nowyczas2017/230-231

Page 1

May/June 2017 No 230/231 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

» 05

» 21

»32

Bogdan Usowicz

Janusz Pierzchała

Maja Cybulska

Krecia robota

W obronie szefa MSZ

Wiersz: Władza

» 06-07

» 22-23

Teresa Bazarnik

Stefan Lipiński

Damian Lawer

Brytyjska wyspa pod polską banderą

Instytut Piłsudskiego w Londynie

Alex Herbst: Na zawsze pilot

» 24-25

» 33

Joanna Ciechanowska

Ze szkicownika Marii Kalety

Open House. Czy to przekłada się na polski?

Gas holders

Iwona Załuska

» 26-27

Adam Hlebowicz

Scena Polska UK POSK wyróżniona

Anna Ryland

» 08 Polish Heritage Day

» 09

» 10 Zapraszamy do unikatowej galerii „Nowego Czasu”. Tym razem rysunek ANDRZEJA KRAUZEGO: „Czasami wydaje mi się, że to, co robię, nie jest w ogóle sztuką, albo jest nią bardzo rzadko. Dlaczego?.... Artysta nie do wynajęcia. Z Andrzejem Krauzem rozmawia Grzegorz Małkiewicz, str. 16.

Jolanta Grzelczak

Noc w bibliotece

» 12 Grzegorz Małkiewicz

36

» 28-29

Klepsydry naszego czasu

Oleńka Hamilton

» 37

The colourful world of Elżbieta Stanhope

Drugi brzeg

Sąd komendanta

Krystyna Cywińska

Virtuoso Violinists: Ćwiżewicz Brothers

» 39

Muzealnicza politgramota

Wybory w cieniu zamachów

» 14

» 04

Andrzej Lichota

Irena Falcone

Pan Zenobiusz: Grzech

Jessica Savage-Hanford

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

One’s Own Jewels

Dialogi z tamtych lat

V.Valdi

Grenfell Tower

» 15 Listy do i od redakcji Teresa Bazarnik

Tel.: 0207 6398507

Rewers

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

» 16 Grzegorz Małkiewicz

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Artysta nie do wynajęcia

» 18 Włodzimierz Fenrych

Dwóch Staszków

» 19 Ewa Stepan

SKS. Londyn – Kraków

20 Grzegorz Małkiewicz

Solidarność narodziła się w Krakowie

Józef Maria Ruszar

» 31

Piórem i pazurem: Korrida

63 King’s Grove, London SE15 2NA

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

» 38

» 13

Grzegorz Małkiewicz

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Wojciech A. Sobczyński

Alexander Knapp

Wacław Lewandowski

nowy czas

Portrety teatralne: Joanna Kańska

» 30

W numerze: » 03

Tradycyjna ksenofobia Polaków?

Domokrążca z Karagandy

Rzeczywistość skrzeczy

No to super

Bogdan Dobosz

34-35

Grenfell Tower > 14


|3 na czasie |03

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Wybory w cieniu zamachów Kampanię wyborczą w Wielkiej Brytanii zakłóciły dwa brutalne ataki terrorystyczne – jeden w Manchesterze, drugi w centrum Londynu. Mogło być gorzej, gdyby terroryści poczekali kilka dni i zaatakowali w dniu przyspieszonych wyborów ogłoszonych przez premier Theresę May, chociaż wcześniej zapowiadała, że tego nie zrobi.

Grzegorz Małkiewicz

W

Manchesterze zginęły 22 osoby (w tym para Polaków – Angelika i Marcin Klis, którzy chcieli odebrać swoje córki z koncertu Ariany Grande), 116 odniosło rany. W Londynie terroryści zdołali zabić 8 osób i poważnie ranić 48. Na szczęście nie potrafili precyzyjnie zrealizować swojego planu. Najpierw wynajętym samochodem dostawczym uderzyli w przechodniów na London Bridge, ale szybko stracili panowanie nad pojazdem i kontynuowali swój morderczy proceder, zabijając ofiary nożami. Po ośmiu minutach zginęli od strzałów policji. Terrorysta w Manchesterze był wcześniej zarejestrowany na radarze służb, ale żadnych procedur prewencyjnych nie wdrożono. Działający, jak się wydaje, bez żadnego wsparcia logistycznego, potrafił metodycznie przygotować akcję, zrobić chałupniczymi metodami bombę i doprowadzić do samobójczego wybuchu w tłumie młodzieży po koncercie w Manchester Arena. W Londynie tajne służby też wiedziały o istnieniu przyszłych zamachowców, jednak nie objęto ich nawet obserwacją. Kto za ten stan rzeczy odpowiada? Służby czy politycy? Czy mamy do czynienia, jeśli chodzi o takie zaniedbania, z poprawnością polityczną chroniącą środowiska muzułmańskie? Do niedawna bezpośrednią odpowiedzialność za policję i służby specjalne ponosiła Theresa May, pełniąca w gabinecie premiera Davida Camerona funkcję ministra spraw wewnętrznych. W czasie swojej kadencji ograniczyła zasoby finansowe i osobowe służb stojących na straży bezpieczeństwa obywateli. Mówili o tym otwarcie po atakach dawni podwładni obecnej premier, rzecz wcześniej niespotykana. Postawa polityków głównych partii bezpośrednio po atakach była solidarna – na kilka dni przerwali kampanię wyborczą i nie wykorzystywali terrorystycznego zagrożenia w walce wyborczej. Theresa May nie musiała iść do wyborów. Miała wystarczającą przewagę w Izbie Gmin, a przed sobą wystarczająco długą kadencję na przeprowadzenie negocjacji z Unią Europejską według własnego scenariusza, czyli enigmatycznej formuły, powtarzanej również w kampanii – Brexit means Brexit. Nic nowego nie zaproponowała, oprócz kolejnej mantry: stronger economy, która miałaby pokryć wszystkie budżetowe dziury, bez żadnych konkretów wskazujących na to, jak wzmocnić brytyjską ekonomię w sytuacji wycofania się ze wspólnego rynku. Wcześniejsza przewaga sondażowa wskazywała na zdecydowane zwycięstwo. Jak się okazało, sondaże niczego nie gwarantują, zwłaszcza jeśli są przeprowadzane, zanim partie ogłoszą swój program wyborczy. W podobnej sytuacji ostatni szef rządu laburzystowskiego Gordon

Brown nie zdecydował się na przyspieszone wybory i dzięki temu trochę jeszcze porządził. Theresę May zawiódł instynkt polityczny i, jak się teraz okazuje, bezkrytyczne uzależnienie od opinii doradców (których po przegranej musiała zwolnić). Już sam fakt forsowania bezwarunkowego wyjścia z Europy, biorąc pod uwagę jej wcześniejsze stanowisko, nie wzbudzał zaufania (była lojalnym wobec Camerona członkiem obozu opowiadającego się za pozostaniem w Unii). Radykalnej zmiany swojego stanowiska po objęciu funkcji premiera nigdy nie wyjaśniła, wybrała puste slogany, którymi zastępowała dyskusję. Jakby chciała wymazać z politycznego życiorysu swoje wcześniejsze poparcie dla Europy. Złudne okazały się też kalkulacje May, że zdoła przeciągnąć na swoją stronę część elektoratu laburzystowskiego. To z myślą o dotychczasowych sympatykach Partii Pracy konserwatyści pod kierunkiem May zaczęli dryfować w kierunku populizmu, egalitaryzmu i państwowego protekcjonizmu. Partia przestała reprezentować swoich wyborców, chciała przypodobać się wszystkim. Po takim zwrocie czymś naturalnym było sięgnięcie do kieszeni lepiej sytuowanych. Trafiło, niestety, na… emerytów. Jeszcze w czasie kampanii May wycofała się z postulatów w manifeście wyborczym szyderczo nazwanych „podatkiem od demencji”. Ogólna niejasność programu i zdumiewająca pewność wygranej przyczyniły się do krytycznego dla obozu rządzącego wyniku. Theresę May i konserwatystów uratowała Szkocja. To właśnie Szkocja opowiadająca się za pozostaniem w Unii miała powiedzieć premier zdecydowane nie. Biorąc pod uwagę słaby wynik konserwatystów w Anglii (zwłaszcza w Londynie – stracili swoją pozycję nawet w swoim bastionie, zamożnej dzielnicy Kensington & Chelsea), przegrana w Szkocji oznaczałaby zwycięstwo laburzystów, premierem zostałby Jeremy Corbyn, który jak Feniks odradza się z partyjnych popiołów. W Szkocji jednak konserwatyści uzyskali bardzo dobry wynik, zdobyli 13 miejsc (mieli jedno). Narodowa Partia Szkocji straciła 21 posłów. Zdaniem wielu komentatorów bohaterem ostatnich wyborów był Jeremy Corbyn. Miał być łatwym przeciwnikiem, chociaż wcześniej obronił swoją pozycję lidera w partii w sytuacji, wydawało się, dla niego bardzo niekorzystnej. W wyborach powszechnych udowodnił raz jeszcze, że potrafi pociągać za sobą ludzi i wygrywać (laburzyści zdobyli 262 mandatów, o 30 więcej). Zaprezentował polityczną bajkę nie do zrealizowania, a konserwatyści określali do znudzenia swojego oponenta jako przedstawiciela „koalicji chaosu”. Corbyn osiągnął jednak swój cel. Był nawet o krok od 10 Downing Street. Chciał pozyskać z natury idealistyczne młode pokolenie i tego dokonał. Postulował między innymi zniesienie opłat za studia i przeznaczenie na to ogromnych funduszy z kasy państwa. Postulat nośny w środowisku młodzieży, ale w praktyce możliwy do zrealizowania kosztem całego społeczeństwa. Studenci oczywiście poparli Corbyna, co było bardzo widoczne w miastach uniwersyteckich. Kilka dni przed rozpoczęciem negocjacji z Europą Wielka Brytania uniknęła wprawdzie „koalicji chaosu”,

Premier Theresa May przegrała, choć w przyspieszonych wyborach zdobyła najwięcej głosów

Jeremy Corbyn – wygrany w tych wyborach, choć na 10 Downing Street na razie się nie wprowadzi

ale przychodzi chaos powyborczy. Rząd stracił większość parlamentarną, a premier pozycję mocnego i stabilnego lidera. Konserwatyści zdobyli 318 mandatów, o 13 mniej, do utworzenia rządu większościowego zabrakło im 9. Mniejszościowy rząd musi wesprzeć się poparciem irlandzkich unionistów (Democratic Unionist Party), którzy stawiają swoje warunki. 3/4 członków Partii Konserwatywnej uważa, że May powinna ustąpić. Poprzedni kanclerz, George Osborne, usunięty przez nią z gabinetu, nazwał Theresę May w kontekście pozycji politycznej „chodzącym trupem”. Pojawiły się spekulacje, kto powinien ją zastąpić. Pierwszym kandydatem, mimo własnych zaprzeczeń, jest Boris Johnson. Theresa May odrzucała postulaty zrobienia drugiego referendum, ogłoszone przez nią wybory takim referendum, wbrew założeniom, były. Negocjacje z Unią będą się odbywały na zupełnie innych warunkach, i zerwanie z EU wszystkich więzi (twardy Brexit) raczej nie wchodzi w grę. Zamiast radykalnego przemeblowania rządu Theresa May szuka rozwiązań kompromisowych. Do łask wraca wyrzucony wcześniej minister Michael Gove. Na stanowisko sekretarza stanu, czyli wicepremiera, May powołuje Damiana Greena (z obozu Remain). Sktuki tragicznego pożaru Grenfel Tower, opieszała reakcja rządu i władz lokalnych rozgrzewają niepokój społeczny. Okrzyki: May must go są coraz bardziej słyszalne.


04| polska

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Tradycyjna ksenofobia Polaków? Polityka to realizacja pewnych wizji. Może to być wizja czteroletnia, do następnych wyborów, dzisięcioletnia, stuletnia – co podobno praktykują Niemcy, a nawet perspektywa jeszcze dłuższa (mają w tym celować Chińczycy). Obserwując dyskusje na temat przyjmowania imigrantów do Polski, ma się wrażenie, że najważniejsza jest tu ta najkrótsza perspektywa.

dość denerwująca. Polskę stać zapewne na przyjęcie nawet kilkunastu tysięcy imigrantów, problem jednak nie w ekonomii, bieżących interesach partii, ale w wizji naszego rozwoju cywilizacyjnego i właśnie o tym będzie poniżej.. Bogdan Dobosz

Relokacja imigrantów

W

W kraju trwa tradycyjna nawalanka polityczna. Zejście ze sceny KOD czy upadek Nowoczesnej, pozwoliły wrócić do dwubiegunowej polityki, czyli boju PiS kontra PO, która jest wygodna dla obydwu partii i najwyraźniej je satysfakcjonuje. W sondażach PO dogoniło na chwilę PiS (akcja PiS przeciw „królowi” Europy i słynna porażka 27:1), ale kontrakcja rządzącej partii (równie słynne pytania do Grzegorza Schetyny o 500+, imigrantów, wiek emerytalny i zapowiedź likwidacji IPN i CBA), skutecznie rozbroiła przekaz opozycji. Prawo i Sprawiedliwość znowu jest liderem sondaży i to z dużą przewagą – 41 proc. poparcia. Przekaz Platformy okazał się niespójny, zwłaszcza jeśli chodzi o przyjmowanie imigrantów. – Nie ma takiego tematu, nikt od Polski nie oczekuje przyjmowania uchodźców – mówił na konferencji prasowej szef PO Grzegorz Schetyna. Zaledwie kilka dni później Komisja Europejska groziła już Warszawie karami, jeśli Polska nie przyjmie „uchodźców”. PO natychmiast zmieniła narrację i przyłączyła się do tezy, że umów należy dotrzymywać. Problem w tym, iż na udział w relokacji imigrantów zgodziła się jeszcze Ewa Kopacz, co PiS chętnie przypomina. Ponieważ 70 proc. Polaków nie chce u siebie imigrantów z krajów muzułmańskich, wynik tego starcia propagandowego jest łatwy do przewidzenia, nawet jeśli Komisja Europejska wdroży jakieś postępowanie. Na dłuższą metą spadnie po prostu poparcie dla Unii Europejskiej. Przyznam, że „nawalanka” dotycząca tego tematu jest

Ponieważ ostatnio zrobiło się głośno o solidarności europejskiej co do uchodźców i doszło do presji Komisji Europejskiej w sprawie przyjęcia przez Polskę imigrantów, a nawet konkretnych gróźb, tematowi temu warto poświęcić więcej miejsca. Premier Beata Szydło zapowiedziała, że nie ma w tej chwili możliwości, by do Polski byli przyjmowani uchodźcy. Mówiła też, że nie zgodzimy się na narzucanie jakichkolwiek przymusowych „kwot”. Opinię taką podziela większość Polaków. Warto jednak zwrócić uwagę, że obrona rządu przed przymusową relokacją imigrantów ma charakter czysto techniczny. Warszawa powołuje się na udział w międzynarodowych akcjach humanitarnych, udzielanie pomocy na miejscu. Kolejnym argumentem jest też prawo do samodecydowania o żywotnych interesach państwa. Jest jeszcze powoływanie się na przyjęcie do Polski tysięcy Ukraińców, także z terenów objętych wojną. Padają również argumenty, że to inni „nawarzyli tego piwa” (ze wskazaniem Berlina), czy nawet odwołanie się do braku przeszłości kolonialnej naszego kraju, co ma nas pośrednio zwalniać od odpowiedzialności za bałagan w Afryce czy Azji. Na użytek wewnętrzny mamy dodatkowo potencjalne powiązanie imigracji z terroryzmem, wzrostem przestępczości, a nawet zagrożenia nowymi chorobami. Problem w tym, że zastrzeżenia nie są formułowane wprost i nie mówi się po prostu o zagrożeniu cywilizacyjno-kulturowym. Trochę szkoda, bo byłaby to dyskusja ciekawa, w której Polska miałaby swoich sojuszników w wielu społeczeństwach doświadczonych już praktyką wielokulturowości. Tymczasem już przyjęcie języka UE i zawężenie problemu do rozwiązań technicznych stawia Warszawę w tym sporze na pozycjach z góry przegranych. Wystarczy kilka epitetów o tradycyjnej ksenofobii Polaków…

£45.00

£15.00

Wojna cywilizacji? Zderzenia pewnych norm wewnątrz UE należało się spodziewać wcześniej czy później. Otwarcie na imigrację i akceptacja skutków takiego kroku jest uzasadniana od lat potrzebami nie tylko ekonomicznymi, ale także cywilizacyjnymi. Jeszcze w 2000 roku Unia Europejska powoływała się na zasadę In varietate Concordia – „zjednoczenia w różnorodności”. Różnorodność, która przybiera postać wielokulturowości, została uznana za jeden z celów integracji europejskiej. Europa ma zostać przeobrażona, ma z niej zniknąć podmiotowość tradycyjnych narodów, co ma między innymi wyeliminować ewentualność kolejnych konfliktów na naszym kontynencie. Wreszcie, zwłaszcza dla lewicy, ów tygiel ma nam uwarzyć „nowego człowieka”, „postępowego internacjonalistę”, wolnego od „zabobonu” religii, narodu czy tradycyjnych wartości. Drogą do tego jest właśnie wielokulturowość i narzucanie jej wszystkim krajom członkowskim. Z takiej perspektywy kryzys imigracyjny dla wielu decydentów unijnych jest nie tyle zagrożeniem, co… szansą. I mówią o tym wprost. Trzeba tu zaznaczyć, że model europejskiej wielokulturowości różni się mocno od modelu anglosaskiego, np. zbudowanych na emigrantach Stanów Zjednoczonych. Za Atlantykiem proponowano do przyjęcia gotowy model stylu życia, który oznaczał jednak przyjęcie i akceptację pewnych wartości. W Europie wartości owe zostały zastąpione terminami: „tolerancja” i „laicyzm”. Warto pamiętać, że Unia Europejska jest z zasady wielokulturowa, a obecna różnica zdań i naciski na Warszawę to naturalna konsekwencja takich założeń. Do tej pory Polsce jako państwu peryferyjnemu trochę odpuszczano, licząc na to, że w ramach procesów integracyjnych, przeorywania kultury czy wspierania finansowego grantami konkretnych działań „edukacyjnych”, wielokulturowość i tak zapuści nad Wisłą swoje korzenie. Tymczasem okazało się, że Polacy są na to wyjątkowo odporni. Kiedy nie pomaga marchewka, trzeba się uciec do… kija. Stąd pomysły Komisji Europejskiej karania Polski, Węgier i Czech.


polska |05

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Krecia robota

Z

Polityka nie na jedną kadencję Polityka to realizacja pewnych wizji. Może to być wizja czteroletnia, do następnych wyborów, dzisięcioletnia, stuletnia – co podobno praktykują Niemcy, a nawet perspektywa jeszcze dłuższa (mają w tym celować Chińczycy). Obserwując dyskusje na temat przyjmowania imigrantów do Polski, ma się wrażenie, że najważniejsza jest tu ta najkrótsza perspektywa. W takim przedziale czasowym przyjęcie czy też nieprzyjęcie nawet kilkunastu tysięcy imigrantów nie ma żadnego znaczenia. W perspektywie dłuższej oznacza to jednak głębokie przeoranie Polski, kruszenie jej fundamentów i wspólnych wartości. Utworzenie na przykład przyczółka kultury muzułmańskiej nad Wisłą za lat kilkanaście wywoła już większy „desant” (łączenie rodzin, czynnik demograficzny, pojawianie się nowych imigrantów, którzy mają oparcie w swojej społeczności itd.). Wówczas przedmieścia dużych polskich miast za lat na przykład 50 nie będą się różniły od tych dzisiejszych we Francji, razem ze wszystkimi jej problemami.

Za i przeciw W argumentach wykorzystywanych w dyskusjach za przyjmowaniem imigrantów unika się mówienia o możliwych długofalowych skutkach i zmianach cywilizacyjnych. Mówi się za to dużo o czynnikach ekonomicznych, o problemach ze znalezieniem osób do pracy, zwłaszcza do prac niewymagających wysokich kwalifikacji (inni mówią o pozyskiwaniu fachowców, gdy tymczasem sami nie potrafimy wykorzystać fachowców rodzimego chowu). Po 2050 roku ma podobno ubyć 4 miliony Polaków. Dorzuca się tu jeszcze argument starzenia się społeczeństwa (kto będzie pracował na nasze emerytury?). Bogusław Grabowski, b. członek Rady Gospodarczej przy premier Ewie Kopacz, przekonywał, że w perspektywie długofalowej napływ uchodźców będzie miał zbawienny wpływ na gospodarkę: – Powinniśmy nie tylko nie bronić się przed przyjęciem 2 czy 11 tysięcy uchodźców, ale natychmiast przygotowywać wszystkie struktury państwa na przyjazd znacznie większej liczby osób – powiedział. W rzeczywistości imigranci często nastawieni są wobec państwa rewindykacyjnie, więc zamiast wpływów do budżetu, wydatki socjalne mogą w sumie wzrosnąć. Brak pracowników, na razie, ratują nam przybysze ze Wschodu, a ewentualne zagrożenie rozwiązałyby po prostu kolejne inwestycje w politykę prodemograficzną, a także zmiany w go-

spodarce i finansach państwa zachęcające polskich obywateli przebywających za granicą do powrotu do kraju. Czasami pada też argument wprost o pozytywach różnorodności. Piotr Szmyt, przedstawiany jako członek grupy nieformalnej Przyjaciół Ludzi, skupiającej środowiska działające na rzecz wspierania i przyjęcia uchodźców, mówi: – Gdy podróżuję po krajach lub miastach, znajdujących się na stykach międzykulturowych, to widzę, że w tych miejscach żyje się ciekawiej. Są one bardziej kreatywne, dają więcej możliwości, których nie ma tam, gdzie panuje monokultura. Dla mnie to się wiąże z jakością życia, większym poczuciem jego sensu. Dlatego też cieszę się, że w Polsce pojawia się coraz więcej osób z różnych stron świata. Czasami z perspektywy Paryża zastanawiałem się już i wcześniej – czego brakuje polskiej ulicy? Wszystkie plusy różnorodności, które mogę wymyślić, to bardziej kolorowe trotuary, bardziej egzotyczna uroda przechodniów, większa liczba egzotycznych restauracji, wreszcie może lepsze wyniki w niektórych dyscyplinach sportu. Wygląda to może ładniej, ale żyje się… trudniej, a to, że żyje się ciekawiej, to już spełnienie się, podobno chińskiego, przekleństwa. Warto zajrzeć bowiem do osiedlowych szkół, zapuścić się na owe ulice nocą, zetknąć się z ową „różnorodnością” w administracji, sklepie, sąsiedztwie. O „kreatywności” też można by długo, choćby w handlu narkotykami, w „przekrętach”, w tym, że na przykład liczba wyznawców islamu stanowi nad Sekwaną 80 proc. więziennej populacji i nie jest wcale proporcjonalna do ich liczebności społecznej. Dodatkowo, jeśli chodzi o wyznawców islamu, dochodzą też problemy z ich integracją. Nowe, wielokulturowe społeczeństwo staje się bezradne wobec fanatyków tego systemu religijno-społecznego. Duża liczba wyznawców islamu oznacza jeszcze większe kłopoty i starcie szariatu z rodzimymi wartościami.

Przypadek? Dyskusja o „uchodźcach” nie jest tylko dyskusją techniczną o ich relokacji, ale o wizji społeczeństwa, Europy, a nawet przyszłości naszej cywilizacji. Warto tu przypomnieć ideologiczne starcie dotyczące preambuły niezrealizowanej w końcu eurokonstytucji i sprzeciw Paryża wobec zapisywania w niej pewnych wartości. Obecny spór o imigrantów to boczna furtka zastępowania korzeni chrześcijańskich, żydowskich, greckich i rzymskich Europy pomysłami rodem z wielkiej rewolucji francuskiej, nowych praw i hodowli „nowego człowieka”.

agraniczne naciski na Polskę trwają nieustannie od momentu przejęcia władzy przez PiS. Większość z nich inspirowana jest z kraju i to tutaj trwa „przyprawianie gęby” własnemu krajowi. Na YouTubie można obejrzeć filmik z „wizyty” dziennikarza „Gazety Wyborczej” Seweryna Blumsztajna w Szwecji. Jego środowisko posiada w tym kraju duże wpływy i nie chodzi tu tylko o Szwecję jako miejsce azylu słynnego Stefana Michnika (przyrodniego brata redaktora „Gazety Wyborczej”), prokuratora oskarżonego o zbrodnie stalinowskie, który jest tam chroniony przed ekstradycją. Blumsztajna zaproszono do Pen Clubu z wykładem o tytule „Atak przeciw wolności polskich mediów”. Dziennikarz wygaduje bzdury i w kraju, ale w towarzystwie nieznającym polskich realiów idzie mu to jeszcze lepiej. Zebrani w Sztokholmie dowiedzieli się na przykład, że „Polską rządzi grupa przestępcza”, że za czasów PO nie było żadnych afer, że teraz mamy sytuację niczym w PRL itp. „Gazeta Wyborcza” i jej okolice od wielu lat wykazywały uczulenie na każdą formę polskiego patriotyzmu, kojarzonego przez nich zawsze z nacjonalizmem. Z drugiej strony doszła też brutalna walka o byt, czyli spadający nakład, ograniczenie dopływu reklam ze spółek publicznych. Tak jak Platforma Obywatelska stała się typową partią władzy i ma obecnie kłopoty ze znalezieniem miejsca w opozycji, tak „Gazeta Wyborcza” przyzwyczaiła się do bycia organem rządowym. W przypadku redaktorów z Czerskiej marksistowska teza o bycie określającym świadomość akurat zawsze się sprawdza. Gazeta brnie w absurdy, czego przykładem była ostatnio przyznana przez nią nagroda „Człowieka Roku”. Odebrał ją… Frans Timmermans, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej. Włodzimierz Cimoszewicz w laudacji powiedział wprost: „Jesteśmy bardzo wdzięczni za to, co robi Frans Timmermans i Komisja Europejska” i dodawał, że „możliwa jest zmiana tego scenariusza” (w domyśle – rządów PiS). Jego zdaniem, wygrana wyborcza PiS to wypadek przy pracy i efekt pojawienia się nowej grupy wyborców, która „nie radzi sobie w życiu prywatnym i zawodowym”. Jak widać, nowe pokolenie nie ma już tak dobrze, jak byli działacze ZSMP. Swoje trzy grosze dorzucił tu i Adam Michnik, chwaląc wysiłki Timmermansa na rzecz „dialogu z polskim rządem ws. praworządności”, a przy okazji nazwał rządy Prawa i Sprawiedliwości „smogiem chamstwa i nienawiści”. Timmermans zasłużył się temu środowisku wieloma akcjami przeciwko obecnemu rządowi w Polsce. Bywa przy tym dość bezczelny i na przykład w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika „Die Zeit” twierdził, że sytuacja w Polsce stanowi „fundamentalne zagrożenie dla państwa prawa” oraz że „to, co się dzieje w Polsce i na Węgrzech, jest bardzo niepokojące”. Zapowiadał też, iż nie wyklucza uruchomienia art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej, czyli podjęcia próby nałożenia na nasz kraj sankcji. Lista tego typu wypowiedzi i działań jest dość długa. Czy nagroda „Gazety Wyborczej” ma zdopingować tego nadkomisarza do jeszcze większych wysiłków w tym kierunku?

Bogdan Usowicz


Brytyjska wyspa pod polską banderą

Stefan Lipiński

W

yspa Wight położona przy południowym wybrzeżu Wielkiej Brytanii może być doskonałym celem niejednej udanej wycieczki krajoznawczej. Posiada ona wiele walorów turystycznych i niezliczone atrakcje, ale przede wszystkim jest miejscem niezwykłej historii z czasów II wojny światowej. To na tej wyspie rozegrał się jeden z najbardziej bohaterskich aktów chlubnej epopei, w której ważną rolę odegrała Marynarka Wojenna II RP na morzach i oceanach tego najtragiczniejszego w dziejach konfliktu zbrojnego. Dzięki temu wydarzeniu nazwa pewnego polskiego okrętu wojennego na trwałe wryła się w pamięć lokalnej społeczności portowego miasteczka Cowes, położonego na północnym krańcu wyspy. Niszczyciel ORP Błyskawica, bo o nim mowa, wziął udział w heroicznej obronie miasta podczas ciężkiego nalotu Luftwaffe, ratując wiele ludzkich istnień. Mimo że historia ta stanowi oczywisty przykład polsko-brytyjskiego braterstwa broni, to w Polsce mało kto o niej słyszał. Za to pamięć o tych wydarzeniach jest wśród mieszkańców Cowes nadal żywa, czego dowodem są rokrocznie organizowane kilkudniowe uroczystości upamiętniające polski wkład w obronę miasta. W tym roku przypadła 75 rocznica, dlatego trwające od 4 maja uroczystości miały nadzwyczaj podniosły charakter. Ich kulminacja przypadła

Na każdym kroku w centrum Cowes było widać polskie flagi

na weekend 6-7 maja, a wśród wielu zaproszonych gości byli między innymi ambasador RP w Londynie prof. Arkady Rzegocki oraz konsul generalny Krzysztof Grzelczyk. Z Polski specjalnie na tę okazję, by oddać hołd bohaterom z przeszłości, z kurtuazyjną wizytą przypłynął okręt ORP Gniezno. Szefem delegacji marynarki wojennej, w której skład wchodzili również obecni marynarze z Błyskawicy, był wiceadmirał Stanisław Zarychta, który powiedział między innymi: – Marynarka wojenna to przede wszystkim cierpliwość, tradycja, dlatego my dzisiaj prezentujemy tutaj swój okręt, załogę po to, żeby zasygnalizować wszystkim, którzy kochają i chcą być z marynarką wojenną, którzy doceniają tradycję, aby lokalna społeczność cieszyła się, że Polska Marynarka Wojenna nie zapomniała o swoich bohaterach, marynarzach.

Okręt-symbol Wielu zapewne zastanawia się, jak doszło do tego, że wyspy u wybrzeży brytyjskich w 1942 roku bronił okręt pod polską banderą? Otóż, należy się cofnąć nieco w czasie do roku 1936, kiedy to nie gdzie indziej, lecz właśnie w Cowes w stoczni John Samuel White ukończono budowę niszczyciela ORP Błyskawica. Był on dumą Marynarki Wojennej II RP. Nowoczesny, ciężko uzbrojony, jeden z najszybszych okrętów wszystkich walczących stron podczas II wojny światowej. Na kilka dni przed wybuchem wojny ORP Błyskawica – wraz z bliźniaczą jednostką ORP Grom oraz nieco starszym ORP Burza – wzięła udział w operacji o krypto-


czas na wyspie |07

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

nimie „Peking”, której celem było przepłynięcie przez cieśniny duńskie i przedostanie się do Wielkiej Brytanii tuż pod nosem Kriegsmarine. Głównym zadaniem polskich niszczycieli miała być ochrona alianckich konwojów z materiałami wojennymi dla walczącej Polski. Jak wiemy, nasz kraj nigdy takiej pomocy się nie doczekał. Po zajęciu Polski przez Niemcy i ZSRS okręty zostały odkomenderowane do współdziałania z Royal Navy. Walki u wybrzeży Norwegii, operacja „Dynamo” – ewakuacja wojsk alianckich spod Dunkierki, a następnie udział w niezliczonych konwojach przez Atlantyk. Przez cały okres wojny pokład Błyskawicy, suwerenny skrawek niepodległej Rzeczpospolitej, był symbolem nieugiętości i ofiarności polskiego żołnierza. Jako jedyny polski okręt w historii niszczyciel ORP Błyskawica został odznaczony orderem Virtuti Militari.

„Za naszą i waszą wolność” Pod koniec kwietnia 1942 roku, mimo wcześniejszej porażki w Bitwie o Anglię i dużego zaangażowania na froncie wschodnim, dowództwo niemieckie podjęło kolejną ofensywę lotniczą przeciwko Wielkiej Brytanii. Na liście celów ciężkich nalotów znalazło się również miasto Cowes, ze względu na solidne instalacje portowe oraz znajdującą się tu stocznię, w której budowano okręty dla Royal Navy. Mimo ważnej dla królewskiej marynarki infrastruktury miasto praktycznie było pozbawione obrony przeciwlotniczej, co mogło wynikać z faktu, że dotąd nie stanowiło ono celu niemieckich bombardowań. Skierowana w tym czasie do swojej macierzystej stoczni w celu dokonania niezbędnych napraw ORP Błyskawica stała się właściwie jedyną jednostką, która mogła podjąć skuteczną walkę z wyniszczającym nalotem. Kto wie, być może gdyby zamiast polskiej Błyskawicy w tym samym miejscu stał okręt marynarki brytyjskiej, miasto Cowes mogłoby zostać całkowicie zrównane z ziemią. Dlaczego? Odpowiedzią jest niezwykła postać ówczesnego dowódcy polskiego niszczyciela. Dosłownie kilka dni przed głównym niemieckim atakiem doszło do niewielkiego nalotu na port, dokonanego przez wrogie myśliwce. Komandor porucznik Wojciech Francki dostrzegł wśród nich samolot rozpoznawczy robiący zdjęcia celów naziemnych. Fakt ten wzbudził podejrzenie, że Niemcy planują wkrótce znacznie groźniejszy atak. Francki postanowił działać. Niezwłocznie wystąpił do brytyjskiej admiralicji z prośbą o uzbrojenie okrętu – regulamin Royal Navy nakazywał, aby okręty czasowo wyłączone z walki, na przykład podczas remontów, były rozbrajane, a amunicja usuwana z pokładu. Prośba dowódcy okrętu została odrzucona. Mimo to porucznik Francki, w obliczu nieuchronnego ataku, zdecydował się na działanie wbrew rozkazom i podjął jedyną właściwą w tamtej sytuacji decyzję. Rozkazał uzbroić okręt, z pobliskiej bazy w Portsmouth ściągnął dodatkowy zapas amunicji, a załogę postawił w stan gotowości bojowej. Gdyby coś poszło nie tak, to z pewnością czekałby go sąd wojenny. Jednak jego bohaterska postawa ocaliła miasto przed totalną zagładą. W nocy z 4 na 5 maja 1942 roku 160 ciężkich bombowców rozpoczęło niszczycielskie bombardowanie z użyciem bomb zarówno burzących, jak i zapalających. Polski okręt natychmiast otworzył ogień ze wszystkich działek przeciwlotniczych i ciężkich karabinów maszynowych w kierunku nadlatujących bombowców. Tak te wydarzenia opisuje Michael Aiken, prezes działającego się na Isle of Wight Stowarzyszenia ORP Błyskawica: – Uważam, że ta jedna z najbardziej bohaterskich historii, owiana legendą, plasuje się wśród najbardziej niezwykłych wydarzeń związanych z marynarką wojenną w jakiejkolwiek wojnie, począwszy od wojen napoleońskich, a na pewno wśród tych z II wojny światowej. Co zrobiła załoga okrętu? Oni otworzyli ogień i kontynuowali ogień z

działek przeciwlotniczych, aż przegrzały się lufy dział, aby je ochłodzić oblewano je wodą morską. Dosłownie cała załoga brała udział w walce, wiadomo nawet o kucharzach, choć nie wiem, jak bardzo był skuteczny ich ogień. Okręt postawił zasłonę dymną nad otaczającym terenem ku frustracji pilotów niemieckich bombowców, były one zmuszone wznieść się o wiele wyżej, przez co ich atak był o wiele mniej skuteczny. Nalot trwał około godziny, powodując duże zniszczenia nie tylko w stoczni, ale również w części mieszkalnej miasta, dosłownie na każdym kroku wybuchały pożary. – Miałam wtedy osiem lat, na chwilę wszystko ustało, wtedy przyszedł po mnie mój ojciec, który był w patrolu straży pożarnej, i zabrał mnie na samą górę budynku, na dach […] przeszliśmy dalej na przeciwległą krawędź dachu, spojrzeliśmy w dół i wszystko było w ogniu, Southampton, Cowes [...] to było przerażające. Ale ponieważ byłam z moim ojcem to, bardzo dziwne, nie czułam strachu – wspomina tamtą noc Margaret Verden, naoczny świadek nalotu Luftwaffe. Jednak to nie był koniec koszmaru. Po około trzech godzinach ponad miastem dał się słyszeć ponowny ryk silników samolotów. Nadlatywała kolejna, druga fala ataku. Błyskawica znowu stanęła do boju, ostrzeliwując wroga z działek przeciwlotniczych i stawiając zasłonę dymną nad okolicą. Walka trwała aż do świtu, kiedy to bombowce odleciały na dobre. Dowódca natychmiast odkomenderował większą część załogi do gaszenia pożarów i odgruzowywania miasta, a okrętowy lekarz przez wiele godzin opatrywał rannych podczas nalotu mieszkańców. Tej nocy śmierć poniosło 70 osób, ale wszyscy są zgodni co do tego, że gdyby nie ofiarna walka polskiego okrętu, straty byłyby o wiele, wiele większe. Dwa miesiące później sir William James – głównodowodzący bazy brytyjskiej marynarki w Portsmouth – skierował do komandora Franckiego oficjalną depeszę, w której gratulował mu i całej załodze wspaniale wykonanej roboty oraz przesłał wyrazy uznania polskiemu dowództwu za wspaniałą służbę. Określił również brak poważnych zniszczeń w Cowes jako swoisty mały cud.

Morze polskich flag – Witamy wszystkich polskich gości podczas tego weekendu, wszyscy jesteście tu mile widziani. Zapewne zauważyliście już, jak ważne jest dla Cowes upamiętnienie polskiej pomocy, którą otrzymaliśmy w czasie wojny, mówię tu o obronie miasta przez polski niszczyciel ORP Błyskawica, w czasie bombardowania w 1942 roku. Dlatego każdego maja hucznie obchodzimy rocznicę tego wydarzenia, w

tym roku mamy 75. To bardzo znaczące, że coraz mniej ludzi, którzy byli tu wtedy w 1942 roku, wciąż żyje, dlatego tak ważne dla nas jest to upamiętnienie – powiedział David Jones, burmistrz Cowes. Program obchodów był niezwykle rozbudowany, a znalazły się w nim między innymi takie atrakcje, jak: koncerty, w tym występ wnuczki komandora Franckiego, Ewy Marii Doroszkowskiej, czy też koncert Orkiestry Polskiej Marynarki Wojennej, wystawy fotografii związanych z ORP Błyskawicą, pokazy tańca polskich zespołów ludowych, regaty dookoła wyspy o Puchar Ambasadora i wiele wiele innych ciekawych wydarzeń. Natomiast w niedzielę 7 maja, zaraz po uroczystym złożeniu kwiatów na zbiorowej mogile ofiar tragicznego bombardowania i odprawionym nabożeństwie, odbyła się uroczysta parada wojskowa. Na zakończenie kilkudniowych uroczystości burmistrz Jones wraz z ambasadorem Rzegockim dokonali uroczystego odsłonięcia tablicy pamiątkowej. – Obchody 75 rocznicy obrony Cowes przez ORP Błyskawicę są wspaniałą okazją do upamiętnienia polsko-brytyjskiego braterstwa broni oraz pogłębiania wiedzy o naszej wspólnej historii. Odwaga i działania załogi Błyskawicy stanowią prawdziwe uosobienie hasła o walce „za naszą i waszą wolność” – więzi zawarte w tych tragicznych okolicznościach są elementem naszej wspólnej tożsamości, fundamentem naszego partnerstwa oraz inspirującym przykładem dla przyszłych pokoleń – powiedział ambasador Arkady Rzegocki. Na każdym kroku w centrum miasteczka było widać polskie akcenty. Główna ulica, prowadząca do promenady, w całości udekorowana polskimi flagami, robiła niesamowite wrażenie. Naprawdę każdy Polak będący na wyspie po raz pierwszy musi się poddać uczuciu, że jest tam prawie jak w domu. Jestem urzeczony tym miastem i szacunkiem mieszkańców wyspy do Polski. Oni kochają Polaków, oni wspominają ten dzień, w którym Błyskawica obroniła ich miasto. Oni rzeczywiście są dla nas jakąś nadzieją. Świat może zapomina o bohaterach, to miasto o nich pamięta. […] Jestem zbudowany pamięcią i szacunkiem do naszych marynarzy, do naszej Ojczyzny – tego winni się uczyć inni – podsumował wizytę ks. kapelan por. Henryk Michalak. Wyspa Wight w większości utrzymuje się z turystyki, być może warto wybrać się tam na weekendową przygodę, aby choć w ten sposób podziękować mieszkańcom za wierną pamięć i szacunek, który przez wiele lat od zakończenia II wojny światowej wciąż okazują Polsce i Polakom. Ja w każdym razie wszystkim czytelnikom serdecznie to magiczne miejsce polecam.

