nowyczas2018/237-238

Page 1

November/December 2018 No 237/238

nowy czas

Since 2006 ISSN 1752-0339

LONDON

nowyczas.co.uk


Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

» 14

» 34-36

Bogdan Dobosz

Mirosław Matyja

Jesienne wybory Polaków

Polskie konstytucje ...

» 16

» 37

Grzegorz Małkiewicz

Marek Baterowicz

Mogę jeszcze dołożyć…

Pianista wśród gejzerów

» 17

» 40-41

Krystyna Cywińska

Elżbieta Lewandowska

Skazani na polskość

Prawnik przy sztaludze

Wacław Lewandowski

A niech go… !

» 42-43

» 18

Wojciech A. Sobczyński

Ułamki czasu w Krakowie

V.Valdi

Śmierć w konsulacie

» 44-45

» 20

Tomasz Furmanek rozmawia z Pawłem Brodowskim

Janusz Pierzchała rozmawia ze Zbigniewem S. Siemaszką

Interes narodu jest prawem najwyższym Galeria „Nowego Czasu” prezentuje pracę Marka E. Olszewskiego Fenix, która zdobyła II nagrodę w Konkursie im. Tadeusza Murdzeńskiego zatytułowanym „100 lat Niepodległości”, zoganizowanym przez POSK we wrześniu br. Marek E. Olszewski urodził się w Polsce, studiował fotofrafię na RACC, gdzie uzyskał dyplom w 2011roku. W fotografii interesuje go minimalizm. Jes członkiem APA (Association of Polish Artysts in Great Britain), grupy Free Painters and Sculptors, jak również Związku Polskich Artystów Fotografików. Brał udział w licznych wystawach na całym świecie.

Po Prostu jest

W numerze:

Maja E. Cybulska

Ewa Stepan

Wiersz: Szachy

Na scenie życia

a

» 25

Ocaleńcy uśmiechają się

Teresa Bazarnik

» 48-51

Łączy nas Niepodległa

Maria Kaleta

» 26-27

Jest zakątek na tej ziemi… Montrésor

» 03

My personality is very Polish

» 52-53

Grzegorz Małkiewicz

» 28-29

Drugi brzeg:

Andrzej Jaroszyński

» 54-55

» 04-05

Polish post-war émigrés in British novels

Włodzimierz Fenrych

Mariusz Matuszewski rozmawia z Pawłem Dubrem

» 30

11 listopada sto lat później…

Barbara Bogoczek

» 06-07

Mariage Blanc: there is more to sex than meets the eye

Brexit: wyjście wejściem

II Rzeczypospolita powstała do życia …pod Tatrami

» 08

Ewa Stepan

Recognizing the past

» 32-33

Rząd lubelski

Joanna Ciechanowska

» 10

Witnessing the Three Dimensions

Ojcowie Niepodległości: Jan Franciszek Smulski Teresa Bazarnik

MS Piłsudski

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA

» 31

Mirosław Matyja

Katarzyna Murawska Waldemar Biniecki

Mistrzowie z Ziemi Arnhema

Tel.: 0207 3588406

Teresa Halikowska

» 12 elżbieta Lewandowska Londyn, 2018

» 46-47

» 22-24

Oleńka Hamilton Nasza stuletnia wolność nie spadła niespodzianie jak manna z dobrego nieba jak deszcz po długiej suszy walczyć o nią było trzeba. Legiony cud nad Wisłą tobruk i Monte Cassino niejedno życie na włosku zawisło każdy żołnierz gotów był zginąć jak zdeptany mak na polu lec. Dziś wolność po prostu jest smakuje jak źródlana woda jak niedzielny obiad u mamy słuchamy jej jak szumu Bałtyku szelestu jesiennych liści jak Mazurka Dąbrowskiego Pachnie żywicznym lasem poziomkami na polanie dymem z harcerskiego ogniska czasem powietrzem po burzy a kolor ma nasz narodowy śnieżnobiały – makowoczerwony Cenimy ją jak skarb najdroższy bronimy orężem miłości modlimy się o nią jak o chleb powszedni.

Z katakumb na światową scenę

Wydanie jest współfinansowane przez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” ze środków otrzymanych od Kancelarii Senatu w ramach sprawowania opieki Senatu Rzeczypospolitej Polskiej nad Polonią i Polakami za granicą

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Elżbieta Lewandowska, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

03

BREXIT: wyjście wejściem Grzegorz Małkiewicz

C

iekawe, ile osób w kraju tak poruszonym Brexitem, gdzie Brexit jest nową i nieznaną kartą historii, przeczytało, bądź pobieżnie zapoznało się z warunkami wstępnymi wyjścia z Unii (miała być umowa), zawartymi w dokumencie liczącym 599 stron? Dokument uzupełniający, tzw. deklaracja polityczna, jest już bardziej dostępny, zaledwie 26 stron. Nie ma chyba dokładnej odpowiedzi, ale podstawowa przeszkoda jest widoczna – specjalistyczny język i niezbędne kwalifikacje w przyswajaniu sobie treści porozumień. Referendum w sprawie Brexitu obnażyło podstawową niewydolność demokratycznych założeń. Poddaje się pod głosowanie sprawy, których ocena wymaga specjalistycznej wiedzy. Kiedy chodzi o zdrowie, idziemy do specjalisty, w kompleksowych tematach dotyczących zarządzania państwem ochoczo zgadzamy się występować w roli ekspertów. Theresa May zamiast merytorycznej dyskusji w parlamencie po podpisaniu w Brukseli porozumień w sprawie Brexitu wybrała opcję populistyczną i ruszyła na podbój kraju. Co wcale nie gwarantuje sukcesu 11 grudnia, kiedy dojdzie do formalnego głosowania w parlamencie. Obecna arytmetyka ilustrująca poselskie preferencje nie jest korzystna. Nie wiadomo też ile głosów zebrali zdecydowani przeciwnicy brytyjskiej premier. Do tej pory do wysłania listu domagającego się ustąpienia Theresy May przyznaje się 27 posłów, czyli do wymaganej liczby 48 jeszcze trochę brakuje. Niemniej zmiana premiera jest coraz bardziej realna. Tymczasem Theresa May broni w mediach i na spotkaniach z wyborcami kompromisów podpisanych w Brukseli, chociaż ich konsekwencje nawet przy wstępnym porównaniu pozostają w sprzeczności z założeniami wyjściowymi. Wygląda na to, że w sposób perfekcyjny zastosowano prawo pochodzące z literatury pięknej) – bohater powieści włoskiego pisarza Giuseppe Tomasi di Lampedusy oświadcza: Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić. Przydługi, ale dość szczegółowy dokument podpisany w Brukseli to pierwsza merytoryczna odsłona brytyjskiego rozwodu z Unią. Przez dwa lata w wypowiedziach premier Zjednoczonego Królestwa obowiązywała jedynie mantra Brexit means Brexit. Na peryferiach tej niezwykłej debaty politycznej na temat przyszłości państwa można było usłyszeć głosy zapewniające o pozostaniu Wielkiej Brytanii w tych strukturach, które z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa są najbardziej newralgiczne. Pojawiała się też na na marginesie strategicznych dyskusji organizacja mało znana statystycznemu wyborcy – Europejska Wspólnota Energii Atomowej (EWEA, znana także jako Euratom). I zapewnienia, że Zjednoczone Królestwo pozostanie w strukturach Euratom. To ważna organizacja nadzorująca wykorzystywanie energii atomowej, gwarantująca zachowanie bezpiecznych standardów i zabezpieczająca materiały nuklearne przed próbami terrorystycznego ich

wykorzystania. Agencja była też odpowiedzialna za dystrybucję materiałów radioaktywnych w medycynie. Pomimo tych zapewnień już pierwsza strona wspólnej deklaracji informuje, że dokument dotyczy wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej i z Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej. Obserwatorzy negocjacji zakładali, że członkostwo w Euratom jest integralną częścią militarnego zaangażowania Zjednoczonego Królestwa w NATO. Jak się okazało, jest inaczej. Euratom to organizacja strukturalnie uzależniona od Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (Court of Justice of the European Union) i pozostanie w niej (zasadne z punktu widzenia bezpieczeństwa) wywraca całą koncepcję Brexitu. Trudny problem, ukrywany przed opinią publiczną. Na Wyspach są elektrownie atomowe (jedna nadal w budowie, za co odpowiadają Francuzi i Chińczycy), są tu międzynarodowe ośrodki badawcze i tysiące specjalistów. Kto z nich pozostanie po Brexicie? Zastąpimy zagranicznych specjalistów własnymi. Na razie ich nie ma i nie sposób stworzyć takiej kadry w okresie przejściowym. Euratom to gwarancja bezpieczeństwa w przypadku ataku z użyciem broni jądrowej. Co na to NATO? Jeśli NATO, hipotetycznie, nie zgaodzi się na usunięcie Wielkiej Brytanii z tak ważnej dla siebie struktury, co wtedy? Czy w tej sprawie były jakieś negocjacje? I jaka była podstawa porozumienia? O Cyprze też było cicho w większości brexitowych dyskusji. Dopiero teraz czytamy o nim w dokumencie rozwodowym. Chodzi o brytyjskie bazy wojskowe. Z zapisów wynika, że był to temat negocjacji. Na czym polegał kompromis? Na co zgodziła się Wielka Brytania? Podobne wyciszenie miało miejsce w przypadku

Gibraltaru. Dopiero w ostatnich dniach przed podpisaniem porozumienia opinia publiczna dowiedziała się, że Hiszpania sprzeciwia się ustaleniom i porozumienia nie podpisze. Chociaż jednomyślność w Unii Europejskiej w przypadku przyjęcia porozumienia z Wielką Brytanią nie była wymagana, to jednak w ostatniej chwili doszło do jakiegoś kompromisu. Jakiego? Problem z Gibraltarem jest taki, że z punktu widzenia militarnego ten skrawek Hiszpanii od ponad 300 lat w brytyjskim posiadaniu stracił swoje znaczenie. Pozostaje sentymentalne przywiązanie do imperialnych symboli. Najgłośniej pod koniec negocjacji było na temat Irlandii Północnej. To newralgiczny temat, bo większość parlamentarną po kiepskim wyniku wyborczym zapewnia rządzącej Partii Konserwatywnej sojusz z partią irlandzkich unionistów. Obecnie zapowiadają zerwanie sojuszu, obawiają się, że w związku z nową sytuacją Irlandia Północna zostanie bardziej związana z Republiką Irlandii i przestanie być częścią Korony. Zjednoczone Królestwo w okresie przejściowym traci przywileje, ale ma te same zobowiązania finansowe i nadal są aktualne unijne przepisy i otwarte granice. Prawdziwe negocjacje dopiero się zaczną, jeśli propozycję porozumienia przyjmie parlament. Jednak kolejne referendum, zdaniem premier, nie wchodzi w grę, bo naród już wybrał. Wybrał nie znając tych wszystkich negatywnych konsekwencji. Nie zdawał sobie też sprawy z uwarunkowań ekonomicznych. Dlaczego dopiero teraz kanclerz Hamond mówi o milionowych stratach w gospodarce brytyjskiej. Dlaczego dopiero teraz ujawniono raport z tym związany, mimo że ostrzeżenia ze strony biznesu płynęły już następnego dnia po referendum, a rząd zlecił wykonanie dokładnej ekspertyzy?

Ciąg dalszy na str. 5


04 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

11 listopada sto lat później… O odzyskaniu niepodlegości i pamięci o tamtych wydarzeniach z dr hab. Pawłem Dubrem, historykiem, badaczem historii najnowszej ze szczególnym uwzględnieniem historii politycznej Polski w latach 1918-1939 rozmawia mariusz matuszewski

Na ile odrodzona Polska była kontynuacją tradycji przedrozbiorowych?

– Trudno tu udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Polska, która odrodziła się w 1918 roku, stanowiła w sposób naturalny kontynuację tradycji przedrozbiorowej. Nie mogło być zresztą inaczej – była to przecież jedyna tradycja, do której mogliśmy się wówczas jednoznacznie odwołać. Nie wyobrażano więc sobie Polski bez granic daleko wysuniętych na wschód, obejmujących miasta tak ważne dla naszej kultury, jak Lwów i Wilno. Jednak z drugiej strony nie można zapominać, że w ciągu tych lat, gdy Polski nie było na mapie, świat bardzo się zmienił, wszystko było inne – rewolucja przemysłowa i zmiany technologiczne przeobraziły świat u samych jego podstaw. Z tym związane były również transformacje polityczne i społeczne. Mówiąc w dużym uproszczeniu – u schyłku XVIII wieku Europa podzielona była w zasadzie na kilka wielkich mocarstw, rządzonych od wieków przez te same dynastie. W państwach tych główną grupę społeczną stanowili chłopi, często przywiązani do ziemi. Tymczasem po zakończeniu I wojny światowej dominującym czynnikiem na mapie politycznej Europy stały się państwa narodowe, w których coraz istotniejszą grupę społeczną stanowili robotnicy przemysłowi, a ustrój polityczny opierano na demokracjach parlamentarnych (które w następnych latach „padały” zresztą jedna po drugiej). Tworząc zręby niepodległej państwowości należało wziąć oczywiście pod uwagę wszystkie te zmiany, stąd też odrodzona II Rzeczpospolita była państwem innym, aniżeli 123 lata wcześniej. Nie oznacza to jednak, że nic już nas nie wiązało z okresem przedrozbiorowym. Wręcz przeciwnie – nowa Polska, pomimo głębokich przeobrażeń społecznych, jakie miały miejsce w XIX wieku, odziedziczyła po swojej poprzedniczce wciąż dosyć archaiczny ustrój społeczny, z nieproporcjonalnie wysokim odsetkiem ludności wiejskiej, na co nakładała się jeszcze skomplikowana struktura narodowościowa. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że w polskim przypadku „nowe” nałożyło się na „stare”, co było główną przyczyną słabości nowego państwa. Jak Pan ocenia przyczyny odrodzenia polskiej państwowości? Czy tradycja powstańcza i wieloletnia praca u podstaw miały tu znaczenie decydujące? A może najważniejsza była sytuacja międzynarodowa?

– W moim odczuciu sytuacja międzynarodowa miała jednak znaczenie kluczowe, ponieważ gdyby nie klęska trzech państw zaborczych, Polska nie powstałaby... Wymowa liczb jest tutaj bezlitosna – polski czyn zbrojny w okresie I wojny światowej stanowił zaledwie przysłowiową „kroplę” w wielomilionowym morzu armii biorących udział w tym konflikcie… Nie można jednak zapominać także o wewnętrznych siłach drzemiących w narodzie polskim. I nie mówię tutaj tylko o tradycji powstańczej, choć ta pewną rolę niewątpliwie odegrała. Proponuję spojrzeć na ten problem z nieco szerszej perspektywy. Otóż kluczowa była moim zdaniem sama idea odzyskania przez Polskę niepodległości, która różnym ludziom, w różnych okresach,

wskazywała kierunek postępowania i podpowiadała wybór określonych środków – jedni szli do lasu, inni próbowali bardziej „organicznych” środków działania. Ale to wszystko sprawiło, że w 1914 roku społeczeństwo (a dokładnie jego elity) było przygotowane, potrafiło się zorganizować i sformułować określone cele polityczne, podjąć grę z zaborcami lub działania dyplomatyczne na arenie międzynarodowej. Zdołano wykorzystać nadarzające się możliwości. Co więcej, próba pozyskania Polaków doprowadziła do znaczących ustępstw ze strony państw centralnych, dzięki czemu już w okresie istnienia Tymczasowej Rady Stanu oraz Rady Regencyjnej zaczęto organizować struktury administracji państwowej. Tym samym po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku nie trzeba było budować na „surowym korzeniu”, o czym warto pamiętać. Na wydarzenia roku 1918 patrzymy zwykle przez pryzmat schematu Piłsudski – Dmowski. Ale przecież nie oni sami tworzyli naszą niepodległość. O kim najczęściej zapominamy?

– Faktycznie, obie te nietuzinkowe postacie stały się niejako symbolem odzyskanej niepodległości. Nieprzypadkowo Jerzy Giedroyc stwierdził zresztą niegdyś, że po dzień dzisiejszy Polską rządzą trumny obu tych wielkich polityków i mężów stanu. Ich nazwiska są także symbolem dwóch sposobów myślenia o tym, w jaki sposób odzyskać niepodległość – na drodze walki zbrojnej, lub też może poprzez szeroko zakrojoną akcję o charakterze dyplomatycznym? Jednak wymieniając tylko te nazwiska zapominamy o tym, że ruch irredentystyczny z jednej strony, a obóz narodowy z drugiej, nie wyczerpują jeszcze zagadnienia odzyskania przez Polskę niepodległości. W tym miejscu warto nawiązać do poprzedniego pytania i do głębokich przeobrażeń społecznych, do jakich doszło w XIX wieku. Obecnie do głosu aspirowały również inne grupy społeczne, które przez wieki stanowiły niemą większość. Chłopi, bo o nich tutaj mowa, doczekali się zdolnych przywódców, będących wyrazicielami ich politycznych aspiracji. Najbardziej znanym chłopskim przywódcą był oczywiście Wincenty Witos, którego rola w odzyskaniu i utrzymaniu przez Polskę niepodległości jest nie do przecenienia – wystarczy wspomnieć, iż w krytycznych tygodniach letnich 1920 roku to właśnie on pełnił urząd prezesa Rady Ministrów. Inna niezwykle barwna i zasłużona postać to oczywiście Ignacy Paderewski, genialny pianista – wirtuoz światowej sławy, który dzięki swoim kontaktom i urokowi osobistemu potrafił zjednywać wielkich tego świata na rzecz sprawy polskiej. Nie należy także zapominać o Ignacym Daszyńskim, genialnym trybunie ludowym, symbolizującym polskich socjalistów tak przecież przywiązanych do idei niepodległości Polski… I wielu innych, których z uwagi na brak miejsca nie sposób tutaj wymienić.

Ale to jednak krąg skupiony wokół Piłsudskiego zdołał sięgnąć po rząd dusz na kolejne dwie dekady… Co o tym zadecydowało?

Józef Piłsudski

– No cóż, za Piłsudskim szła legenda, świadomie budowana przez niego oraz grono jego współpracowników. Piłsudski był niewątpliwie urodzonym przywódcą, człowiekiem obdarzonym niezwykłym zmysłem politycznym i wywierającym na ludzi hipnotyczny wpływ. Był spiskowcem, rewolucjonistą, powstańcem, legendarnym dowódcą I Brygady Legionów. Ale było w tym człowieku także coś jeszcze, o czym często się zapomina: jako jeden z niewielu myślał on kategoriami nie jednego ugrupowania politycznego, lecz całego państwa. Gdy było to konieczne, potrafił wyciągnąć rękę do swoich politycznych przeciwników oferując współpracę – w imię racji stanu, tak jak w styczniu 1919 roku. Wbrew opiniom swoich współpracowników


Ignacy Dmowski

straszliwie zniszczonym działaniami wojennymi, które na wschodzie ustały dopiero jesienią 1920, choć na Górnym Śląsku trwały jeszcze wiosną i latem 1921 roku. Wysiłek, jakiego udało się dokonać w okresie dwudziestolecia międzywojennego w celu przezwyciężenia tych problemów, jest z pewnością godny odnotowania. Z perspektywy roku 1939 można więc powiedzieć, że pomimo trudnego dziedzictwa, a także kryzysu gospodarczego, który rozpoczął się w 1929 i trwał przez szereg następnych lat, Polsce udało się nadrobić zapóźnienia w wielu dziedzinach życia, żeby wspomnieć choćby o zbudowaniu od podstaw przemysłu lotniczego, morskiego, likwidacji analfabetyzmu, rozwoju oświaty, dokonania wielu istotnych inwestycji na obszarach zacofanych (np. Centralny Okręg Przemysłowy) itd. Kataklizm dziejowy, do którego doszło w 1939 roku, zaskoczył Polaków w momencie, gdy udawało im się właśnie przełamać problemy związane ze wspomnianym wcześniej kryzysem. Gdyby nie to, dzisiejsza Polska byłaby zupełnie innym krajem. A co w roku 1918 było naszą mocną stroną?

– Niezwykła energia i entuzjazm wielu warstw społecznych. Coś, na czym można było budować korzystając z nieprawdopodobnie korzystnej koniunktury międzynarodowej. „Koła historii”, o których tak przekonująco pisał przed laty Miłosz, na pewien czas przestały się toczyć, pozostawiając w Europie Centralnej na tyle dużo przestrzeni, że mogła się odrodzić nie tylko Polska, lecz także szereg innych państw. Niestety, nie na długo – dwadzieścia jeden lat później nadszedł rok 1939. misję utworzenia rządu powierzył wówczas Paderewskiemu. Przyszły Marszałek, choć wywodził się z ruchu socjalistycznego, który w dużej mierze ukształtował jego światopogląd, w rzeczywistości szedł własną drogą, dostosowując środki działania do zastanych okoliczności. Nie kierował się żadną ideologią, a jedynie ideą niepodległości, będąc jednocześnie trzeźwo rozumującym pragmatykiem… I tu chyba należy szukać fenomenu Piłsudskiego i jego powodzenia. Jakie trudności stanęły przed odrodzoną Polską? Czy patrząc na nią z perspektywy jej schyłku, a zatem roku 1939, udało się je pokonać?

– W 1918 roku Polska była państwem zacofanym, biednym,

Jak Pan ocenia naszą zbiorową wiedzę historyczną na temat tamtych wydarzeń? Czy nie nazbyt bazuje ona na schematach i pewnej romantycznej wizji Legionów maszerujących po niepodległość?

– Oczywiście – w moim odczuciu nasza wiedza historyczna o tamtych czasach zbyt często opiera się na pewnych utartych stereotypach, jak wspomniane powyżej Legiony, których rzeczywistą rolę zwykle się przecenia. Podziwiając przeszłość i podkreślając dokonania tamtych pokoleń powinniśmy jednak zarazem stawiać więcej krytycznych pytań – nie po to, żeby „mądrzyć się” wiedząc o tym, co było później, lecz aby lepiej zrozumieć, zastanowić się nad skutkami takich a nie innych decyzji. Warto np. zadać sobie py-

tanie o ustrój polityczny młodego państwa, które odrodziło się jako jedna z najbardziej „postępowych” demokracji w ówczesnej Europie, podczas gdy wkrótce okazało się, na jak słabych podstawach ta demokracja spoczywała. Może zbyt szybko i w sposób zbyt radykalny chcieliśmy „przeskoczyć” zaległości całego XIX wieku, podczas gdy państwo i jego wielonarodowe społeczeństwo nie było po prostu do tego przygotowane… Ale to już jest temat na inne rozważania.

Ignacy Paderewski


06 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

II Rzeczypospolita powstała do życia … pod Tatrami Teresa Halikowska

C

iekawa jestem, ilu czytelników „Nowego Czasu” jest świadomych tego dziwnego zawirowania historii, w wyniku którego pierwszym naczelnikiem powracającego do życia po 123 latach niewoli państwa ogłoszony był nie wojskowy, nie zawodowy polityk, ale pisarz wielkiego autorytetu moralnego – Stefan Żeromski, który w parę lat później miał zostać autorem czytanego niedawno przez całą Polskę (również w Londynie) „Przedwiośnia”. Pisarz osiedlił się pod Tatrami ze względu na gruźlicę, na którą cierpiał od wczesnej młodości i którą od wielu lat leczył tu (była to wówczas, jak dziś wiemy, choroba nieuleczalna – zmarł w 1925 roku). Tu go zastała I wojna światowa. Zakopane w owym czasie stało się przystanią wielu uchodźców z różnych części ziem polskich, ale szczególnie tych z Galicji Wschodniej, których kolejne fale napływały do stolicy Tatr, wypierane szybkim posuwaniem się frontu rosyjskiego ku zachodowi. Z dala od linii frontu, życie w Zakopanem upływało we względnym spokoju. To dawało szansę rozwijania gorączkowej wręcz działalności narodowej. Już 16 sierpnia 1914 roku zawiązał się w Krakowie Naczelny Komitet Narodowy, a jego zakopiańska filia ukonstytuowała się w styczniu 1915 roku. Może nigdzie indziej nie było tyle szczerej i gorącej polskości. Ten duch niepodległy nie uchodził uwagi przenikliwszych urzędników wiedeńskich, którzy zaczęli mówić z przekąsem o Staat und Republik Zakopane – wspomina jeden z aktywnych uczestników zakopiańskiego życia politycznego, poeta Stanisław Wyrzykowski. Pod koniec września 1918 roku świadomość bliskiego już upadku Cesarstwa Austro-Węgierskiego stymulowała burzliwe ścieranie się wszystkich opcji politycznych z ich konkurującymi między sobą wizjami przyszłego ustroju niepodległego państwa. Na terenie zaboru austriackiego miejsce ustępujących władz administracyjnych zajęły różne samorzutnie powstające komitety obywatelskie. Z początkiem października 1918 roku, Medard Kozłowski, burmistrz Zakopanego i lokalny działacz Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego, otrzymał polecenie, aby zorganizować przejęcie władzy po upadku Austrii. Na mocy tego polecenia przystąpiono do tworzenia Organizacji Narodowej, która miała skupiać przedstawicieli wszystkich stronnictw politycznych. Została ona powołana w połowie października, a na jej prezesa zgodnie wybrano Stefana Żeromskiego. Żeromski był w tych historycznych dniach października faktycznie duchowym przywódcą naszym i całego zakopiańskiego społeczeństwa dlatego też społeczeństwo powołało go na prezydenta małej republiki zakopiańskiej, którym był przez kilkanaście dni, tj. do chwili ukonstytuo-

Stefan Żeromski, karykatura Kazimierza Sichulskiego

wania się rządu w Warszawie” – pisze Maciej Pinkwart, autor książki „Stefan Żeromski Prezydent Rzeczypospolitej Zakopiańskiej” (Wyd. Wagant, 2018). 1 listopada 1918 roku Organizacja Narodowa, przemianowana teraz na Radę Narodową, przejęła tymczasowo – do momentu utworzenia prawowitego rządu

państwa i jego organów – władzę w Zakopanem. Jej członkowie złożyli uroczyste przyrzeczenie na wierność Państwu Polskiemu. Pozwolę sobie zacytować fragmenty emocjonalnej mowy, wygłoszonej następnego dnia przez Stefana Żeromskiego, podczas uroczystości przyjmowania ślubowa-


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

nia przedstawicieli dotychczasowych władz cywilnych i wojskowych. Rozpoznajemy w niej bez trudu motywy, którym Żeromski tyle razy wcześniej dawał wyraz w całej swojej dotychczasowej twórczości pisarskiej: głębokie zaangażowanie społeczne, gorący patriotyzm, wysokie wymagania etyczne: „W oczach naszych dokonuje się przekształcenie się, przeistoczenie rozszarpanej istności narodowej na państwo samorządne. Ale nie można czekać, aż państwo to stanie się samo, wyskoczy na rozkaz. Ono musi powstać w każdym człowieku, w każdym czynie, w każdej instytucji, w każdej wsi i każdym okręgu (...). Pisarz kreśli program heroicznego wysiłku, jaki czeka społeczeństwo polskie we wszystkich niemal dziedzinach życia społecznego i ekonomicznego, rozpoczynając od edukacji i stwierdzając w konkluzji: „toteż Polska – to będzie przede wszystkiem olbrzymia praca, praca na modłę amerykańską, z rozmachem, jakiego świat nie widział. (...) Ten akt, przy którym los szczęśliwy daje mi być obecnym, poczytuję za dostojną chwilę życia. Wierzę gorąco, że jest to zarazem akt najwyżej sprawiedliwy. Polska bowiem to będzie sprawiedliwość. Ona to bowiem otrze łzy ubogim, poniszczy barłogi nędzy, osadzi synów naszego narodu bezdomnych i bezrolnych na roli w myśl przykazania najgenialszegp polityka polskiego, genialnego przeziercy wieków – Adama Mickiewicza – który w haśle nieśmiertelnego Legionu wypisał punkty naszej konstytucji: ‘Każdej rodzinie rola domowa pod opieką gminy’. „Im bardziej poprawicie prawa Wasze i ulepszycie duszę Waszą, tym bardziej rozszerzycie granice”(...) Radujmy się, obywatele, że i nam w małym naszym świecie przypadło w udziale

nie można czekać, aż państwo to stanie się samo, wyskoczy na rozkaz. ono musi powstać w każdym człowieku, w każdym czynie, w każdej instytucji, w każdej wsi i każdym okręgu

przyczynienie się do wielkiego szczęścia ojczyzny, do spełnienia tego cudu (...), cudu wskrzeszenia Polski. Rada pracowała z zapałem, ale praktycznie bez środków władzy wykonawczej; musiała więc całą swą inicjatywę skierować na tory moralnego oddziaływania na społeczeństwo. Sytuacja nie była wcale łatwa, napięcia polityczne i ciężkie warunki egzystencji w warunkach wojennych groziły wybuchem gniewu społecznego, zwróconego szczególnie przeciw spekulatorom. Żeromski musiał być nie lada dyplomatą i godzić zwaśnione strony. Dowodem jego klasy osobistej, jest to, w jaki sposób wspomina później z humorem te swoje zakopiańskie „rządy”: Powierzono mi niemal „dyktaturę” nad Zako-

panem i przyległymi dolinkami. Sprawowałem ten niezapomniany, śmieszny i wyniosły urząd przez jedenaście dni, gdy mama Austria waliła się w gruzy. Zaprzysięgałem uroczyście wojsko, policję, szpiclów, gminę, pocztę i telegraf na wierność nowemu Państwu, a nawet prowadziłem wojnę o odzyskanie wsi Głodówki i Sucha Góra od inwazji czeskiej. Mile wspominam te moje przewagi wojenne i dyktatorskie, gdyż zawierają morze wesołości. Teren Zakopanego podlegał Powiatowej Radzie Narodowej w Nowym Targu. 6 listopada rozpocząl się na tym terenie pobór do polskiego wojska. Wydarzenia z przełomu października i listopada tak relacjonowała „Gazeta Podhalańska” w artykule „Pod polskie rządy” z dn. 10 listopada 1918: W całym kraju (tj Galicji) 31 października i 1 listopada władza piastowana dotąd przez Austriaków przeszła w ręce polskie. Początek dał Kraków, gdzie utworzona w imieniu rządu Komisja Likwidacyjna, złożona z posłów galicyjskich wszystkich stronnictw, dała hasło do wybuchu. Żołnierze zerwawszy austriackie „bączki” na czapkach pod armią oficerów dokonali zamachu: zajęto forty, kasarnie, rozbrojono wojska niemieckie, a generałowie musieli podpisać poddanie się. (...) Za Krakowem poszły inne miasta. (...) Od tej pory podlegamy rządowi w Warszawie, obcy zaś żołnierze i urzędnicy opuszczają naszą ziemię, wracają za to z daleka swoi... Tym sposobem Polska pod Tatrami zapanowała w ciągu tygodnia! I to bez przelania jednej kropli krwi! Walka zbrojna przyszła później – w następnych latach, od 1918 do 1921 roku młoda Rzeczpospolita Polska była zaangażowana na aż sześciu frontach! Ale to już inna historia.

PROFESJONALNE PRZYGOTOWANIE PUBLIKACJI DO DRUKU skład i łamanie tekstu projektowanie okładek oraz stron tytułowych projektowanie makiet książek i czasopism przygotowanie oraz retusz materiałów graficznych i fotograficznych korekta tekstów przygotowanie publikacji do naświetlania i druku ulotki foldery katalogi raporty biznesowe reklamy plakaty etykiety oraz opakowania

studio

DTP

| 07

077 9158 2949


całej Polsce próbowali urzeczywistnić socjaliści na czele z Ignacym Daszyńskim. Zdawali sobie jednak sprawę z tego, że bez poparcia ze strony Piłsudskiego i jego zwolenników, rząd nie ma najmniejszych szans przetrwania. Gabinet powstał wprawdzie w wyniku inicjatywy zwolenników Piłsudskiego, ale bez porozumienia z nim samym. Daszyńskiemu udało się sformować gabinet dzięki wciągnięciu do rządu Edwarda Rydza-Śmigłego, któremu Piłsudski przed swoim aresztowaniem w Magdeburgu przekazał dowództwo nad Polską Organizacją Wojskową i który w rządzie lubelskim objął dowództwo nad wojskiem polskim. Miało to być wystarczającą gwarancją poparcia politycznego Piłsudskiego dla ukonstytuowania się pierwszych zaczątków władzy w odrodzonym kraju. Sam Daszyński, mimo wierności swoim socjalistycznym ideałom, nie liczył na długowieczność utworzonego przez niego rządu, nie spodziewał się jednak, że Piłsudski zaraz po powrocie z więzienia w Magdeburgu do Warszawy (12 listopada) zażąda rozwiązania gabinetu, który w oczach Komendanta był zbyt „partyjny” i reprezentujący tylko centrolewicę, a tym samym niezdolny do zapewnienia spokoju społecznego, koniecznego dla budowy podstaw państwowości polskiej i zapewnienia bezpiecznych granic. Dymisja Daszyńskiego była w oczach Piłsudskiego konieczna, aby rozpocząć rozmowy na temat powstania koalicyjnego rządu wolnej Rzeczypospolitej Polskiej, również z udziałem centroprawicy.

Daszyński i Galicja Ignacy Daszyński

Rząd lubelski Mirosław Matyja

W

nocy z 6 na 7 listopada 1918 roku – w Lublinie na obszarze austriackiej części okupowanego Królestwa Polskiego doszło do powstania Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, zwanego popularnie rządem lubelskim. Premierem rządu został Ignacy Daszyński, który jednak po tygodniu ugiął się przed żądaniem rozwiązania gabinetu, postawionym mu przez Józefa Piłsudskiego. Dlaczego Daszyński ustąpił przed Piłsudskim i dlaczego rząd lubelski nie miał szans na przetrwanie? Rząd ten był zaczątkiem państwowości polskiej po 123 latach polityki zaborczej ościennych mocarstw. Dlaczego więc nie obchodzimy święta narodowego w dniu 7 listopada?

Mimo iż Daszyński, urodzony w 1866 roku, pochodził ze średnio zamożnej szlacheckiej rodziny, to jednak nie był rozpieszczony przez los. Dzieciństwo i młodość spędził w Galicji, gdzie rządy austriackie doprowadziły do zastoju gospodarczego, powodując masową emigrację chłopów, obniżenie stopy życiowej mieszkańców oraz mnożenie się lichwiarzy, staczając kraj do tzw. galicyjskiej nędzy. Zmiany kapitalistyczne w Galicji zapoczątkowało co prawda uwłaszczenie chłopów już w 1848 roku, ale większość uwłaszczonych stanowiły małe gospodarstwa rolne, niesamodzielne i bez perspektyw rozwojowych. Galicja była krajem zabiedzonym, przeludnionym, bez przemysłu, komunikacji i handlu, pełnym konfliktów wewnętrznych. Brakowało szkół, a te, które istniały, nie były w stanie objąć programem nauczania całej młodzieży. Ale przede wszystkim brakowało siły napędowej, generującej w nowej sytuacji świadomość narodową w społeczeństwie. Pogarszające się stale położenie chłopów miało swe źródło w braku przemysłu i robót publicznych, bowiem cała nadwyżka przyrostu ludności pozostawała na wsi, co powodowało dalsze rozwarstwienie gospodarstw oraz pauperyzację społeczeństwa. W tej sytuacji społeczno-ekonomicznej i politycznej kształtowały się socjalistyczne poglądy Ignacego Daszyńskiego. Było to między innymi powodem tego, że pierwszy premier odrodzonej Polski był socjalistą z przekonania, a nawet współzałożycielem Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej. Nigdy nie ukrywał i nie wstydził się swojego pochodzenia.

Ten rząd nie mógł przetrwać Skomplikowana sytuacja polityczna Początkiem listopada 1918 roku utworzenie rządu w nowo odradzającym się państwie polskim było koniecznością. Oprócz Rady Regencyjnej samodzielny plan utworzenia rządu roszczącego sobie pretensje do przejęcia władzy w

Niestabilność tworzącego się dopiero systemu politycznego Polski, jaka wystąpiła jesienią 1918 roku, była pochodną wielu czynników. Pierwsza wojna światowa zburzyła dotychczasowy porządek polityczny Europy. Przez Rosję przetoczyła się fala rewolucji i wojny domowej, upadły monarchie niemiecka i austro-węgierska, na mapie politycznej pojawiły się nowe państwa i znacznie

osłabła pozycja Francji. Reperkusje tych wydarzeń nie ominęły również Polski. Z jednej strony otworzyły one drzwi ku niepodległości, z drugiej jednak rodziły szereg poważnych zagrożeń i nieprzewidzianych sytuacji. Pochodną globalnego konfliktu była radykalizacja niektórych grup społecznych i rodzący się z tej radykalizacji chaos polityczny w kraju. Rząd Daszyńskiego musiał dokonać swoistego uporządkowania życia politycznego, co nie było zadaniem prostym, a wręcz wykraczającym poza jego możliwości. Patrząc z perspektywy czasu można powiedzieć, że działalność rządu lubelskiego, tego rządu, który notabene w listopadzie 1918 roku stanowił dla Piłsudskiego mocne oparcie, była historyczną koniecznością. Nie zmienia to faktu, że Polska z socjalistami u steru władzy nie mogła utrzymać się długo, bowiem w zachodniej Europie żadne państwo nie zaakceptowałoby socjalistycznego rządu w Polsce. Nieubłagana logika ówczesnych wydarzeń była taka, że polscy socjaliści albo musieli liczyć się z prawicą, albo przejść całkowicie na stronę wschodniego sąsiada, co byłoby nieobliczalne w skutkach i praktycznie taka opcja nie wchodziła w grę. Czy Daszyński był nieudolnym premierem? Z pewnością nim nie był. Był idealistą, dla Piłsudskiego była jednak taka pozycja wówczas nie do przyjęcia. Można to potwierdzić, śledząc życiorys Ignacego Daszyńskiego. Jako polityk był szanowany, również sprzeciwiając się Piłsudskiemu, a jednocześnie uginając się przed nim dla dobra polskiej sprawy. Dążył do wprowadzenia i utrzymania porządku w młodym polskim państwie, a na reformy wewnętrzne było po prostu wtedy za wcześnie. Dlatego jego rząd był z góry skazany na polityczną porażkę. Piłsudski wyraził się jednak o nim, że Daszyński nie wahał się poświęcić dla dobra sprawy swojej osoby, aby tylko dojść do porozumienia się rozbieżnych czynników.

