nowyczas2013/192/006

Page 1

LONDON JUNE 2013 6 (192) FREE ISSN 1752-0339

Rys. Andrzej Krauze


2|

czerwiec 2013 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, felieton Agnieszki Siedleckiej [NC, nr 5/191] przypomniał mi dawne czasy. Kiedyś do Warszawy, do przyjaciół, zawitała grupa „Amerykanów”, czyli Polaków z Chicago. Trzeba było udzielić im gościny. – Joasiu, pokaż państwu sypialnię – poprosiła mama. Skierowałam dostojną parę do pokoju i po otworzeniu drzwi usłyszałam: – Jaki ładny bedrumik! A tu karpecik leży na florce... Osłupiałam momentalnie, zastanawiając się, co może moja koleżanka z ASP, Florka, robić w mojej sypialni i kto to ten Karpecik, który na niej leży. Minęło parę lat nim po raz pierwszy odwiedziłam ciocię w Londynie. Jadąc metrem z lotniska nie mogłam się nadziwić ilości i egzotyki najróżniejszym nacji. A w domu ciocia oświadczyła: – Dzisiaj zamówimy tejkełej kebaby, a jutro trzeba wsadzić turka do awonu. JOANNA CIeCHANOWSKA

12

£30

£60

Drogi Czytelniku, wesprzyj jeDyne na Wyspach polskie niezależne pismo! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................

Droga Redakcjo, Rano wstaję, biorę szałer w batrumie, idę do bedrumu ubrać się. Na śniadanie jem kornflejksy, popijam dżusem, robię tołsta. Proszę męża o lifta do stacji, jadę do pracy, spieszę się, a tu stoimy w trafiku i nic się nie rusza. Dzwonię do mojego menadżera z mojego mobilu, że chcę brać ofa w poniedziałek po łikendzie. Sorki. Hugsy, DANA JuReNKO

........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk reDaktor nacZelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); reDakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Anna maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZiał Marketingu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WyDaWca: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowna Redakcjo, zawrzało w polonijnym świecie po ostatnim wydaniu „Nowego Czasu”. Dowodem na to są nie tylko zasłyszane opinie i dyskusje czytelników, komentarze na społecznych portalach internetowych, ale również publikacje w polonijnych gazetach, jak „Dziennik Polski” i „Cooltura”. Najwięcej kontrowersji wzbudziły, jak można się było spodziewać, artykuły „Pieczeń z Ogniska” redaktora naczelnego Grzegorza Małkiewicza oraz „POSK, dzień dobry, co słychać? Czytane między wierszami” pana Mirka Malevskiego. Dlaczego? Oba artykuły świetnie napisane, można powiedzieć, że ten o Ognisku był wręcz proroczy! Przypominam jego zakończenie: „Kryzys w Ognisku! Raczej skandal. Haniebna walka o władzę i profity grupy zdyskredytowanej wolą przeważającej – w sposób zdecydowany – liczby członków. Niestety, walka będzie brutalna, na stole leży – jak się ocenia – około 20 mln funtów”. Wydarzenia ostatnich dni to udowodniły. Walka jest na tyle brutalna, że w Ognisku doszło już do rękoczynów. [Czytaj str. 9 – red.) Artykuł o POSK-u to inteligentna analiza broszury „Wiadomości POSK”, w której autor zawarł wiele pytań. Czy uzyska odpowiedzi na zadane pytania? Z własnego doświadczenia wiem, że nie! Chyba że zatrudni prawnika! Ja też pytałam

Dużo ludzi nie wie, co robić z Czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu.

osobiście panią Hannę Lubaczewską, sekretarza zarządu POSK-u w listopadzie 2011 roku na umówionym wcześniej spotkaniu. Niestety, ówczesny prezes dr Olgierd Lalko nie miał dla mnie czasu! Pani Lubaczewska, i owszem, wysłuchała mnie, zanotowała pytania, zrobiła fotokopie przedstawionych jej dokumentów, poprosiła mnie o adres, numer telefonu stacjonarnego i komórkowego oraz obiecała, że na moje pytania dostanę odpowiedź w formie pisemnej. Z Hanną Lubaczewską spotkały się też dwie inne panie i zadały kolejne pytania. Zaniepokojone brakiem odpowiedzi wysłałyśmy wszystkie trzy list do Hanny Lubaczewskiej, która odpisała: “…I am unable to respond to your questions directly only through your solicitors.” (kopię powyższego listu przesyłam redakcji). Jak można wytłumaczyć taką odpowiedź? Czy brakiem dobrej woli, ale z czyjej strony? Jak można wytłumaczyć, że na remont pomieszczenia Jazz Cafe wydaje się kilkaset tysięcy funtów, a nie było pieniędzy przez pięć lat na zakup kasy fiskalnej, która kosztuje zapewne nie więcej niż kilkaset funtów? Jak można wytłumaczyć fakt, ze rachunki z kasy w Poskubie na czwartym piętrze, gdzie płacimy za napoje nie tylko alkoholowe można uzyskać jedynie wtedy, jeżeli odpowiednio wcześniej się o nie poprosi (zanim obsługująca pani otworzy kasę) i są datowane 2000 r.? Jak można wytłumaczyć brak jakichkolwiek przetargów na prace budowlano-remontowo-architektoniczne prowadzone w POSK-u?

Magdalena Samozwaniec

Powracając na koniec do Ogniska – z polonijnej prasy dowiadujemy się, że dr Marek Stella-Sawicki wraz z zarządzanym przez siebie Polish Heritage Society odnowił fasadę Ogniska Polskiego, za co dostał używalność pięknego pokoju raz na miesiąc na 15 lat. Gdyby pokój taki kosztował nawet 100 funtów, to mnożąc przez liczbę miesięcy dostajemy kwotę 18 tysięcy. Ale – jak się okazuje – co drogie, nie zawsze jest dobre. W tym konkretnym wypadku jest to antyreklama zarówno firmy, która wykonała prace, jak i zleceniodawcy, bo nie dopilnował jakości wykonania i nie domaga się, aby w ramach gwarancji firma dokonała poprawek. Gdyby jednak do nich doszło, bardzo proszę, aby tym razem została użyta farba, która nie spłynie razem z kroplami deszczu – tak jak się już wydarzyło – na eleganckie płaszcze pań (jeden rachunek za pralnię chemiczną do zarządu Ogniska już wpłynął, ja niestety zapłaciłam za czyszczenie sama). Wniosek z powyższych przykładów jest bardzo prosty: pieniądze społeczne wydaje się łatwo, ale nie zawsze dobrze! Z poważaniem Henryka WoźnicZka PS. Poniżej zdjęcie pokazujące jakość wykonanych prac odnowionej przez dr Marka Stellę-Sawickiego i Polish Heritage Society fasady ogniska Polskiego. [Do redakcji wpłynęło znacznie więcej zdjęć, ale ze względu na brak miejsca nie możemy wszystkich opublikować – red.] .

Ciąg dalszy listów na str. 4


|3

nowy czas | czerwiec 2013

czas na wyspie

Skarby pod Londynem Przez tysiące lat w samym sercu Londynu leżał prawdziwy skarb. Na powierzchni zmieniały się dynastie i spadały główy możnych. Miasto dzięsiątkowały wielki pożar i dżuma, bombardowania II wojny światowej. Powozy ustępowały miejsca omnibusom, które potem poza nawias historii wyrzuciło metro. A dzielnica rzymskiego Londinium przetrwała to wszystko. Tylko dlatego, że cały czas ukryta była głęboko pod ziemią. Aż do teraz… kich jak skóra czy drewno. Jesteśmy więc w stanie wykopać rzeczy zrobione z tych niezwykle kruchych materiałów, które w owym czasie były czymś powszechnym. Chodzi tu o buty czy fragmenty mebli. Zwykle tego typu rzeczy są dla archeologa stracone na zawsze. Tymczasem już teraz można powiedzieć, że natrafiliśmy na największą kolekcję takich przedmiotów pochodzących z rzymskiego Londynu.

Adam Dąbrowski

©Museum of London Archaeology

Archeologowie opowiadają o tych wykopaliskach z błyszczącymi oczami, bo to jakby odnaleźć kapsułę czasu w środku londyńskiego City. Gdy tylko kompania medialna Bloomberg oświadczyła, że chce zbudować w City swoją nową siedzibę, archeolodzy podskoczyli z radości. Pojawili się na miejscu i wykorzystali prace przygotowawcze, by przeprowadzić badania, które wkrótce okazać się miały odkryciem prawie epokowym. Przekopali obszar liczący ponad hektar kwadratowy, przesiewając trzy i pół tony gleby. I dokopali się do ponad dziesięciu tysięcy obiektów pochodzących z lat 40-410 naszej ery. Wszechobecna wilgoć sprawiła, że zachowały się one doskonale. Czasowi oparła się biżuteria, szpilki do włosów, a nawet tysiące skórzanych butów. Każdy z tych przedmiotów opowiada swoją historię. I często koryguje sposób, w jaki historycy postrzegali dotąd odległe rubieże Imperium Rzymskiego. Z Michaelem Marshalle, archeologiem z Museum of London Archaeology rozmawiam wkrótce po rozpoczęciu prac wykopaliskowych. Na to, by w końcu zacząć kopać, musieliście trochę poczekać?

– Wszystko to znajduje się w samym centrum miasta. Wokół współczesne budynki, tętniące życie. Mamy swoje pięć minut tylko wtedy, gdy ktoś postanawia zburzyć jeden z nich i zbudować na jego miejscu nowy. Tak stało się właśnie teraz, przy okazji budowy nowej siedziby Bloomberga. Mamy więc naprawdę małe okienko, w którym pojawia się możliwość dokopania się do przeszłości. Znajdujemy tysiące genialnie zachowanych obiektów z czasów rzymskiej okupacji. To pozwala nam spojrzeć na cały szereg aspektów ludzkiego życia na skalę, jaka jeszcze do nie dawna była niemożliwa. W tym przypadku dokopaliście się do skrawka Londinium.

– Tak. Otworzyła się przed nami gigantyczna przestrzeń. Trzy akry, na których znajdują się ślady po około czterech wiekach osadnictwa. Zachowały się całe ulice, budynki, warsztaty i dziedzińce. No i przepływająca przez sam środek dzielnicy rzeczka Walbrook, która dziś płynie wąskim strumykiem pod ziemią. Zwykle narzekamy na to, jak wilgotny i zimny jest Londyn, ale w tym przypadku okazało się to błogosławieństwem.

– O tak! Teren jest bardzo wilgotny i mimo że taplanie się w błocie nie jest zbyt przyjemne, tak naprawdę dla nas to dobra wiadomość: do znalezisk nie docierał tlen i nie rozłożył nawet materiałów organicznych, ta-

Gdy tylko kompania medialna BloomBerG oświadczyła, że chce zBudować w city swoją nową siedziBę, archeolodzy podskoczyli z radości. pojawili się na miejscu i wykorzystali prace przyGotowawcze, By przeprowadzić Badania, które wkrótce okazać się miały odkryciem prawie epokowym.

Znaleźć skórzane buty noszone prawie dwa tysiące lat temu – to musi być coś...–

– W dodatku są ich setki. To niesamowita kolekcja. Pozwalają nam one określić, kto tu mieszkał. Możemy oszacować demografię licząc na przykład buty dziecięce. O obecności w mieście żołnierzy świadczą ciężkie buciory. Interesujące są też buty o grubszych podeszwach, przypominające klapki: z drewna lub korka. Najprawdopodobniej mieszkańcy Londinium zakładali je idąc do łaźni, w których instalowano ogrzewanie podłogowe, więc było to koniecznością. Nikt nie chciał przecież poparzyć sobie stóp! Co jeszcze udało się wykopać?

– Spodobał mi się szczególnie amulet z bursztynu, przypominający głowę gladiatora. Jest maleńki, bo w owym czasie bursztyn był niezwykle cenny. Prawdopodobnie zresztą przywieziono go znad Morza Bałtyckiego. Uważamy, że przybył na Wyspy wraz z jakimś imigrantem z serca Imperium. To mieszkańcy kontynentalnej części Imperium uważali bowiem, że bursztyn ma magiczne właściwości: miał chronić przed złym losem. Historyk Pliniusz Starszy pisał nawet, że noszenie go pomaga zapobiegać chorobom. W dodatku fakt, że ozdoba ma kształt głowy gladiatora sugeruje, że spełniał funkcje ochronne. Bardzo lubię też mały ciężarek w formie popiersia boga Merkurego. Takich ciężarków używali rzemieślnicy i sklepikarze ważąc towary. Tu mamy do czynienia z podwójną funkcją: stricte użytkową oraz symboliczną. To nie przypadek, że ciężarek przyjął kształt Merkurego, bo to rzymski bóg handlu i pieniędzy. Podobnie jak w przypadku amuletu, jest to forma prośby o boską ochronę. To cudowne, że na podstawie tak małych obiektów wysnuć można tak wiele wniosków na temat życia, jakie wiedli Rzymianie. To z kolei wygląda na spinkę do włosów.

– Owszem. Jest fantastyczna, prawda? Czubek, ozdobiony niezwykle starannie, zrobiono z kości. Wiemy, że ten typ szpilek popularny był w Imperium na przełomie I i II wieku naszej ery. Używano ich do układania niezwykle popularnej wówczas fryzury. Kobiety układały włosy niemal do pionu, coś jak kok. Używały do tego mnóstwo podobnych szpilek. Zachowało się parę wizerunków kobiet z tego czasu. W dodatku rewersy monet dość często przedstawiały matki i żony władców kraju.

