politykę swojego kraju w czasie tzw. puczu grudniowego pod koniec ubiegłego roku. Miarka się przebrała i Polska zgłosiła jako swojego kandydata na szefa Rady Europejskiej europosła Platformy Jacka Saryusz-Wolskiego. PO natychmiast wyrzuciła tego polityka ze swoich szeregów, a jej politycy nazwali europosła „zdrajcą”. Kompetencje nowego kandydata – znajomość jedenastu języków, najdłuższy staż w Parlamencie Europejskim czy wnikliwa znajomość problematyki unijnej okazały się jednak rzeczą drugorzędną, a szarża polskiego MSZ zakończyła się klęską. Przeciw kandydaturze Tuska była tylko osamotniona Polska. Warto jednak na chwilę abstrahować od kłótni o kandydaturę i zastanowić się nad interesem Polski. PO wychwalała Tuska i podawała jako argument za jego wyborem to, że jest Polakiem. PiS twierdził, że to bardziej

kandydat... Angeli Merkel i Polska nic z tego nie ma. W rzeczywistości obydwie strony mają trochę racji. Eurostanowiska mają to do siebie, że wymagają zdystansowania się od interesów kraju pochodzenia. Jednak w przypadku niemal wszystkich polityków pozostaje sympatia do własnego kraju i tam, gdzie to możliwe, popieranie jego interesów czy choćby utożsamianie się z punktem widzenia swojego kraju. Dlatego też np. socjaliści francuscy udzielą poparcia raczej francuskiemu politykowi centroprawicy, niż partyjnemu „towarzyszowi” ze Skandynawii czy Chorwacji. W przypadku Tuska sprawy się komplikują. Sympatie tego polityka na stanowisku szefa RE wobec interesów Polski trudno zauważyć. I chociaż z definicji jest to neutralny urzędnik unijny, to były premier podejmował pewne działania na rzecz interesów krajowej opozycji. PiS partią masochistów raczej nie jest, więc mogło poczuć się sprowokowane do działania. Dość późne i wręcz prowizoryczne użycie w tej grze Saryusz-Wolskiego mogłoby wskazywać, że wcześniej w PiS liczono się jednak z zachowaniem neutralności wobec Tuska. Być może czarę goryczy przelało jednak jego niestandardowe wtrącanie się w sprawy kraju. Jednak zakładając nielojalność Tuska wobec rządu, pozostaje z drugiej strony coś, co można by nazwać pewną środkowoeuropejską wrażliwością, choćby z racji pochodzenia, pewnego zrozumienia np. regionalnych problemów. Tutaj można szukać źródeł braku solidarności z Warszawą choćby państw Grupy Wyszehradzkiej, które mogły się obawiać, że polsko-polski spór zakończy się wyborem polityka spoza naszego regionu. Polaków zaskoczył też brak solidarności premiera Orbana. Rządzący na Węgrzech Fidesz należy jednak do frakcji ludowo-chadeckiej, a ta popierała Tuska i sprzeciw komplikowałby jej sytuację. A ponadto – jak podał „Die Velt” – kanclerz Merkel długo pracowała nad Viktorem Orbanem, żeby się nie wyłamał. Przenoszenie polsko-polskiego sporu na forum europej-

skie nie było wyjściem najlepszym i zdaje się, że obydwie strony mocno się tu zaplątały. Dla PiS jest to duża strata wizerunkowa, dla PO zwycięstwo, ale raczej dwuznaczne, chociaż Grzegorz Schetyna z faktu, że Tusk nie wróci jeszcze do Polski, cieszył się chyba wyjątkowo szczerze. Brukselski szczyt był też dość ciekawą lekcją Unii bez pudru i uśmiechów. Przy wzniosłych hasłach o jedności, pod dywanem toczyła się walka buldogów. Swego czasu samotny upór Margaret Thatcher na szczycie w Rambouillet przyniósł Wielkiej Brytanii sporo korzyści. Współcześnie UE poszła w integracji chyba o jeden krok za daleko i efektem był m.in. Brexit. Dla osiągnięcia wygranej, politycy unijni gotowi są łamać ustalone zasady gry. Kiedy osamotniona premier Beta Szydło zapowiedziała, że nie podpisze wniosków Rady, kazuistycznie przyjęto w zamian – „konkluzje przewodniczącego Rady Europejskiej”. Sprzeciw Polski ominięto, ale wyszło na to, że nominację na przewodniczącego ogłosił sam zainteresowany Tusk. Ciekawie wyglądała też dyskusja na ten temat. Polska premier podkreślała, że odwołuje się do podstawowych zasad Unii Europejskiej. Prezydent Francji Francois Hollande miał jej odpowiedzieć: „Wy macie zasady, my mamy fundusze strukturalne”. Wypowiadała się też kanclerz Niemiec Angela Merkel, która oświadczyła: „Dość tych ataków antyniemieckich i proszę przestać z powtarzaniem pewnych rzeczy w kółko”. Duch Chiraka, który mówił podczas wojny w Iraku, że Polska „straciła szansę, aby siedzieć cicho”, okazuje się ciągle żywy. Niemiecka prasa pisała nawet wprost, że działania Trumpa i Kaczyńskiego scementowały Unię. Warto sobie jednak powiedzieć, że awantura o Tuska to tylko detal prawdziwych problemów. Przewodniczący Rady Europejskiej to właściwie stanowisko techniczne. Tymczasem szczyt przyjął zalecenia, by jeszcze podczas obecnej prezydencji maltańskiej, czyli do końca czerwca, osiągnięto „kompromis w sprawie reformy prawa azylowego”, które przewiduje m.in. obowiązkową relokację uchodźców. W tym przypadku kanclerz Merkel chce mieć jakieś osiągnięcia jeszcze przed wyborami w Niemczech, ale dla Polski może to być problem znacznie większy niż wybór na kolejną kadencję Donalda Tuska. Ponadto trwa dyskusja o „ dwóch prędkościach” w Unii Europejskiej, czym ma się formalnie zająć szczyt na Malcie. W Wersalu politycy głównych państw Unii – Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch – poparli wprost pomysł Europy kilku prędkości i pewnie tak będzie. I wszystko pięknie, tylko że nikt nie pyta dokąd ten pociąg jedzie? Jeżeli ku katastrofie, to w tym wolniejszym składzie będzie prawdopodobnie mniej... ofiar.


06| polska

nowy czas |marzec 2017 (nr 3/228)

Nowy proletariat i polityczna apolityczność Mrozy puszczają, ale polityczny klincz opozycyjno-rządowy nie traci na wyrazistości pomimo opozycyjnych wpadek. Politykom rządowym totalna opozycja też nie służy.

Bogdan Dobosz

8

marca to święto komunistyczne; no niech będzie socjalistyczne. W 1910 roku zaakceptowała go Międzynarodówka Socjalistyczna w Kopenhadze. Miała to być pamiątka po strajku pracownic przemysłu odzieżowego w USA i ofiarach pożaru w czasie jego trwania. Pożar był co prawda 25 marca, ale liczył się symbol. W czasach komunizmu święto to stało się ważne, okazja do rozpijania kobiet, bo mężczyźni robili to i bez okazji. W Rosji owo „święto” trwa do dziś, jest hucznie obchodzone, a pijaństwo rozciągane jest na kilka dni. W Polsce nie ma już tradycyjnej pary rajstop i zwiędłego goździka od rady zakładowej, ale za to owo „święto” przybrało nowy charakter – ideologicznej walki o równouprawnienie kobiet. 8 marca staje się powoli dniem feminizmu. W miejsce dawnego proletariatu, współczesna lewica poszukuje „nowych klas”, które wypełniłyby lukę po skutkach zaniku robotników jako wyodrębnionej osobno warstwy społecznej. Miejsce to zapełniają mniejszości seksualne, emigranci, ale także feministki. I tak oto od paru lat przez ulice miast Polski przechodzą ich pochody. Także w tym roku takie marsze w kilku

miastach kraju, m.in. pod hasłem: Dość wyzysku reprodukcyjnego, co zapewne było ukrytą krytyką programu 500+. Frekwencja była raczej niska, a najwięcej feministek, bo ponad 3 tys. zebrało się tradycyjnie w Warszawie. Kilku hasłom owych „manif” nie można odmówić dowcipu, ale były też slogany, które mogły wywoływać odruchy wymiotne. Nie chodzi już tylko o niecenzuralne treści, ale i o wręcz łajdackie kpiny ze znaku Polski Walczącej czy ataki na Kościół katolicki godne najlepszych tradycji sowieckich Wojujących Bezbożników. Można zrozumieć, że rządy PiS wywołują na lewicy rozpacz i wściekłość, ale odloty nawiedzonych i coraz bardziej wyalienowanych pań (chyba pań, bo hasło „kobiety wszystkich płci łączcie się!” mogłoby wskazywać na nieadekwatność tego zwrotu, choć stosując klasyfikację gender nie jest nieuzasadnione) zamykają drogę do jakiegokolwiek poważnego traktowania ich postulatów.

„Wyklęci” wrócili Skoro przy oficjalnych dniach jesteśmy, to odnotujmy bardzo uroczyście obchodzony 1 marca Dzień Pamięci o Żołnierzach Niezłomnych. Główne uroczystości odbyły się w Pałacu Prezydenckim, gdzie wręczono odznaczenia państwowe kombatantom i osobom pielęgnującym pamięć o bohaterach oraz na pl. Piłsudskiego w Warszawie przy Grobie Nieznanego Żołnierza, gdzie miał miejsce uroczysty Apel Pamięci z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy. Pamięć o „Wyklętych” „powróciła do polskich rodzin” – oświadczył szef MON Antoni Macierewicz, zwracając się z kolei do uczestników związanego z tym dniem warszawskiego V Biegu Tropem Wilczym. W Skwierzynie Tropem

Pamięć o Żołnierzach Niezłomnych to przede wszystkim ruch oddolny, w który angażuje się coraz więcej młodzieży

Wilczym pobiegli m.in. amerykańscy żołnierze, co wywołało nawet reakcję rzeczniczki rosyjskiego MON, że Amerykanie czerpią ze złych antyrosyjskich przykładów. Z okazji Dnia Pamięci o Żołnierzach Niezłomnych poinformowano także, że patronami pierwszych trzech brygad Wojsk Obrony Terytorialnej będą żołnierze antykomunistycznego podziemia po 1944 roku – płk Łukasz Ciepliński, mjr Hieronim Dekutowski ps. „Zapora” i płk Władysław Liniarski ps. „Mścisław”. I wszystko pięknie, tylko że… Zastanawiam się, czy zbytnie rozbudowanie państwowego wymiaru obchodów nie zabije jego społecznego wymiaru. Do tej pory powrót „Wyklętych” odbywał się oddolnie, wśród kibiców, patriotycznej młodzieży i był przede wszystkim autentyczny. Państwowy wymiar, akademie, puszczanie po raz n-ty tych samych dokumentów w publicznej telewizji taką autentyczność może odebrać. Warto pamiętać, że państwo wobec społeczeństwa ma przede wszystkim rolę pomocniczą.

Żółta kartka dla PiS Rządzącej partii należy się „żółta kartka” za zamieszanie powstałe wokół Instytutu Pamięci Narodowej. Na boisku polityki zawodnikom tej partii przydarzyło się kilka mało sympatycznych fauli. Polityka czasami wymaga takich zagrań i przy wewnętrznych gierkach można jeszcze przymknąć na nie oko, ale kiedy sprawa dotyczy gry o rzeczy istotne dla kraju, milczeć już nie przystoi. Ma to też związek z Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Niezłomnych. Przy tej okazji niektórym mogło się zrobić dość smutno. Chodzi tu zwłaszcza o zamieszanie wokół działalności prof. Krzysztofa Szwagrzyka, inicjatora przywracania pamięci o „Żołnierzach Wyklętych”, od wielu lat niestrudzonego poszukiwacza ich miejsc pochówku i przywracania pamięci o żołnierzach Armii Krajowej rozstrzeliwanych w ubeckich kazamatach. Jego działalność i tak ważne procesy wypełniania „białych plam” w naszym narodowym Panteonie, została bowiem praktycznie sparaliżowana. Doprowadziło to do złożenia dymisji ze stanowiska wiceprezesa IPN i choć dymisja nie została przyjęta, to delikatnie można napisać o… dość dusznej atmosferze w Instytucie Pamięci Narodowej. Prof. Szwagrzyk sam mówił, że „o tym, gdzie i jak pracować, decydują politycy, prokuratorzy i urzędnicy państwowi, którzy nie rozumieją, że poszukiwanie szczątków naszych bohaterów to sprawa honoru, sprawa święta dla nas wszystkich”. I trudno się z nim nie zgodzić. Kiedy politycy zaczynają się wtrącać do tego typu spraw robi się nieciekawie. Sprawę ostatecznie załagodzono, ale niesmak pozostał. Poszło o kilka spraw. Na poszukiwania szczątków ofiar z budżetu IPN wyasygnowano 800 tys. zł. Tymczasem 2 mln przekazano na potrzeby Polskiej Bazy Genetycznej działającej przy Uniwersytecie w Szczecinie. Problem w tym, że owa baza prowadzi badania identyfikujące nie tylko drogo, ale wyjątkowo ospale. Propozycja prof. Szwagrzyka szła w kierunku demonopolizacji badań i rozdzielenia ich pomiędzy trzy ośrodki badawcze, co obniżyłoby koszty i przyspieszyło prace. Ale tutaj na scenie pojawili się lokalni politycy. Dodatkowe finanse dla


polska |07

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

uniwersytetu to poparcie od związanego z nim środowiska, a w trudnym dla PiS Szczecinie takiego poparcia lekceważyć nie można. Pewien poseł PiS z tego miasta interweniował więc, by pomysły prof. Szwagrzyka utrącić, a ponieważ „koleguje” się z innym posłem z Krakowa, który był związany z IPN i ma tam wpływy, zaczęła się podjazdowa wojna. Od prób skłócenia Szwagrzyka z prof. Cenckiewiczem (na szczęście nieudanych), po naciski na prezesa Instytutu, który posłowi z Krakowa swoje stanowisko w pewnym sensie zawdzięcza. Do tego doszły utarczki z tzw. pionem śledczym IPN. Zatrudnieni tam prokuratorzy przez lata byli kulą u nogi poszukiwań, za to popisywali się układnością wobec tych, którzy akurat byli u władzy. Podobnie i teraz, wyczuwając polityczny wiatr wiejący przeciw prof. Szwagrzykowi, prokuratorzy nagle zjawili się i zaplombowali pomieszczenie z wydobytymi już szczątkami ofiar. Ostatecznie konflikt udało się wyciszyć, dzięki interwencji Jarosława Kaczyńskiego. Prof. Szwagrzyk dymisję wycofał, ale niesmak pozostał... Strach też pomyśleć co będzie się działo w tej partii, kiedy prezes z polityki zrezygnuje.

ko) i jej strasznych skutków. Stało się obiektem… żartów. Szybko bowiem okazało się, że zdjęcie wykonano w Parku Szczęśliwickim w Warszawie, który podlega zarządowi miasta, czyli Hannie Gronkiewicz-Waltz. Minister za śmierć wiewiórki nie odpowiada, więc jego pozycja wyraźnie się wzmocniła.

Apolityczne podejście? W tym roku przypada czterdziesta rocznica powstania SKS (Studenckiego Komitetu Solidarności), który studenci powołali w maju 1977 roku w Krakowie. Członkowie SKS reprezentują dzisiaj różne aktywności i kolory różnych partii politycznych. Z okazji rocznicy mają się jednak pojawić w Krakowie wszyscy i będzie to z kolei dobry przykład tego, że różnice polityczne nie powinny determinować wszystkich więzi społecznych. Bogusław Sonik, jeden z działaczy SKS, b. europoseł, a obecnie poseł Platformy Obywatelskiej postanowił zwrócić się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej z prośbą o

wynajem sali, by zorganizować z tej okazji okolicznościowy koncert. Stowarzyszenie Maj’77 planowało koncert w wykonaniu Joanny Słowińskiej na podstawie tekstów Janusza Szpotańskiego. Wydawałoby się, że taka inicjatywa warta jest każdego poparcia, a jednak… Pani Dorota Segda, rektor krakowskiej PWST odpisała: „Bardzo mi przykro, ale nie mogę udostępnić Państwu sali na PWST. W tych dniach cała ekipa techniczna będzie obsługiwała nasze przedstawienia wystawiane poza Krakowem. Jest też inny – zasadniczy – powód odmowy. Dbam o niezależność światopoglądową naszej uczelni i choć osobiście bardzo szanuję zaangażowanie młodzieży w politykę – kiedyś i dziś – to moja postawa jako rektora w tej sprawie jest całkowicie neutralna”. Nie wiem, co wspólnego z rocznicą podjęcia walki z totalitaryzmem komunistycznym przez krakowskich studentów ma „niezależność światopoglądowa”, ale tak wychowywanych przez panią Rektor współczesnych studentów z pewnością na kontynuację takiego dzieła nie byłoby stać. Przykre… Bogdan Dobosz

Wiewiórki i Szyszko Minister Jan Szyszko przeprowadził dobrą ustawę. Po raz pierwszy wśród różnych reform wzmacniających państwo lub wspierających socjalnie słabsze grupy, rząd PiS dał sygnał zrozumienia dla poszanowania prawa własności i gospodarczych zasad zaufania do dojrzałości ludzi, bez potrzeby urzędniczej kontroli wobec nich. Ustawa o możliwości wycinki drzew na swojej działce to pierwsza gospodarczo liberalna ustawa tego rządu. Dalej jednak było już gorzej. Wystarczyło pokazać kilka przypadków nadużyć w wycinkach drzew i wszystko wskazuje, że sytuacja może wrócić do punktu wyjścia, a minister Szyszko zamiast bohaterem zostanie czarną owcą tego rządu. Dość ciekawą sprawą było obserwowanie zachowania się pewnych grup medialnych popierających rząd. Nagonkę na ministra podkręcał np. nieoczekiwanie portal „wPolityce”. Broniła „Niezależna”. O tym, że koncern braci Karnowskich jest „na noże” w walce o wpływy w PiS ze środowiskiem „Niezależnej” i „Gazety Polskiej” ćwierkają zaś wszystkie prawicowe wróble. Czy jednak czasami o takim rozkładzie opinii nie zdecydowało to, że Ministerstwo Środowiska w ostatnich tygodniach pośrednio wsparło finansowo „Gazetę Polską”? Na szczęście ministra Szyszkę uratowała wiewiórka i... politycy PO, którzy nagłośnili jej męczeńską śmierć w pniu ściętego drzewa. Zdjęcie wiewiórki na pniu ściętego drzewa opublikowane m.in. przez polityków PO, miało stać się symbolem ustawy ministra środowiska (lex Szysz-

£45.00

Wysiadam z Platformy na przystanku Polska. Żaden rząd nie pozwoliłby sobie na popieranie kandydata, który nadużywa międzynarodowej pozycji do aktywnego podżega nia opozycji przeciwko demokratycznemu werdyktowi. Jacek Saryusz-Wolski

£15.00


08| czas na wyspie

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Polska Unia Kredytowa to nie tylko pieniądze, to także silna polska społeczność w UK tych środków skorzystać. Wspólnie budując Unię, budujemy silniejsze polskie społeczeństwo. A jeżeli dana osoba ma problem z założeniem konta w brytyjskim banku, czy ten fakt wyklucza ją również z członkostwa w Unii Kredytowej?

– Zdecydowanie nie! Unie kredytowe działają właśnie jako alternatywa wobec banków. Swoje usługi często kierują do osób wykluczanych przez banki. Jeśli bank komuś odmówił założenia konta albo udzielenia kredytu, proponujemy, aby przyszedł do nas. Istniejemy po to, aby pomagać w takich sytuacjach. Nie dajemy gwarancji, iż osoba, której bank nie przyznał pożyczki, otrzyma ją u nas, ale jest to bardziej prawdopodobne, gdyż w Unii decyzje podejmuje człowiek a nie komputer. Każda sytuacja jest inna i dlatego oceniamy je zawsze indywidualnie. – Członkostwo ma jeszcze inny aspekt...

– Już samo nazewnictwo wskazuje, że nasi członkowie nie są tylko klientami, ale współwłaścicielami Unii. To oznacza, że mogą decydować o wyborze władz. Mogą uczestniczyć w budowaniu Unii (muszę zaznaczyć, że praca w zarządzie Unii jest oparta na pracy wolontaryjnej). Każdy członek ma też prawo do dywidendy. A jej wysokość ustala coroczne walne zgromadzenie członków, czyli nie zarząd, lecz wszyscy członkowie. Zatem kto może zostać członkiem PUC UK?

Z KatarZynĄ JabrocKĄ, głównym menedżerem Polskiej Unii Kredytowej z siedzibą w Londynie, rozmawia Małgorzata bugaj-Martynowska.

Polska Unia Kredytowa to nowe zjawisko na Wyspach?

– Polish Credit Union UK (PCU UK) oficjalnie istnieje od grudnia 2013 roku. Na otwartym rynku zadebiutowaliśmy w czerwcu 2014. Było to poprzedzone długim procesem przygotowawczym. Procedury rejestracyjne są bardzo wymagające. W naszym przypadku dodatkowo wydłużał je fakt, iż jesteśmy pierwszą i jedyną unią narodową i nasi regulatorzy długo podejmowali decyzję, czy wyrazić zgodę na rejestrację pod taką nazwą. Spełniliśmy jednak wszystkie wymagania i tak oto jesteśmy pierwszą i jedyną polską spółdzielczą instytucją finansową w Wielkiej Brytanii oferującą usługi bankowe, takie jak: konta bieżące, oszczędnościowe i pożyczki. Więcej informracji można zasięgnąć osobiście w naszym biurze na Ealingu lub na stronie internetowej www.polishcu.co.uk Ale przecież są banki, jaką więc rolę pełni Unia?

– Po 2004 roku do Wielkiej Brytanii przybyły setki tysięcy Polaków. Większość z nich świetnie się odnalazła w brytyjskich realiach – mają dobrą pracę, założyli rodziny, tu stworzyli swoje miejsce na świecie. Pomimo olbrzymiego wkładu, jaki nasi rodacy wnoszą w rozwój brytyjskiej gospodarki, często są oni przedmiotem populistycznych ataków ze strony angielskich polityków i gazet, zwłaszcza teraz, po referendum brexitowym. Wynika to trochę z braku silnych organizacji reprezentujących interesy Polaków, co jest z kolei efektem braku odpowiednich środków

na wynagrodzenie np. dla adwokatów, którzy mogliby na drodze prawnej blokować dyskryminację, jakiej często doświadczają nasi rodacy. Chcemy, aby PCU UK była fundamentem kapitałowym w procesie budowy silnego i wpływowego środowiska polskiego na Wyspach. I aby stanowiła alternatywę dla tych, którzy kredytu w banku otrzymać nie mogą?

– Wielu Polaków, głównie z powodu stosunkowo krótkiego pobytu w Wielkiej Brytanii, posiada słabą zdolność kredytową, przez co w sytuacjach kryzysowych są zmuszeni do pożyczania pieniędzy w firmach lichwiarskich, czyli korzystać z payday loans. Wpadają w ten sposób w spiralę zadłużenia. Unia Kredytowa stara się w takich sytuacjach pomagać, udzielając dużo niżej oprocentowanych pożyczek. W przypadku, gdy dana osoba jest krótko w Wielkiej Brytanii, może się starać o pożyczkę wraz z gwarantorem. Takiej możliwości nie oferują brytyjskie banki, ponieważ aplikacje są weryfikowane przez bezduszne programy komputerowe. W Polskiej Unii Kredytowej każdy wniosek o pożyczkę jest rozpatrywany indywidualnie. Spłacanie pożyczki pomaga budować dobrą zdolność kredytową, gdyż informacje na temat płatności przekazujemy do agencji kredytowych. Cały kapitał zgromadzony z depozytów członkowskich jest przeznaczany na udzielanie pożyczek, dlatego warto oszczędzać w Polskiej Unii Kredytowej, by inni w potrzebie mogli z

– Członkiem PCU UK może zostać prawie każda osoba, która wyrazi taką chęć. Przepisy brytyjskie określają, iż członkiem Unii można zostać poprzez członkostwo w tzw. Common Bond. Te procedury są dokładnie opisane na naszej stronie internetowej i można się z nimi zapoznać i szybko przejść przez nie krok po kroku. Pełnej rejestracji można dokonać szybciej niż w banku. Zarejestrować się można też bezpośrednio w biurze Unii. W przeważającej większości przypadków naszymi członkami są Polacy, lecz nie tylko. Mamy też członków innych narodowości. Dobrze jest oszczędzać z Unią?

– Oferujemy jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą) na rynku brytyjskim lokatę oszczędnościową, na której oprocentowanie wynosi 3 proc. Minimalna wpłata to 500 funtów, a maksymalna – 14 tys. 500 funtów. Pieniądze ulokowane na kontach PCU UK są objęte takimi samymi gwarancjami, jak w bankach, do wysokości 85 tys. funtów przez FSCS (Financial Services Compensation Scheme). Zaleca się, aby wpłata na konto bieżące wynosiła co miesiąc przynajmniej 25 funtów. A jak dokonuje się wypłat?

– Przy mniejszych kwotach wypłaty można dokonać w każdej chwili. W przypadku lokat oszczędnościowych (fixed terms) należy poinformować biuro 30 dni wcześniej. Zatem warto stać się jednym z właścicieli Unii?

– Jak już nadmieniłam, właścicielami Polskiej Unii Kredytowej są wszyscy jej członkowie i każdy z nich ma wpływ na wybór Rady Dyrektorów (Zarządu), która nadzoruje działalność operacyjną i ustala strategię działania na przyszłość. Właścicielem banku jest wąska grupa akcjonariuszy, którzy koncentrują się na wypracowaniu zysków dla siebie. Klienci nie mają wpływu na decyzje


nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

banku. Z wypracowanego zysku Unii Kredytowej korzystają wszyscy członkowie – wypłacana jest im dywidenda. Dodatkowo duże znaczenie ma kompleksowa obsługa w języku polskim. W finansach precyzja jest bardzo ważna, a do tego potrzebne jest pełne zrozumienie. Na naszych umowach pożyczkowych nie ma zapisów drobnym drukiem. Hołdujemy zasadzie win-win, czyli obie strony umowy muszą być zadowolone. Chyba się nam to udaje, bo nasi członkowie polecają nas znajomym. Kółko się kręci z pożytkiem dla wszystkich...

– Zyski wypracowane przez Unię będą zasilać polską społeczność w Wielkiej Brytanii. W obliczu Brexitu silna i bogata instytucja finansowa jest Polonii bardzo potrzebna. Przykładem doskonale zorganizowanej narodowości na Wyspach są Hindusi. Musimy brać z nich przykład. Mają swoich przedstawicieli w urzędach miejskich i parlamencie. Prowadzą swoje banki, które sponsorują kulturalne i finansowe przedsięwzięcia hinduskiej społeczności. Najwyższy czas, aby polska społeczność skorzystała z ich doświadczeń. Polska Unia Kredytowa jest na najlepszej drodze, aby stać się polskim bankiem na Wyspach. Jej siła będzie zależeć od zaangażowania Polaków. Im więcej osób przystąpi do Polskiej Unii Kredytowej i zdeponuje swoje oszczędności, tym lepsza będzie oferta kredytowa. I tym szybciej zostaną wypracowane zyski, które będą przekazywane polskiej społeczności na Wyspach. Stąd nasz apel: Jeśli posiadasz wolne środki finansowe, które trzymasz na nieoprocentowanych kontach – zdeponuj je na lokacie oszczędnościowej w Polish Credit Union UK. To nie tylko się opłaci w kategoriach prywatnego zysku, ale również przyczyni się do wzmocnienia znaczenia polskiej społeczności w Zjednoczonym Królestwie. Silna Unia Kredytowa może być tego mocnym fundamentem. Chcę nadmienić, że wszystkie środki w PCU UK są ubezpieczone na wypadek śmierci. Każda osoba zapisana w Polskiej Unii Kredytowej posiada darmowe ubezpieczenie na życie. W przypadku śmierci naszego członka spadkobierca odziedziczy wszystkie oszczędności oraz dodatkowo ich dwukrotność, nie większą jednak niż 5000 funtów. Jakiej wysokości pożyczki można zaciągnąć?

– Oferujemy dwa rodzaje pożyczek. Dla nowych członków są to szybkie pożyczki od 500 do 2000 funtów. Dla członków, którzy są z nami ponad trzy miesięce, mamy ofertę do 7500 funtów. Osoby z niską zdolnością kredytową mogą się posiłkować gwarantorem. Pomagamy, a nie utrudniamy w procesie przyznawania kredytu. Nie oferujemy jeszcze kredytów na mieszkanie (mortgages), ale jako pierwsza i jedyna unia kredytowa oferujemy rządowy program Help to Buy: ISA. Jest to program, w którym rząd brytyjski poprzez dofinansowanie w wysokości do 3 tys. funtów pomaga zgromadzić niezędny depozyt do zakupu pierwszego domu lub mieszkania. Spośród wszystkich brytyjskich unii kredytowych PCU UK jako jedyna spełniła liczne wymagania i dołączyła do tego programu, co pokazuje, jak wielkim potencjałem dysponujemy nawet w konkurencji z Brytyjczykami. Oferujemy oprocentowanie korzystniejsze niż w bankach – 2 proc. w skali roku, a jeżeli ustalimy depozyt na dwa lata, oprocentowanie wzrasta aż do 3 proc. w skali roku. Czy są planowane spotkania z osobami zainteresowanymi Unią Kredytową?

– Planujemy serię spotkań z rodzicami i nauczycielami oraz dziećmi w szkołach sobotnich. Szkoły te są wspaniałym przykładem oddolnej inicjatywy rodziców i nauczycieli. Rodzice wysyłający swe dzieci do szkół sobotnich oraz pracujący w nich nauczyciele udowadniają, że im nie jest wszystko jedno. To piękny wzór zaangażowania patriotycznego Polaków na obczyźnie. I w tym gronie chcemy promować idee naszej Polskiej Unii Kredytowej, które są w dużej mierze zbieżne z tymi przyświecającymi polskim szkołom. Podczas bezpośrednich spotkań chcemy prezentować naszą ofertę, uczyć i zachęcać do oszczędzania już od najmłodszych lat, ale chcemy też słuchać.

Z policją jesteśmy za pan brat Katarzyna Majewicz

P

olska szkoła im. Heleny Modrzejeskiej w Londynie. Sobotni poranek. Nietypowy, bo połączony z niespodzianką dla uczniów. Takie praktyki wprowadzają osoby zarządzających placówką. Uczyć – bawiąc, aby szósty szkolny dzień niósł dla dzieci naukę połączoną z przyjemnością i odpoczynkiem. Kadra pedagogiczna dba również o to, aby uczyć poprzez integrację, także z brytyjską społecznością, uczyć budować emaptię, uczyć i pomagać, a przede wszystkim swoich podopiecznych wychowywać w duchu miłości i szacunku do Polski. Tym razem gośćmi szkoły byli funkcjonariusze brtytyjskiej policji. Przyjechali na wezwanie dyrekcji szkoły, domagali się tego uczniowie, którzy pamiętali podobną lekcję z ubiegłego roku. Sebastian Prościński pracujący w Metropolitan Police od kilku lat doskonale orientuje się, jakie są potrzeby jeśli chodzi o edukację dzieci młodzieży w zakresie bezpieczeństwa w Londynie. Uważa, że aby uniknąć zagrożeń, koniecznie trzeba nauczyć się słuchać i rozmawiać ze swoimi podopiecznymi. Takie spotkania stanowią fundament budowania pozytywnego dialogu z dziećmi i młodzieżą oraz stanowią klucz do zacieśniania więzi i wzmacniania zaufania. Dzieci uczą się poprzez zabawę, wówczas najlepiej zapamiętują przekazywane im informacje. – Bezpieczeństwo jest priotytetem, uczymy tego naszych podopiecznych. Lekcja na ten temat poprowadzona przez policjantów stała się bardzo pomocna. Uczniowie poznali zasady bezpieczeństwa

podczas przechodzenia przez ulicę, zachowywania się w miejscach publicznych, korzystania z transportu publicznego, używania numerów telefonów alarmowych. Było też mnóstwo zabawy... – mówili pracownicy szkoły. Prawie każdy uczeń chciał mieć zdjęcie z policjantem. Ale wiekszą gradką okazało się przymierzanie policyjnego munduru czy oglądanie akcesoriów stanowiących elementy jego wyposażenia. Uczestnictwo w konkursach i oczywiście nagrody przypieczętowały zabawę. A na koniec spotkanie z policyjnymi psami, które szybko zaprzyjaźniły się z uczniami. – Kiedy dorosnę, zostanę policjantką. Marzę o tym. Chcę mieć taki mundur, kajdanki i łapać złodziei, albo pilnować porządku na drodze. Będę przyjacielem dobrych ludzi – wyznała kilkuletnia Zuzia. A inna uczennica, Martyna, dodała: – W tej szkole dzieje się mnóstwo rzeczy. Wyjeżdżamy na wycieczki, przyjeżdżają do nas goście, 11 marca odwiedził nas nawet pan minister Adam Kwiatkowski, który jest naszym przyjacielem. Spotkaliśmy się z nim w Warszawie podczas naszej szkolnej wycieczki. Uczniowie lubią urozmaicenie, konkursy, występy, nagrody, nietypowe lekcje, takie jak ta. Spotkanie z policjantami jest fantastyczne. Wszyscy możemy zajrzeć do policyjnego samochodu, zrobić sobie zdjęcie. Nawet nasi nauczyciele przymierzali mundury. Lubię tę szkołę i takie wydarzenia. Nietypowa lekcja spotkała się również z entuzjazmem rodziców. – Podoba nam się to, że nauka przebiega niestandardowo. Dzieci mają szansę spotkania policjanta, wysłania swojej pracy na konkurs, pojechania na wycieczkę do POSK-u, czy obejrzenia spektaklu, który szkoła zorganziowała wspólnie z polską parafią na Ealingu lub zaprosiła teatr do szkoły. Nie wszystkie dzieci w przeszłości spotkały się z aktorami i teatrem, to dla nich duża szansa, tym bardziej że rodzice nie zawsze mają okazję, aby zapewnić im taką atrakcję. Mój syn jest zachwycony, opowiada o swoich dzisiejszych przeżyciach od chwili, kiedy skończyły się zajęcia. Też jestem szczęśliwa, bo dzięki temu, dzieci lubią polską szkołę, a nam rodzicom zależy na tym, aby byli Polakami w życiu dorosłym – mówiła Agata Kowalska.


10| czas na wyspie

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

W tym konkursie nie chodziło o wygraną...

M

ożna sądzić o polskich szkołach sobotnich w Wielkiej Brytanii, że są placówkami jedynie nauczającymi języka i literatury macierzystego kraju, że prowadzą swoją działalność tylko jako szkoły językowe-uzupełniające, ponieważ czas ich pracy jest ograniczony do kilku godzin tygodniowo. Okazuje się jednak, że są nie tylko kuźnią mowy polskiej, strażnicą wiedzy i pamięci o rodzimym kraju, lecz również ostoją i popularyzatorem kultury, skupiającym społeczność polonijną. Nauczyciele polskich szkół promują postawy patriotyczne i krzewią polskie wartości na każdym spotkaniu z uczniami. Istnieją jednak wyjątkowe chwile, wyczekiwane i pełne wzruszenia, kiedy emocje kumulują się wokół wydarzeń konsolidujących Polaków na obczyźnie. Jedną z najbardziej doniosłych uroczystości o charakterze patriotycznym jest doroczny Konkurs Piosenki Patriotycznej im. rotmistrza Witolda Pileckiego, który odbył się 11 marca w Polskiej Szkole Przedmiotów Ojczystych im. Heleny Modrzejewskiej na Hanwell w Londynie. Placówka organizuje to wydarzenie od początku swego istnienia, mając za sobą czwartą już edycję festiwalu. Ideą konkursu jest nie tylko prezentacja utworów związanych z ojczyzną, lecz przede wszystkim krzewienie świadomości przynależności narodowej i wiedzy o trudnych dziejach naszego kraju wśród młodych pokoleń Polaków. Misję Konkursu Piosenki Patriotycznej oraz celowość

Młodzi uczestnicy Konkursu Piosenki Patriotycznej w specjalnych koszulkach z twarzami Niezłomnych

tego rodzaju wydarzeń podsumowała dyrektor Polskiej Szkoły na Hanwell Małgorzata Bugaj-Martynowska: – Uczymy miłości i szacunku do Polski, aby dzieci urodzone i wychowujące się w Wielkiej Brytanii miały świadomość swojej polskiej tożsamości, teraz i w dorosłości, niezależnie od tego, gdzie będą mieszkać, a mamy nadzieję, że część z nich wróci do kraju. Konkurs odbył się w auli budynku należącego do Elthorne Park High School na Hanwell, który jest również siedzibą Polskiej Szkoły Przedmiotów Ojczystych. Wydarzenie zostało podzielone na dwie części: w pierwszej wystąpili najmłodsi wychowankowie placówki (trzy- i czterolatki oraz dzieci z pierwszych i drugich klas), w kolejnej zaśpiewali uczniowie pozostałych klas wraz z młodzieżą GCSE. Własne interpretacje pieśni patriotycznych zaprezentowali również soliści, wykonujący utwory a capella. Najmłodszy wokalista, Łukasz Miazga, ma cztery lata. Wśród uczestników wydarzenia nie zabrakło gości z Polski oraz reprezentujących nasz kraj w Wielkiej Brytanii. W

tym uroczystym dniu wizytę w Polskiej Szkole na Hanwell złożyli pracownicy Gabinetu Prezydenta RP, a także przedstawiciele organizacji polonijnych i Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie. Gościem specjalnym był szef Gabinetu Prezydenta, minister Adam Kwiatkowski. W repertuarze piosenek konkursowych znalazły się głównie kompozycje o podniosłym i uroczystym charakterze, jak Dziś idę walczyć, Mamo!, Polskie kwiaty czy My, Pierwsza Brygada. Nie zabrakło również utworów o radosnym brzmieniu: Płynie Wisła, płynie lub W moim ogródecku. Konkurs Piosenki Patriotycznej rokrocznie jest wydarzeniem wzbudzającym duże emocje, wzruszenie i radość ze spotkania w znamienitym gronie, które tworzą wykonawcy, kadra szkolna i licznie przybywający na nie goście. Przygotowanie do tego festiwalu to tygodnie ciężkiej, pełnej poświęcenia pracy, ale też ogromnej radości i dumy, które jej towarzyszą, bo nie istnieją takie trudności, których młodzież nie przezwyciężyłaby, aby opowiedzieć o swojej Ojczyźnie, aby o niej pamiętać. – Uczniowie przygotowywali się do konkursu pieczołowicie, chociaż często warunki temu nie sprzyjały. Mają przecież zajęcia w brytyjskich szkołach, do których również muszą się przygotować. Jednak bardzo chcieli wziąć w nim udział, uczyli się słów piosenek, tworzyli dekoracje. Rodzicie i nauczyciele również wykazali wiele zaangażowania, mimo że przecież każdy z nas ma swoje zajęcia i nie spotykamy się codziennie. Wszystko należało zrobić indywidualnie w domu, a potem wspólnymi siłami spoić to w trakcie sobotnich spotkań – powiedziała Sylwia Pawłowska, koordynator wydarzenia. Konkurs wyłonił wygranych oraz tych, którzy nie zajęli żadnego ważnego miejsca, jak każda uroczystość o podobnym charakterze. Jednak nie o wygraną ani nagrody tu chodziło. Celem wydarzenia była bowiem radość i duma z przynależności do zbiorowości, której wspólnym mianownikiem jest piękna mowa, bogata historia i Ojczyzna. – Chociaż przyznaliśmy kolejne miejsca uczestnikom konkursu, nie ma w nim wygranych ani przegranych. Wszystkie dzieci, które dziś śpiewały są wygrane – podsumował Konkurs Piosenki Patriotycznej minister Adam Kwiatkowski. Julia Niemcunowicz

Anthony LishAk w ramach projektu historyczno-edukacyjnego Ucząc się od Sprawiedliwych prowadzi od kilku lat zajęcia dla dzieci z polskich i żydowskich szkół w Wielkiej Brytanii. Mówi o Polakach, którzy ratowali Żydów w czasie ii wojny światowej. Wydał też książkę zatytułowaną Stars, której fabuła oparta jest na historii Jana i Antoniny Żabińskich, dyrektorów warszawskiego Zoo, którzy w czasie ii wojny światowej uratowali wielu Żydów, udzielając im schronienia w prowadzonym przez siebie ogrodzie zoologicznym. Powołał też do życia fundację, która będzie pozyskiwać fundusze na dalszy rozwój projektu. W niedzielę, 5 marca, w Ambasadzie RP w Londynie, w przeddzień Europejskiego Dnia Pamięci o sprawiedliwych, odbyło się spotkanie ambasadora Arkadego Rzegockiego z pięćdziesięciorgiem (z ponad 450) dzieci, które zaprezentowały swoje prace dotyczące roli Polaków w ratowaniu Żydów. W uroczystości wzięli udział ocaleni z holocaustu, przedstawiciele rządu brytyjskiego oraz społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii. Zaprezentowano też wystawę, która będzie prezentowana w brytyjskich szkołach. Eric Pickles, pełnomocnik rządu brytyjskiego ds. holokaustu, dziękując Polakom za ofiarność podczas ii wojny światowej powiedział: – Polska ucierpiała w trakcie ii wojny światowej bardziej niż jakikolwiek inny kraj i polski rząd wykonał ogromny wysiłek na przestrzeni lat w celu zachowania pamięci o holokauście. tytuł „sprawiedliwy wśród narodów świata” otrzymało 26,5 tys. osób. Wśród nich największą grupę narodową stanowią Polacy (ok. 6,7 tys.), mimo że za udzielenie pomocy lub schronienia Żydom groziła śmierć.


czas na wyspie |11

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Brexit (nie)rozejdzie się po kościach? Nad tym, jakie będą skutki podjętej przez Brytyjczyków decyzji zastanawiają się Polacy, którzy mieszkają na Wyspach. Okazuje się, że martwią się zarówno Ci, którzy osiedlili się w Wielkiej Brytanii zaledwie kilka miesięcy temu, jak i tych, którzy zapuścili tu korzenie wiele lat temu. „Nowy Czas” zapytał Polaków mieszkających w Londynie o ich plany na przyszłość i ewentualny powrót do Polski.

Małgorzata Bugaj-Martynowska

N

ie wierzę, że nie odczujemy skutków Brexitu. To jest mydlenie oczu nam wszystkim. Już odczuwamy. Od lat prowadzę firmę budowlaną, mam teraz zastój. Tak jeszcze nie było. Zamiast rozkwitać z wiosną, robota zamarła. Wszyscy obawiają się wtopienia kasy, wstrzymują inwestycje. Martwię się o moich pracowników. To wspaniali fachowcy. Nie daję im pracy, bo nie mam zleceń. Mogą odejść do kogoś innego – mówi 35letni Marian Węglarczyk. Firma Węglarczyka podobnie, jak wielu innych polskich przedsiębiorców przeżywa kryzys. Zgodnym chórem mówią, że średniej rangi przedsięwzięcia stoją nad przepaścią, każdego dnia zmienia się sytuacja w oczekiwaniu na rezulatat negocjacji. – To taka huśtawka. Nie wiem, czy inwestować, czy czekać. A przecież konkurencja nie śpi. To jest jak w ruletce, bo potem przyjdzie decyzja i okaże się, że wszyscy toniemy. Wielu Polaków jednak w końcu wyjedzie – uważa Iwona Zasięgła, księgowa i doradca finansowy. Zasięgła prowadzi swoje usługi od ośmiu lat. W bazie jej klientów znajduje się siedemset polskich firm. Dużą część stanowią stali klienci. – Rozmawiam z ludźmi, większość z moich klientów ma na Wyspach rodziny, tutaj urodziły się ich dzieci. Mówią, że nie czują się bezpiecznie. Myślą o wyjeździe, chcą wracać do Polski. To jest dobry moment – podsumowuje. Jej zdaniem powinni wracać ci, którzy mają w Polsce jakiś punkt zaczepienia: możliwość zatrudnienia, mieszkanie, wsparcie rodziny i oszczędności. – W Polsce jesteśmy u siebie, tutaj tylko gośćmi i zawsze nimi pozostaniemy. Bez względu na staż zamieszkania. Jeśli Polacy zaczną sobie uświadamiać taki stan rzeczy, tym lepiej dla nich. Nam się nic nie należy, my jedynie możemy otrzymać to czy owo, jeżeli gospodarze zechcą się z nami dzielić. A przecież w Polsce rząd prowadzi prorodzinną politykę, jest lepiej, są szanse, może warto zauważyć te nowe otwarcia i wrócić – dodaje księgowa.

Jedziemy na święta i już nie wracamy – My Polacy lubimy się łudzić, mieć nadzieję, liczyć na szczęście, a przecież wiadomo, że Brexit nie rozejdzie się po kościach. Po to Brytyjczycy głosowali za Brexitem, żeby

osiągnąć swój cel. Ukrócić wydatki, emigrację, uwolnić się od Unii, która jest im potrzeba jak umarłemu kadzidło. Zacznijmy myśleć i podejmować rozsądne decyzje, bo negocjacje nie będą korzystne dla imigrantów – przestrzega Tomasz Ługański, doradca finansowy. Jego zdaniem decyzje, które już zapadły względem imigrantów, między innymi przybyszy z Polski, nie mają przełożenia na stan rzeczy, który ma dopiero nastąpić. – Mogę wymienić kilka biznesów, które już ledwo przędą i obawiają się o swoją przyszłość. Już w tej chwili mają mniejsze obroty, spadła liczba klienteli, a ci, którzy pozostali, składają mniejsze zamówienia. Wystarczy popatrzeć na asortyment polskich sklepów. W rejonie Londynu, w którym mieszkam, pada polska kwiaciarnia, zamknęli polską przychodnię. Nie tylko Polacy czekają na wyrok. Część z nich już pakuje walizki – twierdzi Agata Maliska, pracownik polskiej restauracji w zachodnim Londynie. Maliska z decyzją o wyjeździe wstrzymała się jeszcze na kilka tygodni. Ale zdążyła już część rzeczy wysłać do Polski. Przyznaje, że obawia się Brexitu. W podobnej sytuacji jest rodzina Kowalskich. Mówią, że zamykają ostatnie drzwi na Wyspach, dopinają sprawy na przysłowiowy ostatni guzik i wyjeżdżają do Polski. – Mamy do czego wracać. Czeka na nas dom, rodzina i z pewnością jakaś praca też się znajdzie. Emigracja jest nie dla nas, a Brexit tylko przyśpieszył decyzję. Jedziemy na święta i już nie wracamy. Mąż tylko przyjedzie jeszcze na trzy tygodnie, zamknie konto w banku, odda klucze od mieszkania do agencji i przygodę z Anglią zachowamy w pamięci jak dobre wspomnienie – wyjaśnia Ilona Kowalska, matka siedmiolatków.

Marek Kowalski dodaje, że mogą sobie na to pozwolić, bo dzieci są jeszcze małe. Jego zdaniem doskonale zaadoptują się do warunków edukacji w kraju. – Chłopcy uczęszczali do polskiej szkoły. Mają podstawy i co najważniejsze, znają Polskę. Polska szkoła, której są wychowankami kładła duży nacisk na patriotyzm, wychowanie w duchu religii katolickiej. Dzięki temu mają mocne kręgosłupy morale. Nie wszyscy jednak chcą i potrafią być patriotami. My poradzimy sobie wszędzie – przekonuje Marek Kowalski.

Nie wiem, co zrobię – Mam kontrakt z siecią telefoniczną na dwa lata. Dług w banku. Na utrzymaniu studiującą córkę w Polsce. Jak trzeba będzie wyjeżdżać, załamię się. Co ja zrobię w Polsce, gdzie znajdę pracę? Nie dostanę przecież 500 plus. Kto zatrudni czterdziestolatka? – pyta Adam Wiernacki, który na Wyspach mieszka od czterech lat. Wiernacki nie posiada karty rezydenta. Dowiedział się, że nie ma szans na uzyskanie dokumentu. – Teraz podobno jest taki wyścig po rezydenturę i tylu chętnych po dokument, że na kartę trzeba będzie czekać miesiącami, a może i nawet latami, jak mówią księgowi analizując liczbę zgłoszeń i zapytań – wyjaśnia Wiernacki. Jego partnerka, mająca na utrzymaniu dwójkę dzieci z poprzedniego związku uważa, Polacy będą wyjeżdżać. – Zmusi ich do tego polityka. Już wyjeżdżają. Spadła emigracja na Wyspy. Jak tylko zabiorą lub ograniczą benefity, to wyjadą, bo niewielu będzie stać na życie i utrzymanie rodziny, szczególnie w Londynie. Znam rodziny, które od lat żyją tutaj tylko ze świadczeń. Wykazują minimalny dochód. Całkiem dobrze im się powodzi. Zastanawiam się, co będzie też z babciami i dziadkami, którzy dotychczas swobodnie przemieszali się do Wielkiej Brytanii i w końcu ze wszystkimi, którzy dotychczas nie mają paszportu, a granicę przekraczają na dowód. Słabo to wszystko widzę – twierdzi Marlena Dziczek, która nie obawia się z kolei o swoją prywatną sytuację. Od lat pracuje dla brytyjskiej firmy, wymienia, że nigdy nie miała konfliktu z prawem i nie zalega z płaceniem podatków, rachunków i innych należności. Nie obawia się, że utrata świadczeń socjalnych wpłynęłaby znacząco na jej sytuację finansową. – Nie opieram swojego pobytu w Anglii na pozyskiwaniu benefitów. Pracuję na cały etat. Otrzymuję alimenty od ojca dzieci. Spłacam kredyt mieszkaniowy. Nie boję się, ale obawiałabym się na miejscu tych, którzy tylko i wyłącznie żyją z zasiłków lub pracują nielegalnie, są tutaj krótko, nie mają podstawowych dokumentów, jak NIN, a także adresu, konta w banku. Bo to znaczy, że nie wiążą i wcześniej nie wiązali swojej przyszłości z tym krajem. Jeśli sami nie dbają o swoje sprawy, mogą być pewni, że Brytyjczycy też nie zrobią tego za nich. A frazesy typu, że jak wyjadą Polacy, to upadnie brytyjska gospodarka, włożyłabym między książki. Nie ma ludzi niezastąpionych. Przyjadą inni, tańsi, będą pracować nie tylko za dwóch, jak to robi Polak, ale może i za trzech – podsumowuje Marlena Dziczek.

listy do redakcji > 15


12|

nowy czas |marzec 2017 (nr 228)

POPiS w Brukseli Grzegorz Małkiewicz

Kto to jeszcze pamięta? Miał być sojusz, a doszło do śmiertelnego uścisku i nic nie wskazuje na to, że uścisk ustąpi. W Brukseli formalnie rację miał PiS – to rząd danego kraju desygnuje swojego kandydata, a takiego poparcia Donald Tusk nie uzyskał. Gdyby rząd pozostał przy wycofaniu swojego poparcia, być może szanse na pozbawienie byłego premiera reelekcji byłyby większe. Wystawienie kontrkandydata w protokole i przepisach się nie mieściło. Wygrał Tusk, chociaż formalnie jego kandydatura nie została zgłoszona.

Wokół tych europejskich igrzysk pojawiły się pomówienia, półprawdy, libacje i nawet uliczne demonstracje poparcia dla jedynego polskiego polityka w najwyższej lidze międzynarodowej. Niektórzy podkreślają, także na łamach „Nowego Czasu” (ich święte prawo), że Donald Tusk sprawdził się na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Czy każdy czytający te słowa wie, jakie są kompetencje przewodniczącego RE? Czy orientuje się w strukturze władzy unijnej? Kto Unią rządzi? Angela Merkel? Tak, to najczęściej powtarzająca się odpowiedź. Czyli kraj najbardziej silny gospodarczo. Z drugiej jednak strony taka odpowiedź Unię kompromituje. Osobiście, jeśli chodzi o osiągnięcia Donalda Tuska, podzielam opinię blogera wyrażoną po unijnym referendum: „Tuskowi wyszła jedna rzecz – Wielka Brytania”. A z tym wyjściem zaczął się poważny kryzys Unii, powszechnie odsuwany i zakłamywany. Silni postanowili pokazać słabszym co ich czeka, gdyby chcieli wybić się na niezależność na modłę brytyjską. Donald Tusk nie sprawdził się w czasie kryzysu imigracyjnego. Roztropnie wyjechał na urlop, inicjatywę oddając Angeli Merkel. Był także odpowiedzialny za rozmowy z Wielką Brytanią i niekorzystne warunki, które doprowadziły do Brexitu. Nawiązując do głośnego komentarza Donalda Tuska na temat ważności funkcji polskiego prezydenta można powie-

dzieć, że przewodniczący Rady nawet nie odpowiada za żyrandol, to typowa synekura, wyjątkowo dobrze płatna. Włączył się też w krytykę demokratycznie wybranego rządu własnego kraju. Ale czy taki ogląd sytuacji był wystarczającym powodem do wszczęcia wyjątkowo ryzykownej akcji przez Prawo i Sprawiedliwość? Polityka to też gra i w tej politycznej grze polski rząd popełnił błąd taktyczny. Dwustronna niechęć pozostaje niezmienna od czasów POPiS-u. Ale niechęć w polityce nie jest dobrą monetą. Wytrawni politycy powinni być odporni na takie emocje. Komuś puściły nerwy i przestał myśleć. Podejmowanie politycznej decyzji bez kalkulacji strat i zysków dyskwalifikuje i niczego dobrego nie wróży. O prawach obowiązujących w polityce, a spisanych przez Machiavellego, przypomniał prezydent Francji François Hollande, który w swoim kraju ma 4 proc. poparcia: Wy macie wartości, my fundusze. Lament, że Polska skompromitowała się na forum europejskim jest trochę wyolbrzymiony. Podobne niepowodzenie zaliczyła Wielka Brytania, kiedy David Cameron nie zgadzał się na wybór Jean-Claude Junckera. PiS być może przegrał bitwę, ale stawka jest większa. Prawdopodobnie prezes dąży do takiego rozwiązania, by wyeliminować PO z gry. Był już taki przypadek. Były partie LPR i Samoobrona. Za sprawą prezesa tych partii już nie ma. Grzegorz Schetyna powinien mieć się na baczności.


felietony i opinie |13

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Czy zejdziemy na psy? Krystyna Cywińska

Czy czeka nas pieskie życie po Brexicie? Lata temu mieliśmy suczkę, spanielkę. Rudowłosą, z brunatnymi, wilgotnymi oczami, rzęsami kładącymi się cieniem na policzkach. Z główką w lokach jak Violetta Villas. Była dystyngowana, byle czego nie jadała. Z byle kim się nie zadawała. I była dobra na każde zło. Teraz też mamy spanielkę z hiszpańskim rodowodem. Czy po Brexicie dobiorą jej się do skóry za brak rezydentury? Od rana gryzie psie pazury i czeka na wyniki obrad w parlamencie. I co my poczniemy, biedne sieroty, kiedy Coco trzeba będzie deportować do Hiszpanii?

Suczka-spanielka prowadziła mnie na spacerki. Swoją ulubioną trasą. I nie przystawała pod latarniami nieprzystojnie, żeby załatwić mały interes. Miała na to swoje miejsce w ogrodzie pod krzakiem bzu. A bez to znosił bez urazy. Nazywała się Carmen, jak przystało na jej hiszpańskie koneksje. Nocami bezszelestnie wkradała się do naszego łóżka. I zasypiała w objęciach mego męża, zgodnie z angielską zasadą dotyczącą klimatu małżeńskiego i meteorologicznego: When cold, put an extra dog on your bed. Bo u nich znajdziesz ciepło i pocieszenie. A gdzie pocieszenia mają szukać pocieszający nas przyjaciele człowieka? One nigdy nie narzekają, że nikt ich nie odwiedza ani do nich nie telefonuje. Że się nie mogą wygadać, pardon, wyszczekać do słuchawki. Ponarzekać na swój los bez psiej miłości. Powściekać na tego okropnego Kaczora i ten kraj, w którym przez niego nie da się już dłużej żyć. Poubolewać, że ta okropna Makrela jednak Tuska przepchnęła w tej skorumpowanej Brukseli. Pewnego dnia, kiedy nasza spanielka buszowała w krzakach, wybiegłam do ogrodu. – Carmen, Carmen – zawołałam. A tu nagle zza płota wychyla się ciemnowłosa głowa w lokach, z brunatnymi, wilgotnymi oczami, i pyta: – Are you calling me? Nazywam się Carmen de la Madrid. Jestem Chilijką. Tłumaczyłam się jak mogłam. Przepraszałam, jak umiałam. I usłyszałam: – Takie to nasze pieskie życie, że nawet psy mają ludzkie imiona, a ludziom rzuca się ochłapy z pańskiego stołu politycznych graczy. Zdębiałam. Okazało się, że Carmen i jej mąż Diego są uciekinierami spod rządów, jak powiedziała, krwawego Pinocheta. Byli zwolennikami ich zamordowanego bohatera, komunisty Salvadora Allende. I tak zaczęła się nasza przyjaźń. Przyjaźń emigrantów z pieskim życiem. I z przeciwnymi politycznie poglądami

i zapleczem. Czy tylko na emigracji da się żyć w przyjaźni z politycznie przeciwnym zapleczem? Gdy jedni za Pinochetem, drudzy za Allende. Gdy jedni za PO wbrew wszystkiemu, a inni mimo wszystko kroplę ostatnią krwi za PiS oddadzą? W kilka dni potem usłyszałam szczekanie zza płota. Sąsiedzi kupili psa! Spaniela, z ognistym temperamentem. Nazywał się Perro. Czyli pies, po hiszpańsku. Miłość od pierwszego wejrzenia. Aż po grób. Po szesnastu latach szczęśliwego życia i pożycia z Perro przez płot, nasza Carmen odeszła cicho i bezboleśnie do psiego raju na zielonym wyraju. A Perro, jak każdy samiec-egoista, wkrótce potem się pocieszył. – Nie chcę już żadnego psa – zapowiedziałam mężowi z impetem. Ale on chyłkiem i podstępnie wprowadził do naszego domu chudą i długą młodziutką spanielkę. – Brzydka! – warknęłam odwracając się na pięcie. Minął niecały rok, a Coco – jak zobowiązuje ją imię – wyrosła na piękną, wyniosłą elegantkę z manierami. Mam nadzieję, że z jej powodu faux pas już więcej nie popełnię. Brexit nas odgrodzi od kontynentalnych, i nie tylko, przyjezdnych. Jak się dom obok zwolni, Francuzi go pewnie nie zasiedlą. I jak zawołam Coco z ogrodu, nie wyskoczy oburzona Madame Coco w peniuarze zza płotu. Idzie niepewność, Brexit za rogiem, by nie powiedzieć za płotem. Czy po Brexicie zażądają świadectwa urodzin naszej Coco? Bo a nuż urodziła się w Hiszpani, a tu dopiero dwa lata na Wyspach? Czy dobiorą jej się do skóry za jej brak rezydentury? I co my poczniemy, biedne sieroty, kiedy Coco trzeba będzie deportować do Hiszpanii? Póki co Izba Lordów okazuje się dla niej łaskawsza. No cóż, arystokraci. A plebejusze w Izbie Gmin nie wiadomo co poczną. Mój mąż powiada: – Sursum psie corda! A ja dodaję: – Psiakrew.

Czy ktoś tu jeszcze uprawia politykę?

Wacław Lewandowski

Po decyzji przywódców 27 krajów o przedłużeniu kadencji przewodniczącego Rady Europy Donalda Tuska o dwa i pół roku Jarosław Kaczyński mówił w sejmie, że z Brukseli napłynęły dwie wiadomości – zła, czyli ta o nieodwoływaniu Tuska i dobra – o tym, że Polska ma panią premier, która potrafi być nieustępliwa, walczyć o nasze, przeciwstawiać się złym praktykom unijnym. Wysłuchałem tego w najwyższym zdumieniu, bo przyznam, że nie pamiętam, by kiedykolwiek wcześniej słowa prezesa PiS tak dalece rozmijały się z rzeczywistością, którą jakoby miały opisywać. W osobie Beaty Szydło podczas unijnego szczytu nie sposób było rozpoznać kogoś, kto prowadzi jakąkolwiek politykę. Przeciwnie – pani premier sprawiała wrażenie, że jest osobą, która dostała się tam przez przypadek, nie rozumie panujących tam reguł i kon-

wencji, a nade wszystko nie ma zielonego pojęcia o polityce. Zdziwiona, że nikt nie chce jej przyznać racji, do znudzenia powtarzała, iż znalazła się tam, by „bronić zasad i wartości” oraz, że nie jest uczciwym, gdy obywatel unijnego państwa jest wybierany na jakąś funkcję bez zgody tego państwa. Nie rozumiała najwyraźniej, że Tusk otrzymał dwa lata temu unijną posadę nie jako Polak, ale jako polityk partii zrzeszonej we frakcji EPP. Gdyby dostał ją czynny członek tej frakcji – obywatel Francji, Niemiec czy Hiszpanii, rządom tych państw też nie byłoby nic do tego. A już na pewno żadnemu z tych rządów do głowy by nie przyszło forsować innego rodaka na miejsce kandydata EPP! Niestety, zamiast prowadzić jakąkolwiek politykę zagraniczną, rząd polski postanowił przyjąć jakieś chore wyobrażenie, iż dyplomacja jest wyłącznie przedłużeniem polityki wewnętrznej, w szczególności konfliktu obozu rządzącego z opozycją. Zgodnie z tym wyobrażeniem unijny szczyt miał sens tylko jako okazja do przedstawienia Tuska jako nielojalnego obywatela Polski i człowieka, który korzystając z unijnej posady stale prowadzi knowania i buduje intrygi, które mają doprowadzić do obalenia rządu PiS i koalicjantów w Warszawie. Nagle okazało się, że celem polityki polskiej jest nie pozwolić na przedłużenie kadencji Tuska i – skoro unijna większość chce Polaka – zaoferowanie jej Polaka innego niż Tusk, w osobie Jacka Saryusz-Wolskiego.

Nie muszę chyba tłumaczyć, iż założenie, że unijni przywódcy chcą koniecznie Polaka w fotelu przewodniczącego KE, było po prostu błędne i wzięte z obłoków. Wyglądało bowiem na to, że brukselscy socjaliści wystawiliby jakiegoś swojego reprezentanta w przekonaniu, że obecnie chadecy z EPP zagarnęli już zbyt wiele funkcji. I, można sądzić, druga kadencja Tuska wcale nie była oczywistością. Gdy jednak niemal w przededniu szczytu rozległ się ryk z Warszawy, że Tusk szkodnik, że „niemiecki kandydat”, że nie do przyjęcia oraz pogróżki, jak to nie pozwolimy, zawetujemy, nie podpiszemy, nie przyjmiemy protokołu, wtedy większość ujrzała w takiej polskiej dyplomacji symptomy poważnej choroby, a nie racjonalnej polityki. I wtedy właśnie szanse Tuska na drugą kadencję zaczęły rosnąć. Jarosław Kaczyński, zamiast chwalić niezłomność pani premier, powinien zastanowić się, po co rozpoczynał wojnę, której nie można wygrać, po co tracił ciężką amunicję na potyczkę, której nie mając szansy zwycięstwa powinien uniknąć. Czekają nas trudne czasy i trudne unijne batalie. Państwa południowe oraz Niemcy zechcą jak najszybciej dostać gwarancje relokacji uchodźców. Wróci temat kwot obowiązkowych pod rygorem sankcji. Czy polskie weto zrobi wtedy na kimś wrażenie? Nie zrobi, na pewno. Przecież wszyscy widzieli z jak wielkim zapałem rząd polski wystrzelał całe zapasy amunicji panu Bogu w okno.


14 |felietony i opinie

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Reelekcja

Sytuacja z ponownym wyborem Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej jeszcze długo będzie odbijać się echem w przeróżnych mediach i czkawką w niektórych umysłach. Na Węgrzech piszą o pragmatycznym i właściwym zachowaniu Orbana podczas głosowania, pod hasłem: „Są granice przyjaźni” – które kończą się tam, gdzie zaczyna się wykorzystywanie jej do „tanich, skazanych na porażkę celów”. W Niemczech pojawił się pogląd, że obecny polski rząd będzie się mścił na Europie za wybór Tuska. Ciekaw jestem jakby się to miało odbyć, przy tak minimalnych wpływach. Jednak strony sporu podgrzewają emocje, zamiast – je studzić. Cóż, w polityce zagranicznej nigdy nie byliśmy prymusami. Z historii płyną na to liczne przykłady. Zwykle nie potrafiliśmy wykorzystać ani swoich zwycięskich przewag wojennych, ani położenia czy nawet dawnej wielkości i możliwości oddziaływania na inne kraje. Sojusze także, poza Unią z Litwą, wychodziły nam słabo. Jak ta polityka jest niedopracowana pokazuje choćby fakt ciągłej obecności wraku Tupolewa w Smoleńsku, a nie w Polsce, co wielokrotnie już zapowiadano. To oczywiście przykład skrajnie dosadny, jednak w polityce, a zwłaszcza w polityce zagranicznej, liczy się skuteczność. Ta bierze się z umiejętności przewidywania i takiego planowania posunięć, które w długiej perspektywie przynoszą nam korzyści. Wydawać by się mogło, że nasze położenie geograficzne powinno wyrobić przez stulecia fanta-

styczne polityczne i pragmatyczne umiejętności w każdym Polaku. Jeśli takie są, to niestety nie potrafimy ich wykorzystywać. Przypomina mi się stara prawda, wypowiadana jeszcze przez moją babcię, a przedtem zapewne przez jej babcię, że brudy pierze się w domu. A tu wręcz przeciwnie, w polityce uwielbiamy publiczne obnażanie emocji, pralka kreci się w kółko i nieważne, że się klekocze i pranie wychodzi z niej jeszcze brudniejsze. Animozje i różnice są rzeczą ludzką. Jednak o dojrzałości świadczy umiejętność panowania nad nimi. Łatwo można było zorientować się dokąd zmierza nastawienie przywódców państw Unii Europejskiej i Węgrzy to dostrzegli wybornie. Cóż szkodziło zachować dystans do kandydata w kraju, ale jednak poprzeć go na arenie międzynarodowej i pogratulować wyboru? Czy na tym stanowisku Niemiec, Francuz lub ktokolwiek inny byłby dla Polski lepszy? Oczywiście, że taka rozgrywka wzmocniłaby pozycję Donalda Tuska, tyle tylko że przy obecnym stanie rzeczy fatalnie osłabia wizerunek Polski, czego można było uniknąć. Ciągle jako naród kierujemy się emocjami. Nie budujemy relacji długofalowych opartych na poszanowaniu ustaleń i ciągłości politycznej. To może i przydaje się podczas wojen, jednak w czasie pokoju się nie sprawdza. Warto robić wszystko, by tych ostatecznych i tragicznych w skutkach sytuacji uniknąć. Nie tylko warto uczyć się historii, ale przede wszystkim warto uczyć się – Z HISTORII.

2017

Polak Polakowi Polakiem Na scenie polityki międzynarodowej Polska praktycznie nie istnieje, a jeśli już się pojawi, to robi wszystko, aby nikt nie traktował nas poważnie. Mimo centralnego, strategicznego położenia w samym sercu Europy, jako kraj nie potrafimy tego przełożyć na silną pozycję na polu polityki międzynarodowej. Kolejni ministrowie spraw zagranicznych okazywali się jedynie urzędnikami wykonującymi polecenia rządu, które nigdy nie miały jasnej polityki międzynarodowej. A przecież moglibyśmy – przynajmniej teoretycznie – być postrzegani jako nowy gracz na europejskiej scenie politycznej. Moglibyśmy zaproponować nowe spojrzenie na problemy nurtujące dzisiaj nasz kontynent. Pokazać, że można na to wszystko spojrzeć z zupełnie innej perspektywy. I przynajmniej teoretycznie rozpocząć dialog. Bo od rozmowy i dialogu przecież wszystko się zaczyna. Moglibyśmy… Moglibyśmy, ale nic nie wskazuje na to, że w dającej się przewidzieć przyszłości będziemy. Pewnie dlatego, że w Warszawie nikt nie ma

pomysłu na to, jak taka silna Polska miałaby wyglądać. O tym, że Polska ma problem ze swoim wizerunkiem i pozycją na scenie międzynarodowej wiadomo było od dawna. W ciągu ostatnich kilku dni Warszawa starała się zapobiec przedłużeniu kadencji szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska. Robiła to wręcz doskonale, pokazując całej Europie jak to jest, gdy podpadnie się władzy w Warszawie. Donalda Tuska można lubić albo nie lubić, ale nie zmienia to wcale faktu, że jest to jedyny polski polityk, któremu udało się zaistnieć na międzynarodowej arenie. Co więcej, wypracował on sobie opinię kompetentnego szefa Rady Europejskiej i wszystkie kraje członkowskie były za tym, aby przedłużyć jego kadencję. Wszystkie, poza Polską oczywiście, która zamiast popierać rodaka robiła wszystko, by go pogrążyć. W Polsce jest on przecież winny, i to winny wielu rzeczom. Prezydent mówi, że nie można popierać kandydata, który krytykuje własny kraj, dając w ten sposób do zrozumienia, że tak naprawdę w Polsce nic się nie zmienia i stare ko-

munistyczne powiedzenie o tym, że jesteś z nami albo przeciwko nam jest nadal ciągle żywe w politycznej przestrzeni. Powiedzenie Polak Polakowi Polakiem znowu przypomniało o sobie w zupełnie nowym wydaniu. Oczywiście polsko-polskie wojenki nie odniosły żadnego skutku i kadencja Donalda Tuska została przedłużona. Rząd w Warszawie może się pochwalić tym, że udało mu się po raz kolejny zirytować pozostałe kraje Unii, ochłodzić stosunki z Grupą Wyszehradzką i przede wszystkim wzmocnić najgorsze stereotypy o naszym kraju. A wypowiedź premier Beaty Szydło o tym, że Niemcy rządzą Unią jest na tyle odkrywcza, że powinna jej zostać przyznana Nagroda Nobla. Prezydent Andrzej Duda co prawda pogratulował Tuskowi wyboru, ale zaraz potem musiał się publicznie z tego tłumaczyć, mówiąc, „że pewna kultura polityczna jednak obowiązuje”. Pewnie miał rację. Jaki kraj, taka kultura! V.Valdi


listy do i od redakcj |15

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Listy do redakcji są wyrazem opinii Czyteników, a nie radakcji „Nowego Czasu”.

Jak zdobyłem status rezydenta Szanowna Redakcjo, Niepewność związana w Brexitem zmusiła wielu obywateli z krajów Unii Europejskiej, w tym naszych rodaków, do przynajmniej rozważenia sformalizowania pobytu w UK, czyli uzyskania stałej rezydentury, a w dalszej perspektywie obywatelstwa brytyjskiego. I chociaż statystyki Home Offi-

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

No to już wiemy, że ci, którzy siedzieli na płocie, jak mówią tubylcy – jeśli chodzi o Brexit, właśnie z niego zeszli i murem, ramię w ramię, stanęli z tymi, którzy od początku byli za wyjściem z Unii. A dlaczego niby z tego płotu zeszli? Jak się okazuje znów jesteśmy kołem napędowym. Bo z tego płotu zeszli za sprawą Polaka. Dokładnie Janusza Korwina Mikke. W dniu 8 marca, komunistycznego – jak pisze Bogdan Dobosz, a mawiał też mój ojciec – święta kobiet prowadzący

ce pokazują rosnącą z roku na rok liczbę wniosków składanych przez Polaków, to wciąż jesteśmy pod tym względem daleko w tyle w porównaniu z innymi nacjami. Najbardziej odstraszać może sam proces i liczba dokumentów wymaganych do złożenia aplikacji. Dlatego chciałbym na łamach „Nowego czasu” nieco przybliżyć, a także oswoić czytelników z procedurą uzyskania stałej rezydentury na swoim przykładzie. Pierwsza czynność potrzebna do ubiegania się o stałą rezydenturę w UK zajmuje minimum pięć lat. Jest to okres pobytu wymagany, aby w ogóle móc złożyć wniosek. Oczywiście te pięć lat należy odpowiednio udokumentować i to właśnie słowo przewija się jak mantra na stronach rządowych oraz forach emigracyjnych. Urzędnicy z Home Office nikomu nie wierzą na słowo. W tym momencie należy chylić czoło przed osobami o umyśle skrupulatnego księgowego gromadzącego każdy list i dokument na bliżej nieokreśloną przyszłość. Teraz jest właśnie wasz czas i wypełniając wniosek z pewnością będziecie się czuć jak ryba w wodzie. Normalne osoby natomiast czeka wielodniowa męka wyszukiwania potrzebnych papierów, wydzwaniania do byłych pracodawców z krótkimi przypływami na euforię przy okazji znalezienia czegoś co już dawno zostało uznane za zaginione. Jest duża szansa, że wiele osób w tym momencie zrezygnuje. Każdy jednak kto przetrwa etap zbierania dokumentacji, wydrukuje sobie wspomniany wcześniej, liczący 85 stron, wniosek i zapewne odłoży jego wypełnianie na następny dzień. Samo wypełnianie wniosku jest zajęciem o tyle nużącym, co dającym też wiele okazji do rozmyślań. Wniosek otwiera strona z drukiem opłaty. Obecne 65 funtów nie jest jakąś wygórowaną kwotą, więc wprowadza nas

program Good Morning Britain w telewizji ITV jako gościa specjalnego zaprosili naszego polityka. Jedni mówią barwnego, inni kontrowersyjnego, większość kobiet: szowinistycznego. Zamierzona prowokacja, czy niewybredna propaganda? O tym, jakie poglądy reprezentuje Janusz Korwin-Mikke, teraz poseł europarlamentu, prowadzący dobrze wiedzieli. Przed każdym programem armia asystentów bada wnikliwie każdego delikwenta mającego się wypowiedzieć, sprawdzając co ma do powiedzenia. A jak wiemy, bez wnikliwego badania, polityk ten nie wyraża się dobrze o kobietach. Tym razem powiedział, że są mniejsze, słabsze, mniej inteligentne, i z tych chociażby powodów zarabiają mniej niż mężczyźni. I z tymi – jak zaznaczył – nie swoimi opiniami tylko wynikami badań naukowych Janusz Korwin-Mikke podzielił się z widzami programu ITV. I się zaczęło. Wylewy oburzenia prowadzącego program Piersa Morgana doprowadziły do tego, że z wściekłością rozdrażnionego buldoga nazwał naszego polityka obrzydliwą szowinistyczną świnią. Tak, po prostu „a horrendous sexist pig”. I nic nie pomogło tłumaczenie europosła, powtarzane jak mantra, że to nie jest jego opinia tylko wyniki badań. Prowadzący na to, że Korwin mówiąc, że kobiety są mniej inteligentne brzmi jak idiota, na co polski polityk nie pozostał dłużny, twierdząc, że skoro Morgan podważa naukowe dowody to sam musi być głupi. Niewybredna przepychanka słowna wypełniła całą trwającą ponad dziesięć minut rozmowę. Na co liczył Piers Morgan zapraszając Korwina Mikke do swojego programu, nie wiem. Bo z pewnością nie na to, że Korwin Mikke zmieni poglądy i prześle słowną słodką laurkę kobietom świata w dniu ich święta. Można jednak pomyśleć, że zaprosił go właśnie po to, by dojść do zaskakującej konkluzji, którą wyraził na zakończenie programu: skoro Janusz Korwin Mikke jest członkiem Parlamentu Europejskiego, jest najlepszym dowodem na to, że Wielka Brytania wychodząc z Unii podjęła słuszną decyzję! No i doczekaliśmy się. Nie dość, że zabieramy miejsca w szkołach i szpitalach, fabrykach i hurtowniach, to jeszcze mamy takie świnie w polityce, które dyskryminują kobiety w Międzynarodowy Dzień Kobiet. Musimy być naprawdę okropni. Najlepiej zamknąć przed nami granice na amen.

w nawet pozytywny nastrój. Podstawowe dane są nam znane, wiele stron nas nie dotyczy, dział kryminalny możemy przejść najszybciej (przynajmniej większość z nas). Wspominamy byłych pracodawców, trochę dłużej nasze podróże poza UK, jakkolwiek z datami mogą tu być problemy. Na końcu składamy podpis, załączamy nasze dowody, P60-ki, WRS-sy, rachunki, wyciągi oczywiście wszystko w oryginale, gdyż Home Office kopii nie honoruje. I udajemy się na pocztę z wielką paczką. Nie pamiętam czy kiedykolwiek wysłałem gdzieś tak duży plik dokumentów. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy sześć tygodni później listonosz przekazał mi je z powrotem. Przyznać się muszę, że ręka mi lekko drżała, a oddech przyspieszył, gdy otwierałem foliową paczkę. Przy wydobywaniu z niej moich cennych dokumentów wypadł na podłogę mały niebieski druczek złożony na trzy, który był – jak dowiedziałem się z załączonego listu – moim certyfikatem stałej rezydencji w Wielkiej Brytanii. Słowo Alleluja cisnęło się na usta. Po jak najszybszym poinformowaniu moich bliskich o tym małym sukcesie usiadłem zaraz przy komputerze i wyszukałem wniosek na brytyjskie obywatelstwo. Ale to już opowieść na oddzielny list... Z pozdrowieniami dla redakcji i czytelników, MARcIN ROgOZINSKI

z rodzinnego albumu – Gdzie zniknął Jacek Ozaist? – pytają czytelnicy. Odpowiedź poniżej. Córeczka ma na imię Maja. Urodziła się 1 marca w Krakowie.


16| takie czasy

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Hodowanie człowieka sowieckiego Stanisław Michalkiewicz

S

tarożytni Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie ubierali w postać pełnej mądrości sentencji najwyraźniej musieli być w dodatku wspierani przez proroctwa. Czyż w przeciwnym razie głosiliby sentencję, że habent sua fata libelli, co się wykłada, że i książki mają swoje losy. Znakomitą ilustracją trafności tego spostrzeżenia jest książka Bogdana Dobosza [współpracownika „Nowego Czasu” – red.], która ukazała się akurat w momencie, gdy oczy całej Europy obrócone były na Francję z powodu serii zamachów przeprowadzonych w Paryżu przez terrorystów kalifatu, próbujących przenieść wojnę na terytorium państw uznanych przez nich za nieprzyjacielskie. W 1973 roku nie tylko we Francji, ale w ogóle – na Zachodzie – powszechnie uważano, że największym zagrożeniem jest Związek Sowiecki i jego atomowe bomby, zaś Apokalipsę wyobrażano sobie w postaci Kozaków galopujących po Polach Elizejskich, potrząsających nad głowami paryżan strasznymi knutami i porywającymi ich na okropną Syberię. Ale wtedy właśnie Francuz Jean Raspail wydał powieść Obóz świętych, w której przedstawił apokaliptyczny obraz rozpadu starej Europy wcale nie w następstwie wyżarzenia jej przez sowieckie atomowe kartacze, tylko z całkiem innego powodu. Oto w Azji Południowo-Wschodniej miliony tamtejszych nędzarzy wsiadają na rozpadające się statki i próbują płynąć nimi do Europy. Nie mają złych zamiarów, po prostu płyną w tym kierunku – ale w miarę zbliżania się tej nędzarskiej armady do europejskich brzegów, rozpadają się po kolei wszystkie więzi tworzące łacińską cywilizację. I kiedy przybysze docierają wreszcie do Europy, ta w sensie cywilizacyjnym już nie istnieje. Jean Raspail z niezwykłym talentem literackim przedstawił przenikliwą diagnozę, że największym niebezpieczeństwem nie są sowieckie atomowe kartacze, tylko choroba, która już wtedy toczyła duszę starej Europy, a której symptomy w postaci ostrej bystrym okiem naturalisty rejestruje Bogdan Dobosz. Ta choroba, to komunistyczna rewolucja, znajdująca się obecnie w pełnym natarciu, wykorzystująca instytucje Unii Europejskiej i państw członkowskich. Jeśli tego nie zauważamy, to przede wszystkim dlatego, iż obecnie rewolucja ta prowadzona jest według strategii innej niż ta, którą my, mieszkańcy Europy Wschodniej i Środkowej, poznaliśmy na własnej skórze. Bo my poznaliśmy strategię bolszewicką, składającą się z trzech elementów: gwałtownej i radykalnej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia [propagandy – red.], podczas gdy obecnie rewolucja komunistyczna prowadzona jest według strategii zaproponowanej jeszcze w latach dwudziestych XX wieku przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego. Głównym polem bitwy rewolucyjnej uczynił on sferę kultury, w związku z czym na plan pierwszy wysunęło się masowe duraczenie, realizowane za pomocą piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, skorumpowanych mediów i przemysłu rozrywkowego. Narzędzia terroru są stworzone; wystarczy dokonać przeglądu obowiązującego ustawodawstwa – ale nie są w masowej skali

Plakat Krajowej Rady Walki z Islamofobią i Negrofobią, czyli nowy proletariat francuskiej lewicy; poniżej obwieszczenie o zakazie noszenia sutanny na terenie podparyskiej gminy Kremlin-Bicêtre

stosowane. Po pierwsze dlatego, że duraczenie przynosi znakomite rezultaty, a po drugie dlatego, że już Mikołaj Machiavelli w Księciu zalecał, by „okrucieństwo i terror stosować rozsądnie i tylko w miarę potrzeby”. Terror bowiem to wprawdzie nic przyjemnego, ale ma jedną zaletę: człowiek terroryzowany wie, że jest terroryzowany. Bywa, że nie przeżyje tego eksperymentu, a jeśli nawet – to wychodzi z niego tak poobijany, że chce już tylko spokojnie

dożyć końca swoich dni – ale myśli po swojemu i czeka, kiedy terror zelżeje lub ustanie. Natomiast człowiek zoperowany przez piekielną triadę nawet nie wie, że został zoperowany. Myśli, że to wszystko naprawdę i zadowolony ze swego rozumu, na nic już nie czeka. Dlatego strategia Gramsciego przy pozorach łagodności jest w gruncie rzeczy groźniejsza, bo podstępna, a jak przenikliwie zauważył pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki – „mniej szkodzi impet jawny, niźli złość ukryta”. Ale chociaż zmieniła się rewolucyjna strategia, to cel rewolucji komunistycznej się nie zmienił. Pierwszym i najważniejszym jej celem jest wyhodowanie człowieka sowieckiego. Człowiek sowiecki tym różni się od normalnego człowieka, że wyrzekł się wolnej woli. Skutki takiego wyrzeczenia są nieodwracalne, a w rezultacie człowiek sowiecki nie może żyć w normalnym świecie, w którym trzeba nieustannie dokonywać samodzielnych wyborów. Dlatego drugim celem rewolucji komunistycznej jest stworzenie dla „człowieków” sowieckich specjalnego środowiska w postaci państwa totalitarnego. Państwo takie charakteryzuje się między innymi tym, że nie toleruje żadnej władzy poza własną, na przykład – władzy rodzicielskiej – bo to też jest władza i w dodatku autonomiczna wobec państwowej, podobnie jak władza religijna. I oto na naszych oczach władza rodzicielska jest likwidowana i w gruncie rzeczy pozostał z niej już tylko obowiązek alimentacyjny, zaś pod adresem Kościoła katolickiego bardzo szczerą ofertę przedstawił ówczesny francuski prezydent, arywista Mikołaj Sarkozy: jeśli Kościół zaakceptuje zasadę laickości Republiki, czyli – przekładając na język ludzki – zdegraduje się do roli organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przemysłu rozrywkowego, to może być nawet przez państwo subwencjonowany. A jeśli nie – no to wojna. Ponieważ nie wszyscy jeszcze wywiesili białą flagę, to mamy wojnę, nie tylko zresztą z Kościołem, ale dosłownie na wszystkich frontach. I to właśnie w swojej książce Emiraty francuskie przedstawia Bogdan Dobosz.

Bogdan Dobosz, Emiraty francuskie, Biblioteka Wolności, Warszawa 2015, ss. 285, cena: 29 zł plus wysyłka. Książkę można zamówić pod adresem wydawnictwa: http://sklepniezalezna.pl/pl/p/Emiraty-francuskie-Bogdan-Dobosz/1017


takie czasy |17

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Wolność sztuki czy prowokacja?

P Teatr Powszechny w Warszawie wystawił spektakl „na motywach” dramatu Stanisława Wyspiańskiego „Klątwa”, który stał się premierą wyjątkowo głośną. Jednak nie ze względu na walory artystyczne, ale problemy wolności sztuki, granic prowokacji, a nawet łamania prawa.

rowokacja teatralna nie jest zjawiskiem nowym. To, co było awangardą pół wieku temu, pachnie jednak dziś starzyzną i trudno nie przyznać racji tym, którzy uważają, że traktuje się tu sztukę „usługowo”, tworzy po prostu „teatr zaangażowany” na kolejnym etapie walki o wykreowanie „nowego człowieka”. To co komunistom nie udało się propagandą („duraczeniem” – jak nazywa to zjawisko Stanisław Michalkiewicz) i knutem, stara się dokończyć współczesna lewica, już tylko „duraczeniem” przyodzianym w szaty nowoczesności. „Klątwa” w reżyserii przybyłego z Bośni Frjlica wywołała oburzenie dużej części Polaków, protest Episkopatu, wstępne śledztwo prokuratury, ale i zachwyty „postępowców”, począwszy od środowiska „Gazety Wyborczej”, po pewną posłankę Nowoczesnej, która oglądała sztukę dwukrotnie i chciała dalej... Dyskusja przekroczyła zwykłe spory krytyków, ale też teatr, zwłaszcza finansowany z podatkowych dotacji, nie jest czymś prywatnym, ale przestrzenią publiczną. Zresztą mniej tu chodziło o sztukę, a bardziej o zaplanowaną i celową prowokację. Co oburzało najbardziej ? W spektaklu umieszczono m.in. scenę samogwałtu dwóch aktorek... drewnianym Krzyżem, wkładanie Krzyża w majtki, scenę stosunku oralnego ze św. Janem Pawłem II, przy jednoczesnym używaniu Krzyży jako młotków i odtwarzaniu przemówienia Świętego. Była też pętla wisielcza zakładana na posąg św. Jana Pawła II oraz tabliczka z napisem „obrońca pedofilii”. Krzyże zamieniano w karabiny maszynowe, ścinano też ten symbol piłą mechaniczną; co przypominało zresztą dawne prowokacje Femenu. Poza obrażaniem chrześcijan znalazło się także kilka innych prowokacji. W spektaklu umieszczono scenę, w której aktorzy powtarzają wyraz „Polska”, przy jednoczesnym wykonywaniu ruchów imitujących akt seksualny. Jedna z aktorek po deklaracji proaborcyjnej śpiewała Hymn Polski, było

też podcieranie się flagą Państwa Watykańskiego. Głośno było także o deklaracji aktorki, która opowiada o wyciętej scenie dotyczącej zbiórki pieniędzy wśród publiczności na zabójstwo Jarosława Kaczyńskiego. Teoretycznie granice wolności kończą się tam, gdzie zaczyna się wolność innych. W teatrze, zakładając jego cele i poszukiwania estetyczno-aksjologiczne można więcej, ale w tym przypadku chodziło przede wszystkim o cyniczną i dość barbarzyńską prowokację i zdaje się o nic więcej. Prawo do artystycznej wolności nie jest przyzwoleniem na każdą prowokację i bluźnierstwo. Nie jest też tak, że swoboda ekspresji i wynikająca z niej wolność słowa i przekazu ma charakter nieograniczony. Prokuratura wszczęła wstępne śledztwo, spektakl zawieszono, ale warto pamiętać; że w analogicznych sprawach orzekał już nawet Europejski Trybunał Praw Człowieka, który uznawał w wielu przypadkach przekraczanie granic praw artysty. Lewica postanowiła zrobić z teatru bastion walki z konserwatywną władzą i podzielającym te wartości społeczeństwem. Rzecz dotyczy ostatnio Polski, gdzie teatr włączono w zestaw społecznej inżynierii, mającej za cel niszczenie dotychczasowego świata wartości, norm, zasad, tradycji, kultury i wychowanie nowego, „postępowego” człowieka. Spektakl posłużył przy okazji także do bieżącej walki politycznej. Reżyser Oliver Frljic popisał się wysłaniem donosu na Polskę do przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera. Reżyser uważa, że kampania prowadzona rzekomo przez TVP doprowadziła do „zbiorowej histerii” oraz naraziła na niebezpieczeństwo aktorów i producentów: „Do ataków zachęcają niektórzy członkowie rządzącej Polską partii PiS oraz Kościół katolicki” – donosił Frljic. Zamiast zarzynać Wyspiańskiego, lepiej, by reżyser ten powrócił na Bałkany, gdzie też bez powodzenia zarzynał już na deskach teatru żywe kury (sztuka Śmierć Dantona)... Bogdan Dobosz

Do tych, co mają tak za tak – nie za nie, bez światło-cienia... Antyteatr w tzw. III RP to narzędzie nihilistów i antyPolaków-ateistów, ale i obcych agentur w walce z Polską, jej historią, tradycją i kulturą. A rekrutują się z peerelczyków. Spektakl „Klątwa” ukazał to dobitnie, raz jeszcze też przypomniał delikatną kwestię dotacji – tym razem płynęła ona ze źródła wielce znamiennego: wystawcy czeku być może zależało właśnie na splugawieniu polskości, a doczekał się jeszcze prezentu w postaci apelu o zbiórkę pieniędzy na… aż wstyd kończyć! Nagle okazuje się, że wśród twórców spektaklu są potencjalni mordercy, a w każdym razie podżegacze do zbrodni! To nowość, bo dotychczas obsceniczne i bluźniercze widowiska na naszych scenach tylko opluwały naszych bohaterów i szydziły z polskiej historii, szargały Kościół, czasem nawet świętych (np. ojciec Maksymilian Kolbe, dziś Karol Wojtyła). Ściepa na zabójstwo – w dodatku człowieka prawego, patriotę, który leczy Polskę z korupcji i bezprawia – świadczy o tym, że kryminalny amok dotyka ludzi związanych niby z kulturą, atoli pojmowaną jako antykultura. Antyteatr tych żądnych krwi quasi-morderców i ich finansowych mecenasów jak rak toczy prawdziwą kulturę, spychaną do przepaści przez obłąkanych z nienawiści do Polski, religii i Boga peerelczyków, także i osób opętanych promocją dewiacji – jakby nie wystarczało im tolerowanie ich odmienności! Nie, oni chcą urządzić świat na ich obraz i podobieństwo, a zatem zarażać dewiacją od dzieciństwa, odbierając całym pokoleniom właśnie dzieciństwo, najpiękniejszy okres w życiu człowieka. Na „teatralnych” scenach w Polsce działają więc agitatorzy chorych idei, a nie reżyserzy sztuk teatralnych. Obok tych artystycznych oszustów, jak Jan Klata, Michał Zadara, Maja Kleczewska, Monika Strzępka czy Paweł Demirski, reżyserują u nas i cudzoziemcy (osławiony już hochsztapler Oliver Frljic albo Konstantin Bogomołow), bo przecież jesteśmy od wieków narodem liberalnym, nasza tolerancja pozwala eksperymentować u nas i obcym, choć w wieku XVII szlachta postrzelała raz z łuków do fran-

cuskich aktorów. Poza tym incydentem trwała jednak tolerancja, a dzisiaj – po upadku politycznego znaczenia szlachty – któż się odważy użyć łuków? Obce potencje mają szmal niepospolity, tedy i w Teatrze Narodowym Bogomołow się produkował. A kto dał dotację na to, by zohydzić Bitwę Warszawską 1920? I komu na tym zależało? Ten antypolski spektakl był dziełem duetu Demirski-Strzępka. Spektakl to fałszujący, podobnie jak i inne o Powstaniu Warszawskim albo antypolskie widowiska Transfer i Tytus Andronikus, które Jan Klata realizował za niemieckie pieniądze... Wspominam o tych sprawach w wielkim skrócie, bo więcej pisałem już w tekście Wygaszanie 7 (naszeblogi, 3.10.2016), głównie w oparciu o ważny esej Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej Rzeczywistość (ob)sceniczna czyli teatr antypolski (patrz: Wygaszanie Polski, Biały Kruk, 2015) – który niestety jest nadal aktualny mimo dobrej zmiany w polityce. Bo w kulturze dalej bez zmian! A nawet zwyżkuje jad tych antypolskich widowisk, co udowodniła Klątwa, będąc zarazem porażającym przykładem antyteatru! Kiedy dobra zmiana obejmie i strefę kultury? A może Ministerstwo Kultury jest sparaliżowane czymś groźniejszym od byłego bastionu Rzeplińskiego? Od prowincji po stolicę na polskich scenach trwa przecież prymitywna wojna antypolska, szydzi się z naszych bohaterów i historii, a peerelczycy biją brawa… Takie „teatry” mogą być chlubą Ubekistanu, ale nie Polski! Nie protestują ani stowarzyszenia teatralne, ani Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Kwitnie marazm… A mogliby pójść za przykładem Episkopatu, choć jego protest był niezwykle ostrożny – jakby spłoszone gołębie gruchały przed jastrzębiem!

Marek Baterowicz


18| portraits

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Galleries in the streets: Andrzej Klimowski’s private visions

Jessica Savage-Hanford

W

hen Andrzej Klimowski was eleven years old he visited Poland for the first time. Having been born in London in 1949 to Polish émigré parents he took the trip with family friends who were travelling by van and could take an extra passenger. The visit “made a lasting impression”. He wooed female admirers of his physicist uncle in Poznan; frequented the apartments of various aunts in Warsaw; travelled to the foothills of the Tatra mountains in Limanowa, then on to Krakow and Silesia, where his mother had been born. He experienced the opera and theatre and was struck by the sense of “time standing still”. Most important, however, was the excitement Klimowski felt when he came across a collection of Polish lifestyle magazines in his uncle’s study. On discovering the collection of Ty i Ja (You and Me) he admired how: “they were full of clever and witty illustrations, collages and photographs” and mused over the way in which “the layouts were ingenious and playful like a film that was not projected but printed”. It was the first time that Klimowski became aware of graphic design as art. Ewa Satalecka has written of Klimowski that he “belongs to a special group of intellectuals, immigrants who, regardless of origin and citizenship, inhabit the same areas of imagination and sensitivity”. When asked of what attracts her to his art she states that she was intrigued by his “nomad” experience and the question of “if and how physical migration influences artists’ sensuality” as well as their creative process. The question is pertinent considering Klimowski’s status as the son of immigrants who would nonetheless go on to make Poland his home before returning again to Britain in later adult life. Classing Klimowski as “cosmopolitical” Satalecka shares writer and curator Rick Poyner’s view of “the émigré” as occupying “a special position in art and design” in that being uprooted from any immediate cultural constraints the immigrant artist inhabits a new space; one where their art is not subject to but rather liberated from cultural norms and rules. Indeed, both Klimowski’s art-work and art-world defy clear definition. An ‘image-maker’ by profession he began his career producing film and theatre posters in Poland before returning to England to teach printmaking, animation and illustration; receiving commissions to design book covers and, later, graphic novels. In this country, he is perhaps most known for his striking covers of Milan Kundera’s works for Faber & Faber, although the varia-

tion in disciplines is also reflective of the state of the artist in both nations: what was possible to be in one was not always available, artistically, in the other. This discrepancy is evidenced early on in Klimowski’s life. As a child he was aware of the fact that his parents had to compromise their professional lives (his father was

an officer in the army and had been active in the underground; his mother a school teacher) to earn a living in factories, restaurants and shops. On his childhood visit to Poland he noted that his uncles and aunts “were professionals, doctors, surgeons, engineers, physicists and professors”. In London he frequented émigré circles. His


nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

parents lived in a house of émigré tenants that also housed the Polish Resistance Underground Archives which his father ran. He and his sister, Danusia, would “explore the corridors decorated with old engravings, maps and military insignia” sometimes daring “to poke our heads into the committee room where old generals and colonels would sit around a table deep in discussion.” For the young Klimowski the cigarette smoke that hovered above them became emblematic: “I imagined it to be the physical manifestation of their profound thoughts”. But Poland remained obscure. Despite Polish being Klimowski’s first language the country was largely “an abstraction”. Indeed, Poynor writes how “[t]his sense of pleasurable dislocation, of being out-of-time and adrift in a world of archetypes” came to form “one of the defining characteristics of his work.” In the mid-1970s, having graduated from Saint Martin’s School of Art (1968-1973) where he studied sculpture and painting, Klimowski was offered scholarships at art schools in both Paris and Warsaw. He took up the later and enrolled for postgraduate work at the Academy of Fine Arts in Warsaw under the tutelage of eminent professor and artist Henryk Tomaszewski. Although Klimowski greatly valued his work, he found Tomaszewski’s methods exacting: “With his students he focussed on communicating with words and images with maximum clarity. Ambiguity was scorned upon […] A poster had to provoke, shock, surprise or captivate the viewer through its form and succinct message”. Klimowski would “experience a kind of Purgatory”. The critiques were relentless; the subject matter often trying. “Apart from posters addressing theatre, music or ecology one could be given abstract slogans or aphorisms to convey. For example how do you depict the notion: ‘In unity there’s strength’ or ‘A Big Nothing and a Small Nothing.’” Often dozens of drawings were submitted before a final design could be worked on. Ultimately, such persistence was liberating. Klimowski was “no longer a slave to a particular style”. He also learnt about the importance of typography and the physical practice of montage and collage became fundamental to his technique. Even today, “as technical advances have accelerated and digital media have extended the options for art and design” Klimowski has “moved in the opposite direction, using simple means such as linocut, woodcut, drawing and painting”.

Andrzej Klimowski, graphic designer and illustrator, head of Illustration at the Royal College of Art

Klimowski spent seven years in Warsaw. He designed artwork for the satirical publication Szpilki and the Czytelnik publishing house, engaging with artists and intellectuals in the adjoining cafeteria which he and wife/muse Danusia Schejbal often frequented. He had already begun to receive commissions for both theatre and film poster work whilst still a student and his bilingual background meant that he was particularly well-placed to do so. It was, overall, a fortuitous time for American and European movie poster art – this was a wide market with Polish artists often free to interpret feature films in their own personal styles. The state Publishing Agency, Wydawnictwo Artystyczno Graficzne (WAG), sanctioned the creation of many hundreds of posters thereby often giving artists a privileged position professionally. Klimowski’s work soon gained him recognition such as with his movie poster for Altman’s Nashville (1976), which won him a prize from the Hollywood Reporter as well as Polish newspaper coverage. Yet it was designing for the theatre that Klimowski preferred. Here, he experienced an even greater freedom of interpretation and a step away from the sometimes commercial and corporate aspects of film poster design. Throughout their time in Poland, Andrzej and his wife Danusia had to continually have their visas extended until eventually, and despite Klimowski being a member of the Polish Artist’s Union, their application was rejected. With that he found he had to leave the country that he had come to call home. On moving back to the UK and having received a letter of recommendation from his former teacher Tomaszewski, he chose not to compromise himself artistically in the changed professional environment which offered fewer commissions and a different understanding of what it meant to be a graphic artist. In Britain, as Klimowski soon found out, one could be a graphic designer or an illustrator but not both. He supplemented his work through teaching – first as a visiting lecturer at Canterbury College of Art and then at West Surrey College of Art and Design in Farnham before eventually becoming head of Illustration at the Royal College of Art. He continues to lecture there to this day. Professional work followed with posters for the Royal Court Theatre, independent film distributor Artificial Eye and, later, publishing houses such as Penguin, Everyman Library, Oberon Books and, most recently, SelfMadeHero following his move of working increasingly with narrative. Yet his work remains enigmatic. Originally inspired by “the porosity of artistic media” where “the visual arts Left: Book cover; right: Gallery poster. Opposite page: Amnesia & Pipistrello, an early drawing for a new graphic novel

overlapped with drama, literature, film and music” this cross-disciplinary approach perhaps helps to explain the uniqueness of his imagery. For Poynor, however, Klimowski is at his best when his images evoke a “dreamlike atmosphere and the way he taps into his Polish cultural background”. Here, most dominant are Klimowski’s “uncanny scenarios that compel us to look at the everyday world of streets, buildings and elegant rooms with new eyes” and where “[b]eneath the veneer of reality something mysterious and unsettling is going on and Klimowski gives us tantalising glimpses”. Having begun with creating poster art that made galleries out of Warsaw streets Klimowski seems to have returned to this idea thematically, through his later work. Ultimately both nations are subject to the same treatment: they remain fragmented images in a world of Klimowski’s own private visions.

Andrzej Klimowski speaks on Urban Folklore at Ognisko Polskie on April 10th. 55 Exhibition Road, London SW7 2PN


20| portraits

nowy czas |marzec 2017 (nr 3/228)

Lord Belhaven and Stenton and the Poles

by Joanna Ciechanowska

‘Smiley was very nice, she would never do anything stupid, Springheels, on the other hand, after the bucket was only half full, she would kick it over. Smiley would never do that. I bought Marigold for two pounds because she had no tail. In summer I sprayed her back for the flies and she was ok, really. Aah, and another one, Mabel, she thought I was her calf, she would chase the dogs away from me… On the farm, you see, I learnt on the job, milking the cows by hand, using the horse and plough, in the West of Scotland that was quite useful at the time… Not anymore.’

I

am sitting opposite Robert Anthony Carmichael Hamilton, the 13th Lord Belhaven and Stenton of the county of Haddington, a family title established in1647 during the reign of King Charles I. Lord Belhaven and Stenton is ninety years old this year and sitting comfortably in his armchair surrounded by grand old portraits, pictures of his children, photographs with the Polish Pope, antique furniture and books, books, books everywhere. His Polish wife, Małgosia, a well known figure in the Polish Club in Kensington, Ognisko Polskie, hurries around serving us tea. In porcelain teacups. The grand old family seat in Scotland might be long gone but listening to Lord Belhaven's cut glass accent, there is no doubt where the teacup came from. The portrait of his ancestor on the wall must have been painted around 1707, since the inscription reads ‘The right Honourable John Lord Belhaven, who made the ever – Memorable Speech against the union in the year 1707’. He tells me he has always thought the 50 years of silence regarding the massacre of over 20 thousand Polish officers in the Katyń forest committed by the Russians at the beginning of the WWII was a disgrace. A scandal. He even said in the British Parliament: ‘I suppose nobody will admit anything until the Russian do it themselves. And three weeks later, they did.’ He tells me he first heard of Poland when he was about 12 years old. It was the beginning of the war. He was staying with friends in a beautiful house in the west of Scotland. Poland was a long way away. He says: “Now you can get to Kraków in two hours, then, it would be about

Lord Belhaven and Stenton. The portrait of his ancestor on the wall

Most of us were horrified at what happened to Poland after the war. It was not what most people would’ve wanted. It was only the politicians who wanted it. Poland was treated so badly… so badly.

four days.” It was war time and the Germans were invading Poland from one side, and the Russians with Stalin in charge ‘helping’ themselves to Polish territories from the other side, while the rest of the world silently approved it for the sake of ‘politics’. He was listening to the radio where there was talk about how the Red Army was ‘rescuing Poland’. In reality, it was deporting Polish families from Lwów, Wilno, Grodno, and sending them to Siberia. That’s

when the Katyń Forest massacre happened too. I want to know how he became involved in ‘the Polish cause’. He says: ‘Most of us were horrified at what happened to Poland after the war. It was not what most people would’ve wanted. It was only the politicians who wanted it. Poland was treated so badly… so badly. In a small way, in my very small way, I tried to give something back, give a little back.’ Mentioning his education at Eton, he says ‘we were supposed to rule the Empire…’, so I ask what he did next. University? ‘Oh, no, straight to the army, national service. We didn’t have any choice. I volunteered because I didn’t want to go to the coal mine. I took the King’s shilling. They needed people in the coal mine desperately, so the only way out was the army. The Cameronians – Scottish Rifles Regiment, Aberdeen, with headquarters in Larnack. It was April 1946. And then I began farming in the South West of Scotland for a local farmer. Milking the cow by hand was much more exciting’… I want to know how he became further involved in ‘the Polish cause’, travelling to Poland many times, so I suppose the obvious question is to ask how he met his


kultura |21

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Polish wife, Małgorzata. ‘Oh, I just moved into a flat in London. A very small flat. A room, really. I needed the curtains, but the workmen were too expensive, so a cousin of mine said, get the Poles. So, I phoned ‘the Poles’ and heard this deep voice on the phone, so I expected a big, hairy Pole to come through the door and instead, Małgosia comes in.’ They have been married ever since and have one daughter, Oleńka. Małgosia’s family comes from ‘Kresy’ on her mother’s side, and Szczekociny, where her father lived. They visited the place where her mother came from, which is now Ukraine, and she has many stories to tell about ‘people who never came back from Siberia, sent there by the Soviets’. She also recalls her husband, the 13th Lord Belhaven, or Robin, as she calls him, looking quite a picture in his white suit, panama hat and a Sherlock Holmes pipe, walking around Lwów with her. ‘People were touching him, you know..’ Lord Belhaven fought, he tells me, during the Iron Curtain times for the Poles to have a better deal on what he calls ‘a visa regime’ – a restriction preventing the Polish people to travel to the West. ‘If you were a ‘government crook’ with all the right papers, you could travel freely, no problem, but if you were a granny from Lublin trying to visit your grandson in London, you had no hope in hell…’ He recalls with disdain a disgraceful, in his opinion, speech made in Ognisko Polskie in Kensington by a certain, at the time retired British PM, trying to justify the ‘visa regime for the Poles’. ‘God, if I made such speech, I would have been thrown out of a window…’ ‘Other things? Can’t remember really… I suppose one can say, I was always trying to help Polish people in difficult situations.’ So, you are Scottish, I say, stating the obvious, trying to get his latest views and feelings. ‘Oh, yes, I am Scottish. But I am not in favour of independence now. I am more in favour of cultural independence. The independence is not for the people, it’s for the politicians and that’s what’s happening in Scotland now. The politicians should shut up and stop telling us how to live our lives. The smoking ban? I disagree with it. Ruining small pubs. Telling us London will be smoke free. It isn’t free. We are not free.’ It is refreshing to hear his rebellious views not only on smoking bans but also on Europe, America’s latest elections, on his father’s time in the colonial India, his three daughters, a son, two grandsons and three granddaughters. I try to prod him a little for his opinion on recent Polish politics but to no avail. He is firmly not going to be drawn in. ‘None of my business’ he says, ‘I keep very strictly out of Polish politics. It’s not my business. I am being pro-Polish, that’s all. You might ask Malgosia’… But she is of the same opinion. ‘We want to keep it at a distance, because everybody quarrels.’ True. The Poles love to argue and not only about politics. And as he says, ‘Because of Poland’s geographical position, you will always have somebody after you. They pretend to be nice, but… Poland should become one of the outer islands of Britain, that would be great! I like going to Poland. But not in winter, too cold.’ My tea in the lovely cup has gone cold too. I was so enthralled with the tales of the British Empire, the House of Lords, the Colorado beetles, Mabel the cow watching them through a window drinking Scottish whisky and the Poles…. Sitting amongst all those portraits, stories and books. There is another book there, waiting to be written, definitely, yes. He succeeded his father in 1961 to sit in the House of Lords. In 1995 he was awarded The Polish Commander Cross of the Order of Merit of the Republic of Poland: his role as a spokesman for the Polish community and his active involvement in British-Polish relations recognised.

W trzech barwach

Wojciech A. Sobczyński

G

aleria przy Willesden Green Library pojawiła się jak meteor na mapie kulturalnej Polskiego Londynu. W końcu lutego pokazywała tam swoje prace Joanna Ciechanowska – znana dobrze czytelnikom „Nowego Czasu” ze swoich Artful Faces oraz licznych artykułów, wieloletni dyrektor POSK Gallery, członek artystycznej grupy Page6 oraz Free Painters and Sculptors, aktywny członek Associacion of Polish Artists in UK (APA), absolwentka warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, od lat 80. ubiegłego wieku przebywająca w Wielkiej Brytanii. Jej najnowsze prace wymieszane były z dawniejszymi – najczęściej olejami na płótnie, oraz z pewną liczbą prac graficznych, z których galopujące zebry E-migration. Will I make it są szczególnie znane ze względu na swój sukces na Royal Academy Summer Exhibition 2012. Wystawa Joanny była czymś w rodzaju mini retrospektywy i wiem od samej artystki, że organizowana była w pośpiechu, prawie z dnia na dzień. Może jest w tym fakcie ukryty pozytywny element, gdyż artystka przechodziła niedawno przez bardzo trudny okres w swoim życiu osobistym. Podjęte w takich warunkach wyzwanie eksponowania swoich prac działa jako swoisty katalizator, pozwalający na zmobilizowanie swoich sił i wywiązanie się z zadania. Tak też się stało. Wystawa była bardzo udana i przegląd prac prezentował się znakomicie. Oprócz wspomnianych już wcześniej galopujących zebr na szczególną uwagę zasługuje cykl czterech obrazów stworzonych specjalnie na wystawę pt. Kwadratura Koła, która pokazywana była z sukcesem ubiegłej jesieni w Bielskiej Galerii BWA.

Maria Kaleta, London Underground, 2017

N

iekiedy dobre wydarzenia idą parami. Piękna galeria Willesden Green Library udostępniła swoją przestrzeń również Marii Kalecie, kolejnej polskiej artystce mieszkającej od wielu lat w Londynie, znanej również z łam „Nowego Czasu”, na których w swoim szkicowniku prezentuje ciekawe miejsca w Londynie. Dyplom zrobiła w Poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych i od czasu ukończenia studiów uprawia malarstwo sztalugowe, grafikę artystyczną oraz w coraz większym stopniu grafikę komputerową. Rozwój artystyczny Marii Kalety śledzę z zainteresowaniem od wielu lat biorąc udział we wspólnych wystawach związkowych APA i innych. Jej wczesna grafika komputerowa wplatana była niejednokrotnie w większe aranżacje instalacyjne. Doświadczenia warsztatowe wielu lat pracy zaowocowały w bieżącej wystawie znakomitymi rezultatami. Najnowsze prace są mieszanką kompozycji kolorystycznych płaszczyzn stanowiących coś w rodzaju rusztowania, na którego kanwie zawieszone są różne motywy wielobarwnego rysunku, w którym zademonstrowała Maria wielką biegłość i artystyczne umiejętności. To rysunek Marii Kalety zasługuje na szczególną uwagę. W niektórych momentach przypomina biegłość rysunku Feliksa Topolskiego, a jednocześnie nawiązuje technicznie do prac Davida Hockneya wykonywanych na iPadzie. Całość wystawy jest przejrzysta, nowoczesna w prezentacji, zasługująca na uwagę i zalicza się do jednej z lepszych wystaw polskich artystów w Londynie ostatniego okresu.

ciąg dalszy > 22 Together, wystawa indywidualna Marii Kalety w Willesden Gallery, London NW10 2SF, 7.03-18.03


22| kultura

W trzech barwach ciąg dalszy ze str. 21

N

iestety, przyjemne wydarzenia są poprzeplatane ze smutnymi wiadomościami. Takie jest życie. Parę dni temu zmarł w wieku 84 lat jeden z najważniejszych współczesnych artystów brytyjskich – Howard Hodgkin. Od Królowej dostał tytuł szlachecki, z dodatkowym wyróżnieniem Companion of Honour (COH). Był laureatem Turner Prize za całokształt dorobku twórczego. Hodgkin wpisał się do historii malarstwa współczesnego głównie jako kolorysta. Jego obrazy są pozornie proste i naznaczone niewielką liczbą pociągnięć pędzla. Postrzegane często przez widza jako pejzaże, w istocie są opowiadaniem o doznanych kolorystycznych impulsach. Notatki zrobione w nieodłącznym szkicowniku wykorzystywał Hodgkin do improwizacji i reduktywnego przetwarzania. W kilku prostych ruchach powstawały chromatyczne opowieści będące echem zaobserwowanych zjawisk, rozmów czy przeżyć. Tuż przed śmiercią artysta powrócił z kolejnej podróży do Indii, pełen pomysłów i planów na zbliżającą się kolejną wystawę. To właśnie Indie były jego inspiracją od wielu lat. Wracał tam często. Zachwycał się kolorytem ludzi, ich strojów, zwyczajów i tradycji. Był też koneserem sztuki Indii i zgromadził sporą kolekcję. Howard Hodgkin posiadał równocześnie głęboką znajomość sztuki europejskiej, zwłaszcza malarstwa francuskiego od oświecenia aż po współczesność. Czytelników „Nowego Czasu” odsyłam do internetowych źródeł biograficznych dotyczących życia i twórczości artysty, jest tam dużo materiału faktograficznego oraz zdjęć jego prac.

Broken Rainbow, a solo exhibition by Joanna Ciechanowska, Willesden Gallery, London NW10 2SF, 21.03-4.03

The Broken Rainbow of Joanna Ciechanowska By John Jukes Johnson

W

Howard Hodgkin w New Art Centre, Roche Court

Ostatni raz widziałem Hodgkina latem dwa lata temu podczas wystawy w New Art Centre, Roche Court. Pokazał wówczas tylko jeden obraz, który spotkał się z dużym uznaniem krytyki. Stary i schorowany artysta polegał już na wózku inwalidzkim i nawet jego ręce traciły sprawność ruchu. A jednak od tego czasu powstał cały szereg dzieł, które niewątpliwie staną się trzonem pośmiertnej ekspozycji. W sobotę 11 marca poszedłem pod dom Hodgkina, który znajduje się na Coptic Street, tuż obok British Museum. Dawniej było widać przez okna fragmenty obrazów i obiekty przywiezione z Indii. Teraz okna oślepły zamkniętymi okiennicami i opuszczonymi roletami. Czarne ramy okien, drzwi i brama wjazdowa zmieniły się z bariery prywatności, w styksową granicę bez powrotu. RIP – Wielki Artysto. Wojciech A. Sobczyński

here did it all begin this lifetime in art? Joanna has no recollection, though her mother recalls a drawing, made around the age of six. It is the back view of a wedding couple wearing ski shoes. The woman is clearly walking, since one can see the sole of one foot. To Joanna, it confirms her constant powers of observation. At the convent school her interest lay in science: chemistry and physics. While elsewhere, children were taught Russian, the nuns preferred English. Later, in Warsaw, her mother paid for private lessons. They have stood her in good stead. She spent five years studying at Warsaw Academy of Fine Arts, her mind always firmly focused on painting, on bodies not objects, on the two-dimensional, not the three of sculpture, which she nonetheless had to reluctantly produce once during her course of study. Joanna Ciechanowska’s latest exhibition had just closed at Willesden Gallery. She recalls one particular painting, Horse Skull, which dates to her student days. The white bone on a white ground on a black base with a grey background might suggest an affinity with the work of Francis Bacon. In fact she would not discover him until much later in her career. This early work was not included in her solo exhibition, but perhaps it should have been. It is as if her life has come full circle, linking the skull to her latest quartet, Requiem. The four black paintings produced spontaneously, works of pure unintellectual soul. The are harrowingly personal: a distraught woman clearly tearing out her hair. The titles too say it all: Where do I go from here?, The hunter hunted. Who is the hunter and who the hunted? You or I? They date from late 2016 to early 2017 and were painted unthinkingly at great speed. A painting from an earlier era is Broken Toys Small Life Gone, a pastel representing dismembered dolls. It has never been seen before. On the chest of one of them is a tattooed number like the ones survivors from the camps had. She painted this picture in Hong Kong as a response to another traumatic turning-point in her life. Joanna is part of the complex history of Poland. Her father was a Resistance fighter and


kultura |23

Joanna Ciechanowska The hunter hunted, 2017

her period with the nuns will be familiar to anyone who has seen the film Ida. A tendency in childhood to speak out with the innocent curiosity and inquisitive honesty of the one who recognised the King’s New Clothes did not make growing up any easier. And whence the title Broken Rainbow? It was in fact the response of another child in 2011 upon seeing two large paintings Joanna had propped up in her garden, which relate to the financial crash. These, part of a series of five, have been seen before. As elsewhere, from a distance, one recognises the outline of a man, while as one approaches and looks into the texture of the work, tiny collages of faces appear and also sometimes writing redolent of her own literary activities. Little figures also fall head first through space. Another painting which has not been seen before is Flying over the City, referring to that other greater event before the financial crash of 2008 – 9/11.

The pictures in this exhibition have been chosen because of their mood. Many are pastels, mostly on a black background which lends itself to a greater heightening of light. Envy, fruit of a visit to a cemetery, is furiously free, luminously white, with faces and eyes suggested, colours running down the canvas. But there are other sides to both Joanna’s life and her work. She possesses the dual personality of the typical expatriate artist. She has many strings to her bow, and one which is represented at Willesden Gallery is graphics. Some may have seen the digital print she showed in the Summer Exhibition at the Royal Academy in 2012, called E-Migration, a mass of black-and-white zebras all running left to right, with one red one near the front asking ‘Will I make it?’ The first edition of this print, in green, was sold out in Royal Academy in two days. Unsurprisingly, if one looks at the Visitors’ Book at Willesden Gallery, one sees the comments of those for whom the experience of migration is an all too familiar cause for fear. Joanna is interested in people and she has the knack of tapping into the crux of social situations both at the social and the individual level through a remarkable degree of empathy. Among recent works is a series of portraits on hand-made silkscreens she called Faces until her frame maker suggested Phases. She is adamant that she is not an abstract painter any more than Rothko. Where his are mood landscapes with a clear horizon, hers are complex interactions of space, which can be read from many angles, the compositions tilting dramatically, vertiginously every which way, covering a wide range of topics, which cause most of us disquiet, including a series on climate change. Svalbard is part of a project dated 2010-11, a series of six paintings formed after two journeys to the Arctic, full of the movement of birds and fish on ice. It won an honorary jury award at the VI International Biennale of Painting Colours and Textures in Gdynia. Joanna is much travelled, having lived and worked in the Middle-East, Africa and the Far East. These threads sometimes appear in her art. A kettle is the subject she chose for the painting Kitchen God selected by two curators from Edinburgh for the exhibition in Summerhall Gallery of Polish Contemporary Art Group 2013. A simple vessel for boiling water for tea, coffee, to gather around, to talk, everywhere in the world form Africa to China, to the Arctic. The Summerhall TV recorded an artist talk with Joanna which is still on their website. More recently, she has been the Director of POSK Gallery in Hammersmith, under the aegis of the Polish Social and Cultural Association. In 1987, she was included in the Whitechapel Open curated by Nicholas Serota, where she showed Open for Business, quite a sinister, nocturnal group of figures. Among her more recent pursuits is a series called Artful Faces produced for Nowy Czas on iPhone, where she captures the essence of the character with extraordinary deft rapidity. In the bar of Ognisko, (The Polish Hearth Club) in Exhibition Road, London, you can see them while drinking from a range of vodkas. As an illustrator she has produced beautiful record covers, notably for CBS, the most memorable of which is The Quick Rhythm of the Jungle inspired by the sun setting in South Africa, a bright scratching of crayons. Straight from the Heart, the moody cover for Bonnie Taylor record has been selected for D&AD Award and exhibited in Cooper Hewitt Museum in New York. There have been three waves of Polish artists. The first arrived in 1940 with the Polish government in exile at the fall of France and then, after an odyssey from Siberia to Palestine with General Anders’ troops at the end of the war, with no choice but to remain in England. Poland they knew no longer existed. These emigré artists were

commemorated at the Graves Gallery in Sheffield in Pole Position, a 2014 exhibition of Polish art in Great Britain. The second group, the Solidarity group trickled in from the late 70’s through the 80’s, after Lech Walęsa lit the flame, which would free half of Europe from 45 years under the yoke of Communism, the final act of liberation. That’s when Joanna came to London. The third wave came after 2004 UE enlargement. But what now? Will the risky, deluded populism, which swamps these shores still leave the fragile, artistic bridge linking Poland to Great Britain intact? Let us hope that Joanna Ciechanowska’s Rainbow survives.

ARTFUL FACE

Say others: Robert Anthony Carmichael Hamilton, the 13th Lord Belhaven and Stenton. Awarded The Polish Commander Cross of the Order of Merit of the Republic of Poland in 1995 in recognition of his role in British-Polish relations. Says he: ‘I am being pro-Polish, that’s all, not involved in politics. Politicians and officials are sometimes mean and bone-headed. I’ve got half Peruvian cousins, half Chinese cousins, I spent a happy time in France (but don’t want to be ruled by them), I married a Polish lady. How can anyone accuse me of being xenophobic?’ ‘Write a book? I can’t write a book, I haven’t got a typewriter.’ Say I: Class, modesty, class, humour, class, mind as sharp as a dagger, eyes like a Scottish thistle. Rare specimen. Bottom line: ‘Sto lat, sto lat… Not enough. Dwieście lat… Drawing & graphics by Joanna Ciechanowska


wiersz

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

P

Maja Elżbieta Cybulska

Posąg Czesław Miłosz: Dar Dzień taki szczęśliwy. Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie. Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium. Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć. Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć. Co przydarzyło się złego, zapomniałem. Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem. Nie czułem w ciele żadnego bólu. Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle. (W zbiorze Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, 1974)

ierwsze wrażenie jest oszałamiające. Pielęgnowanie ogrodu, czyli czynność szlachetna z jednoczesnym przybliżeniem przestrzeni („niebieskie morze i żagle”). Coś jakby skrót ewolucji człowieka od pozycji zgiętej, pochylonej do pionowej, pozwalającej ogarnąć to, co dzieje się dokoła, sięgnąć poza tu i teraz . Jest w tym zespoleniu różnych perspektyw „oddech”, zapowiedź nieograniczonych możliwości. Słowo „widziałem” można by dopełnić słowami odkryłem, zachwyciłem się. Zmiana pola widzenia harmonijnie wpisuje się w atmosferę szczęśliwego dnia. A jeszcze wyznania świadczące o stanie satysfakcji życiowej, wypływającej ze zgody na to kim się jest. W sumie staje przed nami człowiek kompletny, nienaruszalny, spełniony. A jednak im bardziej wgłębiam się w treść tego liryku, tym bardziej ogarnia mnie uczucie dyskomfortu. Dlaczego? Dlatego, że mu nie ufam. Weźmy wers czwarty: „Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć”. Czyżby? Nawet tego ogrodu? Nawet kwiatu kapryfolium, nie mówiąc już o kolibrach? Wymienione elementy nie należą, ma się rozumieć, do rzeczy w znaczeniu przedmiotów będących czyjąś własnością. Należą do otoczenia, które dzielimy, więc w jakimś sensie posiadamy. Autor najwyraźniej czuje się wśród nich znakomicie i wątpię czy tak chętnie zrezygnowałby z nich. A dlaczego żadnej rzeczy by nie chciał? Zapewne dlatego, że ma ich dosyć, a nawet w nadmiarze. Dodatkowe nie są mu potrzebne. Przypuśćmy nawet, że postanowił wyrzec się materialnego dostatku, wzgardził dobrami, za którymi podążają inni. Wyeliminował swoje potrzeby w imię wyższych celów. Wybrał ascezę, która jest w równym stopniu cnotą, co pychą (podejrzewam go o to drugie). Teraz idą słowa: „Nie znałem nikogo, komu warto byłoby

zazdrościć”. Ale to było w czasie przeszłym. Co by się stało, gdyby zetknął się z kimś takim obecnie? Czy nie ukłułoby go przykre uczucie: a jednak ktoś jest ode mnie lepszy, a za nim popłynęłoby niezadowolenie z tego odkrycia. Sposób, w jaki zdanie jest podane, dopuszcza słabość, przez co łagodzi wywołującą niedowierzanie stanowczość poprzedniego wersu. „Co przydarzyło się złego, zapomniałem”, głoszą kolejne słowa. Ale jak to możliwe, skoro ich autor pamięta, że to było złe? Coś musiało pozostać, coś co gnębi (np. drobny „poślizg etyczny”), co chciałoby się wyrwać z korzeniami, a nie można. Więc znajduje się tylko jedno wyjście: zepchnąć w niepamięć, udać, że nie było, czyli uciec się do nieprawdy. A może tu chodzi o wybaczenie sprawcom, czy usprawiedliwienie okoliczności, w których to zło się przydarzyło? Może. Ale następujące po tym oświadczenie „Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem” wzbudza szacunek, bo oznacza: nie wypieram się siebie. Zdanie znajduje się w opozycji do poprzednich wynurzeń, skłaniających do sceptycyzmu. Wers porusza dlatego, że czujemy się obdarowani autentycznym wyznaniem. Jest jeszcze jedno stwierdzenie. „Nie czułem w ciele żadnego bólu”. Dobra wiadomość. Ale co z nie-ciałem? Co z całą dziedziną, którą określilibyśmy mianem duchowej? Czy i tam nic nie dokucza? Czy trwa niezamącone ukontentowanie? Kto nam to wszystko mówi? Kto przyznaje, że nie ma pragnień, że uniknął negatywnych uczuć (zazdrość), że wyeliminował z pamięci zło, sugerując w ten sposób, że nad tym wszystkim zapanował? Nie człowiek nam to mówi, ale posąg, od którego ciągnie przejmujący chłód. Piękny jest Dar Miłosza, ale odpychający.

Przepis na dobry reportaż jest bardzo prosty…

Z

darzają się takie teksty w życiu reportera, które powodują, że choć on sam nie zalicza ich do najlepszych, dzięki nim jego nazwisko wypływa w świat. W przypadku Ryszarda Kapuścińskiego, którego wielu uważa za jednego z najważniejszych polskich reportażystów to nie Cesarz, ale To też jest prawda o Nowej Hucie był przełomem, który sprawił, że zauważono jego nazwisko i, jak pisze Mariusz Szczygieł – autor antologii polskiego reportażu, pogratulowano mu siły reporterskiego ciosu, i – żeby nie był już tak waleczny – wysłano go za granicę. Wszystko zaczęło się 21 sierpnia 1955 roku, kiedy w tygodniku „Nowa Kultura” ukazał się Poemat dla dorosłych Adama Ważyka o beznadziejnym życiu robotników, budowniczych Nowej Huty. Polska Ludowa była przecież krajem cudownym, w którym wszystkim żyło się radośnie i szczęśliwie, a robotnik był powszechnym ideałem. To on tworzył pion szczęścia w PRL-u i wiersz uznano za bluźnierstwo, był aspołeczny. Dwudziestotrzyletni Kapuściński został wysłany przez redakcję „Sztandaru Młodych” do Nowej Huty, aby pójść tropem poematu Ważyka. Młody reporter zaczął swoją pracę od odnalezienia znajomych, których tam miał. Ci zaś potraktowali go jak swojego i bez ogródek powiedzieli, że to, o czym pisał Ważyk to jedynie wierzchołek góry lodowej. Po ukazaniu się reportażu pracę straciła nie tylko redaktor naczelna gazety, ale również cenzor, a Kapuścińskiego wysłano w świat. Reportaż Ryszarda Kapuścińskiego jest jednym ze stu pięćdziesięciu opublikowanych w 100/XX. Antologia

polskiego reportażu XX wieku pod redakcją Mariusza Szczygła. Pierwsze dwa tomy (prawie dwa tysiące stron!) ukazały się w 2014 roku i zawierały sto wybranych reportaży ubiegłego stulecia. Szczygłowi w pracy pomagała co prawda rada programowa, ale jak sam przyznaje, teksty były dobierane według jego uznania. Nie było wyjścia – zauważa we wstępie. Rok później na rynku ukazał się trzeci, i – jak zapewnia Szczygieł – ostatni tom, w którym znaleźli się ci, dla których nie wystarczyło miejsca w pierwszych dwóch, a którzy na to zasłużyli. „Z niektórych zdobyczy jestem szczególnie dumny” – pisze we wstępie do trzeciego tomu. I dodaje: „Mało kto wie, że w drugiej połowie lat trzydziestych polscy dziennikarze pisali relacje z niemieckich obozów koncentracyjnych. Albo o tym, że aż ośmiu polskich korespondentów wojennych wydało książki o wojnie domowej w Hiszpanii”. Z wyborem autorskim zawsze jest tak, że można się z nim zgodzić lub nie. Jedno jednak trzeba przyznać – Mariusz Szczygieł stworzył pierwszą z prawdziwego zdarzenia antologię polskiej szkoły reportażu, o której głośno w świecie. Jest to nie tylko opowieść o Polsce minionego (i nie tylko!) wieku, ale i świecie. Są w niej historie wielkie: zabójstwo Narutowicza, publiczne palenie książek po dojściu Hitlera do władzy, strajk dzieci we Wrześni czy bombardowanie Madrytu w czasie wojny domowej. Jest opis świata: Rosja, Indie, Czeczenia czy Kongo. Jest wojna, przestępczość, bieda, śmiech, zjawiska codzienne i… nadnaturalne.

Piszę o tym dopiero teraz, bo tyle czasu zabrało mi przeczytanie tych trzech ogromnych tomów. Dzisiaj takich reportaży się już prawie nie pisze. Z Kapuścińskim można się zgadzać, lub nie. Ale w jednym trzeba przyznać mu rację. Według niego przepis na dobry reportaż jest bardzo prosty: Na jedną stronę napisaną przypada sto przeczytanych. Bez dobrego przygotowania nie ma dobrego tekstu. Wie o tym Szczygieł – jego wprowadzenia do reportaży świadczą o niezwykłej wiedzy oraz ciężkiej pracy. Chwała ma za to. Roman Waldca


wędrowki po londynie |25

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Ze szkicownika Marii Kalety: Sir Horace Jones (1819-1887) to bardzo interesująca i zasłużona postać w panteonie angielskich architektów. Urodził się w zamożnej rodzinie, więc odebrał staranne wykształcenie, którego obowiązkową częścią była podróż do Włoch i Grecji, tak aby na miejscu móc studiować pozostałości modnej wówczas starożytnej architektury. Był długoletnim członkiem, a potem prezydentem Królewskiego Instytutu Brytyjskich Architektów (Royal Institute of British Architects), pełnił ważną, ceremonialną rolę w londyńskiej loży masońskiej (Freemason Grand Superintendent of Works), z rąk królowej Wiktorii otrzymał tytuł szlachecki. Wśród pełnionych funkcji była też odpowiedzialna rola Naczelnego Architekta i Mierniczego miasta Londynu. Drugi człon tego oficjalnego tytułu brzmi dzisiaj trochę zabawnie w czasach powszechnego zastosowania urządzeń pomiarowych wykorzystujących światło lasera czy GPS-ów sterowanych satelitarnie. W historii architektury jego nazwisko zawsze kojarzone będzie z budową słynnego na cały świat Tower Bridge. Jest z tym trochę zamieszania, bo za skomplikowaną i nowatorską na tamte czasy stronę inżynierską tego projektu odpowiedzialny był John Wolfe Barry i to on dokończył budowę mostu kilka lat już po śmierci głównego architekta. Sir Horace Jones był oczywiście odpowiedzialny za

Leadenhall Market

powstanie wielu innych budynków, w tym kilku projektów londyńskich targowisk. Z tych najważniejszych, jak Covent Garden, Spitalfields, Borough, Billingsgate, Smithfield i Leadenhall, trzy ostatnie są jego autorstwa, a Leadenhall Market stał się moim ulubionym. To bardzo niezwykłe miejsce dokładnie w samym środku rzymskiego Londinium, a najstarsze dokumenty historyczne wspominające o tym targowisku sięgają XIV wieku. Dzisiaj jest ono otoczone współczesnymi wieżowcami, które wyrosły tu w przeciągu ostatnich kilkunastu zaledwie lat. Do Gherkina, Walkie-Talkie, Cheesgratera czy siedziby Lloydsa jest zaledwie pięć minut spacerem. Targowisko, jakie widzimy dzisiaj, zbudowane zostało w 1881 i składa się z szeregu jednopiętrowych budynków z frontowymi kolumnadami, które tworzą dwa przecinające się na planie krzyża pasaże przykryte żebrowanymi sklepieniami. Cztery ozdobne bramy wejściowe do pasaży zamykają całość. Dawny zewnętrzny wiktoriański splendor tej architektury zniknął przytłoczony przez sąsiednie o wiele wyższe budynki, ale targ nieoczekiwanie ukazał swój szczególny wewnętrzny urok wyrażający się zarówno w charakterystycznej purpurowej kolorystyce, jak i w finezyjnych detalach odlanych w żeliwie. Na starych rycinach widać, że kiedyś handlowano tu głównie mięsem, ale dzisiaj zapraszają nas wyłącz-

nie małe urokliwe sklepiki tętniące życiem w ciągu dnia. Turyści wpadają tu tylko przez przypadek, zagubieni w labiryncie szklanych wież, zdziwieni, że coś tak archaicznego można jeszcze spotkać. Jest to teraz najbardziej prestiżowy adres w Londynie, więc każdy deweloper gotów jest zapłacić dowolną ilość pieniędzy, aby zbudować tu jeszcze jeden nowoczesny wieżowiec. Na szczęście Leadenhall Market wpisany jest na listę zabytków, więc nie będzie to łatwe. Zwłaszcza że właściciele targowiska (jeśli w ogóle nazwa ta jeszcze tu pasuje) starają się ożywić to miejsce organizując co jakiś czas całkiem dramatyczne wydarzenia. Na przykład w czasie londyńskiej Olimpiady w 2012 roku biegła tędy trasa finałowego maratonu. Jest to też ulubiona przestrzeń filmowców, o czym można się przekonać oglądając jeden z londyńskich epizodów filmu o Harrym Potterze. W każdy weekend Leadenhall Market (i całe City zresztą też) przeraźliwie pustoszeje. Nie ma tłumu urzędników bankowego centrum świata w nieskazitelnych garniturach tłoczących się, aby pospiesznie coś zjeść podczas przerwy na lunch. Szkoda, że Harry Potter złamał swoją czarodziejską różdżkę, może mógłby od czasu do czasu na krótką chwilę przywracać do życia stary targ i ożywiać smoki usadowione na głowicach kolumn strzegących bram wejściowych tego magicznego miejsca.


26| kultura

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Fotograficzne archiwum Eltona Johna w Tate Modern Na ponad trzydziestu wydanych płytach zabierał nas w setki podróży. Teraz zabiera w podróż nieco inną. Żółta brukowana droga – na wskroś czasu i przestrzeni – prowadzi do ekscytującej ery. Ery, gdy fotografia zaczęła dorastać, odkrywać samą siebie. Na dobre wyzwoliła się z cienia malarstwa, którego formułę dotąd dość wiernie kopiowała. Zaczyna wierzyć, że może zapisać los. Los swój i nasz.

Adam Dąbrowski

nie wpadł do mnie pokazując parę zdjęć, między innymi Irvinga Penna. Zafascynowały mnie od razu – mówi w filmie towarzyszącym ekspozycji. Brassai – Węgier, który więszkość życia spędził we Francji – zabiera odwiedzających wystawę w ciemne, wilgotne zakątki Paryża. André Kertész zamienia swoje pejzaże miejskie w abstrakcje. Ansel Adams pokazuje majestatyczne pustkowia Stanów Zjednoczonych na granicy przełomu kulturowego. Jedna z sal z najbardziej spektakularną ekspozycją poświęcona jest narodzinom fotografii dokumentującej zmiany społeczne, która potem zamieni się w sztukę fotoreportażu, będącego dziś nurtem dominującym. Bardzo dużo tu prac z programu Farm Security Administration – rządowej inicjatywy dokumentowania Stanów Zjednoczonych po krachu lat trzydziestych XX wieku. Piorunujące wrażenie robi Migrant Mother Dorothei Lange, o której Elton John mówi: – To ikoniczna fotografia. Ale cała ta era amerykańskiej historii jest ważna. Zniszczyła tak wielu ludzi – jak w Gronach gniewu Johna Stein-

T

ytuł wystawy to The Radical Eye. Ale równie dobrze mogłaby się nazywać Radykalne oczy. Tyle tu perspektyw, spojrzeń i strategii wizualnych. – W tym okresie aparat jest używany na mnóstwo sposobów. Mamy Rodczenkę w Związku Radzieckim, mamy Moholy Nagy’ego w Bauhausie, surrealistę Man Raya. Cała gama spojrzeń – a każde jest radykalne na swój sposób. Łączy je idea wskazująca na to, że aparat może zmienić nasze postrzeganie świata. Estetycznie, albo socjologicznie. Przemienić to, w jaki sposób rozumiemy rzeczywistość – mówi jeden z kuratorów wystawy, Simon Baker. Sir Elton John zaczął kolekcjonować fotografię na początku lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, w okresie, gdy wychodził z długoletniego uzależniania od narkotyków i alkoholu. – Nigdy dotąd nie zwracałem większej uwagi na fotografie. Aż do momentu, gdy mój przyjaciel

s nowy cza s.co.uk

nowycza

2015 FREE 39 ISSN 1752-03

215

LONDON

31

05-06/214-

s y cza now

miLiczb się statka coraz przedostać do Europy wrakami większa

zas.c

015 REE 2-0339 SN 175

1/211]

Y

nowy czas

October 2015

LONDON

April 2015 FREE ISSN 1752-03 39

[03/213]

nowyczas.co.uk

stra Dwaj panowie i… orkie

ZĘSN

EK SZC

MAR

E

NA CZASI ków zwarcie potom Nastąpiło emigracyjnego – środowiska anie sterów spadkotwarde trzym owitych” przez „praw alność plemikalna. bierców. Ment nieprzema enna jest

FELIETON

22 I PARAGRAF EUROPEJSK antów chcących a imigr

o.uk

yc now

12

08

LOVE? FREE or satisfaction1752-0339 y A physical friendISSN ship? Poetr passionate or the language [08/217] of encounter, respect? of mutual

WHAT IS

[03]

becka. Jest coś w tym spojrzeniu. Ta kobieta zmienia wyraz twarzy za każdym razem, gdy na nią patrzę. Z drugiej strony zauważymy eksperymenty formalne. Man Ray w Paryżu robi zdjęcia artystom i anarchistom. W latach dwudziestych fotografia portretowa zaczyna dopiero tworzyć swój język. Stąd ciekawe kąty, perspektywy... Po raz pierwszy artyści tak bardzo próbują oddać osobowość swoich bohaterów. To już nie jest zwykła reprezentacja tego, co na zewnątrz. Chodzi o coś głębszego.

Nieopodal – kolejne nowe i radykalne spojrzenie. Popatrzmy na ten niesamowity widok z wieży radiowej Moholy Nagy’ego. To radykalne odczytanie pejzażu. Mnóstwo tu zwykłych obiektów, które na przykład przy zbliżeniu zmieniają się w arabeski. – The Radical Eye pozwala fotografom uchwycić świat zupełnie inaczej niż robiono to wcześniej – podkreśla druga kuratorka, Shoair Mavlian. Wystawa The Radical Eye. Modernist Photography from Sir Elton John Collection w Tate Modern potrwa do 21 maja.

nowy czas

LONDON

nowyczas.co

.uk

Fot. Filip Ćwiżewicz

DON

LON

W YBRALI

> 25

ŚMY

[03, 06, 15] Andrzej Krauz podskakują e towarzyszy nam , na rozlany atramodebrać skakanki! W dobre i złe. Był rysun ek Jest dobrz najbardziej ent. I pomyśleć, że końcu przyszła kolej rysunek ten na kagańcem e…, był Media Stało się to, flagowym reprezenta ntem emigr ilustruje praktyki instyt spętane pióro, urodzeni i czego od dłuższego acji niezłomnej, ucji, która wychowan czasu się obaw jest i w wolnym suną się do ialiśmy, ale nieprzejednanych. nie sądziliśmy, z foyer POSKzastosowania cenzu kraju, potomkowie emigr że ludzie ry fizycznej, -u. Zamknąć tj. wyrzucenia acji niepodległościow nas jednak ej nie mogą. Do sądu iść egzemplarzy „Nowego ponie chcą. O Czasu” co chodzi?

[11]

Nas się czyta. Od dziesięciu lat!


drugi brzeg |27

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Alan Maćkowiak 1916 – 2017 Urodził się 29 marca 1916 roku w Berlinie. Przed wybuchem II wojny światowej ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim oraz Szkołę Podchorążych Artylerii w Toruniu. W kampanii wrześniowej 1939 roku uczestniczył jako oficer zwiadu, a następnie dowódca baterii artylerii lekkiej. Był uczestnikiem walk pod Różanem oraz nad Bugiem. Po agresji Związku Sowieckiego na Polskę dostał się do niewoli sowieckiej, z której zbiegł na Węgry gdzie został internowany. Z Węgier przedostał się do Francji gdzie uczestniczył w bitwie pod Lagarde jako oficer ogniowy. Od 1941roku przebywał w Wielkiej Brytanii. Służył w 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej, zaś w 1942 zgłosił się na kurs dla Cichociemnych, po ukończeniu którego został zatrzymany w ośrodku jako instruktor wyszkolenia fizycznego. Od września 1944 ponownie służył w 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Był uczestnikiem operacji „Market-Garden” w trakcie, której 18 września 1944 wylądował szybowcem Horsa 899 pod Arnhem. W trakcie operacji obsługiwał radiostację, służył w ochronie CKM-u i był sanitariuszem. 25 września został ranny i dostał się do niewoli niemieckiej w Oosterbeek. Od 31 października 1944 do 2 kwietnia 1945 był jeńcem

Oflagu IX A Spangenberg. Po powrocie do Wielkiej Brytanii w kwietniu 1945 powrócił do 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. W lipcu 1946 otrzymał przydział do 4 Pułku Artylerii Pancernej na stanowisku dowódcy 1 Dywizjonu. Został zdemobilizowany w grudniu 1947 w stopniu kapitana. Po zakończeniu służby wojskowej przeszedł kurs hotelarski i do 1957 roku prowadził pensjonat w Essex. Następnie był nauczycielem wychowania fizycznego w Bishop’s Stoftford College, zaś od 1964 roku przez kolejne 25 lat pracował jako trener klubu lekkoatletycznego Uniwersytetu w Oksfordzie. Przez wiele lat pracował także społecznie w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie. W 2000 roku został awansowany na stopień pułkownika. W 2007 wziął udział w realizacji filmu dokumentalnego pt. Honor generała, poświęconego gen. Stanisławowi Sosabowskiemu. Zmarł 31 stycznia 2017 roku. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda pośmiertnie awansował Alana Maćkowiaka na stopień generała brygady. Miałem szczęście poznać gen. Maćkowiaka osobiście w redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. Nie sądziłem, że miał już wtedy prawie 90 lat. Zawsze po-

godny i uśmiechnięty. Z energią godną pozazdroszczenia poświęcał swój czas na działalność społeczną. Bardzo wymierną, bo dotyczącą spraw sportowych, organizowania środowiskowej aktywności wśród najmłodszego pokolenia. Grzegorz Małkiewicz

Danuta Szaflarska

Wanda Dziedzic

1915 – 2017

1912 – 2017 Marzyła o karierze aktorskiej, ale przy wyborze kariery zwyciężył rozsądek i przyszła gwiazda wybrała Wyższą Szkołę Handlową, którą jednak po dwóch latach rzuciła. Rozpoczęła studia w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej w Warszawie. Zadebiutowała w 1939 roku na deskach Teatru na Pohulance w Wilnie. Wojna nie przeszkodziła jej w rozwoju kariery w teatrach konspiracyjnych, głównie warszawskich. Podczas Powstania Warszawskiego Szaflarska pełniła funkcję łączniczki. Po zakończeniu wojny grała w Teatrze Starym w Krakowie, później w Teatrze Kameralnym w Łodzi, i wszystkich najważniejszych teatrach w Warszawie – m.in. Współczesnym, Narodowym i Dramatycznym. W 1946 roku zadebiutowała w filmie Leonarda Buczkowskiego Zakazane piosenki. Film ten jak i rola w Skarbie w 1948 roku zagwarantowała Szaflarskiej pozycję pierwszej powojennej polskiej gwiazdy. W nowej historii kina aktorka zapisała się dzięki filmom Diabły, diabły (1991), Nic (1998), ale to dzięki roli w Pora umierać w reżyserii Doroty Kędzierzawskiej otrzymała wyróżnienie dla najlepszej aktorki na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2007 roku. Danuta Szaflarska zakończyła ostatecznie swoją karierę w listopadzie 2016 roku ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Legenda polskiego kina spoczęła w Alei Zasłużonych na Powązkach Wojskowych. W odczytanym podczas uroczystości pogrzebowych liście prezydent Andrzej Duda podkreślił, że aktorka była „świadkiem i uczestniczką dramatycznych losów naszego kraju w wieku XX”. Prezydent podkreślił, że „dla kilku generacji Polaków była dowodem, że ta myśląca trzcina, jaką jest człowiek, może oprzeć się wichrom nawet najtragiczniejszej historii”.

Urodziła się 2 października 1912 roku w Radziechowie (wówczas na terytorium II Rzeczypospolitej, dzisiaj Ukrainy). Podczas I wojny światowej mieszkała w Wiedniu. Do szkoły uczęszczała we Lwowie i Krakowie, po czym wyjechała na Śląsk, aby rozpocząć karierę nauczycielską. Po wybuchu II wojny światowej została wywieziona wraz z matką i bratem na Syberię. Po układzie Sikorski-Majski trafiła do obozu uchodźców w Valivade w Indiach gdzie uczyła polskie dzieci w szkole średniej. W 1947 roku wyjechała do Wielkiej Brytanii. Na przestrzeni lat Wanda Dziedzic pracowała w polskich szkołach na terenie południowego Londynu, a także brała aktywny udział w polskich organizacjach na emigracji, m.in. w Zrzeszeniu Nauczycielstwa Polskiego za Granicą i Kole Lwowian. Była członkiem Rady Narodowej (odpowiednika polskiego parlamentu w Londynie), a także wiceministrem oświaty i kultury w Rządzie RP na Uchodźstwie premiera Edwarda Szczepanika. Po raz pierwszy Polskę odwiedziła dopiero w grudniu 1990 roku, kiedy przyjechała wraz z ostatnim prezydentem na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim, aby przekazać insygnia władzy pierwszej demokratycznie wybranej głowie państwa, Lechowi Wałęsie. Prezydent Andrzej Duda nadał Wandzie Dziedzic pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. W uzasadnieniu prezydent napisał, że zmarła została uhonorowana „za wybitne zasługi w działalności na rzecz środowisk polonijnych w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej i za osiągnięcia w pracy publicznej, społecznej i charytatywnej”. W imieniu prezydenta Krzyż Komandorski przekazał rodzinie zmarłej podczas uroczystości pogrzebowych w kościele pw. Chrystusa Króla w Balham ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki. – Wanda Dziedzic była osobą głęboko zaangażowaną w życie polskiej społeczności na emigracji, o wielkim poczuciu misji i służby ojczyźnie. Polska na zawsze będzie wdzięczna za jej służbę – podkreślił Arkady Rzegocki.


nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

się do zdjęcia, nie przerywając pląsów. Nad wygiętymi jak łodzie dachami miasta wyłania się z porannych mgieł Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka; już po chwili postrzępiony masyw oślepia jak diament w pełnym słońcu.

Kolejka do kolejki

O świcie na Sifangjie, głównym deptaku miasta – „lidżiańskich Krupówkach” – tańczą starsze kobiety w ludowych strojach witając w ten sposób nowy dzień

Męski raj w cieniu smoka Marcin Kołpanowicz

W

lutym 1996 r. miasto Lijiang nawiedziło potężne trzęsienie ziemi, którego siła osiągnęła siedem stopni w skali Richtera. Większość murowanych budynków została doszczętnie zburzona, natomiast drewniane domy, wzniesione przez lud Naxi tradycyjnymi metodami bez użycia gwoździ znakomicie przetrwały wstrząsy. Dlatego, gdy przystąpiono do odbudowy miasta, postanowiono wykorzystać starożytne „wstrząsoodporne” metody konstrukcyjne i dziś całe centrum Lijiang ma jednorodną, drewnianą zabudowę (dzięki temu umieszczone zostało na liście światowego dziedzictwa UNESCO).

obok bezkształtnych kamiennych buł pysznią się, uzyskane przez ich oszlifowanie, bryły jaspisu podobne do żółtka w jajku sadzonym, na straganie warzywnym owoce dżakfruta wyglądają jak gigantyczne jeżowce (waga dojrzałego dżakfruta dochodzi do 35 kg). Restauracje reklamowane są wiszącymi przy wejściu zaschniętymi żeberkami, które przypominają zbroje wojowników ze starożytnego eposu. Wychodzę z hotelu wcześnie rano, by pospacerować uliczkami nie zalanymi jeszcze falą turystów, która pojawia się koło południa i wzbiera wieczorem. O świcie na Sifangjie, głównym deptaku miasta – „lidżiańskich Krupówkach” – tańczą starsze kobiety w ludowych strojach, granatowych czapkach i bordowych kaftanach, witając w ten sposób nowy dzień. Pozdrawiam je jedynym słowem, jakie znam w języki Naxi: „Alalali” – dzień dobry! Staruszki uśmiechają

To cel mojej dzisiejszej wyprawy. Nie, nie planuję wspinaczki na 5596 m, bo na taką wysokość wznosi się najwyższa z „głów” Nefrytowego Smoka. Utworzona z kruchego wapienia góra jest zagrożona lawinami i ekstremalnie niebezpieczna dla wspinaczy, a znaczną część jej powierzchni pokrywa niestabilny lodowiec. Najwyższy szczyt został zdobyty tylko raz – śmiałkami, którzy dokonali tego wyczynu w 1987 roku byli członkowie amerykańskiej ekspedycji, Phil Peralta-Ramos i Eric Perlman. Jednak przedstawiciele ludu Naxi do dziś nie przyjmują do wiadomości informacji, że ich największa świętość, tajemnicze i niedostępne mieszkanie boga Śnieżnej Góry zostało sprofanowane ludzką stopą, i to na dodatek – amerykańską. Nefryt pozostaje dla nich symbolem czystości, a wytryskująca ze skały woda, której przypisują uzdrawiające właściwości, potwierdza boskość tego miejsca. Ponieważ chiński turysta nie lubi się przemęczać, na jeden ze szczytów masywu doprowadzono (najwyższą w Azji) kolejkę linową. Dojechałem nią na górę w 10 minut, najpierw jednak musiałem odstać trzy kwadranse w serpentynowo zakręcającej kolejce czekającej na wagoniki. Przez ten czas obserwowałem z zaciekawieniem różne przykłady orientalnej urody, reprezentowane przez moich współkolejkowiczów, sam również będąc obiektem ich żywego zainteresowania. W Chinach przytrafiło mi się po raz pierwszy, że nie tylko ja robiłem zdjęcia miejscowej ludności, ale miejscowa ludność równie chętnie utrwalała na kliszy moją fizjognomię. Do dziś nie wiem, czy powodem tej niespodziewanej atrakcyjności była biała cera, broda, kapelusz czy też może omyłkowo brany byłem za Seana Connery – jednak zdarzały się dni, kiedy nawet 10 razy proponowano mi zdjęcie lub wspólne selfie. Gdybym pobył trochę dłużej w Państwie Środka, mógłbym ulicznym modelingiem spokojnie zarobić na miskę ryżu dziennie. W międzyczasie załamuje się pogoda, która – jak mówi

Wiekowe tancerki Lijiang, stolica królestwa Naxi, leży na wysokości 2400 metrów n.p.m., w najbardziej dziewiczym i nieskażonym przez przemysł zakątku prowincji Yunnan w południowych Chinach. Można powiedzieć, że miasto stało się zakładnikiem własnego powabu, „chińskim Zakopanem”, największą turystyczną atrakcją regionu, pełną sklepików z pamiątkami, knajpek, herbaciarni i kawiarni. Trudno oprzeć się zresztą urokowi wąskich stromych uliczek, poprzecinanych przez rzeczki i kanały, nad którymi rozpięto 300 kamiennych mostków. W ciemnozielonych wodach migają czerwone ryby, które łatwo pomylić z odbiciami cynobrowych lampionów wiszących na zewnątrz budynków. Nad kanałami pochylają się płaczące wierzby i kwitnące krzewy magnolii. Co krok uderza w nozdrza zapach imbiru, cynamonu, oleju kokosowego czy goździków. Z kawiarenki dochodzi odgłos wykonywanych na żywo tradycyjnych chińskich melodii zagłuszany przez rockowe riffy z pubu po przeciwnej stronie ulicy. Wzrok prześlizguje się po wystawach sklepów i kramów: w mrocznej pracowni krawca świecą czerwone, haftowane w kwiaty lotosu jedwabne suknie, na wystawie jubilera

Trudno oprzeć się zresztą urokowi wąskich stromych uliczek, poprzecinanych przez rzeczki i kanały, nad którymi rozpięto 300 kamiennych mostków


podróże |29

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

porzekadło ludu Naxi – jest zmienna jak twarz kochanki, i wagoniki unoszą się w górę wśród mlecznej mgły. Na szczycie – nie ma szans na zdjęcia, na które tak liczyłem. Temperatura bliska zera, silny wilgotny wiatr od strony lodowca i zacinający w oczy śnieg. Ludzie, nachyleni przeciw wiatrowi, mozolnie brną w stronę kamienia, na którym wypisana jest wysokość wzniesienia (4605 m), by udokumentować swój himalaistyczny wyczyn. Nie jest to proste: idąc kilka kroków po równej powierzchni męczę się, jakbym wspinał się pod stromą górę, a dziewczyna sunąca przede mną zaczyna się słaniać i prawie osuwa się na ziemię – to efekty odczuwalnego na tej wysokości rozrzedzenia powietrza. Na szczęście jej partner podaje dziewczynie puszkę z tlenem, w jakie zaopatruje się większość wjeżdżających na Śnieżną Górę, i już po chwili prowadzi lekko zataczającą się dziewczynę do budynku stacji. Po krótkiej chwili spędzonej w krainie niegościnnego boga Śnieżnej Góry ja również wracam do kolejki i zjeżdżam na dół, by zdążyć na plenerowe widowisko, które odbywa się u jej podnóża.

Teatr w cieniu smoka „Impresja z Lijiang” to godzinny musical, wyreżyserowany przez Zhanga Yimou, autora ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 roku. Gdy świeci słońce, można się na widowni nieźle spiec, gdy od strony lodowca zawiewa wiatr i śnieg – można przemarznąć na wylot, a dzięki nieprzewidywalności pogody pod Śnieżną Górą, podczas jednego przedstawienia jest szansa na zaliczenie obu tych atrakcji. Przedstawienie warte jest jednak poświęceń. Aktorzy występują codziennie, bez względu na kaprysy aury, a w razie deszczu lub śniegu organizatorzy wypożyczają widzom obszerne peleryny, w kolorach turkusu i fioletu, kontrastujące z krwistoczerwoną sztuczną skałą, która stanowi scenografię musicalu – bo naturalną scenografię tworzy królująca nad plenerowym teatrem Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka. „Impresja” to zbyt skromne słowo na określenie monumentalnego oratorium, w którym udział bierze 500 aktorów, tancerzy i śpiewaków. Są tu chóry męskie i żeńskie, zbiorowe sceny pracy, tańca i walki. Górale okryci skórami jaków, w skórzanych „kowbojskich” kapeluszach galopują wokół widowni na małych konikach, wywijają koperczaki na blatach stołów, uderzają w potężne bębny; wieśniaczki dźwigają na plecach ciężkie kosze, tańczą w weselnym orszaku i składają religijne ofiary. Całość obficie okraszona jest chlorkiem amonu, czyli syntetycznym dymem wypuszczanym w stosownych momentach z ukrytych w scenie rurek, i wzbogacona uruchomionym w finale wodospadem, który majestatycznie przelewa się przez krawędź sztucznej półki skalnej. Komercyjno-popowa oprawa nie niszczy jednak autentyzmu pieśni, tańców, strojów, a zaangażowanie artystów wykonujących skomplikowane figury taneczne w strugach deszczu budzi prawdziwy podziw.

Krzepkie niewiasty Obyczaje i struktura społeczna Naxich są zaiste godne uwagi. Przez wieki mężczyźni tego ludu zajmowali się eksportowaniem jedwabiu i herbaty do Tybetu oraz sprowadzaniem do Chin szafranu, ziół i leczniczych grzybów. Karawany jaków przemierzające wysoko położone przełęcze potrzebowały czterech miesięcy na drogę w jedną stronę i tyle samo czasu na powrót. Kobiety, pozostawione same sobie przez dwie trzecie roku, zajmowały się nie tylko kuchnią i dziećmi, ale stopniowo nauczyły się wykonywać wszystkie męskie prace, włącznie z najcięższymi, takimi jak uprawa pól i budowa domów. Na odcinku kręgosłupa lędźwiowego stroju kobiet Naxi znajduje się charakterystyczna osłona ze skóry jaka, która służyła jako amortyzacja dla kamieni i innych materiałów budowlanych, transportowanych

na plecach przez krzepkie niewiasty. Z czasem panie całkowicie przejęły władze nad rodziną, zabrały się także za prowadzenie interesów i dziś właścicielami wszystkich sklepów w Lijiang są kobiety. Mężczyźni, gdy wracali do domu na cztery miesiące w roku, zajmowali się nicnierobieniem: palili długie fajki, grali w domino i bawili się z dziećmi; dlatego właśnie Lijiang nazywany bywa męskim rajem.

Brunek wieczorową porą O ile matriarchalny system ludu Naxi można wytłumaczyć przedłużającą się nieobecnością samców w gospodarstwie domowym, o tyle trudno znaleźć uzasadnienie dla obyczajów zamieszkującego nieopodal ludu Mosuo. To najbardziej matriarchalna i matrylinearna społeczność w Chinach – kobieta rządzi tu całym domem, zaś dziedziczenie następuje wyłącznie w linii żeńskiej. Głowa rodziny, zwana „ach mi”, decyduje o losie wszystkich członków rodziny zamieszkałych pod jej dachem (ich liczba może dochodzić do trzydziestu), a przeczuwając zbliżającą się śmierć, wyznacza swoją następczynię. Najbardziej oryginalnym aspektem życia rodzinnego Mosuo jest jednak tzw. „chodzone małżeństwo”. Polega ono na tym, że małżonkowie nie mieszkają pod jednym dachem, zaś „żona” odwiedzana jest w nocy przez wybranego przez siebie mężczyznę z innego domu. Wszystko odbywa się w tajemnicy, a „mąż” musi opuścić jej sypialnię przed wschodem słońca. Nie będzie on miał też żadnych praw do spłodzonego w ten sposób potomstwa, ani też żadnych moralnych, prawnych czy kulturowych wobec niego obowiązków – dziecko wychowywane jest wspólnie przez mieszkańców domu, w którym przyszło na świat, zaś ojca zastąpują mu wujowie (bracia matki). „Pary małżeńskiej” nie łączy wspólnota majątkowa ani żadne inne zobowiązania, więc kobieta może w dowolnym momencie odrzucić aktualnego partnera i wybrać sobie następnego, choć należy zaznaczyć, że „chodzone małżeństwa” monogamiczne nie należą wśród Mosuo do rzadkości.

Dlaczego Naxi nie jedzą żab Po obejrzeniu „Impresji z Lijiang” wybieram się jeszcze do wsi Yushui. Znajduje się w niej muzeum i szkoła, w której mędrcy dongba nauczają pisania i czytania w jedynym używanym jeszcze do dzisiaj na świecie piśmie obrazkowym. Lud Naxi uchodzi za kulturową „żywą skamielinę”, gdyż przechował wiele starożytnych obyczajów, wymarłych w innych zakątkach globu. Należy do nich szamanistyczna religia, nakazująca oddawanie czci bóstwom przyrody.

Restauracje reklamowane są wiszącymi przy wejściu zaschniętymi żeberkami, które przypominają zbroje wojowników ze starożytnego eposu

Największym z nich jest ludzko-wężowa hybryda, której ogromna, wykonana z mosiądzu rzeźba, ustawiona w sanktuarium pod gołym niebem na środku sztucznego jeziora, góruje nad czterema pomniejszymi bożkami – między innymi człowiekiem-żabą. Cześć oddawana tym zwierzęcym totemom sprawia, że Naxi, w odróżnieniu od większości mieszkańców Chin, nie spożywają mięsa węży ani żab. Gdy dotarłem do tej świątyni, jeziorko spowijała gęsta mgła; wyłaniała się z niej ponura statua pogańskiego bożka, tajemniczo połyskująca złotymi refleksami. Na ołtarzyku u jego stóp (a właściwie kobr, promieniście zwisających z sukienki bóstwa) spoczywała ofiara z pomarańczy, granatów i melonów, a w stojącym na brzegu kominku dymiły kadzidełka. Ze stawu wypływa przedzielona małym wodospadem rzeczka i wpada do jeziora, w którym pluskają dorodne złote pstrągi oraz inne, nieznane mi ryby o skórze w czarno białe plamy. Mają one niecodzienny zwyczaj obracania się na plecy i pływania do góry brzuchem, co sprawia, że wyglądają jak nieżywe albo przynajmniej nieprzyzwoicie obżarte. Autor jest artystą malarzem, podróżnikiem, współpracownikiem pisma „Poznaj Świat”.

Gdybym pobył trochę dłużej w Państwie Środka, mógłbym ulicznym modelingiem spokojnie zarobić na miskę ryżu dziennie


30| historie nie tylko zasłyszane

nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

Zapiski z ulicy Lubartowskiej: Osama bin Lublin

Bernard Nowak

B

ył przyjacielem Abdula, przychodził więc do mojego domu dość często. Znając się na początku z widzenia, powoli zaprzyjaźnialiśmy się także my. Osama miał zupełnie inną naturę niż Abdul. Jego ambicje szły w stronę kulinariów, muzyki, no i kobiet. Był, można powiedzieć, arabskim Dionizosem. Dzięki niemu poznałem przysmaki wspaniałej arabskiej kuchni, wiele lat przed tym, zanim pojechałem na Bliski Wschód. Osama urządził u Abdula, czyli w podpiwniczeniu mojej willi, kilka spotkań. Podane tam przysmaki przewyższały finezją wszystko, co można było wówczas w Lublinie zjeść. Sałatki, pasty, warzywa, ryby i sery – to wszystko, co podlega psuciu wolniej niż mięsa – pięknie przybrane, zastawiały wielki polski stół. Istotą dań były przyprawy – bo przecież jaja mieliśmy polskie, sery też. Także ryby przypłynęły z rybnego na Krakowskim (znajdował się tam, gdzie dziś, na Deptaku, mieści się CityBank). Osama wydobywał z najprostszych komponentów najbardziej orientalne smaki. Oczywiście sam, bo kobiety, mimo że Polki i blondynki, nie miały do kuchni dostępu. Do tego wszystkiego serwowane było wino, białe, z owym charakterystycznym posmakiem, znanym wszystkim, którzy arabskich win próbowali. Były to uczty, że hej. Kobiet, jak przystało na Dionizosa, Osama miał kilka, w tym nigdy mniej niż dwie na raz. Wszystkie liczyły na ślub – i wszystkie marzyły o wyjeździe. Na szczęście dla nich nigdy do tego nie doszło. Pasją Osamy była muzyka. Przynosił taśmy ze smętnymi melodiami, które nas, Słowian, mocno chwytały za serce. Osama tłumaczył nam teksty. Były zazwyczaj o miłości. Ale – jak to bywa na Wschodzie i co znamy z Pieśni nad pieśniami – miłość do kobiety przeplatała się z tą do kraju, a podnoszona wyżej, łączyła się z Bogiem. Z Allahem, czerpiąc z językowego skarbca Koranu oraz klasycznej arabskiej literatury. Z wielkiej kultury. Tej, która istniała w czasach, gdy nasi przodkowie, wciąż jeszcze odziani w skóry, uciekali przed niedźwiedziem na drzewo. To dzięki Osamie poznałem palestyńską pieśniarkę Oum Kolthoum; gdy potem znalazłem się w Jaffie, dobrze wiedziałem, co kupić. Osama był też bojownikiem. Należał do Organizacji Wyzwolenia Palestyny i pełnił wśród studiujących w Polsce funkcję pierwszego sekretarza. Raz na trzy miesiące, zgodnie ze statutem, organizował zebrania. Kilka odbyło się w moim domu – a ja pisałem na tę okoliczność programowe referaty. Osama twierdził, że lepiej niż on znam polski, więc pójdzie mi to szybciej. Rzeczywiście, było wcale łatwo, przecież do szpiku kości byliśmy przesiąknięci proletariacko-wzywoleńczą

retoryką. Wystarczyło obok Amerykanów postawić Izrael, pamiętać o wrogu wewnętrznym oraz niebezpieczeństwie lewackości. Na koniec trzeba było zredagować okrzyk – i przemówienie lśniło jak nowe. Można było spokojnie zasiąść do stołu. Ów okrzyk się troszkę zmieniał. Raz było to „Niech żyje!…”, czasem „Precz z amerykańskim…”, innym razem akcentowałem niezłomną przyjaźń z wielkim narodem. Bez względu jednak na szczegóły, zawsze musiało się pojawić: „Niech żyje komunizm!” oraz „Niech żyje wolność!”. To był mój pomysł i osobisty wkład. Gdy wpisałem to pierwszy raz, Osama od razu się zdziwił. Dopiero po wyjaśnieniu, że komunizm i wolność nie są pacynkami tej samej bajki, ze śmiechem na propozycję przystał. Także on przyjechał do Polski z ideologicznych powodów.

Ale nie przyjechał na studia, nic na to nie wskazywało. Przyswajał wiedzę niechętnie, szczególną idiosynkrazją darząc medycynę. Nigdy nie przebył pierwszego roku, powtarzał go chyba z pięć razy. Powinien być dawno z uczelni usunięty, ale uniemożliwiała to silna pozycja w OWP. Nie tylko więc studiował, ale jeszcze otrzymywał stypendium. Bardzo mu potrzebne, bo z czego miałby urządzać libacje. Trochę ciągnął od rodziców, jednak skromne kwoty nie były w stanie pokryć wszystkich partyjnych potrzeb. W końcu jednak przebrał miarę. W połowie lat osiemdziesiątych, gdy władze stanu wojennego ogłosiły NEP, Osamie stypendium cofnięto. Musiał wracać do kraju. Z nieukończonym pierwszym rokiem. Ciekawiło mnie, jak wytłumaczy to rodzicom. W czasie spotkania z Abdulem zapytałem go o to. Okazało się, że Osama wybrnął z sytuacji wcale gładko. Opowiedział rodzicom, że w związku z papieską wizytą usunięto z Polski wszystkich podejrzanych, zaś on, jako sekretarz OWP, znalazł się w pierwszej grupie. Gdy kilka lat potem zdarzyła się tragedia WTC, przez moment przemknęło mi przez myśl, czy aby nie znalazł się w grupie porywaczy. Ale nie. To niemożliwe. Mój Osama kocha kobiety, wino i śpiew.

Aby język giętki…

Pieskie życie

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

szczegóły str. 7

Nas się czyta… …od dziesięciu lat!

P

ies towarzyszy człowiekowi od tysięcy lat. Jest jego przyjacielem, przewodnikiem, partnerem w pracy czy też pomocnikiem w gospodarstwie. Nic więc dziwnego, że zwierzak ten bardzo często pojawia się również w naszym językowym obrazie świata. I to w rozmaitych sytuacjach. Szczęściarzem jest ten, kto ma przyjaciela wiernego jak pies. Niełatwe natomiast jest życie z francuskim pieskiem. Jeszcze gorsze z tym, który łże jak pies. Są też i tacy, którym wszystko udaje się psim swędem, choć zupełnie się nie przykładają do swych powinności lub zabierają się do wielu spraw jak pies do jeża, mimo że jest to ich psi obowiązek. Ktoś inny z kolei jest wyszczekany jak pies. Oj, ten to nie da sobie w miskę zaglądać ani w kaszę napluć. Obce też jest mu powiedzenie: nie dla psa kiełbasa, bo w jego mniema-


nowy czas | marzec 2017 (nr 3/228)

historie nie tylko zasłyszane |31

Pan ZenobiuSZ Klucz Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

– Wiosnę to można wręcz posmakować w powietrzu, pachnie jak świeży chleb – mówi Zenek. Z zapałem rzuca kijki wysoko w powietrze, a mój pies łapie je w locie i szczeka jak oszalały. – Irenka, popatrz na tego twojego psa, on zawsze się cieszy, ze wszystkiego, a najbardziej wtedy, kiedy się poświęca mu uwagę. Patrzę na Zenobiusza oddalającego się od ławki w poszukiwaniu następnych patyków dla psa. Po chwili wraca z całym naręczem różnej wielkości, siada obok mnie na ławce, obejmuje mnie ramieniem i mówi: – Zakochałem się, Irenko. Jestem zakochany. Patrzę na niego zdumiona i delikatnie się od niego odsuwam. Zenobiusz zaczyna się śmiać, rzucając następny patyk w powietrze. – W tobie, Irenko. W tobie się zakochałam. Kiedyś wiele

niu zasługuje na wszystko, co najlepsze, należy mu się to jak psu buda lub zupa. Nawet jeśli tak nie jest. Nie może zatem dziwić, że jego otoczenie lubi go jak psy dziada w ciemnej ulicy. Ale czy naprawdę warto się takim przejmować? Pies z nim tańcował! Z kolei ciężkie życie – żeby nie powiedzieć psi los czy żywot – ma ten człowiek, któremu się nie powiodło i z powodu pieskiego apetytu, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności lub własnej głupoty zszedł na psy. Nie ma środków do życia, z domu został wyrzucony jak pies, ubranie na nim też wygląda jak psu z gardła wyciągnięte. No cóż, szalał jak pies spuszczony z łańcucha, zatem sam sobie winien. Jego wybryków mają już dość nawet przyjaźnie nastawieni do niego ludzie. Wszyscy tylko wieszają na nim psy i nikt już nie chce mu pomóc. Ani pies w jego sprawie ogonem nie kiwnie. Doigrał się, więc pies go trącał. On sam zaś nie żali się i nie prosi o cokolwiek – psi płacz nie idzie bowiem do nieba. Czasami jednak czyjaś sytuacja życiowa diametralnie się zmienia zupełnie nie z jego winy. Po prostu ten ktoś nie był czujny ani ostrożny jak pies. Albo dał się innym wykorzystać, zapominając, że jak się da psu palec, to rękę odgryzie. No i mu nie wyszło. Klapa, zdechł pies. Został na końcu, a ostatnich gryzą psy. Może też niepotrzebnie opowiadał o swoich planach niepomny na to, że jak pies je, to nie szczeka, bo mu miska ucieka. I wszystkie jego pomysły zdały się psu na buty. Teraz trochę czuje się jak zbity pies i nawet tak wygląda. Mu-

lat temu to nawet tak myślałem, że może się kocham w tobie, ale w miłości to potrzeba uczucia z dwóch stron. Wiesz, to tak jak z kwiatem i z wodą – jak się go nie podlewa, to kwiat więdnie. – No to opowiadaj o tej twojej miłości – mówię, patrząc podejrzliwie na Zenobiusza. – Wiesz, ja już mam czterdzieści parę lat – zaczyna Zenek – więc tak właściwie się zastanawiam, czy to jest miłość, czy po prostu kryzys wieku średniego. Już tyle lat marzę, aby sobie kupić motor. Najbardziej to marzy mi się harley, ale na to chyba nigdy nie będzie mnie stać. Zenek wyciąga telefon z kieszeni i zaczyna pokazywać mi zdjęcia błyszczących chromem motocykli. Z zapałem opowiada, jakie parametry ma każdy motor, jaki kolor mu się najbardziej podoba. – Danusi, mojej żonie, nie podoba się ten pomysł z motorem. Mówi, że to niebezpieczne. Ja jeszcze pamiętam, jak byliśmy młodzi i miałem taką starą jawę, którą sam wyremontowałem i jeździłem z Danusią po lasach i starych wiejskich drogach. Ona wtedy miała długie włosy i zawsze je rozpuszczała, mówiąc, że uwielbia, jak wiatr te włosy jej czesze. Tak mówiła – że wiatr jej włosy czesał. Wtedy nie mieliśmy kasków, ale ona nie uważała, że to niebezpieczne. Teraz nosi te włosy uczesane w taki kok i nie można ich nawet dotknąć, bo co rano spędza godzinę na budowaniu tego koka. Zenobiusz milknie na chwilę i zapala papierosa. – Mój kolega też się śmieje ze mnie i mówi, że w moim wieku to normalne, że kupuje się nowy błyszczący motocykl albo się bierze nową żonę. Powiedział mi, że to właśnie są symptomy wieku średniego, tego kryzysu, że niby człowiek chce drugą młodość przeżyć. Widzisz, Irenko, u mnie to musi być jakiś duży kryzys, bo ja i motor chcę, i w innej kobiecie się zakochałem. Choć tak naprawdę to nie wiem, czy zakochałem się

w niej czy też w tym, że ona mi mówi, że mnie kocha. Nikt już dawno nie mówił do mnie takich rzeczy, jak ona. Mówi mi, jaki jestem cudowny. Motory też lubi. Znam ją już wiele lat, ale tobie nigdy o niej nie mówiłem, bo dopiero niedawno zaczęło się coś między nami dziać. Zenobiusz wyciąga z kieszeni telefon i zaczyna znowu czegoś szukać. Zastanawiam się, czy za moment zobaczę fotografię tej tajemniczej kobiety. Po chwili Zenek pokazuje mi kolejne zdjęcie motoru. – O, zobacz, na taki mnie stać. Czasami nie można mieć tego, co się naprawdę chce. Jeżeli chodzi o Jolkę, bo ona ma Jolka na imię, to właśnie jest trochę inaczej niż z tym motorem. Jolka jest ucieleśnieniem kobiety, o której zawsze marzyłem. Jest spokojna i szalona zarazem. I ona tak ładnie mówi o miłości. Poza tym ma długie włosy, które zawsze nosi rozpuszczone. Sam nie wiem, co mam robić. Danusi nie chcę skrzywdzić. Ale zobacz, co do mnie wczoraj napisała Jola. Zenek podaje mi telefon z wyświetlonym na ekranie SMS-em: „Zostawiłam klucz pod wycieraczką. Będzie tam przez tydzień. Jola”. Oddaję Zenobiuszowi telefon. – To dlaczego jej nie odpowiedziałeś? – No bo właśnie nie wiem, co mam odpowiedzieć, Irenko. Ona jakby daje mi tydzień czasu, że niby co? Że jak pojadę do niej i wyjmę ten klucz spod tej wycieraczki i wejdę do niej, to chyba będę już musiał zostać. Tę wiadomość to ona już dwa dni temu do mnie wysłała, a ja ciągle się nad tym zastanawiam, czy wyjąć ten klucz spod tej wycieraczki, czy nie. Może to minie, ten kryzys. A może jednak byłoby rozsądniej kupić tylko ten motor… Zenek bierze następny kijek i rzuca go bardzo daleko. Po czym dodaje ściszonym głosem: – Tylko z kim ja będę na tym motorze jeździł?

si się także zadowolić tym, co mu zostało. Ale dobra psu i mucha. Są również i tacy ludzie, którzy realizują swoje zamierzenia mimo rozmaitych przeciwności. Nie zważają na słowa krytyki, niesłusznej zresztą, bo wiedzą, że jak ktoś chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Nie przejmują się zatem. A niech się inni czepiają jak rzep psiego ogona, oni robią swoje. Psy szczekają, karawana idzie dalej. I w związkach bywa rozmaicie. Niezgodna para żyje jak pies z kotem. Gryzą się jak psy, warczą na siebie albo też odszczekują się sobie nawzajem, traktując jeden drugiego jak psa. Czasami znaczą dla siebie tyle, co dla psa mucha. Jakkolwiek byłoby, nie należy się jednak w taką kłótnię mieszać, bo gdy się swoje psy kąsają, to się i pogodzą. Może też nie zawsze w takich przypadkach jest tak źle – wszak szczekający pies nie gryzie. Gdy zaś kłótnicy się pogodzą i tak odszczekają wszystko, co sobie w sprzeczce zarzucali. A najgorszy jest ten pies, co kąsa milczkiem. Jak mówi przysłowie – strzeż się milczącego psa i spokojnej wody. Określenia z tym przecież miłym czworonogiem w roli głównej pojawiają się również w innych okolicznościach. Cieszymy się, gdy czasem uda nam się kupić coś wartościowego za psie pieniądze. Radość ta jednak trwa krótko, jeśli okazuje się, że rzecz ta wcale nie jest tak dobra, jakby się zdawało – tanio kupisz, psom wyrzucisz, wszak tanie mięso psy jedzą.

Sporo jest też w naszym języku niekoniecznie parlamentarnych zwrotów lub wyrażeń mających związek z psem: psiakość, psiakrew, psiamać, psi synu, czy też ich nieco łagodniejszych form: pies cię drapał albo mordę lizał, całuj psa w nos, bądź formuł mających oddalić pecha, np. na psa urok! I właściwie nie wiadomo, dlaczego w taki sposób traktujemy językowo tego czworonoga. Nie inaczej jest z wyrażeniami określającymi pogodę. Słońca w nich nie uświadczysz. Mamy więc pogodę pieską lub pod psem. Na taką pogodę to i psa z domu nie wypuścisz, ale też i w domu czasami bywa zimno jak w psiarni. Pojawia się też w języku odruchowo reagujący pies Pawłowa, pies ogrodnika, który sam nie zje i drugiemu nie da. Jest też kobieciarz i flirciarz – pies na baby, ale także zakochany, który chodzi wiernie za obiektem swych uczuć jak pies, a nocami tęsknie wyje do księżyca – niczym pies. Zadziwiające, jak wiele wyrażeń związanych z tym zwierzęciem występuje w naszym języku w negatywnym kontekście. A co na to pies? „Gdyby psy potrafiły mówić – stwierdzał Andy Rooney – posiadanie ich nie byłoby już takie przyjemne”. Edward Abbey zaś konstatował, że: „Jeśli najlepszym przyjacielem człowieka jest pies, to ten pies ma niejaki problem”… Tak czy inaczej, pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, bo pies tak od razu wszystkiego nie wyszczeka. I tu leży pies pogrzebany.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.