Święto Niepodległości Rząd Daszyńskiego powstał 7 listopada i był faktycznym zaczątkiem nowo ukonstytuowanego państwa polskiego. Rodzi się tu pytanie: dlaczego obchodzimy więc Święto Niepodległości w dniu 11 listopada? Czy właśnie przekazanie przez Radę Regencyjną władzy wojskowej (będącej częścią zwierzchniej władzy państwowej) Józefowi Piłsudskiemu i powołanie go na Naczelnego Dowódcę Wojsk Polskich w tym dniu miało większe znaczenie w historii, aniżeli utworzenie pierwszego rządu na ziemiach Polski? 7 listopada 1940 roku podziemna Polska Partia Socjalistyczna występująca pod kryptonimem „WRN” wydała odezwę w 22. rocznicę niepodległości i powstania pierwszego rządu ludowego. Czytamy w niej: 22 lata temu, na uwolnionej od najeźdźców ziemi polskiej powstał Pierwszy rząd Niepodległej Polski. Jest to właściwa data odrodzenia państwa polskiego. Pomijano ją jednak w życiu państwa i zastąpiono wbrew faktom historycznym datą 11 listopada – oficjalnego święta Niepodległości (...). Kolejne rządy Polski Ludowej nie uznawały rocznicy powstania niepodległego państwa polskiego, nie było więc sporów na temat czy ma to być 11 czy 7 listopada. Ciekawe, że również w okresie III Rzeczypospolitej dzień 7 listopada nie jest w żaden sposób eksponowany. Jedynie w Lublinie kultywuje się lokalnie pamięć tego doniosłego wydarzenia w nowożytnej historii Polski. Tak czy owak, jest to kolejne potwierdzenie ówczesnej dominacji Piłsudskiego nad Daszyńskim i socjalistami, tego męża stanu i faktycznego konstruktora państwa polskiego, którego aureola trwa wśród Polaków po dzień dzisiejszy. Daszyński nie został zapomniany, ale jego rola w ówczesnych czasach nie była i nie mogła być wiodąca w trudnym procesie odbudowy polskiej państwowości. Dniem Niepodleglosci Polski pozostał 11 listopada.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

09

Święto Niepodległości w Londynie

W

Londynie uroczystości związane z setną rocznicą odzyskania niepodległości przez Polskę odbywają się od początku roku, zainaugurowane pokazem filmu o Ignacym Paderewskim i koncertem zorganizowanym przez Barbarę Bakst i Konfraternię Artystów Polskich w styczniu w POSK-u. W przeddzień 100. rocznicy w Ambasadzie RP w Londynie odbyło się uroczyste przyjęcie dla Polonii z udziałem minister Anny Marii Anders, Ambasadora RP w Londynie Arkadego Rzegockiego oraz przedstawicieli najważniejszych organizacji polonijnych na Wyspach Brytyjskich. Podczas uroczystości, w której wzięło udział ponad 200 osób, odśpiewano wspólnie hymn narodowy, a repertuar najpiękniejszych pieśni patriotycznych przygotowali artyści Sceny Polskiej UK. Zgromadzonym rodakom to jednak nie wystarczyło i zachęceni akompaniamentem pianisty Daniela Łuszczki z radością i siłą podjęli wspólny śpiew. Śpiewali piosenki kojarzone z naszą walką o niepodległość. W tym samym dniu w Katedrze Westminsterskiej miała miejsce jubileuszowa msza św. pod przewodnictwem Prymasa Polski abp. Wojciecha Polaka w obecności abp. Westminster Vincenta Nicholsa. Mszę poprzedził wykład prof. Wojciecha Roszkowskiego pt. „Odrodzenie Polski w 1918 roku”, a pamiątkowy medal Senatu RP za zasługi dla promowania polskiej historii i opiekę nad Polakami w Wielkiej Brytanii wręczyła abp. Nicholsowi Minister Anders. Arcybiskup Wojciecha Polak w swoim kazaniu powiedział m.in. „Odzyskana wolność i niepodległość naszej Ojczyzny, którą dziś wspominamy, z pewnością nie ogranicza się jedynie do suwerenności, a więc też niezależności od tego, co zewnętrzne, od innych. Nie wyczerpują jej, choć przecież jakoś wyrażają i jej służą, sama państwowa niepodległość, sprawiedliwe struktury społeczne czy prawa chroniące godność człowieka. Wolność, to przecież coś znacznie więcej, to – jak podkreśliliśmy w przesłaniu XI Zjazdu Gnieźnieńskiego – wybór życia dla innych. Wolność więc to oddanie i służba dobru wspólnemu. Wolność to miłość i miłosierdzie. Wolność to zaangażowanie na rzecz wspólnego dobra, to troska o najsłabszych i potrzebujących konkretnej pomocy i wsparcia. Zdajemy z niej egzamin codziennie, wszędzie tam, gdzie toczy się nasze codzienne życie. I dlatego też wszędzie tam (...) patriotyzm, a więc miłość naszej Ojczyzny, wzywa nas do wzajemnej życzliwości, do solidarności, do uczciwości i troski o budowanie wspólnego dobra. Miłość Ojczyzny wzywa więc nas do respektowania praworządności i szacunku dla siebie nawzajem. Wzywa nas do otwarcia naszych serc dla drugich, do włączania, a nie wykluczania, do jednoczenia, a nie dzielenia, do przygarniania, a nie odrzucania. Jeśli jest prawdą, jak zauważyli w swym dokumencie o chrześcijańskim kształcie patriotyzmu polscy biskupi, że w czasach niewoli i zmagania o niepodległość właśnie nasz polski patriotyzm pozostawał otwarty i solidarny z innymi, to swoistym zobowiązaniem dobrze przeżytych przez nas wszystkich, przez wszystkich Polaków w kraju i na emigracji, naszych uroczystych obchodów stulecia niepodległości, winno być jeszcze większe otwarcie na siebie nawzajem i życie zgodne z zasadami solidarnej miłości. Nie możemy być niewolnikami egoizmu, także narodowego. Nie możemy wznosić wokół siebie murów zrodzonych z nienawiści czy lęków. Musimy

dostrzec, że tylko życie naprawdę ofiarowane drugim, tylko dzielone z innymi, tylko zdolne do współodczuwania, do współpracy i solidarności, może rzeczywiście przynosić owoc. W dramatycznym momencie naszych najnowszych dziejów, spotykając się na modlitwie, właśnie tutaj, w Katedrze Westminsterskiej, po tragedii smoleńskiej, obecny dziś z nami, tak jak wówczas, kardynał Vincent Nichols, nawiązując do słów naszego hymnu narodowego, z naciskiem nam powtarzał: Polska nie zginęła, dopóki żyjemy. Rzeczywiście żyjesz, żyjecie. Rzeczywiście Polska nie zginęła. Czerpaliśmy z tych słów nadzieję i siłę. I dziś też z tej wspólnej modlitwy pragniemy zaczerpnąć nadzieję i siłę. Nadzieję na przyszłość i siłę, by naszym życiem, także tutaj, pośród tego brytyjskiego ludu, dawać świadectwo miłości Ojczyzny, miłości pięknej, twórczej, otwartej, zdolnej do wzajemnego zrozumienia i szacunku. Wielkim wydarzeniem w 11 listopada był koncert w Royal Albert Hall, który zgromadził kilka tysięcy Polaków. Wystąpiły chóry, zespoły folklorystyczne, orkiestry oraz wybitni artyści z Polski. Młodzi uczestnicy patriotycznego koncertu wzruszeni byli atmosferą wielkiego święta, polskim orłem w koronie dumnie spoglądającym z wyżyn sceny w Royal Albert Hall. Nasz hymn narodowy wykonany przez chóry i orkiestrę już na początku zelektryzował publiczność. Dla jednych wspaniały i niezapomniany wieczór, dla innych koncert za długi, artystycznie nie do końca przemyślany, z dużą dozą przypadkowości. Z pewnością jednak występ takich gwiazd, jak Stanisław Sojka, Leszek Możdżer, Anna Maria Jopek czy Edyta Górniak przyniósł wrażenia niezapomniane. Był też koncert w Royal Festival Hall, gdzie London Simfonietta wykonała „Symfonię pieśni żałosnych” Hen-

Guildhall w londyńskim City

Fot. Teresa Bazarnik

ryka Góreckiego. Wykonanie znakomite, ale dobór repertuaru niezbyt trafiony, zważywszy na radosną atmosferę towarzyszącą odzyskaniu niepodległości przez nasz kraj po 123 latach zaborów. Bardzo podniosłym wydarzeniem był koncert zorganizowany przez Chopin Society w Guildhall, w sercu londyńskiego City. Koncert celebrował dwie rocznice: odzyskanie naszej niepodległości, ale również 170 rocznicę ostatniego występu publicznego Fryderyka Chopina. Frontowa ściana Guildhall oświetlona została na czerwono, wybijając białego orła w koronie otoczonego napisem: The Centenary of Regaining Independence. 1918-2018. Zaproszeni goście z pewnością nie mieli wątpliwości o czyją independence chodzi. Z przechodniami gorzej, bo ile osób przemierzających ulice londyńskiego City kojarzy orła wa koronie z godłem Polski? W czasie uroczystego koncertu w Guildhall utwory Fryderyka Chopina i Ignacego Paderewskiego zaprezentował Krzysztofa Książek, utwory na cztery ręce zagrał brawurowo ze swoją żoną Agnieszką Zahaczewską-Książek. Koncert zaszczyciło wielu znamienitych gości: m.in. książę Kentu, minister Konrad Szymański, ambasador Arkady Rzegocki. Atmosfera podniosła, koncert bardzo dobry, stroje pań jak z innej epoki, zorganizowana w czasie uroczystej kolacji aukcja bez wątpienia hojnie wesprze The Chopin Society. Ten skrótowy opis nie wyczerpuje oczywiście listy wydarzeń, gdyż setna rocznica odzyskania niepodległości świętowana jest zarówno w Kraju, jak i tu na Wyspach, przez cały rok. Tymczasem niech w tę wspaniałą rocznicę zostaną z nami słowa arcybiskupa Wojciecha Polaka. Na co dzień i od święta. Teresa Bazarnik


10 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Emigracyjni bohaterowie Niepodległej JAN FRANcISzEk SmUlSkI

Jan Franciszek Smulski, wybitny patriota, rzecznik sprawy polskiej wobec prezydenta USA Woodrowa Wilsona, bliski współpracownik Ignacego Paderewskiego i Romana Dmowskiego, organizator pomocy finansowej dla odradzającej się Polski, emigracyjny inicjator kluczowych dla Niepodległej przedsięwzięć. Pamiętajmy o nim nie tylko w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę Niepodległości.

P

olscy emigranci zapisali piękną kartę w historii obu narodów. O wybitnie utalentowanych żołnierzach, takich jak Kościuszko czy Pułaski, wszyscy doskonale wiedzą. O wybitnych artystach, takich jak Ignacy Paderewski czy Helena Modrzejewska, wiedza jest szeroka i powszechna. Sukcesy bardzo często wspomagane lub warunkowane są przez wielkie pieniądze. Tak było w latach walki o odzyskanie niepodległości i tak jest obecnie. W stulecie polskiej niepodległości warto przybliżyć postać wybitnego działacza Polonii w USA, bez którego nie byłoby sukcesu Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera i sukcesów dyplomatycznych Ignacego Paderewskiego i Romana Dmowskiego, postać prawnika, dziennikarza, wydawcy, polityka i, co bardzo ważne, bankiera.

Urodził się 4 lutego 1867 roku w Trzemesznie, niewielkim miasteczku niedaleko Gniezna, pod zaborem pruskim. Właściwie nazywał się Jakiński i pod tym nazwiskiem rozpoczął naukę w Polsce. W 1881 roku wyemigrował do Stanów, gdzie już przebywał jego ojciec Władysław. Ojciec zmienił nazwisko na Smulski, więc i Jan zaczął używać tego nazwiska i tak już zostało do końca jego życia i pod tym nazwiskiem zapisał się w historii Polonii. W roku 1884 został wraz z ojcem współwłaścicielem „Gazety Katolickiej” w Chicago. Odbył studia prawnicze, na opłacenie których pracował jako subiekt w sklepie. Po ich ukończeniu w roku 1890 otworzył własną praktykę adwokacką w Chicago. Polscy emigranci pracowali bardzo ciężko, po 10-12 godzin dziennie. Śmiertelność wśród robotników była duża.

Często rodzina nie miała za co pochować zmarłego. Nie istniały tanie ubezpieczenia ani zapomogi dla bezrobotnych. Żeby złagodzić trudne momenty ekonomiczne w lutym 1880 roku polscy światli przedsiębiorcy powołali do życia Związek Narodowy Polski, który w pierwszym rzędzie stał się tanią organizacją ubezpieczeniową wspierającą rodziny zmarłych. Obok tanich ubezpieczeń z dochodów z oprocentowania polis członkowskich powstał spory kapitał, który był przeznaczony na cele społeczne. Związek Narodowy Polski powołał do życia szereg instytucji wydawniczych i oświatowych. Dzięki niezależności finansowej (od końca XIX wieku majątek ZNP jest obliczany na ponad 0,5 mld dolarów), Polacy zaczęli stawać się liczącą się siłą polityczną. Władzę prawodawczą w ZNP do dziś sprawuje Sejm Związkowy, który zbiera się na obrady co cztery lata. Jan F. Smulski od wczesnej młodości uczestniczył w działalności organizacji polonijnych. Był członkiem Związku Narodowego Polskiego w Ameryce i Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego, publikował w „Gazecie Katolickiej”. W roku 1892 wszedł w skład Komitetu Budowy Pomnika Tadeusza Kościuszki w Chicago zainicjowanego przez ZNP. W 1893 roku uczestniczył po raz pierwszy w sejmie ZNP w Chicago i został na nim wybrany na jednego z tzw. opiekunów kasy ZNP. Od 1894 roku czynnie działał w Związku Sokolstwa Polskiego w Ameryce. Jeszcze za życia ojca przejął kierownictwo jego biznesów i sam podjął liczne własne inicjatywy ekonomiczne. W maju 1903 roku uzyskał licencję na prowadzenie działalności bankowej i wraz z innymi przedsiębiorcami polonijnymi założył bank stanowy, zwany popularnie bankiem Smulskiego, z siedzibą w samym sercu dzielnicy polonijnej w Chicago na skrzyżowaniu ulic Division, Ashland i Milwaukee. Było to pierwsze tego typu przedsięwzięcie polonijne; jego zarząd i większość personelu były polskie, a akcje rozprowadzono pomiędzy Polakami. Bank utworzył też spółkę górniczą do eksploatacji złota nad rzeką Sacramento w Kalifornii. Zyski z tej działalności zapewniły wielkie dochody i podniosły prestiż jego właścicieli. 11 listopada 1904 roku podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Kościuszki w Chicago, Smulski przemawiał jako pierwszy mówca i odczytał list od prezydenta Theodore Roosevelta do Polonii. Zarabianie pieniędzy łączył z działalnością patriotyczną. 28 kwietnia 1908 na czele Polonii chicagowskiej protestował przeciw niemieckiej polityce wobec Polaków. Po wybuchu I wojny światowej Smulski był jednym z twórców Polskiego Centralnego Komitetu Ratunkowego i współorganizował pomoc materialną dla ludności polskiej. Równocześnie prowadził działalność dyplomatyczną. Był w składzie delegacji Polonii przyjętej przez prezydenta Woodrowa Wilsona w Waszyngtonie i wręczył mu memoriał o potrzebie pomocy dla Polski. Przygotowywał utworzenie nowej organizacji politycznej Polonii., która ukonstytuowała się jako Wydział Narodowy Polski. Jako przedstawiciel tego Wydziału Jan Smulski uczestniczył w rozmowach z przedstawicielem Francji w sprawie Armii Polskiej. Nie byłoby możliwe utworzenia tej armii bez finansów zabezpieczających jej utrzymanie i wyposażenie. Smulski. był jednym z głównych inicjatorów zwołania Sejmu Wychodźstwa Polskiego w Detroit (26-30 VIII 1918), na który przybyli Paderewski i Dmowski, przewodniczył temu Sejmowi i w dramatycznym przemó-


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

wieniu poparł apel Paderewskiego do Polonii o utworzenie dziesięciomilionowego Funduszu Narodowego, przeznaczonego na działania polityczne i charytatywne. Fundusz uchwalono i w następnych miesiącach Smulski w imieniu WNP firmował przesyłanie do KNP w Paryżu dużych sum pieniędzy (100 tys. dol. w listopadzie 1918, 250 tys. dol. w grudniu 1918 i styczniu 1919). Wydział Narodowy Polski przekazał też w roku 1919 do Polski ok. 100 tys. dolarów na cele charytatywne (w tym 40 tys. do dyspozycji Paderewskiego na Polski Biały Krzyż). Fundusze te mogły być wykorzystane na działania polityczne. Przez bank Smulskiego Polonia przesyłała też indywidualnie środki finansowe do kraju (ok. 6 mln dol.). Sukcesem zakończyły się jego starania w kwestii pomocy żywnościowej i materiałowej. W lutym 1919 roku Wydział Narodowy Polski wysłał do Polski statek z żywnością wartości miliona dolarów. Smulski współpracował w tym zakresie z kolejnymi instytucjami pomocowymi kierowanymi przez Hoovera: American Relief Administration i American Relief Administration European Children’s Fund. Zabiegał o udzielenie Polsce przez Stany Zjednoczone pożyczki na rozwój gospodarczy i sprzedania części zasobów wojennych Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych w Europie, oraz poparcie prezydenta Stanów Zjednoczonych dla postulatu przekazania Polsce Gdańska. Dzięki staraniom Smulskiego Polonia wsparła polską akcję na Górnym Śląsku finansowo i poprzez ułatwienie wyjazdu z USA Polakom chcącym wziąć udział w plebiscycie. 10 stycznia 1920 roku udał się do Polski przywożąc upoważnienie WNP do wypłacenia 25 tys. dol. na rzecz Funduszu Plebiscytowego. W sierpniu 1920 roku Smulski wezwał prezydenta Wilsona do «moralnego poparcia» Polski walczącej z Rosją sowiecką, niestety bezskutecznie. W roku 1921 zaangażował się w sprawę poparcia powstania na Śląsku. Zawsze blisko współpracował z Romanem Dmowskim; osobiście wsparł finansowo powstanie dziennika „Rzeczpospolita”. Wielkie znaczenie miała jego pomoc finansowa dla powracających do Ameryki żołnierzy Błękitnej Armii. Po odejściu z rządu Ignacego Paderewskiego ciągle jeszcze wspierał różne społeczne i charytatywne akcje. Nadal przekazywał niewielkie sumy środowiskom krajowym zbliżonym do Paderewskiego, ale jego bank, mimo wkładów szacowanych na 20,5 mln ówczesnych dolarów przeżywał trudności związane w dużej mierze z oszczerczymi wystąpieniami środowisk żydowskich z Nowego Jorku. Bardzo trudną sprawą, z jaką przyszło zmagać się Smulskiemu, był narastający konflikt polsko-żydowski, wywołany różnymi sprawami natury gospodarczej, politycznej i obawami organizacji żydowskich w Ameryce o status ludności żydowskiej w odrodzonej Polsce. Na łamach prasy i drogami dyplomatycznymi doprowadzał do porozumienia, ocalając w ten sposób wizerunek Polski i Polaków w przededniu konferencji pokojowej w Paryżu. Zabiegi o finanse i mediacje między zwolennikami różnych wizerunków i różnych dróg do niepodległej Polski wyczerpały Smulskiego. Poważna choroba serca i seria wyczerpujących operacji chirurgicznych załamała go psychicznie. 18 marca 1928 roku popełnił samobójstwo. Jego grób znajduje się na Cmentarzu św. Wojciecha w Chicago. Ignacy Paderewski w roku 1939 apelował do Polonii, by zagościł w niej „dawny, wielki duch Smulskich”. Historyk polonijny Karol Wachtl nazwał go „bezsprzecznie wybitnym, może najwybitniejszym typem PolakaAmerykanina, umiejącego godnie godzić ideologię polską z amerykańską”. Jan F. Smulski został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Polonia Restituta w 1923 roku i francuską Legią Honorową. Katarzyna Murawska, Wisconsin Waldemar Biniecki, Kansas

|

11

Wystawa „Ojcowie Niepodległości” w Ognisku Polskim

D

okładnie 100 lat temu państwo polskie odzyskało niepodległość. Nasi dziadowie zwieńczyli wysiłek kilku pokoleń Polaków i po 123 latach zniewolenia zrzucili obce panowanie. Odzyskali podmiotowość. Stali się suwerennym narodem. W ten ogromny sukces wpisują się nie tylko wielkie nazwiska tamtego czasu – Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego, Ignacego Daszyńskiego i Wojciecha Korfantego, Ignacego Paderewskiego i Wincenta Witosa – ale również tysiące mniej znanych, a często bezimiennych bohaterów, którzy swą walką na polach bitewnych, pracą społeczną czy organizacyjną, działalnością twórczą czy na polu dyplomacji potrafili krok po kroku przybliżać ten niezwykły moment wybicia się na niepodległość. Nie do przecenienia była w tym rola polskiej emigracji. To tu podejmowano działania wspierające zniewoloną Ojczyznę. Stąd szło wolne słowo, środki finansowe, to na emigracji powstały największe dzieła naszej kultury. Spośród emigrantów rekrutowali się żołnierze Bajończyków czy Błękitnej Armii. To wreszcie działające na emigracji polskie instytucje, takie jak Komitet Narodowy Polski, zabiegały u przywódców świata zachodniego o uznanie dla naszych praw do posiadania własnego państwa. A gdy po dwudziestu latach odrodzonej Rzeczypospolitej przyszedł znowu koszmar wojny i zniewolenia, właśnie emigracja pielęgnowała w sobie te podstawowe wartości, spośród których najważniejsza jest – wolność. Polski Londyn w dziele odzyskania naszej II niepodległości, która zaczęła wracać po 1989 roku, ma poczesne miejsce…” – napisał do organizatorów i uczestników wystawy „Ojcowie Niepodległości” oraz towarzyszących jej wykładów i debat dr Jarosław Szarek, prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Wystawa przygotowana przez Polską Wspólnotę w Wielkiej Brytanii we współpracy z Instytutem Pamięci Narodowej w Gdańsku i Szczecinie zaprezentowana została w dniach 10-11 listopada w Ognisku Polskim. W ramach prezentacji odbył się wykład wybitnego historyka – prof. Tadeusza Wolszy („Józef Piłsudski – mąż stanu”) . Ponieważ napisy na planszach były tylko w języku pol-

skim, a w Ognisku gośćmi wystawy w wielu przypadkach byli Brytyjczycy lub Polacy urodzeni na Wyspach, którzy nie mówią po polsku, 20-minutowe prelekcje o bohaterach wystawy w języku angielskim, zaprezentował dr Laskiewicz, prezes PWWB. Obecny był też poseł Parlamentu Europejskiego dr Sławomir Moćkun, autor książki o Józefie Piłsudskim oraz Kosma Złotowski, wydawca. Równolegle do wystawy miała miejsce debata przeprowadzona przez prof. Tadeusza Wolszę i dr Pawła Liberę pt. „Piłsudski – Dmowski dwie drogi do niepodległości Polski” o dwóch adwersarzach pragnących wolnej Polski, do której dochodzili innymi drogami, zakończona ożywioną dyskusją z udziałem publiczności. Podczas dwudniowego wydarzenia upamiętniającego 100-lecie odzyskania niepodległości zostały udostępnione oraz rozdane wśród uczestników wydarzenia książki o marszałku Piłsudskim z autografem autora publikacji. Z Londynu, dzięki wysiłkom pani Sylwii Kosiec, wiceprezesa PWWB wystawa została przewieziona do Southampton i w Portsmouth. Sylwia Kosiec i dr Marek Laskiewicz


12 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Był Marszałek Piłsudski, ale był też MS Piłsudski, choć znacznie mniej znany

Teresa Bazarnik

D

ziś prawie nieznany, bo niestety życie miał krótkie i zginął w tragicznych okolicznościach, w czasie, kiedy zdarzały się one na porządku dziennym. A powodów do sławy miał co niemiara. Był statkiem niezwykłym, do dziś uważanym za najpiękniejszy polski liniowiec – uosobieniem odbudowywanej siły dumnego kraju, który po 123 latach odzyskał niepodległość i dostęp do morza. Na dziobie MS „Piłsudski” znajdował się ryngraf w kształcie odznaki przyznawanej polskim legionistom walczącym o niepodległość. Z powodu tragicznego końca nazywany jest polskim „Titanikiem” MS „Piłsudski” był najszybszym statkiem klasy turystycznej na Atlantyku. Miał siedem pokładów, trzy zajmowały całą długość statku, czyli 160 metry. Mieściło się na nim prawie 800 pasażerów i 350 osób załogi. Miał salę balową, restaurację, bar, palarnie, werandę widokową, kaplicę, reprezentacyjny hall z portretem marszałka Piłsudskiego, dużą klatkę schodową z windą, salkę zabaw dla dzieci, basen oraz salę gimnastyczną. Do opracowania projektu wnętrz zatrudniono najwybitniejszych architektów. Wszystkie elementy wystroju wnętrza – od najważniejszych po popielniczki i karty dań zaprojektowane były przez wybitnych polskich artystów wykorzystujących potencjał naszej tradycji w połączeniu z nowoczesnymi trendami w projektowaniu i sztukach wizualnych. Zasłużył więc na tytuł pływającej ambasady polskiej kultury.

Kiedy statki oceaniczne, głównie brytyjskie, skąpane były w pluszach i atłasach, z głębokimi fotelami i miękkimi dywanami, projekt wyposażenia MS Piłsudskiego był oparty na nowoczesnej, minimalistycznej estetyce art deco. Bardzo nowoczesny nie tylko w swej strukturze zewnętrznej i formie wewnętrznej, – demokratyczny w sensie dosłownym. Na statku nie było klasy luksusowej, choć komfortem i funkcjonalnością przewyższał wiele statków w swej kategorii. Niestety, podobnie jak legendarny Titanic, u szczytu sławy tragicznie zatonął na północno-wschodnich wodach Wielkiej Brytanii, wpływając na niemiecką minę morską, a jego wrak do dzisiaj spoczywa na dnie Morza Północnego, niedaleko Przylądka Flamborough. Statek wybudowany został we włoskiej stoczni Monfalcone w Trieście. Jego budowę obserwowała grupa polskich oficerów z przyszłym kapitanem Mamertem Stankiewiczem. Wodowanie liniowca MS Piłsudski odbyło się 19 grudnia 1934 roku. Matką chrzestną była Wanda Pełczyńska, kurierka I Brygady Legionów. 23 sierpnia 1935 roku podniesiono polską banderę, uroczyste poświęcenie odbyło się w Gdyni. W pierwszy rejs wycieczkowy dookoła Europy statek wyrusza 24 sierpnia, a z powrotem do Gdyni zawija 11 września, gdzie mieszkańcy tego nowo powstałego portowego miasta zgotowali mu bardzo huczne przyjęcie. Ze spektakularnym przyjęciem spotkał się też MS Piłsudski, kiedy 24 września przypłynął po raz pierwszy do Nowego Jorku. Z krążących nad statkiem z samolotów rzucano kwiaty, wokoło rozlegał się ryk syren innych jednostek morskich znajdujących się w pobliżu, wszędzie tłumy ludzi i bukiety kwiatów. Do celu podróży przybył o jeden dzień wcześniej niż się spodziewano. Na pokładzie miał wielu znamienitych gości, z gen. B. Wieniawą-Długoszowskim oraz gen. G. Orliczem-Dreszerem na czele. Pierwsza podróż transat-

lantycka, w którą MS Piłsudski wypłynął 15 września 1935 roku zakończyła się bardzo pomyślnie. Niestety drugi z kolei rejs nie był już tak bardzo udany. MS Piłsudski okazał się za delikatny na okrutne warunki oceaniczne. Wielodniowy sztorm ujawnił jego konstrukcyjne wady, jednak po ich korekcie MS Piłsudski odbywał regularne rejsy do 1939 roku. W swój ostatni rejs do Ameryki wyruszył 11 sierpnia 1939. Kiedy 1 września wybuchła II wojna światowa, statek znajdował się w drodze z Nowego Jorku na Morzu Północnym w pobliżu wybrzeża brytyjskiego i został skierowany do Kopenhagi . Jednak 3 września zawinął do angielskiego portu w Newcastle, gdzie podróżni opuścili pokład. Tam, po prawie trzech miesiącach cumowania zmieniony został na transportowiec, który miał przewozić wojsko. Na jego pokładzie mogło się pomieść trzy tysiące żołnierzy. 25 listopada 1939 roku MS Piłsudski, z około dwustoma osobami na pokładzie, wyruszył w rejs w kierunku Australii. Nad ranem 26 listopada 1939 roku na statku rozległy się dwa wybuchy – do dziś nie jest ustalona ostateczna wersja powodu zatonięcia statku, czy były to wybuchy min czy też pocisków z niemieckich U-Botów. Statek zaczął tonąć, choć po pierwszym przechyle lekko się wyprostował. Rozpoczyna się akcja ratunkowa. Do końca na pokładzie zostaje kapitan Stankiewicz, ratując dwóch chłopców okrętowych. Statek o wschodzie idzie pod wodę. Kapitan Stankiewicz zmarł na angielskim okręcie, który ratował rozbitków, z powodu nadmiernego wychłodzenia organizmu. Wrak MS Piłsudski wciąż leży niedaleko miasta Hull, na głębokości trzydziestu metrów. Historię mało znaną mogliśmy poznać dzięki współpracy Fundacji Koncept Kultura oraz Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie. Dzięki technologii Virtual Rreality, siedząc w galerii POSK w wygodnych obrotowych fotelach wyposażonych w najnowsze urządzenia VR mogliśmy znaleźć się na pokładzie tego najwspanialszego polskiego liniowca, zaglądnąć do baru i restauracji, posłuchać wypowiedzi legendarnego kapitana Mamerta Stankiewicza i przyjąć jego zaproszenie na niezwykły rejs, podczas którego spotykamy postaci sprzed 100 lat: Józefa Piłsudskiego, Ignacego Jana Paderewskiego, Woodrowa Wilsona. Jesteśmy też świadkami wybuchu II wojny światowej i tragicznego zatonięcia statku MS Piłsudski. Wirtualną opowieść kończymy w 2018 roku w Narodowym Muzeum Morskim w Gdańsku. Tam, w otoczeniu gablot z pamiątkami ze statku uświadamiamy sobie, że byliśmy uczestnikami niecodziennej, poruszającej lekcji historii, prowadzonej przez muzealnego nauczyciela. To on wcielał się w role wszystkich spotykanych przez nas bohaterów. Formuła wirtualnego projektu wykorzystująca najnowsze technologie przypada do gustu szczególnie młodym ludziom, którzy mogą uczestniczyć w wydarzeniach historycznych sprzed 100 lat. Młodzież, m. in.z polskich szkół sobotnich w Londynie, która już brała udział w projekcie zgodnie twierdzi: „takich lekcji historii chcemy!”.

PS. W ostatnichkilku latach miało miejsce kilka wypraw płetkonurków, którym udało się dotrzeć do wraku. W Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie znajduje się koło ratunkowe z MS Piłsudski.



14 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Jesienne wybory Polaków

Bogdan Dobosz

K

ampania do wyborów samorządowych ujawniła całkowity rozjazd dwóch polskich „plemion” polityki. Schetyna chciał strącać ze „zdrowego drzewa szarańczę PiS”. Narracja PiS w sposób bardziej delikatny mówiła o tym, że opozycja będąc u władzy doprowadziła do zgnilizny korzeni owego drzewa, a w dodatku działkę, na której to drzewo rosło sprzedała, i to zapewne zagranicznym deweloperom. W umyśle KOD-owca czy zwolennika totalnej opozycji widzimy obraz antyeuropejskiej, antyfeministycznej, klerykalnej, niemal faszyzującej partii, która dokonuje zamachu na system prawny państwa i po cichu wprowadza dyktaturę i reżim doprowadzający do naszego wyjścia z Unii. Spotkałem się też z opinią, że jest to symboliczna walka drugiego „pokolenia UB-eków” z drugim pokoleniem „żołnierzy AK”. Do opisu Polski wykorzystuje się coraz bardziej schematyczny i czarno-biały obraz, który dodatkowo utrwalają media. Te „prywatne”, rzeczywiście o proweniencji wywodzącej się często z różnych tajnych służb, lubują się w przedstawianiu emocjonalnych doniesień o kolejnych nieszczęściach i tragediach, za które w domyśle odpowiada rząd i PiS. TV publiczna serwuje z kolei propagandę sukcesu, z tym że prezesowi Kurskiemu dość daleko do mistrzostwa prezesa Macieja Szczepańskiego, który robił to dla Gierka, mimo wszystko, w bardziej atrakcyjnie oprawie.

W odróżnieniu od wystąpień na konwencjach partyjnych Grzegorza Schetyny, mało było ataków, więcej założeń programowych. Kiedy słyszy się, że „chodzi o to, byśmy byli w końcu bogatsi od Niemców”, można się niemal rozkleić. Jest to jednak jakaś metoda i chyba lepsze jest wlewanie optymizmu od wiecznego „to się nie uda” i mówienia o tym, że „Polska jest skazana” na peryferyjność i marginalizację. Brzmi w tym trochę duch Obozu Wielkiej Polski, ale na tym skojarzenia z narodowcami raczej się kończą. Kaczyńskiemu bliżej do Piłsudskiego i patriotycznego odłamu PPS. Jest państwowcem i pragmatykiem, więc nic dziwnego, że tak wysuwane przez niezbyt mądrą opozycję zarzuty o jego radykalizmie, konserwatyzmie czy wręcz nacjonalizmie to pociski strzelające po prostu w płot.

Gorzej z premierem. Mateusz Morawiecki włączył się w kampanię wyborczą i także niemal codziennie objeżdżał kilka miast, powiatów i gmin. Miał przekonać do PiS m.in. elektorat dużych miast. Plusem jest, że rzadko się powtarzał. Minusem to, że kiedy włączałem rano TVP Morawiecki był gdzieś na Opolszczyźnie, w południe na Dolnym Śląsku, a wieczorem wspierał jeszcze np. kandydata w Zachodniopomorskiem. Może trochę przesadzam, bo logistyka była lepsza, ale co do liczby spotkań raczej się wszystko zgadza. Problem w tym, że nie wiadomo, kto w czasie kampanii Polską rządził?!!! Może jednak PiS wzmocnił już na tyle struktury państwa, że nawet długa nieobecność premiera nic tu zaszkodzić nie mogła… Jednak i nie pomogła. W elektoracie wielkomiejskim PiS poniósł klęskę. Morawiecki okazał się trybunem o ograniczonych możliwościach. Największy bój toczono rzecz jasna o stolicę. Tutaj jednak kandydat Zjednoczonej Prawicy Patryk Jaki, od podmiotu zgłaszającego go na prezydenta miasta się odciął i wystąpił z partii. Trzeba dodać, że z pomocy premiera też nie korzystał. Okazało się, że Warszawa warta jest… bezpartyjności, ale to na miasto urzędników i korporacji za mało. Po wyczynach HGW zabrakło zwykłej przyzwoitości.

Prezes jest tylko… jeden Społeczenstwo konserwatywne? Jakoś nie potrafię zrozumieć, dlaczego Jarosław Kaczyński ma ów tytuł niejako zagwarantowany po obydwu stronach barykady. Tytułując polityków zwykle jest to tytuł związany z najwyższym stanowiskiem, jakie piastował w karierze. W przypadku Jarosława Kaczyńskiego powinien więc być to tytuł premiera. Opozycja z lubością nazywa go „prezesem”, pewnie dlatego, że to podkreśla sterowanie państwem z „tylnego siedzenia” szefa partii, odbiera atuty byłego premiera i kojarzy go wyłącznie z działalnością partyjną. „Prezes” przyjął się jednak i w szeregach PiS. Tutaj, zdaje się pełni ten tytuł nie tylko funkcję określającą szefostwo partii, ale ma jakiś wymiar dodatkowy. „Prezes” jest kimś w rodzaju naczelnika państwa, a były premier to w końcu tylko… premier. Tyle dygresji. Jednak Jarosław Kaczyński może i powinien imponować wszystkim. W czasie kampanii samorządowej wspierał niemal codziennie kolejnych kandydatów Zjednoczonej Prawicy w niemal każdym regionie kraju i w dodatku jego przemówienia nigdy się nie powtarzały.

Wyniki wyborów samorządowych okazały się zadawalające dla wszystkich. PO i Nowoczesna odtrąbiły zwycięstwo w dużych miastach, PiS może pochwalić się zwycięstwem w większości sejmików wojewódzkich. PSL miał wynik niezły, alesporo posad jednak stracił. Do sejmików weszło nawet SLD. Według politologów PiS jest partią scentralizowaną, zbudowaną odgórnie. Stąd problemy z lokalnymi liderami, których można policzyć na palach dwóch rąk. Polacy do rad gmin, miast i dzielnic głosowali na „swoich”, znanych. Do władz bardziej centralnych – rad powiatów i województw głosowano na programy i partie, i tam PiS osiągnął już sukces. Zupełnie odwrotnie niż PSL. Polskie Stronnictwo Ludowe to partia „spięta na dole” układami, stanowiskami w lokalnych władzach, interesami. Jeżeli PSL cokolwiek traci we władzy lokalnej, to jest to gigantyczna i bolesna porażka, która oznacza także… odpływ wyborców. Prawdziwym kuriozum ostatnich wyborów były jednak

sukcesy różnych polityków stojących na bakier z prawem. Wydaje się, że niektórym to wręcz pomagało. Być może wyborcy wychodzili z założenia, że ci już się „nakradli” i więcej nie będą? Czy może gorzej – wszyscy kiedyś kradli i stało się to normą, która wciąż specjalnie nie dziwi? W Warszawie nie zaszkodził Trzaskowskiemu długi cień złodziejskiej reprywatyzacji HGW. Jeszcze ciekawiej było w Łodzi. W mediach społecznościowych mam wśród znajomych kolegę z dawnej opozycji antykomunistycznej. Od lat jest jednak zaciekłym wrogiem PiS. Po kilku jego postach o popieraniu prezydent Hanny Zdanowskiej, spytałem, jak można popierać kogoś, kto okazał się oszustem i został za to skazany? Odpowiedź była krótka: – Co ty wiesz o Łodzi? Rzeczywiście, wiem niewiele. Zdanowska wygrała w I turze z wynikiem ponad 70 proc. Z pewnością przebił ją wójt Daszyny, też w województwie łódzkim. Facet oskarżony o 92 przestępstwa dotyczące wyłudzeń i siedzący w areszcie niemal znokautował rywali. Zbigniew W. otrzymał 48,47 proc. poparcia. Drugi na mecie Tadeusz Dymny miał 27,24 proc. Zbigniew W. został zatrzymany w kwietniu br. jako jedna z jedenastu osób, które według Prokuratury Okręgowej w Łodzi działały w zorganizowanej grupie przestępczej. Zdaniem śledczych w latach 2009-2017 miała ona wyłudzić na szkodę Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa (ARiMR) 11 mln zł dotacji. Działalność polegała na wyłudzaniu dofinansowania w ramach systemów wsparcia bezpośredniego w rolnictwie. Podstawą nielegalnego procederu były dokumenty przedkładane w biurze powiatowym ARiMR w Łęczycy, w których podawano nieprawdę co do prowadzenia działalności rolniczej. Wygląda na to, że wójt potrafił się chyba wyłudzonymi dotacjami dzielić… Na wniosek prokuratury trzy osoby są tymczasowo aresztowane, w tym Zbigniew W., jego brat i były pracownik ARiMR. W. ma przedłużony areszt do 16 listopada, ale jeśli wygra w II turze, to będzie rządził zza krat do momentu wydania prawomocnego wyroku. Ciekawostką jest, że owego wójta już raz złożono z urzędu po skazaniu za nielegalne polowanie na dziki. W 2014 jednak znowu wybory wygrał i na stanowisko powrócił. Można się też zastanowić nad wygraną burmistrza Legionowa, który zasłynął na całą Polskę „seksistowską” prezentacją swoich kandydatek na radne i wielu innych włodarzy, na których ciążą jakieś zarzuty. Co z tą Polską – chciałoby się zapytać? Sprawę może trochę rozjaśnić ankieta w pewnym mieście, w której ponad 56 proc. mieszkańców wyrażało niezadowolenie z władz. Jednak w kolejnym pytaniu – na kogo będą głosować? – 52 proc. odpowiedziało, że poprze dotychczasowego burmistrza. Społeczeństwo u nas jest jednak… konserwatywne. Wybory zakończone, każdy coś ugrał, ale nadzieja na wystudzenie wojny plemiennej i emocji politycznych jest raczej mała. Świadczą o tym wypowiedzi „celebrytów” w rodzaju Jakuba Wojewódzkiego, który nazajutrz po ogłoszeniu wyników w Warszawie skierował pod adresem przegranego kandydata Zjednoczonej Prawicy Patryka Jakiego niewybredny wpis: „Goń się leszczu”. Prezenter TVN-u Marcin Melller ogłosił z kolei na Facebooku: „Drodzy Państwo, 21 października 2018 skończył się w Polsce pisizm. Już nie musicie się bać”. Opinia mocno na wyrost, bo ja się jednak boję i to wcale nie owego „pisizmu”…


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Ulica i zagranica Wybory w Polsce były lokalne, ale totalna opozycja uzyskała wsparcie i od zagranicy. Jak bowiem traktować decyzję Trybunału Sprawiedliwości UE zawieszającą obowiązywanie przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym, którą upubliczniono w… przeddzień wyborów? Na tym jednak nie koniec. Francja i Niemcy wspólnie atakują Polskę, Węgry i Rumunię. Dodatkowo francuska partia prezydencka La République en Marche (LREM) przegłosowała w Komisji Spraw Europejskich francuskiego Zgromadzenia Narodowego propozycję nowej europejskiej rezolucji przeciwko wszystkim wyżej wymienionym krajom. W tekście uchwały napisano, że w trzech wymienionych krajach niezależność sądownictwa i pluralizm mediów są zagrożone i że należy wspierać wysiłki Komisji Europejskiej w ramach procedury z artykułu 7. Zapisano też propozycję Berlina i Paryża, by w przyszłym budżecie Unii wypłatę środków uzależnić od „przestrzegania rządów prawa”. W kontekście polskiej reformy sądownictwa zarzucono Polsce dyskryminację sędziów ze względu na wiek. Chodzi o to, że kobiety u nas wcześniej przechodzą na emeryturę. Walczą o „sprawiedliwość”, ale niechby tylko tak twarzą w twarz spróbowali powiedzieć to na przykład odchodzącej na emeryturę mojej ekspedientce w sklepie, że w „imię rządów prawa” ma jeszcze popracować ze trzy lata…

Konwencję. Niby trochę drugorzędna instytucja, ale jej wyroki są dość często przedmiotem kontrowersji. W maju 2017 prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska podjęła nawet decyzję o wycofaniu Trybunału Konstytucyjnego z porozumienia o upowszechnianiu w Polsce orzeczeń Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i o zaniechaniu tłumaczeń tych orzeczeń na język polski. Trzy miesiące później z odsieczą przyszedł Rzecznik Praw Obywatelskich Adam Bodnar, który zwrócił się z apelem o pomoc w tłumaczeniu i w promowaniu orzecznictwa. Dwa obozy i dwa podejścia do ETPC. Zaangażowanie Bodnara w promowanie tej instytucji przestaje dziwić, kiedy weźmiemy pod uwagę, że na jej kształt ma wpływ właśnie Soros. Można dodać, że orzeczenia Trybunału i ich omówienia publikuje obecnie Helsińska Fundacja Praw Człowieka, rzecz jasna współfinansowana przez… Open Society. Taktyka „filantropa” z USA polega na szczególnej uwadze i „opiece” poświęcanej małym, peryferyjnym kra-

15

jom Europy. Taniej, łatwiej, a głos sędziego z takiego kraju liczy się tak samo jak z każdego innego państwa. Dodatkowo, ilość przechodzi przecież w jakość. Obecnie Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy wybierało niedawno trzech nowych sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka – z Norwegii, Turcji i z Albanii. Każdy kraj wystawia po trzy kandydatury (w tym co najmniej jedną „parytetową” kobietę) i dołącza cenzurki z „panelu ekspertów”, który kandydatów ocenia. Ponieważ eksperci preferują prawników poglądami podobnych ich zapatrywaniom, mamy do czynienia z pogłębianiem korporacyjnego układu i multiplikacji „poprawnych politycznie” sędziów. Jak jest tu rola Sorosa? W tym roku dwójka spośród trzech kandydatów zaproponowanych przez Albanię zajmowała wysokie stanowiska w albańskim oddziale Fundacji Sorosa Open Society. Do Trybunału wybrano jednego z nich. Francuski tygodnik powołując się na ekspertów twierdzi, że celem Sorosa jest zwiększenie liczby sędziów światopoglądowo bliskich miliarderowi.