Dokończenie na str. 7


4|

czerwiec 2013 | nowy czas

czas na wyspie

listy@nowyczas.co.uk przedstawione ponad rok temu, były

Od redakcji: Komentarze do powyższego listu na str. 9 i 10. Sir, I thought that was a brilliantly entertaining article Mirek Milevski wrote in the May editrion of Nowy Czas (POSK. hELLO, hELLO, aND WhaT haVE WE gOT hErE ThEN…). Even if he exaggerated it for effect his concerns need to be addressed. The editorial piece was a joy to recount on my London Bridge programme a few weeks ago, and I salute him on touching on a sensitive issue. No one should ever believe that they are above criticism or challenge. It was a comment piece and Mr Milevski was entitled to his opinion. I don't think I even got my mauve booklet despite being a life member for years, so it cannot be written off as fiction... gEOrgE MaTLOCK OrLa.fm anglo-Polish Community radio for the UK & Ireland

dzieci i ArtyŚci

Olga Sienko uczy dzieci malowania akwarelami

Co roku od 10 lat organizowany jest przez Macierz Szkolną i Polską Misję Katolicką Wesoły Dzień Dziecka w Laxton Hall. Dzień ten jest świętem upamiętniającym Międzynarodowy Dzień Dziecka, zakończeniem roku szkolnego, a jednocześnie spotkaniem Polskich Szkół Sobotnich z całej Anglii. Co roku przyjeżdża tu około trzy tysiące osób – dzieci, młodzież, rodzice i nauczyciele. W tym roku do dzieci dołączyli artyści ze Zrzeszenia Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii (Association of Polish Artists in Great Britain, APA) Maryla Podarewska-Jakubowska

Laxton Hall to Dom Spokojnej Starości położony w pięknym parku otoczonym lasami – Wakerley Great Wood, Wood Hall i Town Wood. Były dwór (elegancki Manor House) z zabudowaniami gospodarczymi i pięknie utrzymaną zielenią jest doskonałym tłem dla sportowej i rozrywkowej zabawy, jaka od rana do wieczora rozgrywała się tu w sobotę 15 czerwca. Mielimy na szczęście słoneczną pogodę a silny wiatr kołysał drzewami i rozwiewał nasze papiery do malowania. Na ten jeden dzień przywieziono namioty, dmuchane zamki, stoiska, zorganizowano scenę, boiska, grille, a w oficynach starych zabudowaniach otwarto parę ślicznych kawiarni. Każda szkoła miała swój mały namiot z pięknie wykaligrafowaną nazwą szkoły. W tym roku APA podjęła decyzję zorganizowania na tę imprezę warsztatów malarskich pod profesjonalną opieką dwóch artystek: Elżbiety Chojak-Myśko i Olgi Sienko, z pomocą organizatorów tego wydarzenia ze strony APA: Marka Borysiewicza, Marka Jakubowskiego i Maryli Podarewskiej Jakubowskiej. Na decyzję zorganizowania warsztatów miały wpływ cztery elementy: chcieliśmy zaoferować coś polskiej społeczności, zapoznać ją z działalnością APA, zachęcić przyszłe pokolenia do wstąpienia do APA i sami – patrząc na młode, rozwijające się talenty – świetnie się bawić. I tak przypadło nam zagospodarowanie paru stołów w ogromnym białym namiocie. Dwa plakaty reklamujące nasze stanowisko wyznaczały wyraźnie naszą przestrzeń. Przywieźliśmy farby, kartki, papier do malowania, plastelinę, farby w rozpylaczach i różne drobiazgi potrzebne do prac artystycznych. Jak już wspomniałam, dwie nasze artystki: Elżbieta i Olga, prowadziły warsztaty. Elżbieta z resztą apowiczów prowadziła warsztat pod tytułem Przyroda i sztuka, a Olga naukę malowania akwarelami. Nie wiedzieliśmy, czy dzieci mając tyle atrakcji rucho-

wych, będą chciały malować, tworzyć coś z niczego i uruchomić swoją wyobraźnię. Zbieraliśmy razem z nimi gałązki, liście i kamyki. Dzieci pokrywały znalezione przedmioty farbą z rozpylacza, mając za tło papier; negatyw gałęzi włączały do Fot. Marek Borysiewicz

Szanowny Panie redaktorze, przeczytałam artykuł o POSK-u, pisany zawzięcie przez pana Mirosława Malewskiego (przez v), jak widać byłego ucznia i niestety przegranego obrońcy szkoły marianów w Fawley Court. Pisze ironicznie i podniecony, według niego, „sukcesem odzyskania majątku”, planując zamach na POSK, aby „był bardziej demokratyczny i zdolny do uczciwego rozliczenia się w sferze finansowej rządzącej dynastii”. a więc nasz „anglo-Polish angry young man” woła do nieobecnych członków POSK-u: – hejże na Soplice! Jest jasne, że p. Mirek Malevski rzadko, jeżeli w ogóle, uczestniczył w głosowaniu na Walnym Zebraniu POSK-u, na które nie przybywa więcej niż 150-200 osób. Siłą faktu wybór pada na osoby chętne do pracy, osoby sprawdzone, godne zaufania, które poza swoim zawodem, często różniącym się od administracji, poświęcają swój czas i zdolności dla dobra wspólnego. Osobiście byłam w radzie POSK-u przez dwadzieścia lat, w tym dziesięć lat w zarządzie i administracji Biblioteką Polską. Stała troska o zdobycie funduszy na jej modernizację i utrzymanie, nie mówiąc już o samym gmachu – jest godna podziwu, a nie oszczerstw ze strony p. Mirka Malevskiego, które powinny być wyeliminowane przez redaktora „Nowego Czasu”. POSK powstał dzięki elicie społeczeństwa emigracyjnego, jest domem społecznym, nie instytucją krajową ani klubem. Jest otwarty na krytyki. Sam fakt, że rok rocznie publikuje swe sprawozdania, zwłaszcza finansowe, wyróżnia się od innych organizacji emigracyjnych, jak SPK, PFK oraz inne Zjednoczenia, Stowarzyszenia, Instytucje, Fundacje i Koła, które działają dzięki funduszom publicznym. Zaskoczona jestem szerokim wachlarzem rozeznania p. Mirka Malevskiego na temat POSK-u, o decyzjach rekonstrukcji gmachu, podejmowanych przez radę. Plany

jednomyślnie przegłosowane przez radnych z jednym czy dwoma wstrzymującymi się głosami. Demokratycznie przystąpiono do realizacji tych planów. Można się nie zgadzać z podanym kosztorysem lub propozycją komu powierzyć przebudowę lub jak wybrnąć z sytuacji wysiedlenia tak prestiżowych instytucji, jak Instytut Józefa Piłsudskiego oraz Towarzystwa Konradystów (JCS. UK) z Sali Conrada. Ta ostatnia do niedawna mieściła nie tylko kolekcje conradiany, należące do Biblioteki Polskiej i Towarzystwa. Mieściły się tam też unikalne starodruki, archiwa i obrazy. Odbywały się w niej posiedzenia naukowe, zebrania i przyjęcia reprezentacyjne. Niestety, to co jest najważniejsze w tym gmachu, nie jest priorytetem wielu niewrażliwych na dziedzictwo kulturowe osób, które stawiają zmniejszenie deficytu ponad wszystko inne. Twierdzę nadal, że obecny lokal jest stanowczo za mały na pomieszczenie wszystkich zbiorów i przygodnych petentów Towarzystwa Konradystów. Mogę tylko uspokoić p. Mirka Malevskiego, że obecna dyrektorka Biblioteki, jak i jej personel dba o całość zbiorów, w pełni skatalogowanych i zinwentaryzowanych. Konieczna jest jednak stała opieka nad tym źródłem wiedzy. Trzeba ją cenić, pielęgnować i wspierać, by nie została tylko namiastką naszej polskiej kultury lub co gorsza – rozproszona, jak w przypadku zbiorów w Fawley Court, o które p. Mirek Malevski tak pieczołowicie zabiega. 1 czerwca odbyło się Walne Zebranie POSK-u. W rezultacie na stu czterdziestu kilku członków obecnych, 30 proc. głosowało na pana Laskiewicza. To mówi samo za siebie. Jeżeli zarzuca się „malwersację’’, to nic dziwnego, że nie dostał większego wotum zaufania. Niestety, na zmianę warty należy odczekać. Z poważaniem EUgENIa MarESCh

Fot. Marek Borysiewicz

Szanowny Panie redaktorze, w nawiązaniu do Pana artykułu pt. „Pieczeń z Ogniska” [NC, nr 5/191], chciałabym sprostować, że kwota uzyskana ze zorganizowanych do tej pory przeze mnie oraz Barbarę Kaczmarowską-hamilton spotkań literackich w Ognisku Polskim wynosi nie 13 856 funtów, lecz 17 800. Do tej sumy dochodzi 3000 za recital Chopinowski i 1000 funtów za spotkanie z Julliet de Marcellus, czyli razem 21 856 funtów. Przy okazji chciałabym nadmienić, że bohaterem kolejnego literackiego spotkania w Ognisku Polskim będzie popularny autor i komentator telewizyjny Hugo Vickers, autor książki „Coronation”. Wszystkich członków oraz sympatyków Ogniska serdecznie zapraszamy. Środa, 2 lipca, godz. 19.00. Z poważaniem MałgOrZaTa BELhaVEN aND STENTON

Dzieci malowały z entuzjazmem


|5

nowy czas | czerwiec 2013

czas na wyspie

w Laxton HaLL Fot. Marek Borysiewicz

kompozycji, którą potem malowały farbami tworząc semiabstrakcyjne obrazy. Kombinacjom kompozycji nie było końca, a tłum rodziców i widzów zachwycał się nieznaną im techniką, za pomocą której szybko powstawały obrazy. Nie mogliśmy nastarczyć z donoszeniem papieru, bo prawie każdy chciał malować i spróbować „nowych technik”. Powstawały ciekawe kompozycje, a euforia tworzenia uruchamiała specyficzne napięcia. Pod dachem namiotu rozciągnęliśmy sznurek i gotowe prace, jeszcze spływające farbą, można było oglądać w całej okazałości. Zainteresowanym rodzicom i dzieciom rozdawaliśmy informacje o APA z myślą, że zainteresuje ich nasz Związek i że zawiązujemy w ten sposób nić porozumienia u większej społeczności polskiej. Za Olgą Sienko poszliśmy na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do tworzenia akwareli. W tym pięknym krajobrazie znalazła polanę, z której było widać grupę starych, wspaniałych drzew z bardzo kolorowymi liśćmi. Różne kolory zieleni i bordowe odcienie buków ostro odcinały się od lekko zachmurzonego nieba. Za plecami siedzących na kocach dzieci bukowy żywopłot osłaniał je od wiatru. I tu oddaję głos Oldze: – Nic nie przygotowało mnie na ogrom tego przedsięwzięcia. 3000 dzieci w jednym miejscu poruszało się jakby prowadzone ręką Boga planety, sprawnie i radośnie. Przyjechawszy autobusem z Devonii, udałam się na poszukiwanie miejsca zacisznego; z dobrym, szerokim vista do plenerowej akwareli. Jest – nieco poniżej późniejszego ogniska, za żywopłotem pola, gdzie rozpoczęto potem bitwę w Dwa Ognie. Pamiętam takie bitwy z dzieciństwa w Polsce, ale nigdy nie widziałam uczestników w tak dobrych humorach. Artyści z APA pomogli rozłożyć koce dla akwarelistów i zaczęłam łowić przechodniów, zachwalając uroki tej uważanej niesłusznie za najtrudniejszą z technik malarskich. A wystarczy parę ważnych informacji i każdy może stworzyć zaskakująco ciekawą dla siebie nawet pracę. Metod jest kilka. Rysowaliśmy wybrany przez każdego urywek pejzażu ołówkiem, starając się wydzielić osobne pola dla różnych kolorów. Jakby projektując witraż... Potem wypełnialiśmy powstałe pola i rejony wodą, swobodnie spływającą z

miękkich pędzli akwarelowych, wodą lekko zabarwioną akwarelką z tubki. Ważne jest, by nie szorować pędzlem papieru, a układać na nim małe, podbarwione kałuże, do wyschnięcia. Czasem warto dobrać inny kolor do naszej mieszanki akwareli z wodą i dopuścić kropę lub lekko kładzioną linię do namalowanego już pola. Trzeba pamiętać, żeby mieszanka, którą malujemy, była zawsze przezroczysta. Dosycając pola innymi kolorami też kontrolujmy, czy już nie jest za ciemno. Musi być widać papier przez farbę, wtedy akwarela ma światło. Warto też zostawiać małe, białe rejony miedzy ołówkową linią, a plama akwareli, to też dodaje światła; nic nie musi być dokładnie. Rzucamy jakby sugestie koloru miedzy linie rysunku. Dzieciaki od lat trzech wraz z rodzicami świetnie się bawiły. Zrobiono 23 akwarele i większość z nich pojechała na Dewonię. Kilkoro dzieci zrobiłoby lepsze prace, gdybym poświęciła więcej czasu na wyjaśnianie zasad wszystkim, czas jednak naglił, niektórzy musieli stawiać się do gier miedzy minutami malarstwa, a wszyscy akwarelą i z natury malowali pierwszy raz. Jedna z rodzin postanowiła kontynuować akwarelowe pikniki, a w ogóle to wszyscy malujcie i do zobaczenia za rok Wasza Olga Sienko Jak widać z powyższej relacji, zapał i euforia ogarnęła wszystkich – dzieci i młodzież. A pod wpływem entuzjazmu dzieci – i nas, artystów. Czy spełniliśmy swoje założenia? Z pewnością tak – dzieciom zaszczepiliśmy entuzjazm do patrzenia na krajobraz inaczej; ci, którzy z nami malowali i ich rodzice na pewno wiedzą co APA sobą przedstawia, a co do przyszłego pokolenia zapisującego się do APA – musimy być cierpliwi i poczekać co nam czas przyniesie. Warsztaty w Laxton Hall na pewno pokazały, że taka inicjatywa jest potrzebna i może uda nam się ją co jakiś czas zorganizować w Galerii POSK. A może na przyszły rok również zorganizujemy w Laxton Hall warsztaty artystyczne? Na razie wypada nam serdecznie podziękować pani Oli Podhorodeckiej (Macierz Szkolna) i panu Markowi Tomasowi ( Devonia) za wspaniałą organizację Dnia Dziecka i opiekę nad nami – artystami.

Warsztaty apa w ogromnym namiocie w laxton Hall

Polskie dzieci w angielskich szkolach

Kasi nie chcą w angielskim liceum Spogląda na mnie przez grzywę bujnych blond włosów swoimi pięknymi, ale wystraszonymi błękitnymi oczami. Ma piętnaście lat. Cztery miesiące temu przyjechała do Anglii wraz ze swoją mamą, która wychowywała ją samotnie. Przyjechały tu do brata Kasi w nadziei na lepsze życie, atrakcyjniejszą przyszłość i większe możliwości. Podjęły tę decyzję razem z mamą, bo przecież tyle nasłuchały się w Polsce o tym, jak tu się lepiej żyje, i lepszy socjal, i zasiłki na dzieci dają. Wierzyły, że jakoś to będzie. Przyjechały. Kasia poczuła się kompletnie zagubiona w nowym otoczeniu, kulturze, języku. Bardzo tęskni. Od czterech miesięcy bezskutecznie próbuje dostać się do jakiejkolwiek szkoły. W warunkach angielskich Kasia kwalifikuje się do klasy jedenastej, czyli ostatniej klasy szkoły średniej, tej najważniejszej ze względu na zdawane egzaminy państwowe. Żadna ze szkól nie chce jej przyjąć, bo nie zna języka i przez to nie może uzyskać dobrych wyników w egzaminach. To zaniżyłoby średnią szkoły, a co za tym idzie – jej ranking. Kontaktuje się ze mną pracownik lokalnego kuratorium i mówi: – Mam u siebie na biurku aplikacje jedenaściorga polskich dzieci w wieku piętnastu lat. Szkoły nie są zbyt chętne do przyjmowania tego rocznika. Co ja mam zrobić? Krew się we mnie burzy. Który to już przypadek? Ile spośród tych dzieciaków ciągle jest bez szkoły? Jak długo? Pół roku? Z doświadczenia wiem, że niejednokrotnie zdarzają się przypadki dzieci, które tracą nawet cały rok szkolny, a potem całkowicie gubione są w systemie. Co robić? Szukanie winnego nic tu nie da. Piszę więc oficjalny list do angielskiego ministra Edukacji Narodowej:

Szanowny Panie Gove Czy jest Pan świadomy tego, że nagminne staje się odmawianie miejsca w szkołach angielskich polskim dzieciom? Odpowiedź w formie elektronicznej, wyjaśniająca mi procedury działania systemu przyjmowania dzieci do szkół w Anglii, przychodzi z sekretariatu pana ministra po kilku tygodniach. Tym razem już mnie szlag trafia i mam ochotę wykrzyczeć: – Od dziesięciu lat pracuję w tym kraju w edukacji jako kierownik wydziału (rzadkość, bo większość wykwalifikowanych polskich nauczycieli otrzyma co najwyżej stanowisko asystenta) i doskonale wiem, co mówią przepisy w tej sprawie. Ja piszę wam, jak jest w rzeczywistości. Macie zamiar coś z tym zrobić?