Polska Marynarka Wojenna nie zapomniała o swoich bohaterach, marynarzach


08| czas na wyspie

nowy czas | maj/czerwiec 2017 (nr 230-231)

Polish Heritage Day w Sutton… Sobota 6 maja była w tym roku dniem szczególnym dla Polaków w Wielkiej Brytanii. To właśnie wtedy nasi rodacy po raz pierwszy obchodzili Dzień Dziedzictwa Polskiego – Polish Heritage Day. Pomysłodawcą tego święta jest ambasador RP Arkady Rzegocki. W ramach Polish Heritage Day polskie organizacje, szkoły sobotnie i parafie na terenie Wielkiej Brytanii po raz pierwszy pod wspólnym szyldem zorganizowały ciekawe zajęcia, spotkania, festyny i warsztaty. Będzie ono obchodzone co roku, w każdy pierwszy weekend po 3 maja. Celem akcji jest wspólne świętowanie dnia Konstytucji 3 Maja oraz Dnia Polonii i Polaków za Granicą, a także Dnia Flagi RP przypadających na 2 maja. Znakiem Polish Heritage Day została lotnicza szachownica symbolizująca olbrzymi wkład naszych lotników w obronę Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej. Dla całej społeczności Polskiej Sobotniej Szkoły w londyńskiej dzielnicy Sutton stanowi to szczególną wartość, gdyż patronem tej szkoły jest Dywizjon 303, najskuteczniejszy polski dywizjon RAF-u w Bitwie o Wielką Brytanie. To także jest element polskiego dziedzictwa narodowego. W ramach Polish Heritage Day, szkoła w Sutton zorganizowała uroczystości dla Polaków i Brytyjczyków pod nazwą „Polish Day in Sutton – Meet Your Polish Friends”. Wśród honorowych gości byli: Burmistrz Sutton Richard Clifton, Prezes Polskiej Macierzy Szkolnej Krystyna Olliffe, członek parlamentu brytyjskiego reprezentujacy Sutton, Paul Scully, oraz gość specjalny, bohater Dywizjonu 300 – Jan Stangryciuk. Polski Dzień w Sutton rozpoczął się uroczystą akademią poświęconą świętu Konstytucji 3 Maja w czasie której uczniowe wraz z nauczycielami zaprezentowali krótką inscenizację wydarzeń 3 maja 1791, kiedy to 226 lat temu parlament uchwalił pierwsza w Europie i drugą na świecie po amerykańskiej, ustawę zasadniczą. Na scenie wspaniały program taneczny zaprezentował zespół „Orlęta”, a chwilę po nim duet Piotr Gach i Łukasz Filipczak zagrał utwory Mieczysława Karłowicza i Feliksa Nowowiejskiego, serwując zgromadzonym prawdziwą ucztę muzyczną na fortepian i wiolonczelę. Chwilę później na terenie szkoły rozpoczął się festyn

rodzinny na który przybyło bardzo dużo, tak Polaków jak i Brytyjczyków mieszkających w rejonie Sutton. W trakcie zabawy na powietrzu przygrywał zespół “ ELEMENTY” na zmianę z polskim DJ, można było spróbować specjałów polskiej kuchni lub też zakupić upominki w polskim sklepiku. Dla dzieci, Polska Sobotnia Szkoła im Dywizjonu 303 przygotowała gry i zabawy na dmuchanych zamkach oraz malowanie twarzy. Dla zainteresowanych wspaniałym polskim dziedzictwem, zabytkami i pięknem polskiej przyrody, szkoła wraz z Polską Organizacją Turystyczną przygotowała stanowisko z informatorami, mapami i pieknymi albumami dotyczącymi naszego kraju. Wiele osób odwiedziło też niewielką ale ciągle rozbudowywaną wystawę o Dywizjonie 303 której autorem i pomysłodawcą jest dyrektor szkoły w Sutton, Sebastian Wopiński. Była też okazja posłuchać opowiadań weterana dywizjonu 300, pana Jana Stangryciuka. Przez cały weekend, takich polskich imprez w Wielkiej Brytyanii odbyło się bardzo wiele. Jedne zgromadziły kilka tysiecy osób, inne były bardzo kameralne, ale każda z nich pokazała jakim jesteśmy narodem i dała szansę aby inne narodowości poznały nasze dziedzictwo. W niektórych miastach na ratuszach zawisły polskie flagi. Sebastian Wopiński

Specjalnym gościem uroczystości w szkole sobotniej w Sutton był Jan Stangryciuk z Dywizjonu 300

…i w Londynie

P

ierwszy weekend majowy obfitował w wiele ciekawych wydarzeń zorganizowanych w ramach Polish Heritage Day również w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym czy w jego okolicach, np. w pobliskim Ravenscourt Park, w którym przygotowano piknik. Impreza przyciągnęła wiele polskich rodzin, a także przypadkowych przechodniów, którzy mogli podziwiać zespół tańca ludowego „Żywiec”, pobawić się wspólnie czy spróbować specjałów polskiej kuchni. Lepszych pączków niż nasze w Wielkiej Brytanii nie znajdziemy, a polska kiełbasa od dawna cieszy się popularnością. Pogoda była typowo angielska (choć nie padało), atmosfera zaś – prawdziwie polska, żaden gość nie odszedł głodny! Kilka dni wcześniej, 3 maja, odbył się znakomity koncert zorganizowany przez Konfraternię Artystów w Sali

Teatralnej POSK, w którym wzięli udział utalentowani polscy artyści mieszkający w Londynie – Magdalena Filipczak, Piotr Gach oraz Łukasz Filipczak, którzy zaprezentowali utwory najwybitniejszych kompozytorów polskich: Chopina, Wieniawskiego, Karłowicza, Nowowiejskiego, Panufnika i Lutosławskiego. Była też możliwość posłuchania wykładu na temat dziedzictwa Rzeczpospolitej Polskiej (Sala Multimedialna w POSK-u, 6 maja). Panel Historia Polski jest wspaniała został zorganizowany przez Polską Wspólnotę w Wielkiej Brytanii (PWWB). Poranna sesja była skierowana do młodzieży szkolnej z polskich szkół sobotnich, w ramach całorocznego bloku edukacyjnego z historii dla polskich uczniów. Natomiast wszystkich innych zaproszono na prelekcję popołudniową. Wykład poświęcone historii Polski od momentu powstania Państwa Polskiego do czasów współczesnych wygłosił prof. dr hab. Tomasz Panfil, nauczyciel akademicki

z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (KUL), autor wielu książek, m.in. Tyle we mnie siły. Opowieść o życiu księdza infułata generała brygady Witolda Kiedrowskiego, a także publikacji związanych z miastem Lublin. Tomasz Panfil w niezwykle ciekawy sposób przekonywał słuchaczy, że możemy być dumni z naszej historii od początku naszych dziejów, od czasów Lecha i Kraka. Profesor opisał dążenie narodu polskiego do wolności. Niewielu chyba Polaków wie, że Powstanie Listopadowe wybuchło między innymi dlatego, że wojska Królestwa Polskiego miały zostać wysłane do Belgii, aby tam stłumić dążenie Belgów do uzyskania wolności, a uciemiężony naród polski nie mógł się zgodzić na zabijanie innych walczących o wolność i sam wolał tę walkę o wolność podjąć na własnym terenie, aby wolność zdobyć dla siebie. Nie jest, oczywiście, powodem do chluby to, co działo się w Polsce w XVIII wieku, ale jak tylko doszło do pierwszego rozbioru w 1772 roku, Polska przebudziła się,


|09

nowy czas | maj/czerwiec 2017 (nr 230-231)

Scena Polska UK POSK wyróżniona Dzień Polonii i Polaków za Granicą łączą się w sposób bardzo symboliczny – powiedział prezydent Andrzej Duda na uroczystości przed Belwederem. A wręczając biało-czerwone flagi, podkreślił: – Niech one powiewają nad waszą działalnością, niech zawsze będą symbolem Rzeczypospolitej, która niezależnie od tego, gdzie będziecie na świecie, gdzie będziecie realizowali swoją działalność, żeby zawsze była z wami. I żebyście wy zawsze dumnie pod flagą Rzeczypospolitej stali. Prezydent wręczył też odznaczenia państwowe. Jedną z odznaczonych była pani Małgorzata Zajączkowska, działaczka Związku Harcerstwa Polskiego poza Granicami Kraju, nauczyciel i pedagog szkół polonijnych w Wielkiej Brytanii. Andrzej Duda przekazał także legitymacje szkolne uczniom Polskiej Szkoły im. Dywizjonu 303 w Sutton. Najbardziej przejęci podniosłością chwili byli najmłodsi uczniowie szkoły w Sutton, z dumą obnoszący polskie legitymacje szkolne. Do Belwederu przybyli przedstawiciele Polonii z odległych zakątków świata – między innymi z Kazachstanu, Syberii, Kanady oraz całej Europy. Uroczystość była podniosła i wzruszająca. Podczas wręczniania flagi i listu gratulacyjnego dla działającego w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym teatru Scena Polska UK, prezydent Andrzej Duda został zaproszony do Londynu na jedno z przedstawień Sceny. Miejmy nadzieję, że z zaproszenia skorzysta.

2

maja, jak co roku, świętowaliśmy Dzień Flagi RP oraz Dzień Polonii i Polaków za Granicą. Z tej właśnie okazji Prezydent RP Andrzej Duda wręczył na dziedzińcu Belwederu państwowe odznaczenia oraz polskie flagi przedstawicielom organizacji krajowych i polonijnych. Scena Polska UK jako jedyna organizacja polonijna o profilu kulturalnym dostąpiła tego zaszczytnego wyróżnienia. Scena Polska UK jest jedynym stałym teatrem emigracyjnym działającym od 2004 roku w Londynie. Scenę tworzą znakomici profesjonalni aktorzy, absolwenci wyszżych szkól tatralnych, pod kierunkiem uznanej zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w kraju reżyser Heleny Kaut-Howson. Teatr skupił wokół siebie grono wiernie oddanych współpracowników, którym przyświeca idea propagowania tradycji teatralnej i literatury polskiej wśród Polonii. Z sukcesem Scena Polska UK (wcześniej Scena Poetyccka) wystawia polską klasykę literacką, m.in. adaptację sceniczną Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, Zemstę Aleksandra Fredry, autorskie adaptacje oparte na poezji Gałczyńskiego (ostatnią premierą była Zielona Gęś), poezję Stachury, Szymborskiej, Kofty, Herberta itd. W uroczystości przed Belwederem uczestniczyli także między innymi Agata Kornhauser-Duda, marszałkowie Sejmu i Senatu, ministrowie, wojskowi i dowódcy. A kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego stanowiła wojskową asystę honorową. – To piękne i znamienne, że 2 maja Dzień Flagi oraz

a wiele reform miało doprowadzić do naprawy Rzeczpospolitej, czego znamiennym osiągnięciem była Konstytucja 3 Maja z 1791 roku. Zabrakło jednak czasu i, niestety, w 1795 Polska przestała istnieć na mapach świata aż na 123 lata. Nie przestała jednak istnieć w sercach ludzi, w literaturze i szeroko rozumianej kulturze. I jak to prof. Tomasz Panfil pięknie powiedział, to właśnie ludzie byli największym dziełem II Rzeczpospolitej. Nie tylko zatrzymali bolszewików w 1920 roku, ale razem dążyli do odbudowy Ojczyzny. I… znowu zabrakło tych parę lat do osiągnięcia celu. Profesor stawia tutaj tezę, że gdyby nie wybuch II wojny światowej w 1939 roku, Polska byłaby dziś krajem silnym i świetnie prosperującym, na co nasi sąsiedzi nie chcieli nigdy pozwolić. Pamiętajmy o naszych osiągnięciach z tego krótkiego, 20-letniego okresu międzywojennego – skonstruowano polskie czołgi, samoloty (takie jak np. Wilk, Ryś, Lampart czy Łoś), radioodbiorniki, zbudowano miasto i port Gdynia, Stalową Wolę i wiele innych miast. W wykładzie prof. Panfila została przywołana szlachetna postawa polskich kobiet, które odpowiedziały na odezwę rządu polskiego o pomoc finansową dla narodu i przekazywały swoje złote obrączki ślubne, a w zamian dostawały żelazne z napisem Wdzięczna Polska. Czy inny naród byłby zdolny do takiego czynu!? Zwłaszcza jeśli się pamięta, że przez 123 lata naród ten był ciągle narażany na konfiskaty majątku i straty materialne wynikające z walki o wolność. Wykład zakończył się ciekawym spostrzeżeniem, że pokój po II wojnie światowej zawarto dopiero w lipcu 1990 roku. Uczestnicy zostali obdarowani książkami Historia Polski w latach 966 -2016 wydaną przez IPN Warszawa, a Polskie Towarzystwo Turystyczne rozdało przewodniki, mapy i przekazy historyczne na temat wielu regionów Polski. Anetta Ogrodnik

Iwona Załuska odbiera flagę i list gratulacyjny dla Sceny Polskiej UK z rąk prezydenta Andrzeja Dudy

Iwona Załuska

2 maja z okazji Dnia Flagi oraz Dnia Polonii i Polaków za Granicą Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda wręczył uczniom Polskiej Szkoły Sobotniej im Dywizjonu 303 w Sutton pierwsze legitymacje szkolne dla uczniów szkół polonijnych. – Było to wielkie wyróżnienie – mówi dyrektor szkoły Sebastian Wopiński – gdyż szkoła w Sutton została wybrana przez prezydenta jako jedyna reprezentująca wszystkie szkoły polonijne na tej doniosłej uroczystości. Do Warszawy polecieliśmy dzień wcześniej, aby mieć trochę czasu na zwiedzanie tego pięknego miasta, a zwłaszcza jego najstarszej części, Starego Miasta. Po uroczystościach odwiedziliśmy jeszcze Park Łazienkowski wraz z Pałacem na Wodzie. Zapraszamy na relację z tego wydarzenia na: www.facebook.com/pg/szkola303/photos/?tab=album&album_id=403123900071192 Na zdjęciu: Para prezydencka oraz dyrektor Szkoły im. Dywizjonu 303 w Sutton Sebastian Wopiński wraz z uczniami


nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

xx| xxxxxxxxxxxxxxx

Każde z dzieci otrzymało pamiątkowy dyplom uczestnictwa w Nocy w Bibliotece, a także książki autorek, które były gośćmi

Noc w Bibliotece w Streatham

W

nocy z 2 na 3 czerwca Wydział Konsularny Ambasady RP w Londynie we współpracy ze Stockwell Partnership – Poles Connect oraz Streatham Tate Library zorganizował imprezę literacką dla dzieci polskich w wieku 8-12 lat, która wpisała się również w trzecią Ogólnopolską Noc Bibliotek. Na zaproszenie Wydziału Konsularnego trzy autorki książek dla dzieci: Ewa Chotomska, Agnieszka Frączek i Marianna Oklejak wspólnie z dziećmi pracowały podczas nocnych warsztatów muzycznych, literackich i plastycznych. W trzech grupach przygotowano pod kierunkiem pisarek

różne prezentacje: na temat polskich wycinanek ludowych (Marianna Oklejak), rymowanek literackich (Agnieszka Frączek) oraz muzyczną, połączoną z wykonaniem strojów do przedstawienia (Ewa Chotomska). Jedna z grup przygotowała również sałatkę owocową, która była częścią poczęstunku dla wszystkich obecnych. Po zajęciach warsztatowych nastąpiła prezentacja na forum dokonań wszystkich grup warsztatowych. Następnie dzieci obejrzały film, po czym jedna z wolontariuszek czytała dzieciom opowiadania z książek zaproszonych autorek. Dzieci nocowały w budynku biblioteki na przyniesionych przez siebie karimatach i śpiworach (wcześniej rodzice dostarczyli podpisaną przez siebie zgodę na spędzenie przez dzieci nocy w bibliotece).

Następnego dnia rano, po wspólnym śniadaniu miało miejsce uroczyste wręczenie nagród dzieciom przez Konsula Generalnego PRP Krzysztofa Grzelczyka. Każde z dzieci otrzymało pamiątkowy dyplom uczestnictwa w Nocy w Bibliotece, a także książki autorek, które były gośćmi (Ewa Chotomska – Pamiętnik Felka Parerasa, Marianna Oklejak – Cuda – Wianki, Agnieszka Frączek – Wyliczanki bez trzymanki). Do tych publikacji dołączona była dodatkowo książka Wandy Chotomskiej Kurcze Blade. Po uroczystym zakończeniu dzieci wysłuchały jeszcze kilku opowiadań, które przeczytała im jedna z wolontariuszek. O godzinie ósmej rano rodzice odebrali dzieci z biblioteki. W Nocy w Bibliotece uczestniczyło dziesięciu wolontariuszy, którzy opiekowali się dziećmi przez cały czas trwania imprezy. Oprawę graficzną przygotowała artystka polska mieszkająca w Londynie, Karolina Jonc-Buczek (logo projektu, roll-up, przypinki, dyplomy, zakładki do książek, banerki na stronę www). Impreza została zgłoszona do ogólnopolskiej akcji „Noc bibliotek” (www.nocbibliotek.org), do organizatorów której została wysłana informacja z materiałem fotograficznym. Uczestnicy Nocy byli bardzo zaangażowani w działania z polskimi pisarkami: zarówno dzieci, jak i rodzice uznali ten projekt za doskonałą formę promowania nauki języka polskiego, poznawania kultury polskiej (tradycyjne wycinanki ludowe wykonywane na podstawie książki „Cudawianki” Marianny Oklejak; wiersze Wandy i Ewy Chotomskich jako klasyka literatury polskiej dla dzieci; lingwistyczne zabawy z językiem polskim w wykonaniu Agnieszki Frączek). Zachęcamy inne biblioteki i szkoły polskie do dołączenia do tej akcji! Jolanta Grzelczyk

„Życie, choćby długie, zawsze będzie krótkie” Wisława Szymborska 12 maja 2008 roku w wieku 98 lat odeszła w Warszawie wielka i nieodżałowa ŚP.

IRENA SENDLEROWA, ps. Jolanta Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, chlubna karta w historii Polski, w historii człowieczeństwa. Odszedł człowiek szlachetnego serca, nieskazitelnego charakteru, niezłomnej odwagi i wielkiej pokory… Całe Jej długie życie było jednym wielkim poświęceniem na polu pracy społecznej, w bezinteresownym noszeniu pomocy i w trosce o innych – w pierwszym rzędzie o dzieci, które tak bardzo ukochało jej gorące serce. Świat zubożał… Aby jej ideały i przesłania o szerzeniu miłości, dobra i tolerancji nie przestawały świecić przykładem, potrzebne są szkoły imienia Ireny Sendlerowej. W ciągu dziewięciu lat od Jej zgonu powstaje ich coraz więcej, tak w Polsce, jak i za granicą – i to jest jej Nobel. W całym Zjednoczonym Królestwie nie ma ani jednej szkoły Jej imienia. O chwilę zadumy i pamięć o Irenie Sendlerowej prosi

Lili Pohlmann

Praca w grupach pod okiem autorek


Polecamy publikacjje

Info ormac cje na

ww ww.ip ip pn go pl/ pu


12|

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Rzeczywistość skrzeczy Grzegorz Małkiewicz

Totalna opozycja niszczy również samą siebie, co leży w naturze każdego totalitaryzmu. Jest jeszcze jedna cecha takiej postawy – brak refleksji, bo refleksja to spojrzenie z zewnątrz, konieczność zachowania pewnego dystansu. Szkoda, że ta choroba zżera ludzi kiedyś odważnych, z piękną kartą walki właśnie z systemem totalitarnym. Obecne konfrontacje uliczne zamiast kompromitować rządzących, wzmacniają ich, ośmieszając uczestników.

Czy miesięcznice są Polsce potrzebne? Nie mam gotowej odpowiedzi na tak postawione pytanie. Są na pewno potrzebne uczestnikom, skoro od siedmiu lat nie opuścili ani jednej comiesięcznej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Jest to niewątpliwie nowa jakość w przestrzeni publicznej, ale nie jest niczym niezwykłym w polskiej kulturze obchodzenie rocznic śmierci naszych bliskich. Bez precedensu była natomiast katastrofa smoleńska. Jeśli jest grupa ludzi mająca taką potrzebę, dlaczego inna grupa miałaby ich tego prawa pozbawiać? W dodatku metodami zmierzającymi do konfrontacji siłowej? Zarówno jedna grupa (manifestująca), jak i druga (kontrmanifestująca) wzięte oddzielnie nie stanowią zagrożenia dla ładu społecznego, ale dążenie do konfrontacji jest już takim zagrożeniem i obowiązkiem władzy jest niedopuszczenie do takiego zderzenia przeciwnych sobie stron. Wynoszenie „pokojowo” siedzącego na ulicy dzialacza „Solidarności” przez nieuzbrojonych policjantów (szkoda, bo w pełnym rynsztunku przekaz byłby mocniejszy) pokazują wszystkie portale internetowe walczące z obecną władzą. Pan Petru krzyczał nawet: – Uwolnić Frasyniuka. W stacjach telewizyjnych była to przez kilka dni najważniejsza wiadomość. Ale w wiadomościach tych brakuje podstawowej informacji, dlaczego legenda antykomunistycznego podziemia, Władysław Frasyniuk, zdecydował się na tak drastyczny i dramatyczny protest z emblematem w klapie „J...ć PiS” pisany cyrylicą.Dlaczego uważa, że przeciwna

strona ogranicza jego wolność? Dlaczego podejmuje działania obliczone na interwencję policji, po czym protestuje, że do takiej interwencji dochodzi? Czy chodzi o obronę wolności, czy własnych interesów? Miesięcznice organizowano również w czasie, kiedy obecna władza była w opozycji. Z wiadomych powodów były solą w oku wtedy rządzących, jednak do takich konfrontacji wówczas nie dochodziło, chociaż miały miejsce uliczne burdy: deptanie zniczy, wystawianie pustych puszek po piwie, awantury z udziałem pijanych prowokatorów. Legendy „Solidarności” w tych szeregach wtedy nie było. Był po stronie władzy i policji. Utrata władzy zamieniła role. Czego się nie robi dla demokracji… – mówią dawni włodarze. A demokracja to my. Jest jednak niedoskonała – przyzwoliła na przejęcie władzy naszym i demokracji wrogom. Po co czekać na korektę w przyszłych wyborach? Trzeba rządzących osłabić już teraz. W Sejmie mają większość, ale ulica jest nasza, i na szczęście są sprzyjające nam media, które tę naszą prawdę pokażą. Unia Europejska jest zaniepokojona stanem demokracji w Polsce. Strofuje rządzących, czego wcześniej nie robiła. Politycy z Brukseli, łącznie z szefem Rady Europejskiej (który z racji pełniącej roli powinien być neutralny), otwarcie nie mówią, że popierają totalną opozycję. Pozory trzeba zachować, po to jest dyplomacja, by wsparcie dawkować i nie udzielać go zbyt nachalnie. Coraz częściej to się jednak nie udaje.


felietony i opinie |13

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

No i super Krystyna Cywińska

Ludu, mój ludu, cóżem ci zawinił, żeś mnie tak spostponował, zaśmiecił i zdegenerował – woła język polski, ojczyzna nasza. Lud milczy. Milczy, bo jest zajęty. Hejtowaniem. Iwentowaniem. Łedingami. Trawelingami. Szopingami. Odzieżą każualową na co dzień i od święta. No i Brexitem. Nad Brexitem nie mam zamiaru się rozwodzić. Rozwiodą się albo się nie rozwiodą. Będzie, co będzie, albo i nie będzie. No i super.

Nie zamierzam także rozważać nierozważnej polityki brytyjskiej. Terroryzmu, pożarów i innych klęsk, które na kraj ten spadają. Emigracja nie jest szczęściem. Ucieczką przed jej nieszczęściami są getta, w których króluje wspólny język, kultura, religia i obyczaje. O kuchni nie zapominając. Naród może przetrwać w diasporze, tylko jeśli przetrwać chce dzięki tym elementom. Na naszej emigracji brytyjskiej czystość języka polskiego była uważana za obowiązek. Nie będę używać słowa patriotyczny, bo patriotyzm jest kwestią sporną politycznego rozumowania i historycznych rozrachunków. Od kiedy wybuchła w Polsce wolność, ciągle słyszymy w telewizji i radio o konieczności zachowania kultury i czystości języka polskiego. Różni dziennikarze i polityczni prorocy wyrywają sobie włosy z głowy, żeby coś oryginalnego albo świeżego w tej kwestii powiedzieć. Na nic to. Na nic, jeśli nie istnieje wola poszczególnych osób, społeczeństw i rodzin. Niech więc wam przypomnę, jak to było na dawnej emigracji. Kontaktu telewizyjnego z Polską nie było. PRL-owskiej telewizji nie można było tu odbierać, więc byliśmy odgrodzeni od tego, co mogłoby nas bardziej utwierdzić w przekonaniu, że jednak jesteśmy jednym narodem tu i tam. Nie byliśmy też świadomi, w znacznej mierze, rozwijającej się w kraju sztuki teatralnej, kabaretowej i wydawniczej. Wydawało nam się, że wszystko, co tworzymy na emigracji w tej dziedzinie, a także w dziedzinie politycznej, jest całkowicie wystarczające. Moglibyśmy nawet w naszym mniemaniu podzielić się tym z rodakami w kraju. Aż tu nagle Polska nam wybuchła. Że był to wybuch, chyba nie ma wątpliwości. Wybuch społeczny, polityczny i gospodarczy. Dowiedzieliśmy się tu na emigracji, że telewizja polska zamierza uruchomić telewizję dla nas prze-

znaczoną – TV Polonię odbieraną na całym świecie. Trudno dziś zrozumieć, jakie to było dla nas wtedy wydarzenie. Znalazłam się w gronie osób, z którymi w Londynie przeprowadzano mgliste rozmowy na temat, co powinna oferować TV Polonia. Bardzo trudno było odpowiedzieć na to pytanie z powodu złożoności polskich społeczności za granicą. Stanęło jednak na języku ojczystym i kulturze. To będzie naczelnym zadaniem Polonii. Odtąd strażnika kultury i języka polskiego za granicą. Napisałam wtedy, 27 lat temu, artykuł opublikowany w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” pod tytułem Polska w sitting roomie. A kiedy Polska po raz pierwszy zagościła w naszym domu, na ekranie telewizyjnym, polały się łzy rzęsiste. Dzisiaj słyszę, że TV Polonia została nagrodzona za tę strażniczo-krzewicielską rolę w dziedzinie mistrzów polszczyzny. Żeby być mistrzem polszczyzny, trzeba z tym czystym językiem docierać do słuchacza i widza. A tymczasem to, co do nas często dociera, to bełkot. Szare, ponure, pseudopsychologiczne filmy PRL-owskie. Nudne i długie. Kiepska reżyseria. Bełkotliwe dialogi. Czyżby w Polsce nie było filmów – a słyszę, że są – na dobrym poziomie? Czyżby nie było telewizyjnych sztuk i dramatów, które można byłoby powtarzać? Życzymy TV Polonia długiego żywota na straży języka polskiego. Zalecamy zmianę wartowników. I to byłoby na tyle z tej strony na dzień dzisiejszy w tym temacie. Bez brexitowej narracji i procedowania. No i super. Uważam się za bohaterkę, że w temperaturze 30 stopni w cieniu potrafiłam wypocić z siebie ten felietonik. Wielkiego on nie ma znaczenia, ale co dziś ma wielkie znaczenie? Oprócz miłości i czystości udręczonego języka naszego, mój ludzie.

Muzealnicza politgramota Wacław Lewandowski

W samym sercu pięknej wrocławskiej starówki, w zabytkowej Kamienicy pod Złotym Słońcem, w zachodniej pierzei Rynku otworzono w 2016 roku nową placówkę muzealną — Muzeum Pana Tadeusza. Koncepcja utworzenia muzeum zrodziła się po tym, gdy po wieloletnich negocjacjach ówczesnym władzom Wrocławia z prezydentem miasta Bogdanem Zdrojewskim udało się odkupić prawo własności do rękopisu narodowej epopei, przechowywanego w Ossolineum. Autograf Pana Tadeusza odkupił od syna poety, Władysława, prof. Stanisław hr. Tarnowski w roku 1871. Nabywca, historyk literatury i bibliofil, zlecił wykonanie zdobionej szkatuły, w której odtąd przechowywał brulion. Do wybuchu II wojny światowej skarb był trzymany w zbiorach Tarnowskich w Dzikowie, we wrześniu 1939 Artur Tarnowski oddał go w depozyt do lwowskiego Ossolineum. Po zawiłych perypetiach wojennych autograf trafił po wojnie do przeniesionego do Wrocławia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Gdy epoka PRL przeminęła, akt nacjonalizacji skarbu został cofnięty i rękopis na powrót stał się depozytem – własnością rodziny Tarnowskich. 5 listopada 1999 roku Jan Artur Tarnowski sprzedał go miastu za 200 tys. dola-

rów (wycena opiewała na 600 tys., ale 400 uznano za dar rodziny), miasto zaś przekazało prawo własności Ossolineum, którego dyrektor, Adolf Juzwenko, zapowiedział, że powstanie muzeum, w którym rękopis będzie prezentowany, a będzie ono także pokazywać walkę Polaków o niepodległość w wieku XX i rolę literatury w owej walce, w tym – przede wszystkim – Pana Tadeusza. Ostatecznie placówkę udało się otworzyć w roku, w którym Wrocławiowi przypadła rola Europejskiej Stolicy Kultury. Będąc ostatnio we Wrocławiu, postanowiłem odwiedzić nowe muzeum. Pierwsza część ekspozycji robi znakomite wrażenie, mimo dość skromnej liczby eksponatów. Pokazuje się tutaj epokę wieszcza oraz świat sarmackich dworów szlacheckich, opiewanych przez Mickiewicza. Oglądamy salon romantyczny z portretami i przedmiotami z epoki, śledzimy bieg życia poety, zaglądamy do wnętrz dworów, patrzymy na zastawę stołową i stroje biesiadników, dowiadujemy się nawet czegoś o koncepcyjnej kuchni sarmackiej, nastawionej na to, by kulinarnym konceptem zadziwić gościa. Pełno tu techniki multimedialnej, mnóstwo ciekawych aplikacji, dzięki którym na ekranowych pulpitach wertujemy stare księgi, wreszcie karty rękopisu narodowej epopei. Gdy mowa o eksponatach, warto dodać, że poza tym najważniejszym, większość to obiekty wypożyczone od muzeów krakowskich, ale także – spora część – od instytucji ukraińskich. Obrazy, rzeźby, znacjonalizowane przez władzę sowiecką po 17 września 1939 roku, które pozostały we Lwowie i w innych miastach. Przychodzi do głowy smutna

refleksja. Skarby kultury, które ze Lwowa wywieźli hitlerowcy, były i są poszukiwane przez Polskę na całym świecie. Czy znajdzie się kiedyś polski rząd, który wystąpi do władz niepodległej Ukrainy z żądaniem zwrotu tych dóbr kultury, które po sowieckiej nacjonalizacji pozostały na Ukrainie? Druga część ekspozycji, poświęcona XX wiekowi, przeraża jednostronnością, doktrynerstwem, tendencyjnością i propagandową płycizną. Przez ekrany wodne, na których przypominane są sceny z filmów tak zwanej polskiej szkoły filmowej, wchodzimy do gabinetów poświęconych życiu Władysława Bartoszewskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Następnie mamy „pasaż Solidarności” i swoistą kaplicę ku czci Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego, uznanych tu za głównych twórców III Niepodległości. Jest i patron duchowy tych działań – nie, nie, to nie Mickiewicz – to Andrzej Wajda, ekranizator Pana Tadeusza, ale tu przede wszystkim reżyser Popiołu i diamentu. Zresztą cała część dwudziestowieczna została nazwana Wajdowskim tytułem Powidoki. Wyszedłem zdumiony. Oto ktoś, kto to zaprojektował, każe mi, bym czcił polski wysiłek niepodległościowy, czcząc propagandowy, bolszewicki Popiół i diament, a wszystko przy wtórze natrętnego, politruckiego komentarza, który sączy się z głośników, rozpowszechniając możliwie najpłytszą i najbardziej jednostronną wizję najnowszej historii. Cóż, muzeum powstawało w czasach monopolu władzy Platformy Obywatelskiej i prezentuje tezy polityki historycznej tej właśnie formacji. Smutne.


14 | felietony i opinie

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (230-231)

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Korrida

Wydarzeniem, które wciąż potrafi rozgrzać emocje do zenitu, na pewno jest hiszpańska korrida. Co więcej, aby doświadczyć tych skrajnych emocji, wcale nie trzeba się wybrać na walkę byków do Hiszpanii, wystarczy temat poruszyć w towarzystwie. Niemal zawsze wywiąże się gorąca dyskusja między zwolennikami i przeciwnikami korridy. Przy czym prawie na pewno przeciwnicy wykażą się większą agresywnością w obronie swojego zdania niż zwolennicy i wkrótce, ci którzy są „za”, zostaną uznani za barbarzyńców niemalże współwinnych temu, że korrida wciąż jeszcze się odbywa. Postanowiłem więc zobaczyć na własne oczy, o co tyle zamieszania, i na korridę się wybrałem. Nie czytałem o niej za wiele, nie analizowałem też opinii, po prostu chciałem w oparciu o własne doświadczenie wyrobić sobie zdanie. Korrida odbyła się w Kordobie i była częścią fiesty, jak Hiszpanie nazywają tydzień zabawy, kiedy w poszczególnych miastach, miasteczkach i wioskach bawią się od wieczoru do rana. Fiesta tym razem odbywała się na cześć setnych urodzin jednego z najsłynniejszych matadorów, jakich miała Hiszpania – Manolete. Ale była to także siedemdziesiąta rocznica jego śmierci, jaką poniósł od rany zadanej przez byka w ostatniej walce. W Andaluzji, gdzie leży Kordoba, poszczególne lokalne fiesty łącza się niemal w miesiąc hucznej zabawy, których zwieńczeniem są korridy. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie arena wewnątrz, wypełniona niemal po brzegi blisko dwudziestoma tysiącami widzów w napięciu czekających na otwarcie walki. To może przywołać atmosferę starożyt-

nego Rzymu. Dla mnie najpiękniejszym momentem była chwila, kiedy byk wkracza na arenę. Siła, witalność, pęd i bystrość tego zwierzęcia jest niespotykana. Byk wkracza na arenę pierwszy raz w swoim życiu i atakuje wszystko, co się pojawia przed jego oczami, wykonując szarże w kierunku toreros. Jest to chwila, kiedy byk zapoznaje się z areną, dźwiękami, jakie wydaje tłum, i może się poczuć zwycięzcą, ponieważ toreros przeważnie uciekają przed nim, chowając się za drewniane bandy, w które byk często wbija ostre rogi. Jest to też czas, kiedy matador ocenia jego sposób poruszania się, prędkość, zwrotność i to, jak zwierzę atakuje, to znaczy – czy byk ma skłonność do atakowania prawym czy lewym rogiem. Samej korridy nie będę opisywał. Jeśli ktoś ma chęć wyrobić sobie własne zdanie na temat tego widowiska, a jak Hiszpanie na to mówią – sztuki, to musi się tam wybrać i sam ocenić. Dobrze jest trafić na takiego matadora, który rzeczywiście może dać dobre przedstawienie. W tej profesji są tacy, którzy czynią z widowiska sztukę, i tacy, którzy mogą korridę obrzydzić do końca życia. Walki byków są jedyną sztuką, w której artysta jest narażony na śmierć i w której stopień wykonania pozostawia się honorowi walczącego, a honor w Hiszpanii jest sprawą bardzo realną. Pandor oznacza w jednym słowie honor, odwagę, rzetelność, szacunek i dumę. Bywa, że nawet wśród matadorów, którzy stoczyli wiele walk, przychodzi moment takiego strachu, że trzęsą im się nogi. Mam wrażenie, że Hiszpanie najbardziej cenią w korridzie umiejętność zapanowania nad tym strachem. Spojrzenie śmierci w oczy

i igranie z nią tak, żeby była odczuwalna dla widzów. Byk jest zwinny, szybki i waży często ponad 500 kg, matador w równej walce nie ma z nim szans. Dlatego byka się osłabia za pomocą piki, banderilli i manewrów z kapą, a na końcu z muletą. W ranieniu zwierzęcia chodzi o to, aby zadać mu możliwie jak najmniejszy ból, a jednocześnie osłabić go tak, by matador mógł stoczyć z nim walkę w ostatnim akcie. Dla mnie było to bardzo silne i ambiwalentne przeżycie. Jest mi żal tych pięknych zwierząt. Te byki to wyjątkowa rasa hodowana do walki od setek lat. To prawdziwi killerzy, zwierzęta prawie dzikie, które uczyły się walczyć o pozycję w stadzie. Zszokowały mnie dwie rzeczy, otóż podczas jednej korridy zabito aż sześć byków. A gdy poznanych Hiszpanów pytałem, co się dzieje z bykiem, który wygra, usłyszałem, że taki byk jest zabijany i wygasza się całą jego linię. Współczesna korrida jest dużo łagodniejsza niż ta, na którą ośmioletniego Picassa zabierał ojciec. Teraz nie giną na arenie konie, znacznie rzadziej zdarza się śmierć matadora – ostatnia, po wielu latach, w ubiegłym roku. Jednak jest to nadal bardzo brutalne przedstawienie, na które Hiszpanie chodzą całymi rodzinami – wśród widzów są dzieci i młodzież, w tym wiele dziewcząt. Najbardziej podoba mi się sytuacja, kiedy byk po pięknej walce jest ułaskawiony. Przewodniczący odbywającej się właśnie korridy wywiesza w loży honorowej chusteczkę, a byk zostaje odprowadzony brawami na stojąco i resztę życia spędzi na pastwiskach nie niepokojony już przez nikogo.

2017

Grenfell Tower Kiedy w środę tuż po północy wybuchł pożar na obrzeżach najbogatszej dzielnicy Londynu, nikt nie podejrzewał, że skończy się to tak tragicznie. Oficjalnie wiadomo już o około 60 ofiarach, wiele osób ciągle uznaje się za zaginione. W wysokościowcu mieszkało około 600 osób. Niemal przez całą dobę wokół płonącego wieżowca gromadziły się tłumy przerażonych ludzi, którzy próbowali zrozumieć, jak do tak tragicznego pożaru w ogóle mogło dojść. Bardzo szybko na miejscu pożaru znalazły się nie tylko służby ratownicze i policja, ale również stacje telewizyjne, które przerwały swoje ramówki programowe, by na żywo relacjonować z miejsca tragedii wzbudzącej od samego początku ogromne przerażenie, bo szybko stało się jasne, że nie jest to zwyczajny pożar w pojedynczym mieszkaniu. Prędkość, z jaką ogień rozprzestrzeniał się, budziła grozę. I bezsilność. I przekonanie, że nie wszystkim uda się uciec z płonącego wieżowca. Z nadejściem świtu stało się jasne, że ogień pochłonął praktycznie wszystko. W ciągu jednej nocy życie setek ludzi runęło w zgliszczach. I wszystko to w centrum brytyjskiej stolicy, w naj-

bogatszej dzielnicy miasta. Zaczęły pojawiać się pytania: dlaczego betonowy wieżowiec może płonąć jak zapałka? Stało się oczywiste, że pożar będzie miał daleko idące polityczne konsekwencje. Jeszcze nie opadły emocje po ubiegłotygodniowych wyborach powszechnych, w których rządząca partia konserwatystów nie tylko straciła parlamentarną przewagę, ale również przegrała w Kensington & Chelsea, w dzielnicy, w której doszło do pożaru – bastionie konserwatystów. Głosy liczono tam trzykrotnie, by mieć absolutną pewność, że mieszkańcy najbogatszego kawałka stolicy oddali więcej głosów na Partię Pracy niż rządzące ugrupowanie. Był to szok, którego nikt się nie spodziewał. Pożar Grenfell Tower odsłonił inną stronę brytyjskiej rzeczywistości. W której oszczędza się na bezpieczeństwie. W której władze dzielnicy w obliczu tragedii praktycznie zniknęły z pola widzenia, a rząd jedynie w wyniku kilkudniowych protestów ugina się pod ciężarem zmasowanej krytyki i wysyła swoich ludzi, by przejęli kontrolę nad tym, co dzieje się na miejscu pożaru, i skoordynowali wszystkie akcje.

W polityce, jak nigdzie indziej, liczą się gesty. Te drobne, małe. Premier Theresa May w ciągu dwóch tygodni pokazała całemu krajowi, że na przywódcę rządu się nie nadaje. Najpierw, po wyborach, trzeba było ją zmusić do tego, by publicznie powiedziała, że nie były to dla konserwatystów najlepsze wyniki wyborcze. I by przeprosiła tych, którzy stołki poselskie stracili. Dwa dni po pożarze zapytana w wieczornym programie telewizyjnym o reakcję rządu, znowu nie miała sobie nic do zarzucenia. Wszystko było pod kontrolą. To, że na miejsce tragedii nie pojechała pierwszego dnia, że drugiego spotkała się tylko z pracującymi tam służbami, a trzeciego, kiedy wreszcie pojechała, by w kościele spotkać się z pogorzelcami i została wygwizdana – nie zachwiało wieży z kości słoniowej, z której spogląda na swój kraj. Świat według Theresy May i ten, w którym żyje reszta kraju, to dwie różne rzeczywistości. Szkielet Grenfell Tower pokazuje przepaść między tymi, którzy mają, a tymi, na których można oszczędzać. Będzie nas straszyć przez lata. V.Valdi


listy do redakcji |15

nowy czas | maj/czerwiec 2017 (230-231)

Listy do redakcji są wyrazem opinii Czyteników, a nie radakcji „Nowego Czasu”.

Wybory w POSK-u Jestem częstą bywalczynią POSK-u, ale nie jego członkiem. Dowiedziałam się niedawno od znajomych, którzy są członkami od kilku lat, że Zarząd POSK-u to „układ zamknięty”, a wybory do Zarządu od dawna przebiegają według takiego układu, że liczba członków obecnych na sali jest zawsze około 50 proc. mniejsza od wrzucanych do urn kart do głosowania. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, postanowiłam więc wybrać się na Walne Zebranie w roli obserwatora i nie było z tym problemu, bo nikt nie sprawdzał osób wchodzących na salę. Zebranie rozpoczęło się o godz. 11.00, ale dopiero około 13.00 podano liczbę osób zarejestrowanych do głosowania, a było ich 204. Natomiast kart dotyczących wyboru radnych do Rady POSK-u i wrzuconych do urn było tylko 194, w tym dwie nieważne. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w czasie głosowania na sali było mniej niż 100 osób. Wydaje mi się, że tu komentarz jest zbyteczny... Zanim jednak doszło do głosowania, obecny Zarząd udzielał odpowiedzi na zadawane z sali pytania. Ze strony Zarządu widać było niechęć wobec osób zadających pytania niewygodne. Na niektóre z nich odpowiadano trochę pokrętnie, inne pomijano. Wśród pytań była poruszana sprawa sprzątania POSK-u, bo koszt jego wynosi 75 tys. funtów rocznie. Jeden z byłych członków Zarządu zasugerował, że jest w stanie znaleźć firmę dużo tańszą, ale zainteresowania ze strony Zarządu nie było. Przeciwnie, zdaje się, że Sekretarz Zarządu powiedział, że kwota 75 tys. na tak duży budynek to nie jest wcale dużo. Padało wiele pytań, których tu nie będę przytaczać, ale wspomnę tylko dwa z tych, które wydają mi się raczej ważne. Pierwsze to: jak przyciągnąć nowych członków? Pani prezes Młudzińska odpowiedziała: – Przecież nie będę stać w holu i nawoływać! I słusznie, bo skutek byłby odwrotny. Obecnemu Zarządowi nie zależy wcale na nowych członkach, bo nic nie robi w tej sprawie. A nuż byliby to ludzie, którzy chcieliby „przewietrzyć” POSK i mieli jakieś realne plany na jego dobre funkcjonowanie? Drugie pytanie dotyczyło przyciągania młodych ludzi do POSK-u. Pomysłu ze strony Zarządu na tę sprawę też nie było. A fakty są takie, że młodzi ludzie nie mogą nawet urządzać tu spotkań czy imprez, bo nie są w stanie zapłacić wygórowanych cen za wynajem żadnej z sal. Koszt jest bardzo wysoki, więc idą do klubów angielskich i sal parafial-

nych. Osoby prywatne czy organizacje z zapraszaniem kogokolwiek też mają problemy: ceny są rzeczywiście horrendalne, szczególnie jeśli zapraszani naukowcy czy historycy nie są sympatykami Platformy Obywatelskiej czy lewicy. Taka jest niestety prawda. Zarząd POSK-u, czyli „układ zamknięty”, rządzi się swoimi własnymi prawami. W apelu do Rodaków i Przyjaciół POSK-u, jaki otrzymali moi znajomi, członkowie POSK-u, czytamy, że POSK pełni rolę lidera w integracji Polaków. Czy rzeczywiście? Mam duże wątpliwości. I nie tylko ja, bo rozmawiam z ludźmi i obserwuję co się tam dzieje. Pod koniec zebrania, czyli po sześciu godzinach, dochodzi do głosowania na członków Rady POSK. Do tego celu przygotowano dwie urny. Obserwuję z pewnej odległości tylko jedną z nich. Prawie wszyscy wrzucają po jednej karcie, kilka zaledwie osób po dwie. Skąd więc „cudowne rozmnożenie” tych kart? Pozostaje to pewnie tajemnicą sprawców tego „cudu”. Szansa na uczciwe i demokratyczne wybory będzie tylko wtedy, kiedy rejestrować członków będą ludzie nie związani z POSK-iem, ale jak na razie wszystko jest w rękach „układu”. Sami się wybierają, sami się kontrolują, rejestrują i czuwają nad tym, żeby było jak jest „na zawsze”. POSK, bez względu na to, kto nim rządzi, jest własnością Polaków. Na jego budowę łożyła ogromna liczba naszych rodaków i organizacji, szczególnie starszego pokolenia. Większość z tych ludzi już nie żyje i pewnie byliby dzisiaj w szoku, gdyby widzieli choć tylko to, jak odbywają się tutaj wybory do Rady. A mnie się przypomniała powieść Mikołaja Gogola Martwe dusze i chociaż tu nie chodzi dokładnie o to samo, to jednak jest bardzo blisko. Z poważaniem ANNA CABALSKA Od redakcji: Mamy nadzieję, że wkrótce uda nam się porozmawiać z nowym przewodniczącym Zarządu POSKu panem Wojciechem Tobiasiewiczem i zadać mu kilka pytań, które najbardziej nurtują naszych Czytelników..

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

Na kilka tygodni przed wyborami w POSK-u dzwoni do mnie znajoma z tzw. starej emigracji i pyta: – A czy ty wiesz, kto to jest pan Tobiasiewicz? – No wiem – odpowiadam. – Działał przez wiele lat w Polskiej Misji Katolickiej. Potem był powiernikiem Polskiej Fundacji Kulturalnej, wydawcy „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, a teraz „Tygodnia”. Jest od pewnego czasu nawet dyrektorem finansowym tej instytucji.

POSK oczami „nowej Polonii” W sobotę, 13 maja, wybrałem się do Londynu, by w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym wziąć udział w walnym zebraniu członków tej organizacji. Już od wielu lat mam sporo zastrzeżeń do działania tego miejsca, gdyż z założenia miało być dla wszystkich Polaków, a wielu z nas (szczególnie z „nowej Polonii”) nie ma tam czego szukać! Nie wiem, czy miałem jakąkolwiek nadzieję na zmianę, ale przynajmniej liczyłem na konstruktywną, otwartą dyskusję na temat działalności tej instytucji. Nie tylko moje oczekiwania spaliły na panewce, ale na własne oczy zobaczyłem skalę niedociągnięć, niejasności i chaosu, który tam panuje. To była farsa, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Na każde merytoryczne pytania dotyczące wydatków, zamiany części POSK-u na mieszkania, strategii wobec „nowej Polonii”– słyszeliśmy wykręty lub nie usłyszeliśmy odpowiedzi wcale. Po kilku godzinach słuchania tych bredni, mogę napisać, że prawdopodobnie za kilka lat jedno z najbardziej rozpoznawalnych miejsc polskiej działalności w Wielkiej Brytanii przepadnie. Ale zacznijmy od początku… Po II wojnie światowej w Wielkiej Brytanii zostało wielu polskich żołnierzy. Tęsknili za krajem, do którego nie mogli wrócić, gdyż komuniści tylko czekali, by ich zaaresztować i torturować. W nowym kraju i czasie pojawiła się ogromna potrzeba stworzenia miejsca, które by służyło wszystkim Polakom mieszkającym na Wyspach. I z tej potrzeby powstał POSK. Gdy w 2004 roku weszliśmy do Unii i Wielka Brytania otworzyła swój rynek pracy, wielu Polaków wlało się na Wyspy. Niestety POSK nie był zupełnie przygotowany na przyjęcie rodaków. Zresztą ta sytuacja panuje do dzisiaj. Nie chcę teraz opisywać całego wydarzenia, ponieważ nie ma tutaj na to miejsca. Skupię się na kilku wątkach, które są ważne i pokazują prawdę o tej instytucji. Po pierwsze: sprawozdanie z działalności. Pani Przewodnicząca Joanna Młudzińska w samozachwycie opowiadała o tym, jak dobrze wszystko idzie i jak dług maleje.

ciąg dalszy > 24 – Ach tak? – dziwi się znajoma. – A dlaczego pytasz? – pytam z ciekawości. – Bo ten pan będzie nowym prezesem POSK-u. – oznajmia znajoma. – Ach tak? – Tak, tak właśnie – koniec rozmowy. A było to jeszcze przed wydaniem naszego kwietniowego numeru „Nowego Czasu”. Przyznam się, że trochę żałowałam, po niewczasie oczywiście. Bo gdybym w tej oto kolumnie ogłosiła taką wieść na kilka tygodni przed Walnym Zebraniem instytucji, która powstała na pożytek wszystkim Polakom kosztem wielu Polaków, poczytność tej kolumny może by wzrosła niepomiernie. Przypisano by mi jakąś niezwykłą moc profetyczną. No bo cóż się stało? Wracam z Polski już po Walnym Zebraniu i słyszę, że pan Wojciech Tobiasiewicz wygrał wybory na przewodniczącego POSK-u. Demokratyczne, trzeba dodać – co niezłomnie podkreślają władze tej instytucji. Czytając listy Czytelników zastanawiam się, ile jeszcze czasu upłynie, nim wybory będą rzeczywiście jasne i przejrzyste. I by na miesiąc wcześniej nie mówiło się, że POSK ma już prezesa, który potem otrzyma dajmy na to 180 głosów przy frekwencji 90-osobowej. I by do Rady mogli też wejść młodzi ludzie, którym nie jest obojętne życie naszej społeczności. Przepraszam. Zagalopowałam się. Młodzi ludzie weszli. Na przykład tym razem pan Jakub Krupa, korespondent Polskiej Agencji Prasowej. Dostał się też kiedyś do Rady syn pana managera z Jazz Cafe. Do Rady dostała się też jego żona. Byli silną grupą rodzinną w Radzie: tata, mama i syn Kaczmarscy. Syn bardzo młody, więc może krytyka, że młodym trudno dostać się do Rady POSK-u jest nadużyciem? Jeśli tak, z góry przepraszam. A może trzeba przyjść z rodzicami za rękę bądź mieć plecy w postaci potężnej instytucji, by dostać się do Rady decydującej o najważniejszych kwestiach zarządzania tej instytucji z 50-letnim dziedzictwem i milionami funtów w obrocie?


16| rozmowa na czasie

nowy czas |maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Artysta nie do wynajęcia W szufladach w pracowni Andrzeja Krauzego rysunki deponowane od lat. Nie słyszę jednak deklaracji – to mój dorobek. Nie pytam dlaczego. Są artyści, dla których dychotomia: życie i sztuka, nie istnieje… Andrzej Krauze do nich należy.

W

łaśnie wrócił z Warszawy. Tym razem był to pobyt wyjątkowy. Znany artysta współpracujący m.in. z takimi tytułami, jak „New Scientist”, „The Guardian”, „Rzeczpospolita”, od początku goszczący też na łamach „Nowego Czasu”, otrzymał prestiżowy złoty medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis oraz Nagrodę im. Lecha Kaczyńskiego. Krauze to typowy przykład artysty wsobnego (przypadek dziś rzadki), który tworzy, bo inaczej żyć nie potrafi, a w świetle jupiterów czuje się niezręcznie. Sława, uznanie to sprawy drugorzędne, nawet trochę irytujące, bo za-

Grzegorz Małkiewicz: „W szufladach w pracowni Andrzeja Krauzego rysunki deponowane od wielu lat”

kłócają wewnętrzny porządek, również porządek rzeczy. A w nim przedmioty najważniejsze: biurko, papier, pióra i kredki. I samotność artysty otwartego na świat, który przejmuje go do głębi. Nagrodę im. Lecha Kaczyńskiego Andrzej Krauze otrzymał wspólnie ze swoim bratem Antonim, znanym reżyserem, twórcą takich filmów, jak Palec Boży, Prognoza pogody, Czarny czwartek czy Smoleńsk. – Nie ukrywam, że nagroda miała polityczny charakter – mówi Andrzej. – Na uroczystości byli wszyscy najważniejsi przedstawiciele obecnej władzy, zabrakło jedynie pani premier Beaty Szydło. Ale z drugiej strony gdybym nagrody nie przyjął, byłby to też akt polityczny... – śmieje się artysta. – A ja nie jestem politykiem, nie mam też żadnych politycznych afiliacji. Tak się jednak składa, że mój światopogląd, moje wartości bliższe są programowi obecnej władzy. Nigdy nie byłem działaczem, nie angażowałem się politycznie, robiłem tylko rysunki, i w tym byłem zawsze niezależny, nigdy nie robiłem rysunków na zamówienie żadnej władzy. Rodzinna poniekąd uroczystość przyznania obu braciom tej samej nagrody prowokuje pierwsze pytanie. Co Andrzej myśli o Antonim, a Antoni o Andrzeju?

– Odpowiedź na to pytanie jest trudna. Antek jest siedem lat ode mnie starszy i jego wpływ na moją wczesną młodość był ogromny. Przede wszystkim lektury, które mi podsuwał. Potem to się zmieniało, różniło nas inne pole działania i inne myślenie. Czyli prawo dorastania, najpierw fascynacja, a z czasem potrzeba uniezależnienia.

– Trochę tak, ale nigdy nie byłem tak naprawdę od niego zależny. Nasze podejście do sztuki jest inne. Antek jest wybitnym i wszechstronnym artystą: skończył malarstwo na ASP w Warszawie (świetnie malował), był aktorem STS [Studenckiego Teatru Satyryków – red.], a w końcu został reżyserem i zrobił kilka wspaniałych filmów. Ja jestem mentalnie inny niż on. I byłem zawsze.

Ale macie wspólne korzenie, myślę tu o wartościach.

– Tak, ale kiedy ja dorastałem, on już nie mieszkał w domu. Odwiedzał nas często, ale były to wizyty krótkie, przywoził jednak zawsze jakąś książkę, którą ja natychmiast połykałem. Zacząłem czytać książki z jego biblioteki, całą klasykę. W tym sensie był to jego wpływ na mnie. Dzięki niemu poznawałem też ciekawych ludzi, ale nasze kontakty nie były bliskie. Przyznanie Wam obu nagrody w tym samym czasie musiało być wydarzeniem wyjątkowym.

– Było, nigdy tego nie zapomnę, wszyscy wstali z miejsc, to był wzruszający moment. Prezes Kaczyński wręczający nam kwiaty. Bardzo mnie też wzruszyła i poruszyła laudacja napisana przez prof. Legutkę i odczytana przez aktora Lecha Łotockiego. Po uroczystości przeszliśmy z Teatru Wielkiego do galerii Kordegarda na Krakowskim Przedmieściu. Ja – prześmiewca, z władzą pod rękę. Dreptałem obok marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego, wokoło nas zaniepokojona obstawa, a marszałek Kuchciński opowiada, jak bardzo ważne w jego młodości były moje rysunki zamieszczane w warszawskiej „Kulturze”. To zrobiło na mnie duże wrażenie, nigdy nie myślałem w takich kategoriach, że moje rysunki miały wpływ na kolejne pokolenia. Rysując, nie myślałem, kto będzie moje rysunki oglądał i jaki mogą mieć na nich wpływ. Ale ostatnio pojawiają się takie refleksje, nagle myślę o odbiorcy z młodszego pokolenia. Próbuję też odtworzyć w swojej pamięci początki mojej przygody z rysowaniem. Miałem zniszczone, stare wydanie książki Marii Konopnickiej O krasnoludkach i sierotce Marysi, z rysunkami czarno-białymi. I te rysunki w małym formacie robiły na mnie największe wrażenie. Teraz, kiedy myślę, skąd biorą się inspiracje przy tworzeniu wycinanek, przypominam sobie tę książkę, nie znam nazwiska autora tych ilustracji, wydanie pochodziło z czasów zaborów. Podobnie było z Antkiem i jego środowiskiem. Pamiętam, jak wielkim przeżyciem dla dorastającego młodzieńca były wyprawy, dzięki Antkowi, na przedstawienia STS-u.


|17

nowy czas |maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

A co Antoni obecnie myśli o twórczości Andrzeja?

– Musisz jego o to zapytać, dam telefon. No dobrze… Kiedy powiedziałem mu, że chciałbym się wycofać z rysowania komentarzy politycznych, bardzo protestował. W Warszawie miałem niewiele czasu na rozmowę z bratem, ale zdążył mi powiedzieć, że według niego on został wyróżniony przy okazji mojej nagrody, co uważam za jego przewrotność. Dla mnie bardzo ważne były spotkania z młodymi ludźmi na wernisażu w galerii Kordegarda. Wystawa nie była ani tematyczna, ani polityczna. Kurator miał taki pomysł, ale ja zaproponowałem wycinanki – moją ulubioną formę w ostatnich czasach – w Warszawie jeszcze nie pokazywane. Kurator wybrał 60 z 200 zaproponowanych. W mojej kolekcji jest już ich około 600. Rysunki polityczne pokazywane były na dwóch ekranach, ale bardziej współczesne niż stare. Okazało się, że taka prezentacja została bardzo dobrze przyjęta. 600 wycinanek to liczba imponująca, bo robisz je praktycznie dla siebie. Jak to określasz, jest to swoista terapia przez ciebie wymyślona.

– Tak, i zajmuję się tym dopiero od pięciu lat. Uważam, że w tej chwili jest to najważniejsze, co robię. Około 50 wydrukował „Plus Minus”. To byli wspaniali ludzie, stworzyli najciekawszy tygodnik i musieli odejść. A odeszli w proteście przeciwko mojemu zwolnieniu. Komentarzem politycznym zajmuję się już sporadycznie. Kiedy współpracowałem z „Rzeczpospolitą”, zamieszczałem tam rysunki sześć razy w tygodniu. To było męczące, ale też fascynujące. Moje rysunki były komentarzem do najświeższych wydarzeń. Wiedziałem, że to musi się kiedyś skończyć. I skończyło się w sposób najmniej spodziewany i… najlepszy dla mnie – po 15 latach to redakcja zrezygnowała ze współpracy ze mną, a nie ja. Poniekąd zostałem bohaterem i część redakcji odeszła ze mną, łącznie z Dominikiem Zdortem, który ten dodatek „Rzeczpospolitej” wyciągnął na najwyższy poziom. Druga nagroda została Ci wręczona przez ministra kultury i sztuki.

– Minister Gliński podkreślił, że jest mu bardzo przykro, że byłem jakby przez Polskę zapomnianym artystą. Czyli artysta cały czas obecny na polskiej scenie, ale systematycznie pomijany przez wcześniejszą władzę.

– Trochę tak, władza mnie nie rozpieszczała. Z nagrodami mam jednak problem, czuję się speszony i zawstydzony. Mam nawet w swoich zbiorach taki rysunek, bo łatwiej jest mi coś narysować niż powiedzieć: osoba nagrodzona pod ciężarem medalu pochyla się i upada. Czasami wydaje mi się, że to, co robię, nie jest w ogóle sztuką, albo jest nią bardzo rzadko. Dlaczego? Bo sam oczekuję od sztuki czegoś specjalnego, czegoś, co mnie wyniesie na inne poziomy: myślenia, życia, odbioru, wrażeń. Większość moich rysunków satyryczno-politycznych traktuję jako rzemiosło. Ale czasami robię rysunki dla siebie i zakładam, że to jest sztuką albo jest bardzo blisko sztuki, bo wcale nie jestem taki pewny, że można to nazwać sztuką. Wiemy, że najlepiej czujesz się przy biurku z piórem w ręce, jednak tak ważne wyróżnienie nie może być dla Ciebie obojętne.

– Największą dla mnie satysfakcją z pobytu w Warszawie była frekwencja na wernisażu, tłumy ludzi na chodniku, bo w środku nie było już miejsca. To byli w większości młodzi ludzie – dla nich rysuję, nie dla polityków. W polityce interesuje mnie człowiek, który się zagubił. Staram się mu pomóc, stworzyć przestrzeń pozwalającą na refleksję. Rozmawiał: Grzegorz Małkiewicz

Andrzej i Antoni Krauze Ryszard Legutko

O

randze artystów świadczy przede wszystkim niezwykłość wyrazu twórczego oraz przenikliwe widzenie świata. Ale o randze świadczy też odwaga, z jaką oni – często wbrew presji opinii i mimo nacisków władzy – ten przenikliwy opis świata przekazują. W przypadku Andrzeja Krauzego oraz Antoniego Krauzego owe trzy kryteria są spełnione w stopniu wzorcowym. Mamy do czynienia z twórcami, u których kunszt, przenikliwość i odwaga współgrają ze sobą i jak dojrzały utwór muzyczny tworzą harmonię. Ich kunszt widoczny jest dla każdego nieuprzedzonego odbiorcy: trudna do podrobienia jakość stylu, charakterystyczna kreska, sugestywny obraz, ujmujący prawdą zarys postaci, oryginalność formy, przejrzysta dramaturgia sytuacji, uroda kadru, jasność prezentacji, pamiętność scen, idealne połączenie konkretu z syntezą. U obu artystów ten kunszt był też zawsze wprzęgnięty w trafność opisu świata, często tak niepokojącą, że wzbudzała ona opory cenzorów, władzy politycznej, czy – i to się też niestety zdarzało – środowiskowego stada, owych samorodnych i domorosłych „policji jawnych tajnych i dwupłciowych”, nieodmiennie czyhających na odszczepieńców. Ale wbrew tym oporom opis rzeczywistości obu twórców docierał do odbiorców i głęboko ich poruszał. Ludzie mojego pokolenia często patrzyli na PRL oczami artystów, w tym również oczami Andrzeja Krauzego. Rozpoznawaliśmy w jego rysunkach ów brzydki świat nas otaczający, a w tym świecie dostrzegaliśmy postaci, sytuacje i atmosferę z jego twórczości. I już nie wiadomo było, czy to komuna naśladowała rysunki Krauzego, czy Krauze przedrzeźniał komunę, wydobywając jej istotne cechy. Podobnie działo się w III RP, która na początku jeszcze amorficzna, nie poddawała się wyraźnym uogólnieniom i nie wiedzieliśmy dokładnie, z czym mamy do czynienia. A Andrzej Krauze był jednym z pierwszych, który nauczył nas ją poznawać, bo pokazał ją właśnie w syntetycznym skrócie. Gdy to uczynił, śmialiśmy się głośno, by po chwili popaść w smutną zadumę. I po jakimś czasie znowu trudno było się zorientować, co jest pierwowzorem, a co jego ilustracją. Czy to artysta opisuje świat, czy świat naśladuje artystę. Andrzej Krauze, artysta wszechstronny, to także mistrz plakatu, sztuki, w której Polacy od wielu dziesięcioleci znajdują się w światowej czołówce, i w której zdobył on pozycję wyjątkową. Jest on również niezrównanym twórcą ilustracji. Należy tylko żałować, że żyjemy w takich czasach, iż sztuka ta – plakaty i ilustracje – tworzona przecież po to, by towarzyszyła nam w naszej codzienności, stała się trudno dostępna, obecna bardziej dla znawców niż dla nas zwykłych ludzi. W swoich dziełach Andrzej Krauze przekazuje nam swoją opowieść, przetransponowaną na głosy i gatunki, ale jest to jedna opowieść o naszej cywilizacji. Jego wczesny film o sztuce fruwania, gdy latający na wolności ptak zostaje zamknięty w klatce, by później się do niej przyzwyczaić, a w końcu – w wersji usuniętej przez cenzurę – zmienić się w mysz i stać się własnym strażnikiem, wyraził myśl, która później pojawia się w wielu jego dziełach: w rysunkach przedstawiających PRL i III RP, ale także w rozpisanej na sceny historii o panu Pióro, istocie przebywającej w skrajnie konformistycznym świecie, świecie zamieszkałym przez nieodróżnialne od siebie pióra, a jednak zdolnej wyłamać się od czasu do czasu z potężnej presji wywieranej przez ujed-

noliconą przeciętność. To smutna, lecz przenikliwa prawda o dzisiejszym świecie. Artystą osobnym jest także Antoni Krauze. Ludzie mojego pokolenia pamiętają jego debiut pełnometrażowy – Palec Boży. Pamiętają, jak wielkie wrażenie zrobił na nas ten film. Był to rok 1973, jeszcze czasy pewnego optymizmu związanego z wczesnym Gierkiem i właśnie w takiej atmosferze powstaje film mówiący o niespełnionym marzeniu, film całkowicie niepublicystyczny, pełen zadumy i smutku, niepasujący do tamtych czasów, również odstający od tej publicystycznej krytyki peerelowskiego ustroju, jaka wówczas się rodziła. I tę osobność reżysera będziemy mogli później dostrzec w innych dziełach. Oto w okresie radosnej „Solidarności” powstaje Stacja, film wcale nieradosny, wręcz smutny, dający niewiele pokrzepienia, opowiadający o epizodzie z życia kilku ludzi z października 1956 roku, gdzie w tle mamy przemówienie Gomułki wraz z entuzjazmem tłumów oraz widzimy przejeżdżające transporty wojskowe. Albo Prognoza pogody, film zrealizowany w przygnębiającym okresie dyktatury Jaruzelskiego, opowiadający o grupie starców, skazanych na wegetację, zmierzającej do rychłej śmierci grupie, która przeżywa niezwykłą i dającą radość przygodę. I tu również reżyser mówi nam coś, co nie pasuje do atmosfery czasów. Albo znakomity Czarny czwartek przypominający krwawo tłumioną walkę protestujących robotników w Gdyni i w Gdańsku w roku 1970, film, który powstał w czasach kultu Polski bezmyślnej, kiedy programowo odwracano się od powagi i dramatyczności naszej tożsamości historycznej. I wreszcie Smoleńsk, na którego realizację artysta zdecydował się wbrew jazgotowi ówczesnej trzymającej władzę politycznej, dziennikarskiej i artystycznej elity. Dzieło Antoniego Krauzego jest zbyt bogate i różnorodne, by poddawało się jednoznacznym uogólnieniom. Ale łatwo tam dostrzec przynajmniej jeden wyróżniający się wątek, od Palca Bożego do Smoleńska. Jest to wątek prawdy, tej wewnętrznej, którą każdy człowiek chciałby znaleźć w sobie, a nie znalazłszy, popada w udrękę, oraz tej prawdy zewnętrznej, opisującej świat, w jakim żyjemy, a która jest nieustannie zaciemniana, fałszowana wbrew naszej woli, a często za naszym przyzwoleniem. I filmy Antoniego Krauzego też mają swoich ludzi osobnych, którzy mimo trudności starają się – w niełatwych sytuacjach bolesnej polskiej historii ostatnich dziesięcioleci – odnaleźć tę prawdę w sobie, a także dostrzec ją poza sobą. Nagrodę im. Lecha Kaczyńskiego otrzymują dwaj twórcy, których łączy coś więcej niż bliskie pokrewieństwo i wspólnota nazwiska. Ich dzieła uczyniły nasze życie lepszym w tym sensie, że w świecie zachwianych norm i kryteriów, w świecie wchłaniającym sztukę i artystów na swoje potrzeby dzieła te przywracały nam wiarę w niezależne od kaprysów epoki normy i kryteria, a tym samym wiarę w sens sztuki i godność artysty. Są i zawsze byli artyści, czasami znakomici, którzy tworzyli wybitne dzieła, lecz mimo wszystko poddające się zmieniającym się koniunkturom i wdające się z nimi w niejednoznaczne romanse. Otóż Andrzej Krauze i Antoni Krauze do takiej grupy nie należą. Oni żyli i działali, od początku będąc całkowicie i konsekwentnie poza koniunkturami, świadomi, że świat ze swoją przemocą i swoimi pokusami, ze swoimi mistyfikacjami i powszechnym konformizmem udającym niezależność wymaga ze strony twórców dzielności. I tej dzielności, wiernej towarzyszce ich wspaniałych artystycznych osiągnięć składamy tą nagrodą hołd. Laudacja prof. Ryszarda Legutki wygłoszona na uroczystości przyznania Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego w Warszawie 20 maja.


18| czas przeszły teraźniejszy

Dwóch Staszków

Włodzimierz Fenrych

S

taszek Pietraszko wracał wieczorem do domu studenckiego Żaczek, kiedy w drzwiach spotkał swego starego kumpla, Staszka Pyjasa. Pyjas nie odpowiedział na powitanie, szedł cicho w towarzystwie dziwnego mężczyzny niewyglądającego na studenta. Pietraszko w zdumieniu spoglądał jeszcze przez chwilę za nimi, aż zniknęli w mroku. Nazajutrz wcześnie rano dziewczęta pracujące w barze przy ulicy Szewskiej w Krakowie znalazły w sąsiedniej bramie, numer siedem, ciało młodego człowieka leżącego twarzą do ziemi, koło jego głowy była kałuża krwi. Wezwały milicję, wkrótce mundurowi przybyli na miejsce i zaczęli zbierać informacje. Zmarłego zidentyfikowali jako Staszka Pyjasa, ustalili, że zmarł o trzeciej nad ranem w wyniku ran głowy. Wkrótce jednak musieli przerwać dochodzenie, bowiem nagle i bez żadnych wyjaśnień sprawę przejęła Służba Bezpieczeństwa i następnego dnia krakowska prasa opublikowała wyniki ich dochodzenia: „Staszek Pyjas w wyniku zamroczenia alkoholowego spadł ze schodów i zabił się”. Obszerny gotycki kościół Dominikanów w Krakowie nie był w stanie pomieścić wszystkich, którzy przyszli na mszę żałobną za Staszka, wielu musiało stać na zewnątrz; jeszcze więcej zebrało się tego samego wieczoru na ulicy Szewskiej, kilka tysięcy, ze świecami, pochodniami, czarnymi sztandarami. Z Szewskiej milcząca kolumna przeszła ulicą Grodzką na Wawel, u którego stóp odczytana została deklaracja: „W obliczu śmierci naszego kolegi Staszka Pyjasa postanowiliśmy utworzyć Studencki Komitet Solidarności, którego celem jest ujawnianie i zwalczanie bez użycia przemocy nadużyć władzy skierowanych przeciwko naszemu środowisku...”.

W

arszawski kościół św. Anny też nie mógł pomieścić wszystkich, którzy przyszli na mszę żałobną za Staszka. Nie było jednak deklaracji, nie było demonstracji, bowiem wszyscy, którzy mogliby poprowadzić demonstrację lub odczytać deklaracje spędzali ten czas w pudle. Służba Bezpieczeństwa uderzyła: obecność niektórych osób na mszy żałobnej może zagrażać porządkowi publicznemu. Siostra Alma z franciszkańskiego klasztoru przy ulicy Piwnej w Warszawie na Starym Mieście kilkaset metrów od Zamku Królewskiego, co tydzień zmieniała bukiety kwiatów w swym kościele. Przed wstąpieniem do klasztoru skończyła Akademię Sztuk Pięknych i jej układy kwiatowe były prawdziwymi dziełami żywej sztuki, kilka wspaniałych bukietów w różnych miejscach kościoła, był to prawdziwy kościół kwiatów. Na początku czerwca stał się jeszcze bardziej kwiecisty – przez jeden tydzień nieznani ludzie przynosili naręcza kwiatów i przymocowywali je do kraty oddzielającej jedną z bocznych kaplic od nawy, gdy w tej kaplicy siedziała grupa pielgrzymów do Canterbury: robotnicy z Radomia i Katowic, rudobrody wykładowca uniwersytecki z Poznania, biało odziany przeor dominikańskiego klaszto-

ru, żydowskiego pochodzenia członek centralnego komitetu przedwojennej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, był nawet hipis z Wrocławia z długimi kręconymi rudymi włosami i brodą, który przed paru laty podróżował po Indiach. Oni tam byli po to, by nic nie jeść, pościli cały tydzień, przyjmując tylko cztery rodzaje napojów: zimna woda, ciepła woda, zimna woda z solą, ciepła woda z solą; tylko ci spośród nich, którzy byli praktykującymi katolikami przerywali post każdego ranka, by przyjąć Komunię Świętą. Ale tak naprawdę to nie był post tylko głodówka w proteście przeciwko więzieniu robotników uczestniczących w strajkach poprzedniego roku oraz tych aktywistów KOR, którzy organizowali msze żałobne. Władza nie zamierzały jednak ulegać jakimś naciskom, władzy nie interesowało to, co się dzieje w kościołach, władza to byli niewierzący towarzysze zahartowani w walce z imperializmem, oni wierzyli w imperializm, w agentów, w CIA, głodujący byli z pewnością agentami międzynarodowego imperializmu, przecież nawet prezydent Carter nie domagał się uwolnienia członków KOR? Ale członkowie Komitetu Obrony Robotników nie byli więźniami politycznymi, to byli pospolici przestępcy winni rozpowszechniania wiadomości godzących w interesy PRL i powinni być ukarani z całą surowością socjalistycznej sprawiedliwości, czyli przesiedzieć parę lat w puszce. Siedzieli tam wciąż, gdy w połowie czerwca w jednej z sal Uniwersytetu Warszawskiego odbywało się „spotkanie międzywydziałowe”, było tam około dwudziestu studentów omawiających ostatnie wydarzenia – przede wszystkim czy utworzyć Studencki Komitet Solidarności podobny do tego w Krakowie. Wygadana dziewczyna z licznymi piegami na nosie imieniem Ula argumentowała za: – Nie możemy zostawać w tyle za innymi. Jak dotąd nasz uniwersytet jest najbardziej aktywny w Polsce. Chłopak z bródką i w okularach imieniem Ludek wydawał się być również za, choć w kwiecistych słowach doradzał ostrożność, natomiast ktoś inny sądził, że utworzenie ciała w tak oczywisty sposób opozycyjnego odstraszyłoby większość studentów i że takie spotkania międzywydziałowe, firmowane przez SKS byłyby niemożliwe. Po półgodzinnej dyskusji bez żadnych wniosków spotkanie się skończyło. Oprócz studentów z Warszawy był tam też Włodek, który został po spotkaniu przedstawiony chudemu chłopakowi, przez całe spotkanie siedzącemu cicho w kącie bez słowa. – To jest Stefan, o dzisiejszym spotkaniu z nim rozmawiaj. – To ty jesteś ten gość z Poznania? – zapytał Stefan. – Czy możesz być przed moim domem o ósmej na Pięknej? O ósmej Włodek szedł w kierunku bramy przy Pięknej, stało tam dwóch facetów, kołnierze ich wojskowych kurtek podniesione dla ochrony przed wiatrem. Jeden z nich to był Stefan. – Idziemy – powiedział na widok Włodka i poszli na przystanek autobusowy. Zaczynało właśnie padać, a kiedy wsiedli do autobusu lunęło. – Musimy uważać – powiedział ten drugi – nie jestem pewien, czy nie mam ogona. Myślę, że nie, ale jeśli mam, to musimy go zgubić. Jechali przez Warszawę, przekroczyli Aleje Jerozolimskie, autobus był zapchany, okna zamglone, na zewnątrz było wpierw fioletowo, a potem zupełnie ciemno. Jechali długo, więcej niż godzinę, wysiedli na ostatnim przystanku, był to koniec miasta i las zaczynał się o kilkaset metrów dalej, poszli prosto w tym kierunku. Nikt za nimi nie szedł, nie padało już, tylko ziemia pachniała wilgocią, zaczynały się unosić smugi mgły. Szli leśnymi drogami w ciemności skręcając gdzieś na każdym rozdrożu, w końcu po jakichś dwóch godzinach ten drugi chłopak powiedział: – To musi być gdzieś tu. Zeszli z drogi i szli dalej przez krzaki, aż w końcu wyszli

Krakowskie Czarne Juwenalia po śmierci Staszka Pyjasa. Zdjecie operacyjne Służby Bezpieczeństwa (zbiory IPN)

na małe ognisko i grupkę ludzi zgromadzonych wokół. Większość z nich to byli studenci, niektórzy obecni kilka godzin wcześniej na „spotkaniu międzywydziałowym”. Jeden był o kilka lat starszy, w wieku sugerującym, że był studentem dziesięć lat wcześniej, wszyscy mówili do niego Paweł. Byli to ludzie z innych miast, przede wszystkim z Krakowa, członkowie SKS-u, chłopak z czarnymi kędziorami i brodą jak Marks oraz pulchna dziewczyna. Chłopak argumentował gorąco, gestykulując, jego kędziory całkiem długie fruwały bezładnie wokół głowy. Mówił, że krakowscy studenci zrobili pierwszy krok, ale nie powinni być pozostawieni na lodzie. Dziewczyna też nie siedziała cicho, oboje byli wygadani, podczas gdy niektórzy z warszawskich studentów przytoczyli argumenty podniesione na spotkaniu międzywydziałowym: – Słuchaj Bronek, większość studentów będzie… Chłopak miał na imię Bronek, dziewczyna – Lilka, mieszkała przy Grodzkiej w Krakowie.

C

zy wie ojciec, gdzie mieszka Lilka Batko? – Włodek pytał mnicha o czerwonej twarzy w krużgankach krakowskiego klasztoru dominikanów. – Właśnie autostopem przyjechałem z Poznania, żeby ją spotkać. Lilkę. – Nie znam jej adresu, ale to jest tu niedaleko, na Grodzkiej, czwarta brama po prawej stronie, drugie piętro chyba, zobaczysz jej nazwisko na drzwiach. Włodek poszedł na Grodzką. Z pewną trudnością znalazł drzwi, jako że pomiędzy ponumerowanymi bramami wiodącymi do mieszkań były tam znacznie większe i jaśniejsze drzwi sklepów, które w numeracji się nie liczyły. Czwarta brama była wąska i mroczna, żadna ściana nie stała tam prosto, wielkie średniowieczne cegły ledwo pobielone, beczkowe sklepienie nad głową, skrzypiące antyczne schody. W pewnym momencie przejście było tak niskie, że Włodek musiał się pochylić i zdjąć plecak, żeby przejść, ale znalazł w końcu nazwisko na drzwiach i nacisnął guzik dzwonka. Otworzył Bogusław, wysoki chłopak z rudą brodą, spotkali się już raz kilka lat wcześniej. – Jestem Włodek Fenrych z Poznania, chciałbym się czegoś dowiedzieć o SKS-ie. – Wejdź – Bogusław poprowadził Włodka korytarzykiem, na końcu którego były drzwi, a za drzwiami, ku zdumieniu Włodka, toaleta, ale dalej znowu były drzwi i duży pokój. Była tam Lilka i jeszcze jeden chłopak przemierzający pokój z kąta w kąt wielkimi krokami i mówiący bez ustanku. Zdawał się w ogóle nie zauważać, że ktoś wszedł, rzucił tylko cześć, i nadawał dalej. Wyglądał na osobę tak zajętą swoimi myślami, że zapominającą o własnym wyglądzie: włosy długie do ramion robiły wrażenie tłustawych, broda przycięta krótko, ale mimo to udawało się jej wyglądać na bezładną i rosnącą we wszystkich kierunkach naraz, szara marynarka robiła wrażenie drugiej świeżości, buty były nie tylko zadep-


czas przeszły teraźniejszy |19

SKS. Londyn – Kraków O znaczeniu przyjaźni i pomocy polskim opozycjonistom. Z Kazimierzem Stepanem rozmawia Ewa Stepan

N

tane, ale też niemodne. – … i nie rozumiem, dlaczego Wolna Europa nic o nas nie mówi, tylko o Warszawie, my naprawdę potrzebujemy trochę rozgłosu... –To jest Lesław Maleszka – powiedział Bogusław – też członek SKS-u. A to jest Włodek Fenrych z Poznania, przyjechał tutaj, żeby się dowiedzieć o naszej działalności. – Co chcesz wiedzieć? – Lesław nagle zatrzymał się pośrodku pokoju i obrócił się w stronę Włodka. – Cokolwiek; na przykład jak to było dokładnie ze Staszkiem Pyjasem? – Nie mamy żadnej wątpliwości, że był zamordowany przez bezpiekę – Lesław podjął znów marsz po przekątnej pokoju – a pewne fakty wskazują na to, że myśmy mieli być oskarżeni o to morderstwo. To był czysty przypadek, że protest w sprawie anonimów złożyliśmy prokuratorowi kilka dni wcześniej. – Jakich anonimów? – Nic nie wiesz o anonimach? Niektórzy z nas dostali anonimowe listy, w większości pocztą, jeden był wrzucony przez okno, wszystkie obrzucały Staszka wyzwiskami, twierdząc, że jest agentem bezpieki i sugerując, że „trzeba go wykończyć”. Można sobie wyobrazić szybką akcję przeszukań i te listy służące za „dowody”. Ale ostatnio mamy tego nowego świadka w sprawie, Pietraszkę, który pochodzi z tej samej wsi i znał Pyjasa jeszcze ze szkoły. Tu w Krakowie mieszkali w tym samym akademiku i Pietraszko mówi, że wieczorem przed morderstwem widział Staszka eskortowanego przez dziwnego człowieka. Pietraszko nigdy nie popierał KOR-u i jest działaczem SZSP (Socjalistyczny Związek Studentów Polskich), ale morderstwo to inna sprawa; mówi, że rozpoznałby tego człowieka i gotów jest zeznawać przed sądem – Maleszka brzmiał bardzo przekonująco, nie wiedzieliśmy wtedy, że spotykał się z tymi dziwnymi ludźmi i opowiadał im o nas. Później był ten 22 lipca, data, którą polscy komuniści postanowili czcić, bo w 1944 roku grupa obywateli radzieckich polskiego pochodzenia, których niejaki Jusuf syn Wisariona wybrał na ochotnika do utworzenia „rządu niepodległej Polski”. Wybrali tę datę parę dni po tym, jak armia sowiecka przekroczyła Bug, wskazany w Jałcie jako wschodnia granica „niepodległej Polski”, na ogłoszenie swojego manifestu. Tak ogólnie to nie był to zły dzień: każdego roku wolny od pracy, wolny od szkoły, zazwyczaj piękna słoneczna pogoda, a co pięć lat amnestia generalna. W roku 1977 też była amnestia (mimo że poprzednia była tylko trzy lata wcześniej) i obejmowała wszystkich tych, którzy zamawiali msze żałobne w maju i tych, którzy rok wcześniej wzięli udział w strajkach, tak że dla dysydentów był to dzień ulgi; tylko dla nieszczęsnego Pietraszki miał on wróżyć co innego. Pietraszko nie był wcale dysydentem, wręcz przeciwnie, otwarcie popierał system ustanowiony 22 lipca 33 lata wcześniej, zapisał się do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich i ta właśnie organizacja wezwała go na obóz szkoleniowy w Bieszczadach, nad brzegiem Jeziora Solińskiego. Pojechał tam 30 lipca, a 1 sierpnia jego ciało zostało znalezione w trzcinach...

Należę do generacji, która wchodząc do czyjegoś mieszkania, bezczelnie przypatruje się regałom z książkami, skanując tytuły. Po książkach poznasz człowieka – mawiano wówczas. Nie do końca to prawda, ale znalezienie ciekawych, podobnych czy tych samych pozycji w księgozbiorach nowo poznanych ludzi otwierało przestrzeń poznawczą. Zatem antologia poezji Słowackiego „Ja Orfeuszˮ wydana na fali odwilży w Polsce w 1978 roku, a zauważona w 1983 roku na półce Kazimierza Stepana, nie mogła pozostać przeze mnie niezauważona. Co więcej, antologia ta była zaopatrzona w dedykacje i podpisy wielu znanych mi w Krakowie osób oraz kilku moich serdecznych przyjaciół z lat studenckich. Wspólni znajomi zbliżają bardziej niż literatura i zainteresowania. Dziś powtórzyłam mężowi pytanie, jakie, zaskoczona odkryciem, zadałam mu (wtedy tylko koledze o niebieskich oczach) 35 lat temu, trzymając w ręku tomik Słowackiego. Pytanie, skąd zna tych ludzi, przywołało wspomnienia: – Jako student byłem zaangażowany w czynną obronę praw człowieka w Wielkiej Brytanii. W latach 1970-1973 byłem prezesem Zrzeszenia Studentów i Absolwentów Polskich na Uchodźstwie. Współorganizowałem demonstracje i wiece wspierające strajkujących robotników na Wybrzeżu. Później blisko współpracowałem z Andrzejem Stypułkowskim, dyrektorem Polonia Book Fund, i kolportowałem ich publikacje. Tak poznałem osoby wspierające opozycję demokratyczną w Polsce, między innymi Pawła Bąkowskiego i Piotra Jeglińskiego. W listopadzie 1977 roku Paweł Bąkowski, bliski współpracownik KSS-KOR, współorganizował wówczas w Wenecji wystawę: Biennale on Dissent. To była wyjątkowa, wielka sprawa, pokazano wolną literaturę całego bloku wschodniego – wolne myśli ludzi, którzy odważyli się publikować poza cenzurą. Był to wspaniały obraz działalności wolnościowej. Pawłowi zależało, by polską część tej wystawy pokazać w Londynie. Tak zaczęła się nasza współpraca. W styczniu 1978 roku nastąpiło otwarcie tej wystawy w POSK-u. Po raz pierwszy niezależny, wolnościowy ruch społeczny w Polsce ujrzał światło dzienne w Londynie, na dużą skalę. W międzyczasie, 7 maja 1977 roku, w Krakowie SB zamordowała studenta UJ Stanisława Pyjasa. Paweł Bąkowski współorganizował słynny Czarny Marsz, po którym kilka dni później – 15 maja powstał Studencki Komitet Solidarności (SKS) w Krakowie. Latem 1978 pojechałem po raz pierwszy do Polski, by bliżej poznać kraj i ludzi, o których już dużo słyszałem, przekazać im matryce do drukarek, książki wydrukowane na Zachodzie oraz pieniądze. Paweł poznał mnie z działaczami opozycji demokratycznej – Jackiem Kuroniem, Janem Józefem Lipskim, Mirkiem Chojeckim, Adamem Michnikiem i Wojtkiem Onyszkiewiczem, z którym nawet drukowałem „bibułę”. W Krakowie zostałem przyjęty w środowisku SKS-owców bardzo serdecznie. Jeździliśmy po Polsce w różnych konfiguracjach, od Dębek po Zakopane. Czułem się jednym z nich. To był piękny, ciekawy czas. Nawiązane wówczas przyjaźnie pozostały żywe do dziś. A tymczasem powrót do Londynu okazał się prawdziwym zderzeniem z rzeczywistością

państwa policyjnego. Na Okęciu czekało na mnie sześciu panów z SB. Osobista rewizja trwała długo i samolot odleciał beze mnie. Po kilkugodzinnym oczekiwaniu na następny samolot znów zostałem poddany kolejnej, podobnej rewizji. Zrozumiałem wówczas, że system działa przez upokorzenie. Skonfiskowano mi zdjęcia opozycjonistów, jakie dostałem od Mirka Chojeckiego, podziemną prasę oraz pamiątki od własnej rodziny. Doświadczyłem i zrozumiałem wiele przez te siedem tygodni spędzonych wśród opozycjonistów, wiedziałem, jak rozmawiać z posłami i lobbować polski niezależny ruch studencki i demokratyczny. Po powrocie nawiązałem kontakty z posłami Partii Konserwatywnej do parlamentu brytyjskiego – sir Bernardem Braine, Davidem Atkinsonem. Organizowałam spotkania posłów z intelektualistami opozycji. Wiedziałem, że grupy opozycyjne stanowią czołówkę moralną i intelektualną Polski, a ja mogę ułatwić im kontakty w środowisku polityków i intelektualistów brytyjskich. Dla Alana Tyrrella, posła do Parlamentu Europejskiego, zredagowałem rezolucję potępiającą aresztowanie opozycjonistów za uczczenie Dnia Odzyskania Niepodległości Polski, 11 listopada 1918 roku.

ciąg dalszy > 20


nowy czas | maj-czerwiec 2017 (230-231)

Działacze Studenckiego Komitetu Solidarności z wielu ośrodków akademickich przed Kościołem Dominikanów w Krakowie, z duchowym opiekunem o. Andrzejem Kłoczowskim

Ciąg dalszy ze str. 19 W lipcu 1980 roku pojechałem znów do Krakowa, tym razem z Alasdairem Huttonem, również posłem do Parlamentu Europejskiego, by poznać go z członkami opozycji i dostarczyć KSS-KOR pieniądze oraz specjalnie wyprodukowane przeze mnie samoprzylepne znaczki z napisem SKS. Jak się okazało, moje wszystkie spotkania w Krakowie z ludźmi SKS-u skrzętnie, a nawet przesadnie, relacjonował dla SB ich tajny współpracownik, a wówczas mój znajomy, Leszek Maleszka, o czym dowiedziałem się z akt IPN-u. Jacyś inni donosiciele bardzo dokładnie notowali, co robił Alasdair Hutton, oraz zapisywali moje rozmowy z Bogdanem Borusewiczem i Anną Walentynowicz w Gdańsku. Towarzysz Kania, ówczesny pierwszy sekretarz PZPR, otrzymał 8 sierpnia 1980 pismo informujące go o moim zachowaniu „podczas podróży po Polsce wskazującym na b. dobrą znajomość […] zasad działalności wywiadowczej”, co wskazywało na „wysokie prawdopodobieństwo, iż jest on co najmniej dobrze przeszkolonym agentem wywiadu brytyjskiego” (co było oczywistą nieprawdą). Dalej napisano, że charakter mojego pobytu w Polsce jest „dywersyjny” i zaświadczono o celowości „wydalenia [mnie] poza granice PRL jako osoby niepożądanej”. Dostałem 24 godziny na opuszczenie kraju bez możliwości powrotu. Mogłem tylko pomagać walczącym kolegom z Londynu. Stan wojenny zastał kilku działaczy KOR-u i SKS-u poza Polską, utworzyły się ośrodki pomocy „Solidarności”. To był już kolejny rozdział w walce z systemem i w walce o niepodległość. Dziesięć lat temu założyciele i sympatycy SKS-u w Krakowie założyli Stowarzyszenie Maj’77, którego przewodniczącym został Bogusław Sonik. Z okazji czterdziestolecia powstania SKS w Krakowie zainicjowało uroczyste rocznicowe obchody, na które otrzymałem zaproszenie. Okazana mi pamięć i serdeczność bardzo wiele dla mnie znaczyły. Razem z Pawłem Bąkowskim otrzymaliśmy odznaczenia SKS-u Pro Virtute. Koledzy i przyjaciele sprzed lat – spotkaliśmy się na uroczystościach upamiętniających odwagę i poświęcenie młodych ludzi, którzy chcieli swobodnie myśleć i oddychać. Paweł Bąkowski przyleciał z USA, gdzie mieszka od wielu lat, Grześ Małkiewicz (rzecznik SKS-u krakowskiego), Włodek Fenrych (współzałożyciel SKS-u w Poznaniu) i konsul Krzysztof Grzelczak (rzecznik SKS-u wrocławskiego) i ja z Londynu, wielu mieszka i aktywnie działa w Polsce. Cieszę się, że skwer przed domem studenckim „Żaczek”, nosi imię Studenckiego Komitetu Solidarności. Jest tam pamiątkowy monument ze zdjęciami osób tworzących SKS. ••• Studia na teatrologii w Krakowie rozpoczęłam rok po śmierci Staszka Pyjasa. W „Żaczku” nie mieszkałam, ale było to miejsce wielu ciekawych nocnych rozmów w gronie – jak się okazało – wspólnych znajomych moich i Kazika. Los porozrzucał nas po świecie a czas wyrzeźbił nasze charaktery. To, co pozostało i połączyło wielu na zawsze, to siła wiary w słuszność sprawy, moc działania, odwaga, poświęcenie, szacunek, pasja i lojalność.

Rozmawiała: Ewa Stepan

„Solidarność” narodziła się w Krakowie

T

akimi słowami prezydent Andrzej Duda powitał zgromadzonych w Collegium Novum działaczy Studenckiego Komitetu Solidarności powstałego 40 lat temu pod Wawelem. Taki tytuł nosiła też zaprezentowana na krakowskich Plantach wystawa dokumentująca działania studentów, którzy zbuntowali się przeciwko systemowi. Byli wśród nich dzisiejsi nowoczasowi współpracownicy: Włodek Fenrych i Janusz Pierzchała, a także Konsul RP w Londynie Krzysztof Grzelczyk. Związek Studenckiego Komitetu Solidarności z „Solidarnością” coraz częściej podkreślają historycy. Jak pisał prof. Andrzej Chwalba: Bez SKS nie byłoby NZS, gdyby nie ostatni człon nazwy SKS – solidarność – związek o takiej nazwie by nie powstał. Nie powstałaby solidarnościowa formacja i tradycja, nie powstałby mit „Solidarności” jako znak rozpoznawczy i marka współczesnej Polski. Z natury nie lubię takich rocznicowych uroczystości, tym bardziej że z upływem lat grupa dwudziestokilkulatków mocno się postarzała i przepotwarzyła w grupę weteranów. Ale silne więzy towarzyskie pozostały. Tegoroczna rocznica była tym ważniejsza, że środowisko Studenckiego Komitetu Solidarności zostało oficjalnie przywrócone na mapę kontestatorów systemu komunistycznego. Kiedy powstawał wolny związek zawodowy i obrał nazwę „Solidarność”, byłem z tego dumny, ale z czasem nasz ruch (z różnych powodów) zepchnięto na margines historii. Kiedy więc prezydent Andrzej Duda wielokrotnie podkreślił, że „Solidarność” narodziła się w Krakowie, była to swego rodzaju historyczna korekta. Studencki Komitet Solidarności był zjawiskiem elitarnym, ale też hałaśliwym. Jego tkankę tworzyła polityka i młodzieńczy bunt. Niezgoda na represyjny, totalitarny system i niezgoda na szarość tego systemu. Kwestionowanie autorytetów – co akurat nie było trudne, bo autorytety wydmuszki wręcz prowokowały do zdetronizowania. Kiedy doszło do próby zniszczenia pomnika Lenina w Nowej Hucie, byliśmy zabierani przez SB na wyjaśniające przesłuchania celem wykluczenia nas z udziału w akcie terrorystycznym. Agentom nie udawało się dowieść mnie na komendę. – Zgłoś się sam – radzili przyjaciele – trzeba ten epizod zamknąć. A ja powtarzałem, że nie był to akt terrorystyczny, lecz estetyczny, niezgoda na brzydotę i hipokryzję w przestrzeni publicznej. W końcu wybrałem rozwiązanie kompromisowe i usiadłem nieopodal esbec-

kiej siedziby. W chwilę potem zostałem aresztowany i zabrany na komisariat. W kieszeni miałem dowód – bilet na pociąg dalekobieżny potwierdzający moją nieobecność w Krakowie w czasie „zamachu” na Lenina. Pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia KOR wydawał oświadczenia, a na ulice wychodzili studenci z SKS-ów. Docieraliśmy również do zakładów pracy, co zwykle kończyło się aresztem. Inicjatywa środowiska KOR-u – Latający Uniwersytet, odniosła sukces dzięki wsparciu SKS-ów w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu i Warszawie. Nie wszyscy mieli polityczną motywację i stosowną świadomość. Najbardziej jednoczył nas bunt. Budowaliśmy wokół siebie przestrzeń wolności, to było najważniejsze doświadczenie. I być może dlatego, patrząc na tę młodzieńczą aktywność po latach, rozumiem, że choć nasze drogi rozeszły się, nadal pozostajemy jedną rodziną. Obchody 40-lecia powstania Studenckiego Komitetu Solidarności przygotowali moi przyjaciele. Ogrom pracy i zaangażowania. Podczas uroczystej sesji Rady Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, Studenckiemu Komitetowi Solidarności został przyznany Brązowy Medal Cracoviae Merenti. Uroczystość poprzedziło odegranie hejnału mariackiego, a laudację na cześć SKS-u wygłosił prezydent miasta Krakowa Jacek Majchrowski. Była też część artystyczna – piosenki Kaczmarskiego i Grechuty śpiewała Joanna Słowińska. Jacek Kaczmarski towarzyszył nam od początku swojej kariery. To właśnie w 1977 roku, kilka dni przed powstaniem SKS-u, na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie otrzymał pierwszą nagrodę za wykonanie ballad Mury i Obława, które dodawały nam otuchy w następnych latach. Pieśń Marka Grechuty Wolność powstała później, ale jej przesłanie doskonale oddaje klimat tamtych lat. Nie godziliśmy się na reglamentację wolności przez opresyjny system. Na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie o znaczeniu Studenckiego Komitetu Solidarności mówił prezydent RP Andrzej Duda, odbyła się też sesja naukowa. – 40 lat temu prowadzili nas do wolnej Polski – powiedział prezydent. – To oni wtedy najpierw kontestowali sytuację, w której żyli, dyskutowali między sobą, wymieniali poglądy, dzielili się lekturami. To oni zdecydowali się wspierać KOR wzburzeni tym, co stało się w Płocku, Radomiu i Ursusie w 1976 roku […] To oni właśnie wraz ze swoimi przyjaciółmi w 1977 roku nie pozwolili przejść obojętnie ani Krakowowi, ani Polakom, ani braci studenckiej w całej Polsce nad śmiercią swojego przyjaciela Staszka Pyjasa, brutalnie zamordowanego przez SB. – Działanie przeciwko władzy z podniesioną przyłbicą i ze świadomością zagrożenia – aresztowania czy nawet śmierci – wymagało w tamtych czasach niezwykłej odwagi – podkreślił prezydent i przywołał słowa późniejszego hymnu „Solidarności”: Bo lepiej, byśmy stojąc umierali,niż mamy klęcząc na kolanach żyć”. Andrzej Duda wspominał też, że kiedy był pięcioletnim dzieckiem, do jego mamy – pracownika naukowego, podeszli studenci i powiedzieli, że juwenalia muszą zostać przerwane, bo milicja zabiła studenta. – Pamiętam tę chwilę, jak dziś. Zrobiło to na mnie wstrząsające wrażenie – mówił. – Mam ogromne poczucie szacunku dla państwa. Szacunku. Podziwu. W jakimś sensie byliście państwo i jesteście nadal bohaterami nie tylko Rzeczypospolitej, ale także i mojego dzieciństwa, bo to właśnie studenci z tamtego czasu byli tymi, którzy mieli odwagę, którzy się nie bali, którzy szli z uśmiechem kontestować ustrój, kontestować władzę, wiedząc, jak ogromne jest zagrożenie. Te piękne słowa prezydenta RP towarzyszyły nam przez kolejne dni uroczystości rocznicowych. Przed domem studenckim „Żaczek”, gdzie skwer nazwano imieniem Studenckiego Komitetu Solidarności i w gmachu Sejmu RP, gdzie poświęcono nam specjalną sesję i pokazano wystawę przygotowaną przez IPN. Grzegorz Małkiewicz


polemika |21

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (230-231)

Przeciw zniesławianiu szefa MON-u

Janusz Pierzchała

Z

dużym oburzeniem przyjąłem zamieszczoną w ostatnim, 229 numerze „Nowego Czasu” krytykę ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza w felietonie Wacława Lewandowskiego Największy szkodnik. Niewielu jest bowiem w Polsce ludzi tak zasłużonych dla sprawy niepodległości Polski oraz dla sprawy demontażu w niej instytucji komunistycznych i rosyjskich siatek agenturalnych, jak obecny minister obrony narodowej, syn zamordowanego przez UB w 1949 docenta Zdzisława Macierewicza, działacza powojennego podziemnego Stronnictwa Pracy. Redaktor naczelny „Nowego Czasu” – jako działacz opozycji przedsierpniowej – powinien te sprawy dobrze znać i pamiętać. Nie jemu więc, ale czytelnikom chcę przypomnieć, aby trochę od historii zacząć, że Komitet Obrony Robotników (KOR) zakładało w 1976 dwóch ludzi: właśnie Antoni Macierewicz oraz Piotr Naimski, instruktorzy harcerscy warszawskiej „Czarnej Jedynki”, drużyny noszącej czarne chusty na pamiątkę po straconych przez Rosjan w 1864 członkach Rządu Narodowego. Mówił o tym, to znaczy o tej roli Antoniego Macierewicza, otwarcie Jacek Kuroń, człowiek mu niezbyt życzliwy, na pierwszym spotkaniu z młodzieżą Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie, w jesieni 1977 roku. Wcześniej, w maju 1977, to właśnie Antoni Macierewicz (wraz z Pawłem Bąkowskim i Krzysztofem Łazarskim) był organizacyjnie (1500 ulotek Oświadczenia KOR) u kolebki narodzin krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności. Aresztowany przez SB, nie wziął udziału w obu manifestacjach 15 maja. Wypuszczono go dopiero 23 lipca. Wydawany przez Antoniego Macierewicza od października 1977 miesięcznik, później tygodnik, „Głos” od samego początku swego istnienia wpisał się (obok „Opinii” ROPCiO i kilku tylko jeszcze tytułów) w nurt środowisk stawiających sobie za horyzont polityczny: niepodległość kraju i obalenie ustroju komunistycznego. Było to w sytuacji, gdy co najmniej połowa tak zwanej opozycji (głównie lewicowi dysydenci) marzyła o „finlandyzacji” Polski i „humanitaryzacji” ustroju socjal-komunistycznego, i na tym kończyły się mniej więcej jej ambicje, a słowo „niepodległość” budziło ledwie skrywaną złość. Literaci zaś chcieli jeszcze, aby znieść cenzurę i zwiększyć przydział papieru na książki.

Ó

wczesnym i późniejszym życiorysem politycznym i dokonaniami Antoniego Macierewicza można by obdzielić nieźle kilka osób. Od września 1980 był współtwórcą i kierownikiem Ośrodka Badań Społecznych NSZZ „Solidarność” oraz członkiem zespołu doradców Komisji Krajowej Związku. 13 grudnia

1981 został członkiem komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej. Więziony w Iławie i Kielcach, uciekł w listopadzie 1982 roku z OZ w Łupkowie, dzięki pomocy ordynatora szpitala w Sanoku, dr. Lewka. Ukrywał się do 1984, redagując swój ukochany „Głos” (który wychodził do 2007, czyli 30 lat). Odrzucił pryncypialnie udział w rozmowach „okrągłego stołu”, widząc z daleka, że dokonuje się tam zdrada interesów Polski i ideałów pierwszej „Solidarności”. Wystąpił wtedy nawet z Klubu Dziekania, gdy ten pożeglował w stronę ugody z komunistami. Współtworzył Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, którego był wiceprezesem i z którego został usunięty za ujawnienie prezesa Wiesław Chrzanowskiego jako byłego TW („on albo ja!” – miał powiedzieć wtedy Chrzanowski). Antoni Macierewicz zaistniał powszechnie w świadomości społeczeństwa jako wykonawca sejmowej uchwały lustracyjnej z 28 maja 1992 roku. Uchwała była ułomna – obejmowała tajnych współpracowników UB i SB, nie obejmowała natomiast tajnych agentów WSW – i nie została też ze względu na pośpiech całkowicie wykonana; nie ujawniono tajnych współpracowników SB wśród wojewodów, sędziów i prokuratorów. Na to nie było już czasu. Niedługo po obaleniu rządu Olszewskiego przez sprzymierzonych TW i ich protagonistów Antoni Macierewicz mówił do przygnębionej wydarzeniami publiczności – zgromadzonej w auli krakowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej – iż ma głęboką świadomość, że nad polską suwerennością zatrzaskuje się wieko na długie lata. Mówił, niestety, prawdę. Zawsze miał wyostrzoną i jasną świadomość stanu, w jakim znajdowała się Polska. A jednak coś z tej napoczętej przez niego i zdławionej przez zdradę lustracji zostało. Wałęsa „Bolek” nigdy już nie odzyskał społecznego zaufania. Jego mit – kamień węgielny zmowy „okrągłego stołu” – kruszał i rozpadał się z roku na rok, Unia Demokratyczna przepoczwarzała się jak paskudny owad kilkakrotnie, aby utrzymać się z czerwonymi przy władzy. Polska czekała jednak 13 lat, zanim siły niesłużące obcym doszły znowu do władzy, nie na długo zresztą. Od czasu nocy czerwcowej 1992 Antoni Macierewicz budził i budzi wśród lewicowców i liberałów nienawiść porównywalną tylko z obecną nienawiścią do Jarosława Kaczyńskiego. Obelgi, pomówienia, kłamstwa, szyderstwa i kpiny… i wściekły jazgot zdominowanych przez okrągłostołowe „elity” mediów. Rozpowszechniano pomówienia, że jest rumuńskim żydem, że był maoistą, chegewarystą, a nawet sympatykiem marksistowskiej teologii wyzwolenia. Kwestionowano jego wykształcenie, intencje, religijność i zrównoważenie psychiczne. Zaaranżowano nawet bandycki napad na jego wiekową matkę.

A

ntoni Macierewicz odbył potem dalszą, trudną i ciernistą drogę polityczną (Akcja Polska, Ruch Odbudowy Polski, Ruch Patriotyczny), zanim w roku 2006 premier Jarosław Kaczyński powierzył mu (Macierewicz nie należał wtedy do PiS) stanowisko wiceministra obrony narodowej i likwidatora Wojskowych Służb Informacyjnych, a także pełnomocnika do stworzenia nowej służby kontrwywiadu wojskowego. Był to jedyny twardy i inteligentny człowiek, który nadawał się do zgniecenia tej prawdziwej i brutalnej potęgi, która nie cofała się przed likwidacją własnych ludzi, gdy zagrażało to jej interesom (vide: śmierć płk. Tobiasza). Rozpędzenie przez Macierewicza WSI wywołało nową falę wściekłości przeciwko niemu, łącznie z próbami doprowadzenia do jego procesu i uwięzienia.

P

rzejdźmy do sprawy najpoważniejszej, która nie daje spać i żyć wrogom Macierewicza. Kiedy dowiedziałem się w marcu br., z wypowiedzi samego ministra, że wymienił on 90 proc. wyższej kadry dowódczej Wojska Polskiego, przeszło to moje najśmielsze oczekiwania. Minister Macierewicz rozbił beton postkomunistyczny w armii, starannie hołubiony i szpachlowany przez jego poprzedników, także przez tego, który jako jego przełożony usiłował doprowadzić do jego dymisji z powodu likwidacji WSI, oraz tego, który wsławił się kiedyś założeniem organizacji pacyfistycznej. Tak, pacyfistę zrobiono w III RP ministrem obrony narodowej, aby dokończył po swoich poprzednikach powolnego procesu degradacji armii. I istotnie, zmniejszył do 30 tys. żołnierzy liczebność jednostek liniowych, zdolnych do skutecznej obrony kraju, gdy armia komunistycznej PRL miała ich pod bronią ponad 200 tys. Po nim był jeszcze jeden, który już nie miał wiele do zniszczenia. To wszystko odrabia teraz pospiesznie Antoni Macierewicz i robi to nad wyraz sprawnie. Dzięki niemu wróciła sprawa tarczy antyrakietowej, która jest już montowana, dzięki niemu, między innymi, są już oddziały amerykańskie w Polsce. Cieszy się zaufaniem dowództwa NATO, a zwłaszcza Waszyngtonu, skoro Amerykanie rozważają – z przyczyn również politycznych – przeniesienie dowództwa amerykańskich wojsk w Europie z Niemiec do Polski. Tego oczywiście Rosjanie strawić nie mogą. To, co napisałem powyżej, nie wyczerpuje przyczyn nienawiści do Macierewicza oraz furii „przetkanych” przez Rosjan polskich służb wywiadowczych. Są przyczyny jeszcze głębsze. Minister Macierewicz, przejmując twardą kontrolę nad polskim przemysłem zbrojeniowym i zaopatrzeniem armii, rozbił kokosowe, sięgające miliardów złotych interesy w handlu bronią polską i niepolską. Zamówienia zagraniczne, idące w dziesiątki i setki milionów dolarów, polegające na zakupach niekompletnych lub przestarzałych systemów obronnych czyniono rozmyślnie ze szkodą dla polskiej armii. Zlikwidował licencje na handel bronią, dzierżone od 30 lat przez ludzi Jaruzelskiego lub ich zaufanych następców. Wreszcie, położył rękę na Wojskowej Akademii Technicznej, przez którą też wyprowadzano grube miliony złotych, m.in. na Cypr, gdzie, jak wiadomo, krzyżowały się i kwitną wielkie interesy służb rosyjskich.


22| nasza spuścizna na wyspach

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Ocalić od zapomnienia. Instytut Piłsudskiego w Londynie wczoraj i dziś Działający w Londynie od 1947 roku Instytut Józefa Piłsudskiego 17 marca (dwa dni przed imieninami Marszałka) obchodził w restauracji „Łowiczanka” w POSK-u swoje 70-lecie.

Damian Lawer

I

nstytut Józefa Piłsudskiego Poświęcony Badaniu Najnowszej Historii Polski jest jedną z najstarszych organizacji, która za działania na rzecz narodowej przeszłości i ochrony wartości w 2009 roku została nagrodzona statuetką Instytutu Pamięci Narodowej i tytułem „Kustosza Pamięci”. Założony został przez przebywających na emigracji w Wielkiej Brytanii byłych podkomendnych pierwszego marszałka II Rzeczypospolitej. Nie mając po zakończeniu wojny możliwości powrotu do komunistycznej Polski, spadkobiercy idei Marszałka za wszelką cenę starali się powołać organizację, która stałaby na straży pamięci o wspólnym wysiłku całego narodu w walce o niepodległość i suwerenność. Pomysłodawcą powstania Instytutu był gen. Władysław Bortnowski, który 15 marca 1947 roku zaprosił swoich przedwojennych przyjaciół i znajomych na spotkanie. W tym gronie znaleźli się przede wszystkim bliscy współpracownicy Józefa Piłsudskiego, zarówno z walk o kształt granic odradzającego się kraju, jak i z czasów jego pracy państwowej w niepodległej ojczyźnie: Aleksandra Piłsudska, Tytus Filipowicz, Janusz Głuchowski, Bogusław Miedziński, Tadeusz Münnich, Kazimierz Iranek-Osmecki, Wacław Stachiewicz i wielu innych. Na miejsce spotkania członków założycieli wybrano salę czytelni Ogniska Polskiego przy 55 Exhibition Road w Londynie. Powołanie do życia Instytutu Józefa Piłsudskiego miało charakter aktu politycznego i ściśle wiązało się z decyzją podjętą przez mocarstwa zachodnie, w tym oczywiście cofnięcia uznania rządowi RP w Londynie w lipcu 1945 roku. Funkcjonowanie londyńskiej placówki to kontynuacja prac powstałego w latach 1923-924 Instytutu Badań Najnowszej Historii Polski, który po śmierci Marszałka w 1935 roku przyjął jego imię. Głównym jej zadaniem było nie tylko odtworzenie placówki, ale także dalsze gromadzenie, zabezpieczanie, przechowywanie oraz udostępnianie materiałów z okresu współczesnej historii Polski, a zwłaszcza tych pośrednio lub bezpośrednio dotyczących osoby marszałka Józefa Piłsudskiego i jego współpracowników. Podjęto się również wznowienie czasopisma „Niepodległość”, które pod tym samym tytułem było wydawane przed wojną. Początkowo Instytut występował jako londyński oddział powstałej w 1943 roku w Nowym Jorku bliźniaczej organizacji o tej samej nazwie, a od 1950 roku stał się instytucją samodzielną, utrzymującą ścisłe kontakty z placówką amerykańską. Pomimo braku lokum, środków finansowych na działalność i druk publikacji założyciele szybko poradzili sobie z tymi problemami, od początku rozpoczynając ożywioną działalność. Zaczęto wydawać publikacje, których treść odnosiła się do wydarzeń przedwojennych, ale poruszała również bieżące sprawy polityczne. Gwarantem utrzyma-

nia się było własne pomieszczenie, w którym można było realizować założenia statutowe organizacji. Pierwsza siedziba została zakupiona w 1949 roku ze składek przeznaczonych na ten cel i mieściła się przy 454 Upper Richmond Road w dzielnicy Putney. W 1972 roku instytucja została przeniesiona do gmachu Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w dzielnicy Hammersmith, w którym znajduje się do dziś.

O

d samego początku Instytut podzielono na trzy główne części: bibliotekę, archiwum i muzeum, które przez lata gromadziły różne pamiątki związane bezpośrednio z osobą Marszałka, a także z okresem, w którym żył. Ten podział utrzymał się do dziś. Kolekcja biblioteczna instytucji obejmuje ponad 6200 pozycji książkowych wydanych własnym sumptem, przekazanych placówce przez darczyńców bądź ofiarowanych bezpośrednio przez autorów, którzy pisząc opracowania naukowe, korzystali z dokumentów archiwalnych Instytutu. Składają się na nią przede wszystkim pozycje zwarte, biuletyny, albumy i tak zwane jednodniówki obejmujące zasięgiem historycznym okres od podziałów rozbiorowych Rzeczypospolitej, poprzez walki narodowo-wyzwoleńcze w XIX wieku, czyn legionowy i kształtowanie się systemu prawnoustrojowego Polski międzywojennej, aż do wyda-

rzeń ostatniej wojny światowej. Opracowane są w wielu językach i w różnym czasie. Znajdują się tam zarówno pozycje wydane przed rokiem 1914, jak i te współczesne, nawiązujące do wydarzeń tamtego okresu. Zbiory dokumentacji archiwalnej zostały podzielone na archiwa: dokumentów, prasowe, map i fotograficzne, które wspólnie tworzą kilkaset metrów bieżących unikatowych dokumentów. Osobną pozycję stanowi natomiast Archiwum Adiutantury Generalnej Naczelnego Dowództwa z lat 1918-1922, w mikrofilmach i odbitkach, stanowiące ważne źródło badań nad wojną polsko-bolszewicką i pierwszymi latami niepodległości. Na dokumentację w głównej mierze składają się materiały przekazane bezpośrednio przez jego członków. Dokumenty archiwalne złożone w Instytucie to zarówno prywatne notatki, pamiętniki, dokumenty państwowe i wojskowe, jak i oficjalna oraz nieoficjalna korespondencja. Znalazła się tu spuścizna Aleksandry Piłsudskiej, Janusza Głuchowskiego, Felicjana Sławoja-Składkowskiego, Jadwigi Sosnkowskiej, gen. Stanisława Biegańskiego, Barbary Mękarskiej-Kozłowskiej oraz Tadeusza i Wandy Pełczyńskich. Jedne liczą kilka kartek, inne kilka teczek. Kolekcją szczególnie cenną i często wykorzystywaną w badaniach naukowych jest obszerny, mieszczący się w kilkunastu pudłach archiwalnych, zbiór dokumentów Stefana Mayera, członka wywiadu polskiego okresu międzywojnia i II wojny światowej.

Pracownicy etatowi, wolontariusze i stażyści Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie


nasza spuścizna na wyspach |23

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Archiwum prasowe gromadzi głównie wycinki z czasopism i wydawnictwa ulotne związane z problematyką naukowo-badawczą placówki. Skupiono się przede wszystkim na takich zagadnieniach, jak: postać Józefa Piłsudskiego, historia i działalność Instytutu, sprawy polityczne, społeczne i kulturalne londyńskiej emigracji, recenzje, życiorysy, polemiki obejmujące historię Polski XIX i XX wieku. Archiwum fotograficzne z kolei to zbiór zawierający ponad 10 tys. zdjęć dokumentujących głównie okres tworzenia się polskiego ruchu niepodległościowego, działalności organizacji strzeleckich, historię Legionów Polskich I obraz Polski międzywojenej. Jest tu również kilka albumów ukazujących czas II wojny światowej (np. szlak wojenny żołnierzy 2. Korpusu Polskiego) i okres emigracyjny w Londynie, w tym przede wszystkim uroczystości odbywające się w Instytucie Józefa Piłsudskiego oraz w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Oddzielną grupę zbiorów fotograficznych stanowią albumy ze zdjęciami przedstawiającymi Marszałka w różnych okresach jego życia. Z roku na rok zbiór ten jest sukcesywnie powiększany z racji skrzętnego dokumentowania każdego wydarzenia, które Instytut organizuje lub w którym bierze udział. Unikatowe dokumenty są zabezpieczane w specjalnych foliach, teczkach i pudełkach bezkwasowych, które zapewnią ich trwałą konserwację na wiele lat. Postępuje również proces digitalizacji, który dzięki stronie internetowej umożliwi szybszy i łatwiejszy dostęp do zasobów Instytutu. Regularnej pomocy w tej materii udziela Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych, która co roku oddelegowuje profesjonalnych archiwistów. Instytut Piłsudskiego posiada w swoim muzeum wiele kolekcji map, z których najcenniejszy jest zbiór ponad 50 unikatowych XVI- i XVII-wiecznych arkuszy przekazanych przez Tadeusza Pawłowicza, byłego prezesa Instytutu Piłsudskiego w Ameryce, jako dar dla londyńskiej placówki. Dzięki hojnej pomocy Konsulatu i Ambasady RP te cenne pamiątki są przechowywane w metalowej szafie z szufladami gotowe do pokazania szerszej publiczności. Znajduje się tu również komplet map, tzw. sztabówek, wydanych przez Wojskowy Instytut Geograficzny, na który składa się kilkaset arkuszy, z czego każda część przedstawia konkretny wycinek terytorium Polski sprzed 1939 roku. Zgromadzone w Instytucie materiały często są wykorzystywane przez badaczy, studentów i pasjonatów do przygotowania rozpraw naukowych. Wiele informacji jest nadal w Polsce niedostępnych, a zdarzają się również przypadki, że przedstawiane fakty mijają się z prawdą historyczną. Kolekcja muzealna, zapoczątkowana w momencie powołania Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie, po 70 latach istnienia liczy około 2000 eksponatów. Większość zbiorów, które można dziś oglądać, pochodzi od licznych ofiarodawców zamieszkałych w różnych stronach świata. Dary te były przekazywane od zakończenia wojny, nieliczne przedmioty docierają tu nawet do dziś. Różnorodność muzealiów w Instytucie jest wyjątkowo duża, są to m.in.: obrazy, rysunki, rzeźby, medale, odznaczenia, monety, a także wiele innych niezwykłych i wartościowych przedmiotów. Przypominają one okres walk o niepodległość i odbudowy Polski. Ze względu na ograniczoną przestrzeń lokalu, niestety nie wszystkie z nich mogą być stale eksponowane. Jednakże zwiedzający mogą zobaczyć na przykład mundur legionowy kaprala Szczura, żołnierza 5. Pułku Legionów I Brygady, wraz z odznaczeniami i czapką maciejówką, obraz Wojciecha Kossaka z 1929 roku przedstawiający Józefa Piłsudskiego na Kasztance, odznaczenia i legitymacje Stanisława Ostrowskiego, Prezydenta RP w rządzie na uchodźstwie w latach 19721979, a także świadectwo maturalne Józefa Piłsudskiego, które dzięki organizacji Polish Professionals in London i pozyskanych przez nią środków zostało poddane w 2015 roku procesowi konserwacji i restauracji.

Przez wiele lat muzeum mieściło również depozyt złożony przez rodzinę Marszałka, składający się z pamiątek po Józefie Piłsudskim. Zostały one wywiezione z Polski we wrześniu 1939 roku wraz z transportem Funduszu Obrony Narodowej. Zapakowane w skrzynie i walizy przemierzyły długą drogę przez Europę i Stany Zjednoczone, by wreszcie powrócić do rodziny. Znalazły się wśród nich m.in.: buława i mundur marszałkowski, szabla oficerska i srebrne klucze Wilna; z pamiątek osobistych zaś binokle, zegarek i pióro. W 2004 roku dzięki staraniom Fundacji Rodziny Józefa Piłsudskiego, po 65 latach, depozyt powrócił do Polski.

D

o głównych inicjatyw podejmowanych przez pracowników Instytutu bezzmiennie do dnia dzisiejszego jest organizowanie obchodów urodzin, imienin i śmierci patrona, wymarszu I Brygady Legionów na front, Dnia Żołnierza, Dnia Niepodległości, a także wiele innych uroczystości patriotycznych związanych

dokładnością, a entuzjaści dobrej lektury – różnorodnością publikacji. Od pierwszego roku działalności do czasów obecnych podejmowana jest również inicjatywa wydawnicza, która była nieodłączną częścią powstania i rozwoju instytucji. W ciągu 70 lat wyszło setki publikacji związanych z Marszałkiem i okresem, w którym żył. Co roku są wydawane tak zwane komunikaty będące całorocznym zestawieniem działalności placówki. Instytut Piłsudsiego prowadzi również równolegle dwa projekty wystawowe, wsparte finansowo przez Heritage Lottery Fund. Pierwszy z nich „Szańce nadziei – Legioniści w konfliktach zbrojnych XX wieku” upamiętnia niezwykle doniosły, lecz często nieznany szerzej, udział żołnierza polskiego w Wielkiej Wojnie. Oryginalne afisze, fotografie, dokumenty, pamiątki osobiste oraz niezwykła sceneria ukazuje klimat i atmosferę walk toczonych o wolność i niepodległość. Repliki mundurów wojsk zaborczych wypożyczone z Muzeum Historii Polski, a także „błękitnej armii” gen. Hallera idealnie dopełniają całość. Druga wystawa odnosi się do okresu międzywojnia i II wojny światowej, widzianego przez pryzmat współpracy polskiego, francuskiego i brytyjskiego wywiadu w łamaniu niemieckich szyfrów. „Sztafeta Enigmy” to projekt objęty bezpośrednim patronatem Ambasady RP w Londynie, który zaczął się w marcu 2016 roku i docelowo miał trwać przez rok. Ogromne zainteresowanie tą tematyką spowodowało, że nadal są organizowane wykłady i spotkania poświęcone temu niezwykłemu urządzeniu. Instytut posiada unikatową, zbudowaną na polskim schemacie maszynę „Enigma”, wywiezioną przez Mariana Rejewskiego z Francji, która w latach 70. ubiegłego stulecia została przekazana do muzeum Instytutu. Odpowiednio obudowana i dobrze podświetlona regularnie przyciąga nową publiczność. Przedsięwzięcie obejmujące wystawę tematyczną, lekcje dla szkół, cykl specjalistycznych wykładów prowadzonych przez Polaków i Brytyjczyków zajmujących się tym zagadnieniem zostało zwieńczone konferencją naukową, która odbyła się listopadzie 2016 roku w gmachu Ambasady RP w Londynie z udziałem światowej klasy naukowców.

P

z historią Rzeczypospolitej. Zwykle jest to prelekcja podsumowująca pracę i dokonania Józefa Piłsudskiego bądź opisująca polski czyn zbrojny. Poprzez pamięć o ludziach i okresie z nimi związanym przekazywana jest elementarna wiedza, która buduje polską tożsamość. Organizowane są również lekcje muzealne dla dzieci szkół sobotnich, zuchów i harcerzy w różnym przedziale wiekowym, nawiązujące tematycznie do wystawy stałej Instytutu. Jest to okazja, by zapoznać się z historią Polski i przybliżyć jej kulturę w niekonwencjonalny i ciekawy sposób. Wizyta w placówce daje również możliwość zbadania muzealnych obiektów, rozwiązania łamigłówek i rozmowy z kustoszami. Nową formą działalności, która rozwinęła się w ostatnich latach, to kiermasze książek, dubletów map i kopii karykatur Marszałka autorstwa Zdzisława Czermańskiego, organizowane cyklicznie, samodzielnie bądź wspólnie ze Studium Polski Podziemnej, w budynku Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Inicjatywę tę można zaliczyć do jednej z form finansowania działalności bieżącej Instytutu. W krótkim czasie okazało się, że jest to strzał w dziesiątkę. Osoby kupujące mapy są zachwycone ich

isząc o Instytutcie Piłsudskiego w Londynie, należy wspomnieć o pracownikach etatowych, wolontariuszach i stażystach, którzy razem współtworzą dzisiejszy wizerunek tej placówki. Są to Polacy urodzeni w kraju, którzy przybyli do Wielkiej Brytanii w różnym czasie, oraz potomkowie Polaków, którzy pozostali na Wyspie po niekorzystnych dla nich postanowieniach jałtańskich Wielkiej Trójki, a ich dzieci były przez nich wychowane według jednej zasady: miłość do ojczyny. Można tu spotkać rodaków, którzy walczyli z okupantem bądź trafili do Zjednoczonego Królestwa w pierwszych miesiącach wojennej zawieruchy. Wszystkich jednoczy wspólny cel, ocalić pamięć o tych, którzy już odeszli. Na koniec należy przytoczyć słowa Mieczysława Stachiewicza, wieloletniego prezesa Instytutu, z przedmowy do albumu jubileuszowego, które w pełni oddają nadzieję na dalsze funkcjonowanie instytucji: Założyciele Instytutu już dawno odeszli na wieczną wartę, ale utworzona przez nich na ziemi angielskiej organizacja znalazła godnych następców i kontynuatorów idei Marszałka Józefa Piłsudskiego. Działalność Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie Poświęconego Badaniu Współczesnej Historii zawsze opierała się na pracy wolontariuszy i wsparciu finansowym dobroczyńców. Zwracamy się z ogromną prośbą o kontynuowanie tej pomocy, aby Instytut nadal mógł aktywnie działać na rzecz promocji polskiej spuścizny kulturowej w angielskim Londynie przez kolejne siedemdziesiąt lat.


24 |listy do redakcji

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Ciąg dalszy ze str. 15 POSK się rozwija i inwestycje budowlane, które mają nastąpić, zmienią wiele rzeczy. Wspominała też o Polakach, którzy od niedawna mieszkają na Wyspach i mogliby zasilić szeregi POSK, jednak, gdy zapytałem o konkretną strategię, Pani Przewodnicząca odpowiedziała, że takowej nie ma i jak jestem taki mądry, to powinienem sam sobie ją stworzyć! Instytucja, która obraca milionami funtów nie ma strategii i planu? Czy leci z nami pilot? I jeszcze jedno. Na większość konkretnych pytań z sali na tematy finansowe, inwestycji i wielu innych, słyszeliśmy puste frazesy i ogólniki. Jeden z uczestników walnego zebrania zarzucił kłamstwo osobom z zarządu i to uzasadnił. Jaka była reakcja sali? Większość się śmiała i nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Dobrze, jestem jednym z tych, którzy przyjechali do Anglii niedawno i widzę, co się dzieje, ale co ma powiedzieć przedstawicielka organizacji, która działa tutaj od ponad 60 lat?! Związek Nauczycielstwa Polskiego za Granicą, która ma ogromne zasługi dla brytyjskiej Polonii, poprosiła o większe lokum i bezproblemowe korzystanie z niego. Odmówiono i zaproponowano dzielenie pokoju z inną organizacją! To pokazuje, że władzom POSK nie zależy, by wspomagać organizację, która tak bardzo zasłużyła się w historii Polaków w Wielkiej Brytanii. Jak to tłumaczyć? Czy deweloperka i kasa są ważniejsza? Czy lepiej zamienić wolne pomieszczenia na mieszkania, niż chociaż jedno przekazać na potrzeby organizacji, która wspiera edukację młodych Polaków na Wyspach? Budynek przy King Street powinien być prawdziwym centrum dla rodaków mieszkających na Wyspach. Zadając pytanie o strategię, wskazałem na to, że tak duże grono Polaków przy dobrym biznes planie może przynieść konkretne wyniki finansowe i stać się czymś bardzo ważnym dla każdego z nas. Nie wiem czy mnie nie zrozumiano, czy mówię za szybko, ale większość na sali, jak i stary zarząd przyjął to głupim uśmiechem. Czy chcecie mi Państwo powiedzieć, że sprzedawanie budynków jeden po drugim i czy zamienianie części POSK-u na mieszkania to jedyny sposób, by zarobić na działalność tej instytucji? A co będzie, gdy już nie będzie czego sprzedawać i nie będzie miejsca na inwestycje budowlane? Jako polonijny dziennikarz słyszałem wiele złego o działalności POSK-u. Również sam doświadczyłem przykrości i dziwnych zachowań od jego władz. Na przykład gdy przyjmowano mnie do grona członków, dowiedziałem się od sekretarza, pana Andrzeja Zakrzewskiego, że większość młodej Polonii to ludzie nieinteresujący się życiem Polaków i wolny czas spędza na piciu alkoholu! Na walnym zebraniu 13 maja podobnych zachowań było wiele. Buta, arogancja i farsa. Poprzez aklamację mamy nowego prezesa zarządu. Został nim pan Wojciech Tobiasiewicz, który swoją osobą gwarantował będzie, by było tak jak było. Czy był kontrkandydat? Oczywiście, ale domagał się zmian, o których mówił już wiele razy. Przepadł w głosowaniu na członka Rady, a tylko członkowie Rady mogą kandydować na tę funkcję. A czego chciał? Lustracji i kompletnej transparencji. Czy to są wygórowane oczekiwania? To, co się wydarzyło na walnym zebraniu POSK-u spotykałem w III RP. Po spadkobiercach powojennej Emigracji Niepodległościowej spodziewałem się więcej. Przynajmniej jeśli chodzi o jasność przekazywanych informacji, jak i zwyczajnego szacunku dla tych, którzy zadają pytania i chcą dowiedzieć się, jaki jest stan faktyczny. Tego wszystkiego zabrakło. Pozostaje niesmak, gdyż po raz kolejny okazało się, że „nowa Polonia” może liczyć tylko na siebie, bo w takim miejscu, jak POSK, nie ma czego szukać. PIOTR SZLACHTOWICZ [Autor prowadzi portal polonijny Nowy Polski Show]

John Jukes Johnson przyjmuje gości w swoim studio od wielu lat

Open HOuse – czy można to przełożyć na polski?

Joanna Ciechanowska

S

ztuka – mówiąc ogólnie o sztukach plastycznych – zawsze prowokuje do dialogu. Podoba się czy nie, dlaczego, po co i co artysta chciał przez to powiedzieć. Najlepsza broni się sama, a nierzadko wzbudza miłość od pierwszego wejrzenia. No i wtedy często się sprzedaje. Piszę tutaj o pierwszej sprzedaży, nie o poważnych inwestycjach, które pojawiają się wtedy, kiedy miłość do jakiegoś artysty zawojuje serca tylu zakochanych od pierwszego wejrzenia, że wówczas inni zaczynają spekulować: może warto też się zakochać, bo to dobra inwestycja? W samym Londynie co roku uczelnie artystyczne wypuszczają setki młodych artystów, którzy mają nadzieję, że będą mogli utrzymać się ze swojej sztuki. Aż muszą się zmierzyć z rzeczywistością. Bo żeby sprzedać, trzeba najpierw pokazać, a galerie najczęściej są dla artystów płatne. Nie dość więc, że artyści nie mają pieniędzy – nie mają też żadnej gwarancji, że ich sztuka się sprzeda. Gdzie więc pokazywać swoje prace? – Koncept Open House (Open Studios) powstał wiele lat temu – mówi John Jukes Johnson, były dziennikarz, a także artysta, który bierze udział w Dulwich Open House od samego początku, tzn. od 13 lat. Jak to się odbywa? – Wszystko zaczyna się w styczniu, sześć miesięcy wcześniej – mówi John Jukes Johnson. Każdy artysta płaci małą sumę organizatorom, tzn. lokalnemu councilowi, wysyła

zdjęcie pracy i 35 słów o sobie. Nie więcej. Jest u nas około 250 artystów. Organizatorzy, którzy mają poparcie lokalnych bisnesów – sklepów, restauracji, agencji nieruchomości i innych firm – drukują kolorowy katalog artystów, w którym jest mapa z zaznaczonymi miejscami ich zamieszkania. Katalogi rozprowadza się wszędzie. Są dostarczane do domów, sklepów, do każdego miejsca, gdzie można dotrzeć do potencjalnego odbiorcy. Na dwa miesiące przed otwarciem artyści spotykają się w lokalnym pubie, aby się poznać, jeśli mają ochotę. W maju lub czerwcu, podczas weekendu, czasem dwóch, artyści otwierają swój dom dla publiczności, która może wejść, zobaczyć prace na ścianach, stołach, w pracowni lub pokoju, nierzadko nieoprawione, surowe. Można porozmawiać z artystą, no i często kupić prace, a profit ze sprzedaży nie musi być dzielony z galerią, która zwykle pobiera dużą prowizję. – Czy warto? – pytam Johna, który zajmuje się grafiką ręcznie drukowaną, sitodrukiem, rysunkiem, malarstwem, ceramiką, a także wykorzystuje w swoich pracach przyNicholas Vaughan prezentuje swoją nową pracę


reportaż |25

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

padkowe znaleziska. – Na pewno warto – mówi artysta. – Zależnie od prac sprzedaż może być bardzo dobra. Głównie dlatego, że jest szansa, by porozmawiać z klientem. Po paru latach, jeśli jest się już rozpoznawanym lokalnie, coraz więcej ludzi jest zainteresowanych. Jest to bardzo dobra reklama. Przychodzi przeciętnie około 50 osób dziennie, czyli często ponad 100 podczas weekendu. Pytam o bezpieczeństwo wpuszczania nieznanych ludzi do siebie do domu. – Powinny być przynajmniej dwie osoby w czasie, kiedy przez dom przewijają się goście. To jest oficjalnie wymagane. Zawsze też proszę o wpisywanie się do książki – e-mail, nazwisko etc. Jest to pewien filtr. Lokalnym artystą w Dulwich jest też Paweł Wąsek, który przez parę lat prowadził galerię i kawiarnię The Montage w Forest Hill w południowym Londynie. Wystawiał też wielokrotnie w Galerii POSK. Paweł uczestniczy w Open House od około pięciu lat. Jego wrażenia? – Odnoszę wrażenie, że przychodzący ludzie są zainteresowani, często czują się zaszczyceni tym, że są zaproszeni do mojego domu, chcą zobaczyć więcej, porozmawiać o pracach, zobaczyć je w surowym stanie, na warsztacie, posłuchać, jak powstawały, co było moją inspiracją. Jest szansa na bezpośredni kontakt, powstają przyjaźnie, ludzie powracają co roku. Pytam Pawła, czy taki koncept ma szansę w Polsce? Zamyśla się i trochę kręci głową. – Nie jest pewien. Zaczynamy rozmawiać o różnicach w społeczeństwie polskim i angielskim, o charakterze budowania relacji międzyludzkich, o różnicy między tym, co lokalne, i tym, co ogólne. W Londynie, mimo że to wielkie miasto, ludzie mieszkają częściej w domach niż blokach, i to bardziej sprzyja budowie relacji sąsiedzkich. – Czy wyobrażasz sobie to samo w Polsce, w dziesięciopiętrowym bloku? – pyta Paweł. – Dlaczego nie, sąsiedzi są jeszcze bliżej… – zastanawiam się. – Naprawdę? – Chyba jednak niekoniecznie… Ktoś z ulicy wejdzie, wszystko się może zdarzyć… Może jest to kwestia zaufania. – Ja nie wierzę w dobre i złe społeczeństwa – dodaje Paweł. – W każdym jest i dobro, i zło. Czarne i białe. Bestia i anioł. Jak podtruwać anioły, to i bestia wyskoczy. W zdrowym społeczeństwie musi być element zaufania, które się wyrabia przez nauczanie, wpajanie i potem zaufanie zostaje. Ale to się bardzo szybko może skończyć. Rozmowa schodzi na Brexit... I Polskę. Nie wpuścimy, bo nie znamy. A w tej chwili w Polsce trudno spotkać kogoś, kto by nie miał kogoś zagranicą. Nicholas Vaughan zaprosił mnie na Camberwell Arts Open Studios, gdzie pokazał nowe prace, jeszcze w trakcie powstawania, do projektu przygotowywanego dla Galerii Czytelni Sztuki i Muzeum w Gliwicach. Nicholas, który urodził się w Wielkiej Brytanii i nie mówi po polsku, odziedziczył po swoim dziadku, Polaku, kolekcję nalepek na pudełkach zapałek z lat 50. XX wieku. Jego dziadek miał brata, który po wojnie zamieszkał w Anglii. Bracia

Halina Nekanda-Trepka i Andrzej Borkowski otwierają swój dom dla wielbicieli sztuki od 12 lat

więc byli rozdzieleni – jeden mieszkał w Polsce, drugi w Anglii. Nicholas, zafascynowany historią i oryginałami nalepek, zaczerpnął z nich inspirację do swoich rysunków i kompozycji. Powstała ilustrowana książka zatytułowana Matchbox Brothers (Zapałczani bracia), a teraz powstają rzeźby z zapałek. Nicholas bierze udział w Open Studios od trzech lat. W dzielnicy Southfields, w południowym Londynie, mieszkają w artystycznym domu Andrzej Maria Borkowski i Halina Nekanda-Trepka. Andrzej, wykładowca na uniwersytecie w Brighton, krytyk sztuki, zajmuje się grafiką artystyczną, sitodrukiem, fotografią, a także malarstwem na szkle. Halinka Nekanda-Trepka robi głównie grafikę warsztatową – akwafortę, akwatintę i suchą igłę. Co roku otwierają swój dom dla lokalnych miłośników sztuki. Andrzej uczestniczy w Open House od około 12 lat. – To dla nas istotna lokalna inicjatywa, obecność w niej jest bardzo ważna. Stanowi okazję, aby poznać artystę w domu. Jest w to zaangażowana lokalna prasa, często telewizja. Dla artysty to szansa, aby sprzedać coś lepiej, taniej niż w galerii, pokazać większy wybór, luźne rzeczy, takie jak szkice czy różne kopie grafik, pokazać proces myślenia. Klienci często przychodzą co roku. Nierzadko oglądają około 20 miejsc w jeden dzień. Niedaleko, w tej samej dzielnicy Southfields, mieszka Elżbieta Smoleńska. Jest fotografem, zajmuje się też sito-

Open House u Pawła Wąska

drukiem i robi unikatową biżuterię artystyczną. Jej prace są inspirowane podróżami po świecie – Etiopii, Nepalu… Co roku, od siedmiu lat, bierze udział w Open House, za każdym razem prezentuje nową wystawę, nową kolekcję. – Nie wiedziałam, czego oczekiwać, kiedy brałam w tym udział pierwszy raz. Czy ktoś przyjdzie? Podczas dwóch weekendów przyszło ponad 150 osób. Gardło mi wysiadło, bo ludzie nie tylko oglądali prace, ale chcieli słuchać o moich podróżach, inspiracjach, oglądać zdjęcia – moje interpretacje lokalnych zjawisk kulturowych. Jest to pretekst, aby się spotkać, przełamać tabu, zaporę my home is my castle (mój dom jest moim zamkiem). Artysta zaczyna wyrabiać sobie reputację, zaczyna być znany w lokalnym środowisku, zaczyna istnieć. Parę dni temu paczka zaadresowana do mnie poszła do obcej osoby, ale nie było problemu, wszyscy wiedzieli, gdzie dostarczyć – to ta „pani artystka”. Elżbieta Smoleńska jest pełna optymizmu, jeśli chodzi o przeniesienie tego konceptu do Polski. Jej rodzinne okolice to Białystok, Supraśl, gdzie w lecie odbywają się lokalne festiwale. Opowiada o regularnych imprezach w Krynkach – o Trialogu ukraińsko-rosyjsko-polskim, który zainicjował nieżyjący już Sokrat Janowicz. Wspomina też wspaniałą, domową atmosferę kulturalnej imprezy organizowanej w budynku starej synagogi z udziałem sławnych pisarzy, podczas której odbywają się koncerty, wystawy. – Może właśnie w takich małych miejscach, gdzie często jest kilka starych kultur wymieszanych w jednym tyglu, a jednak indywidualnych, gdzie mały drobiazg zapada w pamięć i gdzie subiektywnymi odczuciami można się dzielić bez niepokoju przed „innością”, może tam zacznie się Open House po polsku? Artyści podróżują po świecie, niektórzy nie wracają, ale ci, którzy wracają, mają bogatsze doświadczenia, inne horyzonty, może koncept Open House – Otwarty Dom, ma szansę na zapuszczenie korzeni i w tych innych, polskich warunkach? Może trzeba trochę wiary w dobre zamiary ludzkie, trochę zaufania, mniej obawy przed obcym u siebie w domu. Na myśl przychodzi zamykające zdanie z filmu Manhattan Woody Allana, a który ostatnio z powrotem pojawił się na ekranie National Film Theatre na South Bank, w Londynie: Have a little faith in people.


nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

U

rodziła się w Nowym Sączu i jak prawie każda mała dziewczynka chciała być baletnicą. Aby kontynuować edukację w tej dziedzinie, musiałaby mieszkać w internacie z dala od domu, na co jej mama się nie zgodziła. Wytłumaczyła jej, że kariera baletnicy jest bardzo krótka i drugą połowę życia spędziłaby na emeryturze. Miłość do baletu przelała na aktorstwo. Na deskach Domu Kultury Kolejarza w Nowym Sączu, który był fenomenem wśród teatrów amatorskich, znanym z prężności i nowatorskich przedstawień, jeszcze jako uczennica grała w Antygonie i innych sztukach klasycznych. Następnym etapem była Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna im. Leona Schillera w Łodzi, która ją rozczarowała. W dalszym ciągu wierzyła jednak, że aktorstwo jest jej powołaniem i jedynym sposobem na ciekawe życie. Po szkole zaangażował ją Kazimierz Dejmek do Teatru Nowego w Łodzi.

Kiedy rozpoczął się angielski etap Twojego życia?

– W 1981 roku przyjechałam do Anglii z plecakiem na wakacje. Tutaj zastał mnie stan wojenny. W tym okresie Polacy otrzymali special leave to remain – status, który pozwolił nam podejmować pracę w Wielkiej Brytanii. Dowiedziałam się również, że Dejmek wyjechał z Łodzi do Teatru Nowego w Warszawie, co zniechęciło mnie do powrotu do kraju. Podejmowałam się różnych zajęć: kelnerki w restauracji, robiłam herbatę w biurze etc. Zatrudniłam się nawet na budowie jako pomocnik majstra. W tej roli malowałam ściany, kładłam kafelki, wykonywałam prace murarskie. Umiejętności nabyte na budowie niezwykle przydały mi się w życiu, zwłaszcza kiedy kupiłam pierwsze mieszkanie i sama je odnowiłam. Do dzisiaj, kiedy robię remont, wszyscy robotnicy boją się mnie, gdyż wiedzą, że znam się na ich pracy i wszystko dokładnie sprawdzę. Jak powróciłaś do teatru w Londynie?

Joanna Kańska w Gęsi nadziewanej, Scena Polska UK

portrety teatralne

Zawsze byłam głodna życia pierwsza dama i seksbomba Sceny polskiej w londynie rozpoczęła karierę w tym zespole od przesuwania reflektora. później jednak przyszło wiele pamiętnych ról na deskach teatru nowego i Sceny poetyckiej. Joanna Kańska jest również jedną z niewielu aktorek polskich, które zrobiły karierę w telewizji i kinie brytyjskim, występując w tak popularnych serialach, jak Capital City i A Very Peculiar Practice. Z JoannĄ KaŃSKĄ rozmawia anna ryland.

– Ciągnęło mnie do teatru i ucieszyłam się bardzo, kiedy dowiedziałam się, że w POSK-u istnieje scena teatralna, która przyjmuje nowych aktorów. Przeobraziła się w ona później w Teatr Nowy. Skupiał on takich aktorów, jak Dorota Zięciowska, Wojtek Piekarski, Konrad Łatacha czy Daniel Woźniak. W 1984 roku Helena Kaut-Howson zaczęła reżyserować z nimi wyjątkowy spektakl Exceptional Leave to Remain (Warunkowe pozwolenie na pobyt), który był oparty na naszych emigranckich losach. Bardzo chciałam w nim zagrać, ale na początku Helena sceptycznie odniosła się do moich możliwości, twierdząc że jestem za ładna, aby być dobrą aktorką. W zespole zabrakło jednak operatora świateł, więc zapytano mnie, czy podjęłabym się trzymania reflektora i operowania nim. Zgodziłam się z entuzjazmem. Znowu oddychałam teatrem! Po tym spektaklu nie mieli wyjścia i musieli dać mi jakąś rolę. Tym razem zapytano mnie, czy zagrałabym służącą w Ich czworo Zapolskiej. Rola ograniczała się do czterech lub pięciu wejść na scenę i wypowiedzenia kilku zdań. W tym czasie pracowałam na budowie, więc przychodziłam do teatru w kombinezonie pochlapanym farbą i gipsem. Siedziałam w kulisach i czekając na moje wejścia, zasypiałam ze zmęczenia. Ze znudzenia również sobie tę rolę stopniowo rozbudowałam. Postanowiłam postarzyć służącą. Na szczęście reżyser Władysław Sheybal-Skibiński zgodził się na moją interpretację roli. Moja bezzębna służąca (miałam kawałek gumy do żucia pod górną wargą), w chuście babuleńki ze wsi, z pajdą suchego chleba w ręku, kuśtykała przez scenę. Przesuwałam się tak wolno, że aktorzy musieli na mnie czekać z dalszą akcją, a widownia zamierała w oczekiwaniu. W końcu dostawałam brawa, jak wracałam po otwarciu drzwi na drugą stronę sceny. Marysia Drue, komponująca muzykę dla Te-


czas na rozmowę |27

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

atru Nowego, powiedziała, że to była moja najlepsza rola. A jeden z recenzentów napisał, iż ma nadzieje, że aktorka przeżyje do końca spektaklu. Tą rolą zdobyłam miejsce w zespole Teatru Nowego. W latach osiemdziesiątych grałam z nimi w takich przedstawieniach, jak Alfa, W małym dworku, Gołoledź, Pastorałka, Milczenie i Porwanie Sabinek. Kiedy rozpoczęłaś współpracę ze Sceną Poetycką (teraz Scena Polska UK) i Heleną Kaut-Howson?

– Ponownie zaczęłam pracować z Heleną, kiedy powstała Scena Poetycka w 2004 roku. Najpopularniejsze spektakle Sceny, takie jak Gęś nadziewana, Fortepian Marysi, Kabaret: Perły PRL-u i A wariatka jeszcze tańczy, były wspaniałą zabawą poetycko-muzyczną. Co prawda, w reżyserii i interpretacji Heleny poezja jest nie tylko poezją – staje się teatrem pełną gębą. Jak Helena zabierze się za coś, nigdy nie wiadomo, jaki będzie rezultat, gdyż przedstawienie wkrótce wychodzi poza ustalone ramy. Helena pomogła mi rozwinąć się aktorsko. Niektóre role w jej spektaklach rodziły się bólach, ale był to ból twórczy. Ma najwięcej energii z całego zespołu i potrafiłaby prowadzić próbę całą noc, gdyby nie to, że personel POSK-u wyprasza nas o ustalonej godzinie. Umie przyciąć nos aktorowi tak mocno, że prawie krew leci. Płakałam parę razy przez Helenę. Muszę jednak przyznać, że zawsze miała rację. Każdy z nas ma momenty wsłuchania w swój głos, używa rutynowych podejść, które kiedyś się sprawdziły. Helena od razu to dostrzega i tnie... U niej trzeba każdą rzecz czuć, aby widzowi przekazać prawdę. Na przykład, kiedy grałam scenę z synem w Trash Story Helena powiedziała mi: „Myśl o swoim dziecku. Myśl, co by się stało, gdyby twój syn zginął i zobaczyłabyś jego ciało”. Ta myśl mną wstrząsnęła i przestałam oddychać. Widząc to, Helena powiedziała: „Jeżeli grasz taką sytuację, to musisz to czuć”. Na przedstawieniu w tych scenach miałam prawdziwe łzy w oczach... Jak wyglądają przygotowania do premiery?

– Zespół Sceny Polskiej zaangażowany jest we wszystkie aspekty przedstawienia. Szyjemy kostiumy, przygotowujemy dekoracje, co bardzo lubię robić. Jeżeli wystawiamy spektakle dla dzieci, również rysuję komiksy do programu, interpretujące niektóre aspekty przedstawienia. Na deskach Sceny Poetyckiej reżyserowałam słuchowisko radiowe Dylana Thomasa Pod mleczną drogą (Under Milk Wood) mówiące o marzeniach mieszkańców małej walijskiej wioski. Zachwyciłam się jego angielską wersją i bardzo chciałam to przełożyć na deski polskiego teatru. Okazało się to ogromnie trudnym doświadczeniem, po którym doszłam do wniosku, że nigdy więcej nie będę reżyserować (co w naszym teatrze równa się z odpowiedzialnością za każdy aspekt przedstawienia) i grać w tej samej sztuce. Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z filmem w Wielkiej Brytanii?

– W 1986 roku rozstałam się z Teatrem Nowym na kilka lat. Kolega zaprosił agentkę na przedstawienie, która po spektaklu zaproponowała, że będzie mnie reprezentować, po czym zupełnie o mnie zapomniała. W końcu bez przekonania wysłała mnie na casting do roli, do której potrzebowali Niemki. Był to serial telewizyjny The Rumpole of the Old Bailey. Reżyser Martyn Friend poprosił, abym przeczytała krótki tekst. Przeraziło mnie to zupełnie, mimo że to były tylko cztery zdania – mój angielski był w tym czasie bardzo kiepski. Martyn uspokoił mnie i przekonał, abym jednak te kilka linijek przeczytała i o dziwo, dostałam tę rolę. Wyjechałam do Niemiec na dwa tygodnie, by ją zagrać. Jeszcze w Polsce grałam małe role w filmach, takich jak Daleko od szosy czy Sowizdrzał świętokrzyski, co pozwoliło mi uzyskać Equity Card, bez której aktor w Anglii nie mógł pracować w swoim zawodzie. Wkrótce zostałam zarekomendowana przez Martyna Frienda do jednej z głównych ról w serialu telewizyjnym, co kosztowało mnie bardzo dużo nerwów, gdyż mój angielski w dalszym ciągu był bardzo słaby. Przed przesłuchaniem do

Joanna Kańska w Zielonej Gęsi, Scena Polska UK

tej roli znajomy przetłumaczył mi tekst, którego nauczyłam się na pamięć. Dostałam role Grety Grotowskiej, studentki sztuki, w serialu A Very Peculiar Practice. Główną rolę w tym serialu grał Peter Davidson, z którym do tej pory jestem zaprzyjaźniona. Tak się zaczęła moja dziesięcioletnia przygoda z filmem w Anglii, a rola Grety utorowała mi drogę do dużych ról. Grałam w Sleepers z Robertem de Niro i Bradem Pittem, w The Tall Guy z Emmą Thompson i Jeffem Goldblumem, w Lovejoy i innych znanych filmach. W tym okresie przestałam chodzić na auditions, a propozycje ról przesyłano mi jeszcze za nim zatrudniono reżysera. Grałam zwykle Europejki: Polki, Rosjanki, Niemki… Gdybym mogła stracić polski akcent, zagrałabym prawdopodobnie wiele innych ról, ale, niestety, nie udało mi się tego dokonać. W latach 1989-1990 grałam jedną z główny ról żeńskich, Sirkka Nieminem, w popularnym serialu telewizyjnym Capital City, który przedstawiał zmagania pracowników londyńskiego banku, tzw. yuppies, z codziennymi trudnościami w pracy i życiu prywatnym. W 1992 roku, z A Very Peculiar Practice został stworzony filmowy sequel A Very Polish Practice, który znany autor scenariuszy Andrew Davis napisał na podstawie historii, którą mu opowiedziałam. Podczas kręcenia tego filmu w Warszawie i Krakowie pracowałam nie tylko jako aktorka, ale byłam również zaangażowana w jego produkcję. Dwa lata później urodziłam syna i zajęłam się jego wychowaniem. Po czterech latach przerwy producenci o mnie trochę zapomnieli, a również w międzyczasie zjawili się nowi aktorzy z Europy Wschodniej, którzy zaczęli grać role cudzoziemców. Myślę, że jednak moja przygoda z filmem rozwinęła mnie zawodowo i to doświadczenie pomaga mi teraz w teatrze. Ulubione role?

– Bardzo lubię role komediowe, ale zawsze największą satysfakcję dawały mi role, w których grałam niejako przeciwko sobie. Nie wykonywałabym tego zawodu, jeżeli miałabym być tylko sobą. Sobą jestem w życiu prywatnym, a zawodowo chcę poznawać cechy i potrzeby innych ludzi, w różnych sytuacjach społecznych.

Telimena w Panu Tadeuszu była dla mnie dużym wyzwaniem z kilku powodów. Zawsze bałam się grać wierszem, gdyż uważam, że mnie nie przygotowano dobrze w tej dziedzinie. Poza tym jest to rola, w której upamiętniły się wielkie aktorki, i porównania z nimi są deprymujące. Jestem zawsze swoim najsurowszym krytykiem i to mi nie pomagało w budowaniu tej roli. Po dość bolesnym okresie rodzenia tej postaci nastąpiło niespodziewane przełamanie i nagle granie Telimeny stało się przyjemnością. Zaczęłam się świetnie bawić w tej roli i po prostu nią być. Postać Matki w Trash Story Magdy Fertacz była również bardzo trudną rolą. To zgorzkniała kobieta, okrutna dla wszystkich, którzy nie podzielają jej punktu widzenia. Do tej roli postarzyłam się, gdyż z natury jestem radosną i optymistyczną osobą – młodą w sensie duchowym. Po wykonaniu tej roli zawsze czułam się bardzo zmęczona. Scena Polska w Londynie jest wyjątkowym zespołem...

– Gdy nie spotykamy się przez kilka tygodni, wtedy widzę, jak tęsknię za kolegami. Zżyliśmy się ze sobą jak rodzina. Lubimy pracować razem i spotykać się towarzysko. Możemy na siebie liczyć i współczujemy sobie, jak ktoś ma ciężki wieczór i zostaje objechany przez reżysera. Nie ma między nami zawiści, co się rzadko zdarza w zespołach teatralnych. Jak rodzina odnosi się do twojej pracy?

– Mój mąż przecierpiał wiele z powodu mojego związku z teatrem, ale robi to z wyrozumiałością. Ma jednak momenty buntu, kiedy rozpoczyna się intensywny okres prób. Jednocześnie bardzo mnie wspiera. Kiedy mam momenty zwątpienia, mówi: „Będzie wszystko dobrze, kiedy magia teatru znowu dojdzie do głosu”. Mąż i syn przychodzą na wszystkie moje przedstawienia. Mąż również zachęca mnie do rozwijania mojej nowej pasji: rysunku i malarstwa. Dwa lata temu wysłał mnie do szkoły portretu do Florencji, gdzie zaczęłam od rysowania węglem. Teraz jeżdżę tam dwa razy w roku na dwa tygodnie i maluję już olejami. Czuję, że jest to moja przyszłość, gdyż daje mi to dużo radości i satysfakcji. Zawsze byłam głodna życia... Rozmawiała: Anna Ryland


28| portraits

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

The colourful world of Elżbieta Stanhope

Oleńka Hamilton

C

hampagne flutes in hand, we skip up the stairs to the tune of Elżbieta Stanhope’s mellifluous patter, ever engaging, always entertaining. It’s a joy to be taken on the grand tour of her Highgate home by the lady herself who is perfect elegance, dressed in pale tights, strings of pearls and a jolly floral dress which goes in at the waist and poofs out. Her shiny black hair is pinned up, her skin clear as a porcelain doll’s. A prolific ceramic artist and potter, Elżbieta Stanhope has exhibited all over London and Poland, and in Dubrovnik, Croatia. Her artistic drive and talent came undoubtedly from her parents, both of whom were distinguished painters and instilled in their children a love of art. Their works hang in various rooms around her colourful home. ‘My parents were wonderful people and I inherited their talent in a much more modest form,’ she says. Elżbieta’s parents met at the school of painting in Warsaw where they fell in love. They went together to study in Paris where they married before having four children. Her father later supported the whole family singlehandedly through his painting after they were forced to leave their home in Pecice after the war. ‘An incredible achievement!’ she says, and especially considering the difficult times in communist Poland. ‘My poor and incredibly talented mother had to abandon her painting and look after the family and cooking was her least favourite activity!’ she says. ‘My childhood was blissfully happy, although it must have been an awful time for them.’ Elżbieta didn’t go straight into pottery. She started out studying Polish literature but was uninspired by the teaching. Then one day, after reading some of Shakespeare’s sonnets in translation, she decided she would study English literature instead, which she loved. As a result, she speaks English and Polish with equal fluency and nothing is lost as she flits between the two, which is remarkable for someone who wasn’t bilingual from childhood. She came to ceramics by chance when a friend in London persuaded her to attend classes with her. ‘It was instinctive and natural. I love clay,’ she says. Past the portrait of her mother painted by her father which hangs above the stairs, our first stop is the study, a tiny little room. It is a happy experience to be surrounded by a rainbow of books on their mahogany shelves, and by the vases and plates and the icons, portraits and paintings that hang on the walls. It doesn’t feel crowded, which it might. Rather each object is like a window to another more interesting world. Everything in this house has a personal story, made all the more intriguing because

Elżbieta Stanhope in her Highgate home


portraits |29

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Elżbieta is such a brilliant raconteur. I love the way she peppers her speech with chosen nuggets of French, which she also speaks fluently. ‘Tout ca me depasse!’ she says when I ask her about politics in Poland today. ‘I don’t understand anything about it. Every time I call friends in Poland someone is out demonstrating. It’s not good.’ Icons painted by Elżbieta hang on the walls, and beautiful vases, also her work, stand in a line, two representing spring, one autumn and one winter. ‘Summer is less interesting than spring,’ she declares. Nature is a major inspiration in her work, which she puts down to the wellknown extremities of the Central European climate she grew up in. ‘The euphoria of spring after a freezing winter!’ she recalls. ‘In Poland we feel nature more strongly than here because there’s always grass here.’ Even the sofas and armchairs are upholstered with floral patterns, and two pairs of wonderfully eccentric floral wellington boots stand on display in the hall way. Our next stop is Elżbieta’s workshop which is outside. ’I am frileuse!’ she declares with a shiver, pulling two of the finest fur coats I have ever seen out of a cupboard under the stairs for us to wear as we prepare to cross the garden to her studio. ’It’s incredible,’ she adds, ‘there is no single word equivalent to frileuse in either Polish or English. Right, we’re going to Siberia but we’re brave Polish girls,’ and we step out into the icy North London wind. And in a tiny room overlooking her garden, magic happens. About a sixth of the space is taken up with a kiln which is elegantly swathed in gold when it’s not being used. On the walls hang Santa Justa and a copy of a Velazquez of Santa Rufina, the patron saints of ceramics. Shelves are lined with pots and plates and vases and paintings. She shows me one of a series of the most fabulous sea-themed platters, made for a recent exhibition in Dubrovnik – a deep maritime-blue oval with gold and

out into the cold, she scoops a rather large black spider out of the sink with her bare hand and speaks English to it. ‘Go outside,’ she says, and it does and we follow. ‘I have seen and was influenced in my work by lots of beautiful sights – I feel I am truly a citizen of the world!’ she says. She was able to travel thanks to her late husband Jack, an Englishman whose business took him all over the world. His birthday would have been on the day of my visit. They met when he replied to an ad she had placed in The Times offering her skills as a Polish teacher after she moved to London in the 1960s. He was an army intelligence officer who fought in Burma and later became a successful businessman. They had everything in common: Jack loved art, music, literature and travel as much as she did. ‘When I came over to London in 1963, I wanted to live in the free world,’ and if there were ever a free spirit, it is Elżbieta Stanhope.

Artful fAce

Practical and empty headed woman

One of Elżbieta Stanhope’s platters

Her creations are completely unusual. And especially her ’practical but empty-headed women’ as she calls them, which are classical style sculptures of women from the torso up to their noble faces

coral moulded around the rim to look like creatures of the sea. ‘This is perfect for serving spaghetti vongole,’ she says and then points me to a portrait of her dear friend the late Izabela Tarnowska. It’s the only decent portrait she’s ever done, she says, because Isabela had big eyes which made her easy to draw. ‘It’s good to have an awareness of what you do well and what you do badly. And this I do badly,’ and if you wanted to argue you couldn’t because her modesty is endearing rather than false. Her creations, though clearly influenced by her travels across Europe, the Middle East and Asia, and especially Italy, China, Korea and Japan, are completely unusual. And especially her ’practical but empty-headed women’ as she calls them, which are classical style sculptures of women from the torso up to their noble faces, golden ringlets in their hair, but with the tops of their heads sliced off to make room for flower pots. Flowers sprout from their empty heads! And the jugs: women from the neck up with the same distinguished features, looking wide-eyed yet serene, and with spouts growing out of their delicate coiffeurs. They are so charming and unique, I wish the collection were mine. On the way back

Say others: Elżbieta Stanhope, a ceramic artist, a daughter of Polish painters both educated in Paris. Her recent exhibition took place in her parents’ old house in Pęcice Palace (pałac w Pęcicach), where she was received with honours by the present owner, international guests and local dignitaries. Says she: “I am from nineteen century! And a country girl (Ja jestem wsiowa…), comme ça…. Que puis-je vous dire?” What else can I tell you? My next project is to translate and publish my grandmother’s fascinating memoirs. Handwritten and dating from 1914 to 1917, an interesting period in history. She was Polish but the family lived in Ukraine. She was educated in Switzerland, so it is in French. Say I: A very modest artist. Exotic bird of paradise. Good luck with the book. Bottom line: Une fille de la campagne très special! Text & graphics by Joanna Ciechanowska


30| kultura

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

ViRTUOSO ViOLiniSTS: Recital by The Ćwiżewicz Brothers Alexander Knapp

O

gnisko Polskie – the Polish Hearth was the magnificent setting for a highly unusual and imaginatively conceived chamber music recital of works for two violins and for violin and viola. The performers were Michał and Filip Ćwizewicz, sons of my good friends Krzysztof and Barbara, whom I have known for nearly four decades. It has been a great pleasure for me to see how Michał and Filip have developed rapidly from highly talented students into brilliant, fully fledged artists, taking their rightful place among the top professional string-players of today. Their successful careers encompass concerto appearances and solo recitals, as well as chamber and orchestral music. In the three years since they formed their Duo, they have brought a truly distinctive repertoire – comprising well known works, lesser known works, and indeed new commissions – to enthusiastic audiences in the UK and all over the world. Their musical interests range from Western classical music to experimental genres, from Polish folk traditions to Arabic Maqam to Javanese Gamelan. This evening’s carefully chosen programme encompassed a wide variety of styles (Classical, Romantic, Neoclassical, Experimental, National and Folk), epochs (eighteenth to twenty-first centuries), and geographical regions (Poland, Austria, England, Russia, Hungary,

Norway), to suit all tastes. A full set of programme notes offered fascinating detail about all the individual pieces, about the Ćwiżewicz Brothers, and about the charity on whose behalf the concert had been organized: Fundacja Ex Animo im. Marii Sapiehy, which gives invaluable support to children suffering from cancer.

Michal and Filip took turns to complement the written notes by introducing each of the items most engagingly, presenting much extra information with great humour and energy. The first half comprised a seven-movement Suite for Two Violins by the twentieth-century Polish violinist and composer Grażyna Bacewicz; Duo No. 2 in B flat major for Violin and Viola, K.424, in three movements, by Mozart; and a two-movement work entitled Delirium for Two Violins by the modern English cellist, composer and arranger Richard Birchall – specially commissioned last year by Michał and Filip. Following the interval, the second half consisted of Prokofiev’s Sonata for Two Violins in C Major, op. 56; a selection of six contrasting pieces from Bartók’s 44 Duos for Two Violins; Michał Ćwiżewicz’s Tatra Airs, written in 2013; and Passacaglia for Violin and Viola by the Norwegian violinist, conductor and composer Johan Halvorsen, who straddled the nineteenth and twentieth centuries. At the end of the concert there was such enthusiasm among the assembled company that Michał and Filip were drawn back into the salon three times to play a succession of sparkling encores: Wieniawski’s Caprice op. 18, no. 1, in G minor; Bartók’s Duo no. 26 (from the set of 44) – the first piece that Filip (aged about 2) played with Michał (then aged about 13); and finally Boris Dukov’s variations on Happy Birthday in the style of Paganini, dedicated to Zosia Kelsey, wife of the Chairman of Ognisko Polskie and Maja Lewis, theatre producer, actor and Executive Committee member. For over two hours, wave upon wave of magical sound had enchanted the capacity audience. Deep sensitivity to the intentions of each composer was evident in each performance, whether meditative or virtuoso. Both musicians showed their ability to meet and transcend the extraordinary technical and intensely emotional demands of the repertoire; and their intuitive response to each other’s playing made the experience even more touching. It is to be hoped that Ognisko Polskie – the Polish Hearth will play host to many more such recitals in the future. The warm ambience and acoustics of the concert room, the excellent restaurant on the ground floor, and the prime location of the premises in South Kensington, make the venue an ideal cultural centre. The recital was organised in aid of Fundacja Ex Animo Marii Sapiehy, The Polish Hearth, 5 May 2017. Alexander Knapp is a Research Associate and retired Lecturer, Music Department, University of London SOAS.

The virtuoso violinists Michał (left) and Filip Ćwiżewicz at Ognisko Polskie


kultura |31

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

JaMEs savagE-hanford: Tenor, Musicologist The rich musical variety resulting from Szymanowski’s stylistic maturation and evolution secures his place among the last century’s most important composers, and undoubtedly one of Poland’s greatest. His music can also be deeply expressive. There are obvious examples, such as the opera King Roger, which was the piece that initially drew me to Szymanowski but also works like the mazurkas, which in a very different sense are highly personal in expression, mindful of tradition.

One’s Own Jewels Karol Szymanowski: “Our national music is not the stiffened ghost of the polonaise or mazurka… It is rather the solitary, joyful, carefree song of the nightingale in a fragrant May night in Poland.”

Jessica savage-hanford

K

arol Szymanowski has been hailed as one of the greatest composers of the twentieth century. Arguably more known abroad than at home during his lifetime (his works were performed by the likes of Artur Rubinstein, Robert Casadesus, Harry Neuhaus, Jacques Thibaud and Jospeh Szigeti) recent years have seen a re-emergence of interest within his native Poland, as well as in the UK. His masterpiece, the opera King Roger, was performed at the 2008 Edinburgh Festival, the Wigmore Hall held a festival in his honour and his Stabat Mater was performed at the Proms. His works have been popularised through the International Henry Wieniawski Violin Competition (in which repertoire by Szymanowski is obligatory) and the International Karol Szymanowski Competition, embedding him in Polish cultural life. “Amongst comparisons to Chopin in terms of his importance, conductor Simon Rattle has been one of the more influential on the international scene to champion Szymanowski, ever since his initial recordings of his works for EMI with the Birmingham Symphony Orchestra – calling him “one of the greatest composers of this century” and stating that he “cannot talk objectively about Szymanowski, for you cannot expect objectivity or reason from someone in love”. Born into an aristocratic musical family in Tymoszówka in Eastern Poland (now Ukraine), in 1882, Szymanowski’s father began teaching him the piano at the age of seven. His early adult years were marked by frequent travel. He journeyed across Europe and North Africa, the Middle East and the US – meeting artists and fellow composers

along the way. To Italy he traveled with Witkacy – Stanislaw Ignacy Witkiewicz. In the United States he was joined by Paweł Kochański and Artur Rubinstein. Having set up the Company of Young Polish Composers (which came to be known as “Young Poland”) he gave concerts in Warsaw and Berlin to showcase the works of contemporary Polish composers. He also held the post of Master of the Warsaw Conservatory in the late 1920s. Full of paradox and contradiction, his work falls into three distinct creative periods – including an early, oriental phase that was marked by the exoticism of his foreign travels and which was to eventually culminate in a return to his Polish roots and, in particular, the folk music of the Highlander ‘Podhale’ region of the Tatras. Szymanowski himself described this cultural reencounter as ‘the discovery of one’s own jewels’. His was to become a profound love affair with góralska music, dance and architecture. Teresa Chylińska, in her preface to the volume dedicated to Harnasie in the Complete Edition of Szymanowski’s works quotes from the poet Jan Lechoń, who writes: “it is a masterpiece of strong and dignified Polishness… raising folklore to the rank of great art just as Chopin did. In Harnassie Polish folk art has become universally accessible and comprehensible, and has become transformed and elevated to a beauty recognisable by all mankind, above mere nationalism”. Yet, for all its variety, today his work, although growing in popularity and recognition, is still subject to debate. Of particular interest is how his work has been received in Poland over the years and the type of compositions that have come to most prominence in this country – in comparison to that of the UK or internationally. To mark the 80th anniversary of Szymanowski’s death, a group of British-Polish musicians, including Marie-Anne Hall, Michał Ćwiżewicz, John Paul Ekins and lecturer James Savage-Hanford, explored the importance of his work in a wonderful lecture / recital held at Ognisko Polskie on June 12th as part of the club’s monthly lecture series.

MariE-annE hall: Mezzo-soprano There is such depth and variety in Szymanowski's songs, and they deserve to be known in this country as well as the more popular Król Roger.

MichaŁ ĆwiŻEwicz: violinist I feel that Karol Szymanowski's music is yet to receive even half the recognition that it truly deserves. The combination of his deeply romantic sensibility with boundless erudition and sensitivity led him to uncover an intense beauty and sincerity of expression, often enveloped within musical language that reaches unimaginable heights of paradoxically opulent tenderness. His music is of huge importance for me, primarily due to the legacy of his violin works which revolutionised the expressive palette of the violin, but also through his deep relationship with the music and folklore of the Tatra Mountains in Southern Poland, whose exotic music I played throughout my youth. He was friends with two towering violinists, one was the international virtuoso Paweł Kochański – with whom he created a new style of violin-playing, often making the violin to soar at the highest reaches of its register, but with sound that must quiver with golden sweetness; the other was Bartuś Obrochta, a legendary folk-violinist from the Tatras, whose inspiration can be seen in some of his finest works – the ballet Harnasie, Violin Concerto no. 2 and the 2nd String Quartet. John Paul Ekins Pianist The chamber music repertoire is not short of works that place taxing demands on pianists (we are seldom afforded the luxury of being mere accompanists!) but Szymanowski takes this concept to a whole new level; his piano parts, whether solo or chamber, are rich and virtuosic, deeply symphonic and allencompassing, a thrill to play and to hear. In terms of style, his music is intensely passionate, though at the same time wonderfully intricate; richly perfumed, harmonically adventurous, it is often imbued with the exoticism of the Southern Mediterranean, North Africa and the Middle East.


wiersz

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

srebrzyste prążki, listki, gałązki dla ciebie, dziwna dziecino. No, no, coraz więcej zdrobnień i coraz więcej osób na stanowiskach pracuje nad zimą dla „dzieciny”. zespół powiększa się w strofie trzeciej: A któż te śliczne zawiesił sople za oknem u okapu? Czy może także mróz niedobry swą fantastyczną łapą? Nie, moje złoto, to referenci, podkierownicy, nadasystenci nocą nie spali, hurra! wołali, sople poprzyklejali.

Maja Elżbieta Cybulska

Władza

z

a moich czasów modny był humor z zeszytów szkolnych. konstanty ildefons Gałczyński wyprzedził ten rodzaj rozrywki racząc czytelnika Zimą z wypisów szkolnych. Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda; Módl się dziecino z całą krainą – Niech Bóg mu siły doda; Śnieżku naprószył, śnieżek poruszył dobry pan wojewoda.

Oto potęga autorytetu, który „dziecina” winna darzyć religijną czcią („Módl się”). Na tym nie koniec. Poeta informuje nas, kto się kryje za efektami artystycznymi zimy. A któż na szybach maluje kwiaty, czy mróz, czy mróz dziecino? Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno, starosta ze starościną;

Minister najwidoczniej jest demokratą, bo dba o to, żeby zima dostarczyła „dziecinom” uciech zarówno w dużych skupiskach miejskich, jak i na głuchej prowincji . Tak naprawdę wolelibyśmy, żeby minister (choćby i najmilszy staruszek) nie majstrował przy guziczku, bo kto wie, co z takiej czynności może wyniknąć. a słowa „nad miastem i nad wsią” jakoś łatwo się kojarzą z apelami do ludu pracującego miast i wsi kierowanymi przez uszczęśliwiającą ten lud byłą władzę ludową. Poeta pisał ten wiersz w 1936 roku, kiedy takiej władzy jeszcze nie było. Była inna, bo nie ma tak, żeby obeszło się bez władzy. a każda władza chce być kochana. Najlepiej wbić podwładnym w głowę, że są jej dłużnikami. Trzeba zacząć już na etapie „dzieciny” i „żabuchny”. Pedagodzy to rozumieją.

To już naprawdę wysiłek zbiorowy, wzmocniony entuzjazmem („hurra! wołali”) i nie lada poświęceniem, skoro zrezygnowali ze snu („nocą nie spali”) dla tak ważnego celu. Już widać, jak stojąc na drabinach montują sople u okapu. Niewykluczone, że podśpiewują zadowoleni z powierzonej im funkcji wznoszenia infantylnej bzdury. Główna osoba oferująca wyżej wzmiankowane zimowe uroki, pojawia się w strofie czwartej. Na nią czekaliśmy: Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły, przez okno rzuca spojrzenia bystre, bo chce by dla ciebie były zimą sopelki, śniegi i lody: wszystkie zimowe wygody. W jaki sposób pan minister osiąga bajeczne efekty informuje strofa piąta i ostatnia: Jeżeli tedy sanki usłyszysz I dzwonki ich tajemnicze, wiedz: to minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią.

Alex Herbst: Na zawsze pilot

W

połowie maja odbyła się w Londynie przedpremierowa projekcja pełnometrażowego filmu dokumentalnego Alex Herbst: Na zawsze pilot. Gościem specjalnym był reżyser, Sławomir Ciok, który odwiedził Wyspy na zaproszenie stowarzyszenia Poland Street tuż przed pokazem filmu na dOC Corner podczas festiwalu filmowego w Cannes. Bohater filmu, Witold aleksander (alex) Herbst, w czasie kręcenia dokumentu był jednym z najstarszych żyjących pilotów elitarnych dywizjonu 303 i 308. Odszedł w wieku 98 lat, dwa tygodnie po londyńskim pokazie. Film jest sentymentalną, niepozbawioną poczucia humoru podróżą w przeszłość. Opowiada o najistotniejszych faktach z historii widzianych z osobistej perspektywy

bohatera – świadka i uczestnika kluczowych wydarzeń, polskiego pilota walczącego w szeregach raF podczas ii wojny światowej. alex Herbst po wyjeździe z Londynu do USa, jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia, na długi czas zniknął z pola widzenia, także organizacji kombatanckich. Jednak pewne niespodziewane wydarzenie sprzed kilku lat spowodowało, że na nowo zechciał wrócić do swojej przeszłości i opowiedzieć o swoich doświadczeniach w poświęconym mu filmie. Pokaz wypełnił po brzegi salę parafialną polskiego kościoła na devonii. Oto co powiedzieli o filmie widzowie: aLEkSaNdra MaTEJCzUk: – Siłą tego filmu jest kompozycja elementu biograficznego z tłem historycznym. Bohater jest człowiekiem bardzo skromnym, sympatycznym, o niezwykłym przedwojennym uroku i poczuciu humoru. dynamiczna narracja 95-minutowego filmu prowadzona jest przez pokazanie postaci alexa Herbsta w

wstał w dwóch wersjach językowych (ang. The Alex Herbst Story) z myślą o dotarciu do widza, którego wiedza historyczna jest uboższa o rolę politycznych układów i ich wpływu na powojenną Europę. Mając tak niełatwą historię i tak niezwykłych bohaterów, jesteśmy zobowiązani do przypominania i dzielenia się ich historią zarówno z młodszym pokoleniem Polaków, jak i z Brytyjczykami, by pamięć o sukcesach i wkładzie polskich pilotów w historię i walkę „za naszą i waszą wolność” przetrwała.

Witold Aleksander (Alex) Herbst w czasie kręcenia filmu był jednym z najstarszych żyjących pilotów elitarnych Dywizjonów 303 i 308. Odszedł w wieku 98 lat, dwa tygodnie po londynśkiem pokazie. ciągu ostatnich kilku lat. Odwiedzamy z nim bazę raF w Northolt, widzimy wzruszenie towarzyszące ponownemu znalezieniu się za sterami spitfire’a, słuchamy wystąpienia na konferencji w Waszyngtonie. Całość zaś spina wspólny lot na symulatorze boeinga w towarzystwie pilota Gregga Pointona. Należy również podkreślić świetną oprawę muzyczną oraz fakt, że film po-

CEzary JędrzyCki: – Ten film potrafi wciągnąć widza od pierwszej odsłony niczym film akcji. zrealizowany bez sztampy i pompy. Scenografia oddaje skalę trudności zadań stawianych przed obrońcami angielskich przestworzy. dodatkowe efekty pogłębiające przekaz filmu to archiwalne zdjęcia, listy, grafika… oraz kilka niespodzianek dla widza. kiedy oglądamy film, nie sposób powstrzymać się od refleksji, jak szybko wojna zmienia chłopca w mężczyznę. Niepostrzeżenie. Bez litości. rozłąka, tułaczka, miłość pozostawiona w kraju i ogniu wojny. Tak rodzi się pozbawiony dzieciństwa i przedwcześnie dojrzały mężczyzna. Patriota i wojownik. Twardy przeciwnik, idący przez życie z fantazją i poczuciem humoru. zdolny uronić łzy. Czuły mąż i ojciec. Człowiek spełniony. (tb)


wędrówki po londynie |33

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Ze szkicownika Marii Kalety: Świat wokół nas się zmienia. Zmienia się tak szybko, że czasem nie dostrzegamy nawet, że coś już zniknęło bezpowrotnie i to zanim zaczęliśmy się zastanawiać, czy będzie nam tego brakować. Ale jeśli coś, co było wpisane w otaczający nas krajobraz od bez mała 200 lat, nagle niezauważalnie znika bez śladu, to o czym to świadczy? Może, że jesteśmy nieuważni, żeby nie powiedzieć – ślepi, albo że dany obiekt nic nie był wart, więc nie utkwił w naszej świadomości na tyle, by odnotować tę stratę. Jest przełom wieku XVIII i XIX, szczyt rewolucji przemysłowej i socjalnej w Anglii. Węgiel napędza Nowy Świat, ludzie potrzebują ciepła i światła. Gazowa latarnia świecąca w nocy na londyńskich ulicach staje się pierwszym i wkrótce nieodzownym symbolem nowoczesności, podobnie jak kuchnia gazowa w każdym domu. Firma Imperial Gas Light and Coke, poprzednik dzisiejszej British Gas, rozrasta się do monstrualnych rozmiarów, przerabiając na koks, gaz i smołę węgiel dostarczany barkami i koleją z północy Anglii i Walii. Gazownie spalające węgiel kamienny powstają praktycznie w pobliżu każdego większego węzła komunikacyjnego, a ich najbardziej rozpoznawalnym obiektem stają się wszechobecne, ogromne, cylindryczne zbiorniki gazu, z bardzo charakterystyczną delikatną konstrukcją wsporczą. W okresie rozkwitu tego przemysłu zbudowano ich setki i stały się nieodłączną częścią krajobrazu każdego miasta. Dopiero w drugiej połowie XX wieku postęp elektryfikacji, odkrycie złóż gazu ziemnego na Morzu Północ-

Gas Holders

nym i słuszny – jak pokazała historia – upór Żelaznej Damy, Margaret Thatcher, zamykającej kopalnie węgla, spowodował gwałtowny upadek wszystkich gazowni węglowych i cały ten nieprawdopodobnie dymiący świat odszedł na zawsze. I bardzo dobrze. Niezliczone zbiorniki gazowe najpierw straciły swoje przepastne brzuchy, zostawiając las kilkupiętrowych szkieletów, by wreszcie i te znalazły się na złomowisku. W powszechnej opinii nie ma czego żałować, nie były to obiekty o jakiejkolwiek wartości architektonicznej, a pozostawione ogromne powierzchnie, zwolnione pod zabudowę w atrakcyjnych lokalizacjach, stanowią istny skarb dla licznych deweloperów. A jednak trochę smutno, że świadkowie i główni aktorzy Czasów Postępu odchodzą niezauważenie, bez pożegnania. I oto wielka niespodzianka. Właściwie przypadkiem wpadłam w okolice dworca King’s Cross i St Pancras, zwabiona prasowymi anonsami, że mieszcząca się po sąsiedzku na Granary Square nowa siedziba Central Saint Martins Collage of Arts and Design jest warta obejrzenia. Sama szkoła w odnowionych budynkach dawnych magazynów zboża jest oczywiście ciekawa, ale to, co dzieje się wokół, przeszło moje oczekiwania. Ten zapomniany przez lata zakątek Londynu stał się nagle jednym z największych placów budowy. Położony jest na „wyspie” odciętej od reszty miasta wodną wstęgą Regent’s Canal od południa i wiaduktami kolejowymi ze stron pozostałych. Powstające w głębi „wyspy” apartamentowce można

zaliczyć do kategorii „neutralne”, tak żeby nikogo nie urazić – z jednym wszak wyjątkiem, gdzie cała nowoczesna aluminiowa elewacja budynku jest w kolorze różowym. I wreszcie prawdziwa sensacja – tuż obok, nad kanałem, w bezpośrednim sąsiedztwie urokliwej śluzy St Pancras Lock, gdzie kiedyś znajdowało się 29 zbiorników gazowych, pozostawiono konstrukcje wsporcze dwóch z nich. We wnętrzu jednego zbudowano cylindryczny budynek mieszkalny, zakryty szczelnie ruchomymi żaluzjami tak, aby ukryć zwykle banalny rytm okien. Drugi zaś pozostawiono pusty, ale z genialnie zaprojektowanym ogrodem wewnątrz. Szereg tarasowych schodów i okalająca całość palisada z lustrzanych słupów tworzy przedziwną przestrzeń – z jednej strony zamykającą ten magiczny park, a z drugiej zaskakująco otwierającą, przez zwielokrotnienie obrazów odbijanych w lustrach. Ten rewelacyjny projekt ma odkryty na nowo prawdziwy skarb – rozebrana na części i pieczołowicie zakonserwowana oryginalna konstrukcja zbiornika wydobyła na światło dzienne jej nieoczekiwaną urodę, zaklętą w prozaicznym zdawałoby się żeliwnym odlewie. Okazuje się, że ta zapomniana już technologia potrafiła tworzyć arcydzieła sztuki, o których istnieniu nic już nie wiadomo. Jak to w życiu bywa, nie wszystko jest idealne. Urodę i spokój tego miejsca mąci, niestety, zatłoczony superpociąg pędzący tuż obok do Paryża. No trudno, ludzie się śpieszą, chcą zdążyć odwiedzić sąsiadów, zanim jak za dawnych czasów znowu zostaną wprowadzone wizy.


34 | ludzie i miejsca

Domokrążca z Karagandy Ksiądz Władysław Bukowiński – polski kapłan i wieloletni więzień sowieckich łagrów – w roku 1955 nie skorzystał z możliwości powrotu do ojczyzny. Pozostał w Kazachstanie, dokąd zesłano go dziesięć lat wcześniej. Pomimo szykan i prześladowań odbywał liczne podróże misyjne po Azji Środkowej, potajemnie katechizując, głosząc rekolekcje, udzielając sakramentów i odprawiając Msze św. 11 września 2016 r. został ogłoszony w Karagandzie pierwszym błogosławionym Kościoła w Kazachstanie. Ks. Władysław Bukowiński

Adam Hlebowicz

W

młodości niektórzy głośno mi przepowiadali tzw. karierę. […] Tymczasem tutaj chodzę po domkach ubogich ludzi i spowiadam przeważnie stare babcie. […] Dobrze i miło pozostać maluczkim aż do śmierci. […] A więc niech się pogłębia przyjaźń ubogiego Mnicha-Cystersa z maluczkim domokrążcą z Karagandy” – pisał w 1967 r. ks. Władysław Bukowiński w liście do przyjaciela, o. Klemensa Świżka. Ksiądz Eligiusz Głowacki, Ukrainiec i greckokatolicki kapłan, stwierdził po latach: „dzięki [ks. Bukowińskiemu] zrozumiałem wartość cierpienia, dzięki czemu nie załamałem się – owszem, wzrosła we mnie wiara i nadzieja lepszego jutra”. Wcześniej połączyły ich długoletnie wyroki sowieckiego sądu, równie surowe i niesprawiedliwe wobec niepokornych duchownych litewskich, białoruskich, polskich, rosyjskich czy ukraińskich. Ksiądz Bukowiński był mistrzem cierpienia, które nigdy nie było jałowe, lecz zawsze nakierowane na ofiarowanie siebie dla innych. Całe jego życie przenikała niezachwiana wiara w Boga, hart ducha i niezłomne przeświadczenie, że życie na ziemi jest tylko sprawdzianem tego, co może nas czekać w wieczności.

go, które zakończył święceniami kapłańskimi w 1931 r. Pracował jako katecheta i wikariusz w Rabce i Suchej Beskidzkiej. W 1936 r. ponownie zaskoczył bliskich i przełożonych chęcią podjęcia pracy w diecezji łuckiej, tej, do której przynależał miejscem urodzenia, chociaż po traktacie ryskim sam Berdyczów znalazł się po stronie sowieckiej. Wykładał w Seminarium Duchownym w Łucku, był zaangażowany w działalność Akcji Katolickiej. Kiedy wybuchła wojna, został proboszczem katedry łuckiej. Rok później za pomoc udzielaną wywożonym na Sybir rodakom został aresztowany przez Sowietów i skazany na osiem lat więzienia. W czerwcu 1941 r. cudem uniknął śmierci w czasie likwidacji łuckiego więzienia przez NKWD. Stał wraz z innymi w szeregu rozstrzeliwanych, jednak sowieckie kule w niezrozumiały sposób go ominęły. Wrócił do pracy w katedrze. W kolejnych latach wojny, prócz zwykłej pracy kapłańskiej, pomagał polskiej ludności uciekającej przed mordami ze strony UPA, wspierał ukrywających się Żydów, utworzył także szpital dla chorych jeńców sowieckich w przylegającym do katedry klasztorze. Po powtórnym wkroczeniu Armii Czerwonej na Wołyń został aresztowany na początku 1945 r. i wkrótce skazany na dziesięć lat łagru. Przebywał na Uralu, a potem w Dżezkazganie w kazachskiej kopalni miedzi. Zwolniony w 1954 r., otrzymał nakaz władz sowieckich na osiedlenie się w Karagandzie. Rok później pozwolono mu na powrót do Polski. Po przemyśleniu sprawy podjął kolejną niespodziewaną dla innych decyzję – dobrowolnie przyjął obywatelstwo sowieckie i postanowił zostać w Kazachstanie, by służyć tamtejszym katolikom, którzy nie mieli możliwości powrotu do swoich ojczyzn, do Polski, Niemiec, Litwy czy na Ukrainę.

Kresowe pochodzenie Duszpasterstwo w stepie Władysław Bukowiński urodził się w 1904 r. w Berdyczowie – w patriotycznej, polskiej rodzinie. Miasto znalazło się w granicach Rzeczypospolitej po unii lubelskiej i w takim charakterze przetrwało do 1793 r., kiedy w wyniku drugiego rozbioru wchłonęła je Rosja. Zasłynęło głównie tym, że 15 marca 1850 r. w Berdyczowie miał miejsce ślub Eweliny Hańskiej i Honoré de Balzaca. W lecie 1920 r., podczas wojny polsko-bolszewickiej, Rosjanie wymordowali w szpitalu w Berdyczowie 600 rannych polskich żołnierzy wraz z opiekującymi się nimi pielęgniarkami. Co ciekawe, do historii przeszło głównie powiedzenie: pisz na Berdyczów, czyli donikąd: w domyśle – twoja sprawa nie zostanie załatwiona. A w rzeczywistości źródło tego stwierdzenia wywodziło się stąd, że w Berdyczowie odbywały się regularne targi handlowe, dziesięć w ciągu roku, i dla przemieszczających się kupców był to jedyny w miarę stały adres, pod który można było wysyłać im korespondencję. Rodzina Bukowińskich uciekła przed bolszewikami w 1920 r. do niepodległej Polski, gdzie w rok później Władysław rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po ich ukończeniu niespodziewanie dla swego otoczenia wstąpił do krakowskiego Seminarium Duchowne-

Nie miał pozwolenia na pracę duszpasterską. Prowadził ją nielegalnie w samej Karagandzie i najbliższej okolicy. Kiedy stwierdził, że nie ma kapłana katolickiego także w Ałma-Acie, Tadżykistanie, Aktiubińsku, Semipałatyńsku, podjął prawdziwe wyprawy misyjne w tamte strony. Tym trudniejsze, że wykonywane w ukryciu przed czujnym okiem ateistycznych władz. W 1958 r. za tę działalność został ponownie aresztowany i tym razem skazany na trzy lata łagru. Pracował najpierw przy wyrębie lasu w obwodzie irkuckim na Syberii, a potem przebywał w Mordowii, w obozie dla tzw. religioźników, czyli ludzi prześladowanych za wiarę w Boga. Po odbyciu całej kary wrócił do Karagandy. I znów robił to, co uważał za najważniejsze. Spowiadał, chrzcił, udzielał ślubów, ewangelizował. Początki jednak nie były łatwe. Ludzie represjonowani za cokolwiek, co nie podobało się władzy sowieckiej, nie ufali sobie. Tak wspomina tamten okres Anna Rudnicka z Krasnoarmiejska: „Kiedyś mój syn napisał z Karagandy – mamo, u nas jest ksiądz. To był Bukowiński. Ale ja nie uwierzyłam. Boże przepuść – pomyślałam – to jakiś oszust pewnie. Skąd tam ksiądz, w Karagandzie? Pojechałam jednak. Wierzę i nie wierzę. On

dopiero z więzienia wyszedł. Spodnie na nim jeszcze więzienne, brudne na nim wszystko. Patrzę na niego i myślę – czy to ksiądz? Ale jak zaczął Mszę świętą odprawiać, to widzę, że ksiądz. To u niego byłam u spowiedzi po wielu, wielu latach. Jaka to była radość. Potem już często jeździłam do Karagandy. A Bukowiński był dla mnie, dla syna, dla nas jak rodzina”. I chociaż znów mógł zostać aresztowany, nie zrezygnował ze swych wypraw misyjnych. Jeździł więc w latach sześćdziesiątych do znanych już mu miejsc – Aktiubińska i Tadżykistanu. O swej wyprawie do Tadżykistanu w 1968 r. tak pisał do przyjaciela, profesora Karola Górskiego w Polsce: „Pojechałem do tych, co na takiego gościa czekali całe lata. Radości było bardzo wiele, ale i łez nie brakowało, gdy odjeżdżałem. Byłem tam już po raz czwarty, a za każdym razem pracy nie ubywa, raczej przybywa. W tych warunkach nieuzasadniony jest pesymizm co do przyszłości, choć i ewangeliczna dysproporcja daje się dotkliwie odczuć. Jestem głęboko wdzięczny Opatrzności za tę podróż”. Jeździł także na Ukrainę, do swych przyjaciół księży. Trzykrotnie był w Polsce – w latach 1965, 1969 i na przełomie 1972 i 1973 r. Wtedy zawsze widywał się z kard. Karolem Wojtyłą. Powstały wówczas słynne kazachskie zapiski. Spotykał się i pisywał listy w Polsce także do Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego. Opublikowałem taki pierwszy odnaleziony dokument w 1991 r. w tygodniku „Ład”. Ksiądz Bukowiński zmarł w szpitalu w Karagandzie 3 grudnia 1974 r. Niemka Teresa Bitz, późniejsza siostra Klara, tak wspomina te chwile: „Ludzie, którzy przy nim byli, mówili, że modlił się przez całą noc aż do piątej rano; potem nastąpił krwotok z ust i nosa, uniemożliwiający oddychanie, i to był koniec. Umarł z różańcem w dłoniach. […] Pocieszaliśmy się: cóż, dla niego to lepiej. Jego szala aż po brzegi pełna jest samych dobrych dzieł”. We wrześniu 2016 r. w miejscu jego długoletniej pracy duszpasterskiej, w miejscu gdzie zmarł i został pochowany, została odprawiona Msza św. beatyfikacyjna sługi Bożego Władysława Bukowińskiego. Po ludzku patrząc, jego cały ogromny wysiłek pracy duszpasterskiej mógł zostać łatwo roztrwoniony i zapomniany. Przecież – według zapewnień I sekretarza Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego Nikity Chruszczowa z 1956 r. – już w roku 1970 na całym terytorium ZSRS miało nie być ani jednego chrześcijanina. W tym czasie Kościół katolicki w Kazachstanie to było kilkadziesiąt prywatnych domów, do których docierali z podstawową posługą kapłańską bardzo nieliczni wędrujący duszpasterze. Ilu ich było? Czterech, pięciu, siedmiu. Byli to niedawni łagiernicy, także księża greckokatoliccy, nieliczni ochotnicy z krajów bałtyckich. Wszyscy oni to tzw. latający księża, przemieszczający się dosłownie po całym terytorium ZSRS, by zanieść potrzebującym swoją posługę kapłańską. A Kazachstan to olbrzymi kraj. Wśród nich najbardziej wytrwały, najbardziej zdeterminowany ks. Władysław Bukowiński. Nie mieli dosłownie nic. Środków finansowych, wsparcia z zewnątrz, nawet realnej nadziei, że idzie ku lepszemu i są jakieś widoki na zmia-


nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

nę ich sytuacji. Barbara Kierznowska zapamiętała jedną z opowieści ks. Władysława o warunkach pracy w Kazachstanie: „Pamiętam, jak opowiadał o Mszach św. odprawianych w ciasnych, kazachstańskich domach zesłanych tam Polaków i Niemców, zawsze wczesnym rankiem, po całonocnym nieraz słuchaniu spowiedzi, ze szczelnie zamkniętymi drzwiami, oknami i okiennicami, gdzie zdarzało się, że ktoś zemdlał z duchoty, a śpiewać trzeba było półgłosem, tak aby na zewnątrz nikt nie usłyszał. Mówił zupełnie serio, że najlepszymi jego parafianami byli traktorzyści i dojarki pracujący w kołchozach, bo oni nie bali się utraty stanowiska, więc chrzcili dzieci, brali śluby kościelne i uczestniczyli, gdy tylko była taka możliwość, w nabożeństwach”. Po latach, w 2001 r., w czasie swojej wizyty apostolskiej w Kazachstanie Jan Paweł II powiedział do zgromadzonych wiernych: „Zawsze żywo interesowałem się waszym losem. Wiele mi mówił o was niezapomniany ks. Władysław Bukowiński, którego wielokrotnie spotykałem i zawsze podziwiałem za kapłańską wierność i apostolski zapał. Był szczególnie związany z Karagandą, ale opowiadał mi o życiu was wszystkich”. Śmiało można stwierdzić, że ks. Bukowiński był założycielem struktur współczesnego Kościoła katolickiego w Kazachstanie. Nie zarejestrował żadnej parafii, nie wybudował nawet małej kaplicy, pierwsze legalne wspólnoty katolickie w tym kraju za czasów rządów sowieckich zarejestrowano bowiem w 1977 r., w Karagandzie i Taińczy, a zatem trzy lata po jego śmierci. W 1987 r. było tych wspólnot już 31, a w 1994 r. – 50 zalegalizowanych regularnych parafii. A jednak to dzięki jego pracy, jego wytrwałości i dobremu uporowi powstały zalążki tego, co potem mogło się stać kaplicami, kościołami, parafiami, a w końcu – również tam mogły się zrodzić powołania do kapłaństwa i stanu zakonnego. Dzisiaj Kościół katolicki w Kazachstanie to metropolia Najświętszej Marii Panny w Astanie, do której należą dwie diecezje, w Karagandzie i Ałmatach, oraz administratura w Atyrau. To normalnie funkcjonująca struktura z własnymi biskupami, seminarium duchownym, parafiami i nade wszystko wiernymi, wśród których jest coraz więcej rdzennych Kazachów.

Pierwsza bibuła Wspomnienia z Kazachstanu, zapiski ks. Bukowińskiego spisane na prośbę kard. Karola Wojtyły w 1969 r., w czasie pobytu ich autora w ojczyźnie, to pierwszy w Polsce podziemny druk Wydawnictwa Spotkania. Ukazały się w PRL w 1978 r. Ich równoczesna edycja emigracyjna bardzo szybko doczekała się kolejnych wznowień. Jak mówi Piotr Jegliński, założyciel Editions Spotkania, ta książka zmieniła jego życie. Opublikowanie na zachodzie nieznanych zapisków polskiego księdza z czternastoletniego pobytu w sowieckich łagrach, a nade wszystko arcyciekawy opis warunków życia katolików w ZSRS, spowodowały, że Jegliński nie miał już powrotu do komunistycznej Polski. „Książka wydrukowana w Londynie została przemycona do Lourdes autokarem wiozącym chorych. Wówczas były jeszcze kontrole graniczne i cła. Potem nakład wylądował w celi klasztoru, w którym mieszkałem, i stąd zacząłem natychmiast przesyłać egzemplarze książki do kraju. Nie było to łatwe. Ludzie bali się zabierać książkę do Polski, także księża, bo już sam tytuł Wspomnienia z Kazachstanu kojarzył się z Sowietami i budził grozę”. Dla mnie lektura tych zapisków była także przełomem. Po ich przeczytaniu uświadomiłem sobie, że na ogromnym terytorium państwa sowieckiego może być więcej Bukowińskich, może być więcej katolików, którzy prowadzą ukryte życie religijne. Zacząłem szukać. Listy, kontakty, kwerenda wydawnictw emigracyjnych, archiwa kościelne. Efektem poszukiwań były książki Kościół w niewoli i Kościół odrodzony, pierwsze na polskim rynku książkowym i poniekąd naukowym publikacje poświęcone temu zagadnieniu. Ciągle mam wrażenie, że mimo upływu wielu lat od ich powstania – ukazały się odpowiednio w 1991 i 1993 r. – za mało wiemy i za mało oddajemy zwykłego szacunku tamtym ludziom.

Kaplica w Karagandzie istniała rok (1956/1957)

Historia Polski Łagry, głód, wyniszczająca praca. W tych warunkach każdy ludzki gest, zainteresowanie drugą osobą, rozmowa, były niejednokrotnie wartościami najwyższymi, bo dającymi siłę na przetrwanie. W 1954 r. w łagrze Dżezkazgan doszło do buntu uwięzionych. Chociaż było to już po śmierci satrapy, to jednak warunki pracy w tej kopalni miedzi były gorsze niż w wielu innych łagrach. Kiedy rozpoczął się strajk i więźniowie oczekiwali na rozwój wydarzeń, bardzo ważną rzeczą było zajęcie uwagi protestujących, aby ciągle nie myśleli o grożących im represjach. Wtedy jeden z uwięzionych kapłanów, ks. Michał Woroniecki ze zgromadzenia Księży Misjonarzy, wpadł na pomysł: „Władek, ty masz świetną pamięć, spisz krótką historię Polski i opowiedz ją nam w odcinkach”. Księdza Bukowińskiego nie trzeba było długo przekonywać. Z ochotą zabrał się do tworzenia rękopisu. W taki sposób powstała może najbardziej oryginalna wersja dziejów naszego narodu i państwa. Oryginalna, błyskotliwa, także dzisiaj poruszająca trafnością uwag i spostrzeżeń autora. Nade wszystko szczególne są jednak miejsce powstania tych zapisków – sowiecki łagier – i jedyne źródło czerpania wiedzy przez ks. Bukowińskiego – jego własna pamięć i bystry umysł, dobrze wyćwiczone w trakcie studiów prawniczych na krakowskiej Wszechnicy. Spisana historia zaczęła żyć własnym życiem. Przepisywana przez kolejnych użytkowników, docierała do najbardziej nieoczekiwanych miejsc ZSRS. Dla licznych polskich zesłańców była nie tylko przypomnieniem losów ojczyzny, ale i najprawdziwszą lekcją wychowawczą, która wpływała na postawy i decyzje ludzi. Ksiądz Władysław był spadkobiercą idei jagiellońskiej. Bardzo możliwe, że to on w czasie swoich trzech wizyt w ojczyźnie, kiedy spotykał się z biskupem, potem kardynałem Wojtyłą, w pewien sposób wpływał na przyszłego papieża, jeśli chodzi o fascynację tą ideą. W swojej wersji polskich dziejów, które nazwał znaną maksymą zaczerpniętą od Cycerona Historia jest nauczycielką życia, tak pisał o ostatnim z Piastów: „Kazimierz III Wielki był politykiem mądrym i przewidującym. On rozumiał, że Polska jest zbyt słaba, by mogła obronić się sama przeciw Niemcom i Rosji. Dlatego należy dążyć do unii Polski z jakimś państwem silnym. Wybór Kazimierza padł na Węgry”. W konsekwencji po Ludwiku Węgierskim zasiadła na polskim tronie jego córka Jadwiga. Ta wyszła za mąż za Jagiełłę, wielkiego księcia tego kraju, co z kolei zaowocowało unią polsko-litewską. Ksiądz Bukowiński tak krótko charakteryzował Jagiellonów: „Dynastia Jagiellonów, wyjątkowo uzdolniona, która dała Polsce siedmiu królów, z nich czterech wybitnych (Władysław Jagiełło, Kazimierz Jagiellończyk, Jan Olbracht, Zygmunt III August), jednego dobrego (Zygmunt I Stary), a ani jednego słabego czy miernego”. Polecam lekturę tej historii, opublikowaną właśnie przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”, nie brak tam ciekawych ocen, przekonywających opinii i nade wszystko wielkiej miłości do własnego kraju.

„zapisują na repatriację”, każdy biegł do komendantury. Tymczasem ks. Bukowiński na propozycję wyjazdu do Polski odpowiedział: „Pragnę pozostać”. Konsekwencję tej decyzji poniósł trzy lata później, kiedy w 1958 r. aresztowano go po raz trzeci i osądzono. Na pytanie śledczego, dlaczego nie wyjechał, odpowiedział, że uczynił to „ze względów ideowych, dla pracy duszpasterskiej wśród tak bardzo jej potrzebujących, a niemających swoich kapłanów katolików Związku Sowieckiego”. „Tak, tak, Bukowiński, zdemoralizowaliście dużo ludzi” – odparł sędzia. W ten jakże charakterystyczny sposób komunistyczny urzędnik podsumował owoce wieloletniej posługi kapłańskiej księdza Władysława. „Demoralizował” lub, jak kto woli, „ewangelizował” Bukowiński ludzi, jak tylko najlepiej potrafił – przed aresztowaniem i po wyjściu z łagru w 1961 r. Żył więcej niż skromnie, pracując jako stróż lub palacz w kotłowni, mieszkając kątem u życzliwych ludzi. Służył przy tym wszystkim, którzy jego posługi potrzebowali. Polakom wygnanym z Podola i Wołynia, Niemcom wyrwanym znad Wołgi, gdzie mieszkali od kilku stuleci, Białorusinom, Litwinom i Ukraińcom, deportowanym z miejsc ojczystych w kazachstańskie stepy lub syberyjski bezkres.

Grób jak ziarno

Obywatel sowiecki

Kiedy zmarł w grudniu 1974 r., został pochowany na nowym cmentarzu w Karagandzie. Zawsze tam można było kogoś spotkać, grób był zawsze zadbany – kwiaty i wokół modlący się ludzie. Kiedy po dziesięciu latach udało się miejscowym katolikom, głównie Niemcom i Polakom, wybudować w dzielnicy karagandyjskiej Majkoduk niewielką świątynię, jedną z pierwszych decyzji wiernych było przeniesienie szczątków doczesnych ks. Władysława pod mury prowizorycznego kościoła. Czy i jak dalece tutejsi katolicy uświadamiali sobie, że nawiązują w ten sposób do tradycji pierwszych chrześcijan, którzy gromadzili się na grobach męczenników pomordowanych przez władze rzymskie, modlili się, śpiewali, a z czasem odprawiali liturgię? Ten grób był jak relikwiarz, dotykany, całowany, czczony. Po zmarłym księdzu niewiele pozostało. Skromny dobytek, trochę rzeczy, książki. Tu jednak przy kościele wierni z różnych stron Azji Środkowej mieli swoje sanktuarium, swoją Jasną Górę i rzymskie katakumby zarazem. Z czasem grób został przeniesiony do wnętrza świątyni, do której przybywało coraz więcej i więcej ludzi. Przede wszystkim dla Boga, wielu jednak też takich, dla których to ks. Bukowiński był pierwszym przewodnikiem w drodze do Jego poznania. Najpierw przybywali tu ci, którzy go znali, nierzadko z nim współpracowali, potem ich dzieci, wnuki, także te niegdyś przez niego ochrzczone. Kiedy po raz ostatni opuszczał Polskę w 1973 r., schorowany i słaby, wielokrotnie był namawiany do pozostania i ratowania zdrowia. Miał wtedy odpowiedzieć, że wraca, bo „po śmierci nawet mój grób będzie apostołował”. 9 września 2016 r. relikwiarz z jego szczątkami umieszczono pod ołtarzem w krypcie nowej katedry Matki Boskiej Fatimskiej Matki Wszystkich Narodów w Karagandzie.

Przyjął obywatelstwo sowieckie – to był przełomowy moment w jego życiu. „Dokonał się tak prosto i zwyczajnie. Tym razem ja sam dobrowolnie pokierowałem własnym życiem, doskonale zdając sobie sprawę z podjętej decyzji”. Gdy w czerwcu 1955 r. lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że

Adam Hlebowicz – historyk i dziennikarz, dyrektor Programu III Polskiego Radia, autor ponad sześciuset artykułów i trzynastu książek, w tym Kościół w niewoli (1991), Kościół odrodzony (1993), Biło-Żowta Ukrajina (2009), Kaliningrad bez wizy (2012). Artykuł ukazał się w Biuletynie IPN, nr 1-2 (134-135), 2017. Zdjęcia © IPN


36| drugi brzeg

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Klepsydry naszego czasu

Wojciech A. Sobczyński

O

bowiązek zawiadomienia o zgonie ludzi bliskich jest smutnym zadaniem. To jakby niepisana umowa, zawarta jeszcze za życia bliskich. Jednocześnie zamykamy rozdział historii, czasem wielkiej i dumnej, a częściej skromnej i prywatnej. W wielu krajach Europy, z których zwyczajami zazębiają się nasze polskie tradycje jest to akt pośmiertnej rozmowy z otoczeniem, rodziną, znajomymi a nawet obcymi. Klepsydry, obwieszczenia, nekrologi w gazetach czy też obszerne biografie są częścią rytuału pożegnalnego. Przejeżdżając niedawno przez Westminster Bridge, patrzyłem na gmach parlamentu, admiralicji i Opactwo Westminsterskie. Dumnie powiewające flagi tym razem były opuszczone do połowy masztu na znak żałoby po kolejnym terrorystycznym zamachu. Tak właśnie wyglądała oficjalna „klepsydra” organów państwa. A ile było ostatnio tych prywatnych, anonimowych i zwykłych smutków? Tragicznych wiadomości z ostatniej chwili przybywa z minuty na minutę. Straż pożarna dopiero próbuje zebrać informacje, ale chyba nigdy nie ogłosi ostatecznego rachunku ludzkich istnień, które pochłonął pożar Grenfell Tower. Rozżarzony szkielet wieżowca osiągnął tak wyso-

kie temperatury, że wszystko, co było w środku, zamieniło się w popiół. Statystyki ofiar rosną z każdą chwilą, a ludzie słusznie zadają pytania: jak do takiej tragedii mogło dojść? Pozostały już tylko klepsydry. W takich okolicznościach nie jest łatwo pisać o sztuce współczesnej i donosić o bieżących sprawach, zwłaszcza w obliczu absurdalnych wydarzeń politycznych, społecznych i lawinowo napływających informacji. Miesiąc temu obraz, który namalował Jean-Michel Basquiat, pobił kolejny rekord świata, osiągając astronomiczną cenę 110 mln dolarów. Czy to jest klepsydra naszej kultury, czy też afirmacja ery relatywnych wartości? Piszę te słowa z niemieckiej miejscowości Kassel, gdzie co pięć lat odbywa się artystyczny festiwal współczesnej sztuki Documenta 14 – tegoroczny festiwal jest czternastym z kolei. Myślą przewodnią obecnej Documenta jest „obrona zagrożonej demokracji”. Jest czego bronić – to prawda – w przeciwnym razie drukarze klepsydr nie podołają z ich produkcją. Szaleńców w dzisiejszym świecie nie brakuje, a jest ich wielu, nawet u steru władzy. Organizatorzy festiwalu otworzyli tegoroczny cykl w Atenach, stolicy kraju, w którym narodziło się pojęcie demokracji. Tak więc w Kassel jednym z głównych obiektów jest budowla przypominająca Partenon – symbol Aten – skonstruowany z rur rusztowaniowych oplecionych przezroczystą folią, w której tkwią tysiące książek. Każda z nich była kiedyś obiektem zakazanym przez cenzurę w różnych krajach świata – ukłon w stronę wolności słowa i ideałów. Obiektów dobrej woli jest wiele, a atmosfera tego wydarzenia jest bardzo serdeczna. Zebrane tłumy ludzi z całego świata świadczą o popularności festiwalu, który trwa aż do połowy września. Czy jest tu dużo sztuk pięknych, trudno określić do końca. Nowe postawy muszą się sprawdzić w ogniu krytyki teraz, a później w wyroku historii, która też jest swoistą klepsydrą.

Magdalena Abakanowicz 1930 – 2017 Magdalena Abakanowicz passed away on the 20 April. It is a great loss for Polish art and culture. Her role as a one of most prominent cultural ambassadors of Polish nation was second to none. Her exhibitions made great impression wherever they were mounted and she had shown everywhere. I had a privilege to see two of her major exhibitions. A decade or so ago Muzeum Narodowe in Krakow mounted a large show of her so characteristic multiple sculptures. Made of textiles but solidified with a synthetic resin Magdalena Abakanowicz staged her figures in a kind of static performance. Groups of figures, often truncated, headless and robotic enacted static rituals. They spoke Orwellian message of silent witnesses standing and waiting for a verdict of fate. It was clearly an echo of her experiences of the post-war trauma and an onset of the totalitarian Stalinism. The most memorable show of Abakanowicz's art was in the Metropolitan Museum of Art in New York. I will never forget it. It was a complete surprise. Whilst visiting the Met regular collection I went for a breath of fresh air in the roof garden. Instead of looking at the fascinating panorama of New York I found myself on a perfect stage for a show, a sort of tribal rite staged by my compatriot whose work I recognised at once. Under a blue American sky, flanked by the treetops of the Central Park and framed by the incredible architecture stood scores of bronze sculptures. Arranged in rows but marching in a motionless procession the figures appeared like witnesses from a distant land. I knew this land. I came from it too. The memory of emotions I experienced then remains with me today. I am grateful to Magdalena Abakanowicz for what her sculpture had given to me and I am sure to many others who will remember her always.


drugi brzeg |37

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Ryszard Węgrzyn 1956 – 2017

W sobotę 22 kwietnia zadzwonił do mnie Rysiu Węgrzyn. Namawiał mnie, żebym przyszedł do niego z gitarą, byśmy sobie pograli. Nie poszedłem, ale zmierzałem wpaść do niego w najbliższych dniach. Nie zdążyłem. Wpadłem, owszem, we wtorek 25 kwietnia, ale już bez gitary, tylko żeby pobyć trochę z jego żoną Agnieszką. Tego właśnie dnia Rysiu położył się na poobiednią drzemkę i zmarł. Gitarę miałem ze sobą wziąć nie dlatego, że Rysiu miał ich za mało. Gitar miał w domu sporą kolekcję, ale w tej kolekcji nie miał metalowej rezofonicznej, takiej, na jakiej Murzyni w Delcie Missisipi grali bluesa z szyjką od butelki na palcu. Tak się składa, że ja mam taką gitarę, a Rysiu lubił sobie na niej czasem pobrzdąkać. Co ja napisałem? Pobrzdąkać? Hm, pewnie tak to trzeba nazwać, pamiętając jednak, że różne są stopnie brzdąkania. Jakąkolwiek gitarę Rysiu brał do ręki, brzdąkał jak jakiś Clapton, Hendrix albo Robert Johnson. Tyle że przez ostatnich kilka lat brzdąkał wyłącznie w domu. Ale tak się składa, że mieszkam niedaleko i czasem do niego wpadałem. Z gitarą. Z Rysiem poznał mnie pisujący o muzyce na łamach „Nowego Czasu” Sławek Orwat. Rysiu mieszkał wtedy w Hatfield, podobnie jak Romek Iwanowicz i Rysiu Pihan. Ci trzej tworzyli blues-rockową kapelę o nazwie Emigration Blues, grającą głównie utwory Tadeusza Nalepy. Ja się do tej kapeli przyłączyłem, grając na gitarze basowej, którą nieco wcześniej kupiłem na carboot sale. Próby były w domu u Rysia Węgrzyna, tyle że z jakiegoś względu on sam prawie nigdy nie grał z nami na koncertach. Tylko raz udało mi się go wyciągnąć, było to w maju 2011 roku. Koncert nie był dobrze przygotowany, Romek śpiewał, ale myliły mu się i słowa, i melodia, w sumie brzmiało to raczej jak jam session, niemniej gitara Rysia Węgrzyna brzmiała na tym tle magicznie. Jeśli ktoś chce usłyszeć próbkę tego, jak Rysiu potrafił brzdąkać, to niech wpisze do YouTubie hasło: emigration blues modlitwa.

Na tym samym koncercie Rysiu wyciągnął z kieszeni harmonijkę i zaczął na niej zawodzić rzewnego bluesa, Romek mu na gitarze grał rytm, co też jest nagrane. Ale już więcej takich nagrań nie będzie. To był Rysia ostatni koncert. A tych koncertów miał w życiu sporo, znacznie lepiej przygotowanych i w znakomitym towarzystwie. W Katowicach (skąd pochodził) wraz z Teodorem Danyszem założył zespół Kwadrat. Rysiu miał wtedy ksywę „Górka”. Grali muzykę jazz-rockową, trochę w stylu SBB. Z członkami SBB muzycy Kwadratu się przyjaźnili i razem grywali, na YouTubie można znaleźć nagranie w koncertu w TVP, gdzie Rysiu (w tamtych czasach z potężną brodą) gra na gitarze, a Józef Skrzek na klawiszach. W Katowicach mieszkał na tym samym osiedlu co Antymos Apostolis. Rysiu miał wówczas jakąś kiepsko brzmiącą czeską gitarę, więc do nagrań w TV pożyczał instrument od Antymosa, który – jako członek sławnego już wtedy SBB – miał znacznie lepszy sprzęt. Muzycy Kwadratu przyjaźnili się także z muzykami Dżemu, a jeden z nich – Adam Otręba – grał w obu zespołach. Kwadrat jednak nie osiągnął podobnych sukcesów. Pierwsza płyta wyszła w 2006 roku, kiedy zespół już nie istniał. Rysiu od 2004 roku mieszkał w Anglii, w Hatfield, niedaleko mnie. Pracował w internetowym supermarkecie Ocado, gdzie w pewnym okresie 80 proc. obsługi to byli Polacy, wśród nich kilku muzyków. Stworzyli zespół, który zagrał w Londynie kilka koncertów, jednakże mimo iż próby odbywały się u Rysia w domu, on sam prawie nigdy na koncertach nie grał. Po części powodem były problemy osobiste. Jego żona zapadła na ciężką chorobę i od kilku lat porusza się na wózku inwalidzkim, a Rysiu do ostatniego momentu się nią opiekował. Miał też jakieś zaburzenia psychiczne, które nie pozwalały mu wychodzić z domu. A jeśli już to robił, to bardzo rzadko. Większość czasu siedział w domu i brzdąkał (co ja znowu napisałem? brzdąkał?) na swoich kilku gitarach. Tu w Anglii nie musiał od nikogo pożyczać dobrego sprzętu – jego był najwyższej klasy. Nie miał tylko tej metalowej gitary rezofonicznej. Kiedy chciał sobie na niej pograć, dzwonił do mnie. Dzięki temu należałem do niewielkiego grona, które mogło usłyszeć jam session u Rysia Węgrzyna. No cóż, ciąg dalszy nie nastąpi. Więcej jamów u Rysia nie będzie. Włodzimierz Fenrych PS. Pojechałem na pogrzeb Rysia w Siemianowicach Śląskich. Troszkę się spóźniłem, wszedłem do kościoła i stanąłem z tyłu. Obok mnie stał jakiś facet, któremu

Po pogrzebie Ryszarda Węgrzyna. Od lewej: Józef Skrzek, synowie – Witold i Błażej, oraz wdowa Agnieszka Węgrzyn

chyba płynęły łzy. Niski, bujna czupryna afro otaczała małą łysinkę. Spojrzałem jeszcze raz. Przecież to Józef Skrzek. W pewnym momencie podszedł do kościelnej fisharmonii i zaczął grać i śpiewać w stylu

podobnym do Ze słowem biegnę do ciebie. Tylko tekst był inny, o Zmartwychwstałym. Nie wiedziałem, że on takie rzeczy śpiewa. Pewnie trzeba trafić na pogrzeb, żeby coś takiego usłyszeć.

ŚP.

płk KAZIMIERZ SZYDŁO urodzony 27 października 1919 roku uczestnik bitwy pod Tobrukiem i Monte Cassino, wielki Patriota, zasłużony działacz w środowisku emigracji polskiej. Poświęcił swoje życie na rzecz Ojczyzny. Za walkę i odwagę odznaczony srebrnym krzyżem Virtutti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych i wieloma innymi medalami polskimi i zagranicznymi. Zmarł 7 czerwca 2017 roku w Londynie. Rodzinie Zmarłego wyrazy głębokiego współczucia składają

Arkady Rzegocki Ambasador RP w Wielkiej Brytanii Krzysztof Grzelczyk Konsul Generalny RP w Londynie


38| historie nie tylko zasłyszane

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Sąd komendanta Józef Maria Ruszar

W

racamy z taktyki, jak zwykle ubłoceni. Przebieramy się w czyste mundury. Zaraz pójdziemy na obiad. Nagle jakiś ruch na korytarzu. Nie wiadomo co, ale na pewno dzieje się coś niezwykłego. Słuchać tupot i jakieś głosy. Otwierają się drzwi i wchodzi sierżant Motyl. Każe mi iść do dowódcy kompanii. W gabinecie – oprócz dowódcy – jest jeszcze kierownik szkoły i jego zastępca do spraw politycznych. Dowódca mówi, że mam się ubrać w mundur galowy i idziemy do komendanta Ośrodka. Motyl zabiera mnie do magazynu. Jest zdenerwowany. Ocenia, czy mundur dobrze na mnie leży. Chętnie by go na mnie wyprasował. Buty nówki, ale jakby niewyglansowane. Szybko znajduje szmatę, żeby przetrzeć. Poprawia mi krawat, a ręce mu drżą. Jest w takiej panice, że i ja zaczynam się denerwować, choć dotychczas byłem tylko zaskoczony. Znów jesteśmy w gabinecie. Oficerowie strasznie zaaferowani. Ogólne zdenerwowanie. Któryś znowu poprawia mi krawat. Tym razem porucznik, a nie sierżant. Chce mi się śmiać, ale jakoś kiepsko to wygląda. Ich strach nie wróży nic dobrego. Po drodze kierownik szkoły informuje mnie, że idziemy do komendanta Ośrodka „w sprawie waszego stosunku do służby wojskowej”. Oficerowie weszli do gabinetu, a ja czekam w sekretariacie. W końcu mnie wzywają. Gabinet jest ogromny. Przez środek idzie długi stół, przy którym mogłoby się zmieścić dwudziestu oficerów. Kończy się wielkim biurkiem, zamykając stół konferencyjny w literę „T”. Ale przy stole siedzi tylko dwóch politruków, Ziemacki i nasz szkolny, a z drugiej strony mój dowódca, kierownik szkoły i jeszcze jakiś pułkownik. Chyba go znam. To szef szkolenia wojskowego całego OSWL w Elblągu. To na pewno on. Nie pamiętam jego nazwiska, ale gratulował mi zwycięstwa w strzelaniu. Za biurkiem siwawy pułkownik, nasz komendant, płk Roman Peciak. Komendant wstaje zza biurka i pada komenda: „Obywatele oficerowie!”. Stajemy na baczność. – Obywatele oficerowie! Zebraliśmy się dzisiaj, aby zapoznać się ze sprawą stosunku podchorążego Ruszara do służby wojskowej. Jako najlepiej zorientowany w całej sytuacji głos zabierze płk. Franciszek Ziemacki. Proszę siadać. – Obywatelu komendancie! – zaczął służbowo Ziemacki – podchorąży Ruszar sprzeciwia się konstytucyjnemu porządkowi Polski Ludowej, należy do antysocjalistycz-

nych organizacji i łamie ustawę o cenzurze. Zapowiedział także, że nie chce złożyć przysięgi wojskowej. A potem zaczął wyłuszczać na podstawie SB-eckich papierów, co wiedział o KOR-ze, SKS-ie, „Robotniku” i „Spotkaniach”. Nawet z grubsza poprawnie, choć dosyć ogólnie i niekoniecznie w bezpośrednim związku ze mną. Zakończył z emfazą, że „jako wróg ludu podchorąży Ruszar nie jest godzien zostać oficerem Ludowego Wojska Polskiego, nawet rezerwy”. Retorycznie wypadł całkiem nieźle, zwłaszcza końcówkę widać że dopracował. Sprawa była jasna. Przyszedł prikaz z góry, że mają mnie wyrzucić ze szkoły, ale co ze mną zrobią? Więzienie? Karna kompania? Na pewno degradacja, to wynika wprost z aktu oskarżenia. I ani słowem się nie zająknął o Staszku! Nie miałem czasu do namysłu, bo Komendant zapytał kierownika szkoły o moje postępy w nauce. Tu było przyjemniej. Zaczęła się wyliczanka: dwa razy pochwała w rozkazie dziennym kompanii, trzy razy służba podoficerska (która świadczy o zaawansowaniu w szkoleniu), dobre oceny z taktyki i strzelania. No i pierwsze miejsce w szkolnym konkursie strzeleckim. Nie ulega wątpliwości, że jestem prymusem, choć kierownik szkoły tylko referuje, unikając pochwalnych ocen. Zwłaszcza strzelanie robi wrażenie, bo to jakaś wojskowa obsesja. Mnie się wydawało, że oficer musi dowodzić, a nie sam robić za strzelca wyborowego, ale widać jest to kwestia prestiżu. Tak czy inaczej jest mi to na rękę, choć właściwie mogę tylko ładnie się zachować. Wszystko jedno co powiem i wszystko jedno, jakie mam osiągnięcia. Sprawa jest przesądzona. Pozostaje „dać świadectwo”. To nie jest obrona tylko ostatnie słowo. Ostatnie słowo ma zrobić wrażenie, a nie przynieść skutek. Prawdę mówiąc, nie znoszę „dawania świadectwa”, bo to znaczy, że się przegrało i zostały tylko gesty. – Co podchorąży ma do powiedzenia w sprawie? – pyta komendant. – Obywatelu komendancie! Dziękuję za możliwość obrony – staram się przyjąć sprężystą postawę, mówić tonem zdecydowanym i maksymalnie żołnierskim. Nic tak nie działa na wyobraźnię oficerów jak dziarskość podwładnych. – Obywatelu komendancie! Pułkownik Ziemacki oskarża mnie o „działalność wywrotową” oraz „szkalowanie Ludowej Ojczyzny” i powołuje się na fakty z mojego cywilnego życia. Nie potrafił jednak przywołać ani jednego przypadku, abym prowadził jakąkolwiek agitację w wojsku. Pułkownik Ziemacki nie przyjmuje do wiadomości, że obywatel ma prawo do korzystania ze swych konstytucyjnych praw, na przykład do wyrażania swojego niezadowolenia z polityki rządu, która prowadzi do bicia robotników przez milicję w Radomiu albo w Ursusie, wyrzucania z pracy albo zabijania studentów. Obywatel pułkownik

wspomniał o SKS-ie, ale nie powiedział, że Komitet powstał po zamordowaniu jednego z moich kolegów i że głównym podejrzanym jest Służba Bezpieczeństwa. Wspomniał o KOR-ze, ale nie wyjaśnił, że Komitet powstał, aby bronić bitych i więzionych robotników, a na dodatek udało mu się wydostać ich z więzień. Więc kto tu jest z robotnikami, a kto „wrogiem ludu”? Ja? Widzę, że oficerowie liniowi aż pokraśnieli z zadowolenia, że dostało się „czerwonym pająkom”. Nienawidzą ich szczerze, bo przecież polityczni nie znają się na wojsku, a są bardzo ważni i wszystko kontrolują. Do siebie przytyku nie wzięli. – Obywatelu komendancie – kontynuuję. Co ja myślę o socjalizmie i innych rzeczach jako obywatel, to moja, cywilna sprawa. Poglądów politycznych do wojska nie przyniosłem, tylko zostawiłem za bramą. Pułkownik Ziemacki mi mówił, że LWP jest „wojskiem partii”, a ja myślę, że wojsko nie powinno zajmować się polityką, tylko bronić Ojczyzny. Taka jest moja postawa. Pułkownik Ziemacki nie podał ani jednego przykładu, abym złamał regulamin lub został ukarany za niewłaściwą postawę niegodną żołnierza i podchorążego. Przeciwnie. Kierownik szkoły przyznał, że staram się być wzorowym żołnierzem, otrzymuję bardzo dobre oceny, a nawet zostałem kilkakrotnie wyróżniony. To nie jest przypadek. Przykładam wielką wagę do mojego wyszkolenia jako żołnierza i przyszłego oficera. Pochodzę z wojskowej rodziny od pokoleń i też chcę być dobrym żołnierzem. – Kto był żołnierzem w rodzinie? – komendant mi przerwał, jakby trochę zaskoczony. Reszta też nadstawiła uszu. Wyraźnie poczuli zawodową solidarność. – Dziadek i ojciec. Zresztą cała moja najbliższa rodzina brała udział w Powstaniu Warszawskim – odpowiadam. – Gdzie służył dziadek? – Kapitan Józef Antoni Ruszar służył w Korpusie Ochrony Pogranicza w Skale nad Zbruczem – odpowiadam. − Zginął w Katyniu. – Obywatelu komendancie! – Ziemacki zrywa się z krzesła. − Podchorąży zmierza ku politycznej prowokacji! W tym momencie zadzwonił telefon na biurku. Komendant podniósł słuchawkę, potem stanął na baczność. Zaczął rozmawiać z jakimś generałem. Ziemacki kazał mi wyjść. Czekałem dłuższą chwilę w sekretariacie. Kiedy mnie wezwano, komendant poinformował mnie, że dowództwo OSWL w Elblągu usuwa mnie z SORu i odbiera przywileje podchorążego. Dalszą służbę odbędę jako szeregowy. Potem, już po „spocznij”, podszedł do mnie: – Obywatelu podchorąży. Bardzo chciałbym mieć takich żołnierzy – i podał mi rękę. Odmeldowałem się jako szeregowy. Jego gest bardzo mnie ujął. Przecież nie musiał się ani żegnać, ani mnie komplementować.

Poza tym wszyscy słyszeli, co powiedział, i że zwrócił się do mnie per „podchorąży”, mimo że przed chwilą mnie zdegradował. To był z jego strony duży gest odwagi. Po opuszczeniu budynku dowództwa sierżant Motyl zabrał mnie na stołówkę. Jadłem z nim obiad na uboczu, nie mogąc się z nikim kontaktować. Potem poszliśmy do magazynu i dostałem mundur szeregowego oraz suchy prowiant na kolację. Czekaliśmy na młodszego oficera, który miał mnie odwieźć do jednostki. Jakiej? Nie wiedziałem. Zapytałem Motyla, czy mogę zadzwonić do domu. Nie było zakazu, więc mogę. Podszedłem do budki telefonicznej. Powiedziałem, co się stało i że nie wiem, gdzie mnie wywożą. Siedzimy w pociągu. Pulchniutki starszy chorąży nie spuszcza ze mnie oka. Boi się, że mu zwieję. Tylko gdzie ucieknę? I po co? Zresztą jestem w mundurze. Koło trzeciej jesteśmy w Słupsku. Idziemy do jednostki i śpimy w koszarach. Starszy chorąży przynajmniej tutaj może spać spokojnie, bo całą noc nie zmrużył oka. Rano jedziemy gdzieś gazikiem, aby znaleźć się w Trzebiatowie. Rozdział III z książki Józefa Marii Ruszara Czerwone pająki (Dziennik żołnierza LWP), Wydawca: IPN i WBH, Warszawa 2017.

Od Wydawcy: Józef Maria Ruszar pod koniec lat siedemdziesiątych działał w opozycji, przede wszystkim w Studenckim Komitecie Solidarności w Krakowie. Mimo że swoją postawą nie dał wyraźnego pretekstu do degradacji, został przeniesiony ze Szkoły Oficerów Rezerwy do zasadniczej służby wojskowej w 36. Łużyckim Pułku Zmechanizowanym. Tam też w latach 1978–1979 powstał niniejszy dziennik. Bez wątpienia jest on świadectwem unikatowym. Niewiele jest relacji przedsta-wiających służbę wojskową w Ludowym Wojsku Polskim z perspektywy żołnierza służby zasadniczej.


historie nie tylko zasłyszane |39

nowy czas | maj-czerwiec 2017 (nr 230-231)

Pan ZenobiuSZ Grzech Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

Jest upał i powietrze wisi jak galareta. Pyłki i płatki kwiatów ciągną się niczym nitki lnu. Aż nagle zaczynają wirować jak stado ptaków. Po sekundzie słychać ryk silnika. Podjeżdża Zenek, który pojawia się u mnie coraz rzadziej. Trzyletni syn sąsiadów wybiega z domu i z zachwytem ogląda maszynę. Zenek jednym ruchem podnosi malca do góry i sadza na motorze. Widzę, jak sąsiad podchodzi do Zenka, który zaczyna gestykulować, jakby nakreślał w powietrzu mapę swoich przyszłych podróży. Sąsiad patrzy na niego z podziwem. Po chwili zabiera swojego synka do domu, a dzieciak drze się jak opętany i wyciąga ręce w stronę Zenobiusza, jakby to on był jego ojcem. Zenobiusz wchodzi do domu i zdejmując kask z głowy, mówi: – No widzisz, jaki mam wpływ na dzieciaki?

– No chyba bardziej twój motor niż ty – śmieję się. Otwiera lodówkę i nalewa sobie dużą szklankę zimnej lemoniady. Wypija, oblizując się. Ogląda butelkę i mówi: – No tak, włoska, tylko Włosi i Polacy umieją lemoniadę robić. À propos dzieci to wiesz, Jolka jeszcze mogłaby mieć dzieci, ale ja za bardzo nie chcę. Od kilku dni mamy dyskusję na ten temat, bo ona mi wyjeżdża z argumentem, że to ona decyduje o swoim ciele. Powiedziałem jej wczoraj, że pewnie ona decyduje o swoim ciele, a ja o moim i że będę używał prezerwatyw. Zenek patrzy na mnie, jakby sprawdzając stopień mojego zbulwersowania. Ociera wąsa rękawem i ciągnie dalej: – Ja już za stary jestem na dzieci, a ona mówi, że ze względów religijnych nie będzie używać środków antykoncepcyjnych – wybucha śmiechem, ale po chwili uspokaja się. – No to ja jej na to, że jeżeli ze względów religijnych, to powinna się zastanowić nad związkiem ze mną, bo ja przecież faktycznie jestem żonaty i zawsze już będę, nawet jak się rozwiodę, bo ślub z Danusią brałem w kościele. Czyli żyjemy w grzechu. Zenobiusz zamyślił się i posmutniał, jakby dopiero teraz dotarło do niego to, że żyje w grzechu. Stawiam przed nim następną szklankę lemoniady i mówię: – Wszyscy żyjemy w grzechu. Pamiętasz, przed Wielkanocą pojechałam do mojej mamy odwiedzić ją w domu opieki. Tam prawie wszyscy podopieczni mają demencję. Siedzą tak całymi dniami i opowiadają sobie nawzajem ciągle te same historie. Mama, kiedy odwiedziłam ją poprzednim razem, poprosiła mnie, abym przywiozła jej CD z piosenkami Laskowskiego. Kiedy włączyłam tę płytę w pokoju gościnnym, gdzie wszyscy siedzieli, moja mama nagle

wstała i zaczęła tańczyć. Wirowała na parkiecie jak mała dziewczynka. Po chwili dołączyła do niej jeszcze jedna staruszka, pani Władzia, i obie tak się kręciły. Zaczęłam więc z nimi wirować, aby w razie czego ratować je przed upadkiem. Obie bardzo się cieszyły, klaskały i tupały. Po jakichś 20 minutach tego tańcowania usiadły wyczerpane na kanapie, ale buzie im się śmiały od ucha do ucha. Następnego dnia pani Władzia zbliżyła się do mnie i zaczęła lamentować: – Co się porobiło, pani Irenko, nikt ze mną nie rozmawia, bo podobno jestem grzesznica, bo tańczyłam w poście. Rozglądam się po sali i rzeczywiście, kilka staruszek siedzi naburmuszonych, nie patrząc w naszą stronę. Biorę panią Władzię za rękę i siadam z nią na kanapie. – Pani Władziu, czy to jest największy grzech, jaki pani popełniła w życiu? – pytam. Pani Władzia patrzy na mnie i widzę, jak oczy zaczynają jej się uśmiechać. Po chwili szepcze mi do ucha: – Ja dużo nagrzeszyłam, dwóch mężów miałam. A jak byłam młoda to tych chłopaków kilku też miałam. Milknie na chwilę, po czym znowu mi szepcze do ucha: – Ale wszystkie ich imiona pamiętam. Co do jednego. Pani Władzia wstaje z trudem z kanapy. Ale jest już teraz cały czas uśmiechnięta. Odchodząc, zwraca się do mnie jeszcze raz: – To i tak wszystko idzie na jedno konto. Po czym puszcza w moją stronę oko i dodaje: – Na moje konto te grzechy idą, tak że ja się będę przed Panem Bogiem tłumaczyć, a nie ktoś inny. Zenek dopija lemoniadę, wstaje i mówi: – No to idę grzeszyć na moje konto. Obejmuje mnie i ściska, jakbyśmy się żegnali na zawsze. Patrzę przez okno, jak odjeżdża na swoim błyszczącym rumaku w krainę grzechu.

Dialogi z tamtych lat

P

ociąg wjechał w mleczną gęstość. W zatłoczonym, dusznym przedziale nie potrafię się skupić na czytaniu. Inni też nie mogą, choć na stolikach pojawił się Andersen i Balzac. Wszyscy jesteśmy rozdrażnieni. Siedzę taka anonimowa, próbując jakoś poradzić sobie z tą przedziałową nerwowością. Przywołuję z pamięci ulubioną muzykę. To zawsze pomaga. Jest. Jarret. Właśnie teraz. Jego dźwięki mieszają się z myślami przesuwającymi się z kąta w kąt, w takt jadącego pociągu. Swoista symfonia bez partytury i dyrygenta. Wymyślone półnuty nieskończonych taktów. I jeszcze gdzieś tam kiczowaty obrazek przepełniony żółcią czerwieni zachodzącego słońca nad wodą, której drugi brzeg schował się na później. Na czasy, w których zabraknie sentymentów. A Jarret gra niestrudzenie, uderzając w dziwne klawisze – co on z nimi wyprawia? Już zatarła się granica między kiczem a rzeczywistością. Jarret z fortepianem na tle kończącego się dnia. I ta jego muzyka. Gaśnie i rodzi się na nowo dźwiękiem fali uderzającej o brzeg, którego nie ma. Oszalała i w tym szaleństwie pozostanie. Za oknem mgła zaczyna opadać, choć nadal przeważa mleczna popielatość. Podróżni patrzą na mnie jakoś tak dziwnie. No bo to wiadomo, siedzi taka i pi sze, i to jeszcze na książce, znaczy – pisze coś ważnego, a może na nas? Węszą we mnie kogoś, przy kim jeszcze

tak niedawno nie opowiadało się dowcipów politycznych. Siedząca koło mnie pani ułamała sobie kawał tłustej kiełbasy i przekonuje pana po przekątnej, że taki to, a taki polityk wcale nie jest taki zły! On ma trochę inne zdanie i zaczyna się dyskusja, podczas której podekscytowana pani wymachuje kiełbasą. Potem w przedziale zapada senność i chwila ciszy, która i tak niczego nie zmienia. Widoczność za oknem zwiększa się na tyle, że dostrzegłam małe stadko saren, a w tej bieli i popielatości – czerwonolistny buk. Ładne to i zaskakujące, choć można by rzec – nieco jarmarczne. Mijamy jeziorko. Ściana lasu, wierzby… Piękna ta nasza Polska, piękna, ale jakby opuszczona. Wszyscy biją się o nią i jakoś niewiele z tego wynika. Do przedziału weszły dwie kobiety ze swoim szefem. Wracają z kursu. Jest ich pełno wszędzie – ich, ich mężów, dzieci, makowców i tortów na święta, i ciast na co dzień. No i samego kursu – wszyscy słyszymy, kto, po co, z kim i dlaczego. W sąsiednim przedziale zawodzi dziecko. Konduktor sprawdza bilety. Znalazł gapowicza i teraz się kłócą. Młody człowiek twierdzi, że nie kupił biletu dla zasady, bo brud, bo smród, bo opóźnienia, a jeszcze strajków im się zachciewa. Pani od kiełbasy tłustymi rękami przegląda baśnie Andersena. Jej sąsiadka, której uczucia estetyczne zostały urażone, poucza właściwie wszystkich, że: – Najpierw myje się ręce, a potem bierze książkę. Winowajczyni tego nie chwyta i dziwi się, jak ja mogę w takiej trzęsawce pisać, skoro ona nie może obrazków oglądać. – Proszę pani, co pani tam pisze? –

wyrywa mnie do odpowiedzi, na której tak naprawdę jej nie zależy. – Mój szwagier też tak pisał, a teraz siedzi, bo coś mu się tam nie zgadzało – dodaje. Nie wiem, czy człowiek ów siedzi za pisanie, czy za to, że mu się coś tam nie zgadzało, ale nie zaspokajam swojej ciekawości. Ciekawość uleciała. Złapał ją dociekliwy młodzieniec, lecz tego już też nie słucham. Stoimy w polu. Zupełna szarówka. Pani z kiełbasą mówi, że jest kasjerką, i opowiada, jak to ludzie – nawet ci na poziomie – potrafią oszukiwać. – Wiem coś o tym – dodał dotychczas nieodzywający się mężczyzna. Okazało się, iż jest byłym aparatczykiem pracującym ongiś w administracji, a teraz zakłada spółkę. I nagle zaczął się nam tłumaczyć z tego, co robił. Ale dlaczego nam? Potem dodał, że zwiał stamtąd przed czasem (przed t y m czasem), bo mu sumienie nie dawało spokoju. Teraz czuje się lepiej. Pomyślałam wówczas o znajomym psychologu – oj, poszedłbyś w lud, a miałbyś sporo pracy. Za oknem zrobiło się ciemno. Jesteśmy o godzinę od celu podróży. W dali migocą światełka przydrożnych lamp i domów pozostawionych gdzieś tam… Wypełniłam słowami wszystkie puste miejsca, więc były aparatczyk chce dać mi swoją książkę, a kasjerka gazetę. Już się nie boją mojego pisania. W przedziale, w półmroku zapadła cisza, choć przed chwilą każdy coś mówił... Teraz wszyscy trwają w zamyśleniu. Już żyją swoimi szczęściami i nieszczęściami schowanymi głęboko na czas pociągowej podróży. Już wrócili do swoich codzienności.

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz


3P[NPXB

3FQPSUBš

1P DP EP -POEZOV QS[ZKFDIBÂŽ QSF[ZEFOU 8SPDÂŽBXJB

6D[FMOJB HE[JF NĂŽXJ TJĂ… KĂ…[ZLBNJ B XJFMPLVMUVSPXPwĂ KFTU KFK LPÂŽFN OBQĂ…EPXZN

od rewolucji do ewolucji – wybiórczy kalejdoskop 10-lecia /S

1*€5&, QBzE[JFSOJLB *44/

LONDON

LONDON 7-21 June 2010 10 (146) FREE ISSN 1752-0339

09 (207)

LONDON

2014

2014

OJF QSPXBE[JNZ PLPÂŽP TQSBX P OB SVT[FOJF QSBX QSBDPXOJD[ZDI 1PMB LĂŽX r NĂŽXJ #SBEZ 8 XJĂ…LT[PwDJ T” UP QPKFEZOD[F QS[ZQBELJ [CJPSPXZDI QP[XĂŽX CZÂŽP LJMLB r EPEBKF 1S[ZOBMFšOPwĂ EP [XJ”[LV NPšF NJFĂ KFEOBL J UĂ… LPS[Zwà šF QSB DPEBXDB JOBD[FK CĂ…E[JF QBUS[ZÂŽ OB b[XJ”[LPXDBp OBXFU KFwMJ KFTU PO DV E[P[JFNDFN J OJF QPTÂŽVHVKF TJĂ… QÂŽZO OJF BOHJFMTLJN *MV KFTU X UFK DIXJMJ [XJ”[LPXDĂŽX 1PMBLĂŽX +BL OB PHĂŽMO” MJD[CĂ… D[ÂŽPOLĂŽX X DBÂŽFK 4[LPDKJ UZT OJFXJFMV r NPšF LJMLVE[JFTJĂ…DJV "OESFX #SBEZ NB KFEOBL OBE[JFKĂ… šF UP TJĂ… [NJFOJ QP OJFE[JFMOZN TQPULB OJV r +FwMJ CĂ…E[JF VEBOF UP OB QFXOP QS[ZCĂ…E[JF OBN TQSBX P OBSVT[FOJF QSBX QSBDPXOJD[ZDI J CZĂ NPšF OP XZDI D[ÂŽPOLĂŽX r NĂŽXJ 1P[B UZN KFwMJ OBKCMJšT[B OJFE[JFMB PLBšF TJĂ… TVLDFTFN [XJ”[FL OB QFXOP [PSHB OJ[VKF QPEPCOF TQPULBOJB X JOOZDI NJBTUBDI 4[LPDKJ " DP [ SFT[U” LSBKV +BL TJĂ… EPXJF E[JBÂŽ b/PXZ $[BTp X MPOEZĂŒTLJFK DFOUSBMJ 5 (86 UFHP UZQV TQPULBOJB OJF PECZXBK” TJĂ… X JOOZDI D[Ă…wDJBDI LSBKV 4[LPDLJ PEE[JBÂŽ KFTU UVUBK QJP OJFSFN $P OJF [OBD[Z šF X -POEZ OJF [XJ”[FL OJF CSPOJ QSBX 1PMBLĂŽX 8 TUPMJDZ 8JFMLJFK #SZUBOJJ [XJ”[FL [BKNVKF TJĂ… SBD[FK HSVQBNJ [BXPEP XZNJ r OQ TQS[”UBD[FL LJFSPXDĂŽX r B OJF FUOJD[OZNJ 0CFDOJF USXB TQSB XB QS[FDJX ĂĄSNJF USBOTQPSUPXFK [ QĂŽÂŽ OPDOP XTDIPEOJFHP -POEZOV X LUĂŽ SFK OBSVT[POP QSBXB QSBDPXOJD[F LJMLVE[JFTJĂ…DJV QPMTLJDI LJFSPXDĂŽX %PLPĂŒD[FOJF OB TUSPOJF

Âť4-5

,VMUVSB .PEFMF .PEJHMJBOJFHP

Rosyjskie śledztwo budzi wątpliwości Niedaleko miejsca, w którym rozmawiamy, mieści się Muzeum Szpiegostwa. Umieszczono w nim slogan: „nic nie jest takie, jakie się wydaje�. To waşne hasło, gdy ma się do czynienia z tego typu katastrofami. Wraz ze znajomymi zebraliśmy 44 pytania, na które mimo publikacji raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wciąş nie znamy odpowiedzi. Zaczęliśmy równieş gromadzić przypadki jawnych kłamstw. I mamy juş 27 przykładów kłamstw, które trafiły do mediów i przez jakiś czas obowiązywały.

TAKIE CZASY

Âť6-7

#JPHSBåB .PEJHMJBOJFHP B SBD[FK KFHP MF HFOEB XQJTVKF TJÅ EPTLPOBMF X TUFSFPUZQ BSUZTUZ QPD[”ULV VCJFHŽFHP XJFLV ;BCÎKD[P QS[ZTUPKOZ QPDIPE[”DZ [ 5PTLBOJJ r LSBJOZ HFOJVT[ÎX SFOFTBOTV r D[ŽPOFL QBSZTLJFK CPIFNZ .POUNBSUSFnV J .POUQBSOBTTF nV VšZXBŽ LPCJFU OJF TUSPOJŽ PE BMLPIPMV IBT[ZT[V J LPLBJOZ ;NBSŽ r KBLšF CZ JOB D[FK r QS[FEXD[FwOJF X XJFLV [BMFEXJF US[ZE[JFTUV QJÅDJV MBU OJFEPDFOJPOZ QS[F[ XTQΎD[FTOZDI

Gry wyborcze

/B 8ZTQJF

Sentymentalna podróş po Londynie

Rys. Andrzej Krauze

S USPKBOPXJD[!OPXZD[BT DP VL 5 (86 OBKXJĂ…LT[F CSZUZKTLJF [XJ”[ LJ [BXPEPXF QPTUBOPXJÂŽZ X TQPTĂŽC [EFDZEPXBOZ XBMD[ZĂ P QSBXB QSB DPXOJD[F 1PMBLĂŽX 8 OBKCMJšT[” OJF E[JFMĂ… X (MBTHPX PECĂ…E[JF TJĂ… QJFSX T[F [PSHBOJ[PXBOF QS[F[ UFO [XJ”[FL PUXBSUF TQPULBOJF [F XT[ZTULJNJ [BJO UFSFTPXBOZNJ 1PMBLBNJ 5 (86 OJF KFTU KFEOBL QJPOJFSFN r QPEPCOF TQP ULBOJF [PSHBOJ[PXBÂŽZ KVš X #SBEGPSE [XJ”[LJ [BXPEPXF "NJDVT ;XJ”[LPXDZ [ 5 (86 [EBK” TPCJF TQSBXĂ… šF XJFMV QSBDPEBXDĂŽX OJF QS[FTUS[FHB QSBXB ;CZU EÂŽVHJF HPE[J OZ QSBDZ OJFV[BTBEOJPOF QPUS”DFOJB [ [BSPCLĂŽX OJFXZQÂŽBDBOJF XZOBHSP E[FĂŒ [B VSMPQZ J DIPSPCPXF 5P UZMLP D[Ă…wĂ QS[FXJOJFĂŒ KBLJDI EPQVT[D[BK” TJĂ… QSBDPEBXDZ 1PMBDZ D[Ă…TUP OJF EP DIPE[” TXPJDI QSBX CP BMCP OJF PSJFO UVK” TJĂ… X QS[FQJTBDI BMCP OJF [OBK” BOHJFMTLJFHP BMCP QP QSPTUV CPK” TJĂ… šF TLBSHB OB XBSVOLJ QSBDZ TQPXP EVKF JDI [XPMOJFOJF 1S[FETUBXJDJFMF 5 (86 [BNJFS[BK” UP [NJFOJĂ r 5P QJFSXT[F UFHP UZQV TQPULBOJF X 4[LPDKJ XJĂ…D OJF XJFNZ JMF QS[ZK E[JF PTĂŽC r NĂŽXJ b/PXFNV $[BTPXJp "OESFX #SBEZ [ PEE[JBÂŽV 5 ( X (MBT HPX .ĂŽXJ KFEOBL šF OB QPEPCOF TQP ULBOJF [PSHBOJ[PXBOF QS[F[ )PVTJOH "TTPDJBUJPO EXB UZHPEOJF XD[FwOJFK QS[ZT[ÂŽP PLPÂŽP UZTJ”DB PTĂŽC ;XJ”[ LPXDZ XJFS[” XJĂ…D šF X OJFE[JFMĂ… TBMB CĂ…E[JF QFÂŽOB 0D[ZXJwDJF CĂ…E” OBNBXJBĂ OB XTU”QJFOJF EP [XJ”[LV BMF QS[FEF XT[ZTULJN DID” QPJOGPS NPXBĂ 1PMBLĂŽX P QS[ZTÂŽVHVK”DZDI JN QSBXBDI J [BPGFSPXBĂ QPNPD QPUS[F CVK”DZN " QPNBHBK” XT[ZTULJN OJF UZMLP OBMFš”DZN EP [XJ”[LV r 0CFD

ISSN 1752-0339

Przez trzy dni polska muzyka królowała nad Tamizą. Mistrzem ceremonii był Nigel Kennedy – największy ambasador polskiej kultury.

5ZN LUĂŽS[Z UĂ…TLOJ” [B QPMTLJNJ .B[VSBNJ QSPQPOVKFNZ PEXJFE[FOJF -POEPO 8FUMBOE $FOUSF MPOEZĂŒTLJFHP DFOUSVN E[JLJFK QS[Z SPEZ [BKNVK”DFHP D[UFSE[JFwDJ BLSĂŽX PUXBS UZDI UFSFOĂŽX QPENPLÂŽZDI +FTU UP QJFSXT[Z T[UVD[OJF TUXPS[POZ UFHP UZQV SF[FSXBU QS[ZSPEZ X TFSDV NFUSPQPMJJ OB wXJFDJF 5VUFKT[Z UFSFO CZÂŽ OJFHEZw QS[F[OBD[POZ EP HSPNBE[FOJB XPEZ EMB -POEZOV ;BKNPXB ÂŽZ HP D[UFSZ PHSPNOF [CJPSOJLJ XPEOF

3PCFSU 5SPKBOPXJD[

10 (208)

2014

FREE ISSN 1752-0339

Âť3

F

1SBDPXOJDZ QPE TLS[ZEÂŽBNJ

%[JLB QS[ZSPEB X wSPELV NJBTUB

ROZMOWA NA CZASIE

cover design by Joanna Ciechanowska, silhouettes by Gosia Ĺ apsa-Malawska

;JFMPOZ -POEZO

LONDON

03 (201) ISSN 1752-0339

8JFMLB #SZUBOJB – ;XJ”[LJ [BXPEPXF

Czyli relacja jak najbardziej subiektywna z jednodniowej wizyty marszałka Sejmu, p.o. prezydenta i kandydata na prezydenta Bronisława Komorowskiego w Londynie. 20 czerwca Polacy wybiorą prezydenta RP. Czy gry wyborcze pomogą nam w tej decyzji?

Âť12

CZAS NA WYSPIE

3BTJTUPXTLJF BUBLJ OB QSBDPXOJLĂŽX QS[FUXĂŽSOJ SZCOFK

Londyn. Miasto Big Bena i London Eye. Miasto Tate Modern i Katedry św. Pawła. Ale teş Beatlesów, Sex Pistols i Oasis. Nic więc dziwnego, şe o stolicy Wielkiej Brytanii traktuje tak wiele piosenek. Nic teş dziwnego, şe tyle tu miejsc związanych z gigantami muzyki rockowej.

(SJNTCZ UP NJBTUP P KFEOZN [ OBKXZšT[ZDI XTLBzOJLÎX CF[SPCPDJB OB 8TDIPEOJN 8ZCS[FšV ;BLŽBEZ QS[FUXÎSTUXB SZCOFHP J JOOF åSNZ TQPšZXD[F XDJ”š KFEOBL OB S[FLBK” OB OJFEPTUBUFL XZLXBMJåLPXBOZDI QSBDPXOJLÎX EMBUFHP XJÅD [EFDZEPXBOP TJÅ [BUSVEOJà QSBDPXOJLÎX [ 1PMTLJ J JOOZDI LSBKÎX CZŽFHP CMPLV XTDIPEOJFHP

Lady Panufnik na tle portretu swojego męşa Andrzeja Panufnika

Âť14

FELIETIONY

Święte krowy 5B USBHFEJB XTUS[”TOŎB OJF UZMLP QPMTL” TQPŽFD[OPwDJ” X 4[LPDKJ J TBNZNJ 4[LP UBNJ XS[FwOJB X LPwDJFMF QX wX 1BUSZLB QPMJDKB PELSZŽB [XŽPLJ [BHJOJPOFK QJÅà EOJ XD[FwOJFK MFUOJFK "OHFMJLJ ,MVL OB [EJÅDJV 1PEFKS[BOZN P UP CSVUBM OF NPSEFSTUXP KFTU 1FUFS 5PCJO TLB[BOZ X SPLV [B HXBŽU OB EXÎDI MFU OJDI E[JFXD[ZOLBDI J [XPMOJPOZ QS[FEUFSNJOPXP [ XJÅ[JFOJB EXB MBUB UFNV

1PE[JFM TJĂ… TXPJNJ VXBHBNJ J QS[FNZwMFOJBNJ

Kaşdy naród ma swoje święte krowy. Stara emigracja londyńska teş ma swoją. Profesora Władysława Bartoszewskiego. Sam się tak kiedyś nazwał. A było to w styczniu w 1997 roku. Stał profesor na podium w POSK-u i czarował publikę. Pewna leciwa emigrantka orzekła z uwielbieniem: – Ach, jego moşna słuchać bez końca. Na co jej towarzysz odparował, şe na szczęście wszystko ma swój koniec. I wybył z sali.

MJTUZ!OPXZD[BT DP VL

3&,-"."

# ! ! !

Âť19

PYTANIA OBIEĹťYĹšWIATA

Dlaczego w parku przy Fanhams Hall rosnÄ… strzeliste sosny?

"

ROK PANUFNIKA > 16

>05

>25

NIKT NIE NARZEKA, ŝE DO WIELKIEJ BRYTANII PRZYJEŝDŝAJĄ ZAGRANICZNI BANKIERZY‌ LONDON

LONDON

16-29 stycznia 2010 1 (137) FREE ISSN 1752-0339

2014 01 (199) FREE ISSN 1752-0339

working with

NEW TIME

ORLA.fm

www.nowyczas.co.uk

LONDON 18 APRIL 2008 15 (80) nowyczas.co.uk FREE

Carolina Khouri – urodzona w Libanie, wychowana w Polsce, mieszkająca w Londynie artystka zaprezentuje swoje prace z serii Strictly Woman 22 stycznia podczas Szalenie Snobistycznego Balu Artystycznego. Krypty kościoła St. George the Martyr, Borough High Street. Zapraszamy. 32 Sława Harasymowicz

CZAS NA WYSPIE

Adam Zamoyski

Âť6-7

Private Eye o Fawley Court Wpływowy i opiniotwórczy brytyjski magazyn Private Eye opublikował 8 stycznia br. w stałej kolumnie Nooks and Corners materiał na temat próby sprzedaşy Fawley Court. Ten satyryczny dwutygodnik, mający 700 tys. nakładu, który bezlitośnie wydobywa na światło dzienne wiele skandali şycia publicznego jest lekturą obowiązkową posłów do parlamentu, księgowych, prawników etc.

KULTURA

Âť14

Waldemar Januszczak

WĘDROWKI PO LONDYNIE

Âť22-23

Krótka Eldorado, czy opowieść betonowe slumsy o Zosi i Henrim Od wyglądu nie mniej fascynująca jest Była przyjaciółką francuskiego rzeźbiarza Henriego Gaudiera. Mieszkali razem w Londynie – ona czterdziestoletnia Polka z przeszłością kilku związków, on niedoświadczony dwudziestolatek, początkujący artysta. Henri Gaudier dodał nazwisko Zosi (w odmianie şeńskiej) do swojego, jako symbol ich związku, jedyny, bo ślubu nigdy nie wzięli.

historia brutalistycznych osiedli, silnie powiązanych z powojennymi ideami państwa opiekuńczego. W zamyśle miały one stać się eldorado dla klasy pracującej, w większościzmieniły się w betonowe slumsy. Ale niektóre z nich są teraz miejscami porządanymi, co świadczy o tym, şe to ludzie tworzą miejsce, a w brutalistycznych potworach da się şyć, jeśli tylko dać im tylkko trochę miłości.

LONDON 21 September 2010 14 (150) FREE ISSN 1752-0339

LONDON 6-20 kwietnia 2010 6 (142) FREE ISSN 1752-0339

CZAS NA WYSPIE

Âť3

Zaginiony pomnik Chopina znaleziony

THE POLISH WEEKLY

Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina. Pomnik odsłonięto. Kiedy zniknął z tego prestişowego miejsca? I gdzie się znalazł?

WYBORY POWSZECHNE W UK

Âť6-7

Trzecia droga konserwatystów Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści. Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elşbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja.

KOMENTARZE

Komu potrzebny jest

Wojciech Goczkowski Jak zinterpretować to, co od kilku lat dzieje się w Fawley Court? Zła wola, ignorancja czy nieporadność w zarządzaniu dobrem zgromadzonym przez dwa pokolenia? Jak powinna zareagować polska społeczność w Wielkiej Brytanii na pomysł wystawienia na sprzedaş symbolu naszej obecności w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej? Oburzeniem czy współczuciem? Gniewem czy obojętnością? U wielu sprawa ta wywołuje uczucie smutku i rozczarowania. Czy moşna wyznaczyć cenę wartościom, które do tej pory wydawały się nie podlegać prawom rynku? Czy moşna zlicytować świadectwa nadziei i bohaterstwa? Smutne, şe Marianie zachowują się tak, jakby trzeba im było to tłumaczyć. Sprzedaş Fawley Court prowokuje pytania o teraźniejszość i przyszłość polskiej społeczności w Londynie i na Wyspach, o jej toşsamość i zdolność samoorganizacji. Czy jesteśmy jeszcze jedną etniczną grupą w strukturze współczesnej wieşy Babel, rozpoznającą się jedynie przez obyczajowe przyzwyczajenia, czy teş stać nas na wysiłek podtrzymywania pamięci i kształtowania wizji przyszłości? Dla stworzenia wspólnoty i wychowania jednostki waşne jest połączenie tych dwóch elementów. Zdawał sobie z tego sprawę załoşyciel Fawley Court, ksiądz Józef Jarzębowski. Dlatego w szkole, którą załoşył w 1953

Trzecia część filmu Immigration; Inconvenient Truth będzie pokazana w Channel 4 w najblişszy poniedziałek, 21 kwietnia, o godz. 20.00.

NEW TIME

Artykuł ten nie powstał w celu obraşenia lub zgorszenia kogokolwiek, a szczególnie Zgromadzenia Księşy Marianów, którego zasługi i pracę misyjną doceniam i szanuję. Ale w obliczu gorszących faktów, których wszyscy jesteśmy świadkami, zachowanie milczenia jest prostą drogą do cynizmu i oschłości serca – na to nikt nie moşe sobie pozwolić, a na pewno nie za cenę zachowania „świętego spokoju�.

Stanisław Frenkiel „Ucieczka Kwika� ok. 1970 olej na płótnie

POSK–50 lat i jeszcze więcej

Strictly Woman

Czy kradniemy Brytyjczykom pracę? DIMITRI COLLINGRIDGE z Channel 4: – Problem polega na tym, şe nic nie kradniecie. Praca jest. Brytyjczycy nie chcą wykonywać pewnych prac, a ktoś je musi wykonać. Polacy pracują cięşko, są lepiej wykwalifikowani i paradoksalnie zmuszają Brytyjczyków do zmiany kwalifikacji. Z autorem programu o imigrantach rozmawia Aleksandra Šojek-Magdziarz

znalazło się miejsce dla muzeum polskiej historii i polowego ołtarza w pałacowej kaplicy. Dzisiejsi następcy księdza Jarzębowskiego wydają się tego nie rozumieć. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Fawley Court w 2005 roku. Pojechałem, zachęcony przez spotkanych w Londynie Polaków, którzy opowiedzili mi o moşliwości zwiedzenia Muzeum i poznania historii bohaterskiego księdza. Zgromadzenie Marianów kojarzyło mi się z Licheniem i kilkoma wykładowcami z czasów studiów. Kiedy wyjeşdşałem z Fawley Court moja wiedza poszerzyła się o wiele nowych faktów, ale niestety poznałem teş w pełni czym są tzw. „mieszane uczucia�. Powodem moich wewnętrznych niepokojów była rozmowa z jednym z zakonników na temat przyszłości wspomnianego ołtarza. W opinii Marianina ołtarz powinien zostać usunięty z prezbiterium, poniewaş jego symbolika nie koresponduje ze współczesnością, a militarne elementy (skrzydła husarskie i głownia miecza) fałszują pokojowe przesłanie chrześcijaństwa. Wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej nie został poddany krytyce, ale juş jego historyczne związki z Kultem Miłosierdzia Bo-

Ĺźego przedstawiaĹ‚y siÄ™ mojemu rozmĂłwcy dosyć mgĹ‚awicowo i mÄ™tnie. Z naszej dyskusji wynikaĹ‚o, Ĺźe tym co powstrzymuje OjcĂłw MarianĂłw przed przeniesieniem oĹ‚tarza do muzeum jest obawa przed reakcjÄ…, juĹź coraz mniej licznych, ale wciÄ…Ĺź ĹźyjÄ…cych ludzi z pokolenia, ktĂłrego doĹ›wiadczenie ten oĹ‚tarz przekazuje. Teraz juĹź wiem (fakty o tym mĂłwiÄ…), Ĺźe zdaniem MarianĂłw rĂłwnieĹź caĹ‚a posiadĹ‚ość nie odpowiada nowym czasom. Otóş gĹ‚Ä™bokim nieporozumieniem jest myĹ›leć, Ĺźe oĹ‚tarz i Fawley Court jest dzisiaj potrzebne wojennemu pokoleniu. Dla nich speĹ‚niĹ‚y juĹź swojÄ… rolÄ™. DawaĹ‚y oparcie w czasie wojny i chroniĹ‚y przed upadkiem w rozczarowanie i bezradność po przegranej wojnie. PrzesĹ‚anie, jakie niesie niechciany oĹ‚tarz i jego otoczenie potrzebne jest przede wszystkim mĹ‚odemu pokoleniu. MyĹ›lÄ™, Ĺźe w ten sposĂłb rozumowaĹ‚ rĂłwnieĹź ksiÄ…dz JarzÄ™bowski gromadzÄ…c pamiÄ…tki po Powstaniu Styczniowym i zachowujÄ…c Ĺ›wiadectwa czasĂłw jemu współczesnych. Jak prowadzić pracÄ™ wychowawczÄ… i duszpasterskÄ… nie mogÄ…c pokazać materialnych Ĺ›wiadectw ludzi, ktĂłrzy w najtrudniejszych momentach swojego Ĺźycia, Polski i historii Europy nie utracili wiary i nadziei?

Âť11

Kto zapĹ‚aci? Obawiam siÄ™, Ĺźe wraz z nasileniem siÄ™ róşnych unijnych kontroli badajÄ…cych procedury rozdziaĹ‚u przez PolskÄ™ europejskich dotacji okaĹźe siÄ™, Ĺźe po 2013 roku kraj zostanie obciÄ…Ĺźony sporym rachunkiem, na jaki zĹ‚oşą siÄ™ wydat-kowane nieprawidĹ‚owo kwoty, ktĂłre trzeba bÄ™dzie do Brukseli zwrĂłcić. Pytanie – kto je zwrĂłci?

Fawley Court? Fawley Court to nie historyczne sentymenty, ale miejsce, ktĂłre powinno naleĹźeć do przyszĹ‚oĹ›ci. Historia w nim opowiedziana moĹźe sĹ‚uĹźyć nastÄ™pnym pokoleniom. Gdyby takiego miejsca nie byĹ‚o, naleĹźaĹ‚oby je stworzyć. ĹšwiÄ™to ZesĹ‚ania Ducha Ĺšwietego, obchodzone co roku w Fawley Court, wyznacza horyzont myĹ›lenia o przyszĹ‚oĹ›ci tego oĹ›rodka, ktĂłry musi wrĂłcić do idei prowadzenia pracy edukacyjnej w poszerzonej i unowoczeĹ›nionej formule. Jest w Fawley Court wystarczajÄ…cy potencjaĹ‚, aby staĹ‚o siÄ™ centrum spotkania ludzi z róşnych ras, kultur i narodĂłw, ktĂłrzy potrafiÄ… siÄ™ porozumieć mimo róşnic jÄ™zy-

kowych i cywilzacyjnych. W ten sposób powstałaby równieş przestrzeń, w granicach której pojawiłaby się szansa podzielenia się z innymi własną historią i pamięcią pokoleń, co w kontekście zachodzących procesów jednoczenia się Europy ma wyjątkowe znaczenie. Wszystko jednak wskazuje na to, şe władze Zakonu Marianów wolą widzieć przyszłość Europy bez historii Polski. Przeniesienie zbiorów księdza Jarzębowskiego do Lichenia jest tego wystarczającym dowodem i şadne słowa wyjaśnień nie mogą usunąć sprzed oczu tych niemoşliwych do zaakceptowania faktów.

FAWLEY COURT

Âť12

The Mackenzies of Fawley‌ the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-inexile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding‌

KULTURA

Punktem kulminacyjnym wizyty papieşa Benedykta XVI na Wyspach była beatyfikacja XIX-wiecznego słynnego teologa i duszpasterza, kardynała Johna Henry’ego Newmana. Papieş wskazał go jako wzór świętości i şywotności Kościoła na ziemi brytyjskiej. Jego popiersie w Fawley Court (na zdjęciu) towarzyszyło Polakom w ich emigracyjnych losach. Było teş duchową inspiracją wychowanków Divine Mercy College.

Wizyta Benedykta XVI

Âť19

Âť4-5

Jasna Polana Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec şycia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju naleşało się spodziewać.

Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w poblişu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. 4-5

Tragedy and Triumph

Âť6-7

czytaj prasÄ™, bÄ…dĹş mÄ…dry LONDON

2014

2015

nowy czas

[01/211] LONDON FREE ISSN 1752-0339

11/12 (209-210)

LONDON

FREE ISSN 1752-0339

June 2013 6 (192) FREE ISSN 1752-0339

Rys. Joanna Ciechanowska

nowyczas.co.uk Rys. Andrzej Krauze

Naszym wiernym Czytelnikom, Współpracownikom, Reklamodawcom radosnych świąt Boşego Narodzenia, duchowej odnowy i chwili refleksji przed wejściem w Nowy 2015 Rok şyczy redakcja „Nowego Czasu�

szczegóły szczegóły na str. 04 6 na str.

LONDON

4/221 2016

czerwiec

FREE ISSN 1752-0339

LONDON

15-29 marca 2010 5 (141) FREE ISSN 1752-0339

nowy czas

30 January – 12 February 2010 2 (138) FREE ISSN 1752-0339

FAWLEY COURT

NEW TIME

www.nowyczas.co.uk

Ach, cóş to byĹ‚ za bal‌

Wstrzymana ekshumacja

nowyczas.co.uk

LONDON

Âť4

Decyzja sądu przyszła w ostatniej chwili – księşa marianie planowali ekshumację na poniedziałek 15 marca. Przygotowując się do niej usunęli juş płytę nagrobną o. Józefa, krzyş i wykopali otaczający grób bukszpan. Zdjęcia, jakie udało się zrobić 11 i 13 marca są poraşające. Wydaje się, şe grób jest juş pusty, ale firma mająca przeprowadzić ekshumację zapewniła nas, şe szczątki o. Józefa Jarzębowskiego nie zostały naruszone i nadal znajdują się w grobie, pomimo usunięcia płyty nagrobnej.

Piotr Skrzynecki z krakowskiej Piwnicy pod Baranami zwykł mówić: zabawmy się, bo kto nas zabawi, jak sami się nie zabawimy? No to się zabawiliśmy. Pierwszy Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny za nami. Relacja na stronie. Poczytajcie, poczytajcie‌

Âť11

FELIETIONY

Na czasie Grzegorz Małkiewicz: Znajomość własnej historii i pamięć o zmarłych przodkach to elementarne zasady kaşdej społeczności. Czy 14-letnie dziecko zasłuşyło na najgorszą klątwę – „nie zaznasz spokoju nawet po śmierci�? Wituś Orłowski zasłuşył na więcej. Stał się symbolem wygnania, nadziei i pojednania. W swoim krótkim şyciu odbył daleką drogę, ale zrządzeniem losu, ta droga nie ma końca.

LUDZIE I MIEJSCA

Âť14

Twórczy apetyt nadal wielki Wojciech Sobczyński: Tomasz Stańko występuje najczęściej jako lider kwintetów lub kwartetów, proponując własne kompozycje, na kanwie których opiera się improwizacyjna współpraca zespołu. Jest to proces fundamentalnie nowoczesny i stale budujący nowe, współczesne brzmienie. Tak jest teraz, tak teş było od samego początku jego kariery, którą obserwowałem z bliska jako jego kolega jeszcze za licealnych czasów w Krakowie.

ARTERIA

arteria & nowy czas zapraszajÄ… artystĂłw i dzieci na WIELKÄ„ AKCJĘ malowania GIGANTYCZNEJ PISANKI w kryptach koĹ›cioĹ‚a St. George the Martyr Borough High Street,London, SE1 1JA (naprzeciwko Borough Station) 3 kwietnia od godz. 11.00 do 14.00.

Âť15

Nie strzelać do fotografa

SĹ‚awa Harasymowicz

CZAS NA WYSPIE Street Photography, czyli fotografia uliczna jest gatunkiem zagroĹźonym. Fotograf rejestrujÄ…cy Ĺźycie na gorÄ…co staje siÄ™ coraz częściej osobÄ… podjerzanÄ… o – w zaleĹźnoĹ›ci od wyobraĹşni stróşa porzÄ…dku – terroryzm, pedofiliÄ™, etc. Robienie zdjęć w miejscach publicznych nie jest wprawdzie zabronione przez prawo, ale w sprzyjajÄ…cych warunkach, a takie niestety wĹ‚adze sobie stworzyĹ‚y, zawsze jakiĹ› przepis moĹźna znaleźć. Czy nasze czasy zapisze tylko wszechobecna kamera policyjna? Damian Chrobak nie wyobraĹźa sobie robienia zdjęć w innych warunkach. To wĹ‚aĹ›nie ulica, w dodatku londyĹ„ska (bajeczne miejsce dla fotografa – jak mĂłwi) jest najbardziej inspirujÄ…ca.

Âť3

W siódmym niebie nienawiści Od dawna juş obserwuję toczącą się w internecie wojenkę, jaką Polacy w kraju wypowiedzieli emigracji. To, co dzieje się na forach, co wypisuje w komentarzach pod publikowanymi przez portale doniesieniami, jest z jednej strony ambarasujące, z drugiej zaś – niepokojące i skandaliczne.

FELIETONY

Âť11

Na czasie W tygodniku „Cooltura� z dn. 16 stycznia br. Piotr Dobroniak ogłosił swoje światopoglądowe credo: „Było – nie ma�. Trzeba przyznać, tytuł efektowny. Niczym z „Ziemi obiecanej� Reymonta, lepiej znanej w adaptacji Andrzeja Wajdy: „Pieniądze? Jakie pieniądze? Pan masz złote rybki w głowie�. W tym cytacie mogą odnaleźć się emigranci, którzy przypominają o swoich datkach na Fawley Court.

SPECTRUM

Âť14

KULTURA

Âť19

CZAS RELAKS

Grey uniforms, Solidny dom snow and budowany goalkeepers ze słów Growing up in Britain as a half Pole during the 80s and 90s had a considerable downside. Poland’s reputation was worth less than the zloty, to the average Brit Poland was a grey, backward hell-hole where everyone drove a tank and as such one could expect to be ridiculed or painfully patronised, unless‌

Ziba Karbassi: – Zaczęłam pisać, kiedy byłam bardzo młoda. Przywiozłam tu swoje wiersze. Zawsze tak było, şe cokolwiek zaczynałam budować, to potem traciłam. Tym razem postanowiłam zbudować solidny dom z języka, ze słów i wierszy. Taki, którego nikt mi juş nie odbierze.

Âť26

O zdrowiu z natury czerpanym Czy ocet moşe mieć lecznicze właściwości. Odpowiadam TAK! Na pewno ma wpływ na obnişenie poziomu cholesterolu w organizmie. PROSTE... popijając ocet „odkamienimy� swoje naczynia krwionośne... A to prowadzi do poprawy krąşenia. Pijmy go jednak z umiarem‌

LONDON LONDON

LONDON

1-14 marca 2010 4 (140) FREE ISSN 1752-0339

4-17 December 2010 19 (155) FREE ISSN 1752-0339

26 June – 9 July 2010 11 (147) FREE ISSN 1752-0339

NEW TIME

www.nowyczas.co.uk

Ksiąşę Karol w POSK-u DRUGI BRZEG

Âť3

Przyjaciółka Renata Renata miała do mnie pretensje, şe nie szanuję jej w roli Pani Generałowej. Nie mogłam jej wytłumaczyć, şe nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia czy jest wdową po generale, czy po kapralu. Dla mnie zawsze była i będzie Renatą Bogdańską, moim kumplem, partnerem i przyjaciółką.

FELIETONY

Âť11

Na czasie Ludwik Dorn poczuł się „sponiewierany� przez prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Nie on jeden. Zniesmaczony był premier i niektórzy członkowie Platformy Obywatelskiej, nie mówiąc o opozycji. Prezydent RP zaprosił generała Jaruzelskiego do udziału w obradach Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed zblişającą się wizytą prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Polsce. Czy grozi nam niebezpieczeństwo ze strony naszego wschodniego sąsiada?

SPACER PO LONDYNIE

Niedziela wyborcza w Londynie. Jeszcze głosować nie moşemy, ale w politycznym ferworze potrafimy zrobić niepolityczną akcję. Dorośli są tacy powaşni. Ciszy wyborczej nie zakłóciliśmy. Więcej o wyborach

FAWLEY COURT

Âť6

ROZMOWA NA CZASIE

Âť11

Dokumenty zdrady

Bo pacjent jest najwaĹźniejszy

Co wiemy o kupcu Fawley Court? Aida Hersham kilka lat temu brała udział jako powiernik w próbie sprzedaşy katolickiego St Johns and St Elizabeth Hospital w Londynie i po interwencji Charity Commission musiała zrezygnować z pełnionej funkcji. Oficjalnie reprezentuje (czy rzeczywiście?) Cherrilow Ltd, firmę najpierw działającą w Anglii, którą potem wskrzeszono na Jersey.

Medyk Dental and Medical Centre – polska klinika w zachodnim Londynie. Mogłoby się wydawać, jedna z przychodni, jakich wiele. Jednak w atmosferze panującej w Medyku jest coś wyjątkowego. Plusy polskiej przychodni przy Hanger Lane moşna by mnoşyć w nieskończoność. Są więc długie godziny otwarcia, dostosowane do potrzeb najbardziej nawet zapracowanych pacjentów.

PUBLICYSTYKA

Âť13

Na czasie Wykształceni Polacy głosują na Komorowskiego. Jako Polak wykształcony (mam stosowne papiery) protestuję. Domagam się przestrzegania prawa wyborczego dającego mi swobodę wyboru według moich własnych kryteriów. Nie zrezygnuję z danej mi wolności wyboru pod wpływem jazgotu tak zwanych środowisk opiniotwórczych. Do ostatniej chwili będę wyborcą niezdecydowanym, podejrzliwym i nieufnym. Czego i Wam drodzy czytelnicy şyczę.

KULTURA

Âť4-5

Âť14-15

Orchestra of Life? Nie‌ of Love Nasza orkiestra to głównie pasja i miłość do muzyki, dlatego mogłaby się nazywać Orchestra of Love. No i, oczywiście, stuprocentowe zaangaşowanie. Ludzie, którzy w niej grają, muszą być nie tylko warsztatowo znakomitymi muzykami, ale równieş mieć wiele spontaniczności, bo Nigel jest nieprzewidywalny i w ostatniej chwili moşe zmienić przygotowany program, a my, nie dając się zaskoczyć, musimy sprostać wyzwaniu.

Âť14

Chelsea Miejsce narodzin punk rocka, rezydencja Henryka VIII i jedna z najdziwaczniejszych galerii na Wyspach. Takie rzeczy tylko w Chelsea.

Londyn w bieli Jak na Wyspy, śnieg w listopadzie to zjawisko niezwykłe, szczególnie na południu. Pierwsza była północ, i tak zwykle bywało, a bukmacherzy przyjmowali zakłady, czy będą białe Święta. W tym roku w kilkanaście godzin po północy zasypało dokładnie południe. Zasypało Londyn, a

niektóre dzielnice (jak na przykład Crystal Palace, na zdjęciu) biała powłoka zamieniła w malownicze kurorty górskie. Swoją srogość zima rekompensuje pięknem krajobrazu i dostarczaniem uciech najmłodszym, łącznie z podarowanym czasem wolnym od nauki. Szkoły zamknięte,

ARTERIA

Âť15-17

Andrzejki

ulice nieprzejezdne. Kraj traci miliony, a rząd zastanawia się, czy moşe naleşałoby zakupić sprzęt odśnieşający. Prostego rozwiązania nie ma. Tymczasem zarejestrowano rekordowe zuşycie gazu. Eksperci twierdzą, şe moşe być źle, bo zapasów coraz mniej.

Takie spotkania są waşne, bo kaşdy Artysta czy artysta potrzebuje miejsca, gdzie da upust swym emocjom, gdzie przestaje być dziwakiem, gdzie znajduje zrozumienie, gdzie ociera się o sztukę, jak równieş staje się jej udziałem. ARTeria to mrowie ludzi ciekawych pod kaşdym względem.

– Czy ja teş zostanę kiedyś królem? Nie udało nam się ustalić, czy ksiąşę Karol podczas wizyty w Polskim Ośrodku SpołecznoKulturalnym 23 lutego zapytał o to Króla Maciusia I. Adam 3 Zamoyski Sława Harasymowicz CZAS NA WYSPIE

Âť5

TAKIE CZASY

Âť9

REPORTAĹť

Âť12

Waldemar Januszczak

LUDZIE I MIEJSCA

Âť19

Solidarność 30 lat

RozmĂłwki polskie

Ĺťywoty grzesznych

Pikantne figle Fryderyka

Frasyniuk, jakby w rewanşu, niefrasobliwie zakomunikował zebranym, şe11 listopada to święto bez znaczenia dla współczesnych Polaków. Powinno być zniesione i zastąpione świętem 4 czerwca, kiedy Polacy po latach komunizmu poczuli się znowu wolni. – W czerwcu jest cieplej – dodał Frasyniuk – ludzie mogą świętować na ulicach, popijać wódkę.

Fresz po przedawkowanej nocy, po czym brifing w radiu, przed południem sejle, bo moşna złapać ap to 50% bergejn. Jeśli nie potraficie się na tym sfokusować, zawsze moşecie liczyć na pomoc kołcza. Gdybyście opadli z sił i wasz imidş na tym ucierpiał, sandwicz na pewno pomoşe wam odzyskać świeşy luk‌

Kim będę w moim ulicznym wcieleniu, jeszcze nie wiem. I nie wiem, jak długo ono potrwa. Wiem jedynie, şe trzeba jakoś przetrwać tę śmieszną brytyjską zimę. Nie zimna się obawiam, a opadów, czyli przemoczenia ciuchów i legowiska. Noc z 9 na 10 grudnia przesiedziałem w bramie kościoła baptystów na skrzyşowaniu Camden Road i Hilldrop Road.

Urodził się blisko czterdzieści lat temu w Częstochowie, w rodzinie muzyków i intelektualistów. W wieku osiemnastu lat kończy liceum muzyczne w klasie skrzypiec. Dziadek, religioznawca, wywiera na nim duşy wpływ. Fryderyk z fascynacją przegląda jego bibliotekę. W 2005 roku przyjeşdşa do Anglii i zaczyna systematycznie malować.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.