125 anniversary of the birth of ST MAXIMILIAN MARIA KOLBE

Apolitycznie i ahistorycznie? W Polsce 11 listopada jest dniem radości. Na Zachodzie nie wiedzą już co o 11 listopada myśleć. Ponad 60 szefów państw i rządów, w tym Donald Trump i Władimir Putin wzięło udział w konferencji w Paryżu z okazji 11 listopada i uroczystościach pod Łukiem Triumfalnym z okazji zakończenia pierwszej wojny światowej. Dzień wcześniej Emmanuel Macron i Angela Merkel wzięli udział w ceremonii „pojednania” w Compiegne. Pałac Elizejski wydał z tej okazji oświadczenie. I tutaj ciekawostka. Prezydent odcina się od „świętowania zwycięstwa militarnego” w 1918 roku. Nie ma hołdu dla armii i jej marszałków. Emmanuel Macron nie chciał ceremonii „zbyt militarnej” i decyzja ta została podjęta w porozumieniu z Niemcami. „Sens uczczenia rocznicy nie polega na świętowaniu zwycięstwa w 1918 roku” – napisano w oświadczeniu. Co prawda niektórzy mówią, że w ten sposób uniknięto wymieniania bohatera spod Verdun – marszałka Petaine’a, późniejszego szefa Vichy, ale nie o to chyba chodzi. Ahistoryczne podejście do rocznic to po prostu nowy trend, który ma pomagać w budowaniu wspólnej Europy. Jednak bez historii i prawdy daleko się nie zajedzie i ta nauka także płynie z… historii.

Europejskie trybunały w cieniu Sorosa? Pozostańmy jeszcze przy problematyce UE i stosunku jej niektórych urzędów do krajów, które ośmielają się proponować inne rozwiązania. Upolitycznienie i ideologizacja sądów okazują się bowiem nie tylko domeną Polski. Pewną wewnętrzną „solidarność” międzynarodowej branży sędziowskiej tłumaczy m.in. obsada różnych europejskich trybunałów. Okazuje się, że np. słynny finansista Georges Soros ma tam całkiem sporą swoją własną „reprezentację”. Francuski tygodnik „Valeur Actuelles” pokazuje, jak Soros, m.in. dzięki działalności swojej fundacji Open Society, wprowadza sędziów do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Instytucja ta, jak sama nazwa mówi, orzeka w sprawach praw człowieka rozpatrując skargi obywateli państw członkowskich Rady Europy, które ratyfikowały

|

Free entrance tickets available from westminster-abbey.org/events

WESTMINSTER ABBEY Sunday 13 January 2019 6:30pm


16 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

rysuje Andrzej Krauze

Mogę jeszcze dołożyć… Grzegorz Małkiewicz

Rozprawa Kaczyński vs. Wałęsa pokazuje w pełnej krasie kondycję polskiego sądownictwa. Zmarnowałem cztery godziny, przyklejony do ekranu, zalewany strumieniem banałów i niewyobrażalnych insynuacji pozwanego czyli Lecha Wałęsy. A pozwał byłego prezydenta Jarosław Kaczyński, z powodu internetowych wpisów, sugerujących, że to prezes PiS jest bezpośrednio odpowiedzialny za katastrofę smoleńską, śmierć pary prezydenckiej i prominentnych przedstawicieli życia społeczno-politycznego.

Niestety największym zagrożeniem dla wizerunku byłego prezydenta, symbolu „Solidarności”, Lecha Wałęsy, jest Lech Wałęsa, który do tej pory bezkarnie kompromituje historyczną, jakby nie było, postać. I ma do dyspozycji narzędzie, które zamiast unicestwiać wrogów, godzi w jego osobę. Czy były prezydent nie ma już asystentów czy doradców? Jeśli ma, dlaczego nie schowają klawiatury? Ale z dobrą radą jest chyba trudniej dotrzeć do kogoś, kto uwierzył, że indywidualnie pokonał komunę, a Bolkiem, według niego, miał być sam Cenckiewicz. Prosty rachunek wskazuje, że swoją agenturalną działalność nieżyczliwy prezydentowi historyk rozpoczął jeszcze przed narodzeniem. Nie jestem zwolennikiem środków radykalnych. Nie proponuję, by były prezydent, a nie prezes PiS (jak uważa Wałęsa), powinien być poddany leczeniu. Niech bredzi, to bardziej łagodne niż farmakologia, ale niech to robi w zaciszu domowym. A ten proces sądowy niech będzie ostatnim publicznym wystąpieniem byłego prezydenta. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że Wałęsa ma kolejną szansę wpisania się na karty historii. Tym razem ujawnia, chociaż bezwiednie, stan polskiego sądownictwa. Rozprawa prowadzana chaotycznie, wielokrotnie przypominała farsę. W końcu już pewnie zmęczony pozwany oświad-

cza, że nic więcej nie powie, bo nie ma ochoty, a sędzina (piękne słowo, od niedawna w użyciu) mu na to pozwala. Jak w rozmowie z małym, niesfornym dzieckiem, zdumiona ogranicza swoją wypowiedź do stwierdzenia: – No dobrze. Sędzina decyduje co ma być zapisane w protokole, często zmienia wypowiedzi i posłusznie wprowadza korektę po interwencjach Jarosława Kaczyńskiego. W XXI wieku? Normalną praktyką jest zapis elektroniczny całości posiedzenia, a potem jego pełny transkrypt. Dzięki internautom dowiadujemy się też o „apolityczności” sędziny. Demonstrowała w obronie demokracji, odziana w koszulkę z napisem „Konstytucja”, identyczną jak ta, która dumnie opinała w czasie procesu pierś prezydenta. Uderzyła mnie też samowola dziennikarzy i bezradność sądowych funkcjonariuszy. Do bójki wprawdzie nie doszło, ale słowne obkładanie przeciwnika i przepychanie w zwartym tłumie było normą. W tych okolicznościach były prezydent wykorzystał raz jeszcze swój językowy talent i oświadczył, że jego wpis na temat sprawstwa prezesa PiS w katastrofie smoleńskiej jest wypowiedzią polityczną i nie podlega ocenie czy jest to prawda czy fałsz, chociaż – jak zaznaczył – Amerykanie zapis mają. Proces ten powinni zobaczyć urzędnicy z Brukseli zaniepokojeni stanem polskiej praworządności.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

17

Skazani na polskość Krystyna Cywińska

Felieton Krystyny Cywińskiej wysłuchany i zapisany przez Teresę Bazarnik

Przeżyłam ostatnio dwa wieczory emocji patriotycznych. Ofiary patriotyczne mam już dawno za sobą, dzięki Bogu. Przymiotnik „patriotyczny” używam niechętnie. Bo czym jest patriotyzm? Wciąż mnie to męczy. Czy jest to zjawisko socjopolityczne? Czy jest to wynik manipulacji psychologią społeczną? Czy jest to po prostu ofiarna miłość do wymarzonej, wolnej ojczyzny? Nie wiem. A może jest to miłość do rodaków? W młodości wpajano we mnie, jak słodko i chwalebnie jest umierać za ojczyznę. Nie. To nie dla mnie. Wiele lat potem przekonało mnie to, co usłyszałam z ekranu kinowego. Amerykański generał George Patton powiedział swoim żołnierzom, przygotowującym się do walki z Niemcami: nie idziecie na wojnę po to, żeby ginąć za swoją ojczyznę, ale po to, by ten sukinsyn, wasz nieprzyjaciel, zginął za swoją. My jako Polacy mamy parcie na rocznice, żeby nie powiedzieć miesięcznice. Im bardziej męczeńskie, tym lepiej. W tym roku mamy okazję, żeby sobie odpuścić martyrologię. Tą okazją jest setna rocznica odzyskania naszej niepodległości po 123 latach zaborów i zniewolenia. Możemy sobie odpuścić na jakiś czas martyrologię i męczeństwo, a pozwolić sobie na luksus poczucia dumy.

Narodowej dumy. Możemy być dumni z naszych rodaków, tych, którzy poszli się bić o tę niepodległość w czasie I wojny światowej i którzy zabiegali o nią politycznie w stolicach zachodnich. Felieton nie jest wykładem z historii, więc nie będę wymieniała tu nazwisk naszych bohaterów z tamtego okresu. Miałam to szczęście, że urodziłam się w wolnej, niepodległej Polsce w okresie Dwudziestolecia międzywojennego. W okresie wspaniałym, momentami tragicznym, dumnym i chmurnym. I myślę teraz o tym Dwudziestoleciu. Pisali o nim wybitni historycy, wybitni publicyści i bardzo wybitni poeci. Można by, szukając w ich twórczości z okresu Legionów i niepodległości Dwudziestolecia, utkać jakiś obraz tego na scenie. Sięgnąć do twórczości legionowej Józefa Mączki, Kazimiery Iłłakowiczówny czy późniejszej Lechonia z jego „Karmazynowym poematem”. W Londynie obchodziliśmy setną rocznicę odzyskania neipodległości między innymi w teatrze w POSK-u i na scenie teatralnej Ogniska Polskiego. W POSK-u skomponowała z tej okazji spektakl niezrównana Helena KautHowson i jej zespół Scena Polska. Na tylnej ścianie sceny ekran. Na ekranie fragmenty cennego dokumentu o emigracji, zrobionego przez jej męża Richarda Howsona. Było więc o emigracji, a nie o niepodległości Dwudziestolecia międzywojennego. Rozumiem imponderabilia i zapotrzebowania lokalne, wolałabym jednak ten film obejrzeć osobno, a nie jako tło do tego, co się działo na scenie. A na scenie w pięknych wierszach Mickiewicza, Lechonia, Wierzyńskiego, Tuwima, w pieśniach Kaczmarskiego i innych wieszczów lament nad męczeńskimi dziejami Polaków. Nawiązaniem do roli Legionów Piłsudskiego była „Szara piechota” (Maszerują strzelcy, maszerują…). Wolałabym usłyszeć prawdziwy hymn Legionów, ulubioną pieśń marszałka Józefa Piłsudskiego, z którą się wychowałam „My pierwsza brygada” (Legiony to, żołnierska nuta…)

Proszę mi darować, ale nie zrozumiałam związku, poza paroma fragmentami, między tym, co pokazały fragmenty filmu o emigracji (tej tzw. Wielkiej, paryskiej, i naszej brytyjskiej – moim zdaniem znacznie większej) a tym, co w większości usłyszałam ze sceny. A usłyszałam, tak mi się wydaje, stukot kibitek z zesłańcami na Sybir, brzęk kajdanów, jęk i płacz wdów i sierot, stukot kół bydlęcych pociągów wywożących moich rodaków na Sybir. My jako emigracja, jak zrozumiałam, byliśmy rozpaczliwymi świadkami politycznej niemocy polskiej tragedii po II wojnie światowej. Byliśmy, to prawda, ale jest to temat do historycznych dysertacji, ciężki do pokazania na scenie. Chóry, deklamacje i żywe obrazy tego nie potrafiły oddać. Choć byłam poruszona patrząc na żywy obraz konających na scenie powstańców warszawskich. Patrzyłam z pewnym wzruszeniem na fragmenty mojego życia na emigracji. Błyskiem radości, której nam tu nie brakowało, były utwory Hemara, smuga wspomnień o naszym teatrze w postaci jego piosenek. I piękne nogi Joanny Kańskiej w scenie z kabaretu. Nie rozumiałam tego spektaklu, ale zrozumiałam intencje. Zabrakło mi w tych intencjach większej roli Kościoła w naszym życiu. Wiem, wiem, co się dzisiaj o Kościele pisze i mówi. Ale w moim przekonaniu, dla nas, odchodzącego pokolenia, Kościół w czasie okupacji niemieckiej, w czasie PRL-u i naszego życia na obczyźnie był repozytorium polskości, naszej przynależności do ojczyzny i europejskich korzeni. Tak jak w PRL-u tak i na emigracji ten Kościół nas łączył i podtrzymywał w nas poczucie przynależności i wspólnoty narodowej. Odegrał wielką rolę w utrzymaniu polskości, wolności i swobód obywatelskich. Nie chcę przypominać męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, g19

A niech go… ! Wacław Lewandowski

W czasie kampanii poprzedzającej wybory samorządowe Prawo i Sprawiedliwość opublikowało m.in. spot na temat tzw. uchodźców. Przypomniano w nim relację z podpisania porozumienia pomiędzy Grzegorzem Schetyną a prezydentami miast, związanymi z PO. Prezydenci deklarowali wówczas, że są gotowi przyjąć do swoich grodów uchodźców, przydzielonych Polsce przez Unię Europejską, w ramach obowiązkowych kwot relokacyjnych. Wygrana PiS i zmiana rządu sprawiły, że postanowienia tego porozumienia nie zostały wykonane, bo Polska jako kraj odrzuciła przymusowe kwoty. W dalszej części spotu pokazano archiwalne fragmenty relacji telewizyjnych z Niemiec, przedstawiających zamieszki, wywołane przez przybyszy z północnej Afryki i Bliskiego Wschodu w różnych miastach tego kraju. „Tak wyglądałaby Polska w 2020 roku, gdyby PiS nie odsunęło PO od władzy” – głosił komentarz. Spot ten oburzył, rzecz jasna, działaczy Platformy, oburzył także wielu antypisowskich komentatorów politycznej sceny.

Odezwał się, m. in., emerytowany biskup, kiedyś sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, Tadeusz Pieronek, dzieląc się z mediami swoimi przemyśleniami na temat kampanii wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Oświadczył mianowicie, że spot jest „antychrześcijański”, bo obowiązkiem chrześcijanina jest udzielić gościny uchodźcom. Skoro zaś PiS nie zamierza tego czynić, jest w istocie ugrupowaniem antykatolickim. Po tym stwierdzeniu bp Pieronek dodał, że jego zdaniem Kościół nie powinien nigdy mieszać się w politykę, zwłaszcza w wybory. W ten sposób ks. biskup, w pewnych kręgach uchodzący za tęgiego myśliciela, zadumany, przeszedł mimo oczywistego faktu, że komentowanie krytyczne wyborczego spotu w najgorętszym, bo tuż przed ciszą wyborczą, okresie kampanii jest niewątpliwym aktem mieszania się w rozgrywkę polityczną, co sprawia, że apel, by Kościół w politykę się nie mieszał, płynący z jego ust, nabrał jawnie faryzejskiego wydźwięku. Uczciwie mówiąc, nie stało się nic nowego. Przez wiele lat, z okazji kolejnych wyborów i wyborczych kampanii, bp Pieronek występował publicznie, dziwnym trafem zawsze mieszając apele o polityczną neutralność Kościoła ze zdecydowanie antyprawicowymi politycznymi komentarzami. Jest zatem konsekwentny w swym działaniu, nawet w stanie spoczynku.

Jest niewątpliwie najszerzej w Polsce znanym prolewicowym propagandystą w koloratce. Dlatego też przez całe lata był najulubieńszym biskupem wszelkich ateuszy i zwolenników lewego kursu. Obeznany z postawą biskupa, manifestowaną ochoczo przez minione ćwierćwiecze, nie powinienem dziwić się czy irytować jego ostatnim medialnym występem. Nie zdziwiło mnie nawet, że biskup zupełnie przemilczał zasadniczą kwestię – tę mianowicie, że przytoczone w spocie PiS telewizyjne materiały archiwalne nie przedstawiały uchodźców, ale tłumy młodych wandali, którzy przedostali się do Europy poza wszelką kontrolą i poza wszelką kontrolą mieli być rozsyłani do poszczególnych państw UE w ramach obowiązkowych kwot, na co PO się godziła, PiS, na szczęście, nie. Jest bowiem różnica pomiędzy ofiarami wojny czy rządów dyktatorskich, a rozbrykanymi młodzieńcami, którzy chcą dostatniego życia na koszt Europejczyków, a przy okazji życzą jak najgorzej europejskiej kulturze, cywilizacji i stylowi życia, różnica, którą zapewne i bp Pieronek rozumie, ale której – dla propagandowego, założonego celu – dostrzec nie chce. Nie powinienem więc irytować się i złościć, ale cóż, człowiek bywa mały i ułomny. Wyznam więc ze wstydem, że po zapoznaniu się z wypowiedzią biskupa, pomyślałem: a niech go pierun! Albo chociaż pieronek!


18 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Listy do redakcji są wyrazem opinii Czyteników, a nie radakcji „Nowego Czasu”.

Jesienne refleksje

Szanowny Panie Redaktorze

2018

Podziały polityczne w Polsce są bardzo widoczne, a przeciwnicy obecnej władzy, często agresywni, zatracili poczucie rzeczywistości i rozumienia polskiej racji stanu. Wypływa to także ze sprytnych medialnych manipulacji, które niestety kształtują myślenie przeciętnego obywatela. Lecąc we wrześniu z Warszawy do Londynu, siedząca obok mnie pani, bez jakiegokolwiek wstępu, nagle powiedziała: – A ja się modlę, żeby PiS stracił władzę. Trochę zszokowana takim oświadczeniem, zapytałam krótko: – A dlaczego? I usłyszałam, że PiS źle rządzi. – A co konkretnie robi złego? – zapytałam ponownie. – Wszystko, proszę pani, wszystko!

Jako osoba wierząca, zawsze myślałam, że można modlić się o czyjeś zdrowie, polecić Bogu Ojczyznę czy prosić o pomoc w różnych życiowych problemach. Okazuje się jednak, że można „modlić się w odwrotnym kierunku”. Jak wypadły wybory w Polsce wszyscy wiemy. Według mnie na wybory prezydenta Warszawy ogromny wpływ mieli ludzie z różnych układów i powiązań finansowych, deweloperzy, a nawet czyściciele kamienic. W dużej mierze przysłużyli się tu więźniowie, którzy masowo poparli Trzaskowskiego. W takim układzie Ratusz może otworzyć szampana, a zatrudnieni tam milicjanci i tajni współpracownicy mogą spokojnie spać. Wybory pokazały też, że można zostać prezydentem miasta, mając wyrok sądowy, albo sprawy toczące się w sądzie. Potwierdzają to wybory w Łodzi, Gdańsku i innych miastach. Czy wyborcy tego nie zauważyli, a może po prostu było im to obojętne, bo jak niektórzy twierdzą, każdy może zbłądzić. Trochę emocji dostarczył mi Donald Tusk w czasie przesłuchania w sprawie Amber Gold. Próbował lawirować w odpowiedziach i wygłaszał monologi, do których był wyraźnie przygotowany, czasami jednak się gubił, bo niektóre pytania były bardzo podchwytliwe. Szczególnie ciekawe były jego wypowiedzi do reporterów po przesłuchaniu. Okazało się bowiem, że 500+ mamy dzięki Platformie Obywatelskiej, która „pracowała” na to przez osiem lat, mimo że minister finansów w jego rządzie publicznie oświadczył: „piniędzy” na 500 + nie było i nie będzie. Złośliwi mówią, że obniżenie wieku emerytalnego w Polsce to też zasługa PO, bo gdyby Platforma go nie podwyższyła, to PiS nie miałoby szansy go obniżyć. Taką to mamy rzeczywistość w naszej Ojczyźnie, a zło jest bardzo mocne, bo zatraciliśmy poczucie różnicy między dobrem i złem. Relatywizm moralny wszedł niemal że w każdą dziedzinę naszego życia. Uniwersalne wartości, na których przez wieki narody Europy kształtowały tożsamość, uległy degradacji. Są „ośrodki”, które nad tym, aby tak było usilnie pracują. Przed nami w przyszłym roku wybory do Parlamentu Europejskiego i w Polsce. Czas pokaże, czy prawda i uczciwość, mają jeszcze jakieś szanse. Z poważaniem TERESA ZAGóRSkA

Lord Belhaven and Stenton ze swoją wnuczką Ophelią. Szczęśliwym rodzicom Oleńce Hamilton, współpracowniczce „Nowego Czasu”, oraz jej mężowi Charlesowi składamy serdeczne gratulacje. Lord Belhaven and Stenton ma też inny powód do radości. Jego żona Małgorzata, Lady Belhaven and Stenton, została odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski podczas uroczystości 11 Listopada w Ambasadzie RP w Londynie.

Śmierć w konsulacie kiedy Jamal khashoggi wchodził do saudyjskiego konsulatu w Istambule nie podejrzewał, że może go coś złego spotkać. konsul zapewniał, że dokumenty, których potrzebował, będą na niego czekały. Nie czekały. Zamiast dokumentu potwierdzającego prawo do zawarcia ponownego związku małżeńskiego czekał na niego 15-osobowy szwadron komandosów i speców służb specjalnych, którzy na jeden dzień przylecieli do tureckiej stolicy. Wszystko zostało przygotowane z niesamowitą precyzją: jest prześladowana przez rząd ofiara, starannie przygotowana na niego zasadzka na terytorium obcego kraju. Jest zbrodnia, która mogłaby uchodzić za doskonałą, jest – a właściwie nie ma, bo wciąż nie znaleziono – ciało, które według licznych przecieków zostało poćwiartowane jeszcze wewnątrz konsulatu, a następnie rozpuszczone w kwasie. Są na nowo pomalowane

pomieszczenia i setki dziennikarzy z całego świata zastanawiających się nad jednym: czy jest to tylko akcja, która poszła nie tak, czy jest to być może nowa rzeczywistość, w której dotychczasowy ład i porządek świata nie mają już żadnego znaczenia i wszystko jest możliwe, i dyktatorskie rządy mogą robić co chcą? W całej tej tragicznej historii nie można zapominać o tym, że Jamal khashoggi był dziennikarzem, których oficjalnie nie lubi nie tylko Arabia Saudyjska, ale również jej wielki obrońca i zwolennik, amerykański prezydent Donald Trump. Dla niego dziennikarze są wrogami narodu. Nie raz wypowiadał się o dziennikarzach publicznie w sposób, który nie pozostawiał złudzeń. W krajach Bliskiego Wschodu krytykowanie rządzących nie wchodzi w grę – wolność słowa jest pojęciem nieznanym. Jak zawsze w takich przypadkach, świat się oburzył i nawołuje do tego, aby Arabia Saudyjska wyjaśniła, co się wydarzyło. Ale nawoływania

na niewiele się zdają, a wyjaśnienia zmieniają się wraz z upływem czasu, Nie zmienia się również reakcja Donalda Trumpa, który tak naprawdę jako jedyny mógł pokazać, że przekroczono dopuszczalne w wolnym świecie granice. Trump wie, że zamordowano dziennikarza, ale wie przede wszystkimo o setkach miliardów dolarów zainwestowanych przez Saudyjczyków w Stanach Zjednoczonych i przyznaje wprost, że nie powoli na to, by ci zabrali swoją kasę i poszli robić zakupy gdzie indziej. O morderstwach na zlecenia rządów dotychczas czytaliśmy w książkach i oglądaliśmy w przeróżnych filmach, Teraz dzieje się to na naszych oczach. Popełniono okropną zbrodnię zabierając nie tylko życie, ale i zamykając usta tym wszystkich, którzy mieli inne zdanie a teraz dwa razy pomyślą zanim się odezwą. Już wiedzą, czym może się to skończyć. V. Valdi


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

19

Fot. Ryszard Szydło

Scena ze spektaklu „Źródło”

CiĄg dalszy ze str. 17

głęboko, boleśnie przeżywanej na emigracji. Tego w tym spektaklu nie dostrzegłam. Nie chcę także przypominać roli Jana Pawła II w kolejnym odzyskaniu naszej niepodległości. Na emigracji głęboko to przeżywaliśmy. Tego w spektaklu też nie dostrzegłam. Jestem z natury niepokornym agnostykiem, ale staram się być niezależnie myślącym człowiekiem. Spektakl, przygotowany z tak wielkim wysiłkiem zespołu, z jego znakomitą grą i reżyserią bardzo cenię, bardzo podziwiam i bardzo za to dziękuję. Ale dlaczego – pytam – skoro miało być o „roli uchodźstwa polskiego w walce o niepodległość”, dlaczego nie usłyszałam śpiewanych na emigracji „Czerwonych maków na Monte Cassino”? I dlaczego nie zobaczyłam generała Andersa ani wyrazistej postaci kochanego generała Maczka? No cóż, jestem typowym przykładem dziennikarskiego dyletanctwa. Nie jestem recenzentem teatralnym, bo się na tym nie znam. A w teatrze, po spektaklach, najważniejsze jest nie wrażenie zgorzkniałych felietonistek, ale widzów. A widzowie w teatrze w POSK-u przeżywali ten spektakl w ciszy, w skupieniu, z przejęciem, a na koniec podziękowali jego wykonawcom i reżyserce wstając z krzeseł. Dodam tylko, że spektakl wziął swój tytuł, „Źródło”, od pięknej pieśni barda „Solidarności” Jacka Kaczmarskiego. Czym jest to źródło? Jakie to zródło? Tym źrodłem jest polskość. Jedyny bodaj czynnik w psychologii społecznej, który nas łączy poprzez granice. A może można było zrobić patriotyczny spektakl w oparciu o anegdoty, pisma i wypowiedzi marszałka Józefa Piłsudskiego? Może byłoby to soczyste spojrzenie na to, czym jest miłość do ojczyzny i jacy są nasi rodacy. Jędrnych

inwektyw Józef Piłsudski mógłby nauczyć polityków, którzy spotykali się na ośmiorniczkach w warszawskiej restauracji Sowa i Przyjaciele. Wyszłam z tego spektaklu w POSK-u, bardzo Was przepraszam, z nogami Joanny Kańskiej w głowie. Inne nogi zafascynowały mnie na scenie teatru w Ognisku Polskim, w rewii warszawskiego Teatru Sabat Małgorzaty Potockiej. Uraczyła nas tą rewią, sprowadzając ją z Polski (o Boże, co za wysiłek!) Maja Lewis. Zaczadzona polskim teatrem sprowadziła tę rewię – sabat nie czarownic, ale czarodziejek, żeby przypomnieć nam, jak radosne, teatralne i kabaretowe było życie w czasach dwudziestolecia niepodległości. Scena Ogniska, tak poszerzona, że przy odrobinie fantazji mogłaby się Teatr Sabat w Ognisku

wydawać sceną w paryskim Moulin Rouge czy w kabarecie Qui Pro Quo w przedwojennej Warszawie. Teatr rewiowy Małgorzaty Potockiej jest zjawiskiem odbiegającym od plebejskich występów kabaretów dzisiejszej Polski. Jest kwintesencją dowcipu, wytworności i piękna... Te pióropusze, te cekiny, te fantazyjne stroje zmieniające się w nieprawdopodobnym tempie. Ten takt i rytm, wybijany w tym, co się po angielsku nazywa absolute timing. A w tle zdjęcia starej, urokliwej Warszawy, aktorzy, kabarety, restauracje. Te obrazy nadały kontekst temu co oglądaliśmy na scenie Ogniska: „Lata 20., lata 30. Wodewil starej Warszawy”, w której – wydawało mi się – że jestem. Tak oszałamiającego spektaklu scena w Ognisku nigdy nie gościła. Powtarzam: nigdy. Teatr Hemara czy RefRena stać było na satyrę polityczną, na humor i sarkazm codziennego życia na wielkim poziomie. Ale nie stać ich było na kosztowną oprawę sceniczną. Ten teatr dawał nam tyle radości i tyle szczęśliwych chwil, ile mógł. Nie dał nam jednak, bo nie mógł, szampańskiego nastroju, wspaniałych strojów ani nóg po szyję. Ani głosów, ani tańca, ani tych starych przedwojennych przebojów Hanki Ordonówny, Jana Kiepury, Eugeniusza Bodo, które wielu z nas na widowni w Ognisku z aktorami śpiewało. Co za radość! Co za elegancja! Co za szczęście, że w tym cudem odzyskanym kraju oprócz walk politycznych, zażartych kłótni, morderstwa pierwszego prezydenta, zwycięstwa nad bolszewikami, Berezy Kartuskiej z więźniami politycznymi i rozlewu krwi na ulicach Warszawy w rozruchach majowych, mogliśmy się cieszyć niepodległością, śmiać się i radować, że żyjemy w wolnej ojczyźnie. Wyszłam z tego spektaklu w szampańskim nastroju. Śpiewałam w samochodzie w drodze powrotnej z moimi towarzyszami podróży: już taki jestem, zimny drań.… Jestem prawdopodobnie. Ale bije we mnie, tak jak w moich rodakach, polskość. Mam ją w krwiobiegu, w sercu, i w świadomości. Nam przed Powstaniem Warszawskim nie powiedziano tego, co generał Patton powiedział swoim żołnierzom. Ponieśliśmy za to wielką ofiarę krwi zakończoną zagładą miasta. Czym jest patriotyzm? Chyba jednak beznadziejną, ofiarną, mistyczną miłością do tego, co nazywamy ojczyzną. Do naszego języka, do naszych rodaków, a nawet, w momentach romantycznych, do wierzb nad Wisłą, Bugiem i Sanem. Jestem wdzięczna za emocje i przeżycia, jakich doznałam dzięki wielkim wysiłkom trzech kobiet: Heleny Kaut-Howson, Maji Lewis i Małgorzaty Potockiej, która rewię ze swojego teatru na Foksal w Warszawie zmieściła na małej scenie Ogniska Polskiego. Krystyna Cywińska


20 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Interes narodu jest prawem najwyższym Urodzony w majątku Lachowszczyzna, w którym jego przodkowie mieszkali bez przerwy od 1618 roku. Ostatni tu, w Londynie, „Żubr Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Ze ZbignieWem S. SiemaSZKą h. Łabędź, który 28 października obchodził 95. urodziny, rozmawia Janusz Pierzchała.

Należy Pan do pokolenia, które urodziło się i wychowało w niepodległej Polsce. Co wpłynęło najbardziej na kształtowanie się Pana, jako polskiego patrioty?

– Dom, szkoła, to znaczy Gimnazjum Ojców Jezuitów w Wilnie, i Stanisław Cat-Mackiewicz, to znaczy pismo, które redagował i wydawał, czyli „Słowo”. Kto i co włożył do Pana duszy i umysłu po kolei?

– Dom to była tradycja i wiara, dwa podstawowe elementy. Dom był zdecydowanie rzymskokatolicki i przywiązany do tradycji polskiej, zarówno w znaczeniu ogólnym, jak też lojalności w stosunku do otoczenia, w którym moja rodzina żyła przez wieki. Moi Rodzice mówili w takim języku, w jakim do nich się zwracano. Białoruski nie był językiem domowym, ale jeżeli ktoś mówił do nas po białorusku, to się rozmawiało po białorusku. Nie było żadnego strasznego potępiania prawosławia. To była inna religia, ale była respektowana. Jak Wielkanoc prawosławna zbiegała się z katolicką, to pop przyjeżdżał do naszego domu i składał życzenia. Gimnazjum Jezuitów wychowywało elity i to wychowywało wspaniale. Nie mówiono: „wy jesteście elitą”, ale mówiono: „wy będziecie musieli decydować”. Jezuici uczyli publicznego wypowiadania się. Nabrałem u nich poczucia obowiązku i odwagi do publicznego występowania, do wypowiadania się. A ponieważ polityka zawsze mnie bardzo interesowała, zacząłem czytać „Słowo” Mackiewicza, które było zawsze w domu. Wreszcie zaczęło odgrywać pewną rolę w moim życiu wojsko. W czwartej klasie byłem uczniem Przysposobienia Wojskowego – ale to miał każdy. Ja natomiast uczęszczałem jeszcze na PW konne. Byłem zakochany w koniach i bardzo dobrze jeździłem. Mając piętnaście lat zacząłem uczęszczać do ujeżdżalni i miałem ujeżdżanie na koniach wojskowych. Pańskie pokolenie stało się najbardziej przegranym, najbardziej eksterminowanym pokoleniem w dziejach Polski. Rzuconym naprawdę na stos. Pana dociekania historyczne w dużej mierze krążą wokół dwóch samobójczych decyzji polityki polskiej: podjęcia wojny w 1939 roku oraz Powstania Warszawskiego w 1944. Czy ten krąg zainteresowań wybrał Pan z uwagi na los swego pokolenia?

– Nie! Te zainteresowania zaczęły się dlatego, że mieszkałem w Wilnie. W Wilnie bowiem, w 1938 i 1939 roku istniała chyba jedyna opozycja, aktywna opozycja przeciw wojnie z Niemcami. Był to też sprzeciw wobec powszechnego, bezkrytycznego akceptowania tezy: Niemcy – odwieczny nasz wróg. Wówczas zresztą zaczęła się moja konfrontacja z endekami na długie lata. „Słowo” i środowisko „Słowa” koncentrowały się w publicystyce i działaniach politycznych wokół pytania: na czym polegają naprawdę interesy Rzeczypospolitej? Ekonomista, profesor Swianiewicz na wiosnę 1939 uzyskał audiencję u Becka i starał się Becka przekonać, że wojna z Niemcami to popełnianie samobójstwa, że trzeba szukać z nimi porozumienia. Za karę on, profesor, człowiek wówczas 40letni, został zaraz powołany do wojska. A Mackiewicza – który najpierw pisał, że trzeba szukać porozumienia z

Niemcami, a potem, gdy przyjęto tzw. gwarancje brytyjskie (nie wiadomo zresztą, co to miało znaczyć), nazwał je „sojuszem egzotycznym” – Józef Beck wsadził go do Berezy. Draka była niesamowita! Jakie były Pana zdaniem przyczyny tych katastrofalnych decyzji politycznych?

– Jeżeli bym jeszcze pożył, jeżeli miałbym siły, to na ten temat chciałbym napisać pracę. Jak to się stało, że ci sami ludzie, którzy w 1920 roku bardzo skutecznie przeciwstawili się agresji Rosji Sowieckiej i utrzymali niepodległość Polski, że ci sami ludzie w kilkanaście lat później okazali zaufanie do Sowietów; uwierzyli, że „Sowiety się nie ruszą”, a w lipcu 1944, że „przyjdą nam z pomocą”. To była przecież główna przesłanka decyzji o walce o Warszawę – i to wszystko po 17 września ’39, po deportacjach, łagrach, masakrach, po Katyniu, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Rządem RP, po Akcji „Burza”. Ja do dziś dnia nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Widzę różne okoliczności, zdaję sobie sprawę z masy czynników; była działalność komunistów, takich jak Wasilewska, była pod koniec lat trzydziestych jakaś propaganda, że „Sowiety są teraz innym krajem”, „Sowiety się ucywilizowały”, itd., ale to nie tłumaczy wszystkiego. Skąd to się brało, do końca nie wiem… Pisząc o ekipie, która rządziła Polską w 1939, Stanisław Mackiewicz zatytułował jeden rozdział swej „Historii Polski…”: „Ludzie niedorośli do rządzenia”. Mościcki, Beck, Rydz, Sławoj-Składkowski – „Piłsudskiego wachmistrz Soroka”… Umysły politycznie słabieńkie. Czy to nie jest może główna przyczyna naszej tragedii, że po śmierci Piłsudskiego państwo dostało się w ręce najgorszych z jego ludzi?

– Tak, ale nie musiało się dostać! Prezydentem miał być Walery Sławek, a Rydz miał się zajmować tylko wojskiem. Tymczasem on się zajmował polityką, a wojskiem nie miał się kto zajmować. Przecież przygotowanie do wojny 1939 i wykonanie było katastrofalne. Na przykład rozdzielali tyle i tyle wojska na kilometr. Czy Pan sobie wyobraża? Jeżeli chodzi o Becka, to był on wielką pomyłką Piłsudskiego. August Zaleski był lepszym ministrem, opanowanym, ostrożniejszym, ale Beck go wygryzł. Kajetan Morawski napisał kiedyś, że Józef Beck był najgorszym ministrem spraw zagranicznych, jaki mógł się Polsce zdarzyć. Czy podziela Pan to zdanie?

– Podzielam to zdanie, bo Józef Beck był rodzajem marzyciela, a nie realistą politycznym. Był politykiem emocjonalnym… Polityka marszałka Piłsudskiego sprowadzała się do tezy: „ani z Niemcami, ani z Rosją”. I to była polityka słuszna, dopóki Hitler nie doszedł do władzy, a Rosja nie zaczęła reform ekonomicznych, głównie „piatiletki” – planu pięcioletniego rozwoju przemysłu. Przed rokiem 1939 to były już dwie prawdziwe potęgi militarne. Utrzymanie takiej samej odległości od Berlina i od Moskwy było już niemożliwe. Hitler zerwał z polityką Rapallo, zerwał współpracę z Sowietami. Polska mogła tylko wybierać między Niemcami a Rosją. Wtedy trzeba

się było trzymać świętej zasady: „Salus Rei Publicae suprema lex esto” – trzeba było szukać najmniej szkodliwego, z punktu widzenia Polski, rozwiązania. Jakie były więc inne możliwości przed polityką Rzeczypospolitej u końca lat trzydziestych, które pozwoliłyby, jeśli nie uniknąć klęski, to przynajmniej wydatnie ją zminimalizować?

– Tylko pójść z Niemcami! Czterdzieści lat temu tego bym nie powiedział, bo tak mnie wychowano, ale teraz mówię – trzeba było iść z Niemcami! Wszystkie te Międzymorza, sojusz z Rumunią, szukanie zbliżenia z Czechami, nie mówiąc już o tych, pożal się Boże, gwarancjach brytyjskich, to nie była polityka. Tragedia polegała na tym, że Hitler był fanatykiem, dążył do wojny. Ale on jeszcze nie był taki w 1935 roku, gdy tuż po śmierci Piłsudskiego składał propozycje ambasadorowi Lipskiemu, bardzo wyraźne propozycje. W owym czasie to było najmniej szkodliwe wyjście. Obowiązkiem polityków polskich było wybrać najmniejsze zło. Niestety stało się inaczej, co, jak wiemy, doprowadziło do klęski.

W czerwcowym numerze „Nowego Czasu” (nr 233), w pięknej skądinąd laudacji na Pana cześć, prof. Marek Kornat rozróżnił dwie historie: afirmatywną i krytyczną, czyli jak ją nazwał: „rozdrapującą rany”. Pańskie prace zaliczył do tej drugiej. Czy podziela Pan ten punkt widzenia?

– Nie sądzę, abym rozdrapywał rany. Ja odróżniam propagandę i tak zwaną politykę historyczną od historii, która ma być rzetelna, to znaczy zaczynać od ustalania faktów. Oczywiście dobry polityk powinien znać obie: prawdziwą historię i historię „fryzowaną”. Ale kierować się zawsze powinien zasadą, którą stawiam na pierwszym miejscu, i którą ciągle podkreślam: „Interes narodu jest prawem najwyższym”.

Podkreślał Pan nieraz jak bardzo utrata niepodległości, Ziem Wschodnich oraz narzucenie ustroju bolszewickiego zmieniły oblicze polskiej kultury.

– Do II wojny światowej kultura polska była przez całe stulecia bardzo elitarna. To była kultura szlachecka z przyczyn całkiem naturalnych. W średniowieczu miasta były bardzo niemieckie, ostoją polskości była wieś, dwór szlachecki. Tam się rodziła i rozwijała polska kultura. Już od XVI wieku przejmowało ją polonizujące się mieszczaństwo (Lwów był takim pięknym przykładem). Człowiek był jej wartością najwyższą w wymiarze ziemskim, to było przesłanie chrześcijańskiej cywilizacji łacińskiej, dlatego kultura ta tak bardzo przyciągała elity litewsko-ruskie. Dawała im prawa, dawała podmiotowość polityczną. Była ona alternatywą wobec modelu rosyjsko-bizantyjskiego, gdzie najwyższym dobrem było państwo, któremu człowiek musiał bezwzględnie służyć. Jej ekspansja trwała 500 lat. Już rzeź rewolucyjna lat 1918-1920, znana jako „pożoga”, w szczególny sposób wycięła polskie elity na głębokich Kresach, niszcząc je ekonomicznie i mordując lub zmuszając ludzi do opuszczenia rodzinnych stron. Pomimo to kultura ta trwała w dalszym ciągu i imponowała.


Po odbyciu służby w Wojsku Polskim białoruski chłopak zachowywał się jak pan. Pańskość imponowała. To wszystko skończyło się po 1945 roku. Jak by Pan określił teraźniejszą polską kulturę?

– Żeby Polaków nie denerwować, to ja ją nazywam peerelowską. Jest ona zupełnie czymś innym niż wiekowa polska kultura. Są oczywiście wyjątki, może nawet liczne, ale ogólnie rzecz biorąc sposób myślenia Polaków, sposób reagowania, sposób oceny rzeczy bardzo się zmieniły. Wrzesień 1939, ale przede wszystkim nieszczęsne Powstanie Warszawskie złamało psychikę Polaków. Po latach przyznałem rację Stanisławowi Mackiewiczowi, który pisał w 1945, że tak jak Biała Góra zmieniła psychikę Czechów, jak Verdun zmieniło psychikę Francuzów, tak Powstanie Warszawskie zmieni psychikę Polaków. Poza tym, przez dziesięciolecia komunizmu Polacy utracili szacunek dla samych siebie i dla własnej historii, i wcale go nie odzyskali. Utracili poczucie własnej wartości, dumę narodową, popadli w kompleksy niższości i dlatego tak naśladują, żeby nie powiedzieć „małpują” wszystko, co napływa z tak zwanego Zachodu. Szczególną rolę w kształtowaniu tego stanu rzeczy odgrywają w dalszym ciągu zmarksizowane wydziały humanistyczne uniwersytetów, które kształcą ludzi ograniczonych, pozbawionych myślenia przyczynowo-skutkowego, pozbawionych logiki. Proszę popatrzeć jak jest traktowana historia i tradycja. Polska międzywojenna przedstawia sobą same wady. Wszystko, co szlacheckie, przedstawia sobą same wady. Szlachta miała swoje wady, ma się rozumieć. Największą wadą szlachty od pewnej epoki w Polsce przedrozbiorowej stał się brak dbałości o państwo, tego, co tak charakteryzuje Rosjan, ta dbałość o państwo. A mimo to przez stulecia Polacy wywierali ogromny wpływ również na Rosjan. Przecież elita rosyjska w Moskwie mówiła najpierw po polsku, a potem dopiero przeszła na francuski. A poloneza tańczyli nawet w czasie uroczystości zmiany nazwy Sankt Petersburg na Leningrad. Bal zaczął się od „polskowo”. A wracając do teraz?