WracaĆ? WŁaŚnie zaczęŁa przysWajaĆ sobie tutejsze zWyczaje, język, planoWaĆ przyszŁoŚĆ… Dzwonię do ambasady w Londynie i rozmawiam długo na ten temat. Pytam, czy może mogą pomóc? Może ktoś łaskawie zajmie się tym problemem? Może warto to nagłośnić w polskich mediach? Może trzeba zaangażować polskie Ministerstwo Edukacji? Nie? Nie mają pieniędzy na dzieci w Polsce, a co dopiero na

obczyźnie. Nie wiedzieli, że taki problem w ogóle istnieje. Udaje mi się przyjąć Kasię do swojej szkoły. Było ciężko, bo Kasia mieszka w innym mieście, więc procedur trochę więcej, ale w końcu udało się. Od przyjazdu w kwietniu, Kasia w październiku znalazła wreszcie miejsce w klasie angielskiej. Mija dwanaście miesięcy od przyjazdu Kasi do Anglii. Właśnie zaczęła przyswajać sobie tutejsze zwyczaje, język, planować przyszłość. Poznała kilkoro polskich uczniów, którzy są w tej samej klasie, więc jest już raźniej. Chce być projektantem wnętrz. Jest mądra, oczytana, bardzo skromna, bardzo ładna. Mama jest ciągle bez pracy, bo to, co obiecywali, a to, co dzieje się naprawdę, znacząco różni się od siebie. Popada w coraz większą depresję. Decyduje się na powrót do Polski. A czego chce Kasia? Wyrwana ze swojego środowiska w newralgicznym okresie dojrzewania, rzucona na głęboką wodę w innym kraju, po ciężkich próbach przystosowywania się do nowych warunków życia, Kasia patrzy na mnie oczami pełnymi łez, ale tłumi w sobie ogromny krzyk bólu i totalnego zagubienia. – Nie róbcie mi tego. Jeśli wrócę, stracę cały rok. Cofną mnie do klasy niżej. Pytam, czego Kasia chce dla siebie samej. Nieśmiało, po cichu odpowiada: – Ja bym chyba chciała zostać tu, z bratem. I wtedy łzy spadają już same na zeszyt z zapiskami słownictwa angielskiego o domach.

Elżbieta Kardynał Dyrektor Polskiej Sobotniej Szkoły w walsall, west Midlands


6|

czerwiec 2013 | nowy czas

czas na wyspie

Wybitni absolwenci polskich szkół sobotnich w Wielkiej Brytanii kArol SikorA

Joanna Pyłat

Z

bliża się koniec roku szkolnego, warto więc po raz kolejny powrócić do kwestii edukacji polskiej na Wyspach Brytyjskich, bowiem to właśnie w tej chwili wielu rodziców staje przed dylematem czy z początkiem nowego roku szkolnego (we wrześniu) ich dzieci podejmą naukę w polskiej szkole, czy też w soboty pozostaną w domu. Warto zastanowić się nad tym, czy na kształcenie w „duchu polskim” warto poświęcić wolną sobotę? A jeżeli tak, to jakie korzyści może przynieść czas spędzony w Szkołach Przedmiotów Ojczystych? Czy podjęty trud będzie współmierny do tego, co dzięki znajomości języka polskiego i poczucia tożsamości narodowej uczniowie takich szkół osiągną w przyszłości? Odnosząc się do indywidualnych losów i dokonań wybranych absolwentów szkół polskich w Wielkiej Brytanii można stwierdzić, że dla wielu z nich wykształcenie polskie stało się zarówno źródłem wyznawanych wartości, jak i przyczynkiem podjętych wyborów życiowych. Szkoły polskie bowiem odgrywają wyjątkowo istotną rolę kulturotwórczą. W wielu przypadkach stają się one wręcz swoistymi kuźnicami, w których kształtuje się postawy i poglądy przyszłych ambasadorów spraw naszego Kraju, którzy poprzez swoją aktywność i liczne dokonania niejednokrotnie już udowodnili, że bez specyficznego wychowania w duchu polskim, liczne problemy – istotne dla naszej polityki, gospodarki czy kultury – zostałyby niezauważone lub niepodjęte. Należy podkreślić, że w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat Szkoły Przedmiotów Ojczystych w tym kraju ukończyło grono wybitnych osób: naukowców, artystów, reżyserów, lekarzy, działaczy społecznych i politycznych, dziennikarzy i nauczycieli, którzy stali się z czasem powodem do dumy społeczności polskiej w Zjednoczonym Królestwie, jak i szkół, które ukończyli. Oczywiście nie sposób wymienić wszystkich wyjątkowych uczniów, warto jednak wskazać choćby kilka nazwisk, które obecnie (z dużym powodzeniem) funkcjonują w przestrzeni publicznej Wielkiej Brytanii i Polski, a także w świecie, piastując często bardzo odpowiedzialne funkcje zawodowe, polityczne czy społeczne. Absolwentami szkół polskich w tym kraju (nie tylko szkół sobotnich, ale także funkcjonujących do połowy lat pięćdziesiątych placówek stacjonarnych), są m. in.: Piotr Fudakowski – producent filmu Tsotsi –nagrodzonego Oscarem w 2005 roku (absolwent szkoły sobotniej Wimbledon-Putney); Karol Sikora – wybitny lekarz onkolog, profesor wizytujący Imperial College School of Medicine w Londynie, wyróżniony w 2008 roku tytułem doktora honoris causa PUNO, autor licznych publikacji na temat walki z rakiem; Jan Falkowski – wybitny lekarz, konsultant psychiatrii, członek Królewskiego Towarzystwa Lekarskiego w Wielkiej Brytanii (syn byłego rektora PUNO prof. Wojciecha Falkowskiego; wychowanek szkoły sobotniej w Balham), Damian Falkowski – wybitny adwokat, pracujący w prestiżowym Gray’s Inn oraz skrzypek (także syn prof. Falkowskiego i absolwent tej szkoły), współpracujący z Polskim Ośrodkiem Naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie; Andrzej Tutkaj – działacz społeczny (absolwent Szkoły Przedmiotów Ojczystych w Cardiff); Roman Kowalewski – wieloletni wiceprezes szkoły polskiej im. Marii Konopnickiej w Willesden Green (absolwent tej szkoły), Stefan Rakowicz – lekarz, prezes Związku Lekarzy Polskich w Wielkiej Brytanii (absolwent szkoły polskiej w Forest Hill); Wojciech Rakowicz – neurolog, lekarz konsultant w Charing Cross Hospital (także uczeń tej szkoły). Szczególnie liczną i niezwykle elitarną grupę stanowią byli uczniowie Szkoły im. Marii Skłodowskiej-Curie w dzielnicy Wimbledon-Putney. Szkołę tę ukończyli, m.in. Piotr Bieńkowski – profesor archeologii i były dyrektor muzeum w Liverpoolu, profesor Jack

wybitny onkolog, profesor wizytujący Imperial College School of Medicine oraz innych wyższych szkół medycznych, autor lub redaktor ponad 20 książek dotyczących leczenia raka

JACk lohMAn w latach 2002- 2012 dyrektor Museum of London dznaczony Order of the British Empire obecnie dyrektor Royal British Columbia Museum

PioTr FudAkowSki producent filmu Tsotsi, nagrodzonego Oscarem w 2005 roku

ToMASz STArzewSki renomowany projektant mody tworzący kreacje dla wybitnych postaci życia publicznego (m.in. Margaret Thatcher)

kAziMierz MoChlińSki wybitny onkolog i dziennikarz sportowy, znany z publikacji w „The Times”, portalu sport.pl, polskiej sekcji Canał Plus

Lohman – w latach 2002-2012 dyrektor Museum of London, w 2008 roku prezes Rady Powierniczej Muzeum Narodowego w Warszawie, odznaczony w 2012 roku przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego (Commander of the Order of the British Empire – CBE), a w 2009 roku tytułem doktora honoris causa PUNO, obecnie dyrektor Royal British Columbia Museum w Kanadzie; Tomasz Starzewski – renomowany projektant mody, Wanda Kościa – reżyserka filmów dokumentalnych; Ewa Jasiewicz – dziennikarka, znana z reportaży dotyczących Iraku i Palestyny; prof. dr Zofia Halina Archibald (z domu Szymańska) – historyk i archeolog, w latach 1981-1982 asystent na Uniwersytecie w Oksfordzie, a od 1984 do 2000 roku wykładowca PUNO; Krystyna Kościa-Dumas, która wraz z Krzysztofem Jaraczewskim (synem Jadwigi Piłsudskiej, a wnukiem marszałka Józefa Piłsudskiego) zorganizowała w nocy z 30 na 31 grudnia 1981 roku w czasie stanu wojennego protest pod Ambasadą PRL; Anna Mochlińska – z wykształcenia grafik – autorka książki Angels in the Air: A Book of Mobiles (1994), a

także autorka opracowań graficznych wielu książek, m.in.: Księgi Jubileuszowej Szkoły Przedmiotów Ojczystych na Wimbledon- Putney; Kazimierz Mochliński – wybitny onkolog i dziennikarz sportowy, znany z komentarzy, relacji i publikacji na temat piłki nożnej w „The Times”, portalu sport.pl, polskiej sekcji Canał Plus czy telewizji polskiej, podczas Euro 2012; Jan Lasocki – obecnie instruktor Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju (ZHP pgK) w stopniu podharcmistrza, prowadzący drużynę harcerską przy tej właśnie szkole, i wielu innych. Na ręce kierownictwa tej szkoły wyrazy uznania dla byłych Absolwentów (...), którzy stylem swego życia, pracą, troską o człowieka dają (...) chlubne świadectwo przesłał w 2010 roku arcybiskup Fernando Filoni z Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej. Należy podkreślić, że w placówkach tych naukę pobierały zarówno dzieci, wnuki, jak i prawnuki wybitnych działaczy politycznych rządu emigracyjnego, pisarzy, artystów, ale nie tylko, np. w Szkole im. Marii Konopnickiej w Willesden Green uczyły się – z dużym „entuzjazmem” – córki ostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego: Jadwiga Jagoda Kaczorowska, obecnie Szulc (w wieku dorosłym także nauczycielka w tej właśnie szkole) oraz Alicja Kaczorowska. Obie działały w tej placówce także jako harcerki, a potem instruktorki ZHP pgK. Obie także zdobyły gruntowne wykształcenie akademickie na Uniwersytecie Londyńskim. Jagoda ukończyła geografię, a Alicja psychologię. Natomiast w szkole Wimbledon-Putney uczyli się: wnuk przedostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie Kazimierza Sabbata – Tomasz Harrison; wnuk Wiesława Lasockiego – autora książki Wojtek spod Monte Cassino – Jan Lasocki (uczeń tej szkoły w latach 19882002); wnuk działacza społecznego i politycznego Tadeusza Jarzembowskiego (współorganizatora pierwszej wielotysięcznej, a później comiesięcznych, demonstracji pod Ambasadą PRL w okresie stanu wojennego, inicjatora ruchu Solidarity with Solidarity) – Paweł Jarzembowski i inni. Co ciekawe, w placówce tej naukę pobierała również córka obecnego krajowego polityka – ministra Jana Vincenta Rostowskiego – Maja Rostowska (uczennica w latach 1991-2000). Oczywiście pamiętać należy, że zaprezentowane tu w wielkim skrócie sylwetki nie mogą stanowić jednoznacznego dowodu na to, że jedynie edukacja w polskiej szkole sobotniej jest gwarantem zachowania czy poczucia polskiej tożsamości. Z badań wynika co prawda, że zdecydowanie większą liczbę osób zajmujących się sprawami polskimi czy przyznających się do polskich korzeni stanowią absolwenci takich szkół (bowiem nauka i poczucie przynależności do wspólnoty – szczególnie w okresie wczesnego dzieciństwa – na pewno to ułatwia), jednakże pamiętać należy, że nie jest to jedyny wyznacznik, tzw. wychowania polskiego”. Wielu wybitnych działaczy społecznych czy politycznych angażujących się w sprawy mniejszości polskiej w Wielkiej Brytanii, a także osób zajmujących się sprawami naszego kraju zawodowo, tak jak na przykład dr Richard Butterwick – wykładowca historii Polski w School of Slavonic and East European Studies University College London, autor licznych książek i artykułów z zakresu historii pierwszej Rzeczypospolitej XVI i XVII wieku, nigdy nie chodziło do takiej szkoły. A nawet jeżeli uczęszczali do tych placówek, to moment ten stanowił dla nich jedynie krótki epizod, tak jak dla śpiewaczki operowej Carmen Lasok, pieśniarki polskiego pochodzenia Katy Carr (krótko uczennicy szkoły sobotniej w Loughborough) czy zajmującej się ceramiką artystyczną Teresy Chłapowskiej, z domu Potworowskiej (krótko uczennicy szkoły polskiej na Ealingu) – mimo to jednak angażujących się w działalność na rzecz polskiej społeczności w Wielkiej Brytanii.

Archiwalne zdjęcie uczniów Szkoły im. Marii Skłodowskiej-Curie


|7

nowy czas | czerwiec 2013

czas na wyspie

Spotkanie parlamencie Wi zy tą w bry tyj skim par la men cie za in au gu ro wa ła swo ją dzia łal ność ko lej na gru pa pro jek to wa PPL. Swo je za in te re so wa nia bę dą w niej mo gli roz wi jać wszy scy człon ko wie, któ rzy n te re su ją się po li ty ką oraz dzia łal no ścią sa mo rzą do wą.

Od lewej posłowie: Simon Hughes, Steve McCabe i Daniel Kawczyński; przemawia Piotra Leśniak

Skarby pod Londynem Dokończenie ze str. 3

One wy zna czały tren dy – za moş ne ko bie ty, któ re zwy kli lu dzie imi to wa li. Po za tym nie któ re szpil ki, zna le zio ne gdzie in dziej, ozdo bio ne są mi nia tu ro wy mi ry sun ka mi pre zen tu ją cy mi fry zu r y, do two rze nia któ r ych by ły uşy wa ne. Dla nas to bar dzo waş ne zna le zi sko rów nieş z in ne go wzglę du. Po nie waş iden tycz ne szpil ki zna le zio no na kon ty nen cie, mo şe my przy jąć, şe i na obrze şu Ce sar stwa pa no wa ła po dob na mo da, co w ser cu kra ju. Coś tu jednak w takim razie docierało. Bo przecieş mówimy o czasach, w których oś świata znajdowała się na Półwyspie Apenińskim. Z tej perspektywy Wyspy musiały być postrzegane jako głęboka prowincja na krawędzi świata – zimna, ciemna, a w dodatku odcięta morzem...

– Oka zu je się, şe to nie jest do koń ca praw da. Bo ob raz kul tu r y, któ r y od kry wa my dzię ki tym wy ko pa li skom (a tak şe kilku po prze dnim) da le ki jest od ob ra zu kul tu r y pro win cjo nal nej czy per y fe r yjnej. Z ba se nu Mo rza Śród ziem ne go na pły wa şywność. Lu dzie pi ją hisz pań skie wi na i przegryzają je oliw ka mi z Włoch. Po dob nie za cze su ją wło sy i po dob ny mi ma lo wi dła mi ozda bia ją do my, przy po mi na ją ce zresz tą wil le wło skie. W grun cie rze czy Lon di nium by ło waş nym i ru chli wym ośrod kiem han dlo wym. Po za tym mia sto by ło bar dzo chłon ne i chęt nie przej mo wa ło no win ki, choć by łaź nie czy lam py oliw ne z ce ra mi ki. Kaş dy miesz ka niec Im pe rium Rzymskiego taką lampę by roz po znał, bo by ły bar dzo po pu lar ne w in nych za kąt kach kra ju. Przy wieź li je tu najeźdźcy, ale bar dzo szyb ko lam py sta ły się po pu lar ne wśród tutejszej lud no ści rdzen nej. A ten byk? Musi być cenny, bo trzymacie go w specjalnym pudełku...

– To chy ba naj bar dziej wy jąt ko wa rzecz, ja ką Lon dyn dla nas za cho wał. Ni gdy wcze śniej cze goś ta kie go nie wi dzia łem. Co to jest? Ist nie ją na ten te mat dwie teo rie. Byk po ja wia się w rzym skiej sztu ce bar dzo czę sto. Ko ja rzo ny był z bo giem Mi trą. Je go świą ty nia znaj du je

Spo tka nie w par la men cie by ło moş li we dzię ki za pro sze niu Da niela Kaw czyń skiego – po sła Par tii Kon ser wa tyw nej, któ ry uro dził się w War sza wie 40 lat te mu i ja ko ma ły chło piec wy je chał z ro dzi ną do Wiel kiej Bry ta nii. Obok Da nie la Kaw czyń skie go z krót ki mi wy stą pie nia mi po ja wi li się rów nieş: Si mon Hu ghes, za stęp ca sze fa Par tii Li be ral no -De mo kra tycz nej oraz Ste ve McCa be re pre zen tant Izby Gmin z Par tii Pra cy. Si mon Hu ghes zde cy do wał się kil ka lat te mu za trud nić ja ko swo je go do rad cę Pio tra Le śnia ka, świe şo upie czo ne go wów czas ab sol wen ta LSE. To właśnie Piotr, ja ko czło nek Polish Professionals in London, stwo rzył gru pę po li tycz ną, któ rej jest li de rem. Oprócz nawiązywania kontaktów z politykami brytyjskimi członkom grupy zaleşy na budowaniu dobrego wizerunku Polaków w Wielkiej Brytanii. Gru pa po li tycz na two rząc li stę go ści na spotkanie w par la mencie ce lo wo nie ogra ni czy ła się je dy nie do człon ków PPL, ale za pro si ła przed sta wi cie li or ga ni za cji i śro do wisk polonijnych, z któ ry mi na co dzień owoc nie współ pra cu je. Dzię ki te mu spo tka nie by ło pierw szym, a przez to hi sto rycz nym ze tknię ciem przed sta wi cie li mło dej Po lo nii z bry tyj ski mi par la men ta rzy sta mi. Pod kre ślił to w swo im wy stą pie niu Da niel

się nie da le ko wy ko pa lisk. Kult Mi try był na Wy spach w epo ce rzym skiej bar dzo roz po wszech nio ny. Naj bar dziej lo gicz nie by ło by więc za ło şyć po pro stu, şe przed miot ów był uşy wa ny przez ka pła nów al bo wier nych. Ale my skła nia my się ku in ne mu wy tłu ma cze niu. Je ste śmy prze ko na ni, şe cho dzi tu o przed sta wie nie zna ku zo dia ku. Byk za pre zen to wa ny jest bo wiem w bie gu, co jest wła śnie cha rak te ry stycz ne dla sym bo li zo dia kal nych. Fan ta stycz ne jest to, şe kil ka de kad te mu zna le zio no w po bli şu po dob ną mi nia tu rę przed sta wia ją cą ko zio roş ca. Oka zu je się więc, şe prawdopodobnie şył tu ktoś, kto po sia dał ja kąś rzecz ozdo bio ną wi ze run ka mi sym bo li zu ją cy mi wszyst kie zna ki zo dia ku, praw do po dob nie uło şo ny mi w krąg. Nie ma my nie ste ty resz ty, ale wy da je nam się, şe tak wła śnie by ło.

Kaw czyń ski, któ ry po wie dział, şe na ta ką chwi lę cze kał osiem lat – czy li od mo men tu, kie dy zo stał po słem. Wspo mi nał teş o dumie ze swoich polskich korzeni – po li tycz ni do rad cy su ge ro wa li mu zmia nę na zwi ska na bar dziej bry tyj skie, któ re po mo gło by mu uzy skać lep szy wy nik wy bor czy. Jak widać, poseł Kawczyński stara się o wyborcze wyniki w inny sposób. Część ofi cjal ną spotkania za koń czył pro fe sor Chri stian Du st mann, bry tyj ski spe cja li sta od mi gra cji. W swo jej pre zen ta cji sku pił się na po zy tyw nych, eko no micz no -spo łecz nych aspek tach zja wi ska mi gra cji lud no ści z państw na le şą cych do tzw. gru py A8. Jego wyniki były dość budujące – szkoda, şe nie powołują się na nie politycy. Bry tyj scy go ście, wśród któ rych by li lor do wie i ba ro nes sa z Izby Lor dów, mie li oka zję do wie dzieć się cze goś o Po la kach w Wielkiej Brytanii. Šu kasz Fi lim, prze wod ni czą cy PPL, za pre zen to wał ce le, dzia łal ność i osią gnię cia tej wio dą cej i sze ro ko rozpoznawalnej or ga ni za cji sku pia ją cej mło dą Po lo nię w Wiel kiej Bry ta nii. Część lo gi stycz ną spo tka nia po mo gła zor ga ni zo wać Am ba sa da RP w Lon dy nie.

Tekst i zdjęcie: Gosia Skibińska

Polski Uniwersytet Polski Uniwersy tet M„ RÂ?Â?ßøýĂˆÂąÂš Ăľ FĂŽĂˆÂ—øĂˆÂąÂš M„ RÂ?Â?Ăź øýĂˆÂąÂš Ăľ FĂŽĂˆÂ—øĂˆÂąÂš øýĂˆÂąÂš Ăľ FĂŽĂˆÂ—øĂˆÂąÂš

Czy te znaleziska sprawiły, şe udało wam się obalić lub przemyśleć na nowo jakieś teorie dotyczące miasta?

– Nie sa mo wi ta jest dla mnie opo wieść zwiÄ… za na z sa mÄ… rze kÄ…. Bar dzo dĹ‚u go my Ĺ›la no, Ĺźe na tym te re nie miesz kaĹ„ cy skĹ‚a da li ofia ry bo gom, przy no szÄ…c na miej sce róş ne rze czy. Zna le zio no tu bo wiem wie le Ĺ›wiet nie za cho wa nych me ta lo wych ozdĂłb. W do dat ku by Ĺ‚o tu pa rÄ™ ludz kich czaszek. Po ja wi Ĺ‚a siÄ™ wiÄ™c na wet teo ria, Ĺźe mo Ĺźe skĹ‚a da no tu ofia ry z lu dzi. A tym cza sem my od kry li Ĺ›my, Ĺźe lu dzie nie wrzu ca li do rze ki tyl ko mo nety czy jakieĹ› inne przedmioty, ale teĹź skraw ki me ta lu, sko ru py z roz bi tych na czyĹ„, ko Ĺ›ci zwie rzÄ…t i Ĺ›mie ci. Oka zu je siÄ™ wiÄ™c, Ĺźe przy naj mniej do pew ne go stop nia funk cja rze ki by Ĺ‚a in na: za miast ro li ob rzÄ™ do wej, byĹ‚o to po pro stu po zby wa nie siÄ™ Ĺ›mie ci. To nie oba la do koĹ„ ca po przed niej teo rii (po trze bo wa li Ĺ›my dal szych do wo dĂłw wspierajÄ…cych ktĂł rÄ…Ĺ› z hi po tez), ale juĹź te raz wi dzi my, Ĺźe sy tu acja jest o wie le bar dziej skom pli ko wa na niĹź sÄ… dzi li Ĺ›my.

Adam Dąbrowski Wszystkie zdjęcia wykorzystane w art ykule pochodzą ze zbiorów Museum of London Archaeology.

ZAPISY NA STUDIA PODYPLOMOWE NA KIERUNEK: M m € M7$ B-€|D ]RFcD7$/R M m € M7$ B-€|D ]RFcD7$/R 7 DmFhm_| ]RFcD7$B B DR !_m/7 4 7 DmFhm_| ] 7 DmFhm_| ]RFcD7$B B DR !_m/7 4 1D URN GZD VHPHVWU\ ]DMÚÊ w co drugi weekend, cena £1200 SURZDG]RQH SU]H] Z\NïDGRZFÜZ ] 8- L 3812

]JĂŻRV]HQLD www.puno.edu.pl ]JĂŻRV]HQLD www.puno.edu.pl www.puno.edu.pl


8|

czerwiec 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

QUO VADIS DOMINE – FAWLEY COURT FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S “The ONLY EXPERT EVIDENCE I have as to the TRUE VALUATION on 10 December 2008 is that of Mr Greene, which puts the figure at £10m. There is no reason to reject it.” The Honourable Justice Eady Approved Judgement, Royal Courts of Justice, 6 October 2011

he fundamental question is why did Marriots, estate agents, valuers for the Marians give an inflated, ludicrous Fawley Court price-guide of £20m plus? Why then was the earlier March 2009 offer of £10m (exactly the same valuation as the Judge’s High Court ruling!) by Portobello Properties, on behalf of Polonia rejected? Why then was the earlier (2008) Radziwills’ offer, also of £10m, rejected? What were – if any – the ‘secret tender’ values? Why did the shadowy, absent chief Marian trustee Pawel Naumowicz tell Polonia of “£20m plus”? (Four page letter to POSK (!), 8 May 2008 – original and English translation available on request from FCOB Ltd/Nowy Czas). Why did the Marian Fathers trustees reject Savills’ client’s, Messrs Spink Property, offer of £20m (letter May 2008) which also allowed for the rightful, continued use of St Anne’s Church, and preservation of Fr. Józef Jarzębowski’s grave? What really went on in the supposed Fawley Court negotiations between Polska Misja Katolicka priest Tadeusz Kukla with Jan Sikora-Sikorski (the same who physically attacked the Ognisko Polskie Honorary Secretary a couple of days ago), and the Marians Wojciech Jasiński, and Andrzej Gowkielewicz? Is the Land Registry registered £13m transaction price paid by Cherrilow Ltd true? Most damningly of all of course, is why did the usurping Marians not return Fawley Court, gratis, back to Polonia, a property legally theirs, and already paid for by Polish émigré war veterans? The Fawley Court Trust rip-off (“The Fawley Court Affair”), by the Marians is one of the most shocking scandals in the annals of English charity history. Now, read on…

Amazingly, so trusting was the Anglo-Polish community towards its Fawley Court custodians, the Marians, that it never occurred to Polonia to enshrine their civil, and secular, legal interest in proper binding trusts, deeds, and legitimate titles. Talking of land titles, Fawley Court was not formally registered with the Land Registry until 1986! The clandestine registration process (1985) was the first drawn-out step in the Marians illicit land and property grab. Thereafter, the Marian ‘priests’, first Domanski and Pisiak, later Duda, then Jasinski, and Gowkielewicz, in charge of this ‘murky’ (as Private Eye calls it) business, embark on a ‘Roman Catholic’ mission, which throws up a tale of woe, duplicity, deprivation, and intrigue. Embracing episodes of paedophilia and child abuse – it’s a wonder if Jimmy Saville did not pass through Fawley Court’s fair grounds at some point – plus the presence of spies (including, 1985, the notorious Bogusław Wołoszański, “Ben”, “Rewo”, agent of the Polish Secret Police), mortal mishaps, misappropriated funds, misguided mercenary St Anne’s crypt removal of the dead (the Radziwills’ are still there, safely entombed), the heinous exhumation of Fr Jarzębowski, religious persecution, with some large-scale asset and museum stripping all thrown in for good measure – are just some of the plots, and sub-plots in this messy saga. The Marians, criminally oblivious and indifferent to émigré Poles war-veteran ownership of Fawley Court, and Polonia’s true heritage, ploughed on regardless on their wayward path – some say of sin. Wholly at odds with the objectives and teachings or faith of the Roman Catholic Church, and all norms of legal civility, the Marians cap it all with a £4m ‘gift/donation’ to the notorious Vatican Bank, and £1m towards an upgrade of the Marians palazzo in Rome. Zilch for Polonia, their hosts.

O

L

T

n 19 June 1985 solicitors for the Marians, Messrs Francis & Parkes (Reading), were pointedly asked and told by the Land Registry: “The trustees (Marians), cannot be registered collectively as there is no provision for them to be appointed or discharged by resolution of a meeting of the trustees, members or other persons (compare Charities Act 1960 section 35). Please therefore give the individual names and addresses for service within the United Kingdom (including post code) of the trustees for entry on the register, and lodge evidence of their title to the land…”(!). This query has never been answered satisfactorily. It is well known that the Marians appeared in 1951 on British soil solely at the invitation of wartime émigré Poles and a triumvirate of farsighted – non-Marian – Polish clergy. Archbishop Józef Gawlina, and priests Jan Brandys, together with Fr. Stanislaw Belch had a vision to set up a unique post-war Roman Catholic school for Polish boys in Great Britain. This vision eventually became a reality, and the famous Divine Mercy College was born …1951. Then there was a precious museum, and unique Zielone Swiatki at Fawley Court, Henley-onThames. Archbishop Gawlina was the Polish army chaplain, and later the spiritual leader of the Polish émigré community. For his part Fr. Stanisław Bełch was an eminent scholar, and priest. Fr. Jan Brandys, a highly intelligent priest, shared the Fawley Court vision. The three clergy had, with the Sisters of Nazareth, successfully helped to found the Polish girls school at Pitsford, Northampton. Inspired by the famous pre-war Bielany school, then run by the Marians, the triumvirate turned to the Marians in both Stockton, USA, and Rome, “inviting” the Marians to Britain. Father Józef Jarzębowski from the small Hereford school was elected/chosen to help start, and then run Divine Mercy College, Fawley Court. The funds for this educational enterprise came from donations given by USA parishioners, together with vast sums and work from Polish war veterans, who had been forced to flee the vice: first of Nazi terror; and then Soviet communist persecution.

et’s get one thing straight. Is Fawley Court really sold? Can it have been? It is a known fact that Aida Hersham is not the new owner of Fawley Court. Her own lawyers, Messrs David Cooper & Co, admit as much when writing openly to FCOB/FCOB Ltd: “I/We act for Aida Hersham… Let me make it quite clear that Aida Hersham is not the beneficial owner by contract or otherwise, of Fawley Court… Aida Hersham has no interest beneficial or otherwise in Cherrilow Limited. Looking at the Office Copy Entries (presumably Land Registry), Cherrilow Limited have perfectly good title… Whatever your problems are with the Marian Fathers or Charity Commission, if you draw my client (Aida Hersham), into these problems she will have no alternative but to take legal action…” – Signed, David Cooper, Solicitors, 13 September 2010. Fine, so let’s leave Aida Hersham well out of this, in what primarily – as solicitors David Cooper correctly point out – is our quarrel with the Marian Fathers, and of course the Charity Commission… But, hang on a second, is there not the small matter of Richard Butler Creagh v. Cherrilow Ltd/Aida Hersham High Court trial of July 2011? Clearly both Aida Hersham and Polonia (the role of ‘partner’ Richard ButlerCreagh, now bankrupt, and in Justice Eady’s eyes totally discredited, is unclear) were led up the proverbial garden path by the reprehensible Marians. All Cherrilow Ltd. and Aida Hersham desired was a quick, profitable (£32m) property deal, and that would be the end of it. No harm in that. All of us like to make an honest few quid, or a bob or two. However, the official 2000 page High Court transcript, together with Justice Eady’s 137-point, 32 page judgement, whilst catastrophic for Richard Butler-Creagh, in parts also makes uncomfortable reading for Aida Hersham herself. Although glowing in parts; “The intention (by Butler-Creagh), was to “rip off” both her and the Marian Fathers (although I suspect that in Ms Hersham he (Butler-Creagh) had met his match”). (Page 8, Point 26). During the trial, in private, in the High Court corridors Ms Hersham herself confided to the

WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

FCOB Chairman; “I want to assure you that no one was in cahoots with the Marians, it was a clean sale. There are all these warring factions. I am in the epicentre of it all.” (Trial Day Six, Monday, 18 July 2011). Later in his judgement, less glowingly, Justice Eady comments on Aida Hersham’s occasional use of her maiden name – Dellal - writing; “It may be that she regrets having allowed herself to be talked into this, but she MUST HAVE KNOWN it would be used to MISLEAD OTHERS... it may not reflect much credit on Ms Hersham, but it does not enhance the merits of Mr Butler-Creagh’s claim either.” (Page 12, Point 48). Furthermore, on the disputed letter purportedly signed “Dellal”, Justice Eady formally comments; “Either she signed it, under considerable pressure to help Mr Butler-Creagh out with his creditors, or he (Butler-Creagh), caused it to be forged. NEITHER scenario reflects MUCH CREDIT on the participants.” (Page 49. Point 52). In fairness, Justice Eady adds; “It has no significance, however, for the OUTCOME OF THE (THIS) CASE.” Quite so.

O

f great significance however is the admitted trial statement made by Marian trustee Fr. Wojciech Jasinski, ( now a fugitive, holidaying at the £3m Marian Palazzo, Rome), who refused to attend the trial hearing as a witness. His sworn-signed statement (circa 15 July 2011), is a real eye opener. He says inter alia; “The principal objective of the ‘charity’ is the promotion of the Roman Catholic faith in the UK, and around the ‘world”. Is that so? Condemning the Roman Catholic faithful at mass with the threat of police action; the criminal destruction of Fawley Court’s holy Virgin Mary grotto; the perverse exhumation of Fr. Józef Jarzębowski, Fawley Court’s co-founder; the hounding of elderly Polish Roman Catholic women from their homes, (The Sitting District Judge at Brentford County Court, Claim No 9BF00162, condemned Jasinski’s lying; secretly salting away parishioners’ church donations; and the Marian practice of paedophilia and child abuse – are these actions all commensurate with promoting the Roman Catholic faith?! With a new broom, and fresh regime at the Vatican, new Jesuit Pope Francis will doubtless be fascinated by the Polish Marians inerpretation of the Gospels, and its ‘promotion’ of the Roman Catholic faith – alarmingly – worldwide! Further, Jasinski adds; “Fawley Court was originally offered to the Polish Congregation in the UK.” This utterly preposterous claim, which borders on perjury, has very serious implications for the Marians, and other maverick Polish émigré organizations. But Wojciech Jasinski does not stop there; “All the bids were taken TO POLAND, and considered by the panel of trustees.” A panel of Marian trustees in Poland? We are talking about a UK charity, with trustees, all of whom should be registered with the Charity Commission in England and Wales. By now Wojciech Jasinski’s ‘economy’ with the truth knows no bounds. In his Trial Statement he goes on: “The (Marian) Charity was interested to ensure that any purchaser did not have anti-Catholic sentiment.” Well, the Marians certainly did not have far to look, given the ‘anti-Catholic sentiment’ rife, and rampant in their own ranks. When not enmeshed in this dubious world, and web of deceit, Jasinski drops his guard, and we are at least reliably informed of three things: “The (Marian) Charity instructed Martin Conway of Marriots as their agents… in around mid2008, for Fawley Court to be marketed on the open market by way of informal tender with a guide price of £22million.” (At the same time misleading Polonia, that Fawley Court was not for sale). And again; “The (Marian) Charity requested that the wealthy individual had no anti-Catholic sentiment and written assurances were given as to the credit worthiness of this new party.” And most importantly, says Jasinski: “The price was


|9

nowy czas | czerwiec 2013

nasze dziedzictwo na wyspach! reduced by half a million to take into account the restrictions (to the seller), the Charity wanted to apply to the (Polonia’s, continued) use of St Annes Church building.”

W

hat a fine mess, and a can of worms. Clearly “The Fawley Court Affair” is now gathering apace. Evidence, from the ‘horse’s mouth’ as it were, is mounting, and it really remains only for the Marians to return its illicit gotten funds from Cherrilow Ltd, back to Credit Suisse, and for Cherrilow Ltd and Credit Suisse to hand back the keys to Fawley Court to Polonia! …And so Nero’s reign came to an end, just like a passing squall, tempest, fire, plague or war, but St Peter’s Basilica stands firm, reigning from the heights over the Vatican City and mankind. Today, on the ancient Kapenski gates written in small, faded lettering is an enscription: “Wither dost thou go – home?

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd

The last Zielone Świątki at Fawley Court, Henley on Thames

listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Reaktorze, Cieszy list od Pani Maresch w imieniu POSK-u, choć bardzo krucho w nim z konkretnymi odpowiedziami. Na nowo pytam: ilu ma POSK członków? Trzy tysiące, czy tylko sto pięćdziesiąt? Czy KAŻDY z członków otrzymał na czas – jeśli w ogóle – zawiadomienie o AGM 1 czerwca? Wygląda na to, że ostatnie Walne Zebranie miało dużo niedociągnięć i powinno być anulowane, chociażby dlatego, że „accounts” nie są „transparent or orderly” (jak można mieć tak wygodnicki podział na „audited accounts”, a w oddzielnej kolumnie (str, 53) „rozliczenia finansowe, które nie są częścią sprawozdania finansowego”. Niebywałe! Przecież sumy, które „nie są częścią sprawozdania finansowego” są kolosalne! Na nowo pytam: jak zagospodarowano sumę £502,992.00 wydaną na sprawę budynku przy ulicy Frascati 4 w Warszawie? Gdzie jest dokładne rozliczenie? Członkowie POSK-u nie mają zielonego pojęcia, jak wydano pół milion funtów! Czy pan Andrzej Zakrzewski, który – jak widzimy – „wrócił na stanowisko Sekretarza POSK-u, może odpowiedzieć na pytanie, jak mógł być jednocześnie Sekretarzem Komitetu Obrony Narodowego

Fawley Court i Sekretarzem POSK-u, który – jak wiemy – liczył na fundusze ze sprzedaży Fawley Court? Czy nie ma tu konfliktu interesów? Czy POSK otrzymał już jakieś pieniądze od księży marianów? Czy to prawda, że pan Zakrzewski czuwa nad sprawą Frascati? Nie bardzo rozumiem, jak mógłbym uczestniczyć w głosowaniu na Walnych Zebraniach POSK-u, skoro nie jestem członkiem POSK-u? Niemniej składam natychmiast swoją kandydaturę i liczę na przyjęcie mojego członkostwa do POSK-u w najbliższym czasie... Będę wtedy głosował, i liczył – jak powiada pani Maresch – „na zmianę warty”, na którą „należy zaczekać”. Tak, ale pytanie – jak długo? Bardzo cenię dobrą robotę jaką spełnia „overworld” POSK-u, ale mam dalej ostre zastrzeżenia co do „underworld”. Natomiast jeśli chodzi o określenie „przegrany obrońca” Fawley Court, bardzo się cieszę tytułem „obrońcy”, a czy przegranego...? Zobaczymy. Liczę w każdym razie na maksymalne poparcie wszystkich działaczy POSK-u w dalszej walce o Fawley Court i w „obronie” tego naszego dziedzictwa. Łączę wyrazy szaczunku, Mirosław Malewski (Mirek Malevski) Obrońca i Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB LTD

Sprawa, która od kilku dni bulwersuje członków Ogniska Polskiego przy 55 Exhibition Road w Londynie oraz ich przyjaciół i znajomych, a która miała miejsce we czwartek, 20 czerwca, budzi niesmak i obrzydzenie. I niestety, nie jest żadną plotką, mimo że w liczne plotki zdążyła już obrosnąć. Z relacji licznych świadków wyłania się następujący obraz wydarzenia: – Tego dnia o godz. 19.30 miało miejsce posiedzenie Zarządu Ogniska Limited, czyli spółki, której członkowie są de jure udziałowcami budynku (Shareholders in Trust for the Members). Z przyczyn formalnych powiadomiony został o nim również Janusz Sikora-Sikorski, prezes widmowego Towarzystwa Pomocy Polakom, które posiada dwa udziały w tej dwudziestomilionowej nieruchomości. O godz. 19.00 wkroczył on do budynku Ogniska i w recepcji oświadczył butnie i arogancko (znający go od lat mówią: jak zawsze!), że nie będzie się wpisywał do rejestru wchodzących, bo jest właścicielem budynku. Towarzyszył mu Mr Pollacchi, podający się za prawnika Sikory-Sikorskiego. W holu czekał już na nich Jacek Korzeniowski, zawieszony członek Komitetu, który rok temu wysuwał w „Dzienniku Polskimi i Dzienniku Żołnierza” argumenty na rzecz sprzedaży tego budynku. W ciągu 20 minut dołączyli do nich: Barbara Arżymanow, Marta Werker, Marek Stella-Sawicki (Kawaler Maltański herbu Lubicz, Member of British Empire, prezes Polish Heritage Society), wraz z małżonką o kulach, dr Andrzej Rejman oraz – na końcu – honorowy do niedawna sekretarz Włodzimierz Mier-Jędrzejowicz. Grupa zawieszona (do czasu decyzji Sądu Koleżeńskiego) przez 99 członków Klubu na nadzwyczajnym walnym zebraniu udała się na drugie piętro i zajęła tzw. Salonik. Tymczasem Zarząd rozpoczął posiedzenie, które nie zdążyło potrwać długo. Drzwi otworzyły się z hukiem i do biura wdarli się nieproszeni goście z Sikorą-Sikorskim i Stellą-Sawickim na czele, żądając ksiąg Ogniska Limited, czyli spółki występującej jako prawny właściciel Ogniska. Wśród wrzasków, gróźb i stukania kulą, nie uzyskawszy tego, czego żądali dzięki dzielności Elżbiety Wernik chroniącej biurko z księgami, rzucili się – mówiąc Sienkiewiczem – „każdy na swego”. Wieloletni współpracownik Polskiej Misji Katolickiej, członek zarządów wielu fundacji polonijnych Sikora-Sikorski chwycił za gardło honorowego sekretarza Andrzeja Błońskiego, przyparł go chwacko do ściany i zaczął dusić, zaś Kawaler Maltański Stella-Sawicki, MBE, zaczął szarpać za ubranie na piersi wybitnego kardiologa doktora Andrzeja Czarneckiego, wrzeszcząc przy tym głośno, że to on, maltańczyk, tak wiele zrobił dla Ogniska. Przeraźliwe krzyki kobiet pomieszane z rykiem napastników rozlegały się w całym budynku. Szkoła tańca, która kilka razy w tygodniu korzysta z Sali Hemarowskiej na pierwszym piętrze zamarła w ciszy, po czym adepci tańca jeden za drugim zaczęli opuszczać Ognisko. Jedna z osób z Zarządu zdołała wybiec z biura i wezwała policję, która pojawiła się dosłownie po pięciu minutach. Policjanci wbiegli na górę. Rozjuszony gentleman-dusiciel Sikora-Sikorski wrzeszczał do policjantów, że jest właścicielem budynku. Policjanci usunęli agresorów z biura. Po godzinnej rozmowie Zarząd zamknął biuro i z policją opuścił budynek. Pan Błoński miał opuchniętą, czerwoną szyję i dwie sine plamy z obu stron krtani. Napastnicy wyszli z budynku po dwudziestu minutach. Reakcja Zarządu i Sądu Koleżeńskiego była jednoznaczna: wszyscy uczestnicy brutalnego najścia

Fot. Henryka Woźniczka

…I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika św. Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu. Wedle zaś dawnej Bramy Kapeńskiej wznosi się dzisiaj maleńka z zatartym nieco napisem: “Quo vadis, Domine ? (Henryk Sienkiewicz, “Quo Vadis”).

O dwóch takich co najechali Ognisko

„KryZys w OgnisKu? raCZej sKandal. Haniebna walKa O władZę i prOFiTy grupy ZdysKredyTOwanej wOlą prZeważająCej – w spOsób ZdeCydOwany – liCZby CZłOnKów. niesTeTy, walKa będZie bruTalna…” g. MałKiewiCZ, nC 5/191

zostali w trybie dyscyplinarnym pozbawieni członkostwa Ogniska wraz z zakazem wchodzenia na teren budynku. Refleksje na temat polskiego chamstwa, przeniesionego jak widać skutecznie na londyński bruk (choć tylko Mr Stella-Sawicki jest urodzony w Polsce) można byłoby ująć słowami śp. wuja autora niniejszej relacji, ziemianina spod Sambora, byłego komendanta Armii Krajowej Okręgu Borysławskiego, który przed śmiercią w 2004 roku zwykł mawiać: „No cóż, mamy nową szlachtę!”. Stwierdzenie to jednak najwyraźniej nie wyczerpuje sprawy. O co chodziło tak naprawdę w tym ataku brutalności? Zdaniem wielu, o zastraszenie Zarządu i doprowadzenie do jego ucieczki lub wycofania się. Cel? Prawdopodobnie ciągle ten sam od roku – opanować nie tyle klub, co wart około 20 mln funtów budynek, którego wolą członków nie udało się spieniężyć w ubiegłym roku. Pozostaje kwestią otwartą, ale nie bezprzedmiotową, czy ktoś stoi za przedstawioną powyżej grupą i kto to ewentualnie jest? W każdym razie metody – no cóż – przypominają na oko bezpieczniackie, takie, jakie znamy z peerelowskiej i postpeerelowskiej Polski. Najpierw szkalować, potem zastraszać, a jak nie działa – zatłuc albo zaaranżować wypadek. Tylko że tym razem nie wyszło i – miejmy nadzieję – już nie wyjdzie.

Roztrop Namysłowicz


10 |

czerwiec 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

W POSK-u wszystko gra i koliduje Rys. Andrzej Krauze

Grzegorz Małkiewicz

W

Londynie od dawna krążą różne teorie, opinie na temat POSK-u, czyli Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Nikt ich oficjalnie nie potwierdza, nikt nie zaprzecza. Można je zasłyszeć nawet w samym POSK-u, i to z dobrych źródeł, ale po zastrzeżeniu, że źródło ma pozostać anonimowe. Bo oficjalnie wszystko gra i koliduje (określenie zasłyszane, dziękuję autorowi). To pozorna sprzeczność, a właściwie – nowa jakość. W majowym numerze „Nowego Czasu” ukazał się artykuł Mirka Malevskiego (POSK, dzień dobry, co słychać? Czytane między wierszami..., NC nr 191/5), który zdumiony tą sytuacją postawił kilka pytań, i nic więcej – żadnej konkluzji w tym tekście nie było, a tym bardziej pomówień. Autor nie pomawia dla przykładu hydraulików, prosi jedynie o jawność zleceń, pyta, kto je wykonuje i dlaczego usługi te są tak drogie? Ogólne pytania, w kontekście tego, co dzieje się z polską spuścizną na Wyspach, są jak najbardziej uzasadnione. Można jedynie do tych pytań dopisać kilka konkretów. Czy prawdą jest, że kosztowne elementy przebudowy POSK-u wykonała (Jazz Cafe) i wykona (zmiana jednego skrzydła na mieszkania) polska firma, której właścicielem jest żona (była?) działacza POSK-u Jana Serafina (obecnie bankrut w Wielkiej Brytanii, w Polsce inwestor, mający na Wyspach wierzycieli na przynajmniej sto pięćdziesiąt tysięcy funtów)? W Jazz Cafe Jan Serafin przez wiele lat pracował jako manager w roli ochotnika wolontariusza. Bo przecież do pracy społecznej chętnych brak. Był też członkiem Rady POSK-u i – zgodnie z zapisem w rejestrze Companies House – dyrektorem Polish Social and Cultural Association Limited (1.05.2003 do 16.06.2007). Wróćmy jednak do zarzutów postawionych „Nowemu Czasowi”. Krytyczne odczytanie zamieszczonego na naszych łamach artykułu przez niewątpliwie zasłużonych działaczy pokazało, że o POSK-u można mówić dobrze albo wcale. Wywołaliśmy burzę tylko dlatego, że naruszyliśmy tabu. Z zachowanych źródeł wynika, że początkowe lata działalności tej instytucji wywoływały ostre kontrowersje w środowisku emigracyjnym (opisane w książce Cud nad Tamizą). Dlaczego obecnie jest inaczej? Okazuje się, że jesteśmy słoniem w składzie z porcelaną. Na ostatnim Walnym Zebraniu członków POSK-u przewodniczący Komisji Rewizyjnej Andrzej Fórmaniak powiedział: Nie mogę sobie odmówić obowiązku odniesienia się do publikacji, jaka ukazała się w „Nowym Czasie”. Mówię o artykule POSK, dzień dobry, co słychać? Czytane między wierszami... Otóż rzeczywiście ten tytuł jest adekwatny – czytane między wierszami. Przy czym, proszę państwa,

czytanie między wierszami idzie dalej niż to, co między wierszami jest. Jako przedstawiciel Komisji Rewizyjnej pragnę oświadczyć, że to czytanie między wierszami w tym konkretnym artykule jest przedstawione w niezwykle krzywym zwierciadle. Jako przykład chciałbym się odnieść do jednego stwierdzenia, chociażby jednego, które mówi: Może warto byłoby przestudiować obfite wydatki administratorów i kierowników POSK-u oraz naliczane dla nich bonusy lub też podejrzanie (niektórzy mówią „nieprzyzwoicie”) wygórowane rachunki pracowników budowlanych czy hydraulików. Otóż członkowie Komisji, którzy uczestniczą w spotkaniach Zarządu potwierdzić mogą, że wszelkie wydatki związane z wyjazdami członków Zarządu zarówno na terenie UK, jak również do Polski w sprawie Frascati [od red.: chodzi o ponad milionowej wartości dom w Warszawie, po sprzedaniu którego POSK otrzyma 60 proc. – adwokaci zastrzegli sobie 40 proc.!] są dyskutowane i bardzo skrupulatnie oceniane pod względem efektywności czy potrzeby wydatku. Myślę, że bardzo niesprawiedliwe jest, jeśli ktoś w takim artykule usiłuje wprowadzić zamęt, który jest nam absolutnie niepotrzebny. Proszę państwa, idziemy w dobrą stronę. Sprawozdanie Komisji Rewizyjnej nie może być krytyczne, skoro nie ma powodów do krytyki. Generalnie rzecz biorąc oczywiście są sprawy, które można poprawić, ale takie artykuły jak ten na pewno nam nie pomagają. Uff, przypomniała mi się partyjna otwartość z ubiegłego stulecia: jesteśmy otwarci na krytykę, ale powinna to być krytyka konstruktywna – deklarowali różnej maści towarzysze. Zapewniam autora tej wypowiedzi, że z całą świadomością i odpowiedzialnością uprawiamy krytykę konstruktywną. Diety wyjazdowe są najmniejszym problemem – jest nim, akurat w tym konkretnym przypadku, 40 proc. wartości nieruchomości zapisanej POSK-owi, które ma być przejęte przez firmę adwokacką. Dlaczego honorarium adwokatów ma wynosić 40 proc. od ponad milionowej wartości? Przepraszam za kolejne pytanie. Generalnie rzecz biorąc nie ma powodów do krytyki, bo wszystko zmierza w dobrą stronę, skoro ma doprowadzić do sprzedaży podarowanej POSK-owi drogiej kamienicy. Mirek Malevski zebrał w swoim artykule jedynie pytania obecne w przestrzeni publicznej, dotyczące ważnej organizacji społecznej. Podobne pytania padają na Walnych Zebraniach i – jak zwykle – pozostają bez odpowiedzi. Takim konkretnym pytaniem, zadanym podczas ostatniego Walnego Zebrania była próba wyjaśnienia dlaczego remont Jazz Cafe kosztował prawie 300 tys. funtów (prawie dziesięć lat temu). W kontekście planowanej przebudowy części POSK-u na mieszkania jest to ważne pytanie, ale nie doczekało się ono rzetelnej odpowiedzi. Teraz – jak wynika z rozliczenia – Jazz Cafe przynosi 9 tys. funtów dochodu rocznie. Można by rzec z przekąsem – świetna inwestycja. W sprawie przebudowy POSK-u krąży

znacznie więcej pytań. Czy prawdą jest, że konkurs na przebudowę tego budynku użyteczności publicznej wygrała mała polska firma? Czy firma ta ma uprawnienia respektowane w Wielkiej Brytanii? Czy właścicielem tej firmy jest żona (była?) Jana Serafina? Kto jest podwykonawcą? Czy firma byłego prezesa POSK-u – jak niesie wieść gminna? W związku z artykułem na temat POSK-u w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu” zostałem też zaatakowany osobiście. Taki już los redaktora naczelnego, przyjąłem więc to z pokorą. – Polaków możecie obrażać, są do tego przyzwyczajeni, Anglicy na to sobie nie pozwolą! – usłyszałem. Znaczy się, że obraziliśmy tym razem Anglików. Jak się okazało – z Towarzystwa Conradowskiego, w którym większość stanowią Anglicy. Uszom nie wierzę, ale słucham. Wszystko gra i koliduje. Z ulgą przyjmuję informację, że Sala Conradowska dostała już inne miejsce, lepsze nawet, choć mniejsze (znów gra i koliduje), i nic z eksponatów nie zginie. To dobra wiadomość, bo jednak bywało tak, że cenne eksponaty (vide Muzeum Fawley Court) były sprzedawane w domach aukcyjnych lub bezpośrednio przez księży marianów prywatnym kolekcjonerom. Ale pieniędzy ze sprzedaży nie wykazały żadne rozliczenia, a cenne eksponaty, które trafiały do prywatnych właścicieli były często oddane marianom w depozyt. Czy wyrażona troska jest pomówieniem? W liście do redakcji „Nowego Czasu” pani Eugenia Maresch słusznie zauważa, że POSK jest instytucją społeczną. Korzystam z niego często i jestem wdzięczny zarządowi i pracownikom

recepcji za życzliwość wobec naszego tytułu. Racją istnienia pisma, które nie chce jedynie zaczerniać papieru (choć teraz powinno się chyba mówić: zabarwiać) jest jednak otwartość, a nie czołobitność. Na ważne i trudne tematy trzeba rozmawiać. Zresztą ta nasza rozmowa jest wyprzedzeniem jednego z postulatów Komisji Rewizyjnej dotyczącego propagowania POSK-u i jego instytucji, w tym Biblioteki Polskiej i Towarzystwa Conradowskiego. Czyli dzięki tej polemice o Bibliotece Polskiej dowiedzą się Polacy tu mieszkający, którzy z jakiegoś powodu o niej nie wiedzą. Pani Eugenia Maresch pisze o unikalnych zbiorach Biblioteki, Instytutu Piłsudskiego i Towarzystwa Conradowskiego. W kontekście tego, co zdarzyło się w Fawley Court, takie określenie jest tym bardziej niepokojące. Unikalne to coś, co znika. Może w tym wypadku bardziej adekwatne byłoby słowo unikatowy. Czarno widzę POSK-owe plany zabezpieczenia unikalnej kolekcji. Czy w ramach zabezpieczania „unikalnej” kolekcji emigracyjnych artystów malarzy – zdeponowanej w magazynach POSK-u – po tej kolekcji nic już prawie nie zostało? Tego można by się spodziewać, sądząc po wypowiedzi jednej z kompetentnych osób. O POSK-u wielu wtajemniczonych wypowiada się chętnie, lecz w kamuflażu. Od tych, którzy chcą rozmawiać bez kamuflażu, dowiadujemy się, że wszystko gra. A to, że koliduje – to sprawa nie dla reportera. Nie ma więc reporterskiego śledztwa – są felietonowe dywagacje. Walne Zebranie wybrało 1 czerwca swoich przedstawicieli – tych samych, bo do pracy społecznej jest bardzo mało ochotników.



12|

czerwiec 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Fala z bałwanami Krystyna Cywińska

2013

Czy ukochana Wielka Brytania ma nas dość? Dość liczebnie i uczuciowo? Czy zapomniała o naszym wkładzie w obronę jej granic? O naszym udziale w jej odbudowie? No i oczywiście, czy zapomniała, że przez ostatnie lata podtrzymywaliśmy jej struktury gospodarcze? Czyżby minęły już czasy uniesień nad polskim hydraulikiem? Nad murarzami i malarzami jej ścian? Nad pulchną, schludną pomocą domową? Różowolicą? Jak parę lat temu piały z zachwytu tutejsze media? Mam kopię w biurku.

Ostatnio jakoś nikt się nami w tutejszych mediach nie zachwyca. Czyżbyśmy zbrzydli władzom? I obywatelom tego kraju? Pozbyć się imigrantów trudno. Bo przepisy unijne. Po prawa człowieka. Bo się można odwoływać bez końca do różnych prawnych instytucji, co czynią – jak wiemy – fanatycy muzułmańscy. Ale co począć z tą falą przybyszy, w większości chyba nieznających języka? I to szczególnie w okresie poważnego uczulenia Wyspiarzy na imigrantów? Imigracyjne organa rządowe wpadły na pomysł. Odstraszyć ich. Zastraszyć ponurą wizją rzekomej rzeczywistości. Spreparowano trzyminutowy film wideo. Tytuł Zanim wyjedziesz (Before you go) do Wielkiej Brytanii. W tym krótkim filmiku jest trzech bohaterów. Jeden z nich, niejaki Jacek, ze słabym angielskim, traci pracę. Bezrobotny pęta się po ulicach. Ląduje pod przysłowiowym mostem. Głodny, brudny, obdarty, bezradny. W końcu dopada go banda rzezimieszków. Bije, kopie i podpala. Jacek pali się żywcem. Przesada? Może i przesada. Ale widok Jacka przestrasza. Poparzonego odwożą go do Polski. Wiemy, że to brytyjska ambasada w Polsce wyraziła dla tego koszmarnego widma swoją aprobatę. Niektóre dzienniki brytyjskie, m.in. „Daily Telegraph”, przypisały poparcie tej antypropagandy polskiej ambasadzie w Londynie. Czy to kaczka dziennikarska? Czy niechlujstwo i niedbalstwo. Trudno uwierzyć w kolejną teorię spisku na tak mizerną skalę. Ale czy ktoś z polonijnych organizacji

interweniował w tej sprawie? Jeśli jednak ambasada brytyjska w Polsce istotnie poparła to straszydło, to chyba nie bez wiedzy polskich organów? Albo przynajmniej mediów, które to widmo lansują. A może w kraju uznano, że to także dobry sposób na zatrzymanie odpływu polskiej siły roboczej i umysłowej? Może… Bo nic nigdy nie jest tak, jak wygląda na pierwszy rzut oka. We wszystkim zawsze jest drugie dno. Jak gdyby przez przypadek TV Polonia nadała właśnie reportaż z życia Polaków w tym kraju. Już ani słowa o sukcesach naszych informatyków. Ani tak zwanych naukowców. Ani o dzielnych przedsiębiorcach, ani utalentowanych artystach, lekarzach czy murarzach. Rozmawiano z pokojówkami w hotelach i tak zwanymi robolami od job to job. Większość rozczarowana – bezrobotna albo bezradna, Często przerażona. Jedna z wypytywanych dziewczyn skarży się, że nikt jej tu nie pomógł. Znalazła się w krytycznej sytuacji, ma humanistyczne wykształcenie i nie wie, do kogo ma się zwrócić i co ze sobą począć. O polonijnej prasie, organizacjach czy ośrodkach nie słyszała. Żadnych pism nie czytała. Albo ona, nader naiwna, albo polonijne instytucje dofinansowywane z Polski czy z różnych emigracyjnych funduszy nie dają sobie rady z tym problemem. Z tą falą z bałwanami – jak ktoś to zjawisko określił. Czyżby Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii już wyczerpało nakład instruktaży dla polskich przybyszy? Ze szczegółowymi informacjami o tutejszych możliwościach

oraz o tym, gdzie się udać w przypływie niemożliwości? Kopię tego informatora też mam w biurku. Przez przypadek także TV Polonia nadała reportaż z wielkiej gali w Zamku Królewskim w Warszawie. Z okazji przyznania odznaczeń dla działaczy polonijnych działających na tzw. niwie. Niwa niwą, ale naiwni przybysze z Polski prawie nic o tej niwie nie wiedzą. W zamkowym salonie pod jarzącymi się żyrandolami przypinano działaczom na rzecz Polonii jakieś ordery. Mniejsza o to jakie. Jest ich taka mnogość i różnorodność, jak kiedyś w radosnym Kraju Rad. Padły przemówienia notabli, uzasadnienia, brawa, gratulacje. Były też kreacje pań. Pani Helena Miziniak, etatowa odbiorczymi orderów, spowita chyba w ciemne aksamity, została wyróżniona specjalnie. Nawet filmem biograficznym. O jej przeżyciach, o jej życiu, i wszechstronnej działalności. Sypnęła słowem heroicznym i wylała kilka łez. Zapewne na uznanie swojej działalności zasługuje. Tak jak zasługuje na to wiele innych przeszłych i obecnych działaczy emigracyjnych z podobnym czy bardziej dramatycznym życiorysem. Na przykład pani Janina Kwiatkowska. Kobieta nieustającej pomocy ciężko chorym w szpitalach i więźniom w więzieniach oraz innym potrzebującym. Na tej gali padło również przemówienie samego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Można było nie słuchając przewidzieć co powie. Sypał, jak zwykle, odpowiednimi banałami. Taką ma funkcję, nie do pozazdroszczenia.

Większość polskich przybyszy w tym kraju nie ma zielonego pojęcia, że jest obiektem opieki i pomocy różnych zjednoczeń, stowarzyszeń i organizacji. Chyba poza matkami dzieci objętych opieką polskich nauczycieli i Macierzy Szkolnej. Czy te inne organizacje i instytucje, w znacznej mierze dofinansowywane z różnych budżetów, są tylko szyldami z dobrymi chęciami? A wiadomo, że dobrymi chęciami piekło jest brukowane. Nie wszystkim jednak w tym kraju Polakom źle się wiedzie. Są i tacy, którzy się tutaj dorobili. Kilka dni temu rozglądałam się w eleganckim sklepie w Chelsea za słoikiem ze szwedzkimi śledziami. Obok mnie świetnie ubrana, szykowna pani z córką. I nagle słyszę po polsku: – Zobacz, jak ta stara babka ma umalowane usta. Na co ja: – Czy za bardzo, czy za mało? A może nie ten kolor? Konsternacja i czułe przeprosiny. I ubolewanie, że może poczułam się dotknięta. Nie poczułam się. Zawsze mi miło słyszeć tu mój język i widzieć, że moim rodakom życie tutaj się układa. I dodałam tylko: – Przynajmniej nie jestem lampuza. – Ależ skąd! – usłyszałam. Lampuza to określenie staruchy udającej podlotka, co potwierdził sam prof. Miodek, bawiący niedawno w Londynie. Polacy nie są tu terrorystami. Nie atakują zamachami. Nie mordują żołnierzy na ulicach. Nie spiskują, jak fanatycy islamscy. I nawet jeśli narzekają, to bez nienawiści. Może by się tu przydali, rosnąc w liczebną siłę, jako przedmurze chrześcijaństwa. Czyli powtórka z historii? Nie daj Panie Boże.

Płacić, czy nie? Wiem, wiem, to już było. Temat stary jak świat raz po raz wraca na czołówki: płacić za treści w internecie, czy też nie płacić. Co ciekawe, każdy ma swoje zdanie na ten temat. Ja również. Żyjemy w ciekawych czasach. Pamiętam, kiedy o internecie mówiono przy okazji doniesień zza granicy. Doniesienia o ogólnoświatowej sieci, nad której powszechnym udostępnieniem pracowali naukowcy. Dzisiaj bez internetu raczej już nie można sobie wyobrazić naszej codziennej ziemskiej egzystencji. Coraz więcej spraw i sprawek, którymi się zajmujemy odbywa się w ten czy inny sposób poprzez internet. Co więcej: tenże internet zdaje się towarzyszyć nam coraz bardziej natarczywie, jest z nami już niemal wszędzie: w telefonie komórkowym czy bezpłatnych publicznym wi-fi. Co pojawiło się w internecie, a co nie staje się czołówką samą w sobie. Technologia, albo jak ja ciągle upieram się to nazywać – wirtualna rzeczywistość – zastępuje nam tę realną. Kiedyś trzeba było z kimś się spotkać, gdzieś pojechać, kogoś zapytać, kupić gazetę czy książkę. W sumie coś trzeba było zrobić. Ruszyć się. Wydać pewnie trochę gorsza. Dzisiaj już nie trzeba.

Jest internet. Tyle rzeczy można dostać za darmo. No właśnie. Można? Mój kolega mówi, że można. I pewnie wie, o czym mówi, bo często ma na swoim komputerze filmy, których nie ma jeszcze w legalnym rozpowszechnianiu. Skąd? Oczywiście z internetu. Ale nawet i on przyznaje, że to jednak jest piractwo, więc o skrajnościach lepiej nie mówić. Ale o wiadomościach już warto. A tych dzisiaj nikt nie dostarcza więcej w jednym, skondensowanych miejscu niż internet. Na każdy temat. Niemal w każdym dostępnym języku. Za darmo. Można łatwo wstukać hasło i jest. Okazuje się, że nie do końca. Ostatnio przeprowadzone badania pokazują, że coraz więcej ludzi nie tylko przyznaje się do tego, że za wiadomości w sieci regularnie płaci i chętnie zapłaci. Dotyczy to nie tylko płatnych wersji drukowanych publikacji. Coraz więcej – szczególnie młodych użytkowników – przyznaje się do tego, że tradycyjne media nie przyciągają ich uwagi w takim stopniu, jak platformy internetowe, za które często, w różnej postaci, są oni w stanie płacić. Także regularnie. Nie tylko w Stanach Zjednoczonych czy Japonii, ale także w

Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Brazylii ludzie coraz więcej czasu spędzają w sieci i coraz częściej decydują się na wyciągnięcie portfela tylko po to, by dostać to, czego szukają. Co ciekawsze: pieniądze chętnie wydawane są na ambitniejsze formy dziennikarskie, których na próżno szukać w większości serwisów: analizy, raporty, własne produkcje. W całym tym zamieszaniu ważne jest jednak zupełnie coś innego: stare pytanie pojawia się co jakiś czas prowokując nowe dywagacje na powszechne pytanie: płacić czy nie płacić. I za każdym razem pojawiają się odmienne argumenty, za i przeciw. Dzieje się tak jednak nie dlatego, że nagle ktoś chce nas przekonać do tego, by płacić. Nie. Tutaj chodzi o coś zupełnie innego. Stare pytanie powoli przechodzi do lamusa. Powoli, zupełnie niepostrzeżenie zmienia swoją treść: to już nie jest kwestia tego, kto jest za, czy przeciw. To już było. Dzisiaj poprawnie zadane pytanie powinno brzmieć: kiedy za treści w internecie zaczniemy płacić. Wszyscy. A to jest tylko kwestią czasu.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | czerwiec 2013

komentarze

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Lata temu Andrzej Czyżowski, znany dziennikarz emigracyjny, spoglądając na stronę miejscowej gazety, wypełnioną nekrologami, z dużym poczuciem czarnego humoru skonstatował: – Emigracja bawi się w chowanego. Młodsze pokolenie bawi się teraz w chwytanie za gardła. Kiedy nie wystarcza już siła argumentów, zastępują ją argumenty siły. Czysty makiawelizm zawitał pod strzechy zacnego Ogniska przy Exhibition Road. Jak już pisałem, ponad 20 mln funtów na stole jest gwarancją niemałych jeszcze emocji. Ale że brać jest aż tak krewka, to przerosło moje oczekiwania. Jak donoszą naoczni świadkowie, inicjatorami tej męskiej zabawy byli znani w środowisku panowie SS i SiSi, wspomagani przez wiernych zwolenników. Znani i zasłużeni na niwie społecznej, ich piękne słowa okazały się fałszywą monetą. O ofiarach nie będę wspominał, bo swoje wycierpieli, to od nich zależy czy zechcą ujawnić swoje personalia i szczegóły wyrządzonej krzywdy – fizycznej i moralnej. Jedno jest pocieszające, zgodnie z tradycją, jak słyszę, przemocy nie ulegną. Czy podobną decyzję podejmie cały Zarząd? Chyba innego wyjścia nie ma. Może najwyższy już czas skończyć z układaniem się z grupą, która aż nadto wyraziście ujawniła motywy specyficznie pojętego społecznego zaangażowania. Ciekawe, jak zachowają się władze brytyjskie – fizyczna przemoc to w końcu poważne wykroczenie. Jak zachowają się polskie organizacje z bogatą tradycją niepodległościową, w których panowie SS i SiSi pełnią odpowiedzialne funkcje, i Polska Misja Katolicka… Czy kodeks Kawalerów Maltańskich dopuszcza takie wahania temperamentu, a order MBE do niczego nie zobowiązuje? Nie mnie sądzić, wyrażam jedynie oczywiste wątpliwości, może zbyt surowo. Z taką łatwością przychodzi nam oburzać się na inne nacje, a wśród swoich widzimy tylko anielskie dusze. To z

kolei refleksja po obejrzeniu niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, emitowanego przez TVP. Serialu, podobno bez pierwszego odcinka, gdzie w kabaretowy wręcz sposób przedstawiono dojście Hitlera do władzy. Co do innych, z punktu widzenia Polaków kontrowersyjnych scen historycznych, też można mieć poważne zastrzeżenia, ale dbałość o wierny przekaz historyczny była chyba najmniejszą troską twórców filmu. Takie już prawa rozrywki opartej na bazie wydarzeń historycznych. Też mamy w naszym dorobku takie filmy, jak chociażby „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy czy serial „Czterej pancerni i pies” (swego czasu wycofany z programu TVP i przywrócony po protestach telewidzów). Dziwi mnie więc poważna debata historyków dotycząca nawet najmniej istotnych faktów historycznych (oczywiście z punktu widzenia wymyślonej fabuły), czy geograficznych miejsc kolejnych epizodów niezgodnych z geografią. Co innego z pokazanym w filmie antysemityzmem akowców... W mediach dudni od oburzenia, a przeciętny widz od lat przyzwyczajany do manipulacji faktami z okresu II wojny światowej oglądał niemiecką wersję wydarzeń bez specjalnego zaangażowania. Trochę to niepokojące, że pokolenie, które oskarżało w młodości swoich rodziców teraz ich gloryfikuje, ale poetyka dyżurnej ofiary, skazanej na bezsilne protesty nie przekonuje mnie i nie odnosi zamierzonych skutków.

kronika absurdu W Polsce odnotowano nieprzerwany wzrost PKB przez ponad 20 lat. Komentarz Ryszarda Wańka w „Rzeczpospolitej”: Długotrwały wzrost PKB jako dowód na sukces gospodarczy Polski ma mniej więcej taką rangę, jaką w latach 70. miały statystyki dotyczące produkcji węgla kamiennego, dające nam wtedy czwarte miejsce na świecie. Jedno jest pewne w propagandzie sukcesu przodujemy znacznie dłużej niż trwa nieprzerwany wzrost PKB. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

„Wianki na Wiśle” Nie jestem warszawianinem, więc niespecjalnie zajmowały mnie wiadomości o usiłowaniach doprowadzenia do referendum, w wyniku którego można by odwołać ze stanowiska prezydenta stolicy Hannę Gronkiewicz-Waltz. W związku z energicznymi działaniami społecznego komitetu, który, jak słychać, zbiera dziennie około czterech tysięcy podpisów pod wnioskiem referendalnym, pani prezydent zaczęła częściej gościć w mediach i szersza, nie tylko warszawska publiczność, mogła poznać jej opinie i poglądy na sprawowanie władzy. Biorąc pod uwagę, że pani prezydent jest także wiceprzewodniczącą PO, partii rządzącej, nie sposób nie zainteresować się jej przemyśleniami. Paraliż komunikacyjny w Warszawie, który jest wynikiem błędów popełnianych przy budowie drugiej linii metra, jest np. zdaniem pani prezydent jedynie dowodem na to, jak wiele się dla Warszawy robi i jak wielkie magistrat przeprowadza inwestycje. Zniszczony podczas budowy metra tunel Wisłostrady, który był wyłączony z ruchu od sierpnia ubiegłego roku do minionej niedzieli, to też nie problem. Trasa wyznaczonego objazdu, mówiła Gronkiewicz-Waltz, pozwala przecież obserwować „piękne widoki, których nie będzie, gdy otworzy się tunel”!

Taką właśnie refleksją estetyczną dzieli się z udręczonymi staniem w korkach mieszkańcami stolicy prezydent miasta! Ma także inne, godne odnotowania przemyślenia. Nie sądzi, na przykład, by urzędujący prezydent musiał płacić za bilet wstępu do stołecznych obiektów muzealnych, o czym poinformowała strażnika w Wilanowie, kategorycznie odmawiając zapłacenia za wstęp pięciu złotych. Gdy obfity deszcz zalał trasę toruńską topiąc jadące nią samochody, pani Gronkiewicz-Waltz miała do powiedzenia tylko tyle, że kanalizacja burzowa na tej trasie była planowana według zaniżonych norm z lat osiemdziesiątych i „wymagałaby modernizacji”. Ano, wymagałaby… Nb. wygląda na to, że to deszcze są wyjątkowo złośliwym przeciwnikiem pani prezydent. Gdy w niedzielę przed kamerami otwierała dla ruchu tunel Wisłostrady, nie spodziewała się zapewne, że za kilka godzin zostanie on zalany przez deszczówkę, bo nie sprawdzono działania systemu odprowadzania wody. To działo się w niedzielę, ale jeszcze ciekawiej było w sobotę. Miałem wątpliwą przyjemność przejeżdżania przez stolicę w ten właśnie dzień. Pośród tysięcy pojazdów zdążających z Południa na Północ, tkwiłem w korku na dojeździe do objazdu tunelu. W

zamkniętym wlocie do tego przejazdu widać było rzesze drogowców, kręcących się po obiekcie – zapewne dokonywali ostatnich przeglądów przed zaplanowanym na następny dzień otwarciem. Już, już w ślimaczym tempie zbliżam się do objazdu przez nadwiślańskie bulwary, gdy oto możliwość dalszej jazdy w północnym kierunku kończy się, a ruch kierowany jest na objazd przez samo centrum miasta! Przyczyna? Jest i przyczyna – tablica ze słowami pani prezydent, która przeprasza za utrudnienia związane z odbywającą się właśnie w tę sobotę imprezą „Wianki na Wiśle”! Gdy dokładając godzinę i kilkadziesiąt kilometrów wreszcie wyjechałem z Warszawy, nie myślałem dobrze o stołecznej gospodyni. Jeszcze gorzej pomyślałem o niej w niedzielę rano, gdy ujrzałem w telewizji jak otwiera tunel. Nie mogła pomyśleć? Czy „Wianki na Wiśle” nie mogły się odbyć już po otwarciu tunelu? Przecież to szczyt wycieczek szkolnych. Setki autokarów z dziećmi, które przyjechały zwiedzić stolicę, tkwią w korkach w palącym słońcu. Nieważne. Ważne, że wyrzucając pojazdy z tej części Wybrzeża Kościuszkowskiego można było przygotować scenerię do uroczystego otwarcia tunelu przez panią prezydent następnego dnia.


14 |

czerwiec 2013 | nowy czas

takie czasy

sieĆ – niekontrolowana przestrzeń życia publicznego Całkiem niedawno powstała nowa struktura życia społecznego – net. niewidoczna fizycznie, obecna w publicznej przestrzeni. w niedalekiej przyszłości wirtualny świat to będzie nasz intelektualny dom. a zagożali internauci mówią: – to już stało się rzeczywistością.

Grzegorz Małkiewicz

Dziennikarze mediów głównego nurtu coraz częściej powołują się na źródła internetowe. Politycy, gwiazdy kina i estrady mają swoje strony, gdzie zamieszczają na bieżąco komentarze i informacje na różne tematy, nie tylko bezpośrednio dotyczące ich głównej profesji. Blogosfera staje się główną platformą wymiany informacji i opinii. Telewizja traci swoją magię, gazety po opuszczeniu drukarnii tracą aktualność. Internet przejmuje rolę głównego komunikatora, jak dotąd – niekontrolowanego. Ale im bardziej staje się wpływowy, tym bardziej wchodzi na celownik władzy, dla której kontrola środków przekazu – bez względu na system polityczny – była i jest głównym przywilejem. W ostatnich tygodniach fenomenem internetowym stał się autorski program telewizyjny Mariusza Maxa Kolonko, doświadczonego dziennikarza, byłego korespondenta TVP w Stanach Zjednoczonych. Portal maxkolonko.com osiągnął milionową oglądalność, o co z wielkim trudem walczą największe stacje telewizyjne. Jego fenomen polega również na prostocie technicznej, żeby nie powiedzieć na chałupniczym przekazie obrazu. Zamiast kilku kamer studia telewizyjnego, przed dziennikarzem leży jedna kamera przekazująca siłą rzeczy statyczny obraz dziennikarza. Mówi z głowy, nie czyta ze strategicznie umieszczonych plansz, czym tworzy odczuwalną jakość. Nie jest to język mówiony, ale wyrafinowana relacja dziennikarska na wybrany temat i nawet jeśli myli fakty i daty, internauci nie mają do niego pretensji. Sukces odnosi narracja pozbawiona filtrów poprawności politycznej, które – jak się okazuje – są skuteczniejsze niż kiedyś wszechobecna cenzura prewencyjna w krajach komunistytcznych. W przypadku jednoosobowego programu maxkolonko.com nie chodzi o zwykły sukces internetowego programu. W tym przypadku nie mówimy o wzrastającej oglądalności z tysiąca na kilka tysięcy. Oglądalność relacji Kolonki po zabójstwie brytyjskiego żołnierza przez islamistów w londyńskim Woolwich pobiła wszelkie rekordy. Statystyki odnotowały 1 mln 215 tys. wyświetleń, 11 tys. kciuków w górę, 273 kciuki w dół. Takiej oglądalności nie mają największe stacje telewizyjne. Fenomen ten potwierdzają również inne dane: kanał Max TV ma 150 tys. subskrybentów. To pięć razy więcej niż TVP, która ma ich ledwie 28 tys. Jednoosobowy show maxkolonko.com na YouTube przebija nawet cały kanał TVN, który śledzi 148,4 tys. osób. Tytuł programu: Mó wię jak jest to jednocze-

śnie motto i cała filozofia redakcyjna. Przekazu nie wolno uzależniać od narzucanej poprawności politycznej, która jest najskuteczniejszą mutacją cenzury. Dzięki umiejętnej, prowadzonej od lat socjotechnice we współczesnych społeczeństwach udało się zrobić to, czego przy całym swoim zaangażowaniu nie osiągnęły systemy totalitarne. Przekaz jest atrakcyjny, masowy i zwalniający z myślenia. Zamiast myślenia proponuje się dobre towarzystwo celebrytów. Ciekawe, że jeszcze do niedawna większą popularnością cieszyły się parodie Kolonki w wykonaniu Macieja Stuhra, niż wyszydzany dziennikarz. Niewykluczone, że tym programom Kolonko zawdzięcza część swojego sukcesu. Czy zjawiska takie świadczą o powolnym wyzwalaniu się spod męczących stereotypów myślenia narzucanych przez elity, które tego myślenia miały uczyć? Być może dochodzi już coraz częściej do nie dających się pogodzić kontrastów między rzeczywistością i narzucaną przez autorytety jej interpretacją… Kolonko metodycznie odrzucił interpretację. Porwał miliony i na tyle zmienił układ na osi Kolonko-Stuhr, że to on teraz może parodiować znanego aktora. O poparciu dla swojej dziennikarskiej pracy nie musi już czytać jedynie w listach przysłanych na jego adres – świadczą o tym najlepiej wpisy na opiniotwórczych portalach. Wystarczyło przeczytać wpisy pod prześmiewczym artykułem na portalu „Gazety Wyborczej”. Na ponad 100 wpisów nie było ani jednego wrogiego, czy chociażby krytycznego, czego się nie spotyka w tej wyrazistej, polaryzującej opinie gazecie. Wszystkie wpisy, mniej lub bardziej agresywne, były tej treści: Jest gwiaz dą, bo przy po mniał, jak po win no wy glą dać dzien ni kar stwo. Po ka zu je dwie stro ny me da lu i mó wi wprost, nie wy ci na nie wy god nych frag men tów re por ta rzy i nie wrzu ca te ma tów na za mó wie nie wła dzy. Lu dzie przy po mnie li so bie jak wy glą da prze kaz ja ko ścio wy, bez wy mu ska nych pre zen te rów i pięk ne go stu dia, bo waż na jest treść, a nie to wa rzysz Lis czy Dur czok lub Wo je wódz ki. Są też wpisy z odrobiną humoru i ironii: Oho... Nie win nie za czy na się atak li be ral ne go ma in stre amu na Ma xa :) I wpisy poważne: Fa cet przy po mi na na czym po le ga dzien ni kar stwo. W cza sach ku kie łek -ce le bry tów z TVN24 czy „dzien ni ka rzy” w sty lu To ma sza Li sa, Ko lon ko przy wra ca wia rę w ten za wód. Nie za leż nie my ślą cy, au ten tycz ny, ład nie mó wią cy po pol sku i do te go nie prze wi dy wal ny i cie ka wy. Tyl ko tak da lej trzy mać! Jeden z internautów, porównując komentarze Kolonki z zawartością „Gazety Wyborczej” zrobił takie zestawienie: Max Ko lon ko: woj na,

Mariusz Max KolonKo stworzył jednoosobową telewizję

maxkolonko.com is la mi ści, pra wo do no sze nia bro ni, po li ty ka. GW: majt ki Do dy, „wsty dli wa wpad ka” ja kie goś ra pe ra, ar ty kuł na te mat tech no lo gi pi sa ny przez za twar dzia łe go h...ma ni stę, „kro ni ka kry mi nal na z Ko ziej Wól ki”. Gazeta streszcza program na temat morderstwa w Woolwich na pozór obiektywnie: „Kolonko mówi, jak jest z napaścią w londyńskim Woolwich. Skupia się na relacji wydarzeń przez telewizję. Porównuje wersje amerykańskiego CNN – gdzie zabójca cytujący Koran mówi: oko za oko, ząb za ząb – z relacją CNN International, gdzie zamiast słów mordercy, słyszymy dziennikarkę opowiadającą przebieg wydarzeń.” Dlaczego? Czy na „obiektywny” przekaz wpłynęła dziennikarska wrażliwość, obrona mniejszości przed stereotypami, podwójne myślenie? Mówi Kolonko, bez znieczulenia: – Ten tutaj stoi z nożem ociekającym krwią ofiary i udziela wywiadu do kamery! Obok, co najbardziej zdumiewające dla mnie, przechodzi Murzynka, wchodzi w sam środek wszystkiego, jak gdyby nigdy nic! Tak, proszę państwa, wygląda inna kultura. Są kraje, dla których ociekające maczety i ścięte głowy to jest normalka. Europa się zmienia i przyjmuje rzesze imigrantów z innych kultur, którzy inaczej funkcjonują, i efekt tego jest taki, jak oglądamy. Ten żołnierz zamordowany na ulicach Londynu jest przykładem, że wojna z terrorem trwa. Nad poprawnością polityczną bardziej czuwają dziennikarze niż politycy, ale na Wyspach

Brytyjskich był przypadek, że to dziennikarze jako pierwsi złamali tabu oskarżając władze o zaniechania w przypadku przestępstw seksualnych na dziewczynkach popełnianych przez członków mniejszości etnicznej. Dzięki dziennikarzom „The Times” doszło w końcu do procesów Brytyjczyków wywodzących się z pakistańskiej mniejszości oskarżonych o zbiorowe gwałty na nieletnich Brytyjkach. Trudno sobie wyobrazić bardziej wybuchowy materiał. Nadgorliwość poprawności politycznej dokonała w przestrzeni publicznej spustoszenia. Internauci próbują odzyskać utraconą miarę rzeczy: Suk ces Ma xa to za słu ga „Wy bor czej”, TVN -u, Pol sa tu i ca łej rze szy „rze tel ne go” dzien ni kar stwa. To dzię ki wa szej nie udol no ści i ma ni pu la cji fak ta mi gość zdo by wa za słu żo ną po pu lar ność. Wa li pro sto z mo stu, Mu rzy na na zwie Mu rzy nem, nie bę dzie wy my ślał nie eu ro pej skich ry sów twa rzy. Oby tra fił do jak naj więk szej licz by od bior ców, bo te go co wy pra wia ją ogól no pol skie me dia prze siąk nię te wy pa czo ną to le ran cją i po praw no ścią po li tycz ną nie da się na zwać dzien ni kar stwem. Mariusz Kolonko nie jest jedynym dziennikarzem, który wyłamał się spod kontroli poprawności politycznej, podobnych audycji w inernecie jest coraz więcej i więcej, szczególnie młodych ludzi, którzy nie oglądają oficjalnej telewizji, nie słuchają radia i nie czytają poprawnej prasy. Demokracja wraca do swoich źródeł. Na jak długo?

KTO

G A Z E T NIECZYTA WSTRĘTDOWINA CZUJETENJEST WA R I AT E M A L B O ZWARIUJE

czytaj


|15

nowy czas | czerwiec 2013

takie czasy

CZERWONA SUKIENKA Guadalupe Bodycon Dress by Freak of Nature £26.00

Agnieszka Stando

B

ędzie o sztuce, modzie i tolerancji, choć tym razem nie chcę poruszać tematu międzynarodowych spotkań artystów lub projektantów, które nas integrują. Nie będę pisać o tym, jak multikulturowy Londyn inspiruje modę i sztukę. Nie chcę też rozwijać gorącego tematu zamordowania młodego brytyjskiego żołnierza przez islamskich ekstremistów, które niedawno miało miejsce w Woolwich, czyli w południowym Londynie, niedaleko miejsca, gdzie mieszkam. Nie będę też opowiadać o tym, jak podzielone są zdania na temat spalenia pobliskiego meczetu przez ludzi, którzy czują bezsilność rządu, postanowili więc na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość czy też przedsięwziąć zemstę. Tu, w wielokulturowym Londynie, pojęcia te są czasem trudne do rozróżnienia. To, co skłoniło mnie do postawienia sobie po raz kolejny pytania o granice tolerancji, to prosty fakt. Któregoś dnia zrobiło się nagle cieplej i chciałam sobie kupić sukienkę. Zajrzałam, jak wiele razy wcześniej, na stronę jednego z najbardziej popularnych brytyjskich sklepów sieciowych, którego nazwy nie chcę wymieniać, by nie robić mu niepotrzebnej reklamy. I tam, w dziale designerskim, między sukienkami znalazłam tę czerwoną, z wizerunkiem Matki Boskiej z Guadalupe z przodu i z tyłu, na siedzeniu, w towarzystwie stylizowanej na meksykańską sztukę ludową czaszki lub główki demona oraz płonącego czerwienią Serca Jezusa, które pamiętamