nowyczas2018/234-235

Page 1

July/August 2018 No 234/235 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

Galeria „Nowego Czasu” prezentuje pracę Ewy Gargulińskiej Home. Została wybrana na Summer Exhibition 2018 w londyńskiej Royal Academy. – Kiedy znalazłam przez przypadek szperając w starych teczkach scenę morza reszta – mówi artystka – stworzyła się sama. Namalowałam postacie czarnym olejem od ręki. W tym samym czasie znalazłam w internecie wojenny dokument BBC, wędrówkę polskich jeńców z Syberii z Armią gen. Andersa przez Bliski Wschód do Palestyny, którą przeszła moja babka i jej siostra. Lwów-Syberia-Palestyna-LondynArgentyna-Dublin. Sama z rodzicami traciłam dom kilkakrotnie w czasie wojny i po wojnie. Temat pracy jest mi więc bliski. Wyrażam w niej nie tylko refleksję nad obecnym stanem migracji, ale także nad losem ludzkości, która może doświadczyć straty gruntu pod nogami, domu, narodu i samych siebie. O Ewie Gargulińskiej pisze Wojciech A. Sobczyński na str. 26-27

» 14

» 30-31

Teresa Bazarnik

Marek Klecel

Polskie ślady na Wyspach

Operacja Herbert

» 15

» 32

Dawid Skrzypczak

Teresa Bazarnik

Hańba i wojna

Córka swojego taty

» 16-17

» 33

Marcin Kołpanowicz

Leszek Kulaszewicz

Nie burzmy Pekinu

Alicja Śmietana i jej goście

» 18-19

» 34

Aleksandra Ptasińska-Karacs

Elżbieta Lewandowska

Mały Wawel i przewrócona komoda

Życie pejzażami malowane

» 35-36

» 20-21

Ewa Stepan

Aleksandra Solarewicz

Gdzie są family values?

Wolontariusz wśród starych ksiąg

» 37 Wojciech A. Sobczyński

» 22-23 Joanna Ciechanowska

Christo odbijający się w Serpentine

Walka o przeżycie i sygnał SOS z ORP „Burza”

» 38

» 24

Maja Cybulska

Dobrosława Platt

Wiersz: Przy sadzeniu róż

» 39

W numerze:

» 06-07

O Tadeuszu Ilnickim...

» 03

Jacek Stachowiak

» 25

Ze szkicownika Marii Kalety

Adam Dąbrowski

Jedziemy na wycieczkę

Grzegorz Małkiewicz

Londyńskie wioski barek

Brexitowa wojna totalna

» 08-09

» 40-41

» 04-05

Bogdan Dobosz

A w Hyde Parku pasły się barany

» 25

» 10

Wojciech A. Sobczyński

Czas na Wyspie Grzegorz Małkiewicz

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 3588406

O zderzeniach z historią i....

W gęstych promieniach słońca

» 26-27

» 11

Wojciech A. Sobczyński

Krystyna Cywińska REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

Marek Klecel

Rocznice, nowelizacje, riposty

Między faktami a mitami

Śmierć poety na Wołyniu

» 42-43 Andrzej Jaroszyński

Piers Paul Read i Witold Gombrowicz

O Ewie Gargulińskiej

» 28-29

» 45 Drugi brzeg: Tomasz Stańko

Marek Baterowicz REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Elżbieta Lewandowska, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Wacław Lewandowski

(Św)fińska piłka

» 12 Andrzej Lichota

Piórem i pazurem V.Valdi

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

Topniejemy

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas

» 13

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Listy do redakcji

Pan Cogito został sam

» 46-47 Włodzimierz Fenrych

Zwycięstwo miejskich Indian Wydanie jest współfinansowane przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” ze środków otrzymanych od Kancelarii Senatu w ramach sprawowania opieki Senatu Rzeczypospolitej Polskiej nad Polonią i Polakami za granicą


|3 na czasie |03

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Brexitowa wojna totalna Sojusze wywrócone do góry nogami w parę godzin, linia frontu przesuwająca się z dnia na dzień. Dawny wróg zostaje przyjacielem, a niegdysiejszy przeciwnik – wybawcą. Witamy w środku brexitowej wojny totalnej.

Adam Dąbrowski

P

ołowa lipca. Na horyzoncie już wakacje parlamentarne. Na Wyspach lato stulecia. Zwykle o tej porze atmosfera jest rozleniwiona. Ale nie w brexitowej Brytanii. W brexitowej Brytanii w parlamencie wstaje Boris Johnson, były już szef dyplomacji w gabinecie Theresy May. Uprzejmie się kłania, wypowiada pod adresem pani premier parę kurtuazyjnych słów. A potem? Potem wbija swej byłej szefowej długi, błyszczący polityczny nóż. Po Brexicie à la Theresa May Zjednoczone Królestwo będzie wasalem Unii. Nie spróbowaliśmy nawet wynegocjować ambitnej umowy handlowej. Brexit w wersji premier to Brexit tylko z nazwy. A na końcu apel: „Nie jest za późno, by uratować Brexit”. Hasło odwrotu, ale jednocześnie wezwanie do zwierania szyków przez skrzydło twardych brexitowców, które – jak się wówczas wydawało – poniosło w brexitowej wojnie totalnej poważne straty.

May schodzi z huśtawki Parę dni wcześniej Theresa May po dwóch latach zrezygnowała z dotychczasowej dwuznaczności. Tak długo udawało jej się grać: raz prezentowała twarz twardego brexitowca, innym razem – zwolennika miękkiego kursu. Brexit means Brexit to tautologia pojemna. Raz cieszy prounijną konserwatystkę Annę Sobury, innym razem – arcybrexitowca Jacoba Rees-Mogga. Chowanie się za nic nieznaczącym stwierdzeniem nie mogło jednak trwać wiecznie. Trwało do słynnego już spotkania gabinetu w posiadłości Chequers w hrabstwie Buckinghamshire. To tam przy sałatce ziemniaczanej, kurczaku z grilla i scones z bitą śmietaną pani May przerwała iluzję. I powiedziała swoim ministrom: zmierzamy ku miękkiemu Brexitowi.

Plan przedstawiony w Chequers Londyn chce utworzenia strefy wolnego handlu z Unią Europejską i zgadza się na ujednolicenie części przepisów

ze Wspólnotą nawet po jej opuszczeniu. „Co kluczowe, ustaliliśmy stworzenie strefy wolnego handlu między Zjednoczonym Królestwem a Unią. Pozwoli to na utrzymanie wysokich standardów. Dla produktów rolnych i przemysłowych istniałyby wspólne przepisy” – stwierdza tuż po spotkaniu Theresa May. Według ustaleń z Chequers parlament mógłby teoretycznie sprzeciwić się takiemu rozwiązaniu, ale – jak czytamy w oświadczeniu rządu – posłowie „musieliby zdać sobie sprawę z konsekwencji”, czyli załamania całego układu. I chaosu uderzającego w szarego Mr Smitha – czy to do Europy podróżującego, czy to z nią handlującego, czy po prostu lubiącego kupić od czasu do czasu niesolone masło czy dżem z kontynentu. Ten zapis to więc wbudowany w plan z Chequers straszak. W końcu nawet o wyjściu z Unii posłowie teoretycznie mogli przez ostatnie dekady zdecydować z dnia na dzień, bez referendum. Nigdy tego nie zrobili. Pewnie nie zrobiliby tego i teraz. Choćby dlatego, że nikt tak naprawdę nie wie, jak bez ujednolicenia przepisów celnych miałaby wyglądać granica rozdzielająca Irlandię Północną od Irlandii. Jak uniknąć kontroli celnych, prawdopodobnie ze szlabanami i wieżyczkami strażniczymi, jeśli po obu stronach granicy obowiązywałaby inne przepisy celne? I jak uniknąć alternatywy: granicy na Morzu Północnym, rozdzielającej terytorium Zjednoczonego Królestwa?

Ewolucja, czy kapitulacja? W dokumencie rządowym czytamy, że stanowisko Wielkiej Brytanii uległo „ewolucji”, a jego obecny kształt pozwoli na uniknięcie barier w handlu i powstania tak zwanej „twardej granicy” w Irlandii. „Ta propozycja będzie dobra i dla Zjednoczonego Królestwa, i dla Unii Europejskiej. Mam nadzieję, że przyjęta zostanie ciepło” – stwierdza premier na zakończenie spotkania. Wydawało się, że dokonała cudu. Wybierając jasno pomiędzy dwiema frakcjami swej partii, złapanymi od dawna w kleszcze bratobójczego konfliktu. Uniknęła teatralnych dymisji. I otwartego buntu. W jej własnej

partii temperatura miała jeszcze spaść grubo poniżej zera. Spadła późno w nocy, w niedzielę 8 lipca. David Davis pozwolił premier żyć w złudzeniu przez niemal cały weekend. Pozwolił zasypiać w przekonaniu, że jakimś cudem po manewrze z Chequers nie tylko zyskała nowych sojuszników po stronie proeuropejskiej, ale też nie straciła dotychczasowych sojuszników po stronie zwolenników twardego kursu. Iluzja trwała do północy w niedzielę. Bo wtedy David Davis ogłosił, że „ewolucja” oznacza w rzeczywistości kapitulację. Potem – cały dzień oczekiwania. Co powie Boris? Bardzo długo nie mówił nic. Oczy wszystkich zwrócono więc na londyńskie doki, gdzie trwała konferencja ws. Bałkanów Zachodnich. Dotąd raczej ignorowana przez media – na chwilę stała się celem numer jeden ekip reporterskich z całej stolicy. Na chwilę, bo po południu nadchodzi wieść: Johnson rezygnuje z udziału w konferencji. To już jasny sygnał, który nieco później zamienia się w oficjalne oświadczenie: „Brexitowe marzenie umiera – nie mogę tego firmować”. Boris Johnson dołącza do Davida Davisa. I zaczyna już ostrzyć ów długi nóż, którego dwa dni później użyje w Izbie Gmin.

Sojusze odwrócone Jedno jest pewne: były burmistrz Londynu wybrał ostatni moment, by opuścić statek. Gdyby na nim pozostał, zawsze już byłby członkiem załogi kapitan May. A jeśli statek kiedyś poszedłby na dno – Boris również by tam skończył. Gdzie bowiem dokładnie zmierza statek premier May, trudno powiedzieć. W chwilę po buncie twardych brexitowców – odwrócenie sojuszy. Bo ci rozkołysali statek tak bardzo, że premier musiała zrobić krok w tył, by uniknąć porażki w parlamencie. W ostatniej chwili dopisała do porozumienia z Chequers poprawkę. Poprawkę, która zdaniem wielu przekreśla szanse na jego przyjęcie przez Unię. Innymi słowy: przekreśla miękki Brexit.

Ciąg dalszy na str. 5


04| czas na wyspie

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Zwyciężył Franciszek Kornicki

75. rocznica śmierci gen. Sikorskiego 4 lipca 2018 roku minęło 75 lat od tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej generała broni Władysława Sikorskiego. Weterani Walk o Niepodległość RP reprezentujący największe stowarzyszenia kombatanckie wraz z przedstawicielami środowisk zrzeszających działaczy opozycji antykomunistycznej oddali hołd generałowi w Londynie i na Gibraltarze. W Londynie odbyła się ceremonia złożenia kwiatów przed pomnikiem gen. Sikorskiego. Główne uroczystości odbyły się 4 lipca na Gibraltarze. Polska delegacja złożyła kwiaty na grobach osób poległych w katastrofie Liberatora II AL523 na cmentarzu North Front, wezięła udział w uroczystej mszy św. w Katedrze Najświętszej Maryi Panny, a także oddła cześć gen. Sikorskiemu i osobom, które wraz z nim zginęły, podczas

Muzeum Królewskich Sił Powietrznych (RAF) w stuletnią rocznicę powstania RAF wspólnie z dziennikiem „The Telegraph” zorganizowało plebiscyt na najbardziej popularnego pilota z okresu II wojny światowej. Wygrał Polak Franciszek Kornicki. Pełnowymiarowa podobizna płk. Kornickiego stanęła obok słynnego samolotu myśliwskiego Spitfire VB BL614 na specjalnej wystawie rocznicowej. – Jesteśmy niezmiernie dumni, że podobizna płk. Kornickiego stanie się częścią wystawy upamiętniającej stulecie RAF-u. Będzie ona wspaniałym symbolem polsko-brytyjskich więzi, w tym polskiego wkładu we wspólną walkę o wolność Wielkiej Brytanii i Polski pod-

Narodowe czytanie 8 września odbędzie się Narodowe Czytanie – w jubileuszowym roku obchodów setnej rcznicy odzyskania niepodległości wspólnie czytaną książką będzie „Przedwiośnie” Stefana Żeromskiego. Akcja Narodowego Czytania organizowana jest od 2012 roku i została zainicjowana lekturą „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości czytanie „Przedswiośnia” może zgromadzić wiele pokoleń czytelników polskiej literatury – także na Wyspach Brytyjskich – powiedziawł ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki. Włączenie się w akcję jest możliwe poprzez wysłanie do 8 września zgłoszenia bezpośrednio przez stronę internetową: www.prezydent.pl/kancelaria/narodowe-czytanie/narodowe-czytanie-2018/uczestnicyakcji/zgloszenie.html

czas II wojny światowej – powiedział Ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki. Franciszek Kornicki urodził się 18 grudnia 1916 roku w Wereszynie. Ukończył Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych w Dęblinie i walczył w obronie Polski podczas kampanii wrześniowej w 1939. Następnie odbył dalsze szkolenie bojowe we Francji zanim przybył do Anglii. Uczestniczył w instruktażu u boku asów Dywizjonu 303 podczas Bitwy o Anglię, ale nie brał udziału w lotach operacyjnych aż do roku 1941. W 1943, obejmując dowództwo nad Dywizjonem 308, został najmłodszym polskim dowódcą dywizjonu lotniczego, miał 26 lat Za zasługi wojenne został odznaczony m.in. Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, trzykrotnie Krzyżem Walecznym, a także Złotym Medalem „Za zasługi dla obronności kraju”. Po zakończeniu wojny pozostał w szeragach RAF. Po przejściu na emeryturę był aktywnym działaczem polskiej diaspory. Kiedy dowiedział się o wyróżnieniu, pomniejszał swoją rolę i wspominał zasługi technicznej obsługi naziemnej. Przypomniał też brytyjskim dziennikarzom, że Polska była jedynym państwem okupowanym przez nazistowskie Niemcy, które nie podpisało aktu kapitulacji. Zmarł 16 listopada 2017 roku w wieku 100 lat. W 2018 roku Polskie Siły Powietrzne również obchodzą 100-lecie swojego istnienia. Z tej okazji Ambasada RP w Londynie zorganizowała kampanię w mediach społecznościowych, opowiadającą w odcinkach historię polskiego lotnictwa wojskowego. Kampania #PAF100 („PAF” czyli „Polish Air Force”) rozpoczęła się w czerwcu. Nowe wystawy w Muzeum RAF (Grahame, Park Way, London, NW9 5LL) wraz z podobizną płk. Kornickiego można obejrzeć za darmo. Więcej informacji o wystawach jest dostępnych na stronie muzeum: rafmuseum.org.uk/centenary-programme.aspx.

głównej uroczystości w pobliżu latarni morskiej Europa Point, gdzie znajduje się monument upamiętniający ofiary tragedii gibraltarskiej. – Obecność polskich weteranów na uroczystościach 75. rocznicy śmierci gen. Władysława Sikorskiego jest wypełnieniem ich pragnień, aby oddać hołd Naczelnemu Wodzowi w miejscu, gdzie 4 lipca 1943 roku zakończył życie. Dla nich gen. Sikorski był nie tylko premierem rządu i Naczelnym Wodzem. Był przede wszystkim symbolem, który jednoczył Polaków w walce o niepodległość – mówił Jan Józef Kasprzyk, Szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych.

Single, middle aged European gentelman, RC, wide interests, London area, wishes to hear from Lady for initial friendship 0781132 7399


|05

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Brexitowa wojna totalna ciąg dalszy ze str. 3

Irena Sendler i Janusz Korczak uhonorowani Irena Sendler i Janusz Korczak zostali uhonorowani tablicami pamiątkowymi na cmentarzu Hoop Lane w Londynie. Podczas ceremonii zorganizowanej przez West London Synagogue słynny historyk Robert Lacey zaprezentował sześć nowych tablic poświęconych oprócz Polakom królowi Danii Chrystianowi X, Sir Nicholasowi Wintonowi, Ho Feng Shanowi, rabinowi Dr Solomonowi Schonfeldowi, a także ukraińskim i niemieckim Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata. W uroczystości wzięli udział Ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki, Ambasador Izraela w Wielkiej Brytanii Mark Regev, uczestnicy akcji ratunkowej „Kindertransport”, przyjaciółka Ireny Sendler Lili Pohlmann oraz córka Sir Nicholasa Wintona Barbara. Ceremonia miała miejsce w Roku Ireny Sendler, ustanowionym przez Sejm RP, aby „uhonorować osobę, która z największym poświęceniem działała, aby ocalić innym życie”. Irena Sendler, wraz z innymi działaczami polskiej organizacji podziemnej „Żegota”, udzieliła pomocy ok. 2,5 tys. Żydom podczas II wojny światowej. Janusz Korczak założył i prowadził w latach 1912-1942 Dom Sierot dla dzieci żydowskich w Warszawie. Był lekarzem i wojskowym, ale przede wszystkim pedagogiem. Dzieciom poświęcił całe swoje życie. Pomimo możliwości ratunku swojej osoby zginął z podopiecznymi w komorze gazowej w Treblince w sierpniu 1942 roku.

W służbie sportu i ojczyzny Na terenie Centrum Sportowego Uniwersytetu w Oksfordzie odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą gen. Alfonsowi Maćkowiakowi, wieloletniemu trenerowi tego ośrodka. Gen. Maćkowiak urodził się 29 marca 1916 roku, zmarł 31 stycznia 2017. Walczył w kampanii wrześniowej 1939 roku. Trafił do sowieckiej niewoli, z której uciekł i przedostał się do Francji. Z Francji musiał ponownie uciekać. W Wielkiej Brytanii należał do elitarnej grupy komandosów „Cichociemni”. Przez dłuższy czas był instruktorem, a w 1944 roku wziął udział w operacji Market Garden w szeregach Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego. Do końca życia był aktywnym działaczem polskiej społeczności na Wyspach.

Wcześniej Theresa May proponowała, by Zjednoczone Królestwo pobierało cło w imieniu Unii Europejskiej za te towary, które transportowane byłyby przez terytorium brytyjskie. Potem Brytyjczycy rozliczaliby się ze Wspólnotą. Wszystko po to, by uniknąć biurokracji i gigantycznego zakorkowania na granicach, szczególnie w Dover. Tyle że twardzi brexitowcy dopisali warunek, że musi to działać w obydwie strony. Unia pobierałaby cła w imieniu Wielkiej Brytanii za towary przebywające drogę w przeciwnym kierunku. „To podstawowa zasada wzajemnych relacji” – argumentuje skrzydło eurosceptyczne. Ale ludzie z drugiej strony odpowiadają: „To pułapka”. Bo Unia już sygnalizowała, że nie chce tego zrobić. W efekcie więc – zdaniem softbrexitowców – eurosceptycy podłożyli pod umowę bombę z opóźnionym zapłonem. Dopisali warunek zaporowy, na który Bruksela, Warszawa czy Berlin się nie zgodzą. Tik, tak, tik, tak i bum – Chequers wysadzone zostanie w powietrze. Efekt? Skrzydło proeuropejskie, które tuż po spotkaniu w Chequers nagle stało się sojusznikiem premier – momentalnie przeistoczyło się w... buntowników. Buntowników walczących teraz z Theresą May, która opierała się w do tej pory na twardych brexitowcach, którzy jeszcze parę godzin wcześniej – pozostając w starciu z miękkimi brexitowcami – szeptali o obaleniu premier. „Kto rządzi Brytanią? Premier czy też wielce czcigodny poseł North East Somerset [Jacob Rees-Mogg – przyp. red.] – pytała z furią Anna Soubry, konserwatystka o poglądach proeuropejskich. Kluczowa cecha brexitowej wojny totalnej: jedno mrugnięcia oka i już sojusze się odwracają.

Niebiescy w zwarciu, czerwoni siedzą cicho Linii frontu w tej wojnie jest mnóstwo. Ale żołnierze lewicy raczej nie walczą na kluczowych pozycjach. Od miesięcy starcie toczy się w formie walki bratobójczej: niebiescy kontra niebiescy. Bo czerwoni z Brexitem mają swoje problemy, tak samo rozrywające Partię Pracy, jak Partię Konserwatywną. Cóż bowiem z tego, że większość posłów Partii Pracy jest prounijna, skoro cichym, choć twardym eurosceptykiem jest jej lider? Słynący z uporu i niezmieniania zdania Jeremy Corbyn to idealnie zakonserwowana figura socjalisty z lewego skrzydła partii w latach siedemdziesiątych. Takiego, który Unii nie lubi, bo jest uosobieniem globalnego kapitalizmu: wiecznie nienasyconego, obalającego granice i zagrażającego ludziom pracy. I nawet jeśli nie ma już kopalni i stoczni, których w latach siedemdziesiątych lewica broniła sprzeciwiając się Unii, to wstręt do kapitalistycznej unii handlowej pozostał. Za Europę Partia Pracy nie będzie umierać. Choć oddaje kilka celnych strzałów zza węgła. „Premier tworzyła porozumienie z Chequers przez dwa lata, wystarczyły dwa dni, by zostało ono unicestwione” – stwierdził tuż po głosowaniach poseł Partii Pracy Peter Lowe.

Bruksela niewzruszona Dwie dymisje, otwarta wojna wewnątrz Partii Konserwatywnej, pogłoski o zmianie przywódcy czy wręcz o przy-

spieszonych wyborach. I co? I niewiele. W parę dni później Wielka Brytania kładzie na stole to w bólach stworzone i w bólach obronione porozumienie. Teraz – ruch Unii Europejskiej. Michel Barnier, główny negocjator unijny, wyraża sceptycyzm. „Unia Europejska nie może przerzucać stosowania swojej polityki celnej i jej zasad, podatku VAT i poboru podatku akcyzowego na kraj, który nie jest członkiem” – wypala Barnier. Kluczowy pomysł z Chequers dostaje w Unii czerwone światło. Ale wszystko to jest prawdopodobnie częścią strategii negocjacyjnej Wspólnoty: do samego końca trzymać karty przy piersi, by w ostatnich chwili wykonać krok w tył. Kwestia kluczowa – jak znaczący będzie to krok. Większość analityków przewiduje, że niewystarczający, by bez retorycznych szpagatów premier mogła ogłosić, że tak kosztowne dla niej Chequers zostało przyjęte. Trudno się więc dziwić nerwowości Downing Street. Theresa May skraca swoje wakacje we Włoszech i jedzie na spotkanie z prezydentem Francji do jego letniej rezydencji. I co? Znów niewiele. Emanuel Macron uprzejmie podejmuje brytyjską premier pięciodaniowym obiadem i przypomina: to Barnier, w imieniu całego bloku, prowadzi rokowania. Taktyka, którą od początku Londyn stara się stosować – negocjowania z poszczególnymi stolicami ponad głową Komisji Europejskiej, wyłuskiwanie idywidualnych sojuszników – po raz kolejny okazuje się zupełnie nieskuteczna. Unia prezentuje zjednoczony front. Mizerne efekty spotkań z wielu przywódcami krajów unijnych są dodatkowo dla premier May bolesne, bo to Macron coraz częściej rozdaje we Wspólnocie karty. Angela Merkel, do tej pory rozdająca unijne karty, po nienajlepszym wyniku CDU w wyborach i konieczności stworzenia rządu koalicyjnego coraz więcej czasu poświęca na gaszenie pożarów we własnym domu. A tymczasem brytyjski minister ds. handlu międzynarodowego Liam Fox ogłasza w BBC, że wyjście z Unii bez żadnych umów osiągnęło dziś 60-proc. prawdopodobieństwa. Z Downing Street nadchodzi błyskawiczne dementi. Twardzi eurosceptycy nie mieliby nic przeciwko takiemu scenariuszowi. Ale nie można tego powiedzieć choćby o policji. Jej przedstawiciele piszą do Home Office, że w przypadku braku jakichkolwiek porozumień z Unią ucierpi bezpieczeństwo kraju. Z dnia na dzień Wielka Brytania odcięta zostanie od danych wywiadowczych kontynentu. „Nie jesteśmy gotowi!” – mówią też konserwatywne władze regionów wokół portu Dover. W przypadku twardego Brexitu powróciłyby przecież kontrole celne na skalę nie widzianą tu od 1993 roku i wejścia w życie porozumienia z Maastricht. Nie ma na nie pieniędzy. Nie ma infrastruktury. Nie cichną też pytania o sytuację żywnościową. Theresie May wymsknęło się, że rząd myśli o tworzeniu zapasów żywności w przypadku, gdyby twardy Brexit sparaliżował na jakiś czas łańcuch dostaw. Na razie premier May dotrwała do upragnionych parlamentarnych wakacji. W wojnie brexitowej mamy letnie zawieszenie broni. Jesienią – decydujące starcia: rząd kontra Bruksela, rząd kontra lewica, rząd kontra zwolennicy miękkiego Brexitu, rząd kontra zwolennicy twardego Brexitu. Liczba kombinacji niemal niezliczona. Podobnie jak liczba scenariuszy, którymi wojna totalna może się zakończyć. Adam Dąbrowski


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Jacek Stachowiak

K

Krzysztof Wałejko

Jedziemy na wycieczkę! Kto bezbłędnie przeczyta: Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch? Prawda, że niemożliwe? Tak w języku walijskim nazywa się miejscowość na wyspie Isle of Anglesy. – To najdłuższa istniejąca nazwa miejscowości i trzecia co do długości nazwa geograficzna na świecie -– wyjaśnia Krzysztof Wałejko, organizator jednodniowych, autokarowych wypadów z Londynu do różnych ciekawych, a więc wartych zobaczenia miejsc w Anglii i Walii. – Często są to miejsca, do których z londyńczykami docieram tylko ja – zapewnia mój rozmówca. – Żadna inna firma nie ma podobnej oferty. Latarnia w South Stack – wycieczka na Isle of Anglesey

rzysztof Wałejko opracował do tej pory dwadzieścia własnych tras. Zwiedzanie jest jednodniowe, a to w każdym przypadku oznacza kilkanaście intensywnych godzin przeznaczonych na zachwycanie się przyrodą, krajobrazami i zabytkami, a także na przeżycie i udokumentowanie wielu innych wrażeń... Czy ludzie chętnie z nim jeżdżą? – Tak, wiele osób nawet bardzo często – odpowiada mój rozmówca. – Niektórzy korzystają z propozycji i są związani z moją grupą wycieczkową od wielu lat. Są tacy, którzy wielokrotnie odwiedzają te same miejsca. Lubią je, ale lubią też atmosferę, która panuje podczas wycieczek. Jest miło, tak twierdzą. Można nawiązać nowe kontakty. Wiele par, które poznały się na wycieczkach, założyło rodziny, ma już dzieci... Krąg wycieczkowiczów się rozrasta. Swoją przygodę z biznesem wycieczkowym Krzysztof Wałejko rozpoczął w Londynie kilka lat temu. Wcześniej, zanim tutaj przybył, nie miał żadnego doświadczenia w branży. Dziś jest dynamiczną, jednoosobową agencją turystyczną. – Przez pewien czas miałem wspólniczki, Anetę Adamek i Magdę Halotę – wspomina. – Teraz organizuję wycieczki w pojedynkę, dbając o każdy ich szczegół. Pracuję po kilkanaście godzin dziennie w biurze i przy komputerze, mam stały kontakt z moimi klientami, a w dniu wycieczek jestem z ich uczestnikami – dodaje. Kim są wycieczkowicze? – Kiedyś, w początkach mojej działalności, były to osoby związane z polską parafią pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Kazimierza przy Devonia Road w Londynie. Tam bowiem prawie dziewięć lat temu zacząłem swoją aktywność jako organizator wycieczek – opowiada. – Potem zaczęli dołączać chętni z innych polskich parafii, pojawili się też ludzie nie związani z naszym kościołem, a także przedstawiciele innych wyznań, pochodzący z innych krajów. Obecnie, gdy prowadzę już swoją firmę, przekrój moich klientów jest bardzo różnorodny. Gdy wspomina początki swojej działalności, przywołuje postać księdza Krzysztofa Ciebienia, byłego proboszcza. – Ksiądz znał mnie dobrze, bo byłem członkiem Rady Finansowej Parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i św. Kazimierza – mówi.– Pewnego dnia powiedział do mnie wprost: trzeba zrobić coś fajnego dla parafian, pomyśl i wymyśl, masz moje wsparcie. Akurat wtedy jeździłem na różne imprezy turystyczne dzięki kontaktom ze znajomym Anglikiem. I wymyśliłem: będziemy organizować wycieczki dla parafian! Na co ksiądz Krzysztof zareagował: rób, dasz radę! Ksiądz się nie pomylił. Krzysztof Wałejko dał radę i z pomocą proboszcza z Devonii, i sam, gdy zaczął prowadzić własną firmę. Teraz myśli o rozwinięciu biznesu. – Wkrótce, mówiąc żargonem, wchodzę na rynek anglojęzyczny – zapowiada. Jak przystało na profesjonalnego organizatora wycieczek, tworzy i promuje własny produkt: jednodniową turystykę. Współpracuje z lokalnymi firmami i organizacjami, jeśli gdzieś na miejscu trzeba kupić bilety


|07

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

na zwiedzanie zabytków, opłacić wstęp, przeprawę łodzią. Wycieczki do Seven Sisters Country Park, do Bibury, Lacock i Bath czy też do wodospadów w Ingleton i w okolice Ribblehead Viaduct, to przykłady z coraz ciekawszej oferty. Czym kieruje się wybierając miejsca warte zobaczenia? – Cały czas utrzymuję kontakt z osobami, które uczestniczyły w moich wycieczkach. Słucham ich opinii, analizuję ich oceny, wspomnienia, wrażenia – opowiada Krzysztof Wałejko. – Godzinami jestem online. W sieci pojawiają się najróżniejsze informacje o miejscach, które warto zobaczyć, zatem przeglądam je, segreguję i opracowuję własne, nowe trasy wycieczkowe. W tej chwili mam opracowanych prawie dwadzieścia wycieczek. W dużej mierze do miejsc, do których z turystami z Londynu docieram tylko ja. Żadne inne firmy nie organizują systematycznie podobnych wyjazdów. No, chyba że nie znam takich firm – zastrzega się mój rozmówca. A jakie są propozycje na najbliższe tygodnie, od połowy lata do jesieni? – Będą nowe atrakcje – zapewnia Krzysztof Wałejko. – Pierwszą z nich jest wyprawa na Lundy Island. Odwiedza ją zaledwie piętnaście tysięcy osób rocznie. Piękna wyspa, położona pomiędzy Kanałem Bristolskim a Oceanem Atlantyckim, zamieszkała przez kilkunastu rezydentów opiekujących się nią. Kolejna wycieczka na Isle of Anglesy. Tam jedziemy do miejscowości Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch o najdłuższej istniejącej nazwie własnej i trzeciej co do długości nazwie geograficznej na świecie, o czym mało kto wie – wyjaśnia. – Potem jedziemy do miejscowości South Stack, gdzie jest przepiękna latarnia morska. Gdy jest sztorm, fale rozbijają się na wysokości kilkudziesięciu metrów. Niesamowity widok – opowiada. – Kolejnym etapem wycieczki jest miasteczko Beaumaris. Stamtąd mamy półtoragodzinny rejs na Isle of Puffins. Kiedy pierwszy raz popłynęłem tam, nie mogłem uwierzyć, że na wyspie jest tak dużo ptaków. Maskonur obok maskonura. Ponadto do łodzi podpływały foki, które patrzyły nam w oczy, zaciekawione ludźmi. Pamiętam unoszącą się ufnie na wodzie małą foczkę i jej matkę obserwującą mnie uważnie. Niesamowite przeżycie – wspomina Krzysztof Wałejko. – Kolejną wycieczką, którą Bibury – wycieczka do Bibury, Lacock i Bath

Zdjęcia: Krzysztof Wałejko

KsiądZ się nie pomylił. KrZysZtof WałejKo dał radę i Z pomocą probosZcZa Z devonii, i sam, gdy ZacZął proWadZić Własną firmę.

Port na Lundy Island; statek Oldenburg podczas wycieczki na Lundy Island

zdecydowanie polecam, jest wyjazd do Walii na podziwianie wodospadów. Na tę wycieczkę, organizowaną od dłuższego czasu, zawsze mam komplet chętnych i pełny autokar, a sam wyjazd jest wyzwaniem. Szlak pieszy jest trudny, trasę tę przecierałem przed laty razem z księdzem Krzysztofem Ciebieniem. Pamiętam, jak pierwszy raz idąc tym szlakiem zgubiliśmy się, kiedy przez lodowatą wodę rzeki przechodziłem na drugi brzeg. Z wycieczki przygotowałem amatorski film. Można go obejrzeć na you tube: https://www.youtube.com/watch?v=fMUIUdljy8I&t=120s.

Nigdy nie próbował zliczyć, ile potrzeba dni, aby zobaczyć większość przyrodniczych, geograficznych, historycznych atrakcji w Anglii czy Walii. – Te dni liczone byłyby w miesiącach – twierdzi Krzysztof Wałejko. Bo miejsc wartych odwiedzenia, jak Kościół św. Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnego wiru pod Czerwoną Pieczarą przy kościele św. Tysilia, czyli małe walijskie miasteczko o najdłuższej w świecie nazwie Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch, są dziesiątki, jeśli nie setki.

Wodospad Sgwd yr Eira w Brecon Beacons National Park w Walii


08| przegląd wydarzeń

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Rocznice, nowelizacje, riposty federacji. Co prawda tych z Baru uznaje się za patriotów, ale już Targowica, która też miała usta pełne frazesów o legitymizmie prawnym, zapisała się fatalnie. Opozycja wydaje się tracić poczucie rzeczywistości, a PiS może się tylko cieszyć z coraz bardziej „odlatującego” przeciwnika.

Warszawa 1944 Bogdan Dobosz

R

ok mamy wyjątkowy, pełen rocznic, więc od tego wypada zacząć. Zgromadzenie Narodowe uczciło 550-lecie polskiego parlamentaryzmu, a przy okazji 100-lecie odzyskania niepodległości na specjalnej sesji na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie. Uczestnicy uroczystości wysłuchali orędzia prezydenta Andrzeja Dudy, który mówił, że „spór polityczny jest czymś naturalnym i nieuniknionym – stanowi istotę parlamentaryzmu; musi się jednak toczyć w granicach, które zakreśla poczucie odpowiedzialności za Rzeczpospolitą, która nakazuje powszechne respektowanie wyniku wyborów”. I jakoś trudno się z nim nie zgodzić. Tymczasem kontekst rocznicy pokazał wszystkie pęknięcia naszego państwa, a spór polityczny wyszedł poza wszelkie niemal już granice. Politycy Nowoczesnej i PSL opuścili posiedzenie Zgromadzenia Narodowego tuż po jego rozpoczęciu, a PO całkowicie zbojkotowała obchody, robiąc swoje „alternatywne” spotkanie. Jak by tego było mało, występujący na tym forum b. prezydent Bronisław Komorowski, który ma wykształcenie historyczne, zaczął wzywać opozycję przy okazji rocznicy parlamentaryzmu, do… zwoływania kon-

Odwaga i męstwo warszawskich powstańców łączy wszystkich Polaków. Tradycyjnie dzieli jeszcze refleksja nad konsekwencjami i zasadnością jego wybuchu. Od kilku lat szala sporu wydaje się jednak przechylać na rzecz apoteozy zrywu powstańczego. Jest to spór historyczny; ale poniekąd i polityczny, bo dotyczący starego sporu romantyzmu i realizmu. Kiedy o godzinie „W” w Warszawie, ale i wielu innych miastach trąbią klaksony i przystają na chodnikach ludzie, wydaje się, że przynajmniej ten moment jest naszą wartością wspólną. W tym roku 1 sierpnia pojawił się jednak zupełnie nowy konflikt. Władze miasta Warszawy, korzystając z pretekstu zabroniły organizowania obchodów środowisku narodowemu. Tylko profesjonalizm policji, która musiała wykonać polecenie urzędnika Hanny Gronkiewicz-Waltz o rozwiązaniu marszu, zapobiegł zamianie rocznicy w uliczną awanturę z policją, o co pewnie w całej tej decyzji chodziło. Przedstawiciele Obozu Narodowo Radykalnego zapowiedzieli złożenie do prokuratury zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa, którym może być rozwiązanie przez władze stołeczne Marszu Powstania Warszawskiego. Oficjalnie poinformowano, że przyczyną tej decyzji była obecność symboli nawiązujących do zakazanego prawnie ustroju totalitarnego. I to kolejna część komedii… Wszystko wskazuje na to, że chodziło o mężczyznę, który miał na sobie koszulkę z… przekreślonym sierpem i młotem. Przedstawicielka warszawskiego Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Ewa Gawor twierdziła też, że czołówka Marszu Powstania przypominała „przemarsze włoskich faszystów i niemieckich nazistów”. Jej zdaniem, używanie symboli typu „mieczyk

Chrobrego” lub „Falanga” w kontekście Powstania Warszawskiego jest niegodne. Dorzucono tu jeszcze użycie rac, chociaż ostatnio to samo robili uczestnicy pochodu KOD. Wkrótce pojawiły się także w mediach społecznościowych głosy o tym, że środowiska narodowe obrażają pamięć powstańców. W sukurs takim głosom przyszła „Gazeta Wyborcza” z tytułem: „Uczestniczka powstania warszawskiego: Żądamy rozwiązania ONR-u”. Niektórzy szli dalej i powołując się na prawdziwych lub urojonych przodków-powstańców, twierdzili, że ci w Powstaniu walczyli z przodkami właśnie takich neofaszystów. Tymczasem np. żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych, chociaż uważali Powstanie za błąd, brali udział w starciach w Banku Polskim, w walkach o kościół Świętego Krzyża, w zdobyciu ratusza. Ochraniali ewakuację ludzi kanałami, mieli wkład w zdobycie słynnej PAST-y. Jednostki NSZ zjednoczone na czas Powstania pod dowództwem pułkownika Spirydiona Koiszewskiego „Topora” znalazły się na pierwszych liniach frontu, m.in. w Śródmieściu przy ul. Żelaznej. Z ruchem narodowym związane było także m.in. Zgrupowanie Chrobry II AK. Wykluczanie narodowców z obchodów rocznic Powstania jest więc nie tylko ahistoryczne, ale i amoralne.

Rzeź wołyńska I jeszcze jedna rocznica. Po raz pierwszy uczczona bez światłocienia. Ceną za stawanie w prawdzie jest jednak ochłodzenie relacji z Kijowem. 75. rocznica ludobójstwa Polaków na Wołyniu została uczczona wizytą prezydenta Andrzeja Dudy na miejscu jednej z kaźni na Ukrainie. Centralne uroczystości Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu odbywały się z kolei w Warszawie. W tym samym czasie, co prezydent Duda na Ukrainie, prezydent Ukrainy Petro Poroszenko przebywał w Sahryniu (Lubelskie), gdzie brał udział w uroczystości upamiętnienia kilkuset Ukraińców pomordowanych podczas akcji przeprowadzonej w 1944 roku przez polskie podziemie zbrojne. Miała być równowaga obchodów, ale


|09

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

historycznie równowagi zbrodni po prostu nie ma. Wzajemne relacje podsumował marszałek Senatu Stanisław Karczewski, który stwierdził, że „Polska jest w dalszym ciągu bardzo otwarta na Ukrainę, lecz musimy budować nasze relacje na prawdzie”. Swoją drogą prawda historyczna okazuje się coraz częściej uzależniona od polityki. Znacznie łatwiej przywracać nam prawdę w relacjach z Kijowem, trudniej z Izraelem, który jest państwem „poważnym” .

jest nierzetelna, wybiórcza, a nawet ucieka się do fałszerstw, ale owe naukowe polemiki są czytane tylko przez specjalistów. Onfray nie stanął zresztą do dyskusji z historykami, choć był do tego wzywany. Jego postmarksistowskie popłuczyny mają jednak duże nakłady, są recenzowane w popularnych mediach. Nie chodzi przecież o to, by świat opisywać, ale go zmieniać, jak mawiał niejaki Karol Marks.