– Wracając do teraz… Po 1990 Polska nie przeżyła żadnego odrodzenia narodowego, podobnego do tego po roku 1918, nie było więc odrodzenia kultury również. Poza wszystkim, dla tworzenia wielkiej kultury trzeba pieniędzy. Komunizm zniszczył stan posiadania wszystkich warstw społecznych, niezależność materialną. Pytam przyjaciół z Polski, jak zachowuje się młode pokolenie dzieci nowobogackich, którzy wzbogacili się na tzw. transformacji po roku 1990. I słyszę, że oni uważają się za „Europejczyków”, broń Boże za Polaków, a styl ich życia można wyrazić maksymą: Panem, circenses et sexus. Żadnych aspiracji, żadnego poczucia służby społecznej. Dlatego to wszystko takie marne. I co dalej… – nawiązując do tytułu Pańskiej autobiografii?

– Co dalej? Sytuacja na naszym obszarze zaczyna być w pewien sposób podobna do tej z lat trzydziestych. Zjednoczona Europa pruje się i sypie. Niemcy, jej główny budowniczy i beneficjent, przeżywają wielki kryzys polityczny spowodowany polityką Merkel. Na rozkład państwa sobie nie pozwolą, więc porządek mogą przywrócić siły radykalne, a wiemy, co to znaczy… W sytuacji, gdy Europa wymknie im się z rąk, będą chcieli szukać porozumienia z Rosją, zresztą cały czas ten flirt między nimi trwa. Albo z Polską… A wtedy tylko alternatywa: Niemcy i Polska versus Rosja, albo Niemcy i Rosja dzielące wpływy na ciele Polski. Tym bardziej że Trump chce uporczywie zresetować stosunki z Rosją, ułożyć z nią podział świata. Oby nie za cenę Europy Wschodniej. Sytuacja Polski staje się trudna, a politycy polscy mają się nad czym zastanawiać.

Zbigniew S. Siemaszko w swoim londyńskim domu wraz z autorem wywiadu Zbigniew S. Siemaszko ur. 28 października 1923 w majątku Lachowszczyźna – polski historyk, pisarz i publicysta emigracyjny. Uczęszczał do Gimnazjum Jezuitów w Wilnie. W 1940 deportowany do Kazachstanu. Po zawarciu układu Sikorski-Majski 30 lipca 1941 wstąpił do Armii gen. Andersa. Wraz z wojskiem został ewakuowany do Persji. W kwietniu 1943 roku znalazł się w Wielkiej Brytanii w ośrodkau szkoleniowym „Cichociemnych” łącznościowców w Szkocji, gdzie został podchorążym. Do zakończenia wojny pełnił funkcję radiotelegrafisty w Batalionie Łączności Sztabu Naczelnego Wodza, Kompanii Radiotelegraficznej pod Londynem. Po wojnie wstąpił do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. W marcu 1947 roku zdał maturę w polskim Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego w Glasgow. Został zdemobilizowany w styczniu 1948 roku. Studiował elektronikę w Polish University College i na London University. Przez 34 lata pracował w przemyśle brytyjskim. Specjalizował się w dziedzinie niezawodności działania sprzętu elektronicznego w zastosowaniu wojskowym (opublikował kilka artykułów z tej dziedziny). W kręgach polskiego Londynu dał się poznać jako aktywny publicysta, polemista, uczestnik głośnych dyskusji. Biblioteka Polska w Londynie zorganizowała 28 października w Polskim Ośrodku Społeczno-K-ulturalnym uroczyste przyjęcie urodzinowe, podczas którego wydawnictwo Test z Lublina zapresentowało wznowienie książki Zbigniewa S. Siemaszki pt. „Wojsko od podszewki”. 15 maja uroczysta sesja poświęcona Jubilatowi odbyła się w Ambasadzie RP w Londynie,.

Zbigniew S. Siemaszko

WOJSKO OD PODSZEWKI


na scenie życia Ewa Stepan

I

rena Delmar-Czarnecka za wybitne zasługi w działalności na rzecz emigracji niepodległościowej i środowiska polonijnego w Wielkiej Brytanii otrzymała tytuł Doctora Honoris Causa Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie, podczas inauguracji nowego roku akademickiego, 12 października, w Sali Malinowej POSK-u. Współpracowała z najwybitniejszymi autorami, aktorami i reżyserami, osobistościami kierującymi życiem politycznym, społecznym i kulturalnym emigracji polskiej na Wyspach Brytyjskich, z Radiem Wolna Europa, występowała w telewizji brytyjskiej, w brytyjskich i amerykańskich produkcjach filmowych, w międzynarodowym zespole rewiowym Brasiliana Theatre i w znanych klubach w Londynie. Była bardzo blisko związana z teatrem Wiktora Budzyńskiego, Mariana Hemara, Ref-Rena (czyli Feliksa Konarskiego), Wojciecha Wojteckiego, i z Teatrem ZASP-u za Granicą kierowanym przez Leopolda Kielanowskiego. Obdarzona sopranem lirycznym marzyła o karierze operowej. Została piosenkarką i aktorką, prezesem Związku Artystów Scen Polskich za Granicą, oddaną służbie dla Polski organizatorką życia kulturalnego emigracji niepodległościowej w Londynie, żoną pułkownika Kamila Czarneckiego, zasłużonego oficera generała Maczka oraz wieloletniego działacza społecznego w Londynie.

Widzę tylko jedną taką osobę

Fot. Henryka Woźniczka

IrenA DelmAr-CzArneCkA, AktorkA, śpIeWACzkA, WIeloletnIA prezes zAsp-u zA GrAnICą, orGAnIzAtorkA WIelu Imprez ArtystyCznyCH, oDDAnA służbIe DlA polskI, orGAnIzAtorkA żyCIA kulturAlneGo emIGrACjI nIepoDleGłośCIoWej W lonDynIe.

Irenę Delmar poznałam w styczniu 1982 roku na Opłatku Związku Artystów Scen Polskich za Granicą w Ognisku Polskim. Pani Irena, jako nowy prezes ZASP-u za Granicą i organizatorka wieczoru, zaprosiła na Opłatek zatrzymanych tu przez wprowadzenie w kraju stanu wojennego zagubionych młodych aktorów i ludzi teatru. Zanim to jednak nastąpiło, usłyszałam jej nazwisko dużo wcześniej od Leopolda Pobóg-Kielanowskiego, wieloletniego dyrektora teatru i prezesa ZASP-u za Granicą. Pracowałam nad dokumentami teatru emigracyjnego w jego domu na Maida Vale. Bardzo martwił się przyszłością ZASP-u za Granicą i Teatru ZASP-u, wierzył, że ten teatr, który nazywał „służebnym”, w obliczu stanu wojennego w Polsce ma przed sobą nowe zadania. Podkreślał rolę teatru w podtrzymywaniu polskości i tożsamości narodowej na uchodźctwie, wierzył w posłannictwo aktora-obywatela, aktora-patrioty. Pan Leopold nie był w pełni sił fizycznych. Wkrótce wybierał się na Maderę. Chciał przekazać pałeczkę prezesa komuś młodszemu, komuś, kto będzie mógł poświęcić się działalności społecznej bez reszty i bez forowania interesów własnych. – Widzę tylko jedną taką osobę – mówił. – Irena Delmar ma wszelkie warunki do tego, by poprowadzić dalej ZASP i podtrzymać służebny charakter tego teatru. Nie pomylił się. Wiedział, ile potrzeba dyplomacji, taktu, wyczucia, umiejętności nawiązywania i utrzymywania dobrych kontaktów w celu zdobywania pieniędzy, by cała maszyna działała i dalej służyła emigracji w Londy-

nie. Wiedział, że Irena Delmar potrafi sprostać wyzwaniom i zapewnić ciągłość organizacji. Irenko, nie będzie jedności, jeśli nie przyjmiesz tego stanowiska. (...) Nie zwracaj uwagi na „zazdrośnice”, rób swoje – pisał do niej w liście z Madery. Irena Delmar była wówczas najmłodsza, zamożna, bezinteresowna, z doskonałymi kontaktami w środowisku. Początkowo nie chciała się zgodzić. Prezesem został „na chwilę” jej wieloletni akompaniator i przyjaciel Bernard Czaplicki, głównie po to, by ją dalej namawiać i po kilku miesiącach przekazać pałeczkę.

Artystyczny polot i żołnierska dyscyplina Jest osobą niezwykle wymagającą, konsekwentną, dokładną, dbającą o szczegóły. Łączy w sobie artystyczny panache i żołnierską dyscyplinę, ma duże poczucie taktu i dyplomacji, ale też zabawnego humoru. Utalentowana, piękna, elegancka, kobieca, życzliwa, pod każdym względem kobieta z wielką klasą przez lata umiała zapewnić nie tylko fundusze na działalność teatru, ale występowała z wieloma inicjatywami, które uparcie realizowała zawsze z uśmiechem, zawsze do końca z sukcesem. Oprócz występów artystycznych, przez lata nie tylko pielęgnowała tradycję ZASP-u za Granicą, ale budowała jego historię, tworzyła teatr, jakiego potrzebowała publiczność, teatr „służebny”, wpisujący się w tradycję emigracyjnego teatru żołnierskiego. Była piosenkarką, aktorką, producentką, organizatorką, dbała o pamięć o żołnierzach i dalej pielęgnuje tradycje niepodległościowe. Kilka miesięcy po naszym spotkaniu Pani Irena zaproponowała mi zgromadzenie i uporządkowanie materiałów teatralnych w Bibliotece POSK-u. Załatwiła na to fundusze z Arts Council. Gromadziłam, opisywałam i porządkowałam materiały rozsiane w domach artystów w Londynie i poza nim. Korzystało z tych zbiorów wielu późniejszych badaczy teatru emigracyjnego. Obecnie materiały te znajdują się w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie, gdzie są opracowywane cyfrowo i udostępniane na stronach internetowych. Po latach spotkałyśmy się znów, w jej domu nazawnym przez męża Villa Irena, w zachodnim Londynie, w salonie pełnym zdjęć, portretów, pamiątek, wspomnień, odznaczeń, i wszechobecnej twórczej energii. Pani Irena właśnie skończyła swój kolejny wielki projekt, czyli budowę pomnika „Dla Nich” – pierwszego w Polsce monumentu upamiętniającego 250 tys. Żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, którego odsłonięcie odbyło się 21 września 2012 roku na Powązkach w Warszawie, a już pracowała nad organizacją wieczoru artystycznego z okazji 75-lecia Ogniska Polskiego. Jednocześnie myślała o kolejnym projekcie. Miało to być umieszczenie tablicy z nazwiskami wszystkich członków ZASP-u za Granicą w Warszawie, na ścianie Kościoła św. Brata Alberta i św. Andrzeja Apostoła, w którym mieści się Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. Grzegorz Stachurski, jej przyjaciel aktor i współorganizator wielu imprez, niezmiennie utwierdzał ją w przekonaniu, że taka tablica należy się wszystkim członkom ZASP-u, którzy pozostali poza granicami kraju. Był już bardzo chory, ale razem snuli strategiczne plany działania. Im bliżej ją poznawałam, tym bardziej dostrzegałam, że działała według jakiejś prawie wojskowej dyscypliny


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

ukrytej pod welonem wdzięku, dyplomacji, wiary i pozytywnego nastawienia do świata, według motta, że „problemy są po to, by je rozwiązywać”. – Damy radę – powtarza, chociaż niejednokrotnie dostrzegam leciutki cień zwątpienia. Irena Delmar nie poddaje się, nigdy się nie podda. Nic dziwnego, bowiem tradycje wojskowe wyniosła z domu, od ojca – Piłsudczyka. W ukochanym mężu, Kamilu Czarneckim, znalazła nie tylko wielką miłość i przyjaźń, ale wsparcie w każdej sytuacji. Miała też niezwykłą ciotkę, Milę Kamińską. Była to utalentowana, piękna, niezwykle elegancka, znana przed wojną aktorka teatrów w Krakowie, Warszawie, Poznaniu. W czasie wojny bardzo czynnie działała w utworzonym tutaj w 1942 roku Związku Artystów Scen Polskich – Gniazdo Londyn. Obok Kazimiery Skalskiej, Bohdana Urbanowicza i Stanisława Zięciakiewicza weszła do pierwszego zarządu tej organizacji. Razem z Kazimierą Skalską organizowały środowisko i zdobywały fundusze na pomoc dla artystów. Na podstawie list otrzymywanych od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wyszukiwały nazwiska polskich aktorów przebywających w obozach koncentracyjnych, w obozach jenieckich, niemieckich obozach pracy czy w łagrach sowieckich i wysyłały im paczki. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Irena Delmar swój talent organizacyjny, zamiłowanie do działalności społecznej, a także elegancję odziedziczyła właśnie po swojej ciotce. W naszych rozmowach często podkreśla, jak wiele zawdzięcza Mili Kamińskiej i jej mężowi, Witoldowi Czerwińskiemu, dyrektorowi Polskiej Fundacji Kulturalnej, a w latach 1976-1982 naczelnemu redaktorowi „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”. To dzięki nim poznała generała Andersa, Irenę Anders (czyli Renatę Bogdańską), z którymi łączyła ją głęboka przyjaźń do ostatnich dni Generała i jego żony. Z dużą wdzięcznością mówi także o Jadwidze Szymonowiczowej, znanej pianistce, która razem z mężem, Tadeuszem, znanym tenorem założyli w Londynie w 1942 roku ZASP – Gniazdo Londyn. Jadwiga Szymonowiczowa wzięła pod swoje skrzydła Irenę, młodą adeptkę mediolańskiej szkoły muzycznej, przybyłą do Londyniu w połowie lat 50. Pomogła też nawiązać kontakty z wybitnymi wówczas artystami, między innymi z Heleną Makowską, aktorką polskiego i europejskiego kina niemego, a także śpiewaczką i nauczycielką muzyki. Ta właśnie znajomość okazała się kluczowa w karierze Ireny Delmar, która kontynuowała naukę śpiewu w Londynie w Joan Reynolds-Davis School of Singing. Jednak to Makowska opracowała dla Ireny międzynarodowy repertuar, który umożliwił jej karierę w klubach londyńskich i europejskich.

Gwiazda teatrów emigracyjnych Przed polską publicznością w Londynie Irena Delmar wystąpiła po raz pierwszy w kabarecie literacko-muzycznym Niebieski Balonik Wiktora Budzyńskiego, słynnego założyciela Wesołej Lwowskiej Fali, który w Londynie prowadził swój kabaret w Ognisku Polskim. Jednak prawdziwym sukcesem wśród polskiej publiczności w Londynie była jej tytułowa rola w adaptacji operetki Offenbaha „Piękna Helena” w Teatrze Nowym, prowadzonym przez Stanisława Belskiego i Feliksa Konarskiego Ref-Rena, na scenie klubu Roberta Hopena na Chepstow Villas. Według recenzji w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” spektakl ten był największym sukcesem Teatru Nowego. Publiczność zapełniała salę przez trzy miesiące. Irena Delmar współpracowała z Feliksem Konarskim, czyli Ref-Renem, przez wiele lat. Najpierw w jego kabarecie Wesołe Piekiełko, który mieścił się w klubie Stowarzyszenia Polskich Kombatentów (SPK) w Londynie, a potem w rewiach Ref-Rena w Ognisku Polskim. Po wy-

jeździe Feliksa Konarskiego do USA prowadziła dalej Wesołe Piekiełko w klubie SPK w Londynie. Mistrz humoru, słowa i rymu przysyłał nowe teksty co tydzień. Wielokrotnie gościła z występami w USA. W Ognisku Polskim grała w Teatrze Aktora, czyli Wojciecha Wojteckiego, sławnego przed wojną wybitnie przystojnego amanta. Z przedstawieniami objechała wiele ośrodków polskich na Wyspach. W Teatrze Hemara zadebiutowała w tytułowej roli w „Pięknej Lucyndzie”. Stanisław Baliński pisał w swojej recenzji: Irena Delmar, jako Lucynda, wyglądała jak zdjęta z osiemnastowiecznego portretu. Prowadziła dialog z humorem, mówiła tekst z bezpośrednią prostotą, bez cienia minoderii, która tak często się zdarza u polskich aktorek, grających tego typu role. Kul-

|

23

minacyjnego walca zaśpiewała pięknie i dyskretnie. W latach 60. rozpoczęła współpracę z Teatrem ZASPu prowadzonym przez Leopolda Pobóg-Kielanowskiego. Z dużym powodzeniem wystąpiła w wielu sztukach (m.in. „Adwokat i róże” Jerzego Szaniawskiego, „Kram z piosekami” Leona Schillera, „Łowcy mgły” Edward Chudzyńskiego). Szczególną popularność przyniosły jej role w sztukach „M jak miłość” Wiktora Budzyńkiego oraz „Polka prosto z Kraju” Stanisława Balińskiego. Występowała w spektaklach rocznicowych, recitalach, rewiach Leonarda Biedrzyckiego, Ryszarda Kiersnowskiego, Mieczysława Malicza. Irena Delmar – pisał Janusz Szturmowski w „Narodowcu”– wnosi talent rewiowy o wielkiej klasie. Jej repertuar z „Wesołej wdówki” i włoska piosenka o starym fraku przypominają wspaniałe rewie warszawskie, których ona sama na pewno nie pamięta, ale na wspomnienie których ożywiają się twarze dawnych bywalców Morskiego Oka i Qui Pro Quo. Była „gwiazdą teatrów emigracyjnych”. Maciej Cybulski pisał w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”: Irena Delmar, z mikrofonem czy bez mikrofonu, jest niezaprzeczalnie jedną z najmocniej świecących gwiazd polskiej estrady na emigracji. Jednak jej kariera sceniczna to zaledwie ułamek działalności i życiowych osiągnięć.

W służbie społecznej Przez ponad 35 lat prowadziła Związek Polskich Artystów Scen Polskich za Granicą oraz Teatr ZASP-u. Prapremierą dramatu „Ambasador” Sławomira Mrożka, w reżyserii Leopolda Kielanowskiego Teatr ZASP-u zainaugurował otwarcie Sali Teatralnej w POSK-u. Kilka miesięcy później Irena Delmar zorganizowała wielką galę teatralną z udziałem ponad pięćdziesięciu aktorów z okazji 40-lecia ZASP-u za Granicą. Na każdą kolejną okrągłą rocznicę Teatru ZASP-u organizowała podobne gale. Dojej zasług należy dodać długą listę koncertów i imprez charytatywnych, jakie organizowała przez wiele lat na różne cele (m.in. koncerty dla ofiar wojny w domu Sue Ryder, widowisko pt: „Póki my żyjemy” w 1990 roku, z którego przekazano ponad dwa tysiące funtów na Fundusz Pomocy Krajowi, czy monodram Olgierda Łukaszewicza na fundusz Domu Aktorów Weteranów w Skolimowie w 2014 roku). Irena Delmar w „Pięknej Lucyndzie”

Irena Delmar w spektaklu „M jak miłość”

g24


24 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

CiĄg dalszy ze str. 23 Organizowała wiele koncertów i podjęła wiele działań upamiętniających wybitne postacie emigracji niepodległościowej (m.in. tablice pamiątkowe Mariana Hemara, Ref-Rena i Leopolda Pobóg-Kielanowskiego w Ognisku Polskim); cykl programów pt: „Wielcy Polacy” (imprezy poświęcone pamięci gen. Władysława Andersa, Mariana Hemara, Włady Majewskiej, Ireny Anders); nie licząc regularnie organizowanych Opłatków ZASP-u i wielkich Bali Aktora i Bali Emigracji, których przez lat abyła gospodynią. Tymczasem nieubłagany czas zabierał aktorów na wieczną scenę. Jako prezes ZASP-u dbała o ich miejsca na cmentarzu, wykupywała groby, pielęgnowała pomniki, przynosiła kwiaty. Odwiedzała chorych w szpitalach i tych w domach opieki. Żegnała na pogrzebach. – Nasza organizacja istnieje, aby przypominać także ludzi teatru, których już między nami nie ma – podkreśla. Na zaproszenie polskich instytucji i organizacji wojskowych i społecznych ZASP za Granicą wielokrotnie organizowała liczne imprezy rocznicowe, upamiętniające święta narodowe, wieczory artystyczne, spektakle i koncerty charytatywne. W swoich licznych wystąpieniach i w publikacjach Irena Delmar zawsze podkreślała, że ZASP za Granicą i teatr jest wykładnikiem kultury polskiej na ziemi brytyjskiej, wykładnikiem wartości moralnych, pielęgnowanych w imię społecznego i narodowego obowiązku. Jako prezes ZASP-u za Granicą organizowała imprezy artystyczne w ramach dwóch Kongresów Kultury Polskiej na Obczyźnie – w roku 1985 i dziesięć lat później. Przy tej okazji blisko współpracowała z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie oraz z Rządem RP na Uchodźstwie, jako głównymi animatorami tych kongresów. Wymagało to nie tylko dopasowania wydarzeń kulturalnych do treści rozważań naukowych, ale także przygotowania pięciu imprez na cały tydzień kongresu. W 1985 roku decyzja wystawienia „Żeglarza” Jerzego Szaniawskiego była bezbłędna, bowiem zasadniczą nutą kongresu było pytanie o znaczenie i o rolę polskiej zbiorowości poza granicami kraju. Rozważano narodowe mity i gorzką prawdę historyczną. Spektakl „Żeglarz” był „o tych wszystkich, którym legenda kapitana Nuta jest potrzebna, którzy tworzą własną prawdę na własny użytek i chcą w nią wierzyć”.

Doctor Honoris Causa PUNO Dziękując za przyznanie jej przez PUNO tytułu Doctora Honoris Causa Irena Delmarr powiedziała: – Doskonale pamiętam harmonijną współpracę z Polskim Uniwersytetem na Obczyżnie przy organizacji wielu ambitnych imprez artystycznych, towarzyszących Drugiemu i Trzeciemu Kongresowi Kultury Polskiej na Obczyźnie. W latach 1985 i 1995. Organizowałam wówczas szereg wieczorów artystycznych towarzyszących sesjom naukowym. Bardzo miło wspominam współpracę z prof. rektorem Janem Drewnowskim, prof. rektorem Wojciechem Falkowskim, prof. Zdzisławem Wałaszewskim, z prof. Edwardem Szczepanikiem i z prof. Mieczysławem Paszkiewiczem. Nie jestem w stanie wymienić tutaj wszystkich, którzy pomagali w organizacji wielu wspaniałych uroczystości jubileuszowych i rocznicowych. We współpracy z Polskim Towarzystwem Naukowym wydaliśmy w ramach prac Kongresu Kultury Polskiej na Obczyźnie zbiór poezji zaprezentowanej podczas „Wieczoru Poezji Drugiej Emigracji”, który otrzymał nagrodę „Dziennika Polskiego”. Z przyjemnością wspominam współpracę z prof. rektorem Mieczysławem Sas-Skowrońskim. Podczas jego kadencji, w 1990 roku założyłam ostatnie, dwuletnie Studium Teatralne ZASP-u przy PUNO. Otrzymany dyplom, między innymi, pomógł obecnej tu na sali absolwentce naszego

Irena Delmar-Czarnecka podczas uroczystości nadania jej tytułu Doctora Honoris Causa przez PUNO

studium, Maji Lewis w otrzymaniu licencji na stworzenie angielskiej szkoły teatralnej dla młodzieży. Szkoła istnieje po dzień dzisiejszy i ma dwustu słuchaczy. – Miałam szczęście i przyjemność znać i obcować z najwybitniejszymi postaciami emigracji niepodległościowej – mówiła Irena w swoim wystąpieniu dziękując za przyznanie jej zaszczytnego tytułu. – Między innymi z generałem Andersem, z kolejnymi prezydentami Rządu na Uchodźctwie, z legendarnymi przywódcami wojskowymi i z innymi oddanymi ludźmi, którzy prowadzili organizacje społeczne. Moja działalność wpisywała się w tę mapę bogatego życia kulturalnego społeczności emigracyjnej. Miałam przyjemność pracować z najwybitniejszymi artystami na emigracji. Między innymi z Marianem Hemarem, z Feliksem Konarskim, czyli Ref-Renem, z Wiktorem Budzyńskim, z dr Leopoldem Kielanowskim, prof. Tymonem Terleckim i jego żoną Tolą Korian, Zofią Terné, z Renatą Bogdańską czyli Ireną Anders, a także z Władą Majewską. Wiele zawdzięczam Mili Kamińskiej i jej mężowi dr Witoldowi Czerwińskiemu, Bernardowi Czaplickiemu, mojemu wieloletniemu akompaniatorowi, oraz koledze aktorowi, współorganizatorowi wielu interesujących i udanych imprez – Grzegorzowi Stachurskiemu. – W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować mojemu śp. Mężowi, Kamilowi Czarneckiemu – pułkownikowi, którego żołnierskie, zdecydowane podejście do życia pomagało mi przezwyciężać trudności. Dzięki Kamilowi mogłam zająć się pracą artystyczną i społeczną, ponieważ On akceptował brak mojej obecności w domu oraz zajmowanie się domem w ograniczonym stopniu. Cenił znaczenie teatru na emigracji, jak i potrzebę pracy społecznej. Sam, będąc niestrudzonym społecznikiem, zachęcał mnie do podejmowania wyzwań i działań. Zawsze mogłam na Niego liczyć. Serdecznie też dziękuję moim Koleżankom i Kolegom z ZASPu, tym obecnym i tym, którzy już od nas odeszli, a z którymi łączyła mnie wspólna i wieloletnia praca i przyjaźń. Przyjmuję to wyróżnienie także w Ich imieniu. Te słowa są wyróżnikiem życiowej postawy Ireny Delmar. Przy każdej okazji docenia i okazuje szacunek ludziom, którzy przewinęli się przez jej życie, z którymi pracowała, których znała. Kartek świątecznych, a nawet kopert, nie wyrzuca od lat. Skrzętnie zbiera i zamyka je w pudełkach z pamiątkami. Ludzie zawsze byli i są dla niej najważniejsi, po prostu drodzy.

Prof. Ewa Lewandowska-Tarasiuk w laudacji wygłoszonej podczas uroczystości wręczenia Irenie Delmar tytułu Doctora Honoris Causa napisała: Irena Delmar-Czarnecka stworzyła fenomen sztuki w jej artystycznym wyrazie scenicznym, w którym słowa i dźwięki otwierały umysły, serca i budowały poczucie miłości, wiary i nadziei… w naszą duchowość. Nadawanie sztuce ludzkiego wymiaru, który służyć miał człowiekowi, niejednokrotnie uwikłanemu w dramatyczne scenariusze dziejów ratowało polskość, bo sceniczny artyzm, sztuka słowa i wokalnej frazy, niezapomniane gesty miłości kierowane do potrzebujących wsparcia i upamiętniające ślady ludzkiego poświęcenia, to fenomen osobowości Polki, artystki i wielkiej humanistki. Podziwiamy ją na scenie życia…

Nagrody i wyróżnienia Irena Delmar nie należy do emigracji wojennej, ale przyjęła postawę tej emigracji, ideę niepodległościową, i z sukcesem podejmowała działania służące tej emigracji. W 1992 roku z okazji 50-lecia istnienia ZASP-u ówczesny prezes Andrzej Łapicki przesłał na ręce Ireny Delmar życzenia: „Historyczne zasługi Związku Artystów Scen Polskich na Emigracji, stanowią jedną z najpiękniejszych kart w dziejach aktorstwa polskiego”. W roku 2005 ZASP w kraju przyznał Irenie Delmar tytuł Honorowego Członka ZASP-u. Za służbę tej kulturze i pielęgnowanie jej przez lata na emigracji, oprócz wielu wyróżnień i odznaczeń, Irena Delmar-Czarnecka otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Polonia Restituta nadany przez prezydenta Edwarda Raczyńskiego, Złoty Krzyż Zasługi z rąk prezydenta Kazimierza Sabbata. Przez prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego została odznaczona Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta, przez prezydenta Lecha Wałęsę Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Otrzymała też Polonia Mater Nostra Est, nadany przez Społeczną Fundację Pamięci Narodu Polskiego. Za swoją wszechstronną działalność artystyczną i kulturalną, promującą polską kulturę w świecie została w roku 2015 odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta Andrzeja Dudę. ewa stepan


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

25

Łączy nas Niepodległa Teresa Bazarnik

P

pod takim hasłem w Warszawie, w dniach 20-23 września, odbył się V Światowy Zjazd Polonii i Polaków za Granicą w roku obchodów 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Wielkie święto rodaków mieszkających poza granicami kraju. Przyjechali z ponad 40 krajów. Warszawa ugościła ich godnie. Na powitanie msza koncelebrowana przez Arcybiskupa Metropolitę Warszawskiego Kardynała Kazimierza Nycza w Katedrze św. Jana i uroczysta sesja w parlamencie ze znakomitymi przemówieniami Marszałków Sejmu i Senatu oraz przedstawicieli najważniejszych organizacji polonijnych ze Wschodu i Zachodu. Obiady w Ogrodach Senackich, koncert w Teatrze Wielkim zatytułowany „Nasza Niepodległa 1918-2018”. Mnóstwo wizyt studyjnych w zależności od Forum, w którym brało się udział (Forum Duszpasterstwa, Kultury Polonijnej, Nauki Polskiej poza Granicami Kraju, Edukacji Polonijnej, Sportu i Turystyki oraz Mediów Polonijnych). Trudno tu wymienić wszystkie miejsca, gdzie uczestnicy Zjazdu zostali zaproszeni, ale były wizyty w Centrum Kopernika, Muzeum Powstania Warszawskiego, siedzibie Instytutu Pamięci Narodowej, Polskiej Agencji Prasowej, w Polskim Radiu i Telewizji. Było uroczyste przyjęcie w Domu Polonii, pięknym, historycznym budynku przy Krakowskim Przedmieściu – siedzibie Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, współorganizatora Zjazdu. Dom Polonii uhonorowano nadaniem mu imienia Prof. Andrzeja Stelmachowskiego, pomysłodawcy i założyciela „Wspólnoty Polskiej”. Była też wizyta w Pałacu Prezydenckim i przyjęcie w spadających kaskadowo w stronę Wisły ogrodach pałacowych. W niedzielę, na zakończenie Zjazdu msza św. w Świątyni Opatrzności Bożej w intencji Polonii i Polaków za Granicą i w 40. rocznicę rozpoczęcia Pontyfikatu św. Jana Pawła II, w Świątyni Opatrzności Bożej, która swą surową potęgą robi wielkie wrażenie. Przyjechali do Warszawy harcerze, przedsiębiorcy, przedstawiciele duchowieństwa, animatorzy kultury, naukowcy, dziennikarze, działacze organizacji polonijnych. – Źle się czuję myśląc o tym, ile pieniędzy poszło z kieszeni polskiego podatnika na tak uroczyste przyjęcia – powiedziała jedna z dziennikarek po wyjściu z Ogrodów Senackich, gdzie dwa razy Polonia i Polacy mieszkający poza krajem podjęci zostali uroczystym obiadem. –A ja nie mam żadnego wyrzutu sumienia– odpowiedziałam – myśląc o wielu nauczycielach szkół sobotnich, organizatorach wielu przedsięwzięć kulturalnych i społecznych w kraju swego zamieszkania, o dziennikarzach polonijnych, którzy bardzo często pracują charytatywnie, a wszystko to robią, by podtrzymywać język polski, promować naszą kulturę i historię, budować pozytywny wizerunek Polaków i więzy pomiędzy obywatelami krajów, w których się znaleźliśmy. Tysiące godzin pracy charytatywnej, poświęcenia dla kraju, tego nie da się przeliczyć na żadne pieniądze. To, co robimy, oddał w jednym zdaniu Prezydent RP Andrzej Duda: „Bardzo Państwu dziękuję, że cały czas trwacie przy polskości i przy Polsce, że nigdy o niej nie zapomnieliście”.

W Forum Mediów Polonijnych (bo tak się nazywał panel, w którym uczestniczyłam), wzięło udział osiemdziesięciu dziennikarzy z dwudziestu pięciu krajów. Czas spędzony w Warszawie wypełniony był spotkaniami, sesjami – dla każdego panelu konkretne zajęcia związane z konkretnym polem działania w krajach zamieszkania. Czuję się w Polsce jak w domu. Może to jest pojęcie oczywiste, bo przecież Polska to mój dom. Ale nie chodzi mi tu o wymiar emocjonalny. Myślę, że tak czują się Polacy mieszkający w Europie, szczególnie ci, którzy wyjechali za granicę w ostatnich dziesięcioleciach. Bliskość terytorialna, tanie lotny, mnóstwo połączeń, żywe kontakty rodzinne. Ale przecież na Światowy Zjazd Polonii przyjechali Polacy z odległych krajów – Australii, Kazachstanu, Kanady, Południowej Afryki czy Argentyny (by wymienić tylko kilka). Polska to w wielu przypadkach kraj ich ojców, a nawet dziadków, pod wieloma względami egzotyczny. Dlatego opieka i precyzyjna organizacja były niezwykle ważnym aspektem tego wydarzenia. Forum Mediów Polonijnych zorganizowane było z dużym rozmachem. Roman Wróbel, przedstawiciel „Wspólnoty Polskiej”, nie odstępował nas na krok. Mieliśmy poczucie, że jest ktoś, kto o nas dba, kto nad nami czuwa przez cały czas naszego pobytu w Polsce. Czego mi zabrakło, to spotkań (w przypadku naszego Forum Medialnego), możliwości do rozmów o naszych problemach, odbiorcach naszych mediów i, szerzej, o świecie, w którym żyjemy – przecież przyjechaliśmy z wielu odległych zakątków świata i takie spotkania to znakomita okazja do wymiany doświadczeń, a również do nawiązania kontaktów, które mogą okazać się bardzo cenne – chociażby poprzez wymianę materiałów. Urzędnicy w Polsce wciąż mówią o bliższej współpracy z Polakami spoza kraju, o wykorzystaniu ich potencjału, ale najczęściej kończy się to na pięknych słowach, najczę-

ściej w pięknych okolicznościach. V Zjazd Polonii i Polaków za Granicą nie wywołał szczególnego zainteresowaniu polskich polityków, zarówno z lewej jak i z prawej strony sceny politycznej, ani tym bardziej mediów głównego nurtu (były relacje w Radiu Maryja, w Telewizji Trwa czy w Telewizji Republika). A przecież przy takiej okazji można było zrobić bardzo dużo, żeby uzmysłowić szerszej pinii publicznej jak ogromny jest i był wkład Polonii w rozwój Niepodległej. Że nie jesteśmy tylko wujkami z Ameryki czy gastarbajterami z Niemiec, Szwecji czy Irlandii. „Polska mogłaby mieć niezwykle silny i aktywny propolski lobbing, który mógłby nie tylko wspierać strategicznie interesy, ale również zmienić dotychczasowy obraz Polski. Do tego jednak potrzebna jest wola polityczna i proaktywni politycy w Warszawie zainteresowani prezentowaniem polskiej racji stanu i polskiego interesu za granicą” – napisał w swoim artykule opublikowanym na łamach „Tygodnika Solidarność” jeden z uczestników zjazdu, Waldemar Biniecki ze Stanów Zjednoczonych, również uczestnik Zjazdu. Póki Polonia i Polacy za granicą nie będą mieć swoich reprezentatów w kraju, póty będziemy się liczyć jedynie przed wyborami. Wtedy politycy bardzo chętnie z nami się spotykają. Na konferencji prasowej minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz podkreślił, że dla państwa polskiego tak liczna obecność Polaków na świecie „stanowi nie tylko potencjał i wyzwanie, ale również zobowiązanie”. Zadeklarował, że rząd jest gotowy do coraz większej współpracy z Polakami mieszkającymi za granicą, aby ten „znaczący potencjał wykorzystać dla dobra naszego kraju i naszych rodaków – w kraju i za granicą”. O tej deklaracji politycy powinni pamiętać nie tylko przed wyborami, a my powinniśmy ich z tych deklaracji rozliczać.

W parlamencie podczas Zjazdu otwarto wystawę „Polskie drogi do niepodległości. Wielcy Polacy na Emigracji w XIX wieku”


26 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

My personality is very Polish

Oleńka Hamilton

I

wasn’t an easy child,’ Roxanna Panufnik tells me over tea in South West London, where she lives with her husband, a banker – ‘he has a sensible job’ –, and her three teenage children. ‘When I was three years old, I saw Ida Haendel playing the violin on the TV and I decided I was going to be a virtuoso violinist, but I wasn’t interested in playing other people’s music. I would make up my own concertos, find an orchestra on the radio and play along and it would be awful and hideous.’ It wasn’t until she discovered the French romantics – Faure, Poulenc, Ravell – some years later that Panufnik came around to the idea of playing ‘other people’s music’. As measured and self-assured today at 50 as she was at three, Panufnik was clearly destined to try her hand at

composition – which might have seemed obvious given that she is of course the daughter of Sir Andrzej Panufnik, the celebrated Polish composer who escaped Sovietoccupied Poland in 1954 and came to Britain where he forged a hugely successful career. ‘It’s inevitable that he’s influenced me,’ says Panufnik, who is half-Polish, half-English, the daughter of Sir Andrzej’s second wife, the photographer Camilla Panufnik. Just 23 when her father died, as a child she would come and tap on his window when he was composing, despite strict instructions not to disturb him. ‘He was incredibly loving and everyone knew him as a very deeply profound man, but he had a really wicked sense of humour,’ she recalls. ‘We both like simultaneous major-minor harmonies, but I do it more and probably go a bit over board with it. Once I heard his voice in my head six years after he had died saying – ‘Roxanna, clean up your harmonies!’ Panufnik has come a long way since then. A successful composer in her own right for over two decades now, she is regularly commissioned by orchestras across Europe. While her father wrote mostly symphonic and instrumental music, Rocanna has forged her own path, writing mainly religious and spiritual music and choral compositions which incorporate a lot of world music. Her big break came at the age of 30, when she was commissioned to write the Westminster Mass, which galvanised a lot of attention at the time, and continues to be played today. Earlier this year, her oratorio Songs of Darkness, Dreams of Light, was performed at The Last Night of the Proms to commemorate the First World War centenary celebrations. ‘The best 50th birthday present a composer can get from the BBC,’ she says. Written for two choirs and two orchestras, the piece combined poems from two poets, Kahlil Gibran and Isaac Rosenberg, who was killed in action seven months before the Armistice. The combination of Gilbran, a Christian from Lebanon, and Rosenberg, a Lithuanian Jew, is typical of Panufnik’s interest in writing eclectic, multi-faith music. Her Polish roots also play a prominent part in her composition. This November, in fact, Panufnik was in Poland for the centenary of its independence, where The National Radio Orchestra of Poland (NOSPA) in Katowice performed her second oratorio, Faithful Journey – a Mass for Poland / Wierna podróż – Msza za Polskę. The piece was co-commissioned to mark the occasion by NOSPA and the City of Birmingham Symphony Orchestra (CBSO), the latter which has particular poignance as having been the first orchestra her father worked with when he came to Britain.

I TEND TO WEAR MY HEART ON MY SLEEVE, WHICH IS ONE OF THE BEST POLISH TRAITS. WE FEEL VERY DEEPLY, I FEEL EVERYTHING VERY DEEPLY

Roxanna Panufnik composes at her father’s piano, a baby Be

‘I love Poland,’ says Panufnik, who is learning Polish and has just acquired Polish citizenship. ‘I feel at home there, and my personality is very Polish. I tend to wear my heart on my sleeve, which is one of the best Polish traits. We feel very deeply, I feel everything very deeply. My music is very, very emotional and dramatic. I find I really connect with Polish people, and especially with other Polish musicians.’ The oratorio incorporates ‘some of Poland’s finest poets of the last hundred years, in Polish and English, framing a Latin Mass and incorporating traditional Polish folk music and its sometimes soulful, sometimes quirky, elements,’ Panufnik explains. The opening poem, for instance, is Barwy Narodowe, which commemorates the years 1918-1928 and is about the birth of the Polish flag, while the next poem, representing the following decade which was relatively peaceful, is a pastoral poem. ‘I wan-


ernstein

ted to celebrate both the centenary of Poland becoming an independent state and my own first half century of life with a meaningful tribute to my Anglo-Polish roots.’ Panufnik listened to 538 tracks of Polish folk music in preparation. Her favourite eight are in the piece, either as little bits of the melody or more subtly woven into a harmony or an accompaniment. The result, she says, is ‘a very Polish sound’. It is the scales which differentiate Polish folk music from other varieties, Panufnik explains. In a normal scale of ‘C’, for instance, the fourth note – the ‘F’ – will often be raised. ‘I always think it sounds like it’s being performed with a raised eyebrow, a cheeky question mark. It has a particular sound, and you can tell you are moving east somehow.’ Not the first composer to have been influenced by Polish folk music, with Chopin and Szymanowski being prime examples, Panufnik’s interest stems back to a book

of Polish folk music from the Tatra mountains which her father gave her. He was, she says, hugely encouraging, overjoyed by her interest in composition. Not that she paid any attention to him at the time. ‘I feel really bad now because I would play him something and as soon as he would start offering something constructive my ears would switch off as they do with parents.’ Roxanna Panufnik’s return to Poland this November for the performance of Faithful Journey – A Mass for Poland as a Polish citizen may have added significance for the family. ‘My father had such a traumatic time in last few years in Poland, he wanted to put it behind him,’ says Panufnik, who was in turn politically driven to reconnect with the country her father escaped from following Britain’s vote to leave the European Union. ‘I was absolutely devastated by Brexit. It propelled me to secure my citizenship. I feel European,’ she says.

Today, Panufnik composes at her father’s piano, a baby Bernstein. ‘I feel as if he is still leading me in some way and I often dream about him in times of uncertainty,’ she says. ‘However, I only really appreciated who and what he was and what he had achieved when I was a grown up. Before then, I thought everyone’s parents were famous. It didn’t occur to me until I went to music college and people kept asking if we were related. What is so lovely is that today people often programme our music together.’

Roxanna Panufnik’s second oratorio, Faithful Journey – A Mass for Poland, had its premiere on 9 November in Katowice, Poland, while the UK premiere took place in Birmingham on 21 November, performed by the City of Birmingham Symphony Orchestra.


28 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Polish post-war émigrés in British novels Andrzej Jaroszyński

D

uring the Second World War people arrived in Britain from all over the world. When the war ended, awareness of the diversity of Britain’s wartime was lost and played little part in public memories of the war. This was especially characteristic of Poles who made the fourth contribution to Allied forces and the largest overseas military force in the United Kingdom after the French during World War II. Poles who remained here after the war constituted a complex situation. First, it was one of the largest immigrant populations in the UK. About 160,000 settled down in a short time before the Windrush immigration began. Second, it was the only group which attempted on such a scale to recreate a lost pre-war homeland politically, socially and culturally. The Poles did not arrive in Britain from Poland but from war fronts all over Europe and considered their stay there as temporary. The community did not aim at assimilation but at massive self-integration and a return to a Communist free homeland. Their professional life was by necessity British, but their leisure time turned to a variety of activities as an exile community and future residents of Poland. However, their hopes for „recreating” prewar Poland in Britain and regaining a free Poland were soon dashed. Poles had to decide how far to maintain their Polishness and how far to assimilate into a country they had not really anticipated or wished to be part of. What makes the Polish experience in exile different is the historical symmetry between the fate of the individual and the fate of the nation. On the other hand, in the eyes of the British general public, Poles, being self-efficient and self-sustained, were almost invisible. They did not participate actively in Britain’s political, social or intellectual mainstream, and therefore neither supported nor threatened its stability. However, although a considerable volume of scholarly publications on the postwar Polish community have appeared, the response of British writers has been moderate. Alas, from a literary point of view it would have been much more advantageous if Poland had been a British colony. It was the Solidarity movement in the 1980s followed by the massive bloodless invasion of Poles in this century which inspired many authors to deal more broadly with Polish topics.

In a self-distorting mirror No wonder that the first work of fiction about Polish postwar exiles was written by a Polish born author who signed his poetry in Polish under the name of Pietrkiewicz and his novels in English as Peterkiewicz. He began writing novels in English in 1953 after a brilliant academic career. They were successful and led to a friendship with

THE BRITISH WAY OF ALLOWING FOR FREEDOM OF CHOICE, THAT IS, THE LACK OF ANY PUBLIC OR FORCEFUL MEASURES TO MAKE ENGLISHMEN OF THEIR FORMER ALLIES. POLES ARE SIMPLY DIFFERENT AND AS SUCH ARE LEFT ALONE TO CHOOSE THE EXTENT OF THEIR INTEGRATION OR ASSIMILATION OR TO REMAIN AS POLISH AS THEY PLEASE

Muriel Spark. Future to Let (1958), his third novel, is a sharp satire, a self-distorting mirror, about the Polish community in London in the late 1940s. It is about a megalomaniac, divided and ignorant community living in its own fictional world obsessed with adventurous politics and a sense of superiority over the others. This somehow theatrical and affected community is seen through the eyes of a common Englishman who by an accident of heart witnesses the absurdities of strange and exotic Polish behaviour and is unable either to understand or to influence it. Thus, Peterkiewicz chooses the role of an English native speaker for whom the Poles are a bunch of funny if not crazy people, and their lives are part of a play, a game which offers the author an opportunity to boast of his refined, though newly acquired, language. The Other Pole is not seen as an individual member of a human community but rather as part of chaotic, disorganized and impenetrable collectivity. The traditional Polish romantic spirit is ridiculed and presented here à rebours. Regrettably, Peterkiewicz, once recognized as a second Conrad, has found neither British nor Polish literary followers. Readers of a different kind of fiction, those who look for realistic depictions of social and cultural life in Polish postwar families, should be referred to four family sagas written by women of the second generation: Sue Gee Spring Will Be Ours, 1988; Joanna Czechowska The Black Madonna of Derby, 2010; B.E. Andre With Blood and Scars, 2014; and Kazia Myers The Journey, 2014. Gee’s first novel, Spring Will Be Ours, was inspired by her partner Marek Mayer’s Polish background. Czechowska, Andre and Meyer consider themselves PolishBritish. Their novels are autobiographical and almost documentary in character and cover war experiences as well as three generations of ordinary Poles in Britain. The Polish church, Polish Saturday school, the ex-servicemen’s club, scouts and guides, cuisine, Easter and Christmas traditions are sprinkled throughout. One of their leading themes concerns conflicts or rather a series of tensions between one’s parents’ generation maintaining

pre-war institutions and habits, principled and rigorous towards a more permissive British culture and their children who cannot translate traditional Polish ways into their peers’ environment and often rebel against the irrational, outdated and exotic world of Polish veterans. The second generation is also more open and curious about a real Poland, rejecting the political wishful thinking of their parents but equally rejecting being fully identified with the country over the Vistula. Interestingly, relations and contacts with British society and traditions do not pose a serious challenge, and Brits are neither despised nor admired. The novels rather pay homage to older generations who have been able to bring up their children to be good citizens of the UK with strong Polish sentiments and concerns. Hatred, aggression and social ills are hardly present in this community. The evil is outside, either in the memories of war tragedies or in the communist system which is, first, more cursed and, then more pitied. Generally speaking, the family sagas suggest that Poles in Britain have lived in three parallel worlds – the world of their own community, the world of the British society, and that of a distant, but real, Poland. Authors of the above novels look at the Polish community from the inside as witnesses and observers. The next group looks from a different perspective.

Looking from the outside British political thrillers and spy fiction have taken a diametrically different approach. The Polish political émigré community is seen either negatively as a threat to international peace or as a victim in the game of superpowers in both cases as trouble-makers. In Spy Shadow, 1989, by a BBC correspondent Tim Sebastian, a retired British spy is sent in the late 1980s to aid an uprising against the Polish government and its Russian sponsors. The real plot, concocted by Russian Stalinists with the aid of a mole in the British secret service, aims to discredit the Gorba-


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

chev-like government. Appalled, the British agent sets out on a lonely effort to prevent the destruction of the Polish underground and the discrediting of the Moscow reformers. The plot is carried out by some leaders of the London Polish émigrés who are simply tools, mere puppets of the UK and USSR intelligence services. A more radical version of the Polish London conspiracy is found in The Colour of Blood of 1987 by Brian Moore. A group of fanatical Polish Catholics in London go to an unnamed East European country to assassinate its Cardinal who is in conflict with the conservative Roman Catholic hierarchy and is too submissive to the regime caught in the middle of an escalating revolution. He is finally shot by a woman – a radical religious nationalist from London. A similar portrait appears in the political thriller entitled Archangel OO6 written in 1984 by Raymond Hitchcock. An English radio operator is involved in the operations of the Soviet, British and American secret services and a Polish émigré group over the discovery of documents related to the mass murder of Polish servicemen by the Soviets in the Arctic during WWII. The Polish émigré clandestine organization “Wolność” (Liberty) wants to reveal the truth about the massacre, but both the British and the Soviets try to prevent it because they are concerned that the revelation would destroy the existing European order. “The ripples would engulf Europe… Détente … would crumble”. Poles – represented by the wealthy and cruel Konrad Janowski – are depicted as well-organized fanatical patriots who hate the rest of the world for betraying Poland and covering up the truth about her real history. The international impact and operational abilities of the “Wolność” network is, of course, unreal because such groups simply never existed. The author also overestimated the Katyń syndrome as a potential catalyst for a massive revolt movement in Poland. Katyń graves were to play a part in a conspiracy at the heart of the Cold War in 1951. Matthew Cooper, a military historian of WWII, in his political fiction When Fish Begin to Smell, makes up the following story blending fact and fiction and a hide-and seek chase involving a brave English Foreign Office officer and a befriended Soviet agent. The British Secret Intelligence Service learns that the FO is riddled with Soviet agents. Worried about negative consequences, London decides to blackmail Russia by disclosing the truth about the Katyń massacre. In doing so the British use a London based Committee of Free Poland, described as “a small group of four men living in the past, sure of the justness of their cause, with little money, surrounded by the world of unreality and hate”. Both sides, with the support of the USA, agree on silence over Katyń. The role of the London Poles is characteristically summed up by one of the protagonists who says: “Poland has been a pawn, its people expendable, God’s playground they called it”. The Polish exile community as a victim of British secret agents working for the Soviet Union after the WWII is also shown in A Midsummer Killing by Trevor Barnes (1989). Traces of the murder of a former English spy go back to his past contacts within M-15 with some Polish military sent to Poland in a secret mission and then killed by British superiors in betrayal. It is worth mentioning that the novels depicting Polish émigré groups as a threat to the existing international order were published during the 1980s, the period of the Solidarity movement which was supported widely by the general and intellectual public in Britain. Away from political tribulations and thrilling actions, some writers offer a more positive, more individual and human image of the Polish postwar emigrant. We see this in two romantic novels: Girl in a Garden (2003) by Leasley Chamberlain and The Mountain of Light (2004) by Claire Allen. In both the main protagonist – a young En-

glish woman – is fascinated by the personality of an old Polish emigrant in his 80s whose fine education, independent mind, and war-tested experience help English girls to learn about themselves and the surrounding reality. The loneliness and uniqueness of this type of emigrant Pole are to their credit. A “girl in a garden” confesses “I wanted to make people in Espen Road like our Polish friend”. The fascination with intriguing Poles has yet a more touching significance in Katrinka by the Cornish novelist Geoffrey Rawlings (2006). A young National Serviceman falls desperately in love with a beautiful and mysterious Polish woman he meets in Germany after the war. He smuggles her to Cornwall and, when his beloved is taken back to Poland, he then brings her illegally again to Cornwall. This is mainly a love story in which a Polish woman is a persistent object of love and sacrifice regardless of dramatic political circumstances.

Exiles who lived through the atrocities of WWII One of the most interesting attempts is Amanda Hodgkinson’s 22 Britannia Road (2011). The war had separated a young Polish family. Silvana spent six years living wild in forests carrying a terrible secret about her half wild son Aurek. Her husband, Janusz, lived in France

|

29

A Little Piece for Mother, describes the Kalinski family, Jewish immigrants from Poland who struggle to settle in London after the World War II. As with the protagonists in Hodgkinson’s novel, they also long to forget the horrors of Nazi persecution and to make a new start. But is it possible, or are the scars too deep? One day they find out that they have new neighbours – German neighbors. The scars are too painful for the mother. This story covers the years from the 1940s to 2008, and is told, in flashbacks, by the daughter, Martina, whose talent and persistence leads her to a successful artistic career. Playing the violin in a concert in Kraków, Martina fulfills the dreams of her mother. Interestingly, the Polish Jewish family maintains Polish customs and have Polish friends who help them to integrate with British society. A different perspective is presented in the first work of fiction by Isidore Crown, Poles Apart. A rebellious girl Rula, deported to Siberia during WWII, is then taken by the Polish Army to Iran where she is attracted to a Polish Jew. She becomes a teacher in Glasgow and after many years meets her first love. They decide to be partners and she accepts Jewish traditions against anti-Semitic sentiments of her family. She changes her name to Esther and pledges her Jewish partner: “Wherever you are is my Promised Land”. An exceptional perspective is found in the novel Polonaise by Piers Paul Read. The main protagonist, inspired by the Polish writer and intellectual Witold Gombrowicz, is an outsider. An avant garde author before the war and a civilian during the war, he is an émigré living far from the Polish community after the war. Rejecting his national traditions, family and religion he is a failure as a human being. In a desperate act he kills an English aristocrat to save the future of his nephew. He may regain his faith but he still remains an outsider.

The forgotten and reborn

where he had a love affair with a French woman. They start a new life in Ipswich in a house with a proper English garden planted by Janusz. But six years apart have changed them all. To make a real home Silvana and Janusz have to come to terms with what happened during the war, accept that each of them is different, and allow their beloved but wild son Aurek to be who he truly is. It is family, home life and mutual forgiveness that seem to overcome the past. Their experience is individual, and their personal choices distant from both, the Polish community and their English neighbours. Barbara Towell, in her first novel of 2011 entitled

A novel which recreates the forgotten chapter of Poles’ first years in Britain after WWII is Homeland (2004) by Clare Francis. Władysław Malinowski, a young veteran of Monte Cassino, attempts to start a new life on a withy farm in the middle of the wetlands. He tries desperately to integrate with his neighbours despite their unfriendly and unresponsive attitudes. Unjustly suspected of a crime and rejected by a local school teacher, Władysław decides to leave for Canada. Clare Francis said, in an interview, that she wanted to highlight the unfair and insensitive British treatment of post-war Poles and also the major difference between the Polish and British veterans, namely, that both suffered hardships but Poles had no homeland to return to. Another story is one of a newly arrived Silesian Pole which begins when he is shocked to see the inscriptions “Go home. England for the English” with a Nazis swastika on his shop windows. The Polish veteran, whose war experience constitutes the main body of the novel, is then told by his English father-in-law that “What we need in Britain ... is really a boring time and a land without heroes”. That is why the title of the novel by John Martin is A Land Without Heroes (2002). The fate of Polish emigrants turned into immigrants as intrinsically bound with their war experience is a motif in perhaps the best literary transfiguration of this process, that is, the novel by Neal Ascherson The Death of the Fronsac (2018). In 1940, a French destroyer blows up in the Firth of Clyde. The disaster is witnessed by Jackie, a young girl, by g31


Tadeusz Różewicz’s Mariage Blanc, translated by Adam Czerniawski, at Asylum Chapel, London SE15, 10-17 October 2018, directed by Philip James McGoldrick.

Mariage Blanc: there is more to sex than meets the eye Barbara Bogoczek

R

óżewicz’s controversial modern classic is a coming-of-age drama, with a difference. Set in the Austro-Hungarian Empire at the turn of the 19th and 20th centuries, it is both an absurdist comedy of manners and an Ibsenesque family drama. There is even something Chekhovian about it. And all that intercut with surreal scenes of sexual fantasy. Tadeusz Różewicz would have just turned 97 for the premiere of this, the first professional production of Mariage Blanc in England. Fifty-five years have passed since the play first appeared in Poland. Since then there have been 17 Polish productions and a film adaptation (1992), about 40 versions around the world, including one by Andrzej Wajda at Yale Repertory Theater (1977), a broadcast on BBC Radio 3 (1993), and a student production at London’s New End Theatre (1994), directed by Andrew Visnevski. But for the British professional theatre, it has been a long wait. And would the author have been pleased with this production? I think he would. In the dark, echoing and atmospheric space of this disused Victorian chapel, we saw an excellent cast of five women and three men bring their characters to life. In the central role of Bianca, Holly Bodimeade was like an Egon Schiele drawing of vulnerable adolescence, whereas another girl, Pauline (Helen Baranova), was outrageous and challenging. Bianca’s Granddad (Geoffrey Kirkness) was comic and pitiful; her Mother (Alice Frankham) multilayered, almost several characters in one; you could understand how in another story she might become a murderess, an upper class victim of domestic violence. Jonathan Hansler showed that Bianca’s father (who transforms into a rampaging bull) is loathsome but clearly conditioned to be that way. Her suitor Benjamin (Jack Stacey) was a young idealistic male, repressed and sublimating sex into poetry while the family’s Cook (Sonya Creme) was pushed through class into a position of pro-

stitution. Natalie Winsor in the understated role of the Aunt was outstanding in a fantasy dance sequence. Sharp social media fundraising and advertising, plus word-of-mouth approval, attracted such good audiences that on the last night new seats had to be added. In Philip James McGoldrick’s strong and faithful production, some scenes were nicely evocative of familiar English costume drama, such as the preparations for the wedding, which ring eerily today (the trousseau versus today’s wedding lists). There were echoes of Jane Austen, particularly in the first scene between the mother and father where, reading at the table, they lose themselves in their very separate interests. The text’s comic elements were well brought out (e.g. Pauline’s very funny interplay with Bianca or Benjamin), highlighting the absurdities of their social reality and grounding a play which could otherwise be nightmarish and even unbearable. Adam Czerniawski’s translation is very fine, but the play is linguistically demanding and sometimes difficult to follow because much of the material is derived from 19th century writing, but a wonderful sound score by Marina Elderton allowed the play’s tableaux to flow and be absorbed aesthetically and sensually on many levels. Added to this were superb costumes and stage design by Bronya Arciszewska, in harmony with the extraordinary location. From the very beginning Mariage Blanc caused a scandal. Despite its great popularity with audiences, it was condemned by the Polish church. It also seemed scandalous in other countries and in Sweden, reportedly, an over-eroticised production might have cost Tadeusz Różewicz the Nobel Prize, for which he was a serious contender. Yet contrary to what some may think, the play – as McGoldrick’s direction demonstrates – is not an erotic romp, but a revelatory exploration of the dark, hidden and often pitiable aspects of human sexuality, encompassing such phenomena as child molestation, marital rape, gender dysphoria and enforced prostitution – as well as uncontrollable urges pestering men, even in old age. Różewicz’s intertextual and absurdist play explores those conditions frankly and unconventionally. Nothing’s new under the sun! Bianca, destined for an arranged marriage, is loosely modelled on the true story of the aristocratic writer Maria Komornicka-Włast, who decided to radically transcend the female condition. To do so she burnt her clothes, changed her name, broke out

her teeth and trained her body to develop a masculine appearance; in her own words: “not to mask her gender but to reveal her true gender”. Other literary sources include The Heathen Woman by Narcyza Żmichowska, such Polish classics as Fredro (Maidens’ Vows), Mickiewicz (Pan Tadeusz) and Słowacki (Balladyna), and even Piotr Skarga (Lives of the Saints, 1579)! In employing such sources Różewicz carries out a polemic with Polish tradition, yet his themes have turned out to be vastly universal. Each of the eight characters in the play is a study of how social and religious conventions impact on their sexuality. Of how unrealistic and often cruel those restrictions and prescriptions are, and particularly harsh on women. One of the play’s themes, the gender dysphoria, is particularly topical today, but in Mariage Blanc transgender issues are considered from the point of view of a woman transitioning into a man rather than the other way round – a narrative not as widely shared. Amongst other themes, the play juxtaposes over-romanticised ideas of love in literature and art – which of course live on in pop culture – with the over-brutalised reality. It exposes and reminds us of the church’s teachings that “a woman is a vessel of sin” and of the impossible demands imposed on women in marriage where they spend their “whole life being pregnant” – both lines delivered poignantly here by Alice Frankham as the Mother. At the same time the father-bull’s untamed conduct (Jonathan Hunsler powerfully navigates an array of extreme moods) also seems to be the product of cultural permissiveness and social conditioning, where the males are encouraged to indulge freely in all kinds of bodily excesses, as reported distinctly by Pauline when she observes their behaviour after a hunting party. Różewicz designed Pauline as an anachronistic modern girl from the 70s who provides a refreshing perspective on the rest of the material, and Helen Baranova conveys this perfectly. What is wonderful about the play is that each character is given a voice and a chance to express their predicament. Those soliloquies were very well delivered in the production at Asylum Chapel. Astonishingly or not, not much seems to have changed today: arranged marriages still exist, the church still opposes sexual education and sometimes girls may not at all be prepared for periods, let alone for marriage and childbearing; and today in Britain – one of the richest countries in the world – there is period poverty, where girls from poorer families cannot afford sanitary products and have to miss school for that reason; contraception is more than ever a political hot potato, and women’s reproductive rights are constantly challenged. Young people are flooded with pornography, creating a new form of abuse. No wonder there is an appetite for exploring sexual subjects in a deeper cultural context, and Różewicz’s play seems exactly to fill that vacuum. Hopefully this satisfying production will be revived and the text can be mined further. For example the finale, where Bianca declares “I am your brother”, offers huge opportunities for exploration. Mariage Blanc contains layers of hidden treasures – it is so topical, so relevant, the themes so clearly universal that it needs to be investigated continuously. The producers Avni Patel & Elderton-McGoldrick were partly enabled to mount through Kickstarter. The fact that they managed to raise more than their target testifies both to the play’s appeal and to their skilful use of social media. This has been a welcome transition for Różewicz’s amazing and inspirational work. He wrote other plays, for example Dead and Buried (Do piachu) and The Old Woman Broods (Stara kobieta wysiaduje), which are controversial precisely because they too deal with difficult yet universal and topical issues which are kept under wraps: the horrific realities of military life, the destruction of the environment. They are waiting to be presented in this country.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

31

CONTINUED FROM PAGE 29

Recognizing the past Ewa Stepan

P

iotr Szkopiak’s a political and historical thriller The Last Witness gathered a full house of viewers at Ognisko Polskie, Exhibition Road. The audience, both younger and older, were equally engrossed by the drama and the history recounted in the skillfully composed, very moving story. There were tears at the end, and a standing ovation for the British director, Piotr Szkopiak. The acclaimed TV director set himself a great challenge to tell the story about the Katyń massacre, the horrific mass execution of an estimated 22,000 Poles, mostly members of the Polish officer corps, but also large swathes of Poland’s intelligentsia and clergy, by the Soviets in 1940; about its cover up by the British government; about the rules of political games and people drawn into them; about individual tragedies; about the internal urge, and overwhelming conviction for seeking the truth and finally about love that everybody is looking for. The basis for success in filmmaking is to have a good story and to tell it well. Piotr Szkopiak achieved it all. He has been working on this film for about ten years as not only is the mass murder in Katyń painfully engraved in Polish history but also evokes a personal grief for many – Piotr Szkopiak’s grandfather was one of the victims there. The story is set in Britain in the immediate aftermath of World War Two. We follow Stephen Underwood (Alex Pettyfer), a reporter for a small newspaper who smells a story when a suspicious number of Polish soldiers from a local Displaced Persons Camp commit suicide. Despite his editor’s (Michael Gambon) objections, he follows his nose to the camp and the nearby town where he discovers Michał Łoboda (Robert Więckiewicz), a Belarusian refugee pretending to be a Pole, who witnessed the massacre in the Katyń forest and is being carefully protected by Poles. The journal of one of the young Polish officers murdered in Katyń that Michał recovered during the excavation of the burial site, is the prima facie evidence for Russian responsibility for the mass murder. The story and the tension develops around that item. Hence, Stephen quickly finds himself in the middle of a massive cover-up conspiracy orchestrated by the Allies who despite knowing about the killings years before the end of the war, collude in covering up of one of Stalin’s most notorious

crimes and did not reject the Russian version framing the Nazis in order to appease their tenuous Soviet allies. During a Q&A Piotr Szkopiak said: The Russians were always regarded as allies. So the Second World War was won by Britain, America and the Soviet Union, and obviously with the Soviet Union, as they say now, it was “a glorious war” that they won. I have always felt that that was so wrong, because as Colonel Pietrowski (Will Thorp) says, people tend to forget, but in 1939 the Russians invaded Poland in alliance with Nazi Germany. Germany would not have invaded Poland if it wasn’t in alliance with the Russians. If that non-aggression pact hadn’t been signed, then things would have been different. So the fact that the Russians came in 17 days later, saying that they’ve come to protect the Russian minorities – which is exactly what they said when they went into Crimea and the Ukraine. I wanted to stimulate debate, because as you said, these are stories and these are people who have been forgotten, and they shouldn’t be forgotten because they are important. And not just important to Poland, but important to everybody, just to be reminded of what happened because you can’t just say “oh it was in the past! We should only deal with what's in the present”. Recognizing the past allows us to understand the present and predict the future. Current anti-immigration moods in Great Britain are nothing new and could be seen also in this film. Russian agents operated on British soil for decades playing politics and it seems as if almost nothing has changed in that field but only an escalation of it’s scale bearing in mind the current Novichock incidents. The Last Witness tells the story of a human tragedy entangled in politics in the form of a thriller. The tension is built scrupulously as the threading of matching beads. It is griping, it is engaging. Each of the characters has their own mystery. Interdependency binds them and puts them in impossible situations that have to break at some point. This only allows tragedy to happen. Thus, the enormous tragedy of the Katyń massacre is reflected in the victims of its cover-up and in the lives of people that had an urge for uncovering the truth, even if its seems to them that they were protecting each other for love. It is no wonder that actors such as Michael Gambon, Robert Więckiewicz, Tallulah Riley, or Alex Pettyfer loved the screenplay and jumped into the production of the film. There is no pathos there, but a deep seated urge to unveil an uncomfortable truth in a well composed, gripping thriller. PS. Many thanks to the Ognisko Committee for organizing this screening which hopefully can be repeated as it was a sold out event.

her mother Helen, and by a Polish officer Maurycy Szczucki. Their lives, and the lives of many others, are changed by the death of the Fronsac. David Malcolm rightly puts in his review that the novel is “centrally about Szczucki’s experiences as a refugee, as a soldier, as a human being placed in complex personal, social, and historical circumstances.” Ascherson offers a nuanced picture of a pre-1939 generation Pole who fights the Nazis for six years, experiences all the ambiguities of the British attitude towards their Polish allies, and tensions in his own sense of a multi-facetted Poland. He really does not like some of his compatriots, and they reciprocate. Szczucki lives on into a post-war world in which his country has been sold to the Soviets. He must make painful accommodations with changing times and even returns with his Scottish wife to Poland from which he escapes back to Scotland. Szczucki must constantly recreate himself in new situations. He is a triple emigrant: a soldier fighting abroad, an exile who returns to Poland and is then expelled, and finally as someone who settles in Scotland and visits his homeland as a British subject. Loss and chance shape the lives of the characters in this novel and bring possibilities of self-recreation.

Diversified insight The novels in question include political satire, family saga, psychological, historical prose and political thrillers. Taken as a whole British novels dealing with the theme of the Polish postwar emigrant offer an interesting and diversified insight. One of them is associated with the image of a Pole as a romantic hero fulfilling patriotic duties and sacrificing his/her own personal preferences to a national cause. This kind of émigré protagonist is taken to ridiculous extremes in some political thrillers. Another is an image of a three-generation Polish family trying to find a new identity as Polish-British or British-Polish in confrontation and dialogue both with English culture and a changing Poland. Yet another picture is that of a Pole as an individual trying to break a net of collective national or family obligations and to find independence of mind and freedom of choice as his/her guidance. It is interesting to note that for post-war Polish emigrants British culture and people are not considered to be “an enemy”, an obstacle that forces them to change their lifestyle or to reject their national traditions. Brits can be sometimes unfriendly, sometimes ignorant, sometimes unable to understand “the other”. However, what appears to be a common undercurrent idea is the British way of allowing for freedom of choice, that is, the lack of any public or forceful measures to make Englishmen of their former allies. Poles are simply different and as such are left alone to choose the extent of their integration or assimilation or to remain as Polish as they please. Unless some of them come to threaten the British raison d’état, but this is clearly a purely fictional story. It is the privilege of a poet or a novelist to recreate the forgotten, sometimes the neglected, sometimes the underrated. Regardless of the artistic merits and the correctness of views expressed in these novels, it is likewise the duty of the reader not to ignore the intriguing fictional world of the Polish Other offered for enjoyment and enlightenment. Andrzej Jaroszyński


32 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Witnessing the Three Dimensions

Joanna Ciechanowska

Standing in the Muse Gallery, where Danuta Sołowiej was showing her work with two other artists in the Three Dimensions exhibition, concurrent to the British Museum show, we observe people looking at her work. They make gestures, constantly, as though words were not enough. ‘See what happens?’ says Danuta. The couple are looking at a large, elongated ceramic form with two, twisted tail-like ends. ‘It’s an octopus’ the woman says, ‘I see it as a bull’ says the man, ‘Quite sexy, actually, but primitive at the same time’. They move on to the next one. His hand stretches towards what could be an ostrich

WALKING THROUGH THE GALLERIES AT THE BRITISH MUSEUM, LOOKING AT THE DISPLAYS OF THE MESOPOTAMIAN, EGYPTIAN AND GREEK ART FULL OF MARCHING FIGURES, DANUTA SOŁOWIEJ’S SCULPTURES SUDDENLY BECOME A CONTINUATION OF HISTORY

Fot. Ian Dean

O

nce I came to terms with language, weights and measures, door knobs instead of handles, sash windows and similar curiosities I realised that deep down we are the same, that we feel love, fear or betrayal…’ says Polish artist Danuta Solowiej, interviewed by the British Museum. In the middle of the room two large plaster figures silently overlook the display of medals of famous people, objects and historical documents dating as far as the sixteen century. Danuta Sołowiej, who is a member of the British Art Medal Society was selected by Philip Atwood, curator of the current exposition at the British Museum, entitled Witnesses: émigré medalists in Britain. The exhibition shows the art of medal making from Elizabethan times to the present and displays several of Sołowiej’s medals. Two large sculptures called Witnesses are also her work. They are part of a larger group of sculptures entitled Traces of feelings. Walking through the galleries at the British Museum, looking at the displays of the Mesopotamian, Egyptian and Greek art full of marching figures, Danuta’s sculptures suddenly become a continuation of history. Thoughts of survival, wars and faith enter one’s mind. A friendly priest looking at them once, commented on the fate of Saint George. For the policeman on the beat, passing her studio, the sculptured witnesses were about listening, about onlookers, bystanders. A lawyer friend thought of a court bench. Nothing is comfortable or clear as far as being a witness. People find their own traces of feelings in shades never quite resolved. Danuta also makes objects of quite another kind. A tactile form with the suggestion of a beak, neck or an organic growth. A creature from the outer universe of our imagination, or a desert on the Saturnian moon. The imaginary eyes on its head look behind as though to say, who’s there behind me? Sandy texture is reminiscent of stone, things long gone, deserted landscapes, primitive yet perfect. In front of it stands the premonition of a skull of a prehistoric bird. It resembles a goose or a duck, trying to peck an invisible seed at the imaginary pond full of friends. In your mind’s eye, you might see wonders in the sculpted forms created by Danuta Sołowiej. You are quite free to see what you like and imagine your own landscapes in this ceramic world of the artist, but her creations hold a secret inside. Like the meteors that land on Earth and lay there; still, perfect, happy to replicate the illusion of nature but holding on to their own treasures deep within their heart.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

33

ARTFUL FACE

Say others: Irena Delmar Czarnecka, actress, singer, colonel’s wife, scattering florets of charm wherever she goes and not only on stage. Wonderful, witty storyteller admired by many. She never forgot her Polish roots.

Danuta and her busband Hugh in their studio house

egg, or a fruit with red spikes. He waves his hand around it, trying to caress the air. He touches it, attempting to pick it up. The spikes should be there, but are not… I question Danuta about it. ‘An egg is the beginning and the end. I like to evoke nature without replicating it. Imagine seed pods that came from a tree and then floated in water for a long time, or a crab claw that becomes a Chinese dinner. My forms are anthropomorphic, depending on your outlook. Who knows what they get up to when the doors are closed?… It’s all on the border, all fluid, breaking stereotypes. Flowers are innocent. You love smelling them, but they are also reproductive organs. They represent innocence and beauty, but some of them eat animals and insects. In the daylight they are different species, at night they have another life.’ Two other artists showing at the Muse Gallery are Shoko Taruma with her fluid, geometric forms and Peter Randall-Page RA (Royal Academician). His sculptures are covered with patterns reminiscent of ancient scripts, signs of life on the walls of pre-historic caves, nomadic footsteps, puzzles. It is curious how his and Danuta’s work appears close, in size, look and feeling, yet could never be mistaken for one another, each distinctive in its own way. Danuta Sołowiej studied sculpture and medallic art at the Warsaw Academy of Fine Arts. Studying there at the same time was her future husband, also a sculptor and wood-carver, Hugh Wedderburn. They moved to London in 1987. Since then she has been working on commissions from places like the V&A, the British Art Medal Society, the University of Oxford’s Department of Plant

Sciences and has exhibited her work regularly at the British section of International Art Medal Federation, the Royal Academy Summer Exhibition shows and the Threadneedle Prize at the Mall Galleries. She was a visiting lecturer at the Royal College of Art for several years. I have visited Danuta and Hugh in their studio house, in London. It is indeed a studio house, since it is domestic life that takes second place here. Local people often pop in, since Hugh is clearly visible from the street if you happened to be passing by, in the right angle of the southern light. Immersed in his work, he still graced my presence with more than a couple of polite smiles. Izit?, the cat, meditated on top of a large, wooden table with meticulous display of wood-carving tools on top, ignoring us completely. We climbed the precarious two flights of stairs to a room with the table she had prepared for tea. I glanced at the wall decorated with hand-painted ancient Greek text, which, Danuta assured me, was not a decoration but a learning tool for her daughter’s past exams. It wouldn’t look out of place if you wrapped it around one of her ceramic forms. She told me that when she was young, she wanted to be a surgeon who ‘needs to get to the bottom of things fast, so all can be well’ and was interested in archeology and anatomy. And now, what’s next, I ask her and prod further; if…. the money was no object, if…? ‘I feel as though I am at a crossroads suddenly. What if I was to do what I really want? I think sometimes that my medals and more representational work could merge with my ceramic, ‘organic’ forms. Maybe they could walk towards each other and meet somewhere…’

Says she: On ideas: ‘I have lots of ideas but only one wish: for my great compatriots to visit Powązki Cemetery in Warsaw, put a candle under the monument dedicated to the Polish Soldiers fighting with Allied Forces in WWII and… NEVER forget what they’ve done. Let Them RIP on the Polish soil, even if their ashes are scattered around the world. On football: ‘When Poland plays, I get very nervous...‘ On life: ‘One can never totally abandon a vocation and we can’t live on thin air, but in life there is only one main theatre director. The One above us. Say I: Irena Delmar has the power to mesmerize. Enthralled audience will remain her faithful captives forever. Bottom line: When SHE arrives, we stop and hold our breaths. We listen. We salute… Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Downstairs, at the front window sits a larger sculpture with head, legs, tail and a clearly visible pattern. It is called Sigmund, Danuta and Hugh inform me. ‘Yes, it did take the name from Sigmund Freud’. I question the peculiar ridges it is covered with. ‘It’s an inside-out animal’, Danuta explains, ‘The pattern on it is a skeleton, but outside, visible’. And what, I analyse, could the artist have in mind? As Freud would say, ‘Time spent with cats is never wasted’. Joanna Ciechanowska


34 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Polskie konstytucje dla demokracji Mirosław Matyja

P

olskie konstytucje rodziły się w przeszłości zawsze w specyficznych warunkach geopolitycznych – ich powstanie było wymuszone przez ówczesną sytuację polityczną i społeczną. Dziś, po 100 latach od odzyskania niepodległości przez Polskę i po 30 latach istnienia polskiego państwa demokratycznego, ugruntowana polska demokracja oczekuje ponownie nowych rozwiązań konstytucyjnych. Prezydent Andrzej Duda 3 maja br. zapowiedział na rok 2018 konsultacyjne referendum ogólnopaństwowe w sprawie zmian w konstytucji. Prezydent oświadczył: „Czyli chciałbym, aby to właśnie naród, aby polskie społeczeństwo zostało zapytane przez rządzących o to, w jakim kierunku chce, żeby podążały polskie sprawy ustrojowe, które kwestie są z konstytucyjnego – tego fundamentalnego – punktu widzenia najważniejsze”. Referendum nie doszło jednak do skutku, bowiem – jak wiemy – Senat RP ustosunkował się w lipcu tego roku negatywnie do propozycji prezydenta. Niemniej jednak nowe rozwiązania konstytucyjne, dopasowane do wymogów postępu i aktualnej sytuacji politycznej w Polsce są w najbliższej przyszłości konieczne i niezbędne. Już Konstytucja 3 Maja z 1791 roku zakładała odbycie co 25 lat specjalnego sejmu w celu rewizji konstytucji. Teraz mija prawie 20 lat od ostatniej rewizji konstytucji – najwyższy czas na ponowną nowelizację ustawy zasadniczej. Warto przypomnieć tutaj kontekst historyczno-polityczny powstania poprzednich polskich konstytucji.

na zgromadzeniu środków, które przeznaczano głównie na rozbudowę armii. Wreszcie w roku 1791 Polacy, Litwini i Rusini, wykorzystując zaangażowanie Rosji w wojnie z Turcją, doprowadzili do uchwalenia zmian ustrojowych w Rzeczypospolitej. Wobec przewagi przeciwników konstytucji, nie powiadomiono o wcześniejszym głosowaniu. Nawet tych, którzy zebrali się 3 maja w Sejmie przekonywano do głosowania, podając informacje o zagrożeniu Rzeczypospolitej kolejnym rozbiorem. Konstytucja 3 Maja wprowadzała proponowaną przez Monteskiusza równowagę władzy. Prawodawcą był Sejm, który miał stanowić większością głosów, a nie jednomyślnie – likwidowało to zwyrodnienie polskiej demokracji, jakim było liberum veto. Władza wykonawcza należała do dziedzicznego monarchy i mianowanego przezeń rządu. Konstytucja zapewniała prawa mieszczanom, prawne gwarancje rządu otrzymywali też chłopi. To właśnie na podstawie art. 4 Konstytucji 3 Maja Tadeusz Kościuszko wydał Uniwersał połaniecki, który formalnie przyznawał ograniczoną wolność osobistą chłopom pańszczyźnianym. Uniwersał ten, jak większość aktów prawnych wydanych w czasie Insurekcji Kościuszkowskiej, nie przetrwał jej upadku. Jednak dzięki Uniwersałowi zostały zalegalizowane oddziały kosynierów, co umożliwiło chłopom walkę zbrojną w ramach armii powstańczej. Konstytucja 3 Maja powstała w niekorzystnej sytuacji międzynarodowej – mam tu na myśli opór wobec rewolucji francuskiej, którą sąsiedzi Polski postrzegali jako śmiertelne dla siebie zagrożenie – że jej uchwalenie spotkało się ze sprzeciwem ze strony ościennych mocarstw. Doprowadziło to do drugiego rozbioru, porażki Insurekcji Kościuszkowskiej i wreszcie do trzeciego rozbioru Polski. Konstytucja 3 Maja, choć przetrwała tylko czternaście miesięcy, stała się wzorem dla konstytucji Królestwa Polskiego z 1815 roku. Jej demokratyczne zapisy łamał jednak król despota, którym był car Rosji. Ostatecznie dzieje konstytucyjnej Polski w XIX wieku przerwało Powstanie Listopadowe, po którym car zniósł ostatecznie konstytucję.

I Rzeczpospolita Brak zmian ustrojowych w Rzeczypospolitej w wiekach XVII i XVIII doprowadził do wielu patologii politycznych. Sprawnie funkcjonujące w XVI wieku państwo polskie tymi samymi prawami próbowało rządzić się przez kolejne dwa stulecia. O ile w wieku XVI żaden poseł nieodważyłby się zerwać Sejmu w imię własnych racji, o tyle już sto lat później użycie liberum veto było praktyką powszechną. Większość szlachecka przywiązana do swoich praw broniła własnych wolności, mimo iż osłabiały one pozycję Rzeczypospolitej jako całościowego organizmu państwowego. Ustrój demokracji szlacheckiej od drugiej połowy XVII wieku tworzył w praktyce oligarchię magnacką. Rzesze szlachty głosowały na sejmikach ziemskich i w czasie wolnej elekcji zgodnie z wolą swoich patronów – magnatów, ci zaś rozgrywali pomiędzy sobą własną politykę. W ten sposób dochodziło powoli do rozkładu Rzeczypospolitej. W XVIII wieku Rzeczpospolita trwała nadal przy demokracji szlacheckiej, podczas gdy Prusy, Austria i Rosja budowały ustrój despotyzmu oświeconego. Istota reform, jakie wprowadzono w tych państwach, polegała

Konstytucje niepodległej Polski – II Rzeczpospolita Minęło 127 lat od ustanowienia Konstytucji 3 Maja do odzyskania niepodległości przez państwo polskie. Odrodzona w 1918 roku Rzeczpospolita zasadniczo wypracowała dwie konstytucje: marcową z roku 1921 i kwietniową z roku 1935. Konstytucja marcowa z 1921roku Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i po krótkich doświadczeniach rządów Naczelnika Państwa, którego kompetencje określała tzw. mała konstytucja z 1919 roku, przeciwnicy Piłsudskiego przygotowali ustawę zasadniczą ograniczającą rolę prezydenta. Spodziewając się, że prezydentem zostanie wybrany właśnie Józef Piłsudski, endecja sprowadziła urząd głowy państwa w konstytucji marcowej do roli reprezentacyjnej. Wprowadzono rządy parlamentarno-gabinetowe. Władza ustawodawcza była

Jan Matejko „Konstytucja 3 Maja 1791 roku”

nadrzędna wobec wykonawczej i w pewnym zakresie wobec sądowniczej. Wszystkie trzy władze określano organami Narodu, do którego należeć miała władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej. Dlaczego? Bowiem ustrojodawca oparł się na stanowisku doktryny francuskiej, uznającej naród za podmiotowość polityczną wszystkich obywateli państwa, bez względu na ich przynależność etniczną. Oczywiście naród nie sprawował władzy sam, lecz za pośrednictwem specjalnych organów, zbudowanych zgodnie z monteskiuszowską koncepcją trójpodziału władzy. Konstytucja marcowa była pierwszą „pełną” ustawą zasadniczą RP po odrodzeniu niepodległego państwa polskiego. Konstytucja kwietniowa z 1935 roku Po wprowadzonej w 1926 noweli sierpniowej – po zamachu majowym – Konstytucja marcowa przetrwała do roku 1935. Sanacja dążyła do zmiany konstytucji. Sprawa ta nabierała coraz większego znaczenia, w miarę jak coraz starszy i bardziej schorowany stawał się Józef Piłsudski. Napotykano jednak na przeszkody ze strony wciąż silnej opozycji. W tym czasie w najbliższym sąsiedztwie Polski wyrosły dwa silne państwa totalitarne: nazistowskie Niemcy i Związek Sowiecki. W wielu innych państwach panowała dyktatura lub rządy autorytarne – we Włoszech, na Węgrzech i na Litwie. W tej niebezpiecznej sytuacji politycznej również Polska wzmocniła rolę prezydenta. Konstytucja kwietniowa z 1935 roku dawała głowie państwa niemal nieograniczoną władzę. Jednak przeciwnicy sanacji przekonani, że bronią demokracji, okrzyknęli konstytucję faszystowską i sprzeciwiali się jej uchwaleniu, a później obowiązywaniu. W Konstytucji kwietniowej – inaczej niż w Konstytucji marcowej – fundamentem władzy stawało się państwo, a nie naród. W odróżnieniu też od jej poprzedniczki, konstytucja faworyzowała władzę wykonawczą z prezydentem na czele. Sposób jego wybierania trudno byłoby określić jako w pełni demokratyczny. Wybory prezydenckie miały być w pewnym stopniu z góry ustawiane przez obóz rządzący. Prerogatywy prezydenta, zarówno w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej, były ogromne. Przyszłość pokazała jednak, że zabrakło Polaka, który sprostałby wynikającej z tych szerokich uprawnień odpowiedzialności „przed Bogiem i historią”. Konstytucję


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

35

wieckim. Nie podjęła problemów pozostania wielu obywateli poza jej obecnymi granicami, wywłaszczenia mienia, odbierania obywatelstwa i wielu innych.

O wsPółdecydOwaNIe ObywateLI w życIu POLItyczNym Państwa POLskIegO NaLeży I waRtO waLczyć. NOweLIzacja kONstytucjI RP jest sPRawą OLbRzymIej wagI – właśNIe teRaz – w XXI stuLecIu I PO stu Latach Od OdzyskaNIa NIePOdLegłOścI.

kwietniową uszyto na miarę geniusza i odpowiedzialnego męża stanu. Konstytucja ta konstruowała bowiem władzę w tym mniemaniu, że obejmie ją Piłsudski. Niestety, takiej osobowości II Rzeczypospolitej w jej ostatnich latach zabrakło. Konstytucja Kwietniowa okazała się za to przydatnym instrumentem kontynuacji polskiej państwowości w 1939 roku, kiedy to po wrześniowej klęsce najwyższe władze Rzeczypospolitej z prezydentem Mościckim na czele zostały internowane w Rumunii. Wtedy to prezydent skorzystał z prerogatywy wyznaczania swego następcy. Ułatwiło to powołanie Rządu Rzeczypospolitej na Uchodźstwie.

Polska Rzeczpospolita Ludowa Konstytucja PRL z 1952 roku Po II wojnie światowej krytykę Konstytucji Kwietniowej chętnie wykorzystali polscy komuniści, utrzymując pod koniec wojny, że rząd polski w Londynie opiera się na konstytucji faszystowskiej i nie ma prawa reprezentowania narodu. Tylko oni – opierając się na Konstytucji Marcowej – mieli prowadzić naród do demokracji i szczęścia. Ustawa zasadnicza PRL powstała w okresie, gdy polska suwerenność praktycznie nie istniała. Konstytucja PRL została narzucona przez stalinowski dyktat. Dość ponurą anegdotę stanowi fakt, że projekt został przedstawiony Stalinowi do osobistej akceptacji. Zachowały się naniesione jego ręką poprawki. Praktycznie konstytucja

została opracowana według wzorów sowieckich, pozwalających w praktyce na jej dowolną interpretację. Konstytucja PRL, ze zmianami wprowadzonymi w 1989 roku, w wielu swoich zapisach przetrwała aż do pierwszych lat III Rzeczypospolitej. W części dotyczącej stosunków między władzą wykonawczą a ustawodawczą, a także samorządu terytorialnego została zastąpiona tzw. Małą Konstytucją z 1992 roku.

III Rzeczpospolita Konstytucja III RP z 1997 roku Trzeba było niemal dekady, by suwerenne państwo polskie doczekało się konstytucji opracowanej samodzielnie. Prace nad nową konstytucją opóźniło dwukrotne rozwiązanie parlamentu. W 1997 roku, pod koniec kadencji rządów socjaldemokracji, koalicja SLD i PSL przyspieszyła prace nad uchwaleniem nowej konstytucji. Moment legislacyjny był wymarzony, bowiem od grudnia 1995 roku urząd prezydenta sprawował lider SLD Aleksander Kwaśniewski. Niemniej od 1992 roku działała Komisja Konstytucyjna, do której wpłynęło aż osiem projektów konstytucji. W tym czasie ruch „Solidarność” przygotował własny projekt ustawy zasadniczej. Pod projektem obywatelskim zebrano dwa miliony podpisów, jednak projekt nie został dopuszczony do wyboru w referendum spośród dwóch projektów konstytucji. Ostateczny kształt ustawy zasadniczej okazał się kompromisowy i był efektem gry politycznej. 2 kwietnia 1997 roku projekt konstytucji został uchwalony przez Zgromadzenie Narodowe. Obywateli w referendum zapytano tylko o projekt konstytucji przyjęty przez ówczesną lewicową większość parlamentarną. W referendum wzięło udział zaledwie 43 proc. obywateli. Z tej liczby tylko 53 proc. opowiedziało się za przyjęciem konstytucji. Było to niespełna 6,5 mln uprawnionych do głosowania. Trudno zatem jest powiedzieć, że konstytucja odzwierciedla poglądy przeważającej większości obywateli na państwo. Ustawa zasadnicza nie rozwiązywała wielu trudności. Wprowadziła wiele niejasności prawnych i legislacyjnych. Nie ustosunkowywała się do kwestii braku suwerenności w okresie PRL, aparatu represyjnego czy współpracy wielu agend państwowych ze Związkiem So-

Nowa Konstytucja Historia nauczyła nas, że konstytucja Polski winna odpowiadać swoim czasom. Konstytucja, pisana na miarę Polski XXI wieku, wymaga poważnych zmian. Prezydent RP zakładał, ze to naród w zapowiadanym referendum będzie oceniał nowy kierunek, jaki zostanie zaproponowany. Konstytucja nie tylko powinna chronić prawa jednostki, ale również całego państwa. Powinna dać instrumenty prawne do prowadzenia własnej suwerennej polityki i zachowania bezpieczeństwa oraz współdecydowania obywateli o losie państwa. Dobra konstytucja usprawniająca państwo i zapewniająca pomyślność obywatelom musi służyć przyszłości; referendum mogłoby włączyć społeczeństwo w tworzenie konstytucji od początku prac nad jej projektem. Cykl debat dotyczący kierunków zmian w konstytucji przyniósł – mimo że referendum nie dojszło do skutku – dość obfity materiał. Dotyczy on między innymi możliwości inicjowania ogólnokrajowego referendum zatwierdzającego ustawy, które dotyczyłyby materii konstytucyjnej, np. w sprawie zmiany waluty, systemu rent i emerytur, oświaty, publicznego szkolnictwa wyższego czy systemu ochrony zdrowia. Prezydent Andrzej Duda zaznaczył, że celem kampanii na rzecz nowej konstytucji jest pokazanie Polakom, że ich los znajduje się w ich rękach. „W roku obchodów 100. rocznicy odzyskania niepodległości powinniśmy mieć szczególne poczucie, że możemy w sposób w pełni suwerenny – jako naród, jako społeczeństwo – kształtować przyszłość swoją i naszej Ojczyzny”. Ja dopowiem: kształtować nie tylko do momentu powstania nowej konstytucji, ale również w przyszłości, nie tylko w okresie kampanii wyborczych , ale również w okresie pomiędzy kampaniami. Aktywnie i odpowiedzialnie. Istotne jest, jak w znowelizowanej ustawie zasadniczej powinien zostać ukonstytuowany wpływ obywateli na proces decyzyjny w państwie polskim. I tu otwiera się szansa na wprowadzenie do konstytucji zapisów dotyczących wiążącego referendum, jako decyzyjnej formy wyrażania woli obywateli i kontroli społecznej oraz praktyki inicjatywy obywatelskiej – generującej referendum.

Namiastki demokracji bezpośredniej Aktualnie w polskim systemie ustrojowym rysuje się istotne napięcie między dwoma rodzajami demokracji – parlamentarną (pośrednią) i oddolną (bezpośrednią), przy czym mechanizmy i instrumenty demokracji parlamentarnej zajmują w nim pierwszoplanowe miejsce, a oddolnej jedynie pomocnicze i raczej symboliczne. Namiastkami instrumentów demokracji bezpośredniej w Polsce są głównie referenda lokalne w sprawie odwołania organów samorządu terytorialnego, referenda ogólnokrajowe w najważniejszych sprawach ustrojowych oraz obywatelska inicjatywa ustawodawcza. Nie ma jednak w Polsce powszechnej – podkreślam: powszechnej – tradycji podejmowania decyzji w ramach referendum. Praktycznie wszystkie ważne decyzje podejmowane są ostatecznie przez rząd i parlament. Referendum w ważnych sprawach dla Polski organizują obecnie Sejm i Prezydent za zgodą Senatu, natomiast obywatele służą jedynie do poparcia lub odrzucenia kwestii poddanej w referendum, które w praktyce ma charakter opiniotwórczy, szczególnie gdy frekwencja nie przekroczy 50 proc. g28


36 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

CiĄg dalszy ze str. 35

Następną namiastką formy demokracji bezpośredniej w Polsce jest obywatelska inicjatywa ustawodawcza, która jednak nie generuje automatycznie referendum. Poza tym, ze względu na skomplikowany tryb wnoszenia inicjatywy ustawodawczej i krótki termin zbierania podpisów, niewiele projektów ustaw przygotowanych przez obywateli jest składanych w Sejmie. W porównaniu ze Szwajcarią, taka inicjatywa musiałaby być przegłosowana w

referendum, czyli Sejm nie miałby możliwości zablokowania danego tematu. Jak z powyższego wynika, trudno w tych warunkach mówić w Polsce o wiążących dla władzy oddolnych formach kierowania państwem. Artykuły 4, 118 i 125 konstytucji Warto się przyjrzeć bliżej zapisom konstytucyjnym, dotyczącym formy demokracji oddolnej. Art. 4. ustęp 1 mówi wyraźnie: „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Pol-

skiej należy do Narodu”. Natomiast ustęp 2 odnosi się także do bezpośredniego charakteru procesu decyzyjnego w Polsce: „Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”. Słowo „bezpośrednio” ma tutaj ogromne znaczenie, oznacza bowiem współudział w wykonywaniu władzy przez społeczeństwo, w domyśle chodzi o formę referendum i inicjatywy obywatelskiej. Referendum, które stanowiłoby wiążący wyraz woli społeczeństwa i inicjatywę obywatelską, która powinna posiadać charakter innowacyjny i kreujący, a więc instrumenty umożliwiający obywatelom skuteczne przeforsowanie ważnych społecznych kwestii. Właśnie art. 4 jest szansą i podstawą do wprowadzenia w Polsce elementów i form demokracji bezpośredniej i to nie symbolicznych i pomocniczych, lecz efektywnych i funkcjonalnych. Aktualna Konstytucja RP zawiera zapis na temat ogólnokrajowego referendum. Chodzi mi dokładnie o artykuł 125, ust. 1, który umożliwia przeprowadzenie referendum w sprawach istotnych dla państwa polskiego. W domyśle zakładam, że art. 125 opiera się na wymienionym uprzednio art. 4. Aby umożliwić suwerenowi czyli społeczeństwu polskiemu efektywny udział w sprawowaniu władzy, należałoby zmienić art. 125 aktualnej konstytucji, który – mówiąc otwarcie – w obecnej formie nie spełnia norm demokracji bezpośredniej i nie „oddaje” kompetencji władczych obywatelom. W kwestii fakultatywnego referendum, organizowanego przez Sejm oraz Prezydenta za zgodą Senatu, należy odpowiedzieć na następujące konkretne pytania: w jakich sprawach o szczególnym znaczeniu powinno być przeprowadzane wiążące – podkreślam: wiążące – referendum? oraz: czy konieczna jest frekwencja 50 proc. obywateli w głosowaniu referendalnym? Natomiast kwestiami do uzgodnienia dotyczącymi inicjatywy obywatelskiej, o której mowa w art. 118 Konstytucji RP, są szczegóły istotnej wagi dotyczące realistycznej liczby obywateli postulujących projekt nowej ustawy i realistycznego terminu, w jakim komitet inicjatywny winien zebrać podpisy. Oprócz tego, zgodnie z zasadami demokracji oddolnej, każda inicjatywa ustawodawcza powinna zostać ostatecznie przegłosowana w referendum ogólnokrajowym. W Polsce proces dialogu obywatelskiego powinien być związany z właściwą realizacją obywatelskiej reprezentacji poprzez pełną realizację biernego prawa wyborczego – czyli prawa do kandydowania dla wszystkich na równych zasadach, tj. zarówno dla kandydatów niezależnych , jak i członków partii – oraz poprzez obywatelską kontrolę i jawność wszystkich elementów procesu wyborczego. Należy tu ponownie nawiązać do słów prezydenta Andrzeja Dudy, który w swoim wystąpieniu 3 maja br. stwierdził: „Mówiłem, że trzeba mieć zaufanie do mądrości ludzi, do mądrości społeczeństwa. Ja chcę się do tej społecznej mądrości odwołać, chcę się odwołać do waszej, do państwa odpowiedzialności za sprawy kraju, za naszą wspólną Rzeczpospolitą”. O współdecydowanie obywateli w życiu politycznym państwa polskiego należy i warto walczyć. Nie chodzi o to, aby z Polski zrobić drugą Szwajcarię, lecz o zwiększenie partycypacji obywateli przy podejmowaniu ważnych decyzji na szczeblach władzy lokalnej i państwowej. To przecież obywatele najlepiej znają swoje potrzeby i bolączki. Nowelizacja Konstytucji RP jest sprawą olbrzymiej wagi – właśnie teraz – w XXI stuleciu i po 100 latach od odzyskania niepodległości przez naszą Ojczyznę. Profesor Mirosław Matyja jest wykładowcą Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Artykuł jest skróconą wersją wykładu inaugurującego nowy rok akademicki PUNO. Uroczystość odbyła się 12 października w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie.


pianista wśród gejzerów Marek Baterowicz

N

owa Zelandia jest ziemią cudów natury, a przypomina o tym nawet tytuł rewelacyjnej książki „Ignacy Jan Paderewski. A Pianist amidst the Geysers” (Auckland, Quo Vadis Publications 2018) pióra Jacka Romana Dreckiego. Chodzi tu o słynne gejzery w regionie Rotorua, które Paderewski zwiedził podczas swoich artystycznych tournée w Nowej Zelandii. Nasz genialny pianista koncertował bowiem dwukrotnie na obu wyspach, o czym nieraz się zapomina wobec skali jego pianistycznych triumfów w Europie, Ameryce i Australii. Pomysł wydania książki o jego dwóch wizytach na wyspach jezior i wulkanów jest naprawdę więcej niż szczęśliwy, zwłaszcza w 100-lecie odzyskania Niepodległości po rozbiorach, jako że Paderewski przyczynił się ogromnie do powrotu Polski na mapę świata. Jednocześnie opis jego koncertów w Nowej Zelandii, opatrzony fotografiami miejsc, pejzaży, osób i programów oddaje nastrój tamtych czasów. Realizacja tego genialnego pomysłu jest ponadto na poziomie uniwersyteckim, oparta o zbiory bibliotek nowozelandzkich, archiwa i muzea w Warszawie czy Uniwersytetu Jagiellońskiego, także o długą listę książek i innych źródeł, jak czasopisma, magazyny oraz internet. Liczne przypisy i indeks osobowy świadczą o trosce autora, by książka stała się wygodnym przewodnikiem po opisywanej epoce, którą przedstawił nam z pietyzmem wobec odeszłych pokoleń i oczywiście wobec Paderewskiego, uwielbianego przez melomanów i cenionego przez innych muzyków. Camille Saint-Saens mówił o nim, że Paderewski jest geniuszem, który przypadkiem gra też na fortepianie (str. 157). W superlatywach wyrażał się o nim i Artur Rubinstein. Drecki wspomina też świadectwo artysty Edwarda Burne-Jonesa, który w roku 1890 spotkał Paderewskiego na ulicy Londynu i – zauroczony grzywą rudych włosów – wziął go za... archanioła! Po bliższym poznaniu zrobił słynny rysunek pianisty (jego reprodukcja na str. 8 książki). Bez przesady można zatem powiedzieć, że Jacek Roman Drecki napisał książkę dla archanioła fortepianu. W tej narracji ożyła jakby epoka naszego wirtuoza, a reprodukcje zdjęć z tamtych lat, na których widzimy Paderewskiego w różnych okresach życia, także gubernatora Nowej Zelandii czy jej ówczesnego premiera, impresariów pianisty, wreszcie samego mistrza w towarzystwie Maorysów, z którymi się zaprzyjaźnił podczas wakacji w Rotorua, wśród gejzerów, co właśnie posłużyło za tytuł książki. Są i reprodukcje krajobrazów Nowej Zelandii, gejzerów czy hoteli, gdzie zatrzymywał się archanioł fortepianu. W relacjach z jego koncertowych tournée autor nie pominął osób towarzyszących Paderewskiemu i jego żonie w podróżach, a było to dość liczne grono, jak sekretarz William Adlington, przyjaciel i osobisty lekarz Marcin Ratyński, służący Marcel, pokojówka żony i wreszcie organizator koncertów na terenie Australii i Nowej Zelandii, John Lemmone, znany też jako wybitny flecista. Nie pominięto i stroiciela, pana Cutlera, fortepianów Erarda zabranych na tournée przez Paderewskiego w roku 1904. Natomiast podczas koncertów w roku 1927 mistrz korzystał z instrumentów Steinwaya.

Nie zdołamy wymienić tu wszystkich osobistości (oraz anegdot z nimi związanych!), wypada zostawić coś czytelnikom, którzy sięgną po tę wspaniałą książkę. Wydaną starannie w twardej oprawie i pięknej szacie graficznej, z elegancką obwolutą. Respekt budzi też przemyślna konstrukcja całości poczynając od wstępu autora, po którym dwie mapy Nowej Zelandii ukazują trasy i miejsca koncertów oraz daty przybycia parowcem z Sydney oraz odjazdów. Z kolei w apendiksie w zakończeniu książki czytelnik znajdzie daty i miejsca koncertów oraz informacje o jego wakacjach w Rotorua (listopad 1904), a także zarys biografii, dwa rymowane utwory pióra entuzjastów talentu Paderewskiego oraz impresje farmera w gazecie „Otago Witness”, a trzeba pamiętać, że w roku 1904 podróż z odległych farm do Auckland czy Wellington zajmowała kilka dni. Sława naszego wirtuoza była tu magnesem, a dowcipna reklama w nowozelandzkich gazetach zrobiła swoje: obok „perfect tea” reklamowanej w „Otago Daily Times” zamieszczono podobiznę Paderewskiego z dopiskiem – „a perfect pianist”! (str. 18). Autor oddaje z dużą wrażliwością atmosferę tych tournée, obok walki o bilety opisuje też duchowe przeżycia melomanów, wiwatujących na cześć Mistrza i domagających się bisów. Nastrój tych koncertów był szczególny, bo Paderewski niejako celebrował każdy ton i nigdy nie zamierzał olśniewać tylko techniką, ale głęboką interpretacją. Był przecież i kompozytorem, a dopiero potem pianistą, jak zauważył Saint-Saens. Dostrzeżono to i w recenzji w „New Zealand Herald” (1.09.1904) nazywając go „poetą fortepianu”. Podkreślano też, że Paderewski gra Bacha czy Beethovena z taką swobodą, jakby to były jego własne utwory. Niekiedy grał wyłącznie Chopina. Autor cytuje też recenzje z Londynu czy Nowego Jorku (str. 40), zatem książka ma wymiar planetarny. Reprodukcje programów koncertowych, sal oraz instrumentów ukazują muzyczne universum Paderewskiego, któremu cześć okazywali nie tylko recenzenci. Oto gubernator Nowej Zelandii zapraszał go nieraz do swej rezydencji, a premier R. J. Seddon odwiedził Mistrza w Empire Hotel w Wellington, z czym wiąże się zabawna anegdota (str. 49). Wypada wspomnieć, że w roku 1927 Paderewski dał koncert na rzecz nowozelandzkich ofiar I wojny światowej, a w czasie tego pobytu dziękował Nowozelandczykom za udział w koalicji, która przyczyniła się do odzyskania przez Polskę niepodległości. Weterani I wojny światowej uhonorowali go złotym medalem i dożywotnim członkostwem stowarzyszenia. Oba tournée Paderewskiego w Nowej Zelandii podniosły szacunek dla Polaków, zbliżyły oba narody, co z końcem II wojny światowej zaowocowało przyjęciem przez rząd nowozelandzki setek polskich dzieci ocalonych z Sybiru. Z każdej strony książki Dreckiego bije szczery afekt dla naszego wielkiego muzyka i chyba intencją było to, aby przedstawić go ponownie światu nie tylko jako artystę, ale wielkiego patriotę i szlachetnego człowieka. Paderewski złożył tego liczne dowody, traktował wszystkich z kurtuazją, miał gest. W roku 1904 odkrył w Nowej Zelandii dwóch utalentowanych chłopców, którzy dzięki jego rekomendacji dostali się na studia w Europie i zostali znanymi pianistami (str. 131-132). Niejako „pozamuzyczny” jest rozdział czwarty książki (Paderewski – the Tourist), w nim czytamy jak – za podszeptem impresaria Lemmone’a – Mistrz po dwóch koncertach w Auckland ruszył do Wellington przez krainę gejzerów. Spędził tam kilka dni zwiedzając okolice, korzystając z termalnych kąpieli. Zaprzyjaźnił się z Maorysami, był autentycznie zafascynowany ich historią, kulturą i tań-

Ignacy Paderewski, rys. Edwarda Burne-Jonesa

Z każdej strony książki bije sZcZery afekt dla nasZego wielkiego muZyka i chyba intencją było to, aby prZedstawić go ponownie światu nie tylko jako artystę, ale wielkiego patriotę i sZlachetnego cZłowieka.

cami. Dał też prywatny koncert w domu Maggie Papakura, przewodniczki Paderewskiego i jego żony,. Gdy jechali dalej do Wellington, czekała ich – 8 września – niezwykle zimna noc w Tarawera Hotel, uszkodzonym przez trzęsienie ziemi, gdzie nie dało się nawet przyrządzić herbaty. Jak zanotował potem Paderewski, życie uratowała im butelka brandy, bo brakowało nawet koców. W końcu stanęli w Wellington i Mistrz kontynuował tournée po Nowej Zelandii, a oczarowany ziemią Maorysów wrócił do Rotorua w listopadzie 1904 roku, po koncertach na Tasmanii i w Australii. Tym razem zatrzymał się w krainie gejzerów ponad dwa tygodnie, został chyba najsłynniejszym kuracjuszem termalnych basenów, choć Rudyard Kipling odwiedził Rotorua wcześniej (1891). Obaj panowie poznali się w roku 1915 i wspominali nowozelandzkie gejzery, a Kipling został członkiem Komitetu Pomocy dla Polskich Ofiar Wojny, założonego oczywiście przez Paderewskiego. Wakacje w Rotorua pozostały na zawsze w pamięci Mistrza, który przechowywał w swoim archiwum album z 59 fotografiami tych pięknych dni. A wszystko to przypomniał nam Jacek R. Drecki, emigrant osiadły od 30 lat w Auckland, oddany polskości a zarazem oczarowany Nową Zelandią, podobnie jak i Paderewski, ceniący krajobrazy oby wysp, a zwłaszcza gór, z czym może wiążą się jego studia geomorfologii na Uniwersytecie Warszawskim. Jego książka to hołd złożony Paderewskiemu i Nowej Zelandii, w 100-lecie odzyskania naszej Niepodległości. Zrobił to pięknie, w tej recenzji nie dało się oddać wszystkich zalet dzieła. Książkę tę można nabyć poprzez stronę quovadispublications.net. A na koniec prośba do autora – czy mógłby też opracować podobne dzieło o koncertach Paderewskiego w Australii i na Tasmanii?


listę projektów proponował krakowski MOCAK: Uwolnieni szaleńcy..., Scenki obsesyjne, Grenzsituatione”, Nonsensowne technologie, Gender w sztuce, If You Shoot One of Them, Zbrodnia w sztuce oraz The Art of Killing. W programie wystawienniczym tej placówki zwraca uwagę promocja przemocy i zachowań kryminogennych, a ostatni tytuł trafnie recenzuje „sztukę zabijania” uprawianą w muzeum na krakowskim Zabłociu – sztukę zabijania sztuki i przy okazji wrażliwości widza. Podsumujmy obraz, który wyłania się z tego przeglądu: nieskończona liczba małp, samolubni horsefuckersi, bestie oraz uwolnieni szaleńcy organizują wyprawę zmór, podczas której, wzbijając kurz/dust i brodząc w kompoście, uprawiają kanibalizm, seks (szorstko) i rock&roll oraz praktykują sztukę zabijania z uwzględnieniem wyrywania serc i ogryzania kości wszystkich ludzi. Czy to wizja najbliższej przyszłości, czy może zrealizowany sen Gramsciego i Adorna?

Estetyczne doświadczenie likwidacji sensu

Leonardo da Vinci, Portret muzyka

Przerwana egzekucja ostatnich latach w najważniejszych galeriach sztuki współczesnej, by uświadomić sobie, że szuka się tam wszystkiego, tylko nie piękna właśnie.

Marcin Kołpanowicz

L

atem tego roku w Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu miała miejsce wystawa zbiorowa pod tytułem „W poszukiwaniu piękna”. Ponieważ miałem zaszczyt w niej uczestniczyć, nie będę jej tutaj recenzował, chciałbym natomiast wyrazić wdzięczność organizatorom pokazu za ryzyko podjęcia w dzisiejszych czasach tematu piękna. W naszej rzeczywistości wystawienniczej to rzadkość – wystarczy rzut oka na tytuły wystaw prezentowanych w

Bydło w Zachęcie By nie być gołosłownym, przytaczam wybrane na chybił trafił tytuły wystaw prezentowanych w ostatnich latach w warszawskiej Zachęcie: Bydło, Poza zasadą przyjemności, Chwasty, Historia wyrwanego serca, Kanibalizm? O zawłaszczeniach w sztuce, Corpus, Szorstko, Bestia, Zamach. Nie lepiej prezentuje się oferta Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie: Sposoby niewidzenia, Kompost, Pornografia późnej polskości, Utrata równowagi, I wtedy okazało się że umarłem, Błądzenie, Rozdroże, Nieskończona liczba małp, Horsefuckers, Wyprawa zmór, Seks, lecznicze, rock&roll, Samolub. Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu nie mogło być gorsze, więc w tym samym czasie pokazywano tam: Kości wszystkich ludzi, Epidemic, Kuźnię oraz prezentację pod tytułem, który mógłby służyć za motto większości pozostałych wystaw: Foty pstrykam stopą i dorabiam filozofię. Jak zwykle najbardziej hardcorową

Włoski marksista Antonio Gramsci zalecał szermierzom postępu tzw. długi marsz przez instytucje, czyli przejmowanie i opanowywanie szkół, uniwersytetów, muzeów, galerii i mediów po to, by niezauważalnie podmieniać znaczenia podstawowych kategorii kultury europejskiej na ich zaprzeczenia. Bez tej rewolucji mentalnej, twierdził socjalista z Sardynii, nie uda się przeprowadzić rewolucji właściwej. Nic dziwnego, że dla następców Gramsciego, realizujących jego testament, piękno jest zagrożeniem i przeszkodą, która utrudnia zaprowadzenie nowych porządków. Działające w obszarze kultury „czerwone brygady” ochoczo podjęły się zadania rugowania, usuwania z pola widzenia piękna i zastępowania go w galeriach brzydotą, sprzecznością, dysonansem, szokiem, „ruiną”, „błędem”, czyli wartościami, które na piedestale postawił inny prorok postępu, Teodor W. Adorno, przedstawiciel neomarksistowskiej szkoły frankfurckiej, najbardziej wpływowy, obok Heidegera i Gadamera, dwudziestowieczny estetyk i teoretyk sztuki. Charakterystyczna dla Adorna nowomowa obfituje w potworki frazeologiczne w rodzaju: „dialektyka negatywna”, „majstersztyk regresji, który potwierdza likwidację osobowości” czy „estetyczne doświadczenie likwidacji sensu”. Swoje poglądy formułował prorok postmodernizmu w typowych dla tego nurtu mętnych frazach: „Rozumieć ją [sztukę – M.K.], może znaczyć tylko jedno: zrozumieć jej niezrozumiałość, zrekonstruować sens tego, że nie ma ona żadnego”; „Ów moment w dziele sztuki, dzięki któremu wykracza ono poza rzeczywistość [...] nie polega na osiągniętej harmonii, na problematycznej jedności formy i treści, strony wewnętrznej i zewnętrznej, jednostki i społeczeństwa, ale na tym, co ukazuje rozdarcie”; „Rozsadzenie sensu metafizycznego, który jako jedyny mógłby gwarantować estetyczną jedność i spójność sensu, nakazuje rozkruszenie jej z taką koniecznością i surowością, która w niczym nie ustępuje surowości tradycyjnego kanonu”; „Integralne dzieło sztuki jest to dzieło sztuki absolutnie bezsensowne”; „To, co prawdziwe, jest nie osłonięte w poznaniu dyskursywnym, ale za to ono go nie ma; poznanie, którym jest sztuka, ma je, ale jako coś, co jest z nim niewspółmierne”.

Pluton egzekucyjny Nie torturujmy się więcej podążaniem za meandrami myśli Adorna, bo to, co w nich prawdziwe, jest tym, czego w nich nie ma, zaś ich sens ma coś, co jest absolutnie bezsensowne – by sparafrazować stylistykę frankfur-


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

ckiego myśliciela. Ta stylistyka stała się, notabene, znakiem rozpoznawczym współczesnych adoratorów Adorna – żargonem podstarzałych children of the revolution, neomarksistów, postmodernistów i kuratorów centrów sztuki nowoczesnej. Najważniejszym postulatem wypływającym z elukubracji Adorna jest to, że sztuka ma rozsadzać zastane formy społeczne, wprowadzając chaos, dysonans i bezsens. Skoro piękno ze swej istoty przeciwstawia się tym zjawiskom, wniosek, jaki należało wyciągnąć, był prosty i został właściwie zrozumiany: piękno należy skazać na karę główną i egzekucję wykonać. „W poszukiwaniu piętna?” – byłoby frapujące. „W poszukiwaniu piekła?” – daj Panie Boże! Ale kto dzisiaj szuka, przepraszam za wyrażenie, „piękna”?! W wielu filmach przygodowych i historycznych pojawia się dramatyczna scena: pluton egzekucyjny podnosi lufy w stronę skazańca, padają kolejne komendy, gdy nagle na spienionym koniu wpada posłaniec i wręcza dowódcy plutonu akt ułaskawienia. Dziś wyrok śmierci został wydany na piękno. Współczesnymi członkami plutonu egzekucyjnego są kuratorzy centrów sztuki nowoczesnej, którzy swymi kolejnymi projektami wystawienniczymi oddają w jego stronę niecelne na szczęście salwy; wystawy takie jak ta, w Muzeum im. Jacka Malczewskiego, dowodzące, że piękno żyje i wciąż zachwyca, niby ów posłaniec anulują wydany wyrok, zatrzymują egzekucję.

Najwspanialszy obraz wszechczasów Dlaczego piękno jest tak niebezpieczne? Nigdy dość przypominania, że stanowi ono element klasycznej triady – prawdy, dobra i piękna, które uważane są również za atrybuty Boga. O ile z prawdą można się rozprawić filozoficznym zagadywaniem, dialektycznym nicowaniem i głoszeniem równorzędności wielu prawd, zaś od dobra łatwo niedoskonałe stworzenia ludzkie odwieść, przekonu-

jąc je, że przestrzeganie Dekalogu jest dobre, ale dla frajerów, a ludzie nowocześni powinni skupić się na realizacji siebie, o tyle piękno oddziałuje tak bezpośrednio, porusza tak bezdyskusyjnie, zachwyca tak jednoznacznie, że stanowi śmiertelne zagrożenie dla osobistych nieprzyjaciół Pana Boga i piewców relatywizmu. Piękno przekonuje bez dowodzenia, przemawia z oczywistością aksjomatu. Piękno przyciąga jak magnes – świadczą o tym miliony widzów co rok przemierzających w muzeach sale z dawnym malarstwem lub ściągające z całego świata na monograficzne wystawy Leonarda, Vermeera czy Caravaggia. Amerykański pisarz Mike Aquilina zapytuje w jednej ze swych książek: „Jaki jest najwspanialszy obraz wszechczasów? Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci? Czy freski Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej? A rzeźba? Dawid Michała Anioła? Czy jego Pieta?” Trudno nie zauważyć pewnej tendencji. Kiedy myślimy o sztuce przez wielkie „S”, od razu przychodzą nam do głowy dzieła stworzone przez artystów, których inspirował i wspierał Kościół. Istotnie, przez kilkaset lat twórcy pracujący w kręgu cywilizacji łacińskiej, pod patronatem kardynałów i papieży, stworzyli galerię najwybitniejszych arcydzieł sztuki światowej, a zarazem wypracowali pewien kanon piękna. Podejmując zdobycze antyku, rozszerzyli, wzbogacili i udoskonalili jego idiom plastyczny, tworząc jedyny w swoim rodzaju fenomen kulturowo-estetyczny, który Waldemar Łysiak nazwał „Malarstwem Białego Człowieka” (i znakomicie przeanalizował w swym ośmiotomowym opus magnum pod tym właśnie tytułem). Jednym z głównych wyróżników tego malarstwa jest szeroko rozumiany realizm, ale przecież trudno się dziwić, że teologia Kościoła katolickiego wyraziła się najtrafniej w realistycznym języku form. Arystotelejski realizm św. Tomasza z Akwinu na długie wieki stał się oficjalną filozofią Kościoła i znalazł odzwierciedlenie w malarskim realizmie artystów, którzy przedstawiali sceny biblijne i historie świętych. Kapitalne odkrycie twórców europej-

Uchwycone migawki życia Działające w Londynie Koło Lwowian zorganizowało 27 października, jak co roku (za każdym razem z coraz większym sukcesem), Wieczór Przyjaciół Lwowa. W tym czasie w Galerii POSK-u miała miejsce wystawa artysty, a także wykładowcy akademickiego z Ukrainy, Wasyla Dutki, który świadomie nawiązuje do patriotyczneno-ludowego malarstwa Młodej Polski. Sztuka Wasyla Dutki ujmuje realnością dosłownego przekazu. Artysta w sposób doskonały oddaje obyczjowość kultury huculskiej. Uchwycenie nastroju lwowskiej opery (mam tu na myśli atmosferę panującą tam właśnie, wieczorem na dziedzińcu, na zewnątrz samego gmachu) to kolejny przykład kunsztu tego artysty. Takie przeniesienie nas w czasie i przestrzeni to pełna uroku magia malarstwa. Celował w niej zresztą chociażby Canaletto. W przypadku bezpretensjonalnych przedstawień Wasyla Dutki, koncentrować się możemy na przekazie, którego nie przysłania przesyt formy ani treści. „Wesel huculskie’’ to jakby bajka w osnowie różnorakich kolorów. Znakomity jest też obraz „Święto Jordanu w Krzyworównie”. Znów bezbłędne uchwycenie tej migawki chwili w całej jej niepowtarzalności. Realizm psychologiczny, będący owocem obserwacji ekspresji poszczególnych postaci to cecha wyróżniająca autora zorganizowanej w POSK-u przez Koło Lwowian wystawy. Andrzej Łapczyński

|39

skich w XV wieku polegało na odtwarzaniu świata w zgodzie z doświadczeniem widzenia (a więc z zachowaniem proporcji, użyciem perspektywy linearnej i powietrznej, światłocienia i koloru lokalnego). Temu postulatowi czysto technicznemu towarzyszyła idea, że takie właśnie (imitatywne i iluzyjne) odtworzenie rzeczywistości może posłużyć do wyrażania czegoś więcej – uczuć, stanów psychicznych i przeżyć duchowych, a wszystko to razem owocowało na różny sposób upostaciowionym pięknem.

Poszukiwacze harmonii i blasku Człowiek intuicyjnie rozpoznaje piękno, kiedy przed nim stanie. Jak jednak może je zdefiniować? Spośród wielu historycznych definicji do mnie osobiście najmocniej przemawia ta najbardziej lakoniczna, podana w IV wieku przez wczesnochrześcijańskiego myśliciela Pseudo-Dionizego Areopagitę. Brzmi ona: Piękno to harmonia i blask. Za krótka? Więc rozszerzam ją tak: harmonia to nie tylko liczba, waga, wzajemny stosunek elementów w kompozycji czy współbrzmienie barw, ale wszystko, co stanowi estetyczny kształt dzieła, a więc także faktura, ekspresja, perfekcja warsztatowa czy pewność ręki artysty. Ale to tylko jeden składnik piękna – drugim jest blask, który pojmuję nie dosłownie, jako świetlistość pigmentów czy światło słoneczne przesączające się przez taflę witraża, ale jako blask duchowy, dobrą energię, metafizyczne światło, boski splendor. Bo bez takiej pozytywnej postawy duchowej artysty nawet najdoskonalsze kompozycyjnie, kolorystycznie i warsztatowo dzieło może być zimne i odstręczające. Zatem poszukiwanie piękna jest dla malarzy zadaniem wciąż aktualnym, a nawet szczególnie ważnym w czasach, kiedy przepustką na salony stają się szpetota, skandal, ostentacyjne chamstwo czy profanacja. Piękno powinno powrócić na należne mu miejsce w galeriach i muzeach. By nie zawłaszczyli ich na dobre uwolnieni szaleńcy, bestie, horsefuckersi i nieskończona liczba małp.


40 | nowy czas |listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Prawnik przy sztaludze

Elżbieta Lewandowska

P

rzeglądam stare katalogi, czytam biogramy i recenzje z wystaw, odkrywam, że przez nasze Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii w ciągu 60 lat istnienia przewinęło się wielu wartościowych ludzi o różnych specjalnościach, zainteresowaniach i niezwykłych życiorysach. Szczególne miejsce w moich wspomnieniach zajmuje pani Halina Sukiennicka (1900-1998), chociaż poznałam ją w okresie kiedy już rzadko brała udział w wystawach z

powodu szybko pogarszającego się wzroku. Pamietam ją jako osobę bardzo inteligentną, elokwentną, o złotym sercu, zawsze gotową do pomocy innym. Wtedy nie wiedziałam, że była prawnikiem z tytułem doktora paryskiej Sorbony i że pomaganie ludziom w różnych życiowych wirażach było jej zawodem, a co najważniejsze – powołaniem. Będąc wytrawnym adwokatem poświęcała się głównie obronom w procesach karnych. Jej mąż Wiktor Sukiennicki był również znanym prawnikiem, a poznali się jeszcze na studiach w Wilnie. Po wojnie Wiktor znalazł się w Londynie, Halina dołączyła do niego w 1947 i od razu rozpoczęła działalność wśród społeczności akademickiej. Znając język angielski dawała wykłady w londyńskiej Szkole Nauk Politycznych i Społecznych. W 1951.podczas konferencji „Sowietyzacja Prawa w Polsce” wygłosiła referat „Zmiany w prawie karnym”. Początek lat 50. ubiegłego wieku stał się przełomowy w jej życiu. Wiktor Sukiennicki wyjechał do Stanów Zjednoczonych i został tam na stałe. Halina zerwała zupełnie z poprzednim życiem, z zawodem prawnika. We wstępie do teki z reprodukcjami swoich obrazów napisała: „W pierwszej części mojego życia byłam prawnikiem’’ i dalej tłumaczy, że zerwała z prawem, bo angielski kodeks prawny różni się od polskiego, a przecież żeby zrozumieć, wyjaśnić i przekonać, trzeba być w samym środku tego systemu.

Prace Haliny Sukiennickiej. U góry: litografia z teki zaty „Black and White’’, 1968; obok: Obok Don Kichot, olej 1972.


Nie wiem, czy te argumenty były przekonujące. Tym bardziej teraz, po wielu latach, trudno jest to ocenić. Jakiś życiowy dramat spowodował, że porzuciła karierę, zrezygnowała ze świetnych zarobków prawnika i wybrała życie malarza. A malarze, jak wiadomo, często żyją w niedostatku. Rozpaczliwie zaczęła szukać nowego celu w życiu, nowych wartości i może innego środowiska i innych ludzi? Jednym słowem jej późniejsze malarstwo było rozprawą ze sobą i ze światem zewnętrznym. Zaczęła chodzić po muzeach i galeriach, spotykać artystów i rozmawiać o sztuce. Jako prawnik myślała racjonalnie i logicznie, uczyła się słuchać swojej podświadomości i wyobraźni. W 1954 roku poznała profesora Mariana BohuszaSzyszkę i w latach 1954-56 uczęszczała do Studium Malarstwa Sztalugowego prowadzonego dla społeczności akademickiej przy Uniwersytecie Stefana Batorego w Londynie. Studiowała też rzemiosło artystyczne (ceramikę) w Hammersmith School. Początkowo te swoje nowe zainteresowania traktowała z przymróżeniem oka, a z czasem bardziej na poważnie, poświęcając coraz więcej czasu na malowanie i czytanie książek o malarstwie. Spędzała dużo czasu na wykładach profesora Bohusza-Szyszki. Charyzma tego świetnego malarza i gawędziarza zrobiła na niej duże wrażenie, a może to było obustronne zafascynowanie i wspólna miłość do dalekiej ziemi wileńskiej. On nauczył ją patrzeć na obrazy i rozumieć współczesną sztukę, ona robiła korekty jego licznych artykułów o sztuce. Zaprzyjaźnili się. W tych trudnych czasach powojennych nie wszyscy radzili sobie z problemami materialnymi. Profesor był bezdomny, pomieszkiwał u różnych przyjaciół, ale nie miał stałego miejsca do pracy i odpoczynku. Dopiero Halina Sukiennicka załatwiła mu mieszkanie i obiady oraz salę wykładową w polskiej YMCA przy 46 Kensington Garden Square. Odtąd studenci-artyści mieli stałą pracownię i miejsce do spotkań. Prelekcje i wykłady odbywały się też w Klubie Orla Białego, w Bibliotece Polskiej, w Domu Kombatanta, ale i w prywatnych domach. Halina często gościła przyjaciół-artystów z Anglii i z kraju. Bywali u niej Stefan Stachowicz, Jadwiga Pietraszewska, Stanisław Frenkiel, Halima Nałęcz, Stasia Kania i wielu innych. W 1958 roku ostatecznie ukształtowało się Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków. Jego prezesem został Tadeusz Koper, a sekretarzem Halina Sukiennicka. To ona podejmowała decyzje, bo Koper szybko wycofał się z funkcji prezesa. Kiedy w 1965 roku Zrzeszenie jako organizacją przystąpiło do nowo utworzonego Polskiego Ośrodka

Społeczno-Kulturalnego, Halina Sukiennicka wystąpiła z inicjatywą stworzenia kolekcji sztuki polskiej na obczyźnie. Razem z Marianem Bohuszem i Stanisławem Frenklem prowadziła w tej sprawie negocjacje z inżynierem Romanem Wajdą, pomysłodawcą i inspiratorem idei powstania POSK-u. Projekt Sukiennickiej zreferowany i opublikowany w „Tygodniu Polskim” (Swego nie znacie, 1966, nr 48) został przyjęty z entuzjazmem na zebraniu POSK-u. Artyści i rodziny zmarłych artystów oddawali po jednej ze swoich najlepszych i najtrafniej ilustrujących ich twórczość prac. W ten sposób Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków przekazało POSK-owi około sto obrazów i rzeźb. Organizacją i dokumentacją zbioru zajęły się Halina Sukiennicka i Janina Baranowska. Z okazji I Kongresu Współczesnej Nauki i Kultury na Obczyźnie w 1970 roku opublikowano zredagowaną przez Sukiennicką publikację Polska Sztuka współczesna na obczyźnie. W 1982 wydano zredagowany przez malarkę katalog Polska sztuka współczesna poza krajem, zawierający 54 biografie artystów polskich, których prace znalazły się w kolekcji POSK-u. Była tytanem pracy, dużo malowała, wystawiała, organizowała wystawy innym. Tak jak wielu naszych artystów, wystawiała w Galerii Mateusza Grabowskiego, w Centaur Gallery Jana Wieliczki, w Drian Gallery Halimy Nałęcz oraz uczestniczyła w zbiorowych wystawach w galeriach londyńskich. Bardzo często w obrazach nawiązywała do swojej przeszłości.Takie obrazy jak Sędziowie, Za kratami, Oskarżony wyraźnie nawiązują do tematyki sądowniczej, chociaż nie są to prace realistyczne. Artystka zawsze czerpie ze świata swojej wyobraźni, a jej artystyczny przekaz to ekspresja lub semiabstrakt. Obrazy olejne, akwarele i gwasze malarki charakteryzują się klarowną kompozycją i dyscypliną formy. Krytycy zawsze akcentują niezwykłą siłę kolorystyczną jej prac. Sukiennicka opublikowała też w Oficynie Stanisława Gliwy kilka tek z reprodukcjami obrazów i rysunków. W 1968 roku ukazała się teka Czarne i Białe, a rok pózniej Wilno. Ta druga jest opowiadaniem językiem rysunkowym o jej rodzinnym mieście. Profesor Marian Bohusz-Szyszko (również twórca Teki Wileńskiej) napisał pięknie, że nie są to absolutnie rysunki architektoniczne, lecz wizje zdeformowane i zamglone przez czas przeszło trzydziestoletni, który upłynął od bezpośrednich dotyków oczu do tych wileńskich uliczek. Zmarła 1998 roku w Londynie. Jej prochy zostały rozsypane daleko od ziemi wileńskiej, nad Oceanem Spokojnym.

Obrazy Olejne, akwarele i gwasze Haliny sukiennickiej cHarakteryzują się klarOwną kOmpOzycją i dyscypliną fOrmy. krytycy zawsze akcentują niezwykłą siłę kOlOrystyczną jej prac

U góry: Słuchanie muzyki, olej, 1977.  Z lewej (w środku): Halina Sukiennicka i profesor Marian Bohusz-Szyszko. Obok: Wydana w Oficynie Stanisława Gliwy teka  z rysunkami Czarne i Białe


18 X 18 Ułamki czasu w Krakowie

Wojciech A. Sobczyński

D

obrze jest czasami pozwolić wyobraźni ulecieć w nieznane, torem zupełnie niezależnym, mającym więcej do czynienia z nadrealną krainą snów lub instynktownych skojarzeń wpisanych w podświadomość. Tak jest właśnie teraz, o czwartej rano. Poranna poświata dopiero zaczyna swój codzienny spór z nocą. Ciemność nie chce ustąpić w płonnej nadziei, że wygra z góry przesądzoną rundę odwiecznej potyczki. Na ciemnym niebie widać jeszcze gwiazdy. Miasto śpi. Z mojego okna widzę układankę dachów i ciemne oczodoły okien patrzące granatową ślepotą. W środku obrazu, opodal, stoi kosmiczny pojazd, jak rakieta gotowa na start. Oświetlona jest złotym potokiem lamp wyreżyserowanych jak w teatralnym spektaklu. To jest widok na Rynek Podgórski w Krakowie i Kościół św. Józefa. W zaprzyjaźnio-

nym domu jest cisza naznaczona jedynie odgłosem uśpionego oddechu odmierzającego czas mijających chwil. Wysoko, pomiędzy gwiazdami odwiecznego firmamentu przesuwa się ruchomy, jasny punkt. To jest wysoko lecący samolot, a w nim zapewne są ludzie. Może nawet patrzą tutaj. Ziemia i kosmos. Teraz i zawsze? Wchodząc do tego domu usłyszałem dumne i uzasadnione słowa miłego gospodarza: – Tutaj jest najpiękniejszy widok na Kraków. To prawda. W pogodny dzień, jak na kolorowej pocztówce widać z okien zakole Wisły i najbliższe mosty. Za Wisłą leży Kazimierz, dzielnica Krakowa, kiedyś osobne miasto żydowskich uchodźców z dalekiej Hiszpanii. Dalej widać całe Stare Miasto. Jego topografię wyznaczają rozliczne wieże i strzeliste dachy kościołów. Śledzę z daleka drogę królewską wiodącą od Bramy Floriańskiej, obok Kościoła Mariackiego, poprzez Plac Dominikański i sąsiadujący z nim Plac Wszystkich Świętych naznaczony potężnym dachem Bazyliki Franciszkańskiej, której zdumiewające rozmiary rywalizują w panoramie Krakowa jedynie z Kościołem Bożego Ciała w pobliżu Placu Wolnica. Dalej na Królewskim Szlaku widnieje już tylko barokowy Kościół św. Piotra i Pawła, a za nim wieże, baszty i dachy siedziby królów polskich – Zamek Wawelski. Miasto wygląda teraz szczególnie uroczyście. Jesienne kolory drzew mieszają się dumnie z powiewającymi chorągwiami. Biało-czerwone, ku czci zbliżającej się 100. rocznicy odzyskania niepodległości państwa. Biało-żółte – z okazji 40. rocznicy wybrania krakowskiego arcybiskupa Karola Wojtyły na pierwszego polskiego papieża Jana Pawła II.

Nadrealne zbiegi okoliczności mnożą się. Zaraz po przyjeździe do Krakowa dowiedziałem się, że Jerzy Nowakowski, mój kolega ze studiów, od niedawna emerytowany profesor Akademii Sztuk Pięknych, ma na uczelni wystawę akcentującą jego wieloletnią pracę na wydziale rzeźby. Pokazać imponujący dorobek artysty skondensowany w jednej sali wystawienniczej jest zadaniem niemożliwym. A


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

jednak poprzez archiwalne zdjęcia oraz kalejdoskopową liczbę małych form utrwalonych w brązie można było zobaczyć kluczowe momenty rozwoju sztuki Nowakowskiego. Na szczególną uwagę zasługuje medal poświęcony pamięci Cypriana Kamila Norwida, którego inny egzemplarz znajduje się w kolekcji British Museum. Medalierstwo i małe formy rzeźbiarskie są specjalnością Jerzego Nowakowskiego, a prace będące przykładem jego kunsztu podziwiać można w wielu kolekcjach europejskich i za Atlantykiem. Zwiedzając przepięknie rozbudowaną siedzibę krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych natrafiłem na szczególnie podniosły moment. Uczelnia właśnie obchodzi 200. rocznicę powstania. Na wieczornym galowym koncercie zebrali się wszyscy: Senat, profesorowie, studenci dawni i obecni. Okolicznościowy film dokumentalny pokazał dorobek poszczególnych wydziałów i przekrój dziejów Akademii. Uczelnia pierwotnie powstała w 1818 roku jako wydział Uniwersytetu Jagielońskiego. Później, za czasów Jana Matejki, a następnie Juliana Fałata Akademia doczekała się własnego budynku. Wtenczas grono nauczycieli skupiało ówczesną awangardę tak zwanej Młodej Polski,

do której należeli: Jacek Malczewski, Teodor Axentowicz, Leon Wyczółkowski, Jan Stanisławski czy Stanisław Wyspiański. Film pokazał nie tylko historię Wydziałów Malarstwa, Rzeźby i Grafiki, lecz także stosunkowo niedawno powstałe wydziały, takie jak: Projektowanie Wnętrz, Formy Przemysłowe, Konserwacja Zabytków oraz Fakultet Intermediów. Uroczysty wieczór jubileuszowy uświetnił koncert Orkiestry Symfonicznej Wyższej Szkoły Muzycznej oraz połączone chóry międzyuczelniane, występując z pięknym programem, w którym fragment „Harnasiów” Karola Szymanowskiego był punktem kulminacyjnym. Tym razem powrót do Krakowa miał dla mnie niezwykły charakter i zawdzięczam go w szczególności Pawłowi Piątkowskiemu, człowiekowi biznesu i wielorakich zainteresowań, z kulturalnymi włącznie. Parę miesięcy wcześniej, podczas spotkania w Londynie, Paweł powiedział do Caroliny Khouri i do mnie: – Zrobimy w Krakowie waszą wystawę. To pozornie luźno rzucone hasło stało się teraz rzeczywistością. Data otwarcia wybrana z wielorakich przyczyn wypadła na dzień 18 X 18 Nie próbuję tutaj uprawiać zabawy w numerologię, ale symetria tej daty zachwyciła mnie swoją prostotą. W dodatku uświadomiłem sobie, że właśnie mija 50 lat od czasu, kiedy opuściłem Kraków. Zawsze marzyłem o powrocie

|

43

do rodzinnego miasta jako artysta, co właśnie stało się rzeczywistością. Nasza wystawa odbyła się w Galerii MAG przy ul. Szerokiej. Jest to nowe i ładne miejsce, żywiące nadzieję na wejście na stałą mapę miejsc życia kulturalnego miasta. Wystawialiśmy we dwójkę, Carolina Khouri i ja. Współpracujemy twórczo już od kilku lat i mamy w dorobku szereg udanych wystaw. Uchylam się od recenzowania własnej wystawy poza stwierdzeniem, że obecność sporej liczby znanych postaci świata sztuki podczas otwarcia stworzyło radosną atmosferę. Najciekawszym akcentem wernisażu był występ Jacka Ostaszewskiego, znanego powszechnie z grupy muzycznej Osjan. Jesteśmy z Jackiem zaprzyjaźnieni od wczesnych czasów szkolnych. Jacek „ograł” wystawę ciekawą improwizacją na flet prosty, która przez kilka minut uniosła wszystkich zebranych w transcendentalną atmosferę wirtuozerskich dźwięków. Dzięki Jacka muzyce nasze prace wyszły poza płaszczyzny koloru i trójwymiarową głębię rzeźby przechodząc w realia czwartego wymiaru – harmonii dźwięku określonego czasem. Później, po wernisażu, idąc po ulicznym bruku wspominałem słowa Gałczyńskiego, krakowskiego poety: „Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń”… Dodając od siebie: – Zaczarowane miasto.

Od góry: panorama Krakowa z lewego brzegu Wisły; praca Autora na wystawie w Galerii MAG, nocny widok na Kościół św. Józefa; Jacek Ostaszewski, prof. Jerzy Nowakowski wraz z Autorem podczas wernisażu


44 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Z katakumb na światową scenę Polski jazz jest znany i ceniony na świecie. Jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że co roku na Lodnon Jazz Festival goszczą wielkie gwiazdy z Polski. Ale był taki czas, kiedy jazz w Polsce był nielegalny i grany jedynie przez grupę entuzjastów, potajemnie, w katakumbach. O narodzinach polskiego jazzu, jego drogach do współczesności z PAwłem BrOdOwskim, legendarnym polskim dziennikarzem muzycznym i basistą, a także przez ostatnie 38 lat redaktorem naczelnym magazynu „Jazz Forum” rozmawia Tomasz Furmanek. Kiedy jazz pojawił się w Polsce?

– Jazz w Polsce pojawił się przed II wojną światową. Polska odzyskała niepodległość w 1918 roku i od wczesnych lat 20. zaczęto tu grać jazz, mówić o jazzie i pisać o nim. Jazz przybył do Polski głównie z Paryża, Berlina i Londynu. Istniały zespoły grające jazz w lokalach rozrywkowych, restauracjach, kabaretach. Jazz przeniknął do filmu, mieliśmy kilku wybitnych muzyków, takich jak Adi Rozner, który działał w Polsce w drugiej połowie lat 30. aż do II wojny światowej. Jednakże w tamtym czasie w Polsce nie zarejestrowano żadnych nagrań jazzowych, a podczas II wojny światowej jazz całkowicie zniknął, ponieważ był zabroniony przez nazistów. Co się działo po zakończeniu II wojny światowej?

Fot. Hans Kumpf

– Jazz odrodził się na krótko, odbywały się oficjalne małe koncerty jazzowe w Warszawie i Krakowie w ośrodkach YMCA. Ale już w 1949 roku ponownie muzyka jazzowa została zakazana, tym razem przez władze komunistyczne jako imperialistyczna muzyka amerykańska. Jazz przestano grać w radiu, oddziały YMCA zostały zlikwidowane... Tak więc era od 1949 do połowy lat 50. została zapamiętana w polskiej historii jazzu jako „era katakumb”. W tamtym czasie jazz był muzyką młodych ludzi, z których wielu było studentami. Młodzi muzycy spotykali się potajemnie, grali w domach lub po godzinach, nieoficjalnie, dla własnej przyjemności. Wielu z nich przyłapano na graniu jazzu, niektórych wyrzucono z uczelni, na przykład Jana Walaska czy Andrzeja Kurylewicza, ale generalnie większości udawało się uniknąć represji... Aczkolwiek Andrzej Trzaskowski został aresztowany w 1950 roku na trzy miesiące (ale nie ze względów muzycznych, lecz politycznych). Słuchanie zagranicznych rozgłośni radiowych było zabronione, ale stacje takie jak The Voice of America, Radio Munich czy Radio Berlin były słuchane w tajemnicy, z wielką ostrożnością, ponieważ nawet sąsiad mógł zgłosić to władzom. W tamtych czasach kontrolowano korespondencję zagraniczną, wysłanie listu do Ameryki, mogło skutkować podejrzeniem o szpiegostowo.

Paweł Brodowski, redaktor naczelny „Jazz Forum” Kim byli czołowi muzycy tamtych pionierskich czasów?

– Pierwsza grupa jazzowa, która pojawiła się w tamtym okresie, nazywała się Melomani, a jej liderem był Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, saksofonista, który był prawdziwym ojcem polskiego jazzu po II wojnie światowej. Jednym z członków tego zespołu był pianista Andrzej Trzaskowski. Od czasu do czasu z Melomanami współpracował, grający również na fortepianie, Krzysztof Trzciński, który później nosił przydomek Komeda i który stał się najwybitniejszym i najbardziej wpływowym polskim muzykiem jazzowym swoich czasów. Trzaskowski i Komeda byli pionierami polskiego jazzu nowoczesnego. Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać w latach 50.?

– Po śmierci Stalina nastąpiła odwilż, jazz powoli zaczął wypływać na powierzchnię. W 1954 roku w Zaduszki mu-

zycy z kilku różnych miast zjechali się do Krakowa, by jamować przez dwa dni i dwie noce w jednej ze szkół. Tradycja ta przetrwała wiele lat. To było wyjście jazzu z podziemia. Przełom nastąpił w roku 1955, ponieważ w Warszawie odbył się Światowy Festiwal Młodzieży Socjalistycznej, na który przybyli młodzi ludzie z całego świata. Grano dużo muzyki, w tym jazz. Byli wśród nich barwni przybysze z Afryki i Karaibów, a także goście z Anglii, na przykład saksofonista altowy Bruce Turner, który przyjechał z całym zespołem. Było podekscytowanie, były tańce i rytm jazzu. Nagrana przez niego wówczas płyta była pierwszą płytą jazzową wydaną w Polsce po wojnie. W 1956 roku ukazał się pierwszy numer miesięcznika pod tytułem „Jazz”, który powstał trochę na wzór brytyjskiego „Melody Maker”, jeśli chodzi o format i rozmiar. To dynamicznie redagowane czasopismo wydawane było przez ćwierć wieku.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Następnie odbył się legendarny Sopot Jazz Festival, który stanowił wielki przełom dla jazzu w Polsce...

– To był rok 1956 – bardzo ważna data dla polskiego jazzu. Młodzi ludzie z całej Polski zjechali do tego niewielkiego kurortu nad morzem. Trzydzieści tysięcy młodzieży przybyło na ten festiwal bez miejsca na nocleg, ponieważ nie było hoteli – spano więc pod gołym niebem na plażach. Zdarzały się różne ekscesy na ulicach. Przez miasto do mola przemaszerowała parada w stylu nowoorleańskim, to było jak trzęsienie ziemi. Przerwana została tama i tej fali wolności nie można już było zatrzymać. Festiwalu jazzowego o takich rozmiarach nie było wtedy jeszcze nigdzie w Europie. Były dwa festiwale jazzowe we Francji pod koniec lat 40., w Nicei i Paryżu, ale w latach 50. festiwal sopocki, jak sądzę, był pierwszy. Na I Festiwalu Jazzowym w Sopocie wystąpiła grupa Dave’a Burmana z Wielkiej Brytanii. Podróżowali samolotem wojskowym po całej Polsce i cieszyli się ogromną popularnością. Jeśli chodzi o polskie zespoły, to w Sopocie największą popularnością cieszyli się Melomani. Furorę zrobił też debiutujący wówczas Sekstet Komedy, który jako pierwszy w Polsce grał wyłącznie jazz nowoczesny (cool jazz z elementami klasyki w stylu Modern Jazz Quartet i Gerry’ego Mulligana). Festiwal w Sopocie został powtórzony w 1957, ale rok później został odwołany. I wtedy studenci z Warszawy postanowili zwołać pierwsze Jazz Jamboree. To był początek festiwalu o międzynarodowej renomie, goszczącego takie sławy jak Duke Ellington, Benny Goodman, Sonny Rollins czy Miles Davis. Trzeba wspomnieć, że w latach 50. głównym źródłem informacji oraz inspiracji były nadawane codziennie programy Willisa Conovera w The Voice of America. Sam Conover przybył do Polski po raz pierwszy w 1959 roku i został przyjęty na warszawskim lotnisku jak posłaniec wolności przez fanów jazzu. Przyjaźń ta trwała przez dziesięciolecia aż do jego śmierci w latach 90. Czy w tamtym wczesnym okresie amerykańscy muzycy jazzowi odwiedzali Polskę?

– Pierwszą z czołowych amerykańskich grup, która grała w Polsce, był Kwartet Dave’a Brubecka, który w marcu

|

45

1959 roku przybył na dwutygodniową trasę. Stan Getz, czołowy wówczas amerykański saksofonista przyjechał na Jazz Jamboree w 1960 roku, aby zagrać w Warszawie i Krakowie z polską sekcją rytmiczną (Trio Andrzeja Trzaskowskiego). To były główne wydarzenia i kamienie milowe tamtej epoki. A jak wtedy wyglądała współpraca z brytyjską sceną jazzową?

– Już w latach 50. paru wpływowych redaktorów i ludzi radia jeździło do Londynu, gdzie słuchali jazzu w klubie Ronnie’ego Scotta lub 100 Club na Oxford Street. Pierwszym brytyjskim muzykiem, którego gościliśmy na Jazz Jamboree był słynny saksofonista barytonowy Ronnie Ross. W 1967 wystąpił organista i wokalista Georgie Fame, trzy lata później barytonista John Surman odniósł niesamowity sukces ze swoim Triem, prezentując niespotykany dotąd rodzaj dzikiego free jazzu – ze Stu Martinem na perkusji i Barre Phillipsem na basie. Występował też Mike Westbrook z wokalistką Normą Winstone, wkrótce również m.in. Humphrey Lyttelton i Ronnie Scott. A czy jacyś polscy muzycy jazzowywi odwiedzali wtedy Wielką Brytanię?

– Kiedy w 1963 roku Zbigniew Namysłowski Quartet odniósł wielki sukces na warszawskim Jazz Jamboree, zauważony został przez impresario, który zaprosił Zbigniewa z zespołem na tournée po Wielkiej Brytanii. W latach 1964-65 były to trzy długie trasy, a także występy w Ronnie Scot’s. Będąc w Londynie Namysłowski nagrał dla wytwórni Decca album „Lola”, który był pierwszym polskim albumem jazzowym wydanym w Europie Zachodniej. To była fantastyczna płyta. Mam oryginalny egzemplarz, który kupiłem kilka lat później w sklepie płytowym w South Kensington. To jedna z najbardziej poszukiwanych płyt, a collector’s item, nie ma jej nawet sam Zbyszek. Można powiedzieć, że Zbigniew Namysłowski przetarł szlak, utorował drogę innym polskim muzykom, którzy za jego przykładem zaczęli koncertować w Europe Zachodniej, a slogan „Polish Jazz” stawał się coraz bardziej nośny i popularny.

Melomani „Dudusia” Matuszewskiego – ojca polskiego jazzu

Personal journey Acclaimed violinist Jennifer Pike explores her Polish heritage in her latest album on Chandos to be released on 4 January. The album presents music by Polish composers Mieczysław Karłowicz, Karol Szymanowski, Henryk Wieniawski and Moritz Moszkowski. With frequent visits to Poland to see family from a very young age, Jennifer was brought up listening to this music and is passionate about sharing it with a wider audience. Jennifer explains: “This recording is the culmination of a very special and personal journey for me exploring famous and lesserknown gems of Polish violin music. It has been wonderful to record music that I grew up with especially at a time when Poland is celebrating 100 years of independence.” After Britain’s connections with Europe were invariably changed after the referendum, Jennifer was keen to delve deeper into her Polish heritage. Pike’s mother was born in Poland and became separated from her British husband for six months due to the imposition of martial law in the early 1980’s. Communication between them was only possible through letters carried in diplomatic pouches and when a MP took up their case it made the front pages of the UK national press. Eventually Jennifer’s mother was able to leave Poland on the first flight out of the country once flights were resumed with the West. Renowned for her unique artistry and compelling insight into music from the Baroque to the present day, Jennifer Pike has established herself as one of today’s most exciting instrumentalists. Performing extensively as soloist with major orchestras worldwide, highlights include concertos with the all the BBC orchestras, London Philharmonic, Brussels Philharmonic, City of Birmingham Symphony, Dresden Philharmonic, Oslo Philharmonic, Royal Liverpool Philharmonic, Philharmonia, Royal Scottish National Orchestra, Royal Stockholm Philharmonic, Prague Symphony, Singapore Symphony, Tokyo Symphony and Nagoya Philharmonic orchestras. She has appeared as a guest director with the BBC Philharmonic and Manchester Camerata. She made her Carnegie Hall debut playing Vaughan Williams’ The Lark Ascending with the Chamber Orchestra of New York (also recorded for Naxos).


wiersz

Fot. TopM

Maja Elżbieta Cybulska

Stanisław Grochowiak:

Szachy W szachy grał Danton. Białe palce maczał To w słoik kremu, to znowu w roszadę. To znów palcami peruki dotykał, Wpierw pośliniwszy o mosiężne wargi. Niekiedy płakał. Załamywał ręce, I wzywał Boga, w którego nie wierzył A w tymże rytmie na deskach szafotu Pionki dawały po jedynej głowie. W szachy grał Marat. Całował kobiety Po każdym słodkim przewróceniu wieży. Nim skonał w łaźni, poprzebijał tuzin Dam spopielałych, potruchlałych laufrów. Niekiedy płakał. Załamywał ręce I wzywał Boga, w którego nie wierzył. A w tymże rytmie na deskach szafotu Pionki dawały po jedynej głowie. x W szachy gra każdy. I każdy się trudzi, By w szafot zmienić zeschłą szachownicę. A każdy żonę kocha spąsowiałą, Dla której jutro zarzeza kurczaka. Niekiedy płacze. Załamuje ręce I wzywa Boga, w którego nie wierzy. A w tymże rytmie na deskach szafotu Kwoki oddają po jedynej głowie. („Wiersze nieznane i rozproszone”, 1996, Towarzystwo Przyjaciół Polonistyki Wrocławskiej)

Sztylet Jest w tym wierszu połączenie beztroski z okrucieństwem. Gdzież beztroska? W rozrywce, w tym, że gra przynosi zadowolenie. No i rekwizyty epoki: peruka, pomada, należące do kogoś kto na pewno nie trudził się fizyczną pracą. Danton, od którego poeta zaczyna swój wiersz „Białe palce maczał” w tych substancjach. Elegant, niewykluczone, że z pretensjami do wyższych standardów, ale trochę prostak, bo ślinił palce, a to dowodzi plebejskich manier. „Niekiedy płakał”. Dlaczego? Bo na szafocie ścinano głowy. Przywódca (przez czas jakiś, bo przywódcy zmieniali się pod gilotyną) Wielkiej Rewolucji. w Boga nie wierzył, ale go wzywał. Czyżby nawyk? A Marat? Spędzał czas podobnie jak Danton. Może nawet lepiej, bo „całował kobiety”, a robił to tym intensywniej im więcej udało mu się zniszczyć („Po każdym słodkim przewróceniu wieży”.) Zaliczył „spopielałe damy” i „potruchlałych laufrów”. Też płakał i „załamywał ręce”, kiedy pionki ginęły na szafocie. Mordować i wzruszać się. Z Bogiem układało mu się tak jak Dantonowi. Tylko tych dwóch? Wystarczy! Przy końcu naprawdę zaczyna się coś dziać. Okazuje się, że „w szachy gra każdy”, że jest powszechnym zatrudnieniem „w szafot zmienić zeschłą szachownicę”. Głowy lecą, drzewo trzeszczy, krew spływa strumieniami. Jest jakiś rytm w tych destrukcyjnych czynnościach, no i cel. „Zarzezać kurczaka” dla „spąsowiałej żony”. A skąd ona? Przecież tło, zasugerowane przez autora, przywołuje raczej wściekły tłum, a w nim straszne, rozwrzeszczane baby, czerwone jak piwonie, podekscytowane perspektywą jadła przyniesionego przez sprawnych w dziele uśmiercania mężów: „Kwoki oddają po jedynej głowie”. A ta „spąsowiała żona”, jakby zawstydzona czymś, nieśmiała debiutantka w świecie zbrodni. Danton, wstępując na szafot miał zwrócić się do kata z życzeniem: „Nie zapomnij pokazać mej głowy ludowi”. A więc lud, zawsze pod ręką, zawsze gotów poddać się manipulacji demagogów. Lud agresywny, żądny krwi. W „Szachach” toczy się się śmiertelna gra, w którą poeta wymierzył wiersz ostry jak sztylet.

Rys. Joanna Ciechanowska

W imię Joy i Jani (moich córek)... Kiedy stoję przed wyborem kolejnej lektury, zazwyczaj czytam kilka pierwszych stron, potem bezwiednie przewracam kartki w okolice środka i wybieram zupełnie przypadkowy fragment, aż w końcu sięgam po kilka ostatnich. W przypadku „Sunburn” moja metoda kompletnie się nie sprawdziła! Mało tego, uważam, że ta książka powinna posiadać ogromny czerwony napis na okładce – Pod żadnym pozorem nie zaglądaj na ostatnie strony! Zaufaj mi. Nie chcesz wiedzieć, jak skończy się ta historia. Daj się po prostu ponieść opowieści od jej spalonych słońcem pierwszych stron. Laura Lippman, jedna z najlepszych amerykańskich autorek powieści kryminalnych, powraca z nowym pomysłem – „Sunburn”.

Poznaj Polly Costello, Pauline Ditmars, Pink Lady, Pauline Smith i Pauline Hansen. Kobietę, w której tkwią wszystkie cztery żywioły – ziemia, ogień, woda i powietrze. Seksowna, ruda trzydziestka! Co ona tutaj robi – w takim miejscu jak bar High-Ho, w jakimś Bellevile, Delaware? Kim jest? Dlaczego nosi tak wiele imion? Poznaj Adama Bosk. Co on tutaj robi – w takim miejscu jak bar High-Ho, w jakimś Bellevile, Delaware? Kim jest? Jakie są jego intencje? Bar High-Ho Bellevile, Delaware… Polly poznaje Adama, Adam poznaje Polly. On jest tutaj tylko przejazdem. Ona – tylko na chwilę przed dalszą podróżą na Zachód. A jednak oboje podejmują decyzję i zatrzymują się tu na dłużej. Bellevile, Dalaware staje się dla nich nowym


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

|

47

Ocaleńcy uśmiechają się Maja Elżbieta Cybulska

N

ie tylko oni, bo osoby bez względu na przynależność narodową, polityczną czy poglądy reagują na siebie życzliwie, co oczywiście nie jest regułą uniwersalną, ale takie właśnie odnosi się wrażenie przy lekturze albumu pt. „Lili Stern-Pohlmann. Kraków, Lwów, Londyn” (Stradomskie Centrum Dialogu w Krakowie, 2017, wyd. AA) w opracowaniu Aleksandra B. Skotnickiego. Użyłam terminu album ze względu na rozmiary książki, jej zawartość dokumentalną, a przede wszystkim ilustracyjną. Zdjęcia, mnóstwo zdjęć, a na nich tyle ludzi pogodnych, obejmujących się, dotykających nawzajem. A to zdumiewa, krzepi. Wizerunek wspólnoty, która trwa i pamięta – starzy, młodzi, z Kraju albo z daleka. Są również zdjęcia archiwalne, wplecione w biografię bohaterki. Tam jest mniej uśmiechu, za to więcej obiektów architektonicznych, tła. W ten sposób przybliżone zostały odległe czasy, przeplatane gdzieniegdzie wizerunkami osób, dzięki którym, albo z którymi, Lili Pohlmann mogła znaleźć się na fotografiach późniejszych. Wzruszają też zdjęcia młodej Lili – uczennicy, pasażerki statku płynącego do Londynu, członkini zbiorowości, do której uśmiechnął się los. Właśnie los. To jest powtarzający się motyw książki. Dlaczego ona przeżyła, a ogromna większość nie? „Nigdy nawet nie próbowałam odpowiedzieć na pytanie o powód, przyczyny, a może cel mego ocalenia. Czy to był przypadek, czy było mi pisane, że ja żyję a mój młodszy brat nie? (…) Nie wiem. Może coś mam przekazać potomności. To, że ocalałam… jakiego słowa użyć…przywilej? Nie, może to okropne upośledzenie”. A przecież istnieją, przynajmniej częściowo, odpowiedzi na to pytanie w rozdziale pt. „Niewyśpiewani bohaterowie – dobroczyńcy Lili w czasach okupacji niemieckiej i po jej zakończeniu”. Najpierw niemiecka urzędniczka Frau Irmgard Wieth, która przechowywała Lili, jej matkę i małżeństwo aptekarzy podczas okupacji Lwowa. Jest

Max Kohl, dyrektor fabryki skór, produkującej płaszcze na potrzeby Gestapo i SS, który nie pozwolił likwidować „swoich” pracowników – Żydów. Jest wspaniały (choć kontrowersyjny politycznie) metropolita Kościoła greckokatolickiego Andrzej Szeptycki. Uratował 150 dzieci. Są zakonnice, które przechowywały żydowskie dzięki czemu ocaliły im życie. Charyzmatyczny rabin Salomon Schonfeld sprowadzał ocalałe dzieci do Anglii po wojnie, a jeszcze przedtem umożliwił im znalezienie schronienia z daleka od szalejącego nazizmu. Skoro jestem przy materiałach zaprezentowanych w książce wymienię jeszcze fragmenty biograficzne, artykuły (również w języku angielskim), reprodukcje listów, zaproszeń, teksty o Januszu Korczaku, Irenie Sendlerowej i in. Determinacja Lili Pohlmann w wydobywaniu z zapomnienia osób, które zwyczajnie, po ludzku pomagały Żydom jest wręcz niewiarygodna. Można zaryzykować pogląd, że w jej zabiegach ujawnia się jakaś część mentalności ocaleńców. Bo żeby nie wiem jak pomyślnie układało się ich życie, żeby nie wiem jakie odnosili sukcesy, to

Anna Moroń Laura Lippman, Sunburn, Faber & Faber ISBN: 9780571335671

Prof. Aleksander B. Skotnicki w Ambasadzie RP w Londynie

Fot. Teresa Bazarnik

domem. Razem pracują. Razem spędzają czas. Aż w końcu zostają kochankami. Zamieszkują razem. Snują plany. Marzą o wspólnej przyszłości. Skrywają jednak przed sobą tajemnice. Grają w grę przegraną już przez tak wielu. Budują zamki na piasku, które są niemożliwe do zbudowania. Aż w końcu kłamstwa i niedomówienia doprowadzają do tragedii. Dla mnie osobiście Sunburn to kronika zbrodni doskonalej, zaplanowanej w najdrobniejszych szczegółach. A lekcja, którą wyniosę z tej powieści, jest bardzo prosta: serce, tak naprawdę, nie znajduje się po lewej stronie. Jest usytuowane bliżej środka. A do tego perfekcyjnie otula i chroni je klatka piersiowa. Trzeba bardzo rzetelnie studiować jej unikatową budowę i strukturę, ponieważ na zadanie śmiertelnego ciosu ma się tylko jedną szansę. Ani mniej, ani więcej.

zawsze gdzieś w mózgu włącza się ostrzegawczy trybik: istniejesz przez przypadek, nie należysz do normalnego świata, ktoś ci to życie podarował. Ale nie sposób generalizować. Przecież ocalała nieżydowska społeczność włączyła się w bieg normalnej egzystencji i słusznie uważa, że tak właśnie powinno być. Tylko dla Żydów żaden ratunek nie był zaprogramowany. Dla nich zaprogramowana była Zagłada. A to jest ogromna różnica, bo pozostało niedowierzanie, lęk. I dlatego pomagający ofiarom nie-Żydzi należą do grona osób bardzo szczególnych. W każdej chwili groził im taki sam los. Lili Pohlmann, życzliwa, szykowna Pani (ach, te kamizelki!), domagając się pamięci dla Sprawiedliwych wśród Narodów Świata wydobywa jeszcze jedną cechę ocaleńców: „pazerność” na życie, nieopanowane wręcz „łakomstwo” obcowania z ludźmi, entuzjazm dla bycia razem, więź z otoczeniem i triumf. Bo przecież się JEST. Album prof. Aleksandra B. Skotnickiego doskonale unaocznia te wszystkie złożone problemy i jest wyrazem podziwu dla Lili Pohlmann, która zdołała cało wyjść z piekła.

Aleksander B. Skotnicki, hematolog, sława polskiej transplantologii, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor ponad 20 wydawnictw przedstawiających genealogie oraz losy przedwojenne, okupacyjne i powojenne żydowskich rodzin krakowskich. Również autor albumu „Lili Stern-Pohlmann. Kraków, Lwów, Londyn”, który zaprezentował 29 listopada w Ambasadzie RP w Londynie. Wieczór był także spotkaniem z mieszkającą od 1946 roku w Londynie Lili Pohlmann i przedstawieniem jej życia poprzez prezentację zdjęć, wypowiedzi, fragmentów listów zawartych w albumie. – Pisanie książek to dla mnie przygoda intelektualna, choć nie jestem pisarzem ani historykiem. Może dokumentalistą. Jest to dla mnie próba wejścia w inny świat – powiedział „Nowemu Czasowi” w ambasadzie prof. Skotnicki. – Zawsze sobie wmawiam jako lekarz, że mózg musi pracować. A najważniejszy jest kontakt z ludźmi, których trzeba poznać i zaprzyjaźnić się z nimi, znaleźć wspólny język. Ważne, by szukać w ludziach tego co dobre...


Widok na zamek od strony rzeki Indrois

Maria Kaleta

M

iejsce to jest niezwykłej urody. Małe miasteczko, kilkaset rodzin zaledwie, położone nad malowniczym brzegiem krętej rzeki Indrois, ze stromym wzniesieniem, na którym górują baszty średniowiecznego zamku, świadkowie tysiącletniej, niezwykle barwnej historii tych okolic. Dwie wąskie najbardziej malownicze uliczki z kamiennymi kamienicami ciasno skupionymi u podnóża zamkowego wzgórza noszą nazwy Rue Branicki i Impasse Nicolas Potocki. Dla polskiego zwłaszcza turysty nie może być bardziej zaskakującej niespodzianki. Ale o tym za chwilę. Legenda mówi, że wszystko zaczęło się tutaj w czasach dobrego króla Gontrana. To postać historyczna, Święty Gontrand (bo takie jest jego pełne imię), był wnukiem króla Clovisa (466-511), pierwszego władcy zjednoczonych Franków, od którego rozpoczyna się historia chrześcijańskiej Francji. Podobno Gontran, zmęczony polowaniem w okolicy, zasnął u stóp wzniesienia tuż nad brzegiem rzeki. Obudził go jego towarzysz, spostrzegłszy jaszczurkę jakby szepczącą coś do ucha Gontrana. Podążając za nią odnaleźli w skałach ukryty skarb. Nazwali to miejsce Montrésor (od mon tresor, czyli mój skarb), a jaszczurki opiekują się nim do dziś. Historycy wspominają co prawda o innym skarbie, o przechowywanej w nieodległym Tours, relikwii św. Marcina, której trzeba było bronić w IX wieku przed napaściami z pobliskiej Normandii, ale ta opowieść jest dużo mniej ciekawa.

Bardzo wczesna historia Francji, jak wszędzie w Europie, to ciągłe waśnie feudalnych rodzin. Najwcześniejsze informacje o Montrésor pochodzą z początków XI wieku, kiedy to Foulques Nerra, (zwany także Fulk III, Czarny), hrabia Anjou, kazał zbudować tu fortecę do obrony przed swoimi sąsiadami. Zbudował tych zamków w dolinie rzeki Loary kilkadziesiąt, za co współcześni turyści są mu bardzo wdzięczni. Potomkiem hrabiego Nerra był żyjący sto lat później kolejny hrabia Anjou, Geoffroy V, który lubił przypinać sobie do kapelusza śliczne żółte kwiaty z kłującego krzewu Plantae Genisteae, który po polsku nazywa się chyba janowiec i co zaskarbiło mu francuski przydomek Planta Genet. Jego syn, Henry Curtmantle, na skutek skomplikowanych manipulacji politycznych został angielskim królem Henrykiem II, pierwszym z Plantagenetów. To chyba bardzo ładny pomysł, żeby nad zamkiem Montrésor zupełnie prawomocnie powiewała także flaga z trzema lwami króla Ryszarda Lwie Serce, najsłynniejszego i kontrowersyjnego jednocześnie władcy z tej dynastii. Drugą najważniejszą postacią w historii Montrésor był Imbert de Batarnay, w wielu źródłach historycznych nazywany też Ymbert de Bastarnay (1438-1523). To postać niezwykła, mąż stanu i dyplomata na usługach aż czterech kolejnych królów francuskich – Ludwika XI, Karola VII, Ludwika XII i Franciszka I. W obrębie średniowiecznych murów zamkowych wybudował bajkowy renesansowy pałac oraz w pobliżu własny grobowiec, który z czasem stał się miejscową kolegiatą. I wreszcie postać trzecia, dla współczesnej historii Montrésor może najważniejsza – hrabia Ksawery Branicki (1816-1879). W roku 1849, czyli blisko 170 lat temu, jego matka Róża Potocka zakupiła tutejszy zamek wraz z rozległymi posiadłościami nad rzeką, które do dziś są w rękach kolejnego pokolenia tej rodziny. Ksawery, pierwszy polski gospodarz na Montrésorze, to postać niezwykła i warta kilku zdań w polskich pod-

ręcznikach historii. Ziemianin, w młodości podpułkownik w armii carskiej, potem emigrant skazany zaocznie przez cara na zesłanie na Syberię, pisarz-publicysta, polityk, finansista, zapalony myśliwy, kolekcjoner sztuki, mecenas i filantrop jednocześnie. Był to człowiek rozlicznych talentów, wśród których umiejętność pomnażania swojego i tak Spotkanie u Marii Rey Potockiej

Fot. Maria Kaleta

Jest zakątek na tej ziemi… Montrésor


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

niemałego majątku postawić chyba trzeba najwyżej. Był bardzo niezależny w swoich poglądach i niezwykle odważny w rozlicznych przedsięwzięciach, inwestując i popierając pomysły, które wówczas musiały wydawać się bardzo ryzykowne, jak na przykład budowa Kanału Sueskiego czy rozwój kolei w Algierze. Do tego był nadzwyczajnie ustosunkowany towarzysko, urządzając na przykład wystawne polowania, w których uczestniczył sam Napoleon III. Był człowiekiem szczodrym i hojnym, wspierającym ówczesną polską emigrację polityczną we Francji, finansując między innymi Legiony Polskie, członków Wielkiej Emigracji, „Trybunę Ludów” Adama Mickiewicza, i wiele polskich inicjatyw patriotycznych w Paryżu i Londynie. Cyprian Norwid, który znał Branickiego jeszcze z jego czasów warszawskich i wziął udział w jego pogrzebie, napisał w jednym ze swoich listów: Hojności Ksawerego Branickiego użyłem parę razy i dla innych – niedawno dla jednej wdowy z sierotami. Nigdy mi nie odmówił. Kolejnymi gospodarzami na zamku byli młodszy brat Konstanty (1824-1884) z żoną Jadwigą Potocką (18271916), potem ich syn Ksawery II (1864-1924) z żoną Anną Potocką (1863-1953) i ich córka Jadwiga (1890-1977), która wyszła za mąż za Stanisława Reya (1894-1971). Dzisiaj na czele rodzinnej zamkowej hierarchii stoją ich dzieci, a prawnukowie pierwszego Ksawerego: Cecile (Rey) Szerauc, Anna (Rey) Potocka, Maria (Potocka) Rey, żona śp. Stanisława i Wiridiana (z domu Raczyńska) Rey, córka Prezydenta RP na Uchodźstwie i żona śp. Ksawerego. Losy tego pokolenia po II wojnie światowej to temat na niejedną książkę, ale istotne jest to, że znaleźli tu w Montrésor swój nowy dom. Historia jakby zatoczyła koło i ta francuska Polska Wyspa ponownie stała się na wiele lat schronieniem dla uciekinierów z ojczyzny. Dziś teoretycznie nie ma już na szczęście przed kim uciekać, czyżby więc chwalebna misja przechowania polskości traciła na aktualności? Zwłaszcza że kolejne, młodsze pokolenia Branickich, Potockich, Reyów rozrzucone są po całym świecie. Stali się dosłownymi obywatelami świata z paszportami (między innymi) Francji, USA, czy Wielkiej Brytanii w większości urodzonymi poza Polską.

|

49

Pasaż Potockiego z widokiem na Kolegiate

Najcenniejszej odpowiedzi na to pytanie udzieliła mi Maria Rey. Otóż rzecz jest w tym, żeby Polskę nosić w sercu i mieć gdzie wrócić choćby na chwilę, by pooddychać światem dzieciństwa i wiedzieć, gdzie są twoje korzenie. Zaszczyt spotkania z nią wymaga szczególnej dyplomacji, osobistego polecenia przez osobę ze środowiska i przebiega według ścisłego, ale sympatycznego protokołu. Wszystko to jest naturalne i oczywiście zrozumiałe, zważywszy na jej dostojny wiek i zaangażowanie w sprawy rodziny. Rozmowa, jak prawie każda w Montrésor, zaczyna się i kończy od genealogii, czyli rozsupływania koligacji rodzinnych. To fascynujący temat i fantastyczna lekcja historii. Samego pałacu-muzeum w jeden dzień zwiedzić się nie da. Zachowany jest prawie w formie takiej, jakby jej pierwsi mieszkańcy dopiero wczoraj się wyprowadzili. W każdym pomieszczeniu jest niezliczona liczba przedmiotów, z których każdy ma swoją pasjonującą historię do opowiedzenia. To, co natychmiast rzuca się w oczy, to przewodni motyw patriotyczny wszystkich tych zbiorów, pomijając nawet ich cenną wartość artystyczną. Do tego pałac jest pełen uroczych, bardzo prywatnych i sentymentalnych pamiątek z dawnych czasów, którym towarzyszą liczne rodzinne anegdoty. Rzeka Indrois to osobny skarb. Wije się urokliwie wśród okolicznych urodzajnych pól. A w sierpniowe wieczory staje się sceną nocnych Nuits Solaires, spektakli światła i dźwięku. Zamek zamienia się wtedy w wielki ekran z wyświetlanymi na nim przedziwnymi ruchomymi obrazami

przenoszącymi widzów w świat z innej bajki. A miejscowe Towarzystwo Astronomiczne rozkłada swoje wielgachne teleskopy i sprawdzić wtedy można czy Jowiszowi nie pogubiły się jego księżyce. Naprzeciwko zamku, oba brzegi rzeki łączy most wybudowany w 1870 roku, który służył głównie miejscowym gospodarzom zbierającym plony z okolicznych urodzajnych pól warzywnych, winnic i sadów. Jego stalowa konstrukcja wyprodukowana była w warsztatach znanego skądinąd Gustave Eiffela. Burmistrzem miasteczka Montrésor jest obecnie Krzysztof Unrug. Należy już do pokolenia urodzonego we Francji, ale można z nim porozmawiać po polsku. Jego rodzicami byli Horacy Unrug i Anna Potocka. Dziadek, Józef Unrug (1884-1973), był wiceadmirałem Polskiej Marynarki Wojennej w latach 1925-1939 i dowódcą obrony polskiego Wybrzeża w pamiętnym wrześniu. Pochowany był z żoną Zofią na miejscowym cmentarzu, ale ostatnio z wielkimi honorami, i udziałem Prezydenta RP Andrzeja Dudy, ich szczątki przeniesione zostały do Gdyni. Stało się tak zgodnie z jego wolą zapisaną w testamencie, a możliwą do spełnienia dopiero teraz, kiedy przywrócony został honor jego podwładnych, zamordowanych w haniebnych powojennych procesach stalinowskich, których szczątki zostały odnalezione i z godną im czcią pochowane. Nawiasem mówiąc o tym, jak bardzo Montrésor jest polskim miejscem najprościej jest się przekonać idąc na miejscowy cmentarz. Wśród kilkuset grobów kilkadziesiąt g50


50 | nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Fot. Sławek Kasper (IPN)

CiĄg dalszy ze str. 49 nosi polskie nazwiska. Na górującej nad nimi kaplicy rodzinnej Branickich widnieje herb z trzema rzekami i mottem Pro Fide et Patria (Za Wiarę i Ojczyznę). O relacjach polsko-francuskich trzeba by długo pisać. Dla mnie ich symbolem jest krzyż przydrożny niedaleko domu rzeźbiarki Marysi Jaczyńskiej. Jest tam tablica z trzydziestoma dwoma nazwiskami ku pamięci „dzieci” Montrésor, które oddały życie za Ojczyznę (Francję) – A la Mémoire des Enfants de Montrésor morts pour la Patrie. I jest tam nazwisko Branicki C-te Constantin (Konstanty Hrabia Branicki). Polskich mieszkańców Montrésor najłatwiej spotkać można na porannej niedzielnej mszy w miejscowej kolegiacie. Ostatnio gościnnie odprawiał Mszę Świętą nasz znajomy dominikanin, ksiądz Zdzisław, który zaskakująco łatwo pozyskał sobie serca tutejszej parafii – pewnie dlatego, że sam też jest obywatelem świata, mając za sobą posługę w Petersburgu, w Kijowie, a ostatnio w Genewie. Na jego pytanie skierowane do wiernych, co chcieliby zaśpiewać w czasie tej wyjątkowej mszy, ich wybór padł na tak bardzo polską jasnogórską pieśń maryjną „Jest zakątek na tej ziemi, gdzie powracać każdy chce…”. W zasięgu ręki są też inne skarby Anjou, których nie sposób wyliczyć: cudowny pałac-most na rzece Cher w Chenonceaux, freski w krypcie kolegiaty w Saint Aignan, zapierający dech w piersiach widok z zamkowej wierzy w Loches, rodzinne winiarnie Simonaux i Joela Delaunay, pełne niespodzianek i prawdziwych skarbów brocante – targi staroci. A dla tych przytłoczonych ciężarem Historii i pragnących trochę odpocząć jest jezioro – zalew rzeki Indrois w pobliskiej wiosce Chemillé. Kilka kilometrów za Montrésor w stronę Loches znajduje się Chartreuse du Liget, rozległe zabudowania klasztorne z XVIII wieku i magiczne ruiny kościoła z wieku XII. Otoczone murami z basztami w narożach, z podwójną bramą wjazdową, sprawiają dzisiaj wrażenie

Pożegnanie przez francuską żandarmerię admirała Unruga w Montresor przed ostatnią podróżą do Polski

opuszczonego miejsca. Prawie tysiącletnia historia tego miejsca jest fascynująca. I chociaż sceptyczni historycy twierdzą, że to tylko legenda, zaczyna się ona podobno od fundacji króla Henryka II ustanowionej jako pokuta za zamordowanie Arcybiskupa Canterbury, Thomasa Becketa. Nieco dalej są zabudowania osobnej części tego klasztoru w Corroirie du Liget. Jeśli ktoś szukałby scenerii do filmu o romantycznej miłości nie znajdzie lepszego miejsca – ruiny starego kościoła, zabudowania zakonników, warowna brama wjazdowa i fragmenty fosy obronnej. I do tego przepiękna łąka polnych kwiatów. W samym Montrésor nie można pominąć drewnianego budynku miejscowego jarmarku, La Halle des Cardeux, który kiedyś słynął z handlu wełną i zbożem, a zbudowany był w 1699 roku z polecenia ówczesnego właściciela zamku, hrabiego Paula de Beauvilliers. Dzisiaj w jego pomieszczeniach mieści się galeria sztuki. Fot. Maria Kaleta

Ulica Branickiego

Kolegiata też ma swoją burzliwą historię. Z jej dwunastu witraży dwa tylko przetrwały zawieruchę Rewolucji Francuskiej 1789 roku. Także wtedy zniszczono i wyrzucono z niej grobowiec rodzinny Ymberta de Bastarnay, który wrócił na swoje miejsce dopiero w 1875 roku dzięki staraniom Pelagii Zamoyskiej, żony Ksawerego. Wyrazem mecenatu Branickich są także XVI-wieczne włoskie malowidła wiszące w nawach kościoła a pochodzące ze słynnej kolekcji kardynała Fescha, wuja Napoleona, której część zakupił Ksawery. W tej opowieści o Montrésor nie mogę sobie odmówić tonu bardzo osobistego. Jest w atmosferze tego miejsca coś bardzo niezwykłego. Nie da się go traktować jak jakiejś kolejnej atrakcji turystycznej. Wisi tu coś w powietrzu bardzo indywidualnego i dotykającego lepszej strony człowieczej duszy. Nie wiem, skąd to się bierze, ale jest to zapewne mieszanina wszystkiego, bogatej historii, niezwykłej urody i szczęścia do zaradnych gospodarzy i zwyczajnie dobrych ludzi, których tu spotkałam. Za miastem krajobrazy są jakoś bardzo polskie, z bezkresnymi, lekko tylko pofalowanymi polami. I do tego niezwykle żółte dywany słoneczników bez przerwy kręcących głowami – o świcie wypatrujących pierwszych promieni słońca na wschodzie, potem w południe pochylonych, by schować się przed jego palącymi promieniami, i znowu pod wieczór wpatrujących się w gasnący zachód. I wszechobecne, wysokie, różnokolorowe malwy. Gdyby nie wspomniana na początku jaszczurka, w herbie miasta musiałyby znaleźć się właśnie te kwiaty. I kogut na wieży kolegiaty, który nie lubi śpiochów, i nawet w środku sezonu turystycznego dyryguje dzwonami, budząc o świcie całe miasto. Rok 2018 jest bardzo szczególny dla historii Polski. Mija sto lat od dnia odzyskania niepodległości i zapewne wśród wielu historyków analizujących powody tego szczęśliwego wydarzenia znajdą się też tacy, co uznają to wyłącznie za swoisty zbieg politycznych okoliczności w wyniku przegranej Niemiec i rozpadu Cesarstwa Austro-Węgier po pierwszej wojnie światowej oraz rewolucji bolszewickiej w Rosji. Historia Montrésor i polskiej tu obecności rzuca na to zagadnienie zupełnie inne światło. To, że Polska przetrwała 123 lata bezpaństwowości, i że dla uczestników Traktatu w Wersalu było oczywiste i bezdyskusyjne, że ma odzyskać swoje miejsce w Europie, to zbiorowa zasługa wszystkich patriotów w kraju pod zaborami, ale także i może szczególnie tych na emigracji – za przechowanie ducha polskości przez tyle bezdomnych lat. Montrésorska rodzina Branickich ma w tym zaszczytnym dziele zapisaną piękną kartę w naszej historii, o której warto pamiętać. Maria Kaleta


Ze szkicownika Marii Kalety

L

ubię podróże, niekoniecznie zresztą w bardzo odległe miejsca. To sposób na poznawanie innych ludzi i ich światów oraz szukanie podobieństw raczej niż tego co nas różni. Jest na to poznawanie wiele sposobów, a jeden z nich chyba dość nietypowy – lubię zajrzeć na miejscowy cmentarz. Mamy właśnie listopad, więc to wyznanie jest zupełnie na miejscu. Oto kilka refleksji z takich wizyt. Montresor, Francja To malownicze miasteczko, liczące kilkuset zaledwie mieszkańców, położone prawie dokładnie w geograficznym środku Francji. Tuż za tablicą z nazwą miejscowości, ogrodzony wysokim murem, znajduje się mały cmentarz. Na środku stoi kamienny krzyż, wokół kilkaset starych grobów, a trochę w głębi wznosi się dominująca nad całością klasycystyczna kaplica. Większość grobowców jest skromna, zwyczajne ka-

mienne płyty z krzyżami, najstarsze gdzieś z połowy XIX wieku, chociaż na wielu z nich widnieją także zupełnie niedawno wyryte daty. Pilne odczytuję nazwiska: Victor Okryński (1869), Stanislas Truszkowski (1869), Mieczyslaw Potocki (1878), Hedwige Rey (1924), Elizabeth Tarnowska Esterhazy (1956), Helena Radziwill (1958), Isabelle Krasinska Potocka (1962), Julliette Lubomirska (1988), Rose Tarnowska Zamoyska (1998), Genevieve Potocki (2009). To tylko wybrane przykłady, bo na cmentarzu jest kilkadziesiąt innych polskich nazwisk. Kaplica jest zamknięta, ale wiem, że pochowany jest tam fundator tego cmentarza i niegdysiejszy gospodarz pobliskiego średniowiecznego zamku i rozległych okolicznych posiadłości, zmarły w 1879 roku, Ksawery Branicki z rodziną. Cmentarz Bunhill, Londyn To raczej dziwne miejsce, mieszczące się w pół drogi pomiędzy stacjami metra Moorgate i Old Street, zupełnie odarte z duchowości, dostojeństwa i zadumy. Przez środek cmentarza prowadzi ruchliwy chodnik, wyłożony kamiennymi nagrobnymi płytami pozbieranymi z jego części zniszczonej podczas bombardowań w czasie drugiej wojny światowej. Z trudem, ale można jeszcze odczytać nazwiska zmarłych, zadeptane przez przemijające lata. Trochę z boku tego pasażu stoi skromna kamienna płyta z napisem, że gdzieś tu w

okolicy pochowany jest William Blake (1757-1827), wielki wizjoner, malarz i poeta, za życia niedoceniony, a dzisiaj uważany za jednego z największych artystów o znaczeniu dla brytyjskich kultury zapewne nie mniejszym niż na przykład Adam Mickiewicz dla kultury polskiej. Zaglądam tam często, ze smutkiem myśląc jak to możliwe, że pamięć o takim geniuszu jest tak krótka. Na szczęście kilka tygodni temu z udziałem moim wśród kilkuset wielbicieli Blake’a, miała miejsce mała uroczystość odsłonięcia nowego grobowca w niedawno odkrytym, dokładnym miejscu jego spoczynku. Dobre i to, chociaż obawiam się, że tłum gapiących się w swoje telefony przechodniów wkrótce zadepcze słowa wiersza Blake’a wyryte na kamiennej płycie: Daję tobie koniec złotej nici, nawiń ją na kłębek a zaprowadzi cię do bramy Niebios... Beskid Niski, Polska W powszechnej świadomości, zwłaszcza tu w Anglii, pola bitewne północnej Francji były miejscem najbardziej dramatycznych wydarzeń pierwszej wojny światowej. Ale ta bezsensowna wojna zbierała swoje okrutne żniwo także w Polsce. W okolicach Gorlic w maju 1915 roku toczyła się krwawa batalia pomiędzy wojskami Rosji i Austrii, w której udział wzięło ponad ćwierć miliona żołnierzy. Dramat tej wojny polegał między innymi na tym, że w obu armiach służyło wielu Polaków zmuszonych strzelać

do siebie. Mogiły poległych znajdują się na ponad dwustu cmentarzach rozrzuconych po okolicznych górach. Wiele z nich przetrwało do dziś dzięki staraniom różnych organizacji. To na swój sposób urokliwe miejsca, z bardzo charakterystycznymi krzyża mi, których ramiona przykrywają spadziste daszki i wyglądają jak przydrożne kapliczki. Odwiedzają je tylko nieliczni turyści, bo nie da się tam dojechać samochodem i często trzeba iść pół dnia na piechotę. Dlaczego ta umęczona ziemia jest taka opustoszała, to już osobna historia z czasów drugiej wojny światowej i wielu lat potem, kiedy to z rozkazu władz komunistycznych miejscowa ludność łemkowska została z dnia na dzień wysiedlona ze swoich biednych gospodarstw i wywieziona na ziemie poniemieckie. Łemkowie teoretycznie mogli wracać począwszy od 1956 roku, ale często nie było już dokąd. Do dziś na mapach pozostały tylko nazwy dawnych wiosek, jak Czarne, Radocyna, Lipne, Nieznajowa, po których jedynym śladem pozostały kwitnące wiosną owocowe drzewa. W Czarnej jeszcze do niedawna stała drewniana cerkiew, przez której środek płynął strumień i wyrosło drzewo. Święci z ikonostasu pewnie by zasnęli na wieki, ale przeniesiono ją do jakiegoś skansenu. Może to i dobrze, bo mała kaplica na pobliskim cmentarzu spłonęła nie wiedzieć czemu. Zapalam świeczkę za tych, po których nie ma już śladu.


52 | nowy czas |listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Admirał Józef Unrug 1884 – 1973 Admirał floty Józef Unrug, obrońca polskiego Wybrzeża w 1939 roku zmarł we Francji w roku 1973. Ostatnią wolą admirała było, co zawarł w swoim testamencie, powrócić do Polski, Polski wolnej, w której każdy z jego oficerów torturowanych i zamordowanych przez sądy komunistyczne zostałby odszukany, w pełni zrehabilitowany, pochowany z honorami wojskowymi i przywrócony pamięci narodowej – powiedział podczas uroczystości pogrzebowych wnuk admirała, Krzysztof. Ten warunek po latach został spełniony. Z najwyższymi honorami państwowymi i wojskowymi Polska pożegnała admirała Józefa Unruga i jego żonę Zofię (zmarła w 1980 roku). Trumny z ich szczątkami spoczęły na Cmentarzu Marynarki Wojennej w Gdyni 2 października 2018 roku. Kilka dni wcześniej uroczystości pogrzebowe odbyły się w miasteczku Motrésor, dotychczasowym miejscu spoczynku admirała i jego żony, gdzie ich wnuk, Krzysztof Unrug jest burmistrzem. Józef Unrug urodził się 7 października 1884 roku w Brandenburgu koło Berlina, w rodzinie niemieckich arystokratów kultywującej jednak polskie tradycje sięgające XVI wieku. Do zakończenia I wojny światowej, walczył w marynarce wojennej Cesarstwa Niemieckiego jako dowódca flotylli i komendant szkoły okrętów podwodnych. Tuż po odzyskaniu niepodległości przez nasz kraj w 1918 roku wystąpił z Kaiserliche Marine i wraz z innymi pol-

skimi żołnierzami, którzy walczyli dotąd po stronie zaborców, wrócił do Polski. Rozpoczął służbę w Polskich Siłach Zbrojnych i za własne pieniądze kupił pierwszy okręt wojenny. „Byłem wtedy po raz pierwszy i ostatni w swej karierze właścicielem okrętu wojennego” – wspominał po latach. Jako podwładny, a następnie wieloletni przyjaciel admirała Jerzego Świrskiego tworzył polską flotę wojenną. W 1925 roku został jej dowódcą. Kilka lat wcześniej poznał swoją przyszłą żonę Zofię. Państwo Unrugowie mieli jednego syna, Horacego, urodzonego w 1930 roku. W 1933 roku Józef Unrug objął stanowisko dowódcy Floty i Obrony Wybrzeża. Ta część polskiej ziemi wraz z Helem, broniona przez admirała Józefa Unruga i jego żołnierzy, była jednym z najdłużej utrzymujących się punktów oporu kampanii wrześniowej. Jednak po poddaniu się Warszawy, wobec naporu wojsk niemieckich, złej sytuacji polskich wojsk lądowych i przede wszystkim w trosce o ludność cywilną, Józef Unrug – jako dowódca i żołnierz podjął najtrudniejszą decyzję o kapitulacji. 2 października 1939 roku Hel zapisał się w historii jako ostatnia kapitulująca twierdza Wojska Polskiego. „Przewaga niemiecka była ogromna, ale obowiązek żołnierski nakazywał walkę. Była to obrona skazana na samotność” – wspominał po latach admirał. Admirał Józef Unrug trafił do niewoli niemieckiej. Wraz z innymi oficerami i uczestnikami walk na Helu

Wnuk admirała Unruga, Krzysztof , burmistrz miasteczka Motrésor we Francji podczas uroczystości pogrzebowych w Gdyni

został umieszczony w oficerskim obozie jenieckim. Tam doszło do heroicznego świadectwa wierności i odwagi. Na podejmowane przez Niemców próby porozumienia się w języku niemieckim admirał odpowiadał w języku polskim i w obecności polskiego świadka: „Jestem polskim oficerem i wyrzuciłem z pamięci język niemiecki 1 września 1939 roku”. Odrzucał również oferowane mu przez Niemców stanowiska w Kriegsmarine oraz interwencje jego niemieckiej rodziny. W następnych latach przewożony był do siedmiu kolejnych obozów jenieckich. 29 kwietnia 1945 roku żołnierze amerykańscy wyzwolili niemiecki obóz Murnau w Bawarii, gdzie przebywał. Po zakończeniu II wojny światowej Józef Unrug brał udział w demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Został I zastępcą szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej, a 2 września 1946 roku otrzymał awans do stopnia wiceadmirała. W styczniu 1947 roku został odznaczony Złotym Krzyżem Orderu Wojennego Virtuti Militari IV klasy. Rząd brytyjski przyznał Józefowi Unrugowi emeryturę, jednakże on, solidaryzując się z setkami tysięcy polskich żołnierzy, walczących po stronie aliantów, którzy takich świadczeń nie otrzymali – odmówił jej przyjęcia. Nie mogąc wrócić do kraju rządzonego przez komunistów, zdecydował się na emigrację. Mieszkał w Maroku i we Francji, pracował jako kierowca ciężarówki. Na cmentarzu w Gdyni prezydent RP Andrzej Duda wręczył przedstawicielowi rodziny Józefa Unruga akt mianowania na stopień admirała floty.

Sprowadzenie do Polski szczątków admirała Józefa Unruga i jego żony Zofii. Port Wojenny w Brest (Francja), 25 września 2018. Fot. sk/IPN


Maria Bitner-Glindzicz 1963 – 2018 Maria Bitner-Glindzicz pochodziła ze starej kresowej rodziny boleśnie doświadczonej w czasie II wojny światowej, w której zginęli wszyscy dorośli mężczyźni. Tylko babcia z dwoma nieletnimi synami przedostała się na Bliski Wschód, gdzie dołączyła do Armii gen. Andersa. Po zakończonych działaniach wojennych osiadła w Anglii. Jednym z jej synów był Ryszard Bitner-Glindzicz, inżynier zatrudniony przez General Electric. W Anglii urodziła się jego córka – Maria, która zdobyła solidne wyształcenie. A dzięki temu, że z tytułu swojej pracy inż. Bitner-Glindzicz często zmieniał miejsce zamieszkania, Maria poznawała różne zakątki na Wyspach Brytyjskich. Ukończyła studia na University College London (UCL), gdzie rozpoczyna pracę badawczą. Jednocześnie współpracowała z dziecięcą kliniką w Great Ormond Hospital.

Współtworzyła projekt 100.000 Genomes, finansowany przez rząd Davida Camerona. Ale zanim to nastąpiło podejęła wyzwanie znalezienia skutecznej metody leczenia chłopca cierpiącego z powodów genetycznych na stopniową utratę wzroku. Wyzwania naukowe nie pojawiały się w izolacji. Jej otwartość i wsparcie dla pacjenta i jego rodziny były równie ważne jak rezultaty prac laboratoryjnych. Prawdziwym przełomem była komputeryzacja badań naukowych, dzięki której profesor Bitner-Glindzicz porównywała zdrowe komórki z chorymi układami genetycznymi. Mogła poświęcić się tylko pracy naukowej na UCL, ale potrzeba niesienia pomocy cierpiącym wymagała zaangażowania się bezpośrednio w leczenie oraz w aktywność medialną w propagowaniu przełomu w badaniach i bezpośredniego ich stosowania w leczeniu.

Elegancka, skromna, bezpośrednia, żyła dla swoich pacjentów i rodziny (mąż onkolog, córka pracująca w finansach, syn studjujący arabistykę). Do pracy na UCL i w Great Ormond Hospital jeździła rowerem. Została potrącona przez londyńską taksówkę 20 września 2018. Zmarła następnego dnia. (gm)

Izabela Róża Lechowicz 1972 – 2018 Izabela Lechowicz na Wyspach znalazła się w 1997 roku, po skończonych studiach we Wrocławiu (Technologia Żywności i Żywienia Człowieka na Akademii Rolniczej). Przyjechała na krótko, na kurs językowy. Po kursie postanowiła zdobyć licencję pilota. Lataniem zaraził ją Eric Swaffer, którego poznała w tym początkowym okresie pobytu na Wyspach Brytyjskich. Jak podkreślała w wywiadach, tej tradycji nie było w jej rodzinie, a o zdobytym nowym zawodzie mówiła, że jest to przede wszystkim pasja.

W ciągu krótkiego czasu zdała wszystkie niezwykle trudne i wymagające egzaminy (teoretyczne i praktyczne). Posiadała licencje pilota liniowego EASA ATPL(A) (Europa) oraz FAA ATP(A) (USA). Otrzymała też uprawnienia instruktorki i egzaminatorki. Mogła samodzielnie pilotować samoloty typu: Citation C550/560, Citation XL/XLS, Gulfstream G450/550 i Boeing 737. Za sterami prywatnych samolotów poznała cały świat i była dumna, że jest kobietą w tym w dalszym ciągu zdo-

 Ś.P.  Izabela Róża Lechowicz

urodzona 4 września 1972 roku doświadczony pilot i instruktorka lotnictwa. Za kreowanie pozytywnego wizerunku Polski w Wielkiej Brytanii została laureatką konkursu #Polka100. Zginęła 27 października 2018 roku w katastrofie śmigłowca w Leicester. Rodzinie i przyjaciołom Zmarłej wyrazy głębokiego współczucia składają Arkady Rzegocki Ambasador RP w Wielkiej Brytanii Mateusz Stąsiek Konsul RP w Londynie

minowanym przez mężczyzn zawodzie. Była laureatką konkursu #Polka100. Dnia 27 października 2018 roku za sterami helikoptera siedział Eric Swaffer, Izabela była jednym z pasażerów. Doszło do katastrofy, fatalnej w skutkach – wszyscy zginęli, ale pilot, jak uważają świadkowie zdarzenia, zrobił wszystko, żeby maszyna nie spadła na teren zabudowany, niedaleko stadionu w Leicester, skąd wystartowała z właścicielem klubu na pokładzie.


Mistrzowie z Ziemi Arnhema

Włodzimierz Fenrych

W

1912 roku odkryto na Ziemi Arnhema tradycję malarstwa trwającą od czasów niepamiętnych. Zaskakujący jest sam fakt, że akurat w tym kraju istniała ta wielowiekowa tradycja. Jest to kraj dziki i niegościnny, gdzie przez trzy miesiące w roku leje nieprzerwanie, pełne krokodyli rzeki występują z brzegów, a potem przez dziewięć miesięcy nie pada wcale i rzeki zamieniają się w rządek zatęchłych bajorek. Trudno tam nawet bydło wypasać. Biali nie chcieli się tam osiedlać i jeszcze na początku XX wieku był to kraj ciemnoskórych koczowników polujących na kangury. I – co właśnie zdumiewające – kultywujących odwieczną tradycję malarstwa. W 1912 roku antropolog Baldwin Spencer, profesor uniwersytetu w Melbourne, przyjechał do Oenpelli prowadzić badania naukowe. Zauważył on, że mieszkający tam członkowie ludu Kakadu malują różne zwierzaki i

inne postacie na ścianach wznoszonych w porze deszczowej szałasów z kory eukaliptusa. Profesor Spencer zamówił nawet kilka takich malowideł na wyciętych kawałkach kory i zabrał je do muzeum w Melbourne. ZamieszkującyZiemię Arnhema Aborygeni, którzy nie znali jeszcze białego człowieka, to prawdziwa gratka dla antropologów. Zwyczaje mieli iście zdumiewające. Jeszcze na początku XX wieku był to kraj bezustannie toczonej wojny na włócznie rzucane przy pomocy miotacza i mogące przebić człowieka z odległości kilkuset metrów. Na znak pokoju wodzowie wymieniali żony, przy czym ta wymiana konsumowana była natychmiast, na oczach zgromadzonych. Do konsumpcji takiego znaku pokoju nie trzeba się było rozbierać, bo wszyscy i tak chodzili nago. Ale też ani chodzenie nago, ani ten oryginalny znak pokoju nie oznaczały rozpustnego życia. Żony wymieniane były tylko na moment ceremonii, poza tym wszyscy dobrze wiedzieli kto jest czyją żoną. Wszyscy też wiedzieli, że za kradzież żony można być przebitym włócznią. Odzyskana żona karana była łagodniej, przebijano jej włócznią tylko udo. Okazywanie szacunku też mogło zdumiewać przybysza z innej cywilizacji. Jeśli zmarł czcigodny członek klanu, jego ciało było pieczone i zjadane przez wszystkich krewnych, a kości następnie umieszczane w trumnie, którą koczowniczy mieszkańcy tej ziemi przenosili wszędzie tam, gdzie się przemieszczali. Ziemia Arnhema jeszcze w XX wieku była krajem nieznanym. W czasie II wojny światowej toczono o nią bitwy lotnicze i morskie, ale dopiero w 1948 roku wysłano australijsko-amerykańską wyprawę naukową, by dokładnie kraj zbadała. Zebrano wtedy największą kolekcję malowideł na korze z okresu przed powstaniem rynku sztuki

aborygeńskiej. Dzięki tym zbiorom można dziś zaobserwować, jak się ta sztuka zmieniała. Antropolodzy zauważyli, że szałasy były malowane podobnie jak przenoszone z miejsca na miejsce trumny. Tylko członek konkretnego klanu mógł malować określone wzory. Podobnie było ze wzorami malowanymi na ciele. Od święta trzeba się było odpowiednio wymalować, podobnie jak członkowie europejskiej cywilizacji od święta odpowiednio się ubierają. I tak jak Europejczycy po ubraniu mogą natychmiast poznać, z jakiej kto jest grupy społecznej, tak na Ziemi Arnhema krajowcy po malowanym na ciele wzorze natychmiast poznają, z jakiego kto jest klanu. Czasem takie malowidło na korze kupił jakiś antropolog, w takim przypadku wylądowało w muzeum w którymś z wielkich miast na wybrzeżu. Malowano na korze eukaliptusa pędzlem zrobionym z patyka, jako barwników używano minerałów białych, czarnych, żółtych i czerwonych, a jako spoiwo używany był sok rodzimej orchidei. Ale nie tylko antropolodzy jeździli do tego tajemniczego i niegościnnego kraju. W 1925 roku Kościół anglikański wysłał do Oenpelli misjonarzy, dziesięć lat później Kościół metodystów założył na wschodnim wybrzeżu Ziemi Arnhema misję o nazwie Yirrkala. Wkrótce to właśnie te dwa ośrodki stały się głównymi punktami spotkania między cywilizacjami. Dla pierwszych misjonarzy wyzwaniem była panująca wśród krajowców moda na chodzenie w stroju adamowym. W latach dwudziestych XX wieku wśród młodzieży nastała jednak moda na ubieranie się. Starsze pokolenie utrzymywało, że uczciwy człowiek nie ma nic do ukrycia i nadal preferowało strój adamowy.


nowy czas | listopad/grudzień 2018 (nr 237/238)

Prawdę powiedziawszy ta zmiana mody była trochę wymuszona. Tak się bowiem złożyło, że właściciele Australii, czyli biali jej mieszkańcy przybyli stosunkowo niedawno zza oceanu, w swojej większości uważali, że po drugiej stronie cywilizacyjnej granicy jest nie inna cywilizacja, a brak cywilizacji. Chodzenie na golasa jest przecież oczywistym znakiem braku cywilizacji. Ale dodatkowo, wedle obowiązującego w Australii prawa, chodzenie nago w miejscach publicznych było nielegalne. Nielegalne było również nieposyłanie dzieci do szkoły, dlatego też dla rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema zorganizowano szkoły. Był to przymus, dzieci odbierano rodzicom i zamykano w szkołach z internatem. W pierwszej połowie XX wieku takie szkoły prowadzili misjonarze, a misje stały się ośrodkami, wokół których gromadzili się koczowniczy do niedawna mieszkańcy. Ukończywszy szkoły, krajowcy zaczynali rozumieć świat białych ludzi. Zaczynali rozumieć, co to są sądy. Być może w sądzie będzie można udowodnić, że tak naprawdę właścicielami Ziemi Arnhema są jej pierwotni mieszkańcy i że powinna ona być im zwrócona. Dowodem klanów na prawo własności danej ziemi były opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie z mnemotechniczną pomocą malowideł na korze eukaliptusa. Inne klany rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema respektowały tak przekazywane prawo, ale czy sądy białych właścicieli Australii mogą takie prawo respektować? W 1963 roku klany skupione wokół misji Yirrkala wysłały do australijskiego parlamentu spisaną na korze petycję protestującą przeciw działalności firmy górniczej eksploatującej złoża boksytu. Władze przyznały owej firmie prawo eksploatacji, a przecież nikt nawet nie zapytał o zdanie klanu będącego tej ziemi właścicielem. Petycja spisana została po angielsku, ale wokół wymalowana została historia udowadniająca prawo własności. W tej konkretnej sprawie władze nie przyznały racji krajowcom, ale medialny hałas spowodował, że w późniejszych sprawach decyzje były bardziej im przyjazne. Australijskie prawo nie mogło uznać, że jakiś klan był właścicielem jakiejś ziemi od czasów niepamiętnych, bowiem prawo białych ludzi w Australii opierało się na założeniu, że przed ich przybyciem tej ziemi nikt nie posiadał. Jacyś ludzie tam co prawda koczowali, ale skoro chodzili na golasa, to nie mieli prawa do australijskiego obywatelstwa. Uznano ich za „podopiecznych” państwa, których najpierw trzeba nauczyć chodzić w ubraniu. Ale lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian, również w Australii. W 1967 roku w wyniku uprzednio przeprowadzonego referendum uznano rdzennych mieszkańców kontynentu za obywateli tego kraju. Pierwsza połowa XX wieku, czyli czas pierwszych kontaktów z cywilizacją Ziemi Arnhema, to w Europie akurat czas kubizmu, ekspresjonizmu i im podobnych awangardowych ruchów w malarstwie. Dla kubistów sztuka egzotycznych ludów była nie tylko godna uwagi, ale wręcz była wzorem do naśladowania. Podobno Picasso, widząc obrazy malarza imieniem Yirawala, stwierdził że sam chciałby umieć tak malować. A skoro dla twórców tak sławnych jak Picasso był to wzór do naśladowania, to widocznie jest to prawdziwa sztuka. Można by dzieła takich twórców wystawiać w galerii i sprzedawać. Ciekawe, jak różne rzeczy interesują ludzi z różnych cywilizacji. Dla mieszkańców Ziemi Arnhema istotne jest, czyje kości są w trumnie wymalowanej w takie czy inne symbole albo kto mieszka w tak a nie inaczej wymalowanym szałasie. Przedstawicieli przyjezdnej cywilizacji takie rzeczy nie interesują. Dla nich istotne jest kto pomalował trumnę albo szałas, albo kto namalował zwierzaka na specjalnie wyciętym kawałku kory. To znaczy ściślej – dopóki zwierzaki malowane na kawałku kory traktowane były jak eksponaty etnograficzne, nikt się nie przejmował, jak miał na imię twórca, który dany eksponat wykonał. Eksponat etnograficzny był wytworem „ludu”. Ale zupeł-

nie inaczej sprawa wygląda, jeśli eksponat wisi w galerii sztuki – wówczas należy artystę znać z imienia. A najlepiej z imienia i nazwiska. Yirawala znany był z imienia, a ponieważ nie miał nazwiska, w niektórych katalogach pojawia się jako Billy Yirawala. Sam Yirawala protestował, ale widać autorzy katalogu uznali, że artysta nie może się pojawić w katalogu bez nazwiska. Przecież to tak, jakby się nago pojawił na wernisażu! Yirawala jest najbardziej znanym przedstawicielem malarstwa Ziemi Arnhema, miał wystawy w miastach na wybrzeżu i nawet w Europie, jeździł na wernisaże. Jego obrazy traktowane były jako dzieła sztuki tak jak obrazy Picassa. Sam Yirawala protestował twierdząc, że jego obrazy są w istocie religijne, że jest to jakby wykład wiedzy duchowej ludu Kunwindżku, do którego należał. Twierdził, że tak jak biali mają książki, w których przekazują

Ziemia arnhema to nadal dZiki kraj. tubylcy wprawdZie chodZą dZiś w ubraniach i posyłają dZieci do sZkoły, ale nadal wolą miesZkać w małych osiedlach w busZu, gdZie nie ma dróg.

55

artyści znani są z imienia, acz żaden z nich nie osiągnął statusu podobnego do Yirawali. Może na użytek niniejszego artykułu można wymienić jednego artystę, który był współtwórcą petycji na korze do parlamentu. Jest to Malawan Marika. Był on też współtwórcą podwójnego panelu wykonanego dla kościoła w Yirrkala. Te panele, powstałe w 1963 roku, ilustrują mityczną historię ludu Yolngu mieszkającego w tej okolicy. Było to dzieło zbiorowe, stworzone dla nowego kościoła w czasach, kiedy rezydujący tam pastor wspierał kulturę krajowców. Późniejszy pastor uznał pogańskie mity za dzieło diabła i usunął panele z kościoła. Swego czasu było o tej sprawie głośno i pewnie panele z Yirrkala byłyby najbardziej znanym dziełem artystów z Ziemi Arnhema, gdyby nie to, że aby je zobaczyć, trzeba pojechać aż do Yirrkala, a to wcale nie jest takie proste. Bo Ziemia Arnhema to nadal dziki kraj. Krajowcy wprawdzie chodzą dziś w ubraniach i posyłają dzieci do szkoły, ale nadal wolą mieszkać w małych osiedlach w buszu, gdzie nie ma dróg. Dróg gruntowych jest w całej Ziemi Arnhema niewiele, asfaltowych nie ma wcale. Najłatwiej pewnie dojechać do Oenpelli, która leży 16 kilometrów od Ubirr, gdzie turyści dojeżdżają asfaltową drogą, by oglądać naskalne malowidła. Z Ubirr do Oenpelli prowadzi droga gruntowa, ale najpierw trzeba przekroczyć w bród East Alligator River, gdzie czyhają krokodyle. Bród jest wprawdzie betonowy, przeznaczony dla pojazdów, ale prąd w rzece bywa wartki i czasem porywa samochody. Wiem to, ba sam stałem przed tym brodem i zdecydowałem się go nie przekraczać.

Obraz Yirawala

wiedzę następnym pokoleniom, tak Kunwindżku mają obrazy, które stanowią ilustracje przy wtajemniczaniu młodzieży. Twierdził też, że każdy obraz ma kilka poziomów znaczeń, te najgłębsze są wyjawiane tylko najbardziej wtajemniczonym. Sandra Holmes, która go promowała i mocno się przyczyniła do jego sławy, pisała, że malując swoje obrazy śpiewał święte pieśni. Można powiedzieć, że jego obrazy były w pewnym sensie jak ikony, które mają pośredniczyć w kontakcie ze światem niewidzialnym. Ale też tak jak ikony, obrazy Yirawali stały się towarem. Dla białego nabywcy nie są niczym więcej. Yirawala uważany jest za głównego przedstawiciela tzw. szkoły z Oenpelli. Malarstwo Ziemi Arnhema zazwyczaj dzieli się na dwa wyraźnie różne style, tak zwaną szkołę Oenpelli, czyli styl malarzy z zachodniej części kraju, oraz wyraźnie od niej stylowo różną szkołę Yirrkala ze wschodniego wybrzeża. Szkołę Oenpelli cechuje malowanie przedstawianych postaci na jednolitym tle. Malowane zwierzęta przedstawiane są często razem z wewnętrznymi narządami, na przykład jelitami i szkieletem, jakby były prześwietlone. Postacie malowane na korze wypełnione są też siatką drobniutkich kreseczek. Obrazy szkoły Yirrkala różnią się wyraźnie stylowo, choć dla postronnego obserwatora mogą wyglądać podobnie. Też są pokryte siecią kreseczek w czterech kolorach ochry, są jednak w pewnym sensie odwrotnością. Tutaj wzorami z kreseczek, zawsze będących własnością klanu autora, pokryte jest tło, natomiast pojawiające się na tym tle postacie są często jednolicie czarne. Często obraz jest ilustracją mitu, składającą się z kilku scen w sąsiadujących na obrazie polach. W latach czterdziestych antropolodzy zebrali takie ilustracje mitów wykonane na papierze kredkami we wszystkich możliwych kolorach, na przykład zielono-niebieskie. Mając dostęp do nowych technologii twórcy widzieli możliwość poszerzenia palety. Jednakże rynek sztuki nie cenił sobie tego rodzaju udoskonaleń, na rynku sztuki cenione były „autentyczne” obrazy wykonane na korze w kolorach ochry. Począwszy od lat pięćdziesiątych

|


January 2017 No 226 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

now y czas LONDON

nowyczas.co.uk


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.