Tusk się angażuje

Krok do tyłu? Rząd najpierw uchwalił nową ustawę o IPN, która miała bronić dobrego imienia kraju, a później znowelizował ją w ekspresowym trybie, podczas procedury w Sejmie, Senacie i u Prezydenta RP w ciągu jednego dnia. Uchylono art. 55a, grożący karami grzywny lub trzema latami więzienia za przypisywanie polskiemu narodowi lub państwu odpowiedzialności m.in. za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej. W zamian uzyskaliśmy deklarację od Izraela i wyrazy zadowolenia z Ambasady USA. Premierzy Polski i Izraela: Mateusz Morawiecki i Benjamin Netanjahu podpisali niemal natychmiast po nowelizacji ustawy o IPN wspólną polsko-izraelską deklarację. Podkreślono w niej m.in. brak zgody na przypisywanie Polsce lub całemu narodowi polskiemu winy za okrucieństwa nazistów i związanych z nimi kolaborantów, a oba rządy potępiły także wszelkie formy antysemityzmu i odrzuciły antypolonizm oraz inne negatywne stereotypy etniczne. Zgodziliśmy się wyjąć sobie z ręki środki prawne, w zamian za rodzaj glejtu, w którym Izrael uznaje ważną dla nas prawdę z okresu II wojny światowej. Prezes PiS Jarosław Kaczyński uznał, że deklaracja premierów Polski i Izraela jest przyznaniem racji naszej opowieści o II wojnie światowej, która „ma to do siebie, że jest po prostu prawdziwa”. Jego zdaniem dokument ten może mieć w przyszłości nawet znaczenie procesowe wobec tych, którzy będą dalej obrażali nasz kraj. Być może… Jak na razie, znany „przyjaciel Polski”, b. ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss w wywiadzie dla „Jerusalem Post” stwierdził, że „zdarzały się przypadki, w których sam Rząd Polski na Uchodźstwie brał udział w mordowaniu Żydów”. Indagowany w tej sprawie, już na wewnętrzny użytek Polski wyjaśniał, że gazeta wywiad przekłamała, a on tylko mówił, że „że byli tacy w Armii Krajowej, którzy współpracowali z Niemcami w sprawie Żydów”. Jakoś jednak nie słychać, by owo sprostowanie trafiło też do „Jerusalem Post”. W przypadku narracji historycznej o II wojnie światowej Żydom udała się rzecz dość niesamowita. Narzucono przekaz, w którym niemal cała owa wojna, a nawet wszystkie zmagania zbrojne przepuszczane są przez soczewkę Holocaustu. Każda próba przywracania proporcji może oznaczać już historyczny rewizjonizm lub negacjonizm. W tym przypadku walka o narrację historyczną podjęta przez Warszawę była przegrana niemal z góry. Na marginesie trzeba zauważyć, że próba zagłady narodu żydowskiego jako ontologiczna podstawa nauczania historii II wojny powoli przestaje już niektórym wystarczać. Warto zwrócić uwagę np. na pojawiające się coraz częściej publikacje, które przepuszczają już przez pryzmat Holocaustu całą współczesną historię, zwłaszcza od momentu pojawienia się cywilizacji chrześcijańskiej. Jedną z takich pozycji jest np. praca francuskiego historyka Michela Onfraya Decadence. Historia cywilizacji chrześcijańskiej jest tam przedstawiona jako pasmo zbrodni dziejowych inspirowanych religijnie. Powstanie antysemityzmu to „robota” ojców Kościoła, cesarze chrześcijańscy zajmowali się prześladowaniami Żydów i wprowadzili namiastkę „antysemityzmu państwowego”. I tak dalej… przez „zbrodniczą działalność” Watykanu, aż do Hitlera i Holocaustu. Książka spotkała się z ripostą historyków –

Nasz król Europy Donald Tusk w czasie 20. Szczytu Unia Europejska–Ukraina w Brukseli wyciągnął bratnią dłoń do Ukrainy. Podczas wspólnej konferencji z prezydentem Petro Poroszenką oświadczył, że UE wzywa Federację Rosyjską do uznania odpowiedzialności za katastrofę malezyjskiego samolotu Boeing 777 w obwodzie donieckim z 2014 roku. Tymczasem w kwestii własnego samolotu spod Smoleńska i zwrotu wraku tak wymowny jakoś nie był… A Moskwa dalej robi swoje. Ostatnio władze Rosji nie wydały na przykład zgody na rekonstrukcję wraku Tu154M, wysyłając w odpowiedzi stronie polskiej znane banały z raportów Millera.

Do Sejmu w bagażniku 550 lat parlamentaryzmu w Polsce, ale okazuje się, że Sejm obecnej kadencji pisze tu niemal nowy rozdział naszej demokracji. Była posłanka Nowoczesnej Joanna Schmidt (obecnie koło poselskie Liberalno-Społeczni) wwiozła w bagażniku na teren Sejmu dwie osoby. Najpierw na teren Sejmu próbował wjechać samochód, w którym siedzieli posłowie Ryszard Petru i Joanna Scheuring-Wielgus oraz Paweł Kasprzak i Wojciech Kinasiewicz, działacze Obywateli RP. Straż Marszałkowska nie zezwoliła na wjazd tych aktywistów, którzy mają sejmowy zakaz. Wtedy do akcji ruszyła Schmidt i załadowała obywateli do bagażnika. Straż, która nie ma prawa kontrolowania aut, pojazd przepuściła i tak Kasprzak z Kinasiewiczem do Sejmu wjechali. Warto jednak przypomnieć, że właściwa droga do tego gmachu prowadzi po prostu przez… wybory.

Helikopterów nam nie zapomną... Rezygnacja przez polskie MON z zakupów francuskich helikopterów do dziś odbija się czkawką we wzajemnych relacjach. Nawet przy okazji opisywania szczytu NATO w Brukseli francuskie media przywoływały temat nieszczęsnych „Caracali” i nielojalnych Polaków, którzy wolą dokonywać swoich zakupów w Ameryce Donalda Trumpa. Tymczasem raport Senatu po raz kolejny ujawnia, że sama Francja ma ze swoimi śmigłowcami sporo kłopotów, której armia może korzystać z jednego na trzy posiadane śmigłowce. Raport Senackiej Komisji Finansów opisuje stan floty helikopterów francuskiej armii i stwierdza, że z 467 śmigłowców używanych w siłach lądowych, morskich i powietrznych, 300 jest czasowo nie do użycia z powodu ciągłych konserwacji sprzętu.

Urlop czy emerytura? Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf przeszła na emeryturę (sama twierdzi, że udała się na urlop, z którego już wróciła). Zgodnie z nową ustawą nie wystąpiła do prezydenta o przedłużenie możliwości dalszej pracy jako sędzia. Konstytucja orzeka, że kadencja prezesa trwa sześć lat, ale prezes powinien być czynnym sędzią. Spór prawny trwa i nie mnie go rozwiązywać. Jednak personalia niektórych sędziów pokazują, że może warto owe sądy zaorać i zacząć na nowo…

Na następcę pani Gersdorf wyznaczono najdłuższego stażem sędziego i okazał się nim Józef Iwulski, sędzia wojskowy z minionej epoki . Jako sędzia por. Iwulski był m.in. w składzie orzekającym, który w 1982 roku skazał działaczy opozycji niepodległościowej (takich orzeczeń było więcej), awansował w latach 80., był zaufanym człowiekiem służb PRL i nie przeszedł żadnej lustracji. Kiedy prezes Gersdorf bierze go w obronę jako „najlepszego specjalistę od prawa ubezpieczeniowego”, jakoś to do mnie nie przemawia. Sędzia musi wykazać się nienaganną moralnością. Iwulski i moralność to tymczasem oksymoron.

Orwell by tego nie wymyślił W Polsce od 1 października tego roku kierowcy będą mogli jeździć bez dowodu rejestracyjnego i OC. Dostęp policji do baz danych pozwala bowiem na natychmiastową weryfikację uprawnień. Jednocześnie w związku z unijnym RODO, czyli nowymi regulacjami rzekomej ochrony danych, np. w poczekalniach lekarskich nie można już wzywać pacjentów do gabinetu… po nazwisku. Wzywa się więc ich po imieniu, a jak pojawiają się dwie chore Agaty lub Janiny, robi się problem. I jak ma się do siebie pozorna ochrona danych z coraz większą informatyczną inwigilacją? Sprzeczności jest zresztą więcej. Komisja Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych Parlamentu Europejskiego opowiedziała się za uruchomianiem art. 7 unijnego traktatu wobec Węgier. Podobna procedura trwa wobec Polski. Następne w kolejce mogą być jeszcze np. Czechy, Włochy i Austria. I jak posiadanie własnego zdania przez unijne państwo ma się do wolności i sprawiedliwości, które figurują w nazwie owej eurokomisji? Z kolei Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła stanowisko w sprawie zaproponowanej przez Komisję Europejską reformy prawa autorskiego. Nowa dyrektywa ma zmienić zasady publikowania i monitorowania treści w internecie, a jej celem ma być walka m.in. z piractwem. W rzeczywistości dyrektywa oznacza cenzurę internetu i jest to nowa forma słynnej Acta. Na razie pomysł zatrzymano, ale coraz bardziej przypomina to dowcip o prowadzonej swego czasu przez obóz socjalizmu „walce o pokój”, w wyniku której kamień na kamieniu nie pozostanie. Dziś walczą o „wolność” i pewnie w jej imię, tuż po urodzeniu zakładać się będzie elektroniczne obrączki. Czasami jednak ktoś się budzi. Niedawno Stany Zjednoczone wystąpiły z Rady Praw Człowieka ONZ. „Rada Praw Człowieka ONZ jest niewarta swojej nazwy” – stwierdziła przy tej okazji Nikki Haley, ambasador USA w ONZ, która poinformowała o decyzji administracji prezydenta Trumpa. Czytała Orwella?

Pijany jak Juncker Niegdyś mawiało się o zataczającym się z opilstwa osobniku, że „lata jak Messerschmitt”. Teraz można zmienić na Junckera i nie chodzi tu o kolejny niemiecki samolot typu Junker, ale o przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude Junckera, który tracił równowagę i dziwnie się zachowywał podczas szczytu NATO w Brukseli. Rzecznik KE Margaritis Schinas wyjaśnił, że Juncker cierpiał z powodu… „ataku rwy kulszowej”. Nie wiadomo, ile procent miała ta „rwa”, ale roześmiana twarz przewodniczącego Komisji Europejskiej wskazywała, że jej przebieg był raczej bezbolesny. Swoją drogą słynny „pourazowy zespół przeciążeniowy goleni prawej”, na który „cierpiał” Aleksander Kwaśniewski w 1999 roku w Charkowie był chyba wiarygodniejszy. No ale ci z SLD mieli w tych sprawach więcej doświadczenia.


10|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

rysuje Andrzej Krauze

W gęstych promieniach słońca Grzegorz Małkiewicz

Gdyby tak przeprowadzić ranking krajów w skali politycznych skrajności, Polska nie wypada najgorzej. Oczywiście radykalnie prawicowych, bo lewicowych już nie dostrzegamy – zyskały powszechną akceptację, chociaż ich przeszłość jest mroczna. Obecnie panuje moda na tropienie ugrupowań prawicowych, skrajnie. A prym w tym wiodą ludzie o przekonaniach lewicowych, skrajnych.

Od kilku lat nie oglądam telewizji. Żadnej. Dlatego proszę nie wkładać mnie w grono oburzonych rodaków, którzy TVP oglądają i opluwają. Nie wiem, co ta TVP robi. Patrzę rządowi na ręce (każdemu rządowi), a wiedza na ten temat nie musi pochodzić z TVP ani żadnej innej telewizji, czy telewizora (jak się mówiło w PRL). Od czasu do czasu ktoś jednak zadzwoni, albo zrobi się głośno w przestrzeni publicznej z powodu jakiegoś programu. Musisz zobaczyć! Będzie w internecie jutro. Nie mogę doczekać się jutra. Oglądam. Sprawdzam. BBC, ważny program Newsnight. To niemożliwe, obiektywna, prestiżowa stacja uprawia manipulację. Program, który zrealizowała Maja Rostowska (córka byłego ministra w rządzie Tuska) dotyczy polskich „faszystów”, jest o „grupach skrajnie prawicowych” przedstawionych w takich brunatnych kolorach, że wniosek narzuca się sam – stanowią poważne zagrożenie dla pokoju w Europie. Co artykułuje wprost jeden z uczestników programu Michał Garapich (swego czasu dziennikarz, obecnie pracownik naukowy brytyjskich uniwersytetów badający zjawisko imigracji) mówiąc, że polski Breivik to tylko kwestia czasu. Widz jest w coraz większym w potrzasku, w końcu pracownik naukowy wie co mówi, jest ekspertem. Porównuję zjawiska o podobnym wymiarze tu i tam. Polska nie jest krajem wyjątkowym i wymagającym stygmatyzowania. W imię czego? Walki z obecną opcją polityczną? Ale dlaczego ja, obywatel, mam być w tej walce sponiewierany? Dlaczego nachalne zestawienia mają mnie zwolnić z myślenia. Praktyka powszechnie stosowana w

internecia i coraz częściej wyśmiewana. I co z tego, kto ma czas, żeby wszystko sprawdzać? Nigdy wcześniej informacja nie była tak dostępna, ale też nigdy wcześniej nie staliśmy przed takimi wyzwaniami. To nie twardy dysk powinien stanowić ostateczną wyrocznię, a mózg nam dany. W programie BBC nawet Ambasada RP zgodnie z prawem guilty by association wypadła jako placówka wspierająca skrajnie prawicowe grupy. Wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującym prawem dotyczącym publikacji. Producenci poprosili ambasadę o ustosunkowanie się do tematu, a z wypowiedzi wykorzystali potwierdzenie dofinansowania spotkania – miejsca na wyjaśnienie wszystkich okoliczności już zabrakło. W polonijnym spotkaniu, które odbyło się w Slough, udział wzięli krajowi autorzy, zaliczani do prawicowych: Rafał Ziemkiewicz, Piotr Gociek, Witold Gadowski i Tadeusz Płużański. Witolda Gadowskiego znam osobiście, pozostałych czytuję regularnie. Mają wyraziste poglądy, można je nazwać poglądami prawicowymi, ale określenie „skrajnie prawicowi” to już daleko idąca supozycja wprowadzona zgodnie z prześmiewczym prawem Mike’a Godwina – reductio ad Hitlerum. Utopić przeciwnika skutecznie, bez podejmowania z nim dyskusji merytorycznej. Przeciwnik był więc domyślny, a przed kamerami wystąpił twórca internetowej telewizji wRealu24.pl. Skrajnie prawicowy? Być może, ale z jego wypowiedzi pozostały radykalne fragmenty, pozbawione kontekstu. Od argumentów ważniejsze były powiewające nad głowami polskie flagi. Upał. Pogoda też się zradykalizowała.


|11

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Między faktami a mitami Krystyna Cywińska

– To pani była w Powsatniu Warszawskim? – zapytał mnie z niedowierzaniem młody człowiek. Przyszedł skosić trawę w naszym ogrodzie. – Byłam. Poleciał po krzesełko. – Niech pani siada – powiedział. Pewnie się przestraszył, że się zaraz rozsypię. – Przeżyła pani... – jęknął. I patrzył na mnie jak na mamuta. Coś tam słyszał o tym powstaniu. Coś tam w telewizji oglądał. Ale go to znudziło. Woli westerny. Żadne to porównanie z nami, powstańcami warszawskimi. Łuków nie mieliśmy. Niektórzy z tych młodszych, powtańcza smarkateria, poszli się bić z procami. Dla nich powstanie to była wielka przygoda. Walczyć, bić się, strzelać, butelkami z benzyną rzucać, procami miotać. I paradować pod ogniem kul w chełmach na głowach. Z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, niczym w bojowym rynsztunku. Przez lata opędzałam się od tych powstańczych wspomnień. Nawiedziały mnie czasami nocami niczym Erynie, mitologiczne mścicielki przelanej krwi. Nie pisałam żadnych wspomnień powstańczych. Pisanie wspomnień po faktach bywa ryzykowne. Zniekształca je czas. Upiększa albo demonizuje. I zaciera je zacierająca się pamięć. Naga prawda o Powsatniu poległa pod gruzami Warszawy. Pozostały półprawdy, mity i legendy. Wykorzystywane jako narzędzie historyczno-polityczne. Bliską

prawdy książkę zatytułowaną „Powstanie wczoraj i dziś” napisał powstaniec Bolesław Taborski. Cześć Jego pamięci! A Warszawa znowu płonie świecami. Bo nadeszła kolejna rocznica Powstania. Kolejne zaduszki tego miastacmentarza. Kilka lat temu byłam w dniu tej rocznicy w stolicy. Na Powązkach podeszła do mnie siwa, zgrzybiała pani. – Żarowka! – krzyknęła na mój widok. – Przykro mi – odpowiedziałam. – Nawtet nie lampa naftowa. Ja nie miałam pseudonimu Żarówka. – Mój Boże, jak to się człowiek może zmienić. Inny wygląd, inny kolor włosów, inna figura, a do tego jeszcze inny pseudonim. Różne mieliśmy pseudonimy. Przedziwne. Młot, Siekeirka, Zgrzyt, Dzida, Kartacz. Niektórzy sięgali do nazwisk z Sienkiewicza. Paru Kmicicom opatrywałam rany. W niczym nam to nie przeszkodziło. Usiadłyśmy na grobowej powsatńczej płycie i wspominałyśmy. Podone przeżycia w podobnych sytuacjach i w podobnych warunkach, choć gdzie indziej. W innych dzielnicach miasta, przy innych barykadach. Większość wspomnień o Powstaniu albo przerasta ówczesną rzeczywistość, albo jej nie dorasta. Nawet spisana na gorąco historia tego zrywu też bywa niedokładna, przerysowana, niedorysowana. Czasem żarliwie broniąca pozycji, postaw, decyzji nie do obronienia. Ale naród ponoszący raz po raz klęski, niekoniecznie z własnej winy, musi mieć apologetów, żeby duch przetrwał. Przepraszam, jeśli przynudzam. Choć za historię przeprawszać się nie powinno. Powstanie Warszawskie, mimo wielu jego poważnych analiz, tak obrosło w legendy, że dziś trudno legendę odróżnić od rzeczywistości. Dochodzenie absolutnej

słuszności wypadków historycznych bywa bolesne. I raczej nie przyczynia się do wyciągania pouczających wniosków z błędów historii. Historia, na ogól, niczego nas nie uczy, poza pobieżną znajomością dziejów. Po wojnie zobaczyłam na jednym z wernisaży w Londynie obraz polskiego malarza. Płótno pokryte buroszarymi kłębami. – Co ten obraz przedstawia? – pytam. Powstanie Warszawskie! Nowatorska, artystyczna interpretacja historii. Ale nie nowa. Przed wojną pewnien malarz namalował na życzenie łódzkiej magnackiej rodziny Poznańskich „Przejście Żydów przez Morze Czerwone”. Płótno pokryte rudo-czerwoną farbą. A gdzie wojsko faraona? – pytano malarza. – Utonęło. A gdzie do diabła Żydzi? – Już przeszli. Można i tak interpretować historię, skoro ją zalewa morze sprzecznych interpretacji. Siedzę w słońcu pod gruszą w ogrodzie. Grzeję swoje mamucie kości. Młody człowiek skosił trawę. – To pani była w Powstaniu Warszawskim? – pyta raz jeszcze z niedowierzaniem. – A jak tam było? – „Krew się polała, a potem wyschło” – cytuję Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. I nie poleją się me łzy rzęsiste, jak u wieszcza, na moją młodość górną i durną. Bo „życie to sen wariata śniony nieprzytomnie” – też Gałczyński. PS. Reprezentuję tylko siebie w tym co piszę, ale chciałabym wyrazić wdzieczność warszawiakom za podtrzymywanie pamięci o Powstaniu w dniu jego wybuchu, zainicjowane przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zawsze myślę o nim z wdziecznością.

(Św)fińska piłka Wacław Lewandowski

Podczas spotkania w Helsinkach Putin wręczył Trumpowi mundialową piłkę. Liczne gazety i stacje telewizyjne, które w dzisiejszych czasach lubią sprawiać wrażenie, że ich misją jest produkcja wiadomości dla debili, podniosły alarm, że futbolówkę trzeba sprawdzić, bo przecież Putin mógł kazać ukryć w niej urządzenie podsłuchowe. Pomijam już oczywistość, że wszystkie przedmioty, jakie otrzymują głowy państw, są rutynowo sprawdzane przez służby bezpieczeństwa. Zastanawia mnie natomiast, jaką trzeba mieć umysłowość, by przypuszczać, że stary agent GRU wpadnie na pomysł przekazania przed kamerami, na oczach całego świata, piłki z „pluskwą” amerykańskiemu prezydentowi. Żeby dostawać szczegółowe informacje na temat amerykańskich polityków, Putin nie musi przecież uciekać się do tak prostackich i prymitywnych metod. Z tzw. Russiagate — sprawy postawienia zarzutów ingerowania w wybory prezydenckie w USA dwunastu rosyjskim szpiegomhakerom wynika, że GRU hulała w ostatnich latach po Stanach Zjednoczonych bez najmniejszych przeszkód. Z tej samej afery wynika, że spotykając się z Putinem, Trump spotkał się z głównym sprawcą własnego zwycięstwa.

Nic więc dziwnego, że przemawiał tak, jakby chciał Putinowi podziękować — nie otrzymując niczego w zamian, dał rosyjskiemu prezydentowi więcej, niż ten mógł oczekiwać. Przede wszystkim skrytykował własny kraj, mówiąc że złe w przeszłości stosunki z Rosją były wynikiem „głupoty USA”. Następnie zapowiedział, że Amerykanie będą sprzedawać do Europy swój gaz LNG i tym samym będą konkurować z rosyjskimi dostawami gazociągiem Nord Stream 2. Tym samym dał do zrozumienia, że godzi się na budowę Nord Stream 2, nie uważa tej inwestycji za polityczną i nie zamierza przeciw niej się opowiadać. Po tej wypowiedzi Rosjanie mogą się śmiać w żywe oczy słysząc o inicjatywie senatora Johna W. Barrasso, który właśnie złożył w Kongresie projekt ustawy o sankcjach wobec Nord Stream 2. Nawet gdyby Kongres ustawę uchwalił, ostatecznie o nałożeniu sankcji decydował będzie Trump, a po jego wypowiedzi w Helsinkach trudno uwierzyć, aby zechciał podjąć decyzję niekorzystną dla Rosji. Do bilansu fińskich „osiągnięć” Trumpa trzeba doliczyć i to głośne, zdecydowane zaprzeczenie, jakoby rosyjska agentura mogła ingerować w amerykańskie wybory. Wprawdzie już na drugi dzień Trump zaprzeczał, mówił, że zgubiło mu się jedno słowo „nie”, że chciał powiedzieć, iż nie można wykluczyć, że to Rosja ingerowała w wybory, wygląda jednak na to, że te zaprzeczenia nie były szczere, lecz wymuszone przez zdecydowaną krytykę wypowiedzi

Trumpa przez czołowych polityków republikańskich. Po wyborze Trumpa niektórzy prawicowi publicyści w Polsce próbowali porównywać go do Ronalda Reagana, wyliczając rzekome podobieństwa drogi życiowej obu prezydentów. Oczywiście, celem tej konstrukcji porównawczej było zasugerowanie, że Trump może być prezydentem równie jak Reagan wybitnym. Po występie w Finlandii jest już jednak jasne, że Trump nie jest do Reagana podobny, że jest raczej jego odwrotnością, przeciwieństwem. Najważniejszym rysem wybitności Reagana było, że czuł się nie tylko przywódcą USA, wziął na siebie rolę lidera Zachodu i odpowiedzialność także za „stary Zachód” – Europę. Trump mówi otwarcie, że w Europie widzi gospodarczego wroga Ameryki, zapowiada wojnę celną, próbował nawet straszyć sankcjami Wielką Brytanię, gdyba ta po wyjściu z UE zawarła z nią specjalne porozumienie o bezcłowym handlu. Wprawdzie, jak to Trump, potem się z tych gróźb wycofał, przecież jednak sposobu myślenia o Europie nie zmienił. Kiedy Reagan został prezydentem, komuniści pocieszali się, że to aktorzyna, dyletant i prostak. Szybko jednak przyszło im zrozumieć, że do gry wszedł potężny przeciwnik, wybitna osobistość. Bo wbrew nadziejom komunistów Reagan prostakiem nie był. Był mężem stanu, który podjął się misji obrony cywilizacji Zachodu. Trump w niczym Reagana nie przypomina. Niestety.


12 | felietony i opinie

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Andrzej Lichota

PIÓREM

2018

Coś, czego jedni pożądają, a inni zazdroszczą – bogactwo. Są też i tacy, którzy uważają je za zbędne i obrzydliwe. Niedawno majątek najbogatszego człowieka na ziemi przekroczył 150 mld $. Trudno to sobie wyobrazić. Jeśli przyjąć, że jeden milion dolarów to wypchany jak na filmach z przemytnikami narkotyków neseser, to miliard dolarów jest tysiącem takich neseserów. A Jeff Bezos potencjalnie miałby ich... 152 tysiące. Nesesery zamieniają się w wagony, a wagony w całe pociągi z forsą. Ale czy na pewno? Niedawno bolesne doświadczenie miał inny krezus – Mark Zuckerberg, którego firma w ciągu jednego dnia straciła 120 mld dolarów, a on sam 16 mld. Spadek nastąpił po informacji, że Facebook pozyskiwał i wykorzystywał w celach komercyjnych dane 50 mln osób w celu przewidywania ich decyzji wyborczych i wpływania na nie w kampanii prezydenckiej w USA w 2016 roku. Wartość Facebooka spadła z ponad 500 mld dolarów do ledwie 300 mld. I tu pojawia się pewien kłopot, gdy zaczynam myśleć poważnie o współczesnych krezusach. Skoro tak szybko mogą stracić tak wielkie pieniądze, to ile tak naprawdę ich mają? Większość z tych majątków to pieniądze wirtualne, ulokowane najczęściej w akcjach i udziałach. A te rynki, jak wiadomo, potrafią być bardzo kapryśne. Obawiam się, że ocena autentycznej wartości i jej uzasadnienie –

PAZUREM: Krezusi w kryzysie jeśli większość majątku jest wyceniana przez giełdę – jest w zasadzie niemożliwa. A robiąc to na potrzeby różnych zestawień, popularnych rankingów najbogatszych osób, uprawia się przedziwny, groteskowy taniec wokół Złotego Cielca. Niektórym może to poprawia nastrój, że są chwilowo na samej górze tego dziwnego zestawienia, jednak jeśli mają choć odrobinę kontaktu z rzeczywistością, doskonale wiedzą jak mało w porównaniu z rankingiem są „warci”. Gdyby właściciel firmy giełdowej zaczął spieniężać swoje akcje w znacznej ilości, to ich ceny spadną w szybkim tempie, a jeśli rozniesie się wśród inwestorów informacja, że właściciel się wyprzedaje, to znaczy, że należy uciekać z kapitałem, bo wie coś, czego my nie wiemy i wtedy do chaotycznej wyprzedaży już tylko krok. Wartość spółki topnieje jak góra lodowa na równiku i z milionów zostaje ledwie na waciki. Mówiąc o miliarderach poruszamy się zatem w sferach mocno zawyżanych wartości i przecenionych spółek, można rzec nawet, że w rzeczywistości wirtualnej. To, niestety, coraz mocniej odbija się w perspektywach rozwoju. Wartość pieniądza, od kiedy zerwano z parytetem złota, stała się niemal wyłącznie zapisem księgowym. Posługujemy się papierem i umową, że jest on wymienialny na autentyczne dobra, jak praca, kruszce, zasoby naturalne czy dzieła sztuki. Tymczasem tak w rzeczywistości nie jest. A w istocie, nawet zapisy cyfrowe, które

dotyczą naszych pieniędzy nie są już wymienialne nawet na papier... Do ogródka współczesnego bogactwa można wrzucić jeszcze jeden kamyczek. Obecni krezusi są zaledwie dobrze sytuowani w porównaniu z bogaczami czasów minionych. Nawet majątek zgromadzony przez Muammara Kaddafiego na ukrytych kontach i w skarbcach – około 200 mld dolarów – stanowiłby zaledwie więcej niż połowa majątku przysłowiowego Rockefellera. A ten legendarny bogacz był znacznie biedniejszy od Andrew Carnegie, emigranta ze Szkocji, właściciela U.S. Steel, którego majątek wyceniano na 372 mld dolarów. Jednak i to niewiele, w porównaniu z Cesarzem Oktawianem Augustem, który był choćby właścicielem

Egiptu, a jego majątek przekraczał 4,6 bln dolarów. Lecz i Oktawian był od kogoś w dziejach biedniejszy. Mansa Musa, król Timbuktu był podobno niewyobrażalnie bogaty za sprawą produkcji złota, które wtedy cieszyło się wielkim popytem. Krążą legendy, że gdy wybrał się na pielgrzymkę do Mekki, szły z nim wielbłądy niosące setki kilogramów złota, a każdy w armii liczącej 200 tys. żołnierzy miał ze sobą dodatkowo dwa kilogramy kruszcu. Musa dość rozrzutnie zachowywał się w drodze i wydawał na prawo i lewo, co spowodowało kryzys walutowy w Egipcie , który trwał 12 lat. Jak zatem widać, w odniesieniu do wieków minionych, pojęcie prawdziwego bogactwa także minęło, mimo że poprzednicy współczesnych bogaczy swoje zasoby mieli mocno namacalne.

Topniejemy Ach, cóż to jest za lato! – chciałoby się krzyknąć. Wakacje jak marzenie: słonecznie, bezchmurnie i bezwietrznie. Bajka, prawda? Tylko… tylko że jest po prostu za gorąco. I wszyscy narzekają. Temperatury w Londynie od wielu lat nie utrzymywały się na tak wysokim poziomie. Chodzenie po mieście zaczęło przypominać chodzenie po Saharze, tyle że zamiast rozgrzanego piasku mamy rozgrzany beton (lub asfalt) i powietrze, którym nie da się oddychać. Jeszcze gorzej jest w metrze, które co prawda działa sprawnie, ale klimatyzacji nie ma, więc nawet kilkuminutowa przejażdżka bardziej przypominała wizytę w saunie, niż środek publicznego transportu. Autobusy, którymi przed kilkoma laty chwalił się Borys Johnson, że są cudami techniki, do korzystania latem się nie nadają: brak klimatyzacji i okien też otworzyć nie można. Mimo to Londynowi udaje się jakoś funkcjonować. Ludzie wyruszają codziennie w trasę: dom, autobus, pociąg, metro, praca,

kawiarnia, sushi, metro, Tesco, dom. I tak w kółko. Machina działa bez względu na pogodę. Działać musi, tak została zaprogramowana. Co ciekawe, fakt iż Europa parzy się tego lata w słońcu nie sprowokował poważniejszej dyskusji na temat tego, co może być przyczyną tak nagłego ocieplenia. Gdy w relacjach z Hiszpanii i Portugalii spece od pogody mówili o nowych rekordach (48 stopni C) to głównie w perspektywie dotychczasowych notowań. Mało kto odważył się na poważniejszą dyskusję o tym, co dzieje się z klimatem i co jeszcze można zrobić, by to pogłębiające się ocieplenie zatrzymać. A zrobić nie tylko można, ale i trzeba wiele. W przenośni i dosłownie, bo przecież nie każdy wierzy w ocieplenie klimatu albo w to, że sięgające czterdziestu stopni upały są czymś dziwnym w tej części świata. W czasach, kiedy informacje i wiadomości dostępne są w ilościach dotychczas niespotykanych przez 24 godziny na dobę – nic już nikogo nie dziwi i na nikim specjalnego wrażenia nie robi.

Upalne lato tego roku przypomniało mi o czymś ważnym, o czym zdawało mi się, że zawsze pamiętam, tylko nie pamiętałem już, kiedy tak naprawdę ostatni raz... nabrałem trochę dystansu do tego, co robię. Było gorąco, więc zwolniłem trochę w drodze do metra – przecież co kilka minut jest kolejny pociąg. Usiadłem na ławce w parku z sałatką z Tesco i małą buteleczką wina. Smakowało znakomicie. Kupiłem gazetę i poszedłem na kawę (z ciastkiem), usiadłem na zewnątrz i w przerwach między jednym a drugim artykułem przyglądałem się ludziom, którzy przed moimi oczami pędzili jak oszalali w różnych kierunkach. Wyglądało to równie komicznie, jak tragicznie. Bez planowania, spontanicznie, zwolniłem. Być może jest to zmiana klimatu. Być może nie. Nie mam pojęcia. Wiem za to jedno: wszyscy tego lata topniejemy. Moje bardzo mi się podoba: przynajmniej topnieję powoli. V. Valdi


|13

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Ochotniczek (SMO) przy Armii gen. Andersa na Bliskim Wschodzie. Anula miała wiele obrazów Frenkla. Jeszcze raz dziękuję i serdecznie pozdrawiam Waleria Sawicka

Najlepsze życzenia

Listy do redakcji są wyrazem opinii Czyteników, a nie radakcji „Nowego Czasu”.

Droga Redakcjo, bardzo dziękujemy za „Nowy Czas”. Wielką radością napełniła nas wiadomość o wygranym procesie sądowym z chorymi zarzutami, pełnego podłości pozbawionego przyzwoitości „cwaniaka”. Radujemy się informacją o wznowieniu działalności wydawniczej, cieszy nas także wsparcie i życzliwość środowiska, w jakim Państwo funkcjonujecie – zawsze wierzyliśmy, iż w całym świecie pośród szumowin większość to przyzwoici ludzie. Kochany zespole „Nowego Czasu” – życzymy zdrowia, nieustępliwości w każdej słusznej sprawie. Niech promienie nadziei rozświetlają redakcyjne pokoje. Z redakcyjnym pozdrowieniem i gotowością do współpracy meldują się stypendyści ZUS-u: dr Marek Zabiegaj and dr Bogdan Zabiegaj teatrolodzy z Krakowa

Gratulacje!

Podziękowanie

Droga Redakcjo, serdecznie dziękuję za pierwszy, po „zmartwychwstaniu”, „Nowy Czas”. Przez długie miesiące zerkałam na ostatni, z czerwca ubiegłego roku. Właściwie na okładkę – przerażający symbol. Dziś powracacie, topór nie zdołał rozrąbać stalówki. Atrament płynie dalej. Jeszcze raz gratuluję zwycięstwa! Serdeczności Liliana Kowalewska

Szanowny Panie Redaktorze, my niżej podpisani, wierni czytelnicy „Nowego Czasu”, w pierwszej kolejności chcemy serdecznie pogratulować wygranej sprawy sądowej o zniesławienie, którą wytoczył gazecie Jan Serafin. W swoim artykule Zwyciężył „Nowy Czas” (maj 2018, nr 232, s. 4): … celnie Pan napisał: „Jan Serafin, swego czasu prominentny (w jego mniemaniu) działacz społeczny POSK-u, budowlaniec, hydraulik, specjalista od instalacji gazowych, dyrektor upadłej hurtowni, tancerz, uwodziciel i bankrut”. Wygrana w High Court to był naprawdę spektakularny sukces „Nowego Czasu”, Pana, jako redaktora naczelnego pisma oraz wydawcy Teresy Bazarnik-Małkiewicz. Jesteśmy Wam bardzo wdzięczni za wytrwałość, determinację i odwagę. Potrafiliście stanąć w prawdzie i bronić jej. Zresztą, jak wiemy, wielokrotnie udowodniliście na łamach pisma, że świetnie odnajdujecie się w tej kategorii dziennikarstwa. Udowodniliście wielokrotnie, publikując artykuły o Fawley Court, Ognisku Polskim czy Polskim Ośrodku SpołecznegoKulturalnym w Hammersmith, że działacie w interesie społecznym tak licznej Polonii mieszkającej w Londynie i jego okolicach. Dziękujemy Wam za to. Dziwi nas bardzo za to fakt odmowy zamieszczenia w „Tygodniu Polskim” ogłoszenia z gratulacjami dla „Nowego Czasu” po wygranej w High Court, jakie chciały zamieścić czytelniczki pisma. Czy był to wyraz sympatyzowania i popierania Jana Serafina? Czy może Redakcja „Tygodnia Polskiego” kierowała się innymi pobudkami? Na to pytanie chcielibyśmy uzyskać odpowiedź od prezesa Polskiej Fundacji Kulturalnej, wydawcy tej gazety. Chcemy wyrazić również nasze oburzenie co do poczynań Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Nie tylko – jak dowiedzieliśmy się z artykułu – robił wszystko, by utrudnić udostępnienie prawnikom „Nowego Czasu” dokumentów dotyczących sprawy, to jeszcze na dodatek w „Wiadomościach” POSK-u, będących sprawozdaniem z rocznej działalności, rozsyłanych przed Walnym Zebraniem w maju do jego członków, zamieścił zdjęcie

PS. Nie znalazłam kartki godnej podkreślenia Waszego zwycięstwa. Zastępuję ją poniższym aforyzmem: Jeżeli nigdy nie grzeszysz przeciwko rozsądkowi, nigdy do niczego nie dojdziesz A. Einstein

Wielu bardzo się ucieszyło... Droga Redakcjo, bardzo dziękuję za „Nowy Czas”, na który czekało się bardzo długo, ale warto było, gdyż jest „extra” ciekawy. Wielu czytelników bardzo się ucieszyło. Wreszcie znamy szczegóły procesu z tym hochsztaplerem, szkoda tylko że „Nowy Czas” nie ma konkretnej rekompensaty, która by pokryła koszta. Ale może jednak coś się uzyska. Z wielkim zainteresowaniem czytam Bogdana Dobosza, bardzo obiektywnie i z poczuciem humoru analizuje obecną sytuację w Polsce. Dobrze, że jest nadal na Waszych łamach, mimo problemu ze wzrokiem, Krystyna Cywińska. Elżbieta Lewandowska w pierwszym wydaniu po przerwie ciekawie pisze o Zrzeszeniu Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii. Wspomina Mariana Bohusza-Szyszkę. Z tym artystą łączyła mnie przyjaźń do końca jego życia, a potem przyjaźniłam się z jego żoną Cecily Saunders. Fotografia Amy Rohatiner, która przełożyła na angielski „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego, przypomniała mi jej Matkę, Anulę, z którą się przyjaźniłam i która była w Szkole Młodszych

zespołu pieśni i tańca „Tatry” – oczywiście z Janem Serafinem, który żądał 100 tys. funtów odszkodowania od „Nowego Czasu”, bo artykuł tak zszargał jego dobre imię, że nie mógł nigdzie publicznie się pokazywać. Właśnie na zdjęciu zobaczyliśmy, jak nie mógł się publicznie pokazywać! Czy Zarząd POSK-u w dalszym ciągu uważa, że nic się nie stało? Czy my, członkowie POSK-u, sympatycy tego ośrodka i jego bywalcy, jak również w niektórych wypadkach bezpośrednio pokrzywdzeni w wyniku działań Jana Serafina, mamy rozumieć, że Zarząd wspierał i nadal wspiera „działalność” swojego byłego Kierownika Domu? Nawet po prawomocnym wyroku w High Court of Justice, gdzie Jan Serafin przegrał z „Nowym Czasem” nadal świadomie promuje jego osobę, tak jak to czynił wcześniej pomimo wielu skarg do Zarządu? Jak mamy to rozumieć i o co tu chodzi? Zwracamy się z apelem do Rady POSK-u, aby podjęła odpowiednie kroki w celu wyjaśnienia tej bardzo przykrej sprawy dla Ośrodka i pozbawiła członkostwa Jana Serafina, do czego obecny statut zobowiązuje. No chyba że czym prędzej zostanie wprowadzony nowy statut i paragraf mówiący o tym, że bankruci nie mogą być członkami POSK-u zostanie usunięty. W tym konkretnym przypadku nie chodzi tylko o bankructwo. Sędzia Jay wydał jednoznaczny wyrok (dostępny w internecie) w sprawie, której celem było zniszczenie popularnego i potrzebnego pisma. POSK jest ośrodkiem społecznym, podobnie jak pismem społecznym jest „Nowy Czas”. Tym bardziej dziwi ta dwuznaczność i unikanie opowiedzenia się po słusznej stronie. Z poważaniem Renata Cyparska, dr T. de Gromoboy, Zygmunt Grzyb, Magda Goddard, Nina Janczewska, Zygmunt Łozinski, Mieczysław Rudzki, Monika Suchora, Waldemar Węgrzynowski, Henryka Woźniczka, Artur Zysk

Sprostowanie Szanowni Państwo, w moim wspomnieniu o śp. Irenie Sendlerowej („Nowy Czas”, czerwiec 2018, nr 233) ostatnie zdanie powinno brzmieć: Po dziesięciu latach od Jej zgonu, w całym Zjednoczonym Królestwie istnieje zaledwie JEDNA szkoła Jej imienia. Dziękuję i serdecznie pozdrawiam Lili Polhmann

Drodzy Czytelnicy zwracamy się z prośbą o pomoc finansową niezbędną do dalszego wydawania naszego pisma. Wsparcie, które uzyskaliśmy z Senatu RP pokrywa tylko część kosztów wydawniczych. Wszystkim Czytelnikom, którzy dokonali wpłat na fundusz wydawniczy „Nowego Czasu” składamy serdeczne podziękowania. Jeśli ktoś z Czytelników chciałby wesprzeć fundusz wydawniczy „Nowego Czasu”, prosimy o wpłaty na konto: CZAS Publishers Ltd, nr konta: 83304639, sort code: 20-66-51 lub przesłanie na adres redakcji czeku wystawionego na CZAS Publishers Ltd


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Mural Adama Kossowskiego na bocznej ścianie dawnego Civic Centre przy Old Kent w Londynie. Poniżej: budynek centrum Zdjęcia: Teresa Bazarnik

Polskie ślady na Wyspach Ambasada RP w Londynie zaprasza do udziału w kampanii #PolishGemsUK, która ma zachęcić do odkrywania i zwiedzania polskich „ukrytych skarbów” na Wyspach Brytyjskich.

wymi strzeżonymi przez widmowego rycerza, być może odwołująca się do morderstwa Thomasa Becketa w Canterbury w 1170 roku. Dwa frontowe panele to historie nowsze, sięgające wieku XVI i XVII, a także współczesny (artyście) obraz londyńskiej ulicy. Mural został zaprojektowany w 1964 roku na zamówienie władz dzielnicy Camberwell, a ukończony w 1965 roku. Każdy element trzypanelowego muralu indywidualnie malowany przez artystę i pokrywany szkliwem to praca niezwykle misterna. Zmyto z niej ostatnio kurz wydobywając kolory misternej mozaiki, sam budynek zaś wygląda na bardzo zaniedbany, choć jest wciągnięty na listę zabytków. Jest w tej chwili siedzibą The Everlasting Armis Ministers UK – jednej z licznych w tym rejonie Londynu sekt religijnych. Adam Kossowski urodził się w Nowym Sączu w 1905 roku, a zmarł w Londynie w 1986. Już jako student Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych pracował przy renowacji malowideł ściennych na Wawelu. W roku 1936 został asystentem na wydziale malarstwa ściennego Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Po ataku Niemiec na Polskę w 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej na froncie wschodnim, i dostał się do niewoli. Spędził w sowieckich łagrach trzy lata. W 1943 przedostał się do tworzonego przez gen. Andersa 2 Korpusu. Razem z armią poprzez Iran dostał się do Palestyny, skąd ze względu na bardzo zły stan zdrowia został za wstawiennictwem żony, Stefanii Kossowskiej, przetransportowany do Wielkiej Brytanii. W czasie niewoli stał się gorliwym katolikiem, co miało duży wpływ na jego późniejszą twórczość. Był aturem między innymi wystroju wnętrza Klasztoru Karmelitów w Aylesford w południowej Anglii. Teresa Bazarnik

Jak informuje przedstawiciel naszej placówki dyplomatycznej, „w mediach społecznościowych regularnie będą pojawiać się informacje o interesujących, zaskakujących i często mało znanych miejscach i ciekawostkach historycznych związanych z długą obecnością naszych rodaków na Wyspach Brytyjskich. Są to między innymi obrazy polskiej malarki Stanisławy de Karłowskiej, zdobiące ściany Tate Britain; zagadkowa nazwa ulicy londyńskiego Soho – Poland Street, prace fotografa Walerego, do których należy portret królowej Wiktorii; szczątki Knuta (Kanuta) Wielkiego, króla Anglii w latach 1016-1035, wnuka Mieszka I, złożone w Katedrze w Winchester; drewniany samotny krzyż upamiętniający kapelana 14 Pułku Kawalerii Pancernej, Karola Bika-Dzieszowskigo w środku szkockiego lasu; murale Feliksa Topolskiego; miejsca związane z Fryderykiem Chopinem i wiele innych. Amabasada zachęca do promowania unikatowych polskich skarbów w mediach społecznościowych używając #PolishgemsUK lub przesyłania informacji na adres e-mail: london.press@msz.gov.pl „Nowy Czas” ma już swoją pierwszą propozycję. Dolna część fasady Civic Centre, czyli kiedyś ośrodka społecznego w North Peckham, Southwark, przy Old Kent Road ozdobiona jest wykonanymi z ceramiki muralami Adama Kossowskiego, polskiego artysty, który mieszkał w Londynie od II wojny światowej. Płaskorzeźby ukazują misterne detale nawiązujące do bogatej historii Old Kent Road od czasów rzymskich do lat 60. minionego wieku. Old Kent Road była częścią dawnej via Romana, prowadzącej od Dover do Canterbury, a następnie przez Faversham i Rochester do centrum Londynu. Murale składają się z trzech paneli – jednego na bocznej ścianie, dwóch dłuższych na frontowej. Pierwszy przedstawia wizerunki rzymskich budowli z terakotowymi dachówkami i klasycznymi proporcjami i wzorowany jest na obrazach z „Opowieści kanterberyjskich” Chaucera. Pośrodku panelu stoi duża katedra z drzwiami wejścio-

Budynek dawnego Civic Centre przy Old Kent Road z muralam Adama Kossowskiego, dziś siedziba sekty religijnej The Everlasting Arms Minister U.K.


|15

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Hańba i wojna Najtrudniejsza z wojen – wojna o słowo – trwa w najlepsze i przybiera na sile. A polskie elity rządzące zdają się dalej tkwić w fałszywym przekonaniu, że nic się nie dzieje. Zamiast bronić prawdy, przedstawiciele naszego rządu niemalże jednogłośnie poszli na ugodę z tymi, którzy tę prawdę chcą zafałszować.

Dawid Skrzypczak

H

ucznie ogłoszone zwycięstwo w konflikcie medialno-dyplomatycznym, który rozgorzał pomiędzy Polską a Izraelem, jest porażką z kilku powodów. Po pierwsze, straciliśmy narzędzie, które przynajmniej na terenie naszego kraju można było wykorzystać do ścigania i karania ludzi zakłamujących historię Polski z okresu II wojny światowej. Wymieniliśmy to za ładne słowa. A słowa, jak kości, można złamać. Logika, do której odwołają się ci, którzy chcą wciągnąć Polskę w odpowiedzialność za Holocaust będzie prosta. Samo wycofanie się z przyjętego stanowiska, że styczniowa nowelizacja była konieczna do obrony dobrego imienia Polski i przeciwdziałania zakłamywaniu historii wskazuje, że byliśmy w błędzie. Mało tego, jeśli zwroty „polskie obozy śmierci” i temu podobne nie są karane przez prawo o zniesławieniu, to używanie ich nie jest przewinieniem lub przestępstwem. Jeśli zwroty takie nie są przestępstwem, to nie są zabronione. A jeśli coś nie jest zabronione, to jest dozwolone. Dodatkowo, jeśli zwroty takie, jak „polskie obozy śmierci” nie są przestępstwem sklasyfikowanym jako zniesławienie narodu polskiego lub/i „kłamstwo oświęcimskie”, to takowym zniesławieniem ani kłamstwem nie są. Skoro zwroty takie nie są kłamstwem, to muszą być prawdą! W momencie, gdy kłamstwo nie spotyka się z żadnymi konsekwencjami, jego rozpowszechnianie i uzyskanie przez nie statusu powszechnie obowiązującej prawdy jest tylko kwestią czasu. Żyliśmy już w świecie, gdzie kłamstwo było uznawane za prawdę i była to komuna. Wtedy mieliśmy odwagę walczyć o prawdę z przeważającymi siłami wroga. Po drugie – nawet jeśli to narzędzie prawne byłoby nieskuteczne – teraz pokazaliśmy, że przy odpowiednim nacisku, polski ustawodawca ugnie się pod presją i uchwali to, co wywierający na nim presję sobie zażyczą. Po trzecie, pełna dumy i narodowej symboliki narracja „wstawania z kolan” właśnie legła w gruzach. Rządzący muszą sobie zdawać sprawę, że jednym z kluczowych czynników zwiększającym poparcie wyborcze w kraju jest skuteczne działanie mające na celu odzyskanie podmiotowości i uznania na arenie międzynarodowej. Uległość, brak szanowania się oraz brak konsekwencji i profesjonalizmu w polityce zagranicznej, w szczególności w kwestii konfliktu medialno-dyplomatycznego z Izraelem i środowiskami żydowskimi, może wpłynąć negatywnie na notowania partii rządzącej.

W ekspresowym tempie wprowadzono nowe poprawki do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, które usunęły zapisy o karaniu za fałszowanie historii II wojny światowej i przypisywanie Polakom odpowiedzialności za Holokaust. Czas wprowadzenia tych zmian nie był przypadkowy. Zrobiono to podczas wakacji i mistrzostw świata w piłce nożnej, licząc na to, że właśnie te wydarzenia odwrócą uwagę Polaków od kontrowersyjnego posunięcia rządu. Szybko odezwały się najróżniejszej maści gadające głowy, które w swojej masie powtarzały za rządem o wspaniałym sukcesie polskiej dyplomacji, mimo iż kilka miesięcy wcześniej ci sami ludzie zarzekali się, że nie wolno ustępować ani o krok. Na uwagę zasługuje ewolucja poglądów Tomasza Sakiewicza. Redaktor naczelny „Gazety Polskiej” najpierw afirmował uchwalenie styczniowej nowelizacji ustawy o IPN i twierdził, że „będzie można używać jej zapisów do ochrony dobrego imienia [Polski]”. Jakiś czas później zreflektował się i stwierdził jednak, że „poziom nieprecyzyjności tej ustawy powoduje to, że trudno będzie na jej podstawie kogoś ukarać”. Ostatecznie doszedł do wniosku, że dobrym posunięciem było wycofanie się ze styczniowej nowelizacji, a Benjamin Netanjahu i Jarosław Kaczyński powinni dostać za wspólną deklarację walki z antysemityzmem i antypolonizmem Pokojową Nagrodę Nobla.

Jeśli zwroty takie Jak „polskie obozy śmierci” nie są przestępstwem sklasyfikowanym Jako zniesławienie narodu polskiego to takowym zniesławieniem ani kłamstwem nie są. Cały proces wycofywania się zepolityków styczniowej decyzji do deklaracji brytyjskich zawsze należy pzostał zwieńczony ogłoszeniem wspólnej deklaracji premierów państwa Izrael i Rzeczypospolitej Polskiej. Deklaracja ta tak naprawdę była hołdem poddańczym państwa polskiego. A świadczą o tym najlepiej dwa zdania pochodzące właśnie z tej deklaracji: „Oczywistym jest, że Holocaust był bezprecedensową zbrodnią, popełnioną przez nazistowskie Niemcy przeciwko narodowi żydowskiemu i wszystkim Polakom żydowskiego pochodzenia”. „Uznajemy i potępiamy każdy indywidualny przypadek okrucieństwa wobec Żydów, jakiego dopuścili się Polacy podczas II wojny światowej”. Jak należy je odczytać? Na wstępnie warto zauważyć, że termin Holokaust oraz związana z nim eksterminacja Żydów urosła do rangi jedynego ludobójstwa z czasów II wojny światowej. Tym samym, zawężony został wymiar zbrodni dokonanych przez Niemców, co jednocześnie daje Żydom status głównych pokrzywdzonych. Poza nawias ofiar masowych mordów zostały niemalże wyrzucone inne ofiary: polscy chrześcijanie, Romowie, niepełnosprawni oraz inne mniejszości i grupy etniczne, które z równą zażartością jak Żydzi były eksterminowane przez Niemców.

Drugie zdanie przekazuje prawdziwą wiadomość. Jednak nie mam wątpliwości, że będzie interpretowane w taki sposób, że mimo iż Polacy nie byli głównymi winowajcami zbrodni popełnionej na Żydach, to są oni za nie współodpowiedzialni. Niestety, we wspólnym stanowisku nie znalazła się wzmianka o zbrodniczych działaniach pojedynczych Żydów, a takich przypadków było wiele. O żadnym sukcesie polskiej dyplomacji nie może być mowy. Powyższe zdania boleśnie pokazują, że przegraliśmy bitwę o słowo. Na domiar złego, z deklaracji wygłoszonej w języku angielskim świat dowiedział się jedynie, że nie wszyscy Polacy mordowali Żydów. A w prasie angielskojęzycznej dominuje wniosek, że pomimo usilnych prób Polsce nie udało się wybielić własnych zbrodni. I tak oto izraelska gazeta „Hearz”, już tego samego dnia, gdy ogłoszono wspólną deklarację, uderzyła w znaną nam nutę i zaczęła dopominać się uznania Polaków za współodpowiedzialnych mordowania Żydów. Ofer Aderet, autor artykułu pt. Israel Is Yielding to Poland’s Holocaust Narrative, oburzał się również na użycie w deklaracji sform. in. Liam Fmułowania „antypolonizm”, ponieważ uważał, że Polacy mogą używać go do zbijania wszystkich argumentów oskarżających ich o współpracę z nazistami. Takich zastrzeżeń Aderet nie miał oczywiście do sformułowania „antysemityzm”, mimo iż każda wzmianka o zbrodniczych (indywidualnych) działaniach Żydów jest za takowy uznawana. Żydzi przywłaszczyli sobie pamięć o niemieckim ludobójstwie i nie oddadzą jej. Deklaracją tą otworzyliśmy drogę do dalszych działań wymierzonych we wciąganie Polski i Polaków w odpowiedzialność za masowe mordy popełnione na Żydach przez Niemców. Parafrazując słynne słowa Winstona Churchilla – polskie elity rządzące miały wybór pomiędzy wojną i hańbą. Wybrały hańbę, a wojnę i tak będą miały. Kręgosłup już nam złamano, teraz wystarczy poczekać, aż środowiska żydowskie złamią dane nam słowo. Przecież gra toczy się o naprawdę wysoką stawkę, a jest nią prawda historyczna i bezspadkowe mienie żydowskie. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na istnienie pewnej dziwnej korelacji pomiędzy dwoma zjawiskami. Powołując się na doniesienie Gabriela Kayzera (m.in., na jego książkę pt. Klincz? Debata polsko-żydowska) liczba paszportów wydawanych przez Ambasadę RP w Tel Awiwie wzrastała systematycznie od podziałem 2002 roku brytyjskiej (448), aby rady w 2017 grozi już nie tylko minroku osiągnąć rekordową liczbę 3530. Może istnieć związek pomiędzy wzrostem liczby polskich paszportów wydawanych obywatelom Izraela, a presją wywieraną na Polskę w sprawie zapłaty odszkodowań za rzekomo zagrabione przez Polaków bezdziedziczne mienie żydowskie. Przecież projektowana przez rząd PiS ustawa reprywatyzacyjna ma uniemożliwić zwrot majątków w naturze dla obywateli spoza naszego kraju, dlatego aby obejść tę przeszkodę, wystarczy wylegitymować się polskim paszportem. Jest źle, ale jeszcze istnieje wyjście z sytuacji. Zakończyła się jedynie pewna faza konfliktu polsko-izraelskiego, a ten będzie trwał dalej. Pozytywnym aspektem tych wydarzeń jest to, że chwilowo wyciszając wojnę kupiliśmy sobie trochę czasu, aby przygotować się do odparcia następnych ataków medialno-dyplomatycznych, które na pewno nastąpią. Tylko jak zmotywować do walki zastraszony obóz rządzący?


nowy czas |lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

na czele komitetu do spraw wyburzenia PKiN, a idei tej przyklasnął sam premier Mateusz Morawiecki. Z kolei zamiar zburzenia pałacu budzi oburzenie zdecydowanej większości warszawiaków. Wydaje się, że w Warszawie wystarczająco dużo zniszczyli już Niemcy – Polacy nie muszą ich naśladować i zrównywać z ziemią kolejnego kawałka swej stolicy. Jednak zwolenników rozbiórki przybywa, a formułowane przez nich argumenty podzielić można na dwie grupy: estetyczne i symboliczne. Przyjrzyjmy się najpierw pierwszej z nich.

Odrażający, brudny, zły

Pałac Kultury i Nauki, Warszawa

Nie burzmy Pekinu Marcin Kołpanowicz

Niegdyś lśniący słomkowym żółcieniem piaskowca, dziś przybrudzony i sczerniały, Pałac Kultury i Nauki wciąż stanowi charakterystyczny element panoramy miasta. „Esteci” twierdzą, że budynek jest ohydny i szpeci centrum polskiej stolicy. Mam wrażenie, że zachodzi tu klasyczna projekcja psychologiczna, czyli przeniesienie emocjonalnego stosunku do obiektu na jego odbiór wizualny: Stalin był potworem, więc jego pałac jest brzydki. Nie uważam bryły PKiN za arcydzieło architektury, ale na tle ustawionych wokół niego wysokościowców wyróżnia się ona całkiem korzystnie. Gdyby konsekwentnie stosować kryterium estetyczne, należałoby w pierwszej kolejności rozebrać wszystkie wzniesione w centrum Warszawy, a znacznie szpetniejsze od PKiN wieżowce, gdyż w całej rozciągłości potwierdzają one opinię Josifa Brodskiego, że architektura nowoczesna bardziej zdemolowała europejskie miasta niż naloty Luftwaffe. Skyline naszej stolicy po wyburzeniu Pałacu Kultury i Nauki nie stanie się bardziej atrakcyjny, a jedynie mniej rozpoznawalny. Purystom estetycznym warto przypomnieć, że wznoszone przez sowieckie imperium pałace były komunistycznymi podróbkami drapaczy chmur z Chicago i Nowego Jorku (podobnie jak moskwicze i pobiedy były kopiami amerykańskich fordów i dodge’ów). Proces krążenia idei architektonicznych jest zresztą jeszcze bardziej skomplikowany, gdyż u źródeł amerykańskich wysokościowców stoją koncepcje, które przyszły ze Wschodu, a mianowicie konstruktywistyczne projekty Kazimierza Malewicza (tzw. architektony). Obok wyścigu zbrojeń i rywalizacji w kosmosie ważnym elementem dwudziestowiecznej wojny psychologicznej był konkurs na najwyższą wieżę Babel – i warszawski PKiN, jako najwyższy budynek w Polsce, a swego czasu drugi w Europie, był kolejnym uczestnikiem tego wyścigu pychy, w którym udział brały Chrysler Building i Empire State Building w Nowym Jorku czy wysokościowce moskiewskie (tzw. Siedem Sióstr Stalina).

Socjalistyczny w treści, narodowy w formie

P

ałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina w Warszawie musi być zburzony. Nie wiem, kto pierwszy to powiedział, ale pamiętam, że takie głosy zaczęły się pojawiać już ćwierć wieku temu. Z postulatem wyburzenia występowały postaci reprezentujące całkiem odległe od siebie środowiska polityczne i intelektualne – od Wojciecha Wencla do Radka Sikorskiego i od Jana Pietrzaka do prof. Normana Daviesa, który już wkrótce po transformacji ustrojowej w 1989 roku doradzał Polakom, by koniecznie zburzyli ten symbol stalinowskiej dominacji nad ich krajem. Postulat rozbiórki, powracający co kilka lat, ostatnio wybrzmiewa coraz głośniej za sprawą zbliżającej się setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Pomysł podjął prezes fundacji Łączka, Tadeusz Płużański (historyk i publicysta, autor książki „Bestie”, od lat zaangażowany w piętnowanie stalinowskich zbrodniarzy) i stanął

Aby bryłę pałacu, zaprojektowaną w stylu stalinowskiego empire, uczynić bardziej strawną dla polskiego oka, Lew Rudniew (wcześniej twórca Instytutu Łomonosowa w Moskwie) okrasił ją elementami polskiej architektury renesansowej, czyli attykami, nawiązującymi do krakowskich Sukiennic lub kamieniczek w Kazimierzu Dolnym. Spełnił w ten sposób postulat, by sztuka socrealistyczna była socjalistyczna w treści, a narodowa formie. Choć monstrualne, przeskalowane attyki niezbyt pasują do modernistycznej bryły, trzeba przyznać, że tego typu hybrydy stylistyczne nie były na świecie wyjątkiem – nowojorski Woolworth Building na przykład został przyozdobiony elementami architektury gotyckiej. Gdy uroczyście otwarto pałac w 1955 roku, oficjalnym zachwytom nie było końca. Polscy architekci, pisarze i dziennikarze pod niebiosa wychwalali owoc trudu radzieckich młodzieżowych brygad betoniarskich. Elementy kon-

strukcyjne, które przybyły do Polski z hut Magnitogorska, fabryk Uralu i kombinatów Donbasu, ewokowały nawet poetyckie uniesienia, o czym świadczą strofy Jana Brzechwy: W sercu Polski, widoczny z daleka, / Będzie trwał, tak jak wiara w człowieka, / Będzie trwał, tak jak miłość do dziecka, / Będzie trwał, tak jak przyjaźń radziecka. Mniej pochlebne recenzje zbierał pałac poza głównym obiegiem – Władysław Broniewski nazwał budowlę „koszmarnym snem pijanego cukiernika”, zaś Tadeusz Konwicki „pomnikiem pychy, statuą niewolności, kamiennym tortem przestrogi”. Lud warszawski przerobił skrót PKiN na Pekin, co uwypuklało obcy naszej kulturze azjatycki rys budowli.

Może plagiat? Kolejnym „ociepleniem” modernistycznej bryły Pałacu Kultury stały się rzeźby – figury nadludzi oplatające fasady budowli, personifikujące Pracę, Naukę i Sztukę, które wykonane zostały w Azeryjskiej Fabryce Ceramicznej im. 60-lecia Wszechzwiązkowego Leninowskiego Komsomołu w Estonii. Polscy rzeźbiarze natomiast stworzyli pomniki Kopernika i Mickiewicza, utrzymując je w nieco topornej stylistyce, którą określiłbym jako soc-art deco. Zwieńczeniem programu ideowego budowli miała być statua Stalina, nad którą trudził się sam mistrz Dunikowski, jednak śmierć dyktatora w 1953 roku powstrzymała usłużne dłuto rzeźbiarza. „Przyjaciele radzieccy, wasz ból jest naszym bólem” – deklarował wówczas zdławionym głosem lektor Polskiej Kroniki Filmowej, Andrzej Łapicki, podczas gdy warszawiacy kpili: – Na co zmarł Stalin? – Na szczęście! By zakończyć zbijanie argumentu estetycznego, przytoczę mało znany fakt, że w dwudziestoleciu międzywojennym architekt Juliusz Nagórski zaprojektował dwustumetrową Wieżę Niepodległości, której bryła jako żywo przypominała obecny Pałac Kultury. Wieża miała stanąć na dzisiejszym placu Waszyngtona; plany jej realizacji pokrzyżował wybuch wojny. Warto byłoby zbadać, czy Rudniew znał projekt Nagórskiego, i w jakim stopniu go zmałpował.

Pieczęć Stalina Zwolennicy wyburzenia PKiN obok argumentu estetycznego wysuwają drugi – ich zdaniem, decydujący – ideologiczny. W swej przejaskrawionej postaci brzmi on następująco: Pałac Kultury to niechciany prezent, relikt


Marcin Kołpanowicz, Ad astra, pastel

Czemu jedNak mielibyśmy odwoływać Się do barbarzyńSkiCh wzorów NiSzCzeNia NieChCiaNyCh budowli? Po Co Naśladować burzyCieli z CzaSów rewoluCji fraNCuSkiej lub bolSzewiCkiej, Czy bojowNików iSiS rozwalająCyCh z tą Samą zaCiekłośCią StarożytNe ruiNy Co wSPółCzeSNe kośCioły?

komuny, pieczęć Stalina, falliczny znak sowieckiej dominacji w Polsce; hańbą jest, że ta budowla jeszcze stoi tyle lat po odzyskaniu niepodległości; wysadźmy w powietrze tę wieżę Saurona, lepszy nawet lej w ziemi niż ten symbol zniewolenia! O ile jestem zwolennikiem taniego, przyjemnego i prostego technicznie obalania pomników komunistycznych zbrodniarzy czy usuwania ich nazwisk z nazw ulic, o tyle uważam, że rozbiórka gigantycznej, a wciąż pozostającej

w dobrym stanie budowli jest całkowicie nieracjonalna, czyli – jak mówią młodzi – przeciwskuteczna. Przyznaję, namalowałem kiedyś Pałac Kultury wystrzelony w kosmos, ale choć w sztuce bliski jest mi surrealizm, w życiu skłaniam się ku rozwiązaniom realistycznym. Wyobraźnia podsuwa wprawdzie kuszące wizje kuli burzącej o średnicy Stadionu Narodowego lub laserowych promieni, podobnych do tych, które zastosowane zostały do anihilacji Manhattanu w filmie „Dzień Niepodległości”, trzeba jednak pogodzić się z faktem, że rozbiórka gmaszyska byłaby niezwykle kosztowna i skomplikowana technicznie, gdyż Pekin został zbudowany solidnie jak bunkier. Obliczono, że w wyniku wyburzenia powstałoby 260 tys. ton gruzu i 26 tys. ton stali. Ile wywrotek i jak długo musiałoby wywozić tę górę cegieł, betonu, piaskowca i marmuru? (Paraliżując w dodatku i tak już zakorkowane centrum stolicy). Dodajmy, że koszt całej tej operacji przekroczyłby, według ostrożnych szacunków, 900 mln złotych.

Trudno nie wspomnieć także o znajdujących się na 43. piętrze gniazdach sokoła wędrownego. Perspektywa ich zniszczenia zelektryzowałaby środowisko tzw. ekologów, co mogłoby zaowocować masowym przykuwaniem się owych nieustraszonych desperatów do iglicy pałacu. A likwidacja molocha to przecież dopiero pierwszy krok – należy się spodziewać, że na oczyszczonym w ten sposób terenie miałyby powstać nowe wspaniałe budowle. Wprawdzie nikt jeszcze nie wie jakie, ale czy byłoby to supernowoczesne centrum kulturalne, Sanktuarium Narodowe, czy Łuk Triumfalny, ich planowanie i realizacja z pewnością ciągnęłaby się latami, wśród waśni, wyzwisk, protestów, skandali i patetycznych deklaracji przeplatanych oskarżeniami o korupcję. W dodatku nie ma wcale pewności, że efekt byłby lepszy od stanu obecnego – można przewidywać, że miejsce pałacu zajęłyby architektoniczne potworki, podobne do Centrum Solidarności w Gdańsku, gmachu opery w Krakowie.

Sokołom wędrownym przyjazny

Nowy – lepszy?

Pomysł wyburzenia jest tym bardziej absurdalny, że budynek pełni wiele pożytecznych funkcji: mieszczą się w nim m.in. cztery teatry, kino, muzeum i sławna Sala Kongresowa – sławna m.in. tym, że w 1967 roku odbył się w niej koncert zespołu Rolling Stones, a w 1990 towarzysz Mieczysław F. Rakowski wypowiedział pamiętne słowa: „Sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – wyprowadzić!”.

Czemu jednak mielibyśmy odwoływać się do barbarzyńskich wzorów niszczenia niechcianych budowli? Po co naśladować burzycieli z czasów rewolucji francuskiej lub bolszewickiej, czy bojowników ISIS rozwalających z tą samą zaciekłością starożytne ruiny co współczesne kościoły? Zamiar zburzenia pałacu i zbudowania na jego miejscu czegoś „nowego, lepszego” jest w swej istocie marksistowski, nawet jeśli marksistowski à rebours.


Mały Wawel i przewrócona komoda

Aleksandra Ptasińska

Z

abytkowy, XIX-wieczny pałac projektu Franciszka Marii Lanciego w podkrakowskich Krzeszowicach popada od lat w ruinę. Siedziba rodu Potockich, której walory docenił w czasach okupacji niemiecki gubernator Hans Frank czyniąc pałac swoją letnią rezydencją, rozsypuje się na oczach mieszkańców. Istniejącą tu w czasach PRL szkolę przeniesiono, część budynków przejęły władze miasta, a przykład renesansu włoskiego w Małopolsce, stał się przedmiotem sporu spadkobierców Potockich i gminy. Korzystna dla spadkobierców decyzja została kolejny raz zaskarżona przez władze samorządowe, a kute zdobienia sobie rdzewieją, straszą wybite szyby w oknach, sypie się elewacja. W środku butwieją drewniane boazerie, blakną malowidła na ścianach, a pozostałe jeszcze po dawnych mieszkańcach meble i dokumenty przechodzą zapachem stęchlizny. Parkowe aleje, niegdyś dębowe, poprzeplatane rzadkimi w Polsce okazami drzew (miłorząb, tulipanowiec amerykański, platan, korkowiec amurski, katalpa, leszczyna turecka) zarastają samosiejkami pospolitych gatunków. Kilka kilometrów dalej, we wsi Rudno, pozostałości zamku Tenczyn, drugiego co do wielkości zamku Małopolski, nazywanego za czasów swojej świetności małym Wawelem, jeszcze kilka lat temu powoli znikały z powierzchni ziemi. Dziedziniec zarastał trawą i krzakami, spomiędzy których wyzierały rozbite butelki, papiery i inne dowody wieczornych libacji na „zakazanym terenie”. Ciężko było stwierdzić, jaki kształt pierwotnie miał zamek. Z jedynej w Polsce warowni, wybudowanej na stożku wulkanicznym,

niegdyś dobrze widocznej z okolicznych wsi, goszczącej i Mikołaja Reja, i króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, ongiś będącej więzieniem dla najważniejszych jeńców spod Grunwaldu – pozostały do niedawna jedynie okazałe ruiny. W przypadku Rudna od kilku lat podjęto prace zabezpieczające i rekonstrukcyjne na miarę posiadanych środków. Inicjatywa obywatelska, z której zrodziła się Fundacja „Ratuj Tenczyn”, we współpracy z władzami gminy zdołała pozyskać miliony z funduszy państwowych na odbudowę zamku. Obecnie, w weekendy i święta, Tenczyn otwarty jest dla ruchu turystycznego i podnosi sie z ruiny. W Krzeszowicach, procedury prawne oraz zupełny brak pomysłu, chęci i poczucia obowiązku ze strony zarówno gminy, jak i rodziny Potockich, nadal obracają zabytek w – nie bójmy się dosadności – kupę gruzu. Losy pałacu w Krzeszowicach (który pomimo swego uroku, po wybudowaniu był porównywany przez miejscową ludność z przewróconą komodą) i zamku w Rudnie podzielają niestety tysiące innych zamków, dworków i pałaców w Polsce. Dawniej centra kultury i życia politycznego, dowody świetności polskiej magnaterii, świadkowie historii, placówki tradycji i postępu zarazem, dziś są przedmiotem sporów między byłymi a obecnymi właścicielami. Tzw. reprywatyzacja doprowadziła do paradoksu, w którym całe kamienice odzyskiwały (pozyskiwały) osoby często nieuprawnione; działające na granicy oszustwa, siedziby rodowe polskiego zimiaństwa popadały zaś w ruinę, Jak to możliwe? Przyjrzyjmy się historii.

Zabrać bogatym... Już 6 września 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o przeprowadzeniu reformy rolnej, która objęła nieruchomości ziemskie pozostające w posiadaniu Skarbu Państwa, będące własnością Niemców lub Polaków narodowości niemieckiej, osób skazanych za przestępstwa przeciwko Państwu oraz „stanowiące własność albo współwłasność osób fizycznych lub prawnych, jeżeli ich rozmiar łączny przekracza bądź 100 ha powierzchni ogólnej, bądź 50 ha użytków rolnych”. Wraz z nieruchomościami przejęto cały inwentarz żywy, wyposażenie domów, zgromadzone kosztowności i dzieła sztuki, a nawet przedmioty osobiste. Reforma rolna uderzyła przede wszystkim w polskie ziemiaństwo, które było uważane za

największego wroga nowego ustroju, posiadając większość środków produkcji w swoich rękach. Przymusowa parcelacja skonfiskowanego majątku była tylko jednym z wielu działań podejmowanych w celu wprowadzenia w Polsce ustroju komunistycznego. Wszelkie oznaki sprzeciwu były brutalnie tłumione (art. 2 o ochronie państwa brzmiał: „Kto udaremnia lub utrudnia wprowadzenie w życie reformy rolnej, albo nawołuje do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwala takie czyny, podlega karze więzienia lub karze śmierci”). W latach 1944-1948 znacjonalizowano w sumie 9707 majątków ziemskich, o łącznej powierzchni 3,49 mln ha. Prawie jedną trzecią rozparcelowano pomiędzy 387 tys. rodzin, część przeznaczono na ośrodki szkoleniowe i placówki wzorcowe, resztę stanowiły grunty leśne i gospodarstwa wodne.

Czekając na ustawę Mimo że w od obalenia komunizmu i transformacji ustrojowej w Polsce minęło już prawie 30 lat, nowym, demokratycznym władzom nadal nie udało się uregulować niektórych spraw z niechlubnej przeszłości. Większość państw postkomunistycznych przeprowadziła reprywatyzację już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych (Czechosłowacja – 1990 i 1991, Litwa, Łotwa i Estonia –1991 2011, Bułgaria – 1992, Węgry – 1991, Rumunia – 2001). Polska jest nadal niemalże w punkcie wyjścia, chociaż od 1989 roku każdy z kolejnych rządów zajmował się tematyką reprywatyzacji. Początkowo udało się zwrócić majątek kościelny oraz mienie związków zawodowych, ale na tym etapie reprywatyzacja w Polsce się zakończyła. Jedyną możliwością odzyskania utraconego majątku były i nadal pozostają indywidualne procesy sądowe wytaczane przez coraz to większą liczbę poszkodowanych bądź ich spadkobierców. Mnożą się również przypadki dochodzenia swoich praw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Najbliżej uchwalenia stosownej ustawy byliśmy w 2001 roku. „Rządowy projekt ustawy o reprywatyzacji nieruchomości i niektórych ruchomości osób fizycznych przejętych przez Państwo lub gminę miasta stołecznego Warszawy oraz o rekompensatach” wpłynął do Sejmu 20 września 1999 roku. Projekt uzyskał pozytywną opinię co do zgodności z prawem unijnym i – choć sprawy tego typu nie na-


|19

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

leżą do kompetencji Unii Europejskiej – podkreślano wagę prawa własności w całej jednoczącej się Europie. Zastrzeżenia skierowano jedynie wobec art. 3, w którym regulowane są kwestie obywatelstwa osób mogących się ubiegać o odszkodowanie na niekorzyść osób nieposiadających obywatelstwa polskiego. 7 marca 2001 roku Sejm RP przyjął ustawę reprywatyzacyjną, którą dwa tygodnie później, 22 marca, zawetował prezydent Aleksander Kwaśniewski. Nie było wówczas politycznej woli, by odbudować w Polsce warstwę ziemiańską. Porażka ta nie spowodowała zaniechania tematu reprywatyzacji, tym bardziej że w procesach indywidualnych już wtedy zwrócono majątek o wartości ponad 2 mld zł i wypłacono kilkaset milionów złotych odszkodowań. W grudniu 2002 roku przedstawiciele resortu Skarbu Państwa zaprezentowali Sejmowej Komisji Skarbu założenia do nowej ustawy reprywatyzacyjnej. Wielkość roszczeń, które mogłyby podpaść pod ustawę, oszacowano na ponad 35 mld zł. W celu ich pokrycia planowano uruchomienie rezerwy reprywatyzacyjnej, wykorzystanie mienia Skarbu Państwa, wykorzystanie środków zgromadzonych w funduszu reprywatyzacyjnym, emisję papierów dłużnych oraz rekompensaty w naturze. Na tym jednak temat się zakończył, a poszkodowani, którzy z nadzieją przyglądali się pracom nad ustawą, znów musieli indywidualnie sądzić się o każdy hektar zagrabionego majątku. Przez kilka kolejnych lat nic się w tej kwestii nie działo. Co prawda, często pojawiały się głosy o założeniach do ustawy, ale konkretów brakowało. Dopiero 9 lutego 2009 roku udało się stworzyć „Projekt ustawy o świadczeniach pieniężnych przyznawanych niektórym osobom, których dotyczyły procesy nacjonalizacji”. Przez pojęcie to rozumiano poszkodowanych zarówno w wyniku dekretów PKWN z lat 1944-1962, jak i przez ustawy wydane przez Sejm PRL oraz ich spadkobierców. W projekcie ustawy przewidziano przede wszystkim rekompensaty w postaci pieniężnej lub przeniesienie własności nieruchomości za dopłatą, ale tylko w przypadku, gdy ta nieruchomość nadal znajduje się w rękach Skarbu Państwa, gminy lub osoby prawnej. Na wypłatę ewentualnych rekompensat trzeba by było jednak poczekać do 15 lat, ponieważ Skarb Państwa

będzie na bieżąco gromadził środki na świadczenia. Sprzeciw wobec projektu zgłosiły gminy, które obawiały się konieczności partycypacji w finansowaniu odszkodowań. Zastrzeżenia do nowego projektu mieli również sami poszkodowani, którzy mogliby zostać objęci ustawą. Przede wszystkim w projekcie jest mowa o „rekompensacie”, co oznacza niepełne odszkodowanie, mające tylko złagodzić doznane krzywdy, a nie oddać rzeczywistą wartość utraconego majątku. Ustawa właściwie nie ma charakteru reprywatyzacyjnego, ponieważ nie przewiduje zwrotu mienia w naturze, a jedynie świadczenia pieniężne oraz możliwość odpłatnego przeniesienia własności z zastosowaniem ulg. Zadowolona jest natomiast bardzo liczna grupa poszkodowanych, którzy nie mają polskiego obywatelstwa. Projekt bowiem zakłada, że o rekompensatę będą mogły ubiegać się nawet osoby, które miały obywatelstwo polskie tylko w momencie utraty mienia lub ich spadkobiercy (poprzedni projekt zawężał grupę do obecnych obywateli polskich). Pokaźna grupa potencjalnych spadkobierców to obywatele Izraela. Tym też m.in. należy tłumaczyć prawdziwy boom na chęć posiadania przez mieszkańców tego kraju polskich paszportów. Polski konsulat wydaje ich w Izraelu znaczną liczbę. Osobna sprawa to inne roszczenia żydowskie do mienia, które nie ma spadkobierców, ale wg niektórych środowisk, zwłaszcza stowarzyszeń Żydów amerykańskich, powinno zostać przekazane właśnie im. To na tym tle rozgrywa się sprawa próby częściowego obarczania Polaków za holocaust, czy przeforsowania w amerykańskim senacie słynnej ustawy nr 447. Zdjęcia: Aleksandra Ptasińska

Oddawać czy nie Konieczność uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej jest niezaprzeczalna. Znacjonalizowany majątek jest przedmiotem wielu sporów, a nieuregulowany stan prawny powoduje powstawanie dodatkowych kosztów (sądowych, na utrzymanie obiektów, z tytułu utraconych korzyści itp.), blokuje inwestycje zainteresowanych podmiotów oraz utrudnia renowację i zagospodarowanie obiektów. Niszczeją części zabytkowych majątków, które nie tylko mają wartość sentymentalną dla byłych właścicieli, ale także ogromną wartość kulturową i historyczną dla całego narodu. Po transformacji ustrojowej w 1989 roku Polska powinna dołożyć wszelkich starań, aby odciąć się od komunistycznej przeszłości i zbudować silne, demokratyczne państwo prawa oparte m.in. na niezaprzeczalnym prawie własności. Reprywatyzacja przysłużyłaby się z pewnością tej sprawie. Warto się przyjrzeć jednak również argumentom wysuwanym przez przeciwników reprywatyzacji. Przerażający jest ogromny koszt całego przedsięwzięcia (szacuje się, że roszczenia wszystkich poszkodowanych mogłyby sięgnąć 140 mld zł), którego nie da się pokryć ani z funduszu reprywatyzacyjnego, ani z budżetu państwa. Nie można też zwrócić części majątków, które obecnie nie znajdują się już w rękach Skarbu Państwa czy samorządów, lecz zostały „sprywatyzowane” innym właścicielom. Próby podejmowania działań reprywatyzacyjnych w przypadku takich obiektów niosłyby ze sobą ryzyko pokrzywdzenia nowych właścicieli i ich prawa do własności. Obawy mają samorządy, ponieważ w ich przypadku odebranie niektórych obiektów oznaczałoby utratę lokali urzędów, szkół, organizacji, czy ośrodków itd. W końcu jest też groźba pojawienia się ogromnych komplikacji formalnych i niebezpieczeństwa nadużyć, ze względu na niepełną – a w niektórych przypadkach zupełnie brakującą – dokumentację poświadczającą utratę majątku na rzecz Skarbu Państwa. Przykładem jest tu „reprywatyzacja warszawska”. Warto jednak pamiętać, że brak rozwiązania tego problemu, stawia często gminy i państwo w roli paserów rozporządzających nadal ukradzionym majątkiem.

Czas na zadośćuczynienie

Zamek Tenczyn; powyżej Pałac Potockich w Krzeszowicach

Reforma rolna, z ubiegłego wieku, nadal jest powodem burzliwych sporów i procesów sądowych, a także podziałów w społeczeństwie. Pozbawienie majątków polskich rodów było niemalże aktem wandalizmu, ponieważ odbywało się bez poszanowania nie tylko prawa własności, ale także godności osobistej (rodziny wypędzano często w hańbie, ograbiano z kosztowności i dzieł sztuki oraz pamiątek rodzinnych), a w dekrecie z 1944 roku zrównano tę bardzo niepopularną wówczas grupę społeczną posiadaczy ziemskich z wywłaszczonymi obywatelami niemieckimi i zdrajcami wojennymi. W czasach PRL-u z oczywistych przyczyn rody nie mogły liczyć na przychylność władz, natomiast od 1989 roku, kiedy to zaistniała możliwość rozprawienia się z przeszłością należycie, rząd zrobił bardzo niewiele w kwestii reprywatyzacji i zadośćuczynienia byłym właścicielom lub ich spadkobiercom. Konkretnych rozwiązań nadal brakuje, a jednocześnie mnożą się procesy sądowe, w których byli właściciele lub ich spadkobiercy zaskarżają decyzje wywłaszczające i domagają się zwrotu majątków od przerażonych i najczęściej niechętnych ugodom obecnych właścicieli. Jak podaje „Rzeczpospolita”, w latach 2008-2009 zostało zakończonych prawie 1800 spraw reprywatyzacyjnych, ponad 400 z nich z korzyścią dla dawnych właścicieli, choć nie prowadzi się statystyk, ile z tych spraw rzeczywiście miało związek z reformą rolną. Czy po tylu latach wolnej Polski nadszedł wreszcie czas, by pomyślnie rozwiązać ten bolesny dla wielu problemi w końcu uszanować prawo własności?


20|

Wolontariusz wśród starych ksiąg Z początku odwiedzający archiwa pytali: – Kim jest ten gość z dziwnym akcentem? On sam czuł się wtedy jak atrakcja turystyczna. Ale szybko się okazało, że właśnie ten jeden wolontariusz z całego zespołu potrafi czytać i porządkować prasę polonijną. Opisywał średniowieczne wydania Arystotelesa i starodruki Izaaka Newtona. Rano szedł do pracy w biurze handlowym, po godzinach szukał skarbów w brytyjskich archiwach. Historyk o jeden krok od doktoratu. Z MARIusZeM MAtusZewsKIM rozmawia Aleksandra solarewicz

Nie jest to zbyt powszechna sytuacja, by Polak w Wielkiej Brytanii zapragnął pracować za darmo. Dlaczego zacząłeś szukać tutaj wolontariatu?

– W pewnym sensie to wolontariat znalazł mnie. Wyjazd do Anglii (lipiec 2010) był konsekwencją propozycji, którą otrzymałem, a co za tym idzie: to miejsce wybrało mnie, a nie na odwrót. Nazwa miasta, do którego się przeprowadziłem, Newark-on-Trent, z początku nie mówiła mi nic. Okazało się, że jeżeli chodzi o moje zainteresowanie historią, archiwaliami oraz fotografią, los przygotował mi sporą niespodziankę: w Newark znajduje się bowiem największy w Wielkiej Brytanii cmentarz polskich lotników, w obrębie którego znaleźć można też groby trzech Prezydentów RP na uchodźstwie i pierwsze miejsce spoczynku gen. Sikorskiego, dalej: zamek i jeden z dwóch największych w Anglii (o ile nie największy) kościołów parafialnych (z XII wieku). Z racji swoich zainteresowań dosyć szybko dołączyłem do grupy wolontariuszy, która opiekuje się zamkiem, przez blisko rok pomagałem w archiwum hrabstwa w Nottingham, a po pewnym czasie – znów przypadkiem – dowiedziałem się, że w Southwell, miejscowości znajdującej się w odległości 20 minut jazdy autobusem, przy tamtejszej katedrze funkcjonuje niewielka biblioteka. Pozwoliłem sobie wówczas napisać i zapytać o możliwość odwiedzenia tego miejsca, a także sprawdzić, czy jest szansa na jakikolwiek wolontariat. Okazało się, że jest. Jak właściciele Biblioteki zareagowali na twoją propozycję? Bo ja w Polsce próbowałam w kilku instytucjach naukowych, na tej samej zasadzie, i odpowiedź zawsze była negatywna: nie przyjmujemy ludzi z zewnątrz...

– Odpowiedź na to pytanie jest dosyć złożona, a zacząć ją trzeba od kilku uwag natury ogólnej. Otóż instytucja wolontariatu jest na Wyspach bardzo rozwinięta. Tu nie trzeba o to prosić, co więcej wiele instytucji planowo opiera znaczną część swojej działalności na pracy ochotniczej, zabiega o nią – i jest to zupełnie normalne. O!

– By zobrazować skalę zjawiska posłużę się kilkoma przykładami. Gdy w Newark-on-Trent otwierano National Civil War Centre (muzeum poświęcone wojnie domowej z lat 1642-1651), rekrutowano zaledwie kilka osób na etaty (przede wszystkim do obsługi kas i recepcji), a ponadto 50 wolontariuszy. Gdy w Nottingham organizowane były obchody 100-lecia wybuchu I wojny światowej, całą organizację, prowadzenie badań terenowych i kwerend archiwalnych, budowę ekspozycji, a także inne prace, oparto na pracy wolontariuszy (łącznie ponad 100 osób). To wolontariusze najczęściej oprowadzają po katedrach i witają gości, to oni tworzą stowarzy-

szenia opiekujące się lokalnym dziedzictwem, to także ich praca podtrzymuje funkcjonowanie różnego typu organizacji charytatywnych i należących do nich tzw. charity shops, czyli sklepów z używaną odzieżą, książkami i innymi przedmiotami, które wypracowują dochód służący następnie rozwojowi badań nad rakiem, pomocy krajom trzeciego świata czy rozwijaniu opieki nad bezdomnymi. I tak dalej, i tak dalej… Rozwiązanie to ma zarówno swoje plusy (możliwość rozwijania zainteresowań, aktywizacja emerytów, szansa na zdobycie doświadczenia przez ludzi młodych), jak i minusy (praca za darmo zawęża ludziom szansę na płatne miejsca pracy w niektórych sektorach), niemniej jednak jest to coś zupełnie normalnego. To, że ktoś szuka zajęcia opartego na własnych zainteresowaniach, nie jest niczym niezwykłym. Jesteś magistrem historii oraz doktorantem. Czy z marszu dostajesz miejsce, które sobie wymarzyłeś?

– No, nie do końca. Czym innym jest wolontariat w miejscach nie wymagających specjalnych kwalifikacji, a

czym innym tam, gdzie w grę wchodzą obowiązki związane z wąską specjalizacją lub cennymi zbiorami, takimi jak muzea lub archiwa. Tu bardzo wiele zależy od kwalifikacji i zaufania. Polakowi jest przy tym nieco gorzej – nie ukrywajmy, że o ile można osobę nieurodzoną w Wielkiej Brytanii spotkać czasem w sklepie z używaną odzieżą, to w archiwach czy miejscach takich, jak funkcjonująca od kilkuset lat biblioteka, wolontariusz z kontynentu jest zjawiskiem praktycznie nie do spotkania. Rzecz tyleż zabawna, co irytująca: kiedy mieliśmy dni otwarte w Southwell, lub kiedy pomagałem w archiwum w Nottingham, zdarzali się odwiedzający, którzy pytali zatrudnionych tam ludzi o tego tam z dziwnym akcentem… Momentami czujesz się jak kolejna atrakcja turystyczna. Nacechowany niechęcią (a może ostrożnością?)


|21

instytucja wolontariatu jest na wyspach bardzo rozwinięta. tu nie trzeba o to prosić, co więcej, wiele instytucji planowo opiera znaczną część swojej działalności na pracy ochotniczej, zabiega o nią. i jest to zupełnie normalne.

– Jest pewne, że istniała na długo przed zakończoną w roku 1651 wojną domową. Niestety, o najwcześniejszej fazie jej rozwoju wiemy niewiele, co więcej, w roku 1645 księgozbiór został zniszczony. Bibliotekę odtworzono dopiero po roku 1690, głównie dzięki prywatnym ofiarodawcom. W chwili obecnej liczy ona około 1200 tytułów. Jakie skarby tam znalazłeś?

– Najstarszym zabytkiem w bibliotece jest pochodząca z przełomu XIII i XIV wieku Biblia, pierwotnie należąca do dominikanów z Newcastle. Na uwagę zasługuje między innymi jej bardzo dobry stan zachowania. Z innych dzieł warto wymienić chociażby trzecie wydanie Principia mathematica Newtona z roku 1726 – ostatnie przygotowane za życia autora i przez niego poprawione. Dalej, pierwsze wydanie jego dzieła o optyce (1704). Dzieła św. Tomasza z Akwinu (wydania z lat 1604, 1612 i 1620). Dzieła Arystotelesa (wydania z lat 1502, 1562, 1617, 1619). Bogaty wybór literatury protestanckiej, w tym polemik ze stanowiskiem Kościoła katolickiego i Soboru Trydenckiego, a także katolickiej – odbicie trwającego wówczas sporu, jaki rozgorzał po Soborze Trydenckim, a także prób wykazania przez zwolenników konfesji protestanckich ich łączności z Tradycją Kościoła powszechnego. Dalej: Liber Festialis Johna Mirka (XV wiek). Komentarze Duranda z Saint-Pourçain do Sentencji Piotra Lombarda (XVI w). Dzieła Św. Bernarda z Clairvaux (wydanie z roku 1566)… Można tak wymieniać długo, proszę więc pozwolić, że odeślę do katalogu biblioteki, dostępnego na stronie internetowej katedry. Co dokładnie robiłeś pośród starych ksiąg?

stosunek Brytyjczyków to, rzecz jasna, tylko część problemu. Trzeba bowiem przyznać, że także Polacy nie wykazują należytego zainteresowania aktywnym uczestnictwem w rozwoju lokalnych inicjatyw kulturalnych i historycznych. A ty?

– Ja miałem sporo szczęścia. Christine, emerytowana nauczycielka, która sprawuje pieczę nad historycznym księgozbiorem w Southwell, okazała się osobą dosyć otwartą. Co więcej, zainteresowała się moim wykształceniem i po dłuższej rozmowie uznała, że w zasadzie mogę pomóc w opracowywaniu poszczególnych dzieł oraz umieszczeniu ich w kontekście historycznym. Jak stara i jak duża jest biblioteka w Southwell?

– Moje zadanie polegało na spojrzeniu na kolekcję (czy też na najważniejsze jej elementy) jak na źródła historyczne i opisanie ich pod tym względem. Opracowałem w tym celu formularz, a reszta to kwerenda i przeglądanie woluminów w poszukiwaniu ciekawostek, na które normalnie nie zwrócono by uwagi. Dla przykładu: wiele ksiąg miało oprawę podklejoną średniowiecznymi pergaminami (praktyka nader często spotykana w czasach nowożytnych). Inne zawierają arcyciekawe notatki, pisane na marginesach (np. jeden z XVIII-wiecznych czytelników Chaucera zapisał fragment poematu w wersji alternatywnej – tak, jak w jego przekonaniu powinien on brzmieć). I tak dalej. Jak oceniasz sytuację, przyszłość takich starych bibliotek w Wielkiej Brytanii. Czy popadają w zapomnienie?

– To niestety zależy od dwóch czynników. Jednym z nich są pieniądze. Utrzymanie bibliotek lub archiwów w obrę-

bie instytucji takich jak kościoły i katedry jest dosyć kosztowne. W zależności od rozmiarów i stanu kolekcji wchodzą tu koszta konserwacji, zapewnienie odpowiednich pomieszczeń, etc. Niektóre świątynie decydują się więc na przekazanie swoich kolekcji do wyspecjalizowanych instytucji zewnętrznych, inne – po prostu ich nie udostępniają. Sprawa druga po części wiąże się z pierwszą. Udostępnianie kolekcji wiąże się z zadbaniem o jej bezpieczeństwo, odpowiednią ekspozycją, a także zatrudnieniem osoby odpowiedzialnej za całokształt. Czyli podobnie jak w Polsce...

– Niestety bardzo często mówimy tu o małych kolekcjach, które dla ogółu społeczeństwa nie stanowią przedmiotu wzmożonego zainteresowania, a zatem nie są w stanie (mówiąc potocznie) zarobić na swoje utrzymanie w oparciu o opłaty pobierane od zwiedzających. Brak szerszego odbioru nie skłania z kolei gospodarzy kolekcji do zwiększenia nakładów finansowych na ich utrzymanie. I tu w zasadzie koło się zamyka. Wiele osób nawet nie wie, że kościół lub katedra, do których uczęszczają, jeżeli nie na nabożeństwa, to przynajmniej na okolicznościowe koncerty, ma liczący kilka stuleci zbiór książek. Jedynym światełkiem w tunelu są wolontariusze, ale – jakkolwiek ich praca jest bezcenna, z konieczności mogą oni zadbać jedynie o odkurzanie i – w najlepszym wypadku – porządkowanie zbioru. Póki co książki w tych miejscach będą, ale czy przetrwa pamięć o nich – to rzecz zupełnie inna. Jedynym ratunkiem jest społeczne zainteresowanie i nacisk na zdobywanie potrzebnych środków. Wolontariusze mogą w tym wydatnie pomóc, ale to za mało. Za mało, gdyż młodsze pokolenia nie interesują się lokalnym dziedzictwem tak, jak interesowali się ich dziadkowie (bo o tym mniej więcej przedziale wiekowym mówimy). Rzecz w tym, że tradycja, nawet (a może zwłaszcza?) ta lokalna, by przekazać ciągłość, musi pozostać żywa, zatem to czy stare lokalne księgozbiory przetrwają, zależy od tego, czy kolejne pokolenia będą tym zainteresowane. A co do archiwum hrabstwa Nottingham?

– Przyjęto mnie dosyć szybko, jakkolwiek najpierw (w sposób niezbyt umiejętnie maskowany) próbowano sprawdzić moje kompetencje językowe. Najpierw pomagałem w ewidencjonowaniu polskiej prasy. Nikt w archiwum hrabstwa w Nottingham nie zna rzecz jasna polskiego, zatem gazety polonijne, jakie otrzymywali, przez długi czas leżały odłogiem i nikt nie wiedział, jak je opisywać. Później zostałem poproszony o pomoc przy projekcie związanym z liczącą kilka tysięcy zdjęć i fiszek biograficznych kolekcją poświęconą rozrzuconym w Europie grobom żołnierzy brytyjskich z Notts & Derby Regiment, poległych w czasie I wojny światowej. Jednak okazujemy się niezastąpieni.

– Dlatego innym radzę próbować do skutku, a przede wszystkim – pozbyć się kompleksów. Polskie wykształcenie daje wiedzę i kompetencje, których nie musimy się wstydzić. Warto, bo może się zdarzyć, że od pracy nad niedostępnymi dla innych materiałami dzieli was zaledwie jeden e-mail.

mariusz matuszewski rocznik 1980. historyk, publicysta, tłumacz z języka angielskiego. absolwent uniwersytetu śląskiego w katowicach (2004) i akademii ekonomicznej w katowicach (2008), obecnie w trakcie pracy nad doktoratem z zakresu średniowiecznej myśli politycznej. redaktor naczelny portalu myslkonserwatywna.pl oraz członek redakcji półrocznika naukowego pro Fide rege et lege. członek zwyczajny the royal historical society i członek - korespondent polskiego towarzystwa naukowego na obczyźnie.


22|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Walka o przeżycie i sygnał SOS z ORP „Burza”

Joanna Ciechanowska

K

iedy po raz kolejny w maju tego roku mieszkańcy Cowes na wyspie Wight (Isle of Wight) obchodzili rocznicę obrony miasta przez polski niszczyciel ORP „Błyskawica”, przypomniał mi się interesujący artykuł Stefana Lipińskiego „Brytyjska wyspa pod polską banderą” w ostatnim „Nowym Czasie” przed kryzysem sądowym, który spowodował prawie roczną przerwę w wydawaniu pisma. Artykuł opisywał niezwykłe wydarzenia z 1942 roku, kiedy ORP „Błyskawica” skutecznie obronił miasto Cowes przed niemieckim nalotem ciężkich bombowców. Wiedziałam już wcześniej o tym wydarzeniu, ale z całkiem innego źródła. Poznałam również historię polskiego okrętu ORP „Burza”, z której Polska Marynarka Wojenna powinna też być dumna. Mój nieżyjący już przyjaciel Tor Pettersen, Norweg, który mieszkał w Londynie od lat sześćdziesiątych, nigdy nie ukrywał swojej fascynacji okrętami wojennymi i historią II wojny światowej. Miał do tego prywatne powody. Urodzony w Trondheim w 1940 roku, pierwszy raz zobaczył swojego ojca dopiero po wojnie. Opowiadał mi, że kiedy jego ojciec wrócił z wojny, on – pięcioletni wówczas chłopiec – biegał jak szalony po ulicach w pobliżu domu krzycząc: – Ja też mam tatusia! Jego ojciec, Odd Pettersen, był kapitanem norweskiego tankowca „Stigstad”, który był cześcią konwojów od początku wojny pływających przez Atlantyk do Stanów Zjednoczonych, by do walczącej Europy powracać z dostawami ropy czy innych materiałów oraz produktów niezbędnych i do walki, i do życia. Kapitan Odd Pettersen, wraz z międzynarodową załogą, odbył wiele takich podróży. Zaczął swoją karierę na okrętach w wieku piętnastu lat jako zwykły majtek. Konwój ON-166 płynący 18 lutego 1943 przez Atlantyk składał się z norweskich, brytyjskich i amerykańskich tankowców (jednym z nich był „Stigstad”) ochranianych przez międzynarodową eskortę amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich okrętów wojennych. Częścią eskorty Brytyjczyków był polski okręt wojenny ORP „Burza”. Była to zima. Pogoda sztormowa. Na Atlantyku nagle rozpętał się silny wiatr. „Stigstad” pod komendą kapitana Pettersena przepływał Atlantyk od początku wojny wielokrotnie, mimo to pogoda martwiła kapitana z powodu niebezpieczeństwa odłączenia się od konwoju. Dwa dni póżniej, w pogarszających się warunkach atmosferycznych i słabej widoczności, statki w konwoju z trudnością utrzymywały kurs. Po zapadnięciu zmroku „Stigstad” stracił widoczność świateł nawigacyjnych pozostałej części konwoju. Pomimo całonocnych usiłowań odzyskania pozycji w konwoju, rano okręt był już osamotniony. Na to tylko czekały niemieckie U-booty. Po

Tor Pettersen w Gdyni. Poniżej jego ojciec kapitan Odd Pettersen Fot. Joanna Ciechanowska:

południu, 21 lutego, napotykając osamotniony okręt, dwa U-booty rozpoczęły atak na „Stigstad”. Pierwsza torpeda uderzyła w lewą burtę uszkadzając magazyn. Okręt jednak cały czas płynął, załoga nie dawała za wygraną szukając na horyzoncie śladu swoich. Jednak kolejne dwie torpedy z U603 uderzyły w silnik okrętu, do którego dostała się woda, odcinając elektryczność i pozbawiając życia jednego z członków załogi. Okręt zaczął tonąć. Łodzie ratunkowe po kolejnych eksplozjach były nie do użytku, oprócz jednej. Trzydziestu czterech rozbitków wskoczyło do łodzi ratunkowej, która normalnie mieściła dwanaście osób. Kapitana ukryli na dnie łodzi, widząc podpływający U-603. Procedura w takich wypadkach była znana. Niemcy zapytali o kapitana okrętu, by wziąć go do niewoli. Załoga odpowiedziała, że kapitan nie opuścił okrętu. Niemcy rzucili rozbitkom zapasy chleba i wody i odpłynęli. Kapitan Pettersen powiedział potem synowi, że gdyby Niemcy zapytali o pierwszego oficera, to by wyszedł i się poddał. Rozbitkowie w łodzi ratunkowej patrzyli na tonący okręt wiedząc, że znajdują się o ponad 720 mil od najbliższego lądu. „Stigstad” tonął tak szybko, że nikt nie zdążył wysłać sygnału SOS. Ale polski statek „Burza” wysłał jako pierwszy sygnał o tonącym tankowcu. Kiedy Tor, syn kapitana Pettersena, opowiadał mi po latach o tym zdarzeniu, nie potrafił nawet wymówić poprawnie nazwy polskiego okrętu. – Bur-za – wypowiedział z dumą. – To była Bur-za. Chodziło oczywiście o polski niszczyciel ORP „Burza”, który wysłał sygnał SOS informując, że mogą być rozbitkowie. Sygnał usłyszał irlandzki kuter. Załoga „Stigstadu” dryfowała po Atlantyku już dwa tygodnie, w zimowej, wietrznej pogodzie. Kapitan Petter-

sen zdecydował się nawigować z powrotem na wschód, w stronę Irlandii. Jak opowiadał synowi – tracili nadzieję na ratunek. Większość z nich musiała stać, nie było miejsca na siedzenie. Łódź nabierała wody, mieli popuchnięte nogi, skórę pokrytą ranami od słonej wody i wiatru. 8 marca irlandzki kuter rybacki „Thomas Booth” nagle


|23

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

ORP „Burza” na starej fotografii

Tor, syn kapitana Pettersena, nie potrafił nawet wymówić poprawnie nazwy polskiego okrętu. – Bur-za – wypowiedział z dumą. – To była Bur-za.

zauważył dryfującą łódź ratunkową. Z początku wydawało im się, że była pusta, dopiero za chwilę zauważyli słabo poruszających się na niej rozbitków. Kapitan Pettersen, mimo że sam był w złym stanie, uratował całą załogę po szesnastu dniach na oceanie. Kuter zabrał ich wszystkich na wyspę Valencia w Irlandii, gdzie rozbitkowie umieszczeni zostali w lokalnym szpitalu. Tę niesłychaną historię opisuje też Mark McShane w książce Neutral Shores – Ireland and the Battle of the Atlantic, wydanej w 2012 roku. Historię o swoim ojcu i „Burzy” słyszałam od Tora Pettersena wcześniej, rozmawiałam też w Norwegii z synami kapitana Pettersena, który po wojnie przejął dowództwo nad portem Trodheim jako Harbour Master. Wszyscy też wiedzieli o wydarzeniach w Cowes i bohaterskiej obronie miasta przez „Błyskawicę”. – Ci Polacy nie posłuchali rozkazu! Nie rozbroili okrętu i dzięki temu obronili miasto i pokazali tym Niemcom! – powtarzał z dumą Tor. ••• W 2011 roku Tor, razem ze swoim bratem, postanowił pojechać do Irlandii, poszukać śladów ojca, zobaczyć miejsce, gdzie rozbitkowie „Stigstad” szczęśliwie dotarli do lądu. Nie zapomnę tej podróży promem na wyspę Valencia, potem wędrówki po miasteczku. Jeden z mieszkańców, zapytany o jakiekolwiek ślady, zastanowił się krótko, potem skierował nas w dół ulicy: – Tam będzie stał taki człowiek z laską w jasnym kapeluszu, on wszystko wie. Pan z laską, który rzeczywiście stał na ulicy, krótko pomyślał i poprowadził nas do pobliskiego domu, gdzie mieszkała pielęgniarka, która podczas wojny pracowała w lokalnym szpitalu. Po zaproszeniu nas wszystkich do stołu,

po herbacie i wysłuchaniu historii Tora, pielęgniarka w leciwym już wieku nagle, bez słowa, zniknęła w swojej sypialni. Kiedy wróciła, trzymała w ręku swój szpitalny notes. Przerzuciła kilka kartek i wskazała: – O, tutaj jest jego nazwisko, kapitan Odd Pettersen, w bardzo złym stanie, szczególnie nogi. Musiał najdłużej zostać w szpitalu. W tym samym roku odbyliśmy wycieczkę do Gdyni, gdzie Tor został zaproszony na pokład ORP „Błyskawica” przez kapitana, który oprowadził nas po statku, pokazał, co pozostało po „Burzy”, która w latach 70 została zdemontowana na – jak to powiedział – żyletki. Okręt był starszy od „Błyskawicy”, nie opłacało się go remontować, więc zniknął z morskiego horyzontu. Jednak długo żył w myślach tych, których uratował. – Bur-za, ona była pierwsza, która wysłała sygnał – powtarzał wciąż Tor. Dzwon okrętowy ORP „Burza”


24|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

O Tadeuszu Ilnickim raz jeszcze Dobrosława Platt

W

ostatnim numerze „Nowego Czasu” (June 2018/no 233) ukazał się artykuł Elżbiety Lewandowskiej pt. „Samotnik z Fulham”, przypominający postać zapomnianego zapewne artysty Tadeusza Ilnickiego. Zapomnianego, a przecież, kiedy – niedługo po przyjeździe do Londynu – pojawiłam się w domu Marzenny Schejbal, to na głównej ścianie w korytarzu jej mieszkania zobaczyłam duży obraz tego artysty. Kiedy pojawiłam się w domu Janiny Baranowskiej, to i w jej mieszkaniu – poza obrazami – widziałam także jego małe rzeźby; podobnie u Zosi Jancewicz, w której pokoju wiszą drewniane ozdoby, wykonane jego ręką. A więc w polskich domach w Londynie są różne dzieła Ilnickiego i to one wyzwalają natychmiast rozmowę o artyście. Interesujące wspomnienia Elżbiety Lewandowskiej są bardzo osobiste – był przyjacielem rodziny, pełnił w pewnym sensie rolę dziadka dla jej dzieci; z tej osobistej perspektywy opisuje również jego malarstwo. Artykuł ten sprowokował mnie, aby ponownie sięgniąć do kopertoteki Tadeusza Ilnickiego w Archiwum Emigracji Biblioteki Polskiej w Londynie i przejrzeć materiały, które są w niej przechowywane. Odnajduję nekrologi zamieszczane zarówno w polskich, jak i emigracyjnych pismach. Mimo że niemal

wszyscy akcentują jego samotność, to jednak sporo osób w podpisie używa słowa „przyjaciele”: „Z głębokim smutkiem zawiadamiają Przyjaciele M. i J. Baranowscy, Ewa i Franco, Halima Nałęcz, A. i M. Ossowscy, L. i H. Piotrowscy, W. i M. Schejbalowie”; „Żegnamy z ogromnym żalem Polaka – patriotę, wybitnego artystę – samotnika, wrażliwego na piękno i świat, jakie go otaczały – przyjaciele”. Może więc był – jak tutaj napisano – samotnym artystą, nie integrującym się z jakimkolwiek środowiskiem, ale jednak człowiekiem, który miał wielu przyjaciół. Znajduję także artykuły, publikowane po jego śmierci w listopadzie 1993 roku, w skrócie przypominające wydarzenia jego życia, ciężką fizyczną pracę i pasję tworzenia sztuki oraz przekazanie pod koniec lat siedemdziesiątych ponad czterdziestu prac Muzeum Narodowemu w Warszawie i jego powrót do kraju w 1989 roku już na zawsze. W jednym z tych artykułów Tadeusz Myślik (Z żałobnej karty. Tadeusz Ilnicki, „Polska Zbrojna”, nr 226, 22.11.1993) pisze: „Pozostały po nim obrazy i rękopis pamiętnika, który skrzętnie ukrywał, nie pokazując nikomu, a który mógłby stać się, jak sądzę, niekwestionowanym bestsellerem”. Kilka lat później Anna Prugar-Myślik w „Forum Polonijnym” (2/96) ogłasza artykuł Godni przypomnienia. Tadeusz Ilnicki, gdzie pisze: „Pozostały po nim obrazy i rękopis pamiętnika, w którym spisał swe losy barwnie i szczegółowo. Ciągle czeka na wydawcę”. Z Anną Prugar-Myślik próbowałam się skontaktować, żeby dowiedzieć się, co stało się z tym pamiętnikiem po śmierci Autora. Czekam na informacje. W kartotece Tadeusza Ilnickiego znajduję jedynie życiorys, napisany przez niego z datą 1990. Chyba warto przytoczyć jego osobistą opowieść:

„Urodziłem się w 1906 roku 16 maja na Podolu (Ukraina). Oczywiście były to jeszcze czasy panowania rosyjskiego caratu i wywodzące się z tego tytułu konsekwencje. Ale w domu moich rodziców panowała niepodzielnie polsczczyzna, a odezwanie się w języku rosyjskim oznaczało, że osoba ta więcej nie postanie za progami naszego domu. Na ścianach dworku (ojciec był zarządcą w majątku hrabiego Sobańskiego) wisiały reprodukcje obrazów Matejki i temu podobnych monachijczyków, jak Wyczółkowski i inni. Oczywiście, byli to dla mnie najwięksi malarze polscy, z których dziś sobie pokpiwuję... Oprócz tego jeden ze stryjów był amatorem malarzem, wspaniałym rysownikiem; stryj ojca był tak zwanym „bohomazem”, a jego obrazy szpeciły nie tylko okoliczne cerkiewki, lecz i dworek dziadków, a więc miałem od dziecka „wzory” malarstwa. Od kiedy tylko siebie zapamiętam: „widzę się” z ołówkiem w ręku i postanowienie, że będę tylko malarzem stało się zmorą rodziców... Szły lata. Szły wypadki historyczne. Pierwsza wojna światowa. Rewolucja rosyjska w 1917 roku. Omijając wypadki historyczne i zdarzenia w domu rodzinnym, zatrzymam się tylko na faktach dotyczących mego malarstwa. Po ukończeniu szkoły podstawowej i zdaniu matury, wstąpiłem prawdopodobnie w 1926 do Instytutu Sztuk Pięknych w Odessie nad Morzem Czarnym. W warunkach wojującego bolszewizmu i ogólnego schamienia społeczeństwa czułem się w szkole bardzo obco. Obowiązujący coraz ściślej socrealizm paraliżował rozwijanie się prawdziwej sztuki. Toteż napisałem w roku 1927 list do dawnego przyjaciela rodziny w Warszawie z gorącą prośbą o wydobycie mnie z tego piekła. Opisałem warunki życia i nauki nie szczędząc epitetów dla znienawidzonego reżymu i jego wodzów... Odpowiedzi nie otrzymałem. Przyszła ona dopiero w roku 1929, gdy byłem na wakacjach w domu – w czerwcu tego roku aresztowano mnie i osadzono w więzieniu. Zaczynał się okres likwidacji Polaków na Ukrainie. Ja byłem oskarżony o organizowanie „Polskiego Ruchu na Ukrainie”. Po przewlekłym śledzstwie, co trwało pół roku, otrzymałem wyrok zesłania na okres trzech lat do Archangielska, a stamtąd pognano do lasu, a właściwie tajgi. Niedługo ścinałem sosny uciekłszy z Archangielska, gdzie miałem przytulisko u dawnego polskiego zesłańca. Gdy wiosną 1930 roku zapędzono nas do ładowania w porcie statków zagranicznych drewnem, postanowienie przyszło szybko: - uciekać na Zachód. Statek, który ładowałem, był holenderski. Nazywał się „Belatrix Rotterdam”. Ciąg dalszy na str. 36


|25

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

A w Hyde Parku pasły się barany

O zderzeniach z historią i... Wojciech A. Sobczyński

Grzegorz Małkiewicz

S

T

rudne przede mną zadanie. Napisać recenzję książki współpracownika „Nowego Czasu”, ale też (i przede wszystkim) profesora, historyka literatury, wybitnego znawcy dorobku wojennego wychodźstwa – Wacława Lewandowskiego. Powód główny, by się zmierzyć z tym wyzwaniem, to temat książki: polski Londyn w okresie swojej świetności, w czasach jeszcze przed nami, kiedy z Rządem RP na uchodźstwie był centrum polskiej diaspory. Chociaż w powszechnej świadomości w postrzeganiu roli polskiej emigracji tamtych czasów pałeczkę skutecznie przejął Paryż (to jednak już osobny temat). Ale trochę żal, że dzięki talentom promocyjnym redaktora Giedroycia i oddziaływaniu paryskiej „Kultury” tak się stało, bo zanim nastąpi przywrócenie odpowiednich proporcji, upłyną może dekady. Mam nadzieję, że książka Wacława Lewandowskiego ten okres skróci. Tym bardziej że dzięki lekkiemu stylowi powinna zainteresować nie tylko specjalistów od literatury czy historii najnowszej. „Oswoić Wyspy” nie jest pracą monograficzną. Można w książce znaleźć nazwiska (tak było w moim przypadku) do tej pory mało znane, można wymienić kilkanaście nazwisk, których tam nie ma. Wśród tych mało znanych jest, moim zdaniem, przede wszystkim Bolesław Leitgeber (kiedy pytałem świadków epoki wymieniali Witolda, dziennikarza BBC). Bolesław w czasie wojny przebywał w Londynie, był nawet I sekretarzem Ambasady RP, miał już spory dyplomatyczny staż na swoim koncie. Po wojnie pracował dla ONZ i UNESCO. Dyplomata, malarz, rysownik i pisarz. W 1941 roku miał swoją indywidualną wystawę w galerii Leger & Son przy Old Bond Street. Wacława Lewandowskiego zainteresował przede wszystkim swoją książką „Londyn. Oblicze i maska”. Zdaniem autora była to pierwsza polska książka o stolicy Zjednoczonego Królestwa. Wydana została w 1939 roku, jeszcze przed wyubuchem wojny, ale jej nakład z Drukarni Polskiej w Poznaniu skonfiskowali Niemcy. Wznowiona w 1941 roku, z rysunkami autora. Wacław Lewandowski podkreśla nowatorską metodę Leitgebera eseistycznego opowiadania o mieście, która zainspirowała Tymona Terleckiego, do czego się ten wybitny pisarz nie przyznał. Motywem pracy podjętej przez Wacława Lewandowskiego było pokazanie, jak nasi poprzednicy oswajali Wyspy. A było co oswajać, bo do 1939 roku Londyn nie był specjalnie obecny w polskiej świadomości i piśmiennictwie – takie miejsce zajmował wtedy Paryż, stolica zachodniej kultury. Po upadku Francji i ewakuacji Rządu RP ta perspektywa się zmieniła. Polskie wychodźstwo wojenne znalazło się na całkowicie nieobeznanym terytorium i fizycznie, i mentalnie, a naoczne zderzenie z kulturą anglosaską skłaniało do refleksji i porównań.

Zderzenie z życiem codziennym Wyspiarzy i ich pogodną naturą, pomimo bombardowań, też było bogatą inspiracją i wywoływało, jak pisze auto , „podziw dla ich postawy w dniach grozy”. Takie nieheroiczne bohaterstwo Brytyjczyków pięknie sportretowała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wierszu A Cup of Tea. Największym emocjonalnym wyzwaniem dla Polaków, których los rzucił na Wyspy, była postać Winstona Churchilla. Od uwielbienia do nienawiści – w miarę postępu wydarzeń. Początkowo Polacy są zachwyceni zdecydowanym, inteligentnym, a jednocześnie nieco rubasznym przywódcą, który nie uległ Hitlerowi. Autor książki, umiejętnie posługując się przykładami, pokazuje emocjonalną metamorfozę i radykalne postawy. Wydobył z archiwów i z ludzkiej pamięci epizody, których nie znajdziemy w dostępnych opracowaniach, jak choćby ukaranie przez gen. Sikorskiego autora Czesława Jeśmana za nazwanie przodka brytyjskiego premiera „notorycznym i cynicznym łapownikiem”. Po słynnym przemówieniu Churchilla w parlamencie brytyjskim, kiedy okazało się, że oddaje losy Polski w ręce Stalina, nikt już nie miał wątpliwości. Ta fala nienawiści w stosunku do Churchilla opadła jednak po zakończeniu wojny i zaczęła przeważać – jak pokazuje autor – coraz bardziej powszechna opinia, że jednak był to wielki mąż stanu, może trochę naiwny. „Oswoić Wyspy” to książka ciekawa bo pokazuje bardziej codzienną stronę polskiego wychodźstwa. Przywołuje też zapomniane już obrazki londyńskie, jak choćby pasące się barany na trawnikach największych parków brytyjskiej stolicy. A „oswajanie” polega też często na przenoszeniu przedwojennych krajowych klimatów miejskich na grunt londyński. W końcu posłów, rajców, starostów, itp. było tu bez liku. W tym oswajaniu pomagała często satyra i dystans wobec swojego pochodzenia. Książka ma niewątpliwie także wymiar praktyczny – współczesny Polak funkcjonuje w końcu w bardzo podobnych sytuacjach, na szczęście już nie wojennych. Wacław Lewandowski, „Oswoić Wyspy”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikałaja Kopernika, Toruń, 2018.

ezon letni trwa. W tym roku jest on szczególnie gorący – najgorętszy od 1976 roku. Podobnie jak wtedy Hyde Park jest wypalony słońcem i nawet drzewa tracą przedwcześnie liście, które opadają jak zielony deszcz. Sezon artystyczny też spowolniał. Coroczna runda w londyńskich domach aukcyjnych nie przyniosła spektakularnych rekordów, odzwierciedlając niepokój ekonomiczny idący w parze z politycznym paraliżem trwającym już przeszło dwa lata. Ta przewlekła choroba, na którą cierpi Wielka Brytania wydaje się być nieuleczalna, a nazywa się Brexit. Należy ona do grupy psychicznych dolegliwości, na które nie ma łatwej terapii. Pacjent sam musi dostrzec, że popełnił błąd, a delikatne naprowadzanie chorego na właściwy trop prowadzący do prawdy należy do psychiatry. Tą chorobą jest nacjonalizm, czyli lęk przed przybyszami. Tak, również lęk przede mną – przybyszem z Polski, który podobnie jak przedstawiciele wielu innych nacji osiadł tutaj i wzbogaca ten kraj, dokładając swoją unikatową cegiełkę do całości wielkiej budowli zwanej Wielką Brytanią. Dla wielu z nas, ludzi związanych ze światem kultury i sztuki, choroba Brexitu jest szczególnie dotkliwa, gdyż odcina nas od wspólnych europejskich korzeni. My, Polacy, formalnie przylgnęliśmy do europejskiej wspólnoty w zdecydowany sposób po raz pierwszy. Czekaliśmy na ten moment długo, bo od ostatecznego rozbioru Polski w 1795 roku. To właśnie wtedy zaczęła się emigracyjna epoka Polaków, podobnie jak innych skazanych na poniewierkę narodów, takich jak dla przykładu: Żydzi, Kurdowie, Armeńczycy, Irlandczycy czy Tybetańczycy. Sam fakt migracji łączy nas solidarnie w podobieństwie przeżyć, tęsknot i rozlicznych trudności. Znajdują one także odbicie w twórczości i tematyce poruszanej przez polskich artystów, zarówno w kraju jak i tych rozproszonych po świecie. Nie zdziwiłem się zatem wcale, kiedy zadzwoniła do mnie Ewa Gargulińska z wiadomością, że jej praca pt. Home włączona została w tegoroczną Summer Exhibition w Royal Academy. Zaszczytne i radosne wyróżnienie, rzecz jasna, dla każdego artysty. W dodatku praca jest przypieczętowana czerwoną kropeczką oznaczającą sprzedaż. Gratulacje. Radość jest jednak płonną jakością i pryska natychmiast, gdy widz poddaje się myślom zawartym w obrazie. O Ewie Gargulińskiej i jej twórczości piszę na str. 26-27


xx|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

wojennych zesłańców syberyjskich podążając przez Azję do Bliskiego Wschodu, a kończąc na Wyspach Brytyjskich. Historia rodziny, opowiadania o dramatycznych przeżyciach dwóch światowych wojen, porzuconych, zburzonych lub odebranych domach, wspomnienia o tych, których kres życia nadszedł w rozłące od najbliższych, napiętnowały świadomość dorastającej kobiety i do dzisiaj odgrywają decydujące znaczenie powracając się jak echo w jej obrazach. Studia artystyczne Ewa Gargulińska rozpoczęła w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, ale po zaledwie roku przeniosła się do ASP w Warszawie, gdzie zrobiła dyplom w pracowni wybitnego grafika Henryka Tomaszewskiego. Wysoki poziom obu tych uczelni artystycznych ma do dzisiaj odbicie w warsztatowych umiejętnościach artystki i odzwierciedlają się zarówno w jakości jej malarstwa, jak i w pracy dydaktycznej. We wczesnych latach 70. Ewa wyjeżdża na Zachód wraz z ogromną falą polskich artystów plastyków, filmowców, muzyków i intelektualistów poszukujących kontaktu ze światem. Dramatyczne wypadki 1968 roku, niespełnione nadzieje reform politycznych za żelazną kurtyną, sowiecka inwazja na Czechosłowację tworzyły klimat rozczarowania i niezaspokojonego głodu wielkiej przygody, poczucia wolności. Powitał ją frywolny Londyn, ubrany w kolorowe stroje i rozbawiony w rytmach Rolling Stonesów. Beatlesi podbili Amerykę detronizując z list przebojów Elvisa Presleya. Twigi pokazała zgrabną figurę w wyzywająco króciutkiej spódniczce zwanej mini, a samochód o identycznej nazwie wygrywał Rajd Monte Carlo. Emigranci ze wschodniej części Europy nie cieszyli się jednak sielanką nieskrępowanej wolności i niejednokrotnie zdobywali zwykły kawałek chleba za cenę wyrzeczeń, ciężkiej pracy i dramatów tożsamości opisanych wspaniale przez Sławomira Mrożka w sztuce „Emigranci”. Autor, który doświadczył na własnej skórze wzloty i upadki emigranta, wykorzystywał zaobserwowane z życia obrazy, których charakter w większym lub mniejszym

O Ewie Gargulińskiej

Wojciech A. Sobczyński

P

okazana na Letniej Wystawie Royal Akademy praca Ewy Gargulińskiej Home przedstawia – zaskakująco – wzburzone morze. Sztormowe fale maszerują rytmicznie jak złowroga armia w natarciu. Monochromatyczny pejzaż morski, pełen kontrastów białej piany i zdradliwych głębin wzbogacają intrygujące czarne plamy. Ich kształty i rozmieszczenie przywołują u widza jednoznaczną treść: to są przybysze wyłaniający się z otchłani – to ludzie, my, emigranci, tak jak kiedyś wędrujący znad brzegów Bałtyku, jak i teraz z Iraku, Syrii lub

Libii, uciekający przed głodem i wojną. A może nawet ci, którzy po prostu szukają lepszego życia, wolności i chleba. Nie wiem, jakie odczucia mają czytelnicy, ale moje własne są zdecydowane, jestem z nimi – emigrantami. I czuję, że Ewa Gargulińska podziela to zdanie podejmując ten temat. Rozmawiam z artystką o genezie tej pracy. – Otóż, parę lat temu, kiedy pierwsze stronice gazet i telewizyjne nagłówki donosiły koszmarne wiadomości o tonących uciekinierach u wybrzeży Grecji – mówi Ewa – natrafiłam w moim archiwum na zdjęcie, które nabrało kompletnie nowego znaczenia. Parę ruchów pędzla i przekształciłam pejzaż w uniwersalny dramat współczesnego człowieka. Pokolenia, o których lubi mówić Ewa to ludzie dzielący losy wojny, niewoli, ucieczek, utraconych nadziei i cudownych ocaleń. To historia rodziny Ewy, jak i wielu innych ludzi na szlakach Azji, Bliskiego Wschodu, egzystencjalnych zmagań w powojennej Polsce i ucieczek na Zachód. Ewa wychowała się w Krakowie. Zacne korzenie rodziny stworzyły kulturowy fundament jej życia. Literatura, poezja, sztuki piękne, muzyka szerokiego świata pozostawały wyznacznikami życia wielu krakowian, pomimo traumatycznych przeżyć wojennych i stalinowskiej, sowieckiej dominacji. Część jej rodziny przeszła szlakiem


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

stopniu pasował tak samo do pierwszych kroków Ewy Gargulińskiej na Zachodzie, jak i do wielu innych. Wyrwana z korzeniami z polskiego środowiska artystycznego i oddalona od najbliższych młoda artystka próbuje sił w swojej akademickiej specjalizacji jako grafik, projektant plakatów i opracowań graficznych książek. Wkrótce jednak Ewa porzuca Londyn na rzecz Dublina. Jest tam teatr i powiew wielkiej literatury współczesnej, z której Dublin ma uzasadniony powód do dumy. Jest jeszcze jeden, najistotniejszy, element – miłość, która wpisuje ją w enkawę rodzinną teatralnego klanu Cusack. Wiąże to Ewę ze sceną, otwierając możliwości scenograficzne. Odnosi pewne sukcesy poparte popularnością polskiego plakatu filmowego i teatru eksperymentalnego. Polski film i teatr cieszą się międzynarodowym uznaniem. Tadeusz Kantor i teatr Cricot 2 zachwyca zachodnie widownie w niepowtarzalny i nowatorski sposób. Na chwiejnych fundamentach miłości nie jest jednak łatwo budować życie artysty, zwłaszcza w prowincjonalnym Dublinie. W latach 80. ubiegłego stulecia wielu artystów z całego świata próbuje swoich sił za oceanem. Tam też kieruje swoje kroki Ewa Gargulińska. Magnetyczna siła Nowego Jorku przyciąga, ale i jednocześnie brutalnie odrzuca tych wszystkich, których natura nie uzbroiła w przyjmowanie i zadawanie ciosów. Tak jak Mrożek opisywał emigrantów w Paryżu, tak John Schlesinger doskonale uchwycił obraz życia dwóch przybyszy nowojorskich w filmie Midnight Cowboy. Życie miasta tętni nową sztuką, rozmachem zamiarów i rozmiarów, ostrością wyrazu i intensywnością koloru. Loteria życia odgrywa swój egzystencjalny dramat w migocących neonach Times Square oraz w slumsach pod mostami Brooklynu z taką samą bezwzględnością. Ewa wraca do Europy, do Londynu. Nie jestem jej biografem i z konieczności ograniczam się do ogólnikowych informacji, wiem jednak, że nowojorski eksperyment przyniósł konkretne owoce artystyczne i osobiste. Ewa pracuje intensywnie. Pierwsza jej wystawa, którą miałem przyjemność zobaczyć, odbyła się w znanej

kiedyś restauracji Wódka, w Kensington, której właścicielem był Jan Woroniecki (prowadzący dziś z sukcesem restaurację w Ognisku Polskim). Było to nieduże, ale kultowe miejsce. Obrazy Ewy wyglądały pięknie i zaprezentowane zostały z niezwykłą starannością – w nowoczesnych ramach z cedrowego drewna. Kolorystyka i tematyka jej obrazów chyba wtedy zaczęła się konsolidować. Ewa Gargulińska maluje niczym renesansowy artysta – farbami olejnymi na starannie przygotowanych płótnach. Jej warsztat określa oszczędna gama kolorów i kompozycyjny rygor. Jego rozwój zauważyłem na późniejszych wystawach, na przykład w kuluarach National Theatre, na South Bank. Wystawiennicze miejsce wymagało zasadniczo większych rozmiarów prac i Ewa wywiązała się z tego zadania zwycięsko. Później widziałem jej dwie wystawy w głównej siedzibie kulturalnej polskiego Londynu pod nazwą Ognisko, przy Exhibition Road. W obu przypadkach Ewa przekształciła swoimi obrazami ściany tego XIXwiecznego wnętrza, idealnie stworzonego do wystaw, w całościowe przeżycie estetyczne, wyreżyserowane do najmniejszego detalu. Podziwiałem te wystawy. Malarstwo Ewy Gargulińskiej jest głębokie tematycznie, pełne opowiadań i myśli, mniej lub więcej zakodowanych, pozornie abstrakcyjne, ale po znalezieniu klucza otwierające się z przyzwoleniem. Tematy czerpane z osobistego życia są analizą jej psychologicznego wnętrza, naszpikowane dramatyczną historią rodziny i kraju. Równocześnie malarstwo Ewy sięga źródłami do mitologii greckiej, Starego Testamentu czy wielkiej literatury, zauważając podobieństwa jej własnej historii z ponadczasowymi źródłami wyniesionymi ze spuścizny kulturalnej środowiska, z którego się wywodzi. Tak pojęty ciężar historii jest jednocześnie klątwą, z jakiej artysta musi się wyzwolić, jeśli chce mierzyć swoje siły z nowym zadaniem. Czy praca włączona w wystawę w Royal Academy zawiera klucz do zmiany? Na to pytanie odpowie Ewa Gargulińska swoją koleją pracą.


w 20. rocznicę Śmierci zbigniewa Herberta

czuwaj – kiedy światło na górach daje znak – wstań i idź dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku

Przesłanie Pana cogito

a nagrodzą cię za to tym co mają pod ręką chłostą śmiechu zabójstwem na śmietniku

idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę

idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek do grona twoich przodków: gilgamesza Hektora rolanda obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach wśród odwróconych plecami i obalonych w proch ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę a kornik napisze twój uładzony życiorys i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie strzeź się jednak dumy niepotrzebnej oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych strzeż się oschłości serca kochaj źródło zaranne ptaka o nieznanym imieniu dąb zimowy światło na murze splendor nieba one nie potrzebują twego ciepłego oddechu są po to aby mówić: nikt cię nie pocieszy

bądź wierny idź


rok herberta |29

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Pan Cogito został sam Marek Baterowicz

Z

bigniew Herbert zmarł 28 lipca 1998 roku w Warszawie, a w jego prostym nekrologu dodano na końcu te właśnie słowa: „Pan Cogito został sam”. Ten sierocy stan pana Cogito nieustannie rekompensują mu jednak czytelnicy jego wierszy. Jeszcze parę dni przed śmiercią poeta marzył, by pojechać do Wenecji. A tam miał wyzdrowieć, odrodzić się… Dzwonił nawet do LOT-u, pytał czy mogą go wnieść do samolotu na noszach. Podróż ta byłaby chyba mało realna, Herberta wożono już na wózku inwalidzkim. Ciało odmawiało posłuszeństwa, chorował też na astmę, a niepoprawny – dalej palił papierosy. W przeddzień śmierci – jakby ją przeczuł – wezwał znajomego księdza i wyspowiadał się, a tego samego dnia wieczorem chwycił go atak duszności. Pogotowie zabrało go do szpitala, z którego już nie wrócił. I pochowano go w przeddzień kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Spoczął na Starych Powązkach obok grobów Baczyńskiego i Gajcego. Obok tych, których ukochał i czcił. Pochodził ze Lwowa (urodzony tam w 1924), z rodziny mieszanej, co było odbiciem wieloetniczności tego starego polskiego miasta. Oprócz polskiego rodowodu Herbert miał ormiańskie oraz austriackie korzenie (po babkach), a na osobne wyjaśnienie zasługuje jego nazwisko, które – jak utrzymuje rodzinne podanie – przyszło z Anglii. Podobno za Henryka VIII na banicję skazano barona Herberta za to, że nie poparł Kościoła anglikańskiego. Pradziad poety dotarł do Galicji z Wiednia, zakładając krakowsko-lwowską linię Herbertów. Wydaje się, że w przypadku poety ważniejszy jest jednak rodowód literacki, a ten możemy ustalić na podstawie nagrania jego wierszy dla Radia Kraków, zrealizowanego cudem 8 maja 1998 w domu Herberta. Cudem, bowiem po tracheotomii poeta prawie nie mógł mówić, ale nagle odzyskał głos. Herbert, z rurkami w nosie, podłączony do aparatury tłoczącej tlen przeczytał dwadzieścia własnych wierszy, ale też wiersze ulubionych poetów, swoich „duchowych przewodników”: Norwida, Słowackiego i Gajcego. Recytował „Przed snem” Gajcego, „Bema pamięci rapsod żałosny” Norwida, a ze Słowackiego wybrał „Sowińskiego w okopach Woli”. Wybór tych tekstów znaczący. Herbert utożsamiał się z gen. Sowińskim, „prawym Polakiem o drewnianej nodze”, który do końca bronił Miasta. Szeregi kombatantów o niepodległą ojczyznę, AK-owcy czy lwowskie Orlęta, także dysydenci (o ile niezłomni ) – to była jego partia. I tym można tłumaczyć jego bezkompromisowość w ocenach PRL-u, jego potępienie „grubej kreski” (pisał „… nie tobie przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie”), a jego domaganie się rozliczenia zbrodni minionego systemu irytowało ex-komunistów, także ich popleczników czy byłych kolaborantów. Tymczasem za jego stanowiskiem stały racje moralne, nie polityczne, czego nie chcieli dostrzegać oponenci i prześmiewcy Herberta. Bo nie brakowało i takich, którzy jak np. Aleksander Małachowski nazywali go … „bolszewickim propagandzistą (…) o tępej twarzy cze-

kisty” (!?) albo jak tow. Mieczysław Rakowski „panem Vomito” (!), a w najlepszym razie „oszołomem”, jak Jacek Zychowicz. Te absurdalne epitety pochodzą z lat 1995/6, zatruły one ostatnie lata ciężko chorego poety. Nie tracił jednak humoru, bo kiedy Miłosz telefonował do niego w maju 1998 roku, a między innymi namawiał Herberta do pogodzenia się z Michnikiem, poeta odparł z sarkazmem: „Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, a na drugim Kiszczak”. Z Miłoszem wadził się parokrotnie, właśnie w powodu innego stosunku do grubej kreski. Podczas wojny Herbert studiował polonistykę na tajnych kompletach, natomiast jego kontakty z AK-owskim podziemiem owiane są tajemnicą, podobnie jak przyczyna małej ułomności: poeta nieznacznie utykał – czy był to rezultat jakiejś akcji w latach wojny? Herbert unikał odpowiedzi na to pytanie, twierdząc że wmieszane były w to wysoko postawione osoby. Po wojnie Herbert studiował prawo w Toruniu, a w Krakowie na Akademii Handlowej. Pod rządami komunistów prawo i gospodarka kulały jednak najmocniej, zatem Herbert zajął się filozofią, ale prześladowania wybitnych profesorów zniechęciły go do studiów. Prosił za to w listach zawieszonego prof. Henryka Elzenberga, by ten nie wykreślał go z prywatnej listy uczniów. I podobno w rozważaniach pana Cogito jest echo wykładów Elzenberga. Pozostawała zawsze poezja, debiutował w „Tygodniku Powszechnym” (1948), a wiersze zamieścił też w PAXowskiej antologii, co potem niesłusznie mu wytykano. PAX do 1951 roku był schronieniem prześladowanych AKowców, ziemian, arystokracji, a np. hellenista Adam Krokiewicz tam właśnie publikował książkę o Hezjodzie. Pierwszy tomik wierszy – „Struna światła” – wydał dopiero w 1956 roku. W tym pięknym zbiorze czystej poezji – z wieloma odniesieniami do mitów antycznych – jest tylko jeden dysonans: utór „Pożegnanie września”. Kampania z 1939 roku zasługiwała bowiem na większy szacunek liryczny, co chyba było możliwe po odwilży października. W roku 1958 rozpoczyna swoje podróże, głównie po Francji i Italii, podsumowane w roku 1962 esejami pt. „Barbarzyńca w ogrodzie”. Wydaje nowe tomiki, a dzięki austriackiej Nagrodzie im. Lenaua lata 1965-1971 spędza w Austrii, Francji, RFN, Grecji, USA. Po powrocie do kraju wyjeżdża ponownie, a w roku 1973 dostaje nagrodę Herdera. Tym razem przebywa w Berlinie Zachodnim, a jednak wydaje kolejne książki w kraju. W roku 1974 ukazał się cykl poetycki „Pan Cogito”, a jego postać będzie powracać w kolejnych zbiorach wierszy. W roku 1975 Herbert podpisał jednak protest przeciwko poprawkom w konstytucji, na jakiś czas był więc na czarnej liście. Drukował za to w drugim obiegu, był w redakcji „Zapisu”, pisma wychodzącego poza cenzurą. Następne wcielenia Pana Cogito rozważają los Polski po stanie wojennym, „Raport z oblężonego miasta” ukaże się w w roku 1983 w Paryżu. Zamiast wymieniać tytuły wszystkich dzieł Herberta zwróćmy uwagę na cechy jego poezji. Krytycy ukuli sporo formułek na określenie jego twórczości – jak np. poeta klasycznej równowagi, stoickiej filozofii, ironicznego dystansu czy poeta aluzji do antyku i tradycji. A prof. Bogusław Żurakowski (sam też wybitny poeta) pisał w „Paradoksie poezji” (1982): „By wyrazić współczesność poeta sięga po sytuacje znane z historii czy literatury przeszłości (…), to znaczy, że w nurcie zmienności są elementy stałe, trwałe”. Sięga nie tylko do postaci antycznych, czasem z głęboką ironią czerpie z motywów

wschodnich jak np. w „Bajce ruskiej”: … Przyrósł car do tronu. Nogi tronowe pomieszały się z nogami carskimi. Ręka wrosła w poręcz. Nie można go było oderwać. A zakopać cara ze złotym tronem – żal. Aluzje do starożytności czy innych postaci z dziejów były naturalnie puklerzem poety, inaczej mówiąc jego grą z cenzurą. Nie wszyscy to rozumieli, a niektórzy ( jak Kornhauser i Zagajewski) zarzucali mu ucieczkę od polskiej rzeczywistości do wieży z kości słoniowej, poprawność i pięknoduchostwo. Zarzuty to niepoważne – Herbert w paru wersach umiał wyrazić taką tragedię polskości, że bledną przy tym całe tomiki wymienionych wyżej obu panów. Oto przykład, może najbardziej dramatyczny : Rów, w którym płynie mętna rzeka, nazywam Wisłą. Ciężko wyznać : taką przebodli nas ojczyzną… Ogromna jest skala tej strofy. Jest w niej wyrzut wobec i sygnatariuszy Jałty, ale też wobec Moskwy oraz samych Polaków, którzy tak nieludzki reżim popierali, umacniali mimo oporu narodu. Cenzura przepuściła te wersy, być może obawiając się, że w razie skreślenia Herbert zamieści je w drugim obiegu, w pismach lub oficynach podziemnych. Pięknie o jego twórczości wypowiedział się Stanisław Grochowiak: „Poezja Herberta koi ludzi boleśnie poparzonych językami historii”. A kiedy nastał stan wojenny i młodsze pokolenia na własnej skórze odczuły żelazną pięść PZPR-u, poeta pisał : „…kalendarze pana Cogito są jak łuski wystrzelonych nabojów / jak wykres absurdalnej choroby / jak pamiętnik pogromu… (tomik „Rovigo”, 1992). Pan Cogito jest maską poety, podobnie jak pan Teste u Paula Valery’ego czy pan Piórko w wierszach Henri Michaux, jednak u Herberta to skromne cogito było w dodatku wyzwaniem w stosunku do absurdu oficjalnej ideologii. Był też Herbert mistrzem krótkich poematów prozą, jak ten zatytułowany „Kraj”: Na samym rogu tej starej mapy jest kraj, do którego tęsknię. Jest to ojczyzna jabłek, pagórków, leniwych rzek, cierpkiego wina i miłości. Niestety wielki pająk rozsnuł na nim swoją sieć i lepką śliną zamknął rogatki marzenia. Tak jest zawsze: anioł z ognistym mieczem, pająk, sumienie. Jednym ze słów-kluczy u Herberta jest właśnie „sumienie”, a monologi pana Cogito brzmią często jak moralitety. Kryterium czynów w „najniższym kręgu piekła” jest u niego „sprawa smaku”, jak poeta wyłożył w wierszu „Potęga smaku”, dedykowanym prof. Izydorze Dąmbskiej, usuniętej przez reżim z uczelni, a pracującej potem w gdańskiej bibliotece. Herbert bywał u niej w domu, ponieważ w tych latach zamieszkiwał w Sopocie. Poznał w życiu tyle miast, ale nieustannie tęsknił za swoim Lwowem. Poeta czuł się jakby wiecznym tułaczem, który nigdy nie powróci już do rodzinnego grodu, „miasta kresowego, którego nie ma na żadnej mapie…”, a był tam przecież taki chleb, co „żywić może”. Na wiele lat przed śmiercią Herbert oswajał się z nią zgodnie z zaleceniami filozofów i zapisywał „czterem żywiołom to, co miał na niedługie władanie” – a szczególnie myśl. Tę powierzał ogniowi: „niech kwitnie ogień”.

c


30| rok herberta

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Operacja Herbert: wrogie przejęcie? Marek Klecel

W

twórczości Zbigniewa Herberta najważniejsze było oczywiście jego dzieło poetyckie, ale ważna też była jego postawa, a ściślej, zgodność tej postawy z przesłaniem ludzkim i moralnym jego utworów. Nie tylko dzieło literackie samo w sobie, ale i jego związek z życiem poety, potwierdzenie tego, co się głosi z własnymi wyborami i postawą. Tej postawy poety nie można pominąć. Nie trzeba przypominać, że Herbert nie uległ, jak wielu jego kolegów po piórze, wpływom komunizmu w najtrudniejszych latach PRL, ale trzeba może przypomnieć, że już parę lat po 1989 roku zabierał głos jako obywatel, sprzeciwiając się dominacji układu postkomunistycznego, ostrzegał i protestował przeciw zmowie i zdradzie elit, nie pozostawał obojętny wobec wybuchających wtedy kampanii kompromitowania polskości. W późniejszym wywiadzie dla „Gazety Polskiej”, niedługo przed swą śmiercią w 1998 roku opisał z całą powagą sytuację, która powstała po 1989 roku, nie obawiając się, że zabrzmi to nawet patetycznie i katastroficznie: Trzeba się nauczyć mówić „nie”. (...) To niezgoda na zło. (...) Chciałbym to sprowadzić na ziemię: polską, zroszoną łzami, krwią naszych braci i sióstr, i powiedzieć, że jedną z najbardziej mnie męczących spraw jest niejasność. Całkowita niejasność sytuacji. Jaka jest tego geneza? Otóż geneza to Okrągły Stół. Przecież zebrało się 100 czy 200 panów, nie pytali mnie o zdanie, siedli, rozporządzili jakiś Senat, całe moje życie tzw. polityczne znalazło się w zasięgu ich rąk i oni o tym życiu decydowali. Jaka była cena tego podziału? Cena była prosta dla byłych komunistów – żeby im się nic nie stało w okresie przejściowym. Nato-

miast panowie, którzy zawierali to porozumienie – to był były KOR, intelektualiści, prawda – popełnili błąd kainowy. Nie waham się powiedzieć, bracia i siostry, to był błąd kainowy.Jeżeli tylko elita się liczy, a o społeczeństwie – nie mówię o narodzie, bo zaraz padłby zarzut nacjonalizmu i tak dalej – nikt nie pamięta, nikt go nie pyta o zdanie, to mamy podstawową przyczynę, dlaczego tego ustroju nie uważam za III Rzeczpospolitą, a za kontynuację PRL z ludzką twarzą. I to o to KOR-owcom chodziło. Żeby był PRL z ludzką twarzą, a oni na wierzchu. (...) Z tego zaniedbania, z nierozliczenia, z Okrągłego Stołu, który narzucił pewien system – oczywiście system podły – bierze się całe zło. Chodzi o to, żeby rządziła jedna partia.(...) Jestem za lustracją, za dożywotnim odsunięciem od władzy wszystkich ministrów, wszystkich ubeków, wszystkich policjantów, z wyjątkiem tych – powiedzmy – którzy kierowali ruchem ulicznym. (...) Czy nie ma ludzi na zastąpienie tamtych? A te 3 miliony bezrobotnych to co to jest? To jest hołota, która nie umie czytać i pisać? Raziło go szczególnie zakłamanie, buta i nachalna propaganda nowych środowisk medialnych i opiniotwórczych, które wtedy z „Gazetą Wyborczą” na czele zdominowały życie publiczne i narzucały całemu społeczeństwu swój projekt Polski. Zerwał w istocie z tym środowiskiem, wypowiadając się w wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” w 1994 roku, gdzie m.in. tak opisywał ewolucję redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”: Z Michnikiem bardzo się przyjaźniłem. Teraz jest to dla mnie zamknięta historia. (...) Przestałem rozumieć meandry jego myślenia, wierzyłem w jego intelekt, a także w zwykłą uczciwość – zawiodłem się. (...) Jest on klasycznym przykładem komunistycznego Dyzmy. Smutna historia wyjątkowo uzdolnionego, pełnego talentu chłopca, który doszedł do lat, kiedy ludzie natarczywie pytają, co on zrobił z całą swoją heroiczną młodością. (...) Teraz jest już tylko w swojej papierowej cytadeli, otoczony grupą zapalonych wyznawców i wyznawczyń. Słyszałem „młodego”, bo zaledwie czterdziestoletniego chłopca, który mówił, że kocha Michnika i poszedłby za nim w ogień. (…)Tak więc nowy, groźny schemat: charyzmatyczny wódz i zaślepieni wyznawcy. Czy za taką opinię nie należała się kara? Na pewno

c Przeczuwał też, że elity władzy III RP uczynią wszystko, by usunąć go w cień, choć naprawdę nie było to do końca możliwe. Lewica załatwiła więc laur Nobla dla Wisławy Szymborskiej, dzięki czemu byli partyjni poczuli się jakby „zrehabilitowani”, oczyszczeni z piętna kolaboracji z reżimem. Akademia Szwedzka lubiła zresztą dawać nagrodę pisarzom o lewicowych tendencjach, jak Jose Saramago czy Dario Fo (ten ostatni nawet z sympatią wyrażał się o Czerwonych Brygadach!), by poprzestać tylko na tych nazwiskach. Nie zmieniało sytuacji wyznanie samej Szymborskiej, że Nobel należał się jednak Herbertowi. I dlatego poeta pisał w „Przesłaniu pana Cogito”: Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu/ po złote runo nicości / twoją ostatnią nagrodę. Za czasów III RP jakoś nie przyznano mu w kraju prestiżowych wawrzynów. Pozostawało królestwo niebieskie. Tak się stało. Hebert – duchowy lider antykonformistów – odszedł odebrać swoją nagrodę w Kolchidzie zaświatów. A nam zostawił pana Cogito, Fortynbrasa, Apollina, Nike czy Marka Aurelego. Po zgonie poety, za-

ledwie kilka dni później Tomasz Jastrun na łamach „Polityki” (8 sierpnia 1998 ) raczył przypisać Herbertowi…chorobę psychiczną! Ilustruje to wymownie niechęć kół magdalenkowych do niezłomnego kombatanta o rozliczenie epoki PRL-u, którego na łożu choroby odwiedził nawet pułkownik Kukliński. Cierpiący Herbert w jednym z ostatnich wierszy pisał: Panie, wiem że dni moje są policzone zostało ich niewiele Tyle żebym jeszcze zdążył zebrać piasek którym przykryją mi twarz… Wprawdzie prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznał mu pośmiertnie Order Orła Białego, ale wdowa oczywiście odmówiła przyjęcia tego odznaczenia. Z pewnością wypełniła wolę zmarłego poety, on również odmówiłby wyróżnienia z rąk przedstawiciela byłego reżimu, z którym walczył kiedyś pan Cogito. Marek Baterowicz

już za wypowiedź dla „Życia Warszawy”, gdzie zapytano Herberta, czy zgodziłby się na korektę fragmentu swego wiersza „Przesłanie Pana Cogito ”, którą w publicznym wystąpieniu zaproponował Adam Michnik. Według niego należy obecnie zmienić te znane wersy Herberta: niech cię nie opuszcza twoja siostra Pogarda dla szpiclów, katów, tchórzy na poprawnościową wersję „niech cię opuści twoja siostra Pogarda...”. Herbert odpowiedział wtedy w wywiadzie: Michnik jest manipulatorem. On powinien napisać ten wiersz i wtedy mógłby zmieniać. (...) Jeśli już cytuje, niech zacytuje cały ten fragment: „niech cię opuści twoja siostra Pogarda dla szpiclów, katów, tchórzy, oni wygrają”. Ta uzurpatorska korekta, która jest właśnie czystą manipulacją, może być mottem dla dziejów III RP. Adam Michnik zasugerował właściwie, by autor „Przesłania...” został piewcą tych, którzy istotnie wygrali w III RP: postkomunistów, agentów, donosicieli, aparatczyków władzy PRL, by był piewcą zdrajców, by wychwalał tę Rzeczpospolitą, która bardziej zadbała o nich niż o ich ofiary, by zakłamywał rzeczywistość, był manipulatorem, by zdradził sam siebie. Michnik zdawał się mówić, by Herbert przyjął rolę, którą on mu wyznaczy, aby służył za nadwornego poetę i herolda w jego papierowej cytadeli. W tej oblężonej twierdzy, w której prawie przez dwudziestolecie – jak zbyt dobrze pamiętamy – podsycano atmosferę agresji i strachu, a to przed dekomunizacją i lustracją, a to przed wszelkimi grzechami polskimi, szowinizmem, nietolerancją, antysemityzmem, gdzie stale piętnowano zarazem polską megalomanię i prowincjonalizm, gdzie znów prowadzono walkę o nową, własną Polskę, broniąc postkomunizmu i wykreowanych z ciemnych rewirów PRL „ludzi honoru”, zacierając przy tym ślady niewygodnej dla siebie przeszłości i pamięci (choćby w kampaniach przeciw IPN), dorabiając do tego całą nową historię i ideologię.

Przestrogi dla Polski Wkrótce po 1989 roku, po pierwszych nadziejach na gruntowną zmianę po komunizmie, Herbert szybko zauważa wszystkie zagrożenia nowej sytuacji, niepewność, ale i fałsz polityki prowadzonej przez postkomunistyczne w istocie elity władzy. Już w 1993 roku pisze: Ruina ekonomiczna, katastrofa ekologiczna itd., jakie pozostawili po sobie komuniści, to zadania, z którymi borykać się będą pokolenia, ale spustoszenia w dziedzinie moralnoumysłowej okupowanych narodów są trudne do ogarnięcia, zwłaszcza że nikt się tym poważnie nie zajmuje. Zamęt dotyczy nie tylko takich elementarnych wartości jak dobro i zło, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, zbrodnia i kara, ale zatraciły także znaczenie słowa przyziemne, powtarzane nieskończoną ilość razy, takie jak reforma, prywatyzacja, wolny rynek, inflacja. Ze społeczeństwa, które znajduje się w stanie ciężkiej zapaści semantycznej, można wszystko zrobić… W połowie lat 90. Herbert zamienia coraz częściej pióro poety na pióro publicysty, jasno widząc niebezpieczny kierunek, w jakim zmierzało państwo polskie. Pisał apele, odezwy, alarmował w artykułach publicystycznych, głosił nowe „Przestrogi dla Polski”. Musiał mieć wtedy poczucie osamotnienia i daremności swego głosu, poety, którego niewesołych przepowiedni nie chce się słuchać. W 1996 roku ogłasza kolejny apel w „Tygodniku Solidarność”: Nadszedł najwyższy czas, by wyjść z tego stanu otępienia i apatii. Zwracamy się do wszystkich,


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

którym drogie są ideały demokracji, aby pilnie gdziekolwiek mieszkają, obserwowali poczynania władzy, aby publicznie i otwarcie protestowali przeciw wszystkim przejawom nadużywania demokratycznej terminologii i kamuflaży, a także zdobyli się na gest solidarności wobec tych, których zwalniano z pracy, ponieważ uczciwie wypełniali swe obowiązki. Fakt, że immunitet poselski chroni paru notorycznych złodziei, a minister sprawiedliwości zatracił elementarne poczucie przyzwoitości, premier natomiast, na którym ciąży zarzut zdrady główniej, z niezmąconym spokojem trwa na swoim stanowisku – to wszystko nie zwalnia nikogo z obowiązku współdziałania i współtworzenia procesów demokratycznych. Los demokracji jest w naszych rękach. Czy poeta mylił się swych diagnozach? Czy nie równie wiarygodnie brzmią jego ostrzeżenia na przyszłość dzisiaj, gdy sprawdzają się niepokojąco aktualnie: Ten kraj jest wciąż w strefie wpływów sowieckich. Polska, w moim przekonaniu niebędąca suwerennym krajem, ulega wpływom Rosji. Nie przestała ulegać tym wpływom. Ani przedtem, za Mazowieckiego, (...) a jeszcze bardziej teraz. (...) Została pognębiona podmiotowość tego narodu. To znaczy naród dostał w pysk, napluto na niego, na wszystkie jego marzenia. A jeżeli naród 40-milionowy nie zbuntuje się, to jest niegodny żyć wolnym i czekają go straszliwe konsekwencje. Bo teraz jest jeszcze moment, chwila, coś jeszcze można zrobić, pochwycić... Niedługo nie będzie to możliwe, bo Rosjanie nie pozwolą…

Ubezwłasnowolnienie poety Jasne, że poeta w tym stanie mógł być niebezpiecznym rywalem w walce o rząd dusz. Bunt poety, sztuka krytyczna, obalanie tabu, przekraczanie wszelkich granic, owszem, ale nie w tym wypadku: to my mówimy, co można przekraczać. Trzeba więc było poetę nieco zneutralizować, wyciszyć, przemilczeć, choć nie dało się jednak wobec Herberta wypowiedzieć wprost tego demiurgicznego zaklęcia, znanego w tamtym środowisku: „ciebie już nie ma!” Tlił się jeszcze konflikt z Miłoszem z dawnych, amerykańskich czasów, kiedy na jakimś przyjęciu Miłosz, prowokując Herberta, jak później prostował, stwierdził w toku dyskusji, że lepiej by było, gdyby Polska została przyłączona do Związku Sowieckiego. Herbert uniósł się gniewem i zerwał znajomość. W latach 90. wszyscy oczywiście popierali wielkiego Noblistę, Herbert wyszedł więc na niezrównoważonego emocjonalnie pasjonata sprawy nie wartej obrony. Natychmiast po śmierci Herberta w 1998 roku, zwłaszcza po wywiadzie wdowy po poecie w GW, ogłoszono medyczną diagnozę: trwała depresja, a więc właściwie choroba umysłowa. Tylko załamanie psychiczne, depresja czy właściwie demencja starcza mogły wyjaśnić zachowania poety, który miał stracić kontakt z panującą rzeczywistością. Więc prawie niepoczytalność, choroba psychiczna, wzorem sowieckich metod psychiatrycznych, zagrażała poecie, który, owszem, mógł popadać w depresję, ale z powodu fałszu polskiej sytuacji i zakłamania elit. To jednak nie wystarczało. Dwa lata później dziennikarki GW Anna Bikont i Joanna Szczęsna udały się do Neapolu, by przeprowadzić wywiad z Gustawem Hrlingiem-Grudzińskim, było to na krótko przed jego śmiercią w 2000 roku. Autorki potraktowały pisarza bardzo instrumentalnie, chcąc tylko prowokująco, co same później przyznały, wybadać jego stosunek do antykomunizmu Herberta. Podsunęły mu podejrzenie, że Herbert, który miał nieposzlakowaną opinię pisarza wolnego od komunistycznych wpływów, również nie był w tym względzie nieskazitelny, bo rozmawiał (co miało oznaczać, że jednak kontaktował się) z oficerami SB przed swymi wyjazdami zagranicznymi. Wzywany na takie rozmowy Herbert informował jednak o tym przyjaciół, by uprzedzić ewentualne

Wystawa poświecona Zbigniewowi Herbertowi na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie Fot. Michał Iżycki

rozgrywki SB. Po ogłoszeniu tego wywiadu Herling-Grudziński napisał oświadczenie, opublikowane w dzienniku „Życie”: Popełniłem błąd, godząc się na ten wywiad. (…) W pierwszych chwilach naszej rozmowy panie przeczytały mi fragment listu Zbigniewa Herberta do Czesława Miłosza. Powiedziałem im, że jestem zaskoczony, (…) w mojej przyjaźni z Herbertem wydawało się, że rozmawialiśmy na wszystkie tematy, (…) a on nigdy mi o tym ubeckim epizodzie nie opowiedział. (…) Moje zaskoczenie nie oznaczało w żadnym wypadku dystansowania się od Herberta. Mnie się zdaje, że panie, które odwiedziły mnie w Neapolu, wykonujące plan przygotowany, moim zdaniem, przez Adama Michnika, chciały, cytując list Herberta, rzucić na niego cień. Chodziło o pomieszanie w świadomości czytelników czystych postaci z naszej nieodległej przeszłości z postaciami marnymi i nieczystymi. (…) Niewiele można zrobić wobec manipulacji. Ale możemy przynajmniej bronić tej cząstki prawdy, jaką znamy, jaką zbadaliśmy, jaką przekazujemy w swoim świadectwie. Jeszcze raz proszę, aby tę rozmowę opublikowaną na łamach „Gazety Wyborczej” uznać za nadużycie, będące konsekwencją mojego błędu. Powinienem był podczas tej rozmowy sparafrazować histeryczny okrzyk Adama Michnika: „Odpieprzcie się od generała!” Powinienem był odpowiedzieć paniom śledczym: „Odpieprzcie się od Herberta!”.

Rekonstrukcja Poety Późniejsza operacja wokół Herberta polegała już na oddzieleniu jego twórczości od osoby autora i jego postawy życiowej czy obywatelskiej, a zarazem pomniejszanie go, przystosowanie, sformatowanie do poprawnościowych schematów, zamknięcie w złoconej nawet klatce. W jego utworach nie było publicystyki ani aktualnych tematów, więc tym łatwiej można było tego dokonać. Wypowiedzi

o wadze publicznej można było złożyć na karb choroby i skupić się na samym dziele, rzeczywiście tym, co przetrwa po autorze „Potęgi smaku”. Trwa więc pracowite uklasycznianie poety, postawienie jego dzieła na piedestale, przy pewnej jednak dekonstrukcji postaci samego autora. Herbert w istocie, jak mało kto, nadaje się na klasyka, z powodu zainteresowań i treści swych utworów, odwołujących się do całej tradycji europejskiej, najdawniejszych wątków kultury i mitologii grecko-rzymskiej, duchowych dziejów średniowiecza i renesansu, sztuki włoskiej i holenderskiej. Ale przecież pomnik Herberta estety, zwolennika czystej sztuki, erudyty i konesera byłby niepełny, nieprawdziwy, pomijający coś, czym żył w pełni i zaznaczył się również jako świadek epoki, żyjący w cieniu dwóch totalitaryzmów, obserwator upadku pewnego świata, który kończył się na jego oczach. Prawda o Herbercie jest szersza i nie wystarczą tu zabiegi jego uwznioślania w kolejnych akademiach ku czci i w naukowych sesjach, gdzie rozkłada się na czynniki pierwsze jego twórczość. Herbert urodził się ponad 90 lat temu, a zmarł 20 lat temu. Gdyby dożył tego sędziwego wieku, tak jak inni długowieczni poeci, zobaczyłby nie tylko tę dość żenującą krzątaninę wokół jego osoby, ale i niestety ogromny postęp hipokryzji, oszustwa, bezwstydu, dalszego upadku rozmaitych pseudoelit, doznałby niesłychanej brutalizacji, nieposzanowania życia i zwykłego chamstwa. Za słowa „Michnik jest manipulatorem” mógłby trafić, jak Jarosław Marek Rymkiewicz, do sądu. Doczekałby nie tylko „zapaści semantycznej”, która go dręczyła wcześniej, ale i zniszczenia samego języka, sensu słowa, na czym stała cała jego twórczość. Tego wszystkiego mu oszczędzono. Na razie sprawdza się też jego przepowiednia z „Przesłania pana Cogito”: „oni wygrają/ pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę/ a kornik napisze twój uładzony życiorys”.


nowy czas | lipiec/sierpień 2018 (nr 234-235)

Czy to, w pewnym sensie, spowodowało, że świetnie porozumiałaś się jako skrzypaczka z Nigelem Kennedym i wciąż dużo z nim grasz?

Od lewej: Jarosław Śmietana, Alicja Śmietana i Nigel Kennedy w klubie Vortex, Londyn 2013 Fot. Krystian Data

córka swojego taty We wrześniu mija piąta rocznica śmierci jednego z najwybitniejszych gitarzystów jazzowych, kompozytora, aranżera Jarosława Śmietany. O muzyce, podróżach, artystycznych inspiracjach z jego córką, znakomitą skrzypaczką AlicJą ŚmieTAną rozmawia Teresa Bazarnik Czy Londyn jest centrum Twojego życia?

– Nie. Mieszkam w Londynie, a funkcjonuję wszędzie. Siedzę na wielkiej walizce. Od stycznia byłam w Londynie kilka tygodni. Wpadanie na dwa dni, przepakowanie się na odpowiedni sezon, w zależności, w jaką strefę klimatyczną lecę. Ale ja to uwielbiam. Mam charakter trochę po tacie. Tata chętnie podróżował. Byłam do tego przyzwyczajona od dziecka. Uwielbiam jeździć po świecie. W nowe miejsca, jak również i stare. Czy tata zabierał cię w trasy koncertowe?

– Tak, oczywiście, jeździliśmy dużo wszyscy razem, z mamą. Te wyjazdy były często związane z festiwalami jazzowowymi czy nagraniami. Jeździliśmy po całej Europie i Ameryce, i przy okazji sporo zwiedzaliśmy. Czego ojciec nauczył cię, jeśli chodzi o najważniejsze rzeczy w muzyce?

– Och, to jest pytanie-rzeka. Mogłabym na nie odpowiadać godzinami. Nauczył mnie absolutnie wszystkiego. Ale przede wszystkim ogromnej otwartości umysłu, otwartości na to, że muzyka dzieli się tylko i wylacznie na dobrą i złą: niezależnie od tego, jaki to jest gatunek muzyki. Mimo że jestem wykształconą klasycznie skrzypaczką, to uwielbiam – jak już pewnie spora część mojej publiczności wie – obracać się w różnych gatunakch i łączyć te gatunki. Tata, mimo że był jazzmanem z krwi i kości, uwielbiał zahaczać o różne inne klimaty muzyczne, różne fascynacje, inspiracje pochodzące z różnych kręgów kulturowych. Ta otwartość była dla nas bardzo ważna. Od dziecka słuchałam różnej muzyki, klasycznej, jazzowej, rockowej, jestem wychowana tak na Beatlesach, jak i na muzyce dawnej. Dla mnie poświęcenie się tylko jednemu gatunkowi muzyki byłoby bardzo ograniczające.

Fot. Teresa Bazarnik

– Nigela poznałam zanim poznał go mój tata, kiedy jako młoda skrzypaczka grałam gościnnie z Filharmonią Krakowską. A potem on poznał mojego tatę na festiwalu jazzowym i od razu stali się wielkimi przyjaciółmi. Ja przy Nigelu praktycznie wyrosłam, no, może nie w sensie dosłownym, chociaż wiele czasu spędzaliśmy też towarzysko i rodzinnie. On był obecny na etapie mojej edukacji i na pewno miał ogromny wpływ i inspiracyjny, i techniczny, jeśli chodzi o moją grę na skrzypcach. Fenomenalny skrzypek, który zawsze mnie fascynował jeśli chodzi o umiejętności techniczne i tę niezwykłą otwartość. Myślę, że to głównie zadecydowało, że i mój tata, i ja mieliśmy z nim tak znakomity kontakt i rozumieliśmy się praktycznie bez słów. Uwielbiamy ze sobą spędzać czas nie tylko prywatnie, ale też na scenie. To też zaważyło na tym, że Nigel poprosił mnie o to, by pomóc mu stworzyć Orchestra of Life, z którą wystąpiliśmy między innymi podczas trzydniowego festiwalu polskiej muzyki Polish Weekend w londyńskim Royal Festival Hall w 2010 roku. Oczywiście są to projekty szczególne, ale współpracujemy także niezależnie od tego. Właśnie niedawno wyszła płyta z utworami Gershwina, na której gram z Nigelem. I to, co robię, to jest to, czego nauczył mnie tata: otwartość umysłu połączona z gigantyczną pracowitością, z życiem muzyką, życiem pasją do muzyki. Nauczył mnie również tego, jak ważna jest osobowość – cecha nieraz ważniejsza niż umiejętności techniczne. Jeśli muzyk jest uczciwy wobec siebie, wobec tego co robi, zawsze zostanie dobrze odebrany. Czy Kraków pojawia się na twojej drodze?

– Pojawia się, aczkolwiek niestety pojawia się rzadko. Nie jest siłą napędową mojego życia myzycznego. Londyn ma znacznie więcej do zaoferowania i większość moich muzycznych wojaży i kontraktów jest oparta o Londyn. A Kraków bardzo kocham. Jest to miasto bardzo jazzowe, i od czasu do czasu daję tam koncerty, czasem występuję tam z Nigelem, czasem są to koncerty wyłącznie moje. Kraków jest dla mnie powrotem do korzeni, powrotem do domu. Będę to zawsze powtarzać, że jest to miasto absolutnie cudowne, przepiękne, inspirujące pod każdym względem. Staram się tam być najczęściej jak mogę. Kraków to mój dom. Domów mam kilka, ale ten w Polsce zawsze będzie tym pierwszym i najważniejszym. Drugi to Londyn, gdzie spędziłam większość mojego dorosłego i zawodowego życia. Tutaj też ukończyłam studia muzyczne. Twój tata też uwielbiał Londyn...

– Tak, uwielbiał. Czuł się tutaj fantastycznie. Występował w Londynie wielokrotnie. Stąd pochodziło wiele naszych inspiracji. Dobra jest energia tego miasta. Czy Brexit może coś tu zmienić?

– Jestem trochę przerażona tym, że dzielimy świat zamiast go łączyć. Są na pewno argumenty i po jednej, i po drugiej stronie. Natomiast jeśli chodzi o sprawy kultury, mam nadzieję, że nie odbije się to na nas aż tak źle. Wiele instytucji artystycznych jest co prawda uzależnionych od dotacji unijnych, ale ja pamiętam jeszcze okres sprzed Unii, tzn. sprzed naszego wejścia, był to okres zdecydowanie trudniejszy dla nas, ale koncerty, festiwale wciąż były możliwe. Mam nadzieję, że na wyjściu z Unii kultura za bardzo nie ucierpi, ale z drugiej strony mam świadomość, że kultura cierpi zawsze – jeśli chodzi o finanse jest zawsze na ostatnim miejscu. Wierzę jednak, że damy sobie radę. Jestem niepoprawną optymistką i nawet wtedy, kiedy dzieje się bardzo źle, staram się odnaleźć jakieś pozytywne strony. I często myślę o tym, jak wiele rzeczy zostaje osiągniętych w muzyce, i w sztuce ogólnie, jeśli trzeba stawić czoło trudnościom. Nie chcę powiedzieć, że ludzie, którzy są kreatywni lubią przeszkody, ale czasami jest to inspirujące. Jeżeli


nowy czas | lipiec/sierpień 2018 (nr 234-235)

Alicja Śmietana i jej goście Leszek Kulaszewicz

T

omasz Furmanek zapraszając do swojego cyklu Alicję Śmietanę zapewnił sobie spokój ducha, że każdy kto go nie przegapi zapamięta ten koncert na bardzo długo. Jak to jest, że jedną frazą można człowieka zabrać w inne miejsce, nawet bez jego zgody. Nie miałem zamiaru odwiedzać polskich gór, a Alicja Śmietana wysłała mnie tam jednym poślizgiem smyczka. Nie wiem czy wystarczyło podwyższyć kwartę w durowej gamie, czy trzeba było rzucić na pulpit Szymanowskiego, ale przez chwilę byłem w Tatrach. Skrzypaczka swobodnie i bez barier prowadziła swój zespół prezentując kolejne kompozycje poprzedzane związanymi z nimi anegdotami. A skład był niezwykle ciekawy, odważny i wydawał się być przemyślany i nieprzypadkowy. Asaf Sirkis z pałkami próbuje wypracować sobie nową kategorię wśród perkusistów, bo każdy kto nazwałby go jazzowym, natychmiast dostałby czkawki, szczególnie że jest on mistrzem nie tylko bitych, ale też mówionych rytmów, bo włada indyjską sztuką wokalnej rytmiki zwaną konnakol. Yaron Stavi, to również wybitny muzyk, basista nie tylko z potężnym i punktualnym picicato, ale również z nieutraconym po studiach w Berlinie arco. Obaj panowie to muzyczni polonofile z licznymi powiązaniami z naszym krajem, co, oprócz repertuaru (Szymanowski, Chopin, Śmietana, Petersburski, Zieliński, i inni) oraz lokalizacji, wspaniale wpisywało się w obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Dla mnie, jako improwizującego muzyka genetycznie i

wszystko jest nam podane na tacy, to w jakimś sensie zabija kreatywność. Podczas autorskich koncertów lubisz przywoływać historie ze swojego życia, wkładać w kontekst prezentowane utwory.

– Jedno z moich najwcześniejszych muzycznych wspomnień, do których często powracam, to historia, którą opowiadałam także w trakcie koncertu w POSK-u, który odbył się pod koniec czerwca. Będąc córką swojego taty wychowałam się wśród kabelków, mikrofonów, szpuli, wzmacniaczy w zasadzie od kołyski. Mój tata oraz jego koledzy z zespołu Extra Ball mieli dzieci mniej więcej w tym samym wieku i dużo czasu spędzaliśmy wspólnie. Któregoś dnia tata postanowił zabrać dzieciaki do studia. Mieliśmy po kilka lat i byliśmy oczywiście bardzo zafascynowani. Nie zdawaliśmy sobie oczywiście sprawy, że zostaniemy „wykorzystani” w taki podstępny sposób: zamknięci w klitce i nagrani. Byłam chyba najstarsza w grupie, może miałam 4-5 lat, ale czułam się bardzo odpowiedzialna, by to towarzystwo jakoś ogarnąć. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że skoro są to nagrania, to musimy być bardzo cichutko. Ale oczywiście to się nie udało, bo dzieci jak to dzieci, a nasze głosy, chichy, śmiechy, zostały wykorzystane w nagraniu utworu Children, który jest dla mnie jednym z najbardziej ukochanych utworów mojego taty. Ta kompozycja pojawia się na wielu płytach w różnych aranżacjach, ale to jedno

kulturowo zakorzenionego w tradycji europejskiej muzyki klasycznej, widok kwartetu smyczkowego rozsiadającego się przy jazzowej sekcji rytmicznej, to zawsze sytuacja jednocześnie ekscytująca i trudna, bo dotyka moich zawodowych marzeń i nadziei na przyszłość. Faktura jaką wytwarza grupa smyczków jest czymś tak bogatym, mocnym i niezastąpionym, że perspektywa kładzenia na niej własnych fraz wywołuje u mnie tę nieco konfliktową i bezwarunkową reakcję na poziomie komórkowym – natychmiastowa radość i niepokój. Kwartet w składzie Corinna Hentschel i Greta Mutlu na skrzypcach, Stella Nedeva na altówce i Adam Spiers na wiolonczeli dostał partie rozpisane przez Alicję Śmietanę, których zawartość była bardzo zróżnicowana. Ciekawe barwy szerokiej harmonii, nietuzinkowa melodyka i mocno zdefiniowana rytmika w połączeniu ze swobodnie potraktowanymi tematami zaczerpniętymi z licznych kompozycji ojca skrzypaczki zlały się w formę, którą należy kojarzyć z tzw. trzecim nurtem, czyli połączenia jazzu z muzyką klasyczną. Przez chwilę miałem wrażenie, że na scenę wywołani zostali jednocześnie Panowie Chopin i Śmietana i tylko z grzeczności na nią nie wchodzili wsłuchując się z uwagą w interpretację ich kompozycji. Po koncercie pewna pani wyrażając swój podziw, powiedziała mi, że to było piękne fusion. Byłaby to prawda, gdyby nie obecność gościa specjalnego – pianistki i wokalistki Karen Edwards. Swoim graniem i śpiewaniem energicznym pchnięciem wstrzyknęła nie tylko jazz, ale też gospel, pop i soul, a zrobiła to na takim poziomie, do którego nie sposób się zniżyć – można się do niego tylko podwyższyć. Jedna osoba sprawiła, że na sali zrobiło się bardziej amerykańsko niż polsko. Tym sposobem fusion (połączenie dwóch elementów) skończyło się i nastał syndrom (połączenie trzech lub więcej elementów). Na dwa utwory pojawił się też Sam Eastmond, który zawalczył o przestrzeń dla instrumentu dętego. Swoją trąbką, jakby zmuszoną do mainstreamu, przechylił lekko dzban free jazzu wyraźnie komunikując się z samym sobą

nagranie z przeszłości jest dla mnie szczególnie sentymentalne. To, jak by nie było, moje pierwsze studyjne nagranie. Do tej pory sytuacje studyjne są dla mnie bardzo komfortowe. Uwielbiam nagrania, uwielbiam pracować nad sesjami studyjnymi. Czuję się świetnie z kabelkami, mikserami, mikrofonami w tych wytłumionych salach, albo czasami w bardzo pięknych salach koncertowych, gdzie nagrywa się na żywo. Jednak mimo wszystko występ przed publicznością jest chyba dla muzyka najważniejszy. Zaraz po naszym spotkaniu, prosto z Covent Garden, jedziesz do kultowego miejsca – Abby Road Studios.

– Tak, będę mieć tam sesję. Bardzo często nagrywam muzykę filmową, soundtracki do różnych dokumentów i różnych ścieżek dźwiękowych. Czasami jest to praca w większym zespole, często są to nagrania solowe, tak jak praca nad „Hobbitem”, w którym udało mi się zagrać wszystkie solówki skrzypcowe. Również praca nad częściami „Władcy Pierścieni”, a także przed laty nad „Harry Potterem”. Jest to potem bardzo satysfakcjonujące oglądać film i słyszeć swój wkład, choć pewnie dla większości widzów oglądających film nie ma to znaczenia. A co w najbliższej przyszłości?

– To wielkie pomieszanie moich występów solowych, występów z moim triem, to też koncerty solowe z orkiestrami, których będzie kilka. Będą koncerty pół-jazzowe, bardzo

Alicja Śmietana i Yaron Stavi

Karen Edwards Zdjęcia: Bogusław Mastaj

i z ostrożnie tego dnia grającą sekcją rytmiczną. Szczególnie widoczne było to w utworze o rzadkim i trudnym metrum 7/4, które dla muzyków jest trochę jak test na prawo jazdy – jak zdasz, to wcale nie znaczy, że potrafisz jeździć, a jak nie zdasz, to nie znaczy, że nie potrafisz, ale egzaminatora i tak się boisz. Przy tym wykonaniu egzaminator tylko milczał i długo gapił się na trębacza. Występ zakończył się owacjami na stojąco i ubłaganym bisem. Na pierwsze zasłużyła Alicja Śmietana i wspaniały zespół, na drugie urocza publiczność.

podobne do tego, jaki odbył się w POSK-u, które uwielbiam, bo są one jakby reprezentacją mnie samej, czyli kogoś innego niż tylko skrzypaczki klasycznej, grającej muzykę zapisaną. Jest to właśnie połączenie tych światów, które kocham. Daje mi to też szansę pokazania się jako aranżer. Uwielbiam robić aranżacje, ale mogę to oczywiście robić tylko w przypadku koncertów, nad którymi mam artystyczną kontrolę, na koncertach, gdzie mogę się zaprezentować zarówno jako skrzypaczka klasyczna, jak i w improwi zacjach, i swoich aranżacjach. To są najbardziej satysfakcjonujące dla mnie momenty. A ponieważ zbliża się już piąta rocznica śmierci mojego taty, koncertów związanych z jego twórczością też będzie sporo. Jest to dla mnie inspirujące i sentymentalne z jednej strony, bo występujemy z muzykami, których znam, ale jednocześnie smutne, bo to wciąż dla mnie kompletna abstrakcja, że jego tu nie ma... Ale dobrze przynajmniej, że jest jego muzyka, że ona żyje swoim życiem i że jest doceniania w wielu różnych okolicznościach. Zbliża się też trzecia edycja festiwalu w Krakowie [Festiwal im. Jarka Śmietany – przyp. TB]. Jest to bardzo międzynarodowe przedsięwzięcie. Polski jazz zawsze był na światowym poziomie, tylko czasy były takie, jakie były, i może nie docierało to wszędzie. Teraz promocja polskiego jazzu ruszyła z kopyta i naprawdę jest się czym pochwalić. Choć od wielu osób słyszę, że bardzo brakuje tej energii mojego ojca.

Rozmawiała: Teresa Bazarnik


34 |

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Życie pejzażami malowane

Elżbieta Lewandowska

Z

rzeszenie Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii w tym roku celebruje swoje 60-lecie, tym bardziej znaczące, bo zbiegło się ze 100-leciem odzyskania przez Polskę niepodległości. Po uroczystej wystawie jubileuszowej, która odbyła się w maju w Galerii w POSK-u, ukazują się artykuły, trwają rozmowy, przywoływane są wspomnienia o dawnych latach i artystach znanych i mniej znanych czy wręcz zapomnianych. Mimo to czuję jakiś niedosyt i mam wątpliwości, czy zrobiliśmy wszystko, żeby uczcić pamięć naszych poprzedników, od których to wszystko się zaczęło i którym tak wiele zawdzięczamy. Starsi artyści nie zawsze przypominają sobie nazwiska bliskich kiedyś kolegów, a młodsi, którzy niedawno do nas dołączyli, nie znają historii APA (Association of Polish Artist i Great Britain) albo dopiero stopniowo tę historię poznają. Wielu artystów, członków Zrzeszenia znałam osobiście, niektórych odwiedzałam w ich pracowniach, pamiętam, jak wyglądali, jak się poruszali, co i jak mówili. Może uda się ocalić chociaż kilku od zapomnienia? • Chcę dzisiaj napisać o małżeństwie wspaniałych malarzy, o Irenie i Władysławie Fusek-Forosiewiczach. Władysław, młodszy kolega Mariana Bohusza-Szyszki jeszcze na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie był ulubieńcem kolegów i profesorów. Miał niebywale poczucie humoru i nieskończone pomysły na różne psikusy i żarty. W czasie wojny działał w podziemiu, w Armii Krajowej, walczył w bitwie pod Monte Cassino, ale według relacji Bohusza-Szyszki nienawidził wojny, nie czuł się tak naprawdę żołnierzem, a od regulaminów wojskowych lepiej znał zasady mieszania farb. Po wyzwoleniu Bolonii w 1945 znalazł się w Rzymie, gdzie wraz z innymi artystami 2 Korpusu zaczął zajęcia w Polskiej Szkole Malarskiej prowadzonej przez Mariana Bohusza-Szyszkę.Wtedy stworzył cykl obrazów inspirowany pejzażem i kulturą Włoch. W przygotowaniu do opuszczenia włoskiej ziemi przez 2 Korpus studenci malarstwa gromadzili artystyczne wrażenia z obcowania z dziełami sztuki i zabytkami. Zapełniali szkicowniki, które później zaowocowały na Wyspach Brytyjskich. Władysław Fusek wziął udział w zbiorowej wystawie artystów Andersa w Rzymie zatytułowanej „Na pożegnanie Włoch’’. Kiedy znalazł się, jak większość żołnierzy gen. Andersa na Wyspach Brytyjskich, zamieszkał na wsi w hrabstwie Sussex.

Irena Fusek-Forosiewicz, Wrześniowy nastrój

Droga do Anglii jego późniejszej żony była zupełnie inna. Irena Fusek-Forosiewicz (z domu Świeżyńska, primo voto Kuczyńska) urodziła się w 1910 roku na Polesiu, w zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Często wspominała swoje sielskie dzieciństwo na wsi i pierwszą pasję – jazdę konną. Nauki pobierała w Krakowie, w Gimnazjum Sióstr Urszulanek, gdzie śpiewała w chórze i wtedy odkryła w sobie drugą pasję – muzykę. Uczyła się śpiewu, a po wojnie występowała w Operze Bytomskiej. Wyszła za mąż za oficera kawalerii, który zginął w kampanii wrześniowej 1939 roku. W 1958 roku przyjechała do Anglii, gdzie poznała znanego już w środowisku polskim malarza Władysława Fuska Forosiewicza. Czy znany był również w artystycznych kręgach angielskich? Pewnie nie, bo mieszkał z dala od Londynu, na wsi w hrabstwie Sussex, gdzie znalazł pracę jako kustosz (według relacji Ireny) w wielkim renesansowym pałacu Parham Park, założonym w 1577 roku. Zabytkowy pałac, pełen obrazów, rzeźb, mebli i arrasów stał się jego wymarzonym miejscem na ziemi. Kochał tę pracę i okolicę położoną na zielonych wzgórzach i w malowniczych dolinach. Po ślubie zamieszkali w domu należącym do właścicieli pałacu, a przeznaczonym dla służby. Kamienny budyneczek o czarującej nazwie Fighting Cocks stał się ich domem, pracownią i galerią, a Irena wśród cudów przyrody zaraziła się pasją męża, tym razem malarstwem.W 1969 roku zaczęła naukę w Studium Malarstwa Sztalugowego prof. Mariana Bohusza-Szyszko. A miała wtedy 59 lat! Oczywiście jej pierwszym nauczycielem był Władysław i początkowo naśladowała jego styl, ale z biegiem czasu wyrobiła sobie własne widzenie świata i własną metodę jego interpretacji. A profesor nigdy nie narzucał studentom swojego stylu, cenił ich indywidualność. W 1977 roku Irena miała pierwszą indywidualną wystawę w POSK-u w Londynie. Osiągnęła podwójny sukces. Podobała się zarówno szerszej publiczności, jak i krytyce artystycznej.Tak zaczęła się jej kariera artystyczna. Wiosną i jesienią oboje uczestniczyli w zbiorowych wystawach APA, a latem wyjeżdżali do Hiszpanii skąd przywozili liczne prace. Władysław Fusek pozostał wierny stylowi, który dominował na wystawach malarskich w Polsce w okresie jego

Irena Fusek-Forosiewicz (z prawej) i Maria Balusz

studiów akademickich – postimpresjonizmowi. Dla niego pokora wobec natury była hasłem naczelnym. Wiele jego obrazów przypomina malarstwo holenderskie z XVII wieku albo późniejsze malarstwo Bonnarda, który go inspirował. Ogólnie ujmując, malarstwo Fuska cechuje umiar i dyscyplina wewnętrzna, skupienie i równowaga, prosta koncepcja i kompozycja.To jest realizm akademicki. Natomiast Irena Fusek-Forosiewicz nie studiowała na wyższej uczelni artystycznej, więc nie musiała być lojalna wobec jakiegoś stylu czy „szkoły’’. Po prostu malowała spontanicznie, tak, jak jej wyobraźnia dyktowała, subtelnie interpretując otaczający ją krajobraz. A okolica wokół Fighting Cocks w Sussex jest rzeczywiście poetycka. Odwiedziłam Irenę Fusek w 1995 roku. Była już wdową, Władysław zmarł w 1983. Fuskowie zawsze prowadzili dom otwarty dla przyjaciół i znajomych. Po śmierci męża Irena utrzymywała tę tradycję i pomagała pani Janinie Baranowskiej, wieloletniej prezes Stowarzyszenia Polskich Artystów Plastyków organizować weekendowe mini plenery, zapewniając miejsce na piknik w jej malowniczym, ukwieconym ogrodzie. Byliśmy wtedy z mężem u córki w Little Hampton, a więc niedaleko. Droga prowadziła koło Arundel, przez


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

uroczą wioskę Amberley. Mijaliśmy wzgórza pokryte szmaragdowymi łąkami, doliny pokratkowane różnymi odcieniami zieleni, żółci i seledynu, wijącą się rzekę Arun. Bajkowo! Irena czekała z herbatą i ciasteczkami, a ich dom to istna galeria obrazów jej i jej męża. Miałam okazję przyjrzeć się temu malarstwu .Co intryguje w obrazach Ireny Fusek to kolor i swoboda mająca w sobie coś z techniki impresjonistycznej. Jak wspomniałam, Irena w młodości zaczęła robić karierę muzyczną i to się czuje w jej obrazach. Plama barwna drży tutaj najróżniejszymi odcieniami, całymi akordami subtelnych tonów. Jej czerwień skrzy żółciami, pomarańczą i ciepłymi brązami. Jej zieleń wibruje błękitami i fioletami, a biel wszystkimi kolorami tęczy. Irena Fusek była doskonałą kolorystką. Jej liryczne krajobrazy, melancholijne wnętrza ze stołami nakrytymi do podwieczorku i bukietami kwiatów są ukojeniem dla oczu. Irena Fusek zmarła w 2002 roku. Większość prac obojga artystów znajduje się w Polsce. W Londynie, w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym wiszą dwa obrazy Władysława Fuska-Forosiewicza, nie znalazłam żadnego obrazu Ireny. Jedna z jej prac (Landscapes with tree) wystawiona jest teraz na aukcję w Roseberys London. Po pierwszej w kraju wystawie Władysława wiele jego obrazów trafiło do Muzeum Narodowego w Krakowie. Po wspólnej wystawie w Gnieźnie artyści podarowali szereg prac Wspólnocie Polskiej w Poznaniu. A po indywidualnej wystawie Ireny w galerii Kordegarda w Warszawie artystka przekazała trzydzieści swoich prac jako dar Wspólnocie Polskiej w Rzeszowie. Również po toruńskiej ekspozycji w Domu Eskenów dwadzieścia prac trafiło do Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu. Instytut Kultury Polskiej w Londynie posiada około trzydzieści prac Ireny Fusek-Forosiewicz.

Fot. Zofia Rydet

Gdzie są family values?

Ewa Stepan

Władysław Fusek-Forosiewicz, Summer Parnham Park

R

Władysław Fusek-Forosiewicz, Autoportret

odzina jest miejscem, gdzie kształtuje się nasza tożsamość jako jednostki, ale każdy jest złożoną siecią pozytywnych i negatywnych emocji, źródłem zarówno miłości jak i wyobcowania – pisze Kate Bush, kurator pierwszej w Wielkiej Brytanii wystawy poświęconej polskiej fotografii, „która rozszerza tematykę tożsamości, domu i rodziny w kontekście zmian społecznych i politycznych”. Wystawa Family Values: Polish Photography Now została zaprezentowana w Calvert 22 Foundation w Londynie przy współpracy Instytutu Adama Mickiewicza, w ramach programu Niepodległa 2017-2021. Koncept wystawy przypomina niestety zamierzchłe czasy „sztuki z tezą”. Kate Bush, szefowa działu fotograficznego Tate Britain, a wcześniej w Science Museum Group i w Art Galleries w Barbican Centre, świadomie nawiązuje do terminu family values kojarzonego z Margaret Thatcher i używanego jako klucz mający zagwarantować stabilizację społeczną, jednocześnie podkreślając negatywne asocjacje, czyli seksualne skandale kompromitujące ówczesnych ministrów. Podejrzewam, że w latach 90. autorzy wystawy byli dziećmi, więc nie pamiętają, w jakich warunkach ten termin się pojawił i czemu służył, a chodziło głównie o ograniczenie przestępczości nieletnich i zmniejszenie nakładów na samotne matki (single mothers). Nawiązując do zagrożenia płynącego z polaryzacji poglądów społecznych i społecznego konserwatyzmu uderzającego w prawo do aborcji czy edukację seksualną, twierdzą oni, że „różnorodność, prawo równości bronione w liberalnym klimacie po roku

1989 są zagrożone w dzisiejszej Polsce naznaczonej rosnącym konserwatyzmem społecznym i politycznym, gdzie rodziny są definiowane tradycyjnymi rolami pracujących ojców i matek wychowujących dzieci”. Nie wiem, kiedy była i czy jest tak definiowana rodzina w Polsce, bo w czasach komunizmu była „podstawową komórką społeczną ludu pracującego miast i wsi” i ja akurat nie znałam rodziny, gdzie kobieta nie pracowała i zajmowała się wyłącznie wychowaniem dzieci. Były od tego babcie. Dziś podobnie – tylko że przeciętna mama i tato często mają nie jedną, ale dwie lub trzy prace, by utrzymać tę rodzinę. A że w rodzinach dzieje się różnie, to normalne, są rodziny bardziej lub mniej szczęśliwe, nieszczęśliwe, patologiczne etc. Natomiast problem z akceptacją społeczną rodzin homoseksualnych nie jest wyłącznie problemem polskim. Wystawa, która rzeczywiście porusza tematykę tożsamości, domu i rodziny w kontekście zmian społecznych i politycznych, ma mało wspólnego z prawdziwymi wartościami rodzinnymi, czyli z miłością, odpowiedzialnością, szacunkiem, troskliwością czy opiekuńczością. Prezentowane prace Zofii Rydet (1911-1997), Józefa Robakowskiego, Anety Grzeszykowskiej, Weroniki Gęsickiej, Anety Bartos i Adama Palenty są ciekawe, szkoda jednak, że tytułowe wartości rodzinne użyto à rebours – w ideologicznym kontekście ich demaskowania a nie gloryfikacji. Wystawę rozpoczynają zdjęcia Zofii Rydet z projektu „Zapis socjologiczny (1978-1997)”, prezentujące portrety ludzi we wnętrzach. Autorka w ciągu dwudziestu lat sfotografowała 20 tys. osób w ich domach i mieszkaniach. Ustawiając statyczny kadr zwracała uwagę na szczegóły, chcąc uchwycić osobę i wnętrze, w którym żyje. Fotografowała kobiety i mężczyzn siedzących samotnie na tle drzwi, makatek, plakatów z papieżem Janem Pawłem II, z Johnem Kennedym, pary małżeńskie, dzieci, nastolatki, w pokojach z telewizorem, wielopokoleniowe rodziny mieszkające pod jednym dachem. Bohaterowie portretów są jednak na tych zdjęciach uprzedmiotowieni, bez wyrazu, wpisani w obraz pokoju i zgromadzonych przedmiotów. Autorkę interesował głównie wygląd wnętrz i przedmioty, jakimi otaczali się ich mieszkańcy. Nie to, jacy byli, ale jak mieszkali, zgodnie z założeniem, że byt określa świadomość. Ciąg dalszy na str. 36


36|

O Tadeuszu Ilnickim.... Ciąg dalszy ze str. 24

Dobrosława Platt

Fot. Weronika Gęsicka

Skonstruowałem pod pokładem kryjówkę i udało mi się uciec. Po dziesięciodniowej podróży (wyszedłem z kryjówki w drugim dniu podróży), wylądowałem w porcie francuskim Calais. Tam oddano mnie w ręce policji francuskiej i oczywiście wylądowałem w więzieniu. Po miesięcznym siedzeniu i procesie sądowym, znalazłem się na wolności pod opieką polskiego konsulatu w Lille. Konsulem był Tadeusz Brzeziński, ojciec Zbigniewa, dzisiejszego polityka amerykańskiego, który w roku mojego przybycia do Lille, miał dwa lata... Zawdzięczając opiece dobrych ludzi, przeniosłem się do Paryża i zamieszkałem w kręgu kapistów. Moimi gospodarzami byli Stanisławowstwo Szczepańscy, a w domu ich poznałem Cybisa, Jaremę, Buraczoka, Czapskiego i wielu innych kapistów. W Paryżu zetknąłem się z prawdziwą sztuką. Zapisałem się do Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł [Conservatoire national des arts et métiers] na witraż, który mnie zafascynował i tak myślę, że wywarł duży wpływ na moje późniejsze malarstwo. Kapiści rozjeżdżali się po świecie i do Polski. Kończyły się moje finansowe możliwości, więc w roku 1933 musiałem i ja jechać do kraju. Wylądowałem na Wołyniu w domu mojej ciotki. Okres mojego pobytu w kraju nie był ani łatwy, ani długi. Zarobkowałem na różny sposób, a o malarstwie nie mogło być mowy. Po sześcioletnim pobycie w Polsce w roku 1939, po wybuchu wojny, uchodziłem z Polski przed bolszewikami „na przełaj” przez Słowację, Węgry, Jugosławię do Francji i tam wstąpiłem do wojska polskiego. Po załamaniu się Francji znalazłem się w Anglii. Tu aż do otwarcia drugiego frontu, byłem w wojsku. Następnie kampania frontowa w I Dyw[izji] Panc[ernej] gen. Maczka; potem dwuletni pobyt na okupacji Niemiec i powrót do Anglii. Po zdemobilizowaniu, osiadłem w Londynie i zabrałem się na serio do malarstwa, by nadrobić zaległości. Tu ukończyłem trzyletni kurs w Studiu Malarstwa Sztalugowego, prowadzonego przez prof. Mariana Bohusza-Szyszkę. Zacząłem wystawiać w salach polskich instytucji kulturalno-oświatowych, emigracyjnych. Pierwszą wystawę osobistą miałem w galerii angielskiej Gallery One w roku 1954. Następnie wystawiałem od roku 1965 do [19]67 w nowo otwartej polskiej galerii Drian Gallery. Nie wymieniam licznych wystaw w polskich ośrodkach emigracyjnych. Zbliżając się do zaawansowanego wieku (starości), zwróciłem się w roku 1976 do Dyrekcji Muzeum Narodowego w Warszawie o przyjęcie mego daru w postaci 40 obrazów na co otrzymałem zgodę, o czym zawiadomił mnie listownie ówczesny dyrektor Muzeum, prof. Lorenc. A w roku 1985 odbyła się w tymże Muzeum wystawa zbiorowa [!] moich obrazów dostarczonych z Muzeum Nar. w Poznaniu, Gdańsku i z Zakopanego. Były to obrazy przeze mnie darowane i przez Drian Galleries. W roku 1989 przyjechałem na stałe do Polski i zamieszkuję w Warszawie. W rocznicę moich 80-tych urodzin nadano mi medal: „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. W tymże roku ekipa Telewizji Polskiej nakręciła film dokumentalny o moim malarstwie „Człowiek w łódce”! Był wyświetlony w roku 1987.” Ciekawe, jak opisuje Ilnicki swoje życie, a – być może – także ludzi, z którymi miał kontakt, artystów, w pamiętniku, do którego jeszcze nie udało mi się dotrzeć.

Gdzie są family values? Ciąg dalszy ze str. 35

Większość tych zdjęć pochodzi z Podhala, z Górnego Śląska i z Suwałk. Stanowią one doskonały materiał socjologiczny i historyczny. Jeśli mówi on coś o rodzinie, to raczej podkreśla samotność ludzi starszych, tych, których dzieci wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych lub wyjechały za pracą do wielkich miast. Józef Robakowski to artysta multimedialny, filmowiec, którego prace są pokazywane w znanych muzeach i galeriach w Europie, między innymi w Tate Modern czy w Centre Georges Pompidou w Paryżu. Na wystawie zaprezentowany został jest jego film pt. „Z mojego okna”. Przez ponad 20 lat, od 1978 do 2000 roku, Robakowski z kuchennego okna swojego mieszkania w Łodzi dokumentował kamerą życie na ulicy i placu poniżej. Jego kamera śledzi codzienne czynności sąsiadów i krewnych, odnotowuje masowe zgromadzenia, pochody pierwszomajowe. Autor w dowcipny sposób komentuje filmowane działania: czy to przechodzenie grup ludzi z prawa na lewo, a zaraz potem z lewa na prawo, czy na przykład syzyfowe odgarnianie śniegu. Podobnie jak prace Zofii Rydet, materiał Józefa Robakowskiego stanowi dokument historyczno-socjologiczny. Aneta Grzeszykowska zaprezentowała sekwencję autoportretów wykonanych w różnych konfiguracjach sytuacji rodzinnych: w domu, na wakacjach, na przyjęciu urodzinowym dziecka, na spacerze w parku. Zdjęcia wykonane tylko pozornie w negatywie wydobywają przestrzeń alienacji, wyobcowania. Wydaje się być nieobecna na zdjęciach, oddalona od dziecka w kuchni czy na spacerze w parku. Niby obecna, ale naprawdę zagubiona, nieobecna w kadrze, który też wydaje się być nierealnym. Podobnie prace Weroniki Gęsickiej – najciekawsze na tej wystawie – demaskują obraz szczęśliwej rodziny podkreślając alienację, samotność i uprzedmiotowienie. Artystka wykorzystując amerykańskie fotografie domowego szczęścia z lat 50. i 60. minionego wieku demontuje piksele oryginałów. Bohaterowie na zdjęciach znikają zamieniając się we fragment puzzli, w obrazki na ścianach, wtapiają w przestrzeń, zanikają, stają się przedmiotami lub częściami przedmiotów. Stają się niewolnikami przedmiotów lub swoich marzeń. Aneta Bartos fotografowała swojego ojca, starzejącego

się kulturystę, narcystycznie zapatrzonego w swoje ciało. Serię tych zdjęć zatytułowała „Tato”. Podczas sesji zaczęła zastanawiać się nad niegdyś idealizowanym obrazem ojca. W kontekście ludzkiego ciała pokazuje własną seksualność, ale zarazem niewinność. Zdjęcia skupione na anatomii ciał na tle letniego krajobrazu ogrodu i domu emanują wyobcowaniem, odosobnieniem, postaci są niby razem, ale w istocie zupełnie osobno. Każde z nich zajęte sobą, własnymi myślami, własnym ego. Seria zdjęć nosi tytuł „Portret rodziny”. Smutne. Zabawny film autorstwa Adama Palety „Dom na głowie” jest biało-czarnym montażem kadrów z domowego dokumentu z lat 50.i 60., kręconych ręką Wojciecha Zamecznika, architekta, fotografa i grafika. Jest to film optymistyczny prezentujący wspólnie spędzany czas z żoną i przyjaciółmi, z elementami motywów egzystencjalnych. Każdy zespół prezentowanych prac jest ciekawy, czy to pod względem socjologiczno-historycznym, psychologicznym, egzystencjalnym czy artystycznym. Jednak tematem wystawy na pewno nie są „wartości rodzinne”. Artyści podejmują tematy związane z samotnością, wyobcowaniem, uprzedmiotowieniem. Tytuł wystawy manipuluje odbiorcą, sugerując, że wartości rodzinnych tak naprawdę nie ma. Rodzina wydaje się być obezwładniająca, pozostająca poza sferą uczuć, które bohaterowie kierują wyłącznie na siebie. Wszechobecne „ja” nie może wydobyć się z kręgu uwarunkowań. Tymczasem wiadomo, że im bardziej jesteśmy skupieni na sobie, tym bardziej jest nam źle. Może właśnie dlatego rośnie liczba schorzeń psychicznych i samobójstw. Zamykamy się w sobie, uciekamy w internet, by skryć się za zasłoną anonimowości. Tam wylewa się jad, pretensje, ujawniają kompleksy. Niby wolni, ale dalej zniewoleni negacją wszystkiego i wszystkich, walczący, bluzgający, niedostrzegający piękna i dobra tego świata. Uwięzieni we własnej skórze, niepotrafiący dawać i kochać, ale stęsknieni miłości. Odpowiedzialność za to zniewolenie autorzy wystawy składają na karb rodziny. Jeśli tak, to szykuje się katastrofa. No bo, jeśli rodzina stanowi zagrożenie dla wolności i określenia się jednostki ludzkiej, to tym bardziej stanowi je społeczeństwo. Człowiek pozostający sam dla siebie staje się bezludną wyspą w oceanie ludzkich bytów. W takiej konfiguracji zabraknie nam miejsca na ziemi. Widzę ciemność. Ewa Stepan


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Christo odbijający się w Serpentine Wojciech A. Sobczyński

S

erpentine – małe jezioro położone na pograniczu Hyde Parku i Kensington Gardens jest bardzo popularne tego lata. Dzikie kaczki, kurki i stado łabędzi żyją w symbiozie z tłumem londyńczyków szukających chłodu wody i wioślarskiej zabawy na łódkach. W pobliżu jeziora są dwie galerie cieszące się dużym uznaniem miłośników sztuki. W dodatku jak od wielu lat, o tej porze roku oglądać można rezultat architektonicznego eksperymentu o nazwie Serpentine Pavilion, gdzie zapraszani architekci o światowej sławie mają szansę stworzyć coś z przymrużeniem oka. W tym roku Pavilion jest raczej skromny, może nawet rozczarowujący, ale pojawiła się konkurencyjna atrakcja wabiąca zainteresowanych w stronę wody. Widać ją już z daleka. Prześwituje pomiędzy koronami drzew jak ściana koloru. Idąc bliżej w stronę wody kolorowy monolit nabiera realnych kształtów piramidy o ściętym czubku przypominający mastaby, wczesne grobowce faraonów. Całość tej instalacji unosi się na wodzie niczym kosmiczne laboratorium przybyszy z Marsa, którzy wybrali to właśnie miejsce na lądowisko. Całość obrazu dopełniają łódki i rozliczne ptactwo wodne. Autorem instalacji jest słynny artysta bułgarskiego pochodzenia – Christo. Instalacja składa się z 7506 kolorowych beczułek i jako koncept powstała w 1958 roku.

Zdjęcia: Wojciech A. Sobczyński

Christo zrealizował ten projekt teraz w hołdzie dla Jeanne-Claude, zmarłej kilka lat temu (2009) żony, a jednocześnie partnera w artystycznej twórczości. Christo i Jeanne-Claude zasłynęli swoimi gigantycznymi instalacjami polegającymi na „oplataniu” wielkich obiektów naturalnych, jak góry czy skały, a także form architektonicznych, jak na przykład budynek parlamentu w Berlinie czy Pont-Neuf w Paryżu. Do piękniejszych obiektów należały sztuczne wyspy oraz bardzo przychylnie odebrana dekoracja nowojorskiego Central Park, którego aleje przerywały kolorowe bramy powiewające na wietrze, jak firanki przy otwartym oknie. Nie widziałem zdjęć tej instalacji z lotu ptaka, ale wyobrażam to sobie widok jak

ogromny nadnaturalny obraz obramowany drapaczami chmur. W środku jest połać wody wymieszana z zielenią drzew i krzewów. Widzę w wyobraźni całość pociętą alejkami, a wzdłuż nich co kawałek owe bramy powiewające kolorem szarf. Bramy ustawione w rytmiczne akcenty, jak w wielkiej muzycznej kompozycji. Londyńską „mastabę” oglądałem podczas zachodzącego słońca. Kolorowe baryłki odbijały światło rozlicznymi punktami migotającymi na falach wody zmarszczonej powiewami wiatru. Patrzyłem na to przywołując na myśl puentylistyczne obrazy Georgesa Seurat malowane nad Sekwaną. Myślę, że Jeanne-Claude podobałoby się to porównanie, gdyby mogła usłyszeć to teraz.


wiersz nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Fot. TopM

Może się przyda kilka informacji. Seweryn Goszczyński (1871-1876), poeta, publicysta, działacz polityczny, romantyk, Belwederczyk, autor m.in. „Zamku Kaniowskiego”, emigrant i towiańczyk po popowstaniowej wędrówce (Prusy, Galicja, Francja) wrócił do kraju i osiadł we Lwowie w 1872 roku. Więc wiersz o

Maja Elżbieta Cybulska

Przy sadzeniu róż Sadźmy przyjacielu, róże! Długo jeszcze, długo światu Szumieć będą śnieżne burze: Sadźmy je przyszłemu latu! My, wygnańcy stron rodzinnych, Może już nie ujrzym kwiatu — A więc sadźmy je dla innych, Szczęśliwemu sadźmy światu! Jakże los nasz piękny, wzniosły! Gdzie idziemy – same głogi, Gdzieśmy przeszli – róże wzrosły Więc nie schodźmy z naszej drogi! Idźmy, szczepmy! Gdy to znuży, Świat wiecznego wypocznienia Da nam milszy kwiat od róży: Łzy wdzięczności i spomnienia. [„Dzieła zbiorowe Seweryna Goszczyńskiego, tom 1 , Lwów, 1910]

różach powstał podczas jednego z wygnańczych postojów i skierowany jest do M.S., czyli – jak informuje edytor „Dzieł zbiorowych…” Zygmunt Wasilewski – do Mikołaja Szwejcera. Napisany został w domu Tetmajerów w Mikołajewicach pod Tarnowem, gdzie Goszczyński przebywał przez dłuższy czas po wyemigrowaniu z Królestwa. Miał trzydzieści lat. Nawet gdybyśmy nic o nim nie wiedzieli, to przecież jest jasne, że wiersz „Przy sadzeniu róż” mógł napisać tylko człowiek młody. Bo to jest wiersz-dynamit. Zacznijmy od tonu tego liryku, w którym jest tryb rozkazujący: sadźmy, idźmy, szczepmy. Innymi słowy: realizujmy nasz cel! Jakby echo „Ody do młodości”, tylko wiersz Mickiewicza powstał na długo przed klęską patriotycznego zrywu, a Goszczyński wypowiada się po tym doświadczeniu i widać, że optymizm go nie opuszcza. On zwraca się ku „przyszłemu światu”. „Szczęśliwszemu”! I jeszcze odczuwa dumę z tego, że jego pokoleniu przypadło wytyczanie szlaków dla następców: „Jaki los nasz piękny, wzniosły!” Poeta nigdzie nie pisze, jakiego koloru są te róże. Tradycyjnie powinien być to kolor czerwony, rewolucyjny, kolor krwi, bo przecież w tym wierszu aż wrze od zapału do walki. Wyczuwa się w nim gotowość do przezwyciężenia przeszkód: „Gdzie idziemy – same głogi”, i pozostawienia po sobie spełnionego marzenia: „Gdzieśmy przeszli – róże wzrosły”. Wybór kwiatu przy nastrojach buntu wydaje się dość oczywisty. Róża spaja powab z niebezpieczeństwem (kolce). Usytuowana w wierszu utwierdza w przekonaniu o tym, że trzeba iść naprzód, nie zważając na przeciwieństwa: „Więc nie schodźmy z naszej drogi!”. No dobrze, a co potem, kiedy już wszędzie zakwitną róże, kiedy przyjaciele ukwieciwszy swoje zmagania udadzą się w „Świat wiecznego wypocznienia”? Wtedy popłyną sentymentalne „Łzy wdzięczności” i rozpocznie się snucie „spomnień”. Jakże płaska to perspektywa. Pasuje do życia, ale nie pasuje do wiersza, w którym jest tyle dramatyzmu, tyle żaru. I wszystko na nic, bo chodzi tylko o to, żeby zasłużyć sobie na wdzięczność, a nie na podtrzymanie szlachetnego porywu. Bez niego już tylko otępienie, obojętność i zwiędłe róże.

Fot. Barbara Czartoryska

Fireworks w Royal Albert Hall 19 sierpnia w londyńskim Royal Albert Hall European Union Youth Orchestra pod batutą włoskiego dyrygenta Gianandrea Noseda wykona utwór „Fireworks” na wielką orkiestrę symfoniczną polskiej kompozytorki Agaty Zubel (na zdjęciu). Jej utwory wykonywane były na wielu festiwalach, m.in. na Warszawskiej Jesieni. W 2005 roku jej Symfonia nr 2 na 77 wykonawców, napisana na zamówienie Deutsche Welle, miała swoje prawykonanie podczas Festiwalu Beethovenowskiego w Bonn. Również jako śpiewaczka brała udział w wielu prestiżowych wydarzeniach muzycznych. W jej repertuarze specjalne miejsce zajmuje muzyka najnowsza. Utwór Fireworks po raz pierwszy zostanie zprezentowany publiczności 13 sierpnia w Warszawie podczas festiwalu Chopin i Jego Europa. Dzień później, 14 sierpnia, muzycy European Union Youth zagrają Fireworks w Konzerthaus w Berlinie. W Londynie kompozycja Agaty Zubel zostanie zaprezentowana w ramach BBC Proms. „Fajerwerki” przedstawiają to, co jego kompozytor określa jako „wizję... teraźniejszości postrzeganej jako owoc wszystkiego, co wydarzyło się wcześniej”. Zubel w swoim utworze prezentuje własną interpretację historii

Polski, walk i sukcesów ojczyzny przez ostatnie sto lat, jej tradycję i nowoczesność oraz miejsce w dzisiejszej rodzinie narodów – muzyczne pomysły sięgają daleko poza granice państwowe. – Chcę, aby moja muzyka wyzwoliła szybki i nieprzewidywalny strumień myśli, które będą przeplatały się z wielością wrażeń, będą w stanie zaskoczyć i pobudzić, i zainspirować publiczność czystą radością życia... – mówi o swojej kompozycji Agata Zubel. Tak więc wrzaskliwe interwencje instrumentów dętych blaszanych czy natarczywe dźwięki perkusji to fajerwerki muzycznych myśli. Ten, kto doszuka się brzmień lirycznych nie musi łączyć ich z nostalgicznym patriotyzmem ani echami romantycznego cierpienia. – Muzyka człowieka żyjącego dzisiaj, w kraju od stu lat cieszącym się wolnością, może przecież nieść w sobie humanizm, razem z jego naturalnością i uwrażliwieniem – dodaje Agata Zubel. Utwór został zamówiony przez Instytut Adama Mickiewicza w ramach programu Muzyka Polska promującego 100-lecie odzyskania niepodległości przez nasz kraj. (tb)


wędrówki po londynie |39

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Ze szkicownika Marii Kalety:

Londyńskie wioski barek

W Londynie można mieszkać na rzece. Tak zwyczajnie, na barce, tyle że zacumowanej na stałe w kilku kotwicowiskach rozrzuconych po różnych zakątkach wzdłuż Tamizy. Różnią się one od tych tak charakterystycznych wąskokadłubowych barek, które można spotkać w głębi kraju, ukrytych w niezliczonych malowniczych kanałach wodnych całej Anglii. Te na Tamizie są zwykle większe i noszą ślady przeszłej morskiej świetności oraz przeznaczone są najczęściej na wynajem. Mieszkańcy tych londyńskich pływających wiosek to szczególna kategoria ludzi. Każdego ranka wbijają się w garnitury, mieszają z tłumem takich jak oni obywateli City i spieszą do swoich biurek, gdzie pracowicie przez kolejnych dziewięć godzin będą „kilkać” w klawiatury komputerów.

Wynajęcie ciasnej kajuty na takiej barce kosztuje nie mniej niż pokoju po sąsiedzku w apartamencie na lądzie. Komfort życia jest raczej skromny. We wnętrzu roznosi się wszechogarniający zapach rdzy zmieszanej z benzyną. To dlatego, że miejscy urzędnicy upierają się, rzekomo z powodu bezpieczeństwa, żeby każda barka raz w roku popłynęła o własnych siłach na przegląd techniczny, co uniemożliwia wymontowanie na stałe silnika i zbiornika na paliwo. Do tego Tamiza z powodu przypływów jak szalona płynie raz w jedną stronę, raz w drugą, zmieniając swój poziom wody o parę metrów. Co kilka godzin wszystkie barki albo pływają z wysoko uniesionymi pomostami, albo leżą przechylone w przybrzeżnym mule. Jakby tego nie było dość, buja nimi solidnie, bo ruch na rzece jest jak na przysłowiowej Marszałkowskiej, a ograniczenie prędkości obowiązuje dopiero od Tower Bridge. Najbardziej barwna, w każdym tego słowa znaczeniu, jest zapewne wioska barek położona przy nadbrzeżu New Concordia Wharf, kilkaset metrów od mostu Tower w dół Tamizy. Ponad 30 powiązanych ze sobą stalowych kadłubów

łączy z lądem delikatny mostek z automatyczną bramką, otwieraną kodem dostępu znanym wszystkim mieszkańcom i ich znajomym. Mieszkańcy barek to bardzo specyficzna społeczność rządząca się rygorystycznie przestrzeganym prawem tolerancji i pobłażania dla prozaicznych zjadaczy chleba, tych na lądzie. Mają swoje specyficzne zwyczaje, jak ten na przykład, że na doroczne święto 5 listopada palą kukłę nie Guya Fawkesa, spiskowca, który w 1605 roku chciał wysadzić w powietrze budynek parlamentu razem z królem Jerzym I, ale burmistrza, który upiera się, żeby zlikwidować cały ten, jak mawia, pływający bałagan. Innym przykładem są barki Tideway Village w pobliżu pomostu Nine Elms w pół drogi pomiędzy mostami Vauxhall i Chelsea. Trzy spośród nich dosłownie wbijają się w szereg nowo powstałych wieżowców, będących częścią ogromnego placu budowy obejmującego nową ambasadę USA z jednej strony i na nowo przywracaną do życia elektrownię Battersea z drugiej. Historia szczęśliwie zakończonej walki o przetrwanie tej małej

społeczności z miejscowym deweloperem to temat na osobny artykuł i optymistyczny przykład, że od czasu do czasu można wygrać z aroganckimi korporacjami. Niestety wydaje mi się, że ten trochę archaiczny i ekscentryczny sposób na życie w coraz bardziej nowoczesnym i zamożnym Londynie już przemija, i za parę lat te malownicze nadbrzeżne barki pójdą na złom. Dlatego z ciekawością odnotowuję projekt znanej pracowni architektonicznej dRMM, która chce stworzyć szereg pływających wysp w basenie wodnym Royal Docks w południowo-wschodnim Londynie. Jeśli masz paręnaście milionów funtów w kieszeni, możesz zapisać się do kolejki chętnych. Ale uprzedzam, jeśli nawet ten pomysł zostanie zrealizowany, mieszkanie na takiej pływającej wyspie dalekie będzie od tego prezentowanego na idyllicznych wizualizacjach architektów. Stojące wzdłuż nadbrzeża stalowe żurawie, już dawno nie dźwigające towarów przypływających z całego świata, wyglądają co prawda bardzo romantycznie, ale kilkaset metrów dalej znajduje się pas startowy lotniska City Airport, pełen hałaśliwych stalowych ptaków.


40|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

75 lat temu uKraińcy doKonali na Wołyniu najWięKszych zbrodni na PolaKach

Śmierć poety na Wołyniu Marek Klecel

W

przeddzień „krwawej niedzieli” 11 lipca 1943 roku, kiedy to Ukraińcy zaczęli mordować Polaków gromadzących się na mszach w kościołach takich miasteczek jak Poryck, Kisielin, Chrynów, Zabłoćce, zginął także młody poeta i żołnierz Zygmunt Jan Rumel. Zapowiadał się już przed wojną jako świetny talent liryczny zauważony przez takich poetów, jak Leopold Staff czy Jarosław Iwaszkiewicz. Pochodził z okolic Krzemieńca (jego ojciec był osadnikiem wojskowym na Wołyniu), podobnie jak jego rówieśniczka poetka Krystyna Krahelska, skończył słynne Liceum Krzemienieckie (związane z Juliuszem Słowackim) i kontynuował poniekąd w swej twórczości poetycką tradycję „szkoły ukraińskiej” Słowackiego i Malczewskego. W jego utworach przeważała liryka osobista, przeżycie pejzażu i bogactwa kresowej natury, są też w nich obecne motywy historyczne i patriotyczne (trzy większe poematy o powstaniu styczniowym). Podwójne niejako przywiązanie do ziemi wołyńskiej wyraził w wierszu „Dwie Matki”: Dwie mi Matki-Ojczyzny hołubiły głowę Jedna grzebień bursztynu czesała we włos Druga rafy porohów piorąc koralowe Zawodziła na lirach dolę ślepą – los (…) Dwie mnie Matki-Ojczyzny wyuczyły mowy W warkocz krwisty plecionej jagodami ros, Bym się sercem przełamał bólem w dwie połowy, By serce rozdwojone płakało – jak głos… A w wierszu „Wołyń” poeta wyraził ten związek bardzo już konkretnie i szczegółowo: Kocham długie pagóry złotej pszenicy i żyta, Gryki miodem pachnące i pszczelny zapach pasieki, Południe gorącem zawisłe w płachtach sinego błękitu, Daleki, senny widnokrąg, zasnuty chmurami jak mlekiem. (…) Jakże do ciebie nie tęsknić, ziemio sina w poranki, a złota, najzłocistsza wieczorem, ujęta w dróg gliniastych widlate ramiona lub białą linią szosy przekrajana wczoraj… Jakże do ciebie nie tęsknić, kiedy w oczach staje Dzień roześmiany słońcem, słomą kryte chaty I ponad modły ludu wzniesiony Poczajów… Większość wierszy powstawała już w czasie wojny. W jednym z pierwszych pt. „Zajazd” z września 1939 roku jest już zapowiedź nadciągającej grozy, powszechnego zniszczenia i śmierci: Zajechali nocą zbrojni przed dwór – toporami wyrąbali wrót zwór (…) Sienią w sień – cieniem w cień – druga sień –

Zygmunt Jan Rumel

rąbać sień! Rąbać cień! Rąbać w pień! Cień już padł – sieni dwie – komnaty trzy! Krwawy ślad… Jakiś krzyk!... Iskier iskry! Oknem w sad! Ratuj! Mord… Dalej bór… Zajechali nocą zbrojni przed dwór… Zapewne jeszcze na początku wojny Rumel wierzył w przyjazne współżycie Polaków i Ukraińców, mających wspólnych wrogów. Był zwolennikiem pojednawczej polityki ukraińskiej wojewody Henryka Józewskiego. Szybko jednak musiał zmienić pióro na karabin, z poety stać się żołnierzem jak wielu poetów-żołnierzy czasów wojny.

Początek ludobójstwa Od początku 1943 roku trwała systematyczna akcja eksterminacji Polaków przez Ukraińską Powstańczą Armię pod okiem okupantów niemieckich. Do czerwca tego roku wymordowano w bestialski, barbarzyński sposób około 10 tysięcy Polaków, także kobiet dzieci i starców, we wsiach, miasteczkach i osadach całego Wołynia. Ludność polska była zdana na obronę własną, oddziały Armii Krajowej dopiero się tworzyły, konspiracja była rozbita wcześniej podczas okupacji sowieckiej. W tej sytuacji powstała różnica stanowisk we władzach podziemnych wobec UPA. Mimo trwających od miesięcy mordów na Polakach, okręgowy Delegat Rządu, uważał, że trzeba się z Ukraińcami porozumieć, wciągając ich do współpracy przeciw Niemcom. Natomiast dowódca AK na Wołyniu płk Kazimierz Bąbiński „Luboń” uznał, że rozmowy z Ukraińcami do niczego nie prowadzą, że trzeba z nimi walczyć, co okazało się słuszne w kilka miesięcy później. Ukraińcy byli podstępni. Po wcześniejszych rozmowach

zgodzili się w marcu 1943 roku na taki wspólny oddział partyzancki w osadzie Dominopol w powiecie włodzimierskim, który miał walczyć z Niemcami. Zwerbowano do niego około stu młodych polskich ochotników. W nocy z 10 na 11 lipca polskich partyzantów podstępnie wyprowadzono do lasu i rozstrzelano. Następnie oddział OUN UPA otoczył śpiącą jeszcze osadę i wymordował około 200 Polaków. Jeden z uczestników tego mordu Danyło Szumuk pozostawił bardzo wymowną i szczerą relację z tej akcji: „Dominopol otoczyliśmy około dwunastej, z dowódcą oddziału i całą świtą podeszliśmy do polskiego sztabu. Porucznik spojrzał w okno i szybko zorientował się w sytuacji, lecz nie miał wyjścia i otworzył drzwi. Zastrzeliłem go na progu. Kapitana zastrzeliłem w łóżku, a maszynistka wyskoczyła przez okno i tam ją zastrzelili nasi chłopcy. W międzyczasie dowódca oddziału wystrzelił z rakietnicy, dając w ten sposób sygnał, że sztab zlikwidowany i można zaczynać. Wówczas nasi chłopcy zaczęli hulać po całej wiosce. Do rana żaden Lach nie został żywy”. Tej samej nocy Zygmunt Rumel „Poręba” jako pełnomocnik Delegatury Rządu i dowódca VIII okręgu Batalionów Chłopskich na Wołyniu oraz Krzysztof Markiewicz „Czart”, nie znając jeszcze całej sytuacji, udali się na rozmowy z przedstawicielami UPA. Uczynił to z pełnymi honorami wobec drugiej strony, w pełnym umundurowaniu i bez broni. Nie wiadomo, jak Rumel zginął. Znając bezprzykładne okrucieństwo Ukraińców wobec polskiej ludności, można podejrzewać, że nie pozwolono mu zwyczajnie umrzeć, że zginął w męczarniach. Prawdopodobnie został rozerwany końmi. W przededniu śmierci miał wygłosić swoją parafrazę Modlitwy Pańskiej, spisaną później przez świadka: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie – spójrz na umęczoną polską ziemię, zbroczoną krwią od krańca do krańca. (…) Ale nas zbaw ode złego. Od wroga na polskiej ziemi, od dalekich śniegów Sybiru, od dróg tułaczych wysiedleńców, od śmierci na lądzie, morzu i powietrzu, od zdrady własnych braci. Amen. Niech się tak stanie, byśmy na polskiej ziemi stali się znów gospodarzami. Byśmy oparli się o góry i morze. Byśmy mogli w Twoim słońcu chlebem karmić głodne rzesze. Sprawiedliwy ład wprowadzić w sprawiedliwej Polsce. Niech się tak stanie, byśmy wolnymi Polakami byli, o Panie!”

Krwawe lato 1943 na Wołyniu Później nastąpiły najstraszliwsze dni dla polskiej ludności Wołynia. 11 lipca, gdy prawdopodobnie Zygmunt Rumel w męczarniach zakończył życie, oddziały UPA napadły


|41

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

na 85 miejscowości w powiecie włodzimierskim i na 11 w powiecie horochowskim. Najbardziej bezwzględne i zaskakujące były napady na kościoły w czasie odprawiania mszy, gdy zbierało się tam najwięcej wiernych. Ukraińcy nie mieli najmniejszych zahamowań w mordowaniu sąsiadów w miejscach dla nich najświętszych. Przeciwnie, jak widać, wykorzystywali je bezwzględnie. W Porycku, mieście założonym przez zasłużoną rodzinę Czackich, wtargnęli do kościoła w czasie południowej mszy. Zaczęli strzelać z karabinów do wiernych siedzących w ławkach. Według słów jednego z uczestników napaści, kościół został wcześniej otoczony, tak że wszyscy, którym udało się uciec z kościoła, byli zabijani na miejscu. W Porycku zginęło wtedy ponad 220 Polaków. W Kisielinie UPA-owcy otoczyli kościół podczas takiej samej mszy i czekali aż ludzie zaczną wychodzić po jej zakończeniu. Wtedy zaczęli strzelać do wychodzących. Część ludzi zdążyła jednak cofnąć się do kościoła i tam zorganizowała obronę w bocznej kaplicy i w korytarzu łączącym kościół z plebanią. Obrona była na tyle skuteczna, że dotrwali do nocy, gdy Ukraińcy przerwali atak i wycofali się z miasta. Napady na kilkadziesiąt innych miejscowości trwały przez cały lipiec i sierpień, przybierając rozmiary jakiegoś obłędnego szału mordowania, a przedtem pastwienia się nad ofiarami do tego stopnia, że nie chodziło już o zabicie, unicestwienie (rzekomego) wroga, ale o zadanie mu przed śmiercią najcięższych tortur, cierpień, męczarni. Jeden z uczestników oddziału UPA Arsenij Bożewśkij mówił wprost: „W okresie służby w UPA osobiście zbiłem 15 osób. Pamiętam, w lipcu 1943 roku przybył do byłej posiadłości hrabiego Koszewskiego, gdzie mieszkało około 100 Polaków, których zlikwidowaliśmy bezlitośnie przy użyciu broni palnej i białej. Zlikwidowaliśmy całe rodziny, nie oszczędzając starców, kobiet i dzieci. Dzieci płakały, kobiety – matki prosiły, aby zostawić ich dzieci przy życiu. Ale nie zwracaliśmy na te prośby uwagi i zabijaliśmy je, używając do tego broni i noży. Osobiście zastrzeliłem z karabinu w tej rozprawie 7 ludzi”. Dużo częstsze, według słów innego uczestnika, było to, że „po zwierzęcemu zamęczono dużą liczbę ludności polskiej”, zabijając nożami i siekierami, obcinając kończyny, rozbijając czaszki, wypruwając wnętrzności, zakopując żywcem do ziemi. Oblicza się, że tylko w lipcu 1943 roku zginęło około 10,5 tysiąca Polaków, a więc więcej niż przez całe pierwsze półrocze ludobójczej kampanii ukraińskiej na Wołyniu. Jest więc śmierć i śmierć, różna zwłaszcza w czasach wojny. Śmierć nagła, szybka jak kula karabinowa, ale litościwa, by tak rzec, w porównaniu ze śmiercią odwlekaną zbrodniczym okrucieństwem wroga, przedłużającym się i nie do ścierpienia męczeństwem ofiar, z którego śmierć wydaje się jedynym wyzwoleniem. Zygmunt Rumel umierał zapewne tak samo jak wielu innych męczenników Wołynia. Jego koledzy po piórze, niemal rówieśnicy, poeci „pokolenia wojennego” Baczyński, Gajcy, Stroiński, Krahelska, wcześniej Trzebiński, umierali inaczej rok później na początku Powstania Warszawskiego. Oszczędzono im takiego męczeństwa, umierali w walce za wspólną sprawę. Zygmunt Jan Rumel, „Wiersze zebrane”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018 Kadr z filmu Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”

Muzyka na Szczytach Zakopane, niegdyś mekka wybitnych polskich artystów, znów zdaje się rozbrzmiewać najpiękniejszą muzyką. Dopiero będąc na szczycie, możemy dokładnie zobaczyć otaczający nas świat. Taka panorama zachwyca, umacnia w nas poczucie siły, ale także sprawia, że zaczynamy doceniać różnorodność obserwowanego widoku.

Tomasz Sztencel

B

acznie obserwujemy wschodzące gwiazdy, szukamy w klasycznych dziełach ich ponadczasowych wartości, a w nowych utworach tej trudno uchwytnej cechy, która sprawia, że kompozycja ma w sobie uniwersalny potencjał. Każdą edycję festiwalu przygotowujemy starannie. Chcemy, aby goście mieli poczucie, że przez te muzyczne dni na szczytach spotkali się z muzyką różnorodną, którą łączy jedna wspólna cecha – mistrzostwo. Wszystko zaczęło się w 2009 roku. Pierwsza edycja jest zazwyczaj najtrudniejsza – to wtedy poznaje się ludzi w działaniu, buduje się zespół, bada oczekiwania publiczności. W 2009 roku postawiliśmy przede wszystkim na muzykę polską. To wówczas zabrzmiał napisany specjalnie dla Kronos Quartet kwartet „Pieśni śpiewają” żyjącego jeszcze wówczas Henryka Mikołaja Góreckiego. Ta edycja pozwoliła publiczności także na spotkanie z twórczością Zygmunta Noskowskiego, Karola Szymanowskiego, Mieczysława Karłowicza, Romualda Twardowskiego, Piotra Czajkowskiego, Ludomira Różyckiego i wielu innych. Zaproszeni wykonawcy światowej klasy, m.in. Kronos Quartet, Ewa Pobłocka, Joanna Kozłowska czy kwartet DafO rozkochali w muzyce kameralnej polską publiczność. Edycja zakończyła się wielkim sukcesem. Ciąg dalszy musiał nastąpić. Dalsze edycje umocniły status festiwalu jako wydarzenia niezwykle profesjonalnego, o bardzo przemyślanym programie artystycznym, które promuje wybitnych artystów. Poszerzający się program kulturalnych wydarzeń towarzyszących, m.in. spektakli teatralnych (np. „Sonata Kreutzerowska” z Andrzejem Chyrą czy „Kontrabasista” z Jerzym Stuhrem), pokazów mody (m.in. „Ubierz się w muzykę”), projekcji filmowych czy wystaw malarstwa i fotografii spowodowały, że z roku na rok publiczność festiwalowa powiększała się, stawała się bardziej różnorodna. Taki też stawał się program muzyczny naszego festiwalu. Zakopane, niegdyś mekka wybitnych polskich artystów, znów zdaje się rozbrzmiewać najpiękniejszą muzyką. W naszych programach przypominaliśmy muzykę tych, którzy inspirowali się Tatrami (m.in. Mieczysława Karłowicza oraz Wojciecha Kilara), promowaliśmy niesłusznie zapomnianych kompozytorów (m.in. Marię Szymanowską, Juliusza Zarębskiego, Romana Maciejewskiego), jak i na nowo interpretowaliśmy twórczość żyjących w różnych epokach klasyków (od Bacha po Pendereckiego). Nigdy nie omijaliśmy współczesności. Chociaż muzyka najnowsza stawia wiele wyzwań percepcyjnych dla odbiorców, to wierzymy, że odpowiednio przygotowana publiczność może odczuwać wiele radości i estetycznych zachwytów słuchając tego, co mają do powiedzenia dzisiejsi

twórcy. Przekonaliśmy się o tym po żywych reakcjach publiczności podczas wielu światowych prawykonań i polskich premier utworów, które odbyły się w ciągu całej historii „Muzyki na szczytach”. Dziesięć lat festiwalu nie udałoby się, gdyby nie wspólna praca wielu pasjonatów: wykonawców, kompozytorów, ale także ludzi tworzących festiwal od postaw… – wszystkim im pragniemy serdecznie podziękować! Niezmiennie od początku festiwalu jego organizatorem jest Stowarzyszenie im. Mieczysława Karłowicza, które od 2008 roku działa w Zakopanem na rzecz upowszechniania i pielęgnowania muzyki, promocji muzyki polskiej oraz regionu Podhala. Od 2012 artystyczną pieczę nad festiwalem sprawuje Paweł Mykietyn – kompozytor i klarnecista, którego błyskotliwa kariera sprawiła, że dziś jest uważany za jednego z najlepszych współczesnych kompozytorów na świecie. Historia kołem się toczy. W tym roku dziesiąta już, jubileuszowa edycja „Muzyki na szczytach”. Dedykujemy ją prof. Krzysztofowi Pendereckiemu w 85. rocznicę jego urodzin. Muzyka tego kompozytora będzie stanowiła istotną część programu. Tym samym chcieliśmy wyrazić uznanie dla talentu, wiedzy i dobroci wybitnego, znanego na całym świecie polskiego twórcy. Żaden festiwal nie istnieje bez publiczności. Dlatego serdecznie zapraszamy Państwa na tydzień pełen muzycznych wzruszeń, emocji, rozmyślań i rozmów. Niech Zakopane potwierdzi swój status ważnego muzycznego centrum na mapie Europy!


42|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Piers Paul read i witold Gombrowicz w życiu i w literaturze Andrzej Jaroszyński

P

Piers Paul Read

BrytyjSkI PowIEśCIoPISArz zAINtErESowAł SIę PoLSką, jAko krAjEm kAtoLICkIm rządzoNym PrzEz komuNIStów, krAjEm oBCym I NIEzNANym, który muSIAł NIEjAko Stworzyć w PoEtyCkIEj wyoBrAźNI

pochodzenie, studia prawnicze w Warszawie, kariera awangardowego pisarza, wyjazd-ucieczka do Ameryki. Po drugie Read włączył w fabułę teksty opowiadań, sztuk scenicznych oraz zapisków wzorowanych na dorobku Gombrowicza. Po trzecie wreszcie, i najważniejsze, sama osobowość, credo artystyczne i filozoficzne Karnowskiego. I to właśnie świat widziany przez pryzmat twórczości Gombrowicza prowokuje główne przesłanie powieści, czyli zakwestionowanie filozofii życiowej opartej na odrzuceniu wartości tradycyjnych: rodziny, narodu, religii. Próby wyzwolenia się głównej postaci od korzeni i zastanej tożsamości i wymyślenie sobie własnego świata

Fot. NEIL SPENCE / Alamy Stock Photo

iers Paul Read, urodzony w 1941 roku, jest współczesnym pisarzem brytyjskim, autorem czternastu powieści, biografii Aleca Guinnessa oraz wielu sztuk telewizyjnych i filmowych. Popularność przyniósł mu reportaż dokumentalny Alive o tragedii pasażerów, którzy przeżyli katastrofę lotniczą w Andach w 1972 roku. Na podstawie tej książki nakręcono film „Dramat w Andach”. Utwory Reada obejmują zróżnicowaną tematykę obyczajową, polityczną i społeczną. Cechuje je realizm, wartka akcja, a nade wszystko problematyka moralna podejmowana na przykładzie postaci i zdarzeń bardzo często osadzonych w rzeczywistości kontynentalnej Europy. W roku 1976 opublikował powieść Polonaise. Akcja powieści dzieje się w Polsce w latach trzydziestych, a następnie we Francji i Anglii w latach pięćdziesiątych. Rodzina hr. Karnowskich traci majątek i przenosi się do Warszawy. Stefan studiuje prawo i wraz ze starszą siostrą związuje się z partią komunistyczną. Siostra Krystyna poślubia Brunona, działacza tej partii, który następnie razem ze Stefanem wyrusza do Paryża z zamiarem dołączenia do Brygady Międzynarodowej. Jednakże Stefan pozostaje w Paryżu, gdzie pędzi życie kawiarnianego intelektualisty. Następnie wraca do Warszawy i zdobywa sławę awangardowego pisarza. W przeddzień wojny wyjeżdża do Ameryki i wybiera los emigranta. Jego siostra Krystyna porzuca męża i po okradzeniu swego pracodawcy opuszcza Polskę, zabierając ze sobą kilkunastoletniego syna Teofila. Druga część powieści rozgrywa się w latach pięćdziesiątych XX wieku w Paryżu i Anglii. Teofil, absolwent Oksfordu, staje się typowym angielskim dżentelmenem, ale dzięki spotkaniu ze swoim stryjem odkrywa swoje polskie korzenie. W jego usiłowaniach ożenku z córką angielskiego arystokraty pomaga mu stryj Stefan, posuwając się w końcu do zabójstwa konkurenta Teofila. Powieść kończy scena, w której Krystyna umówiona z bratem na rozmowę (miał się przyznać do bankructwa swej filozofii życiowej), znajduje go martwego. Streszczenie nie oddaje oczywiście różnorodnych wątków i postaci powieści. Sprawia także wrażenie, że utwór Reada jest rodzajem melodramatu, w którym postaci żyją w sposób epicki po to tylko, by zademonstrować poglądy autora. Zarzut ten zasadniczo blednie, gdy czytelnik sympatyzuje z widzeniem rzeczywistości sugerowanym przez Reada. Proza tego autora pozbawiona jest dydaktyzmu, natomiast on sam, jak pisał w „The Spectator” D. J. Taylor, jest „znaczącym pisarzem współczesnym, którego walory w czasach przemijających sław i masowego zbierania się pod flagami o wątpliwych hasłach są ciągle niedoceniane”. Dla czytelnika polskiego dwa wątki są szczególnie interesujące. Pierwszy to postać głównego bohatera Stefana Karnowskiego, polskiego pisarza, która wzorowana jest na życiu i twórczości Witolda Gombrowicza. Ów zabieg widoczny jest w zbieżności biograficznej: arystokratyczne


nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

rządzonego prawami sztuki i indywidualnych preferencji łamiących normy moralne kończą się niepowodzeniem. Read jest jednocześnie zafascynowany osobowością Gombrowiczowskiej samokreacji, wydobywaniem bolesnych prawd i mechanizmów ludzkich zachowań poprzez maski ironii, gry i błazenady. W październiku ubiegłego roku miałem okazję gościć w domu państwa Read w Hammersmith w Londynie i zapytać go o postać bohatera powieści i jej związki z osobą Witolda Gombrowicza. Zapytałem Reada, czy nie uważa, że konfrontacja postaci Stefana Karnowskiego z życiem i twórczością Gombrowicza sugeruje bardziej uniwersalną polemikę z postmodernizmem rozumianym jako nieudany proces indywidualnej samorealizacji, odrzucającej formalną kulturę ukształtowaną przez instytucje Kościoła, narodu i rodziny. Autor odpowiedział: – Pierwszym impulsem stworzenia powieści jest raczej opowiedzenie historii niż przedstawienie intelektualnego przesłania. Chociaż Polonaise być może odzwierciedla konfrontację z postmodernizmem to nie było to moim świadomym zamiarem. Jednakże, jest prawdą, że w tej i innych powieściach wyrażałem wartości, które wynikają z mojej wiary katolickiej, a szczególnie te dotyczące dezintegracji tradycyjnej kultury. – Już przy pisaniu powieści The Junkers – kontynuuje Read – której akcja toczy się w Niemczech, odkryłem ważność zagranicznych realiów politycznych w świecie powieści. Jeśli chodzi o Polonaise, to nie znałem dobrze Polski i jej historii. Moja ciekawość tego kraju rozpoczęła się w Ampleforth College, gdzie studiowało wielu synów polskich oficerów, którzy pozostali w Anglii. Potem odkrywałem wkład Polaków w brytyjskie działania w czasie II wojny światowej, a także inne karty polskiej historii. Read wspominał, że punktem zwrotnym była znajomość z Witoldem Gombrowiczem. W roku 1963, dzięki stypendium Fundacji Forda, autor „Ferdydurke” prowadził w Berlinie zajęcia ze studentami z całej Europy, wśród których znalazł się Read (był wśród nich także Tom Stoppard). Klementyna Suchanow w biografii „Gombrowicz ja geniusz” (Wydawnictwo Czarne, 2017) pisze o „młodym pisarzu brytyjskim, Piers Paul Read”, który był „przydzielony pod opiekę Gombrowicza”, a potem odwiedzał go w Vence. Jest rzeczą charakterystyczną, że autorka obszernej biografii Gombrowicza nie wspomina o powieści Polonaise Reada. Wraz ze swoim przyjacielem z Cambridge, Alastairem Hamiltonem (pisarz i historyk brytyjski, tłumacza na język angielski „Pornografii”, długoletni przyjaciel Wi-

Witold Gombrowicz

tolda i Rity Gombrowiczów) Read pomagał Gombrowiczowi jako kierowca oraz w czasie przeprowadzek pisarza w Berlinie. Brał też udział jako „angielski uczeń” Gombrowicza w spotkaniach literackich w Cafe Zunz, podczas których Gombrowicz wytykał mu, że nie zajmował wyraźnego stanowiska w jego prowokacjach wobec niemieckich kolegów, co nazwał „typowo angielską postawą”. W „Dziennikach” Gombrowicz raz tylko wymienia Reada z czasów stypendium berlińskiego. Natomiast cytuje fragment listu, w którym pisarz brytyjski broni go przed atakiem w londyńskim „Tygodniku Polskim” pisząc, że uważa Gombrowicza za jednego z największych pisarzy europejskich. Read był też współautorem scenariusza niemieckiego filmu telewizyjnego w reżyserii Petera Lilienthala pt. Verbrechen mit Vorbedacht, napisanego w oparciu o opowiadanie Gombrowicza „Zbrodnia z premedytacją”. Read przyznał, że „Witold Gombrowicz był oczywiście modelem dla Stefana Karnowskiego, głównego bohatera powieści Polonaise. Jednakże od spotkania z nim do napisania powieści minęło dziesięć lat, stąd też postać Karnowskiego kształtowała się nie tylko pod wpływem samego Gombrowicza. Brytyjski powieściopisarz dodał, że zainteresował się Polską, jako krajem katolickim rządzonym przez komunistów, krajem obcym i nieznanym, który musiał niejako stworzyć w poetyckiej wyobraźni. Trzeba jednocześnie przyznać, że autor poczynił solidne przygotowania, aby ujęcie polskich kontekstów w tle rozgrywających się wydarzeń cechowały wierność i rzetelność. I właśnie sprawa owych poloników stanowi następny element szczególnie intrygujący dla polskiego czytelnika. W rozmowie ze mną Read wspominał, że odbył studia historyczne na podstawie History of Poland (1939) George Slocombe, Poland Between East and West. Soviet and German Diplomacy Toward Poland, 1919-1933 Josefa Korbela (ojca przyszłej Sekretarz Stanu USA Madeleine Albright), The Communist Party of Poland Mariana Kamila Dziewanowskiego, pamiętników polskich uchodźców i kontaktów z Polakami w Londynie. Odbył też dwie podróże do Polski w celu bezpośredniego poznania miejscowych realiów. W konsekwencji, opisy przedwojennej Warszawy, Gdyni, Zakopanego i kieleckiej wsi są przedstawione w powieści Polonaise na ogół wiernie i dość szczegółowo. Read próbuje także uchwycić atmosferę warszawskich kawiarni, robotniczych dzielnic Pragi i życia różnych warstw społecznych. Nie uniknął jednakże błędów z polskimi imionami i nazwami, tak często irytujących, ale tylko polskiego czytelnika. Obok większości form poprawnych spotykamy takie dziwolągi, jak Tonio Zulawski (kobieta), a także obce imiona np. Michael i Julius. Niektóre tytuły gazet i czasopism posiadają polską pisownię, na przykład „Kurier Poranny”, ale obok nich spotykamy The New Review i Popular Daily. Autor nie ustrzega się też przed wprowadzeniem angielskich zwyczajów do polskiego życia codziennego, na przykład nagminne picie piwa czy podawanie ponczu na Wigilię. Są to jednakże rzadkie przypadki nie rzutujące na wiarygodność bogatej panoramy życia przedwojennej Polski. Jeśli porównamy prawdopodobieństwo realiów tła powieści Reada z, na przykład, ujęciem polskich kontekstów w nieco wcześniejszej powieści Mary McMinnies The Visitors z 1958 roku, to dbałość o szczegóły i wiedza o polskiej rzeczywistości jest u Reada nadzwyczaj wierna i solidna. Powieść brytyjskiego prozaika nie ma ambicji bycia realistycznym dokumentem. Autor jest przede wszystkim zainteresowany problematyką moralną w kontekście radykalnej propozycji polskiego intelektualisty osadzonego w skomplikowanej rzeczywistości społeczno-politycznej przedwojennej Polski. Dramatyczny koniec powieści zdaje się sugerować powrót bohatera do tradycyjnych wartości

Dedykacja Gombrowicza dla Reada

moralnych, jednakże dzieje się to poprzez przekroczenie prawa (akt zabójstwa) i prawa moralnego (akt samobójstwa) stawiając jego wybór w niejednoznacznym świetle. Zapytałem także autora o miejsce „Polonaise” w jego twórczości. – Jeśli na wyimaginowanym grafiku linia czystej inspiracji obniża się wraz z wiekiem pisarza, a linia doświadczenia wznosi się, to te dwie linie przecinają się w przypadku Polonaise. Nie wiem, jak polski czytelnik oceni ten utwór. Znajduje się tam niewątpliwie wiele nieścisłości i nieprawdopodobieństw, które mogą spowodować zwątpienie czytelnika w świat przedstawiony. Jednakże ja czułem się prawdziwie zainspirowany pisząc tę książkę. Czułem się podekscytowany, gdy przebywałem w mojej wyobraźni w innym kraju i innym okresie historii. Byłem niezwykle szczęśliwy – co często zdarza się autorom – gdy fikcyjne postaci powieści nabierały życia. Oczywiście, nade wszystko, mamy postać Stefana Karnowskiego. Nie jest on w żaden sposób portretem Gombrowicza. Miłośnicy jego twórczości byliby słusznie oburzeni, gdyby tak było. Gombrowicz był inspiracją. Miałem w rzeczy samej szczęście znać tego nadzwyczajnego człowieka – jako przyjaciela i jako źródło inspiracji. Jest rzeczą niezwykłą, że inspiracja, a zarazem konfrontacja z postacią i twórczością Gombrowicza wyszła spod pod pióra autora brytyjskiego. Co więcej, to jedna z pierwszych literackich transfiguracji polskiego artysty w anglojęzycznej prozie. Mam tu na myśli podobne zamysły literackie, na przykład w powieściach: The Messiah of Stockhom (1987 Cynthii Oazik o Brunonie Schulzu, Tamara (1989) L.C. Shaine o Tamarze Łempickiej, In America (2000) Susan Sontag o Helenie Modrzejewskiej. Należy też dodać, że Read jest autorem powieści A Season in the West (1988) opowiadającej o rozczarowaniu czeskiego pisarza-dysydenta w konfrontacji ze światem Zachodu po jego ucieczce do Wielkiej Brytanii. Trudno wytłumaczyć dlaczego właśnie te dwie powieści nie zostały przetłumaczone na język polski. Na liście bowiem tłumaczeń utworów P. P. Reada znalazły się: „Człowiek żonaty”, „Czarnobyl: zapis faktów”, „Templariusze” i „Śmierć papieża – thriller eklezjalny”. Czyżby problemy współczesnych artystów i intelektualistów pochodzących z naszej części kontynentu nie interesowały czytelników dzisiejszej doby? Piers Paul Read po opublikowaniu swej ostatniej powieści Scarpia (2015) poświęcił się twórczości publicystycznej. – Nie sądzę, aby moje powieści ze względu na ich tradycyjny wydźwięk i katolickie zakorzenienie zdobyły popularność. Jestem sceptyczny co do siły oddziaływania powieści na młodego czytelnika. Jestem szczęśliwy mieszkając w Hammersmith, w dzielnicy, która tak wiele Polakom tu osiadłym zawdzięczała i zawdzięcza. Moje małżeństwo z Emily trwa już 50 lat. Mamy wnuki i to jest obecnie naszą największą radością. Tak zakończył rozmowę ze mną Piers Paul Read, autor niedocenionej powieści Polonaise.


44|

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Ten film ma być hołdem dla ofiar zbrodni katyńskiej

Alex Pettyfer jest odtwórcą głównej roli. Skąd pomysł, by zagrał dziennikarza śledczego?

Piotr Szkopiak jest brytyjskim reżyserem i scenarzystą. Jego debiutancki film fabularny – Small Time Obsession, zebrał pozytywne recenzje krytyków i był pokazywany na kilku międzynarodowych festiwalach, między innym we Francji i Nowej Zelandii. Szkopiak jest uznanym reżyserem telewizyjnym, za pracę przy serialu Emmerdale był nominowany do Nagrody BAFTA, przyznawanej przez Brytyjską Akademię Filmową. Mimo iż urodził się i wychował w Wielkiej Brytanii, to nie zapomina o polskich korzeniach. Jego najnowszy film „Katyń – Ostatni świadek” to także rozliczenie się z trudną, rodzinną przeszłością.

Tallulah Riley jest właściwie jedyną kobietą w obsadzie. W jaki sposób zaangażowała się w ten film?

Tłem filmu „Katyń – Ostatni świadek” są prawdziwe wydarzenia. Jaka jest historia zbrodni katyńskiej?

– Należy zacząć od początku wojny. We wrześniu 1939 roku Polska została zaatakowana przez nazistowskie Niemcy od zachodu i od wschodu przez Związek Radziecki. Polska armia walczyła dzielnie na obu frontach, ale ostatecznie poniosła klęskę już w kilka tygodni później. Na wschodzie kraju polscy oficerowie oraz inteligencja zostali więźniami radzieckich obozów jenieckich, a ponad milion cywilów zostało deportowanych w głąb Związku Radzieckiego, połowa z nich nie dożyła końca wojny. W kwietniu 1943 roku w lesie w pobliżu Katynia wycofujący się na zachód niemieccy żołnierze dokonali przerażającego odkrycia. W masowych grobach znaleźli ponad cztery tysiące ciał polskich żołnierzy. To była egzekucja – wszyscy zginęli od strzału w tył głowy. Szacuje się, że ofiar Katynia jest ponad 22 tys., a wiele szczegółów tej zbrodni dopiero teraz wychodzi na światło dzienne. Mimo że fabuła jest osadzona w wojennej i powojennej rzeczywistości, to nie jest to typowo historyczny film.

– „Katyń – Ostatni świadek” to raczej thriller polityczny czerpiący z tradycji takich filmów, jak „Tajna placówka” czy „Wszyscy ludzie prezydenta”, ale napisany ze współczesną wrażliwością. Każda z postaci ma coś do ukrycia, nikt nie jest tym, kim może się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie powiedziałbym, że jest to film noir, ale z pewnością wizualnie inspirowałem się tą stylistyką. Oczywiście wszystkie fakty dotyczące zbrodni katyńskiej i prób jej tuszowania są w filmie wiernie oddane, jednak sama opowieść jest fikcyjna, podobnie jak większość jej bohaterów, którzy zostali stworzeni na potrzeby fabuły. Postacią historyczną jest natomiast Michał Łoboda – człowiek, który był naocznym świadkiem zbrodni katyńskiej. Jak pozyskał pan polskich aktorów do tego projektu?

– Pierwotne zakładałem, że Michała Łobodę zagra Rosjanin, bo właśnie tej narodowości był ostatni świadek. Bardzo chciałem natomiast, żeby Robert Więckiewicz wcielił się w pol-

– Alex ma w sobie kombinację siły i wrażliwości. To idealne połączenie, by sportretować skonfliktowanego ze sobą, ale ambitnego dziennikarza. Rozumiał tę historię i swoją postać już od pierwszych rozmów o filmie. Pracowaliśmy też wspólnie nad scenariuszem. Alex wniósł wiele do tego projektu.

– Nad tym projektem pracuję już od 2001 roku. Kilka lat temu zacząłem zastanawiać się kogo obsadziłbym w głównych rolach: wypisałem sobie listę aktorów i aktorek, z którymi chciałbym pracować przy filmie. Już wtedy Tallulah Riiley była brana przeze mnie pod uwagę. Kiedy projekt nabrał tempa i zaczęliśmy szukać obsady, to jej nazwisko znów wypłynęło. Nasze grafiki na szczęście się zgrały, a Tallulah była zainteresowana filmem. Na jej barkach leży duża odpowiedzialność– jest bardzo emocjonalną postacią, której główną motywacją jest miłość i dobro tych, których kocha. Dla pana to bardzo osobisty film.

Piotr Szkopiak

skiego pułkownika, Janusza Pietrowskiego. Kiedy wysłaliśmy scenariusz do Roberta okazało się, że jest on bardziej zainteresowany rolą świadka. Przyleciałem do Polski, żeby się z nim spotkać i wybadać grunt. Mieliśmy rozmawiać około godziny, a cztery godziny później wciąż dyskutowaliśmy o filmie. To było fantastyczne. Robert zaczął grać przed nami już podczas czytania fragmentów scenariusza, a ja od razu wiedziałem, że to jest jego rola. Piotra Stramowskiego z kolei mój koproducent spotkał na festiwalu filmowym w Polsce i przedstawił mu propozycję zagrania roli Andrzeja Nowaka. Widziałem Piotra w „Pitbullu” i wiedziałem, że to świetny aktor, ale obawiałem się, że może odmówić ze względu na swoje zobowiązania w Polsce, a przecież nie była to główna rola. Na szczęście rozumiał, jak duże znaczenie ma ta postać dla całej historii i od razu z zainteresował się scenariuszem

– Ten temat traktuję personalnie, bo dotyczy też historii mojej najbliższej rodziny. Moja matka, Emilia Szkopiak, była zesłana na Syberię przez Sowietów w 1940 roku. Udało się jej opuścić Związek Radziecki w 1942 roku i osiedlić się w Londynie w 1947 – żyje tu do dzisiaj. Jej ojciec, a mój dziadek – Wojciech Stanisław Wójcik – jest jedną z ofiar zbrodni katyńskiej. Ja jestem filmowcem, nie jestem historykiem, politykiem czy ekspertem w sprawie Katynia – mówię o tym, bo to dla mnie ważny temat. Miałem też możliwość czerpania informacji z wielu źródeł – jeszcze zanim zacząłem pisać scenariusz, wiedziałem sporo o tej zbrodni od mojej mamy. W Wielkiej Brytanii też więcej się o tym mówiło niż za żelazną kurtyną. Jaki miał pan cel przy tworzeniu tego filmu?

– Chciałem, aby to był zajmujący thriller, który spodoba się publiczności, ale zależało mi również na tym, by oddać hołd ludziom, którzy zginęli w wyniku tej zbrodni. Mam nadzieję, że dzięki temu filmowi widzowie uświadomią też sobie wojenną i powojenną sytuację Polaków; może uda się im zrozumieć, dlaczego wspomnienia tych wydarzeń wciąż są żywe w politycznym klimacie Europy Wschodniej.

IWAN KRIWOZIERCOW – OSTATNI ŚWIADEK Iwan Kriwoziercow urodził się 20 lipca w 1915 roku w Nowych Batiokach, wsi położonej 12 kilometrów na zachód od Smoleńska, nieopodal Katynia. Ukończył siedmioklasową szkołę oraz nauczył się zawodu tokarza. W 1937 roku otrzymał powołanie do wojska i trafił do jednego z tzw. Batalionów pracy. Szybko jednak został zwolniony ze służby z powodu astygmatyzmu. Powrócił więc w rodzinne strony i jako ślusarz pracował do roku 1940. Następnie wstąpił do kołchozu „Krasnaja Zoria”, gdzie zajmował się kowalstwem i uprawą roli. W tym okresie Kriwoziercow mieszkał we wsi Gruszczenki położonej około trzy kilometry od stacji kolejowej Gniezdowo – stacji, która to stała się ostatnim przystankiem dla polskich oficerów wiezionych do Katynia. Z miejsca pracy Iwan mógł dobrze obserwować linię kolejową Smoleńsk-Witebsk oraz rejestrować wszelkie ruchy w tym rejonie. W kwietniu Kriwoziercow widział regularne transporty przybywające do Gniezdowa i konwoje samochodów, w tym otoczone złą sławą autobusy więzienne zwane „Czornymi Woronami”, które podążały w kierunku Katynia. Nie wiedział, kto był nimi przewożony. Pierwotnie zakładał, że może chodzić o fińskich jeńców wojennych. Wkrótce jednak dowiedział się, że byli to polscy oficerowie. Kriwoziercow widział również

wracające w nocy ciężarówki wypełnione bagażami oraz ubraniami. Poza własnymi obserwacjami, Iwan zbierał także informacje od innych świadków, dzięki czemu dysponował ogromną wiedzą na temat zbrodni katyńskiej. Jak potem opowiadał: „od dawna rozstrzeliwano skazańców, ale w takim tempie i takiej masy, jak w kwietniu roku 1940, nigdy jeszcze nie bywało. Strach chodził po prostu, jak to mówią, po kościach…” 22 czerwca 1941 roku rozpoczęła się operacja „Barbarossa” – nazistowskie Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki. W drugiej połowie lutego 1943 roku, Kriwoziercow wspólnie ze znajomymi robotnikami pojechał wskazać niemieckim żandarmom miejsca, w których byli pochowani polscy oficerowie. Po powrocie, pod okiem porucznika Ludwiga Vossa, dowódcy lokalnej Geheime Feldpolizei (Żandarmerii Polowej), został spisany pierwszy protokół. Dwa tygodnie po tym fakcie Niemcy rozpoczęli szeroko zakrojoną akcję odkrywania mogił, którą nadzorował profesor Gerhard Buhtz, główny lekarz sądowy Armii „Środek”. Po zakończeniu wojny Iwan Kriwoziercow ruszył do Wielkiej Brytanii razem z polskim wojskiem. W obawie przed prześladowaniem przyjął nową tożsamość i od tej pory funkcjonował jako Michał Łoboda – Polak urodzony 6 czerwca 1916 roku na Wileńszczyźnie.


drugi brzeg |45

nowy czas | lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

Tomasz Stańko 1942-2018 Dla Tomka pożegnalne słowa

Odszedł wielki artysta – Tomasz Stańko. Miał 76 lat. Od ponad pół wieku związany był z muzyką jazzową, choć nie wyłącznie, bo interesowała go także kompozycja, literatura i poezja. Ostatnia dekada była dla niego szczególnie twórczym okresem i trwało by tak dalej, gdyby nie rak płuc, który położył kres jego niestrudzonej żądzy życia. Urodził się w Rzeszowie w 1942 roku. II wojna światowa trwała w tamtym rejonie aż do wkroczenia Armii Czerwonej dwa lata później. Front dość szybko przesuwał się na zachód, a wraz z nim wiele rodzin powracało w swojskie strony. Tak też było z rodzicami Tomka, którzy zamieszkali w Krakowie przy ulicy Karmelickiej. Ojciec Tomka był prawnikiem. Jego klasyczna edukacja wpłynęła na szerokie zainteresowania, w tym także muzyczne. Grał na skrzypcach lepiej niż przeciętny amator i podobną przyszłość planował dla syna. Przedziwnym zbiegiem okoliczności Tomek i ja urodziliśmy się w tych samych okolicach Rzeszowszczyzny i obydwie rodziny znalazły się po wojnie w Krakowie w odległości dwóch przystanków tramwajowych. Poznaliśmy się jednak dopiero jako licealiści. Tomek chodził do Liceum im. Sobieskiego, a ja tuż obok, do Kochanowskiego. Do naszego spotkania doprowadziła głównie muzyka jazzowa, która dla młodych ludzi lat 60. stała się symbolem nonkonformizmu, niezależności i oporu przeciwko odgórnie narzucanym stereotypom. Władze nie bardzo wiedziały, jak postępować z młodzieżą miast uniwersyteckich, która rozwijała swoje niezależne zainteresowania bez czekania na zgodę państwa. Po kolejnej odwilży politycznej powstawały studenckie kluby, gdzie można było słuchać nagrań przywiezionych z Zachodu. Do wspólnych znajomych należał Jacek Ostaszewski, który w naszej licealnej klasie przerwy między lekcjami zagospodarowywał muzycznie – doprowadzały one nauczycieli swoją kakofonią do szału. Wszyscy wtedy słuchaliśmy zachodnich radiostacji, wyłapując nowości nagrań płytowych i nazwiska egzotycznych dla nas muzyków. Najszerzej informującym programem była godzinna audycja Głosu Ameryki pod nazwą Willis Conover VOA Jazz Hour. Po godzinach szkolnych uczniowie stali w grupach na pobliskich ulicach i pogrążeni w rozmowach o muzyce porównywali zawzięcie, kto jest najlepszym artystą. Na fali tych zainteresowań pojawiły się w Polsce dwa festiwale jazzowe. W Filharmonii Krakowskiej – Zaduszki Jazzowe, w Warszawie – Jazz Jamboree. Na festiwale przyjeżdżali muzycy nawet z USA. Była to sytuacja bez precedensu. Władze interpretowały jazz jako muzykę uciemiężonych czarnoskórych Amerykanów, wymagającą politycznego poparcia, zapominając o tym, że my za żelazną kurtyną postrzegaliśmy ten nurt jako drogę do wolności. Tomek Stańko wspominał występ kwartetu Dave Brubecka. Mnie zafascynował Modern Jazz Quartet, który odwiedził Kraków. Obydwa zespoły słynęły z nowoczesnego jazzu, ciekawego w solowych improwizacjach i otwierających muzyczne horyzonty zbliżone do awangardowej muzyki poważnej. Wszyscy słuchaliśmy płyt. Jeden z naszych kolegów szkolnych miał rodzinę na Zachodzie i dostał w prezencie trzy płyty: Lambert, Hendriks & Rose – znakomite wokalne trio, którym towarzyszyli muzycy z orkiestry Counta Basiego; dwie następne były z kwartetem Ornette Colemana, zespołem, który zrewolucjonizował jazz włączając elementy atonalne, torujące drogę do tzw. free jazzu.

Tomek Stańko był już wtedy w Wyższej Szkole Muzycznej, ale nie spełnił nadziei swojego ojca. Porzucił muzykę klasyczną, wybrał jako swój instrument trąbkę i poświęcił się bez reszty jazzowi. Jednym z kluczowych momentów decydujących o wyborze instrumentu było kino. Film Louisa Male „Windą na szafot” niedługo po ukazaniu się we francuskich kinach dotarł do krakowskiego studyjnego kina Sztuka. Gwiazdą filmu była Jean Moreau, której ekspresja i głos był zupełnie zniewalające dla wielu młodych mężczyzn. Oszczędna, ale wyrafinowana reżyseria skupiająca się na zbliżeniach twarzy, poszczególnych słowach, wypadających z ust aktorki niczym perły wyłuskane niespodziewanie ze strączków zielonego groszku. Równie ważną rolę w filmie odgrywał sam Paryż, miasto egzystencjalistów ery Jean-Paul Sartre. Trzecim i chyba najważniejszym elementem filmu dla młodego Tomasza Stańki była muzyka skomponowana przez Milesa Davisa. Gra tego właśnie trębacza wywarła na Tomku chyba decydujące piętno. Słuchaliśmy ścieżki dźwiękowej z tego filmu bez końca. Tomek porównywał różne frazy, szukając ich genezy w muzyce Charlie Parkera czy też Johna Coltrana, z którymi Miles Davis współpracował. Okres formowania stylu i muzycznych poglądów nigdy się nie kończy. Tomasz Stańko zakłada zespoły z udziałem takich talentów, jak Seifert, Makowicz, Muniak, Namysłowski, Urbaniak, Dąbrowski czy Wróblewski. Sięgając do innych źródeł muzycznych podejmuje współpracę z kolegą z lat licealnych – Jackiem Ostaszewskim, twórcą grupy Osjan. Świat jazzu nowoczesnego przeżywa kryzys. Free jazz, uprawiany przez radykalne zespoły amerykańskie, poszukuje prawzorów w korzeniach czarnej Afryki, w bolesnych obciążeniach okresu niewolnictwa i walki o równouprawnienie. Stańko poszukuje swojej drogi. Kontakty nawiązywane na festiwalach jazzowych owocują współpracą z muzykami szwedzkimi, brytyjskimi i amerykańskimi, z których Don Cherry, były trębacz kwartetu Ornette Colemana, był dla Stańki bardzo ważny. Cherry wypracował inne brzmienie wymieszane z mistycyzmem Azji i ascetycznego rygoru euro-afrykańskiego. W latach 80. Tomasz Stańko nawiązuje współpracę z podziwianym od dawna awangardzistą Cecilem Taylorem

Fot. Wojciech A. Sobczyński

i dostaje propozycję nagrań od dyrektora firmy fonograficznej ECM. Manfred Eicher, czołowy znawca muzyki współczesnej, rozpoznaje talent polskiego trębacza. Katalog nagrań Stańki dla firmy ECM jest bardzo bogaty i wszechstronny. Polecam jego dyskografię dostępną w internecie. W karierze Stańki jest to bezsprzecznie punkt kariery o zasadniczym znaczeniu. Stańko koncertuje w większości sal koncertowych świata. W podobny sposób jak Miles Davis zmienia muzyków, odmładzając zespół, wzbogacając go o nowe talenty i brzmienie. Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz byli jeszcze w szkole muzycznej, kiedy zaczęli grać ze starszym panem. Był to wspaniały okres współpracy, pełen energii i dynamiki owocującej sukcesami koncertowymi i fonograficznymi. Pod koniec życia Tomasz Stańko realizuje swoje marzenie. Przenosi część swojej artystycznej aktywności do Nowego Jorku, zaglądając do klubów i grając. Tam też wiąże się ze swoją ostatnią grupą – Tomasz Stańko New York Quartet. Nagrywają i koncertują razem przez parę lat. Znaczące osiągnięcie dla nadwiślańskiego trębacza jazzowego, którego pytanie o poradę nadal słyszę w dalekich zakamarkach pamięci. Było to po małym występie w krakowskiej piwnicy przy ulicy Floriańskiej. Stańko grał wtedy z Januszem Muniakiem, żywiołowym saksofonistą. Pytanie było następujące: – Wojtek, jak to było, czy to swingowało? Podszedł ktoś inny i przerwał moją odpowiedź, ale obydwoje pamiętaliśmy słynną wypowiedź Duke’a Ellingtona w tytule jego kompozycji: It don’t mean a thing if it ain’t got that swing. Swinguj Tomku, swinguj, jeśli możesz – When The Saints Go Marching In. Wojciech A. Sobczyński


Zdjęcia: Włodzimierz Fenrych

Przed budynkiem sądu w Lincoln

Zwycięstwo miejskich Indian

Włodzimierz Fenrych

T

o będzie pierwsze zwycięstwo Lakotów od czasu bitwy nad Little Bighorn! Przez prawie sto pięćdziesiąt lat Lakotom nie pozwolono zwyciężyć – mówił Frank LaMere stojąc na schodach kapitolu w Lincoln. – Jeżeli zwyciężymy, to nie będzie czas na to, żeby sobie gratulować, bo tak naprawdę osiągnęliśmy coś oczywistego, czyli właściwie nic. To dopiero początek drogi. Będzie czas na modlitwę dziękczynną, ale też czas na prośbę o przebaczenie, choćby za to, że dotychczas zrobiliśmy tak mało. Dziękuję wam wszystkim, że tu jesteście. To nie jest przypadek, że tu jesteście. Nie wierzę w przypadki. Jesteśmy tu wszyscy po to, by się wzajemnie od siebie czegoś nauczyć. Frank LaMere stał na schodach kapitolu w Lincoln, gdzie właśnie odbyło się posiedzenie Sądu Najwyższego stanu Nebraska, dotyczące małej miejscowości, liczącej zaledwie dwunastu mieszkańców, na dalekim północnym zachodzie stanu, przy granicy rezerwatu Sjuków Pine

Ridge. Mieszkańcy tej miejscowości, zwanej Biała Glina (Makasan w języku Sjuksów), żyli dotychczas z tego, że na terenie rezerwatu alkohol jest traktowany jak nielegalny narkotyk – zakazane jest jego posiadanie i spożywanie, natomiast na terenie stanu Nebraska można sprzedawać piwo w dowolnej ilości. W Białej Glinie, leżącej na granicy rezerwatu, której ludność liczyła dwanaście osób, były cztery sklepy sprzedające piwo, hektolitry piwa. Jeśli więc ktoś chciał popatrzeć sobie na zapijaczonych Indian i poczuć choć przez chwilę rasową wyższość, mógł się wybrać do Białej Gliny, a widok miał zapewniony. Powiadają nawet, że jeżeli ktoś spragniony chciał skorzystać z usług dziewczyny, która dostarczała ich na tyłach sklepu za kilka piw, to też tam było możliwe. Podobno zdarzały się i morderstwa pod wpływem odurzenia. Można by pomyśleć, że rozwiązaniem mogłaby być legalizacja alkoholu w rezerwacie, tylko że ten zakaz wcale nie był narzucony. W rezerwacie panuje demokracja i sugestie legalizacji alkoholu odrzucane były w referendach przez trzeźwą większość mieszkańców. Władze rezerwatu wytoczyły proces właścicielom sklepów, proces wygrały i wiosną 2017 roku sklepom w Białej Glinaie cofnięto licencję na sprzedaż alkoholu. Jedyna ulica we wsi opustoszała, tylko czasem przejeżdżała przez nią kawalkada jeźdźców w proteście (ja widziałem jeden taki protest konny). Właściciele sklepów odwołali się od wyroku i w sierpniu 2017 odbyło się posiedzenie sądu w tej sprawie. Zbiegiem okoliczności ja też się znalazłem i na sali sądowej, i na schodach kapitolu chwilę później. (Jak słusznie mówi Frank LaMere, nie znalazłem się tam przypadkiem, tylko po to, żeby się czegoś nauczyć. A może i moi czytelnicy też się czegoś przy okazji dowiedzą).

Ciekawe są okoliczności tego, jak się wyraził Frank, „pierwszego zwycięstwa Lakotów od czasu bitwy nad Little Bighorm”. Żadne prerie ani Góry Skaliste, tylko środek miasta Lincoln, stolicy Nebraski. Kiedyś może tu i były prerie, ale dziś stoi kapitol stanowy. Nawet zgrabny budynek w stylu art-deco, jedyny wieżowiec w mieście, zwieńczony (jak na kapitol przystało) złotą kopułą. Frank LaMere nie należy wprawdzie do szczepu Lakota tylko Winnebago (niegdyś wrogiego Lakotom), ale jest obecnie wysoko postawionym działaczem Partii Demokratycznej w stanie Nebraska, a w latach siedemdziesiątych był działaczem Ruchu Indian Amerykańskich. Ubrany w garnitur (jak przystało na parlamentarzystę), przemawiał na schodach kapitolu, ponieważ tego od niego oczekiwała prasa. Wokół niego stała młodzież indiańska ze sloganami wypisanymi na tablicach: „Skończyć z ciekłym ludobójstwem!”, „Nebraska nie potrzebuje zarabiać na nędzy Indian!”. Prasa robi zdjęcia. Gdzieś na tych zdjęciach jestem też ja (na przykład na zdjęciu ilustrującym reportaż z tego wydarzenia z dnia 30 sierpnia 2017, na portalu Omaha World-Herald, tyłem do obiektywu, z długimi włosami, w wojskowej panterce). Przyjechałem tu, ponieważ dowiedziałem się o planowanym posiedzeniu sądu kilka dni wcześniej, w obozie protestujących w Białej Glinie, gdzie trafiłem po trosze przypadkiem (przypadkiem? – Frank miałby inne zdanie). Przyjechałem i od razu trafiłem w środowisko miejskich Indian. Radzono mi pojechać prosto do Indian Center w Lincoln, gdyż miał być i posiłek, i noclegi przygotowane dla protestujących z Białej Gliny, którzy mieli przyjechać na rozprawę do Lincoln. Zajechałem tam wieczorem, na parking pod drzewami przed budynkiem o ładnej archi-


pytania obieżyświata |47

nowy czas |lipiec-sierpień 2018 (nr 234-235)

W hallu budynku kręciła się róWnież Michelle, korpulentna indianka W czerWonej koszulce. Widząc Mnie poWiedziała, że Mogę rozbić naMiot na traWniku za budynkieM. – jeśli chcesz, Możesz spać z naMi W tipi – poWiedziała jedna z indianek. przystałeM na to chętnie.

żeby coś jej kupić i przywieźć. – A co to ma wspólnego z jej wiedzą tajemną? – zapytała retorycznie Lucinda. (A ja w tym momencie pomyślałem sobie, że każda tajemna wiedza wymaga pokory – pokora jest warunkiem koniecznym zrozumienia tajników i zupełnie możliwe, że była to lekcja, której dziewczyny nie zdały.) Dowiaduję się też, że szamanka René jest w konflikcie z Felicją. Mówi, że Felicja to New Age. A ona – jak słyszę – wcale nie jest New Age, tylko z każdej tradycji wybiera to, co dla niej dobre. (A ja sobie w tym momencie pomyślałem, że to dziwny sposób uczenia się, takie wybieranie sobie czego się chce człowiek uczyć – to tak, jakby dziecko samo decydowało, których liter się będzie uczyć z kilku różnych alfabetów). Byłem na tej ceremonii. Usłyszałem indiańską pieśń śpiewaną z towarzyszeniem bębenka, wszedłem do hallu i zobaczyłem kilka osób siedzących wokół tlącej się gałązki szałwii preriowej leżącej w muszli ostrygi na środku podłogi. Dosiadłem się do kręgu. Szamanka skończywszy śpiewać podała mi dymiącą muszlę, by mnie okadzić. Ceremonia była poświęcona młodej mamie, która zostawiła niemowlę, a jej ciało znaleziono w rzece. Duchy zmarłych trzeba odprowadzić tam, gdzie powinny odejść. Taka jest rola szamana. Bo duchy wcale nie są mądrzejsze tylko dlatego, że opuściły ciało. Niektóre nawet po śmierci nie wiedzą, że umarły i są zaszokowane, kiedy się tego dowiadują. Tak mówiła szamanka René. Na koniec ceremonii jeszcze palenie indiańskiej fajki – kalumetu. Jej nabijanie to cała ceremonia. Nabija się cztery szczypty, każdą gestem ofiarując w jedną z czterech stron świata. Fajka krąży wokół zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Każdy ma się zaciągnąć. Było to moje pierwsze sztachnięcie od chyba dwunastu lat, aż mi się zakręciło w głowie. Mocne, święte ziele. Była to autentyczna indiańska ceremonia (nic z picu dla turystów) w świetlicy Centrum Indiańskiego w Lincoln. Moje wrażenie ze spotkania z szamanką René było zupełnie inne niż Felicji i Lucindy. wydawało mi się, że przekazuje ona swoją obecnością coś, czego nie da się przekazać słowami. Może to tylko wrażenie, ale takie właśnie było.

inskrypcja na stoliku w klubie dziennikarzy „pod gruszką” w krakowie

tekturze. Wszedłem do budynku i tam w dużym hallu zastałem Byrona ze swym nieodłącznym psem Nickiem. Był to ten sam Byron, którego kilka dni wcześniej spotkałem w Białej Glinie. Rozmawiał właśnie z Indianinem z tutejszego szczepu Omaha. Byron mi go przedstawił jako szamana, który właśnie przed chwilą prowadził modlitwę dla przyjezdnych z daleka. Szaman opowiadał Byronowi o swoich metodach leczenia, bardzo różnych od medycyny zachodniej. Opowiadał, jak u jego krewnej zdiagnozowano schizofrenię, bo słyszała jakieś głosy. – Ale my to inaczej widzimy – mówił. – Ona słyszała głosy zmarłych, których duchy zostały na ziemi, bo nie dano im spocząć. A ja tym duchom w czasie ceremonii powiedziałem: zostawcie ją w spokoju, chodźcie za mną. A potem przekazałem je wysłannikom Stwórcy, którzy zabrali je na Mleczną Drogę. W hallu budynku kręciła się również Michelle, korpulentna Indianka w czerwonej koszulce, którą też wcześniej spotkałem w Białej Glinie. Widząc mnie powiedziała, że mogę rozbić namiot na trawniku za budynkiem, po czym wyszła i po chwili wróciła z dwiema innymi Indiankami, które mnie oprowadziły wokół budynku i wskazały miejsce na trawniku, gdzie rozstawione było też duże tipi. – Jeśli chcesz, możesz spać z nami w tipi – powiedziała jedna z Indianek. Przystałem na to chętnie. W tipi spały Felicja oraz Lucinda ze swoją małą córeczką. Dziewczyny miały w tipi wielki kocioł zupy nagotowanej dla przyjezdnych, bo miało być tu więcej protestujących z Białej Gliny. Ale oni dostali dofinanso-

wanie na tę podróż od władz rezerwatu w Pine Ridge, które pokrywało koszt wynajmu hoteli, i woleli spać w hotelach niż w tipi. Zatem w tipi oprócz mnie spał jeszcze tylko jeden gość, który przyjechał z Minneapolis i nie miał dofinansowania na hotel. Okazało się, że podobnie jak Felicja i Lucinda był on kombatantem protestu z ubiegłej zimy w Standing Rock. Tam pewna grandmother nie chciała pozwolić na to, by rurociąg transportujący ropę ze złóż łupkowych był poprowadzony przez miejsce pochówku jej przodków. Na jej wezwanie zjechała się indiańska młodzież z całej Ameryki i rozbiła się obozem na drodze proponowanego rurociągu w Standing Rock. Były starcia z policją, która chciała protestujących usunąć. Gość z Minneapolis miał filmiki z tych starć, pokazywał je na swoim laptopie. Pół nocy w tipi to było oglądanie najnowszych filmów. Lucinda opowiadała mi o tym, jak ona i Felicja zaangażowały się w ten protest. Po posiedzeniu sądu wszyscy się rozjechali. Felicja poszła spać do domu, a w tipi zostałem tylko ja i Lucinda z córeczką. Gadaliśmy długo w noc i Lucinda opowiadała mi, jak Michelle, ta korpulentna Indianka, którą spotkałem w Białej Glinie, zapytała ją i Felicję, czy by z nią nie pojechały dostarczyć prowiant dla protestujących w Standing Rock. Pojechały autem zapakowanym po dach, z wielkimi zgrzewkami wody na kolanach. Jchały całą noc, ale to nic... Kiedy dotarły do obozu, poczuły niesamowitą energię. To był obóz Strażników Wody. Ten obóz w Standing Rock został zlikwidowany, ale powstały inne w innych miejscach, na przykład w Białej Glinie. Tu, na trawniku za Centrum Indian w Lincoln, też miał być przez kilka dni taki obóz. Lucinda i Felicja to takie miastowe Indianki – mieszkają i pracują w Lincoln, ale gotowe są wspierać protesty w rezerwatach, kupować i dowozić prowiant. Lucinda opowiadała także o szamance René, która tego wieczoru odprawiała ceremonię w hallu Centrum Indiańskiego. Ona i Felicja chciały się od niej uczyć i początkowo René przyjęła je jako uczennice, ale potem traktowała je jakby były na posyłki, dzwoniła na przykład,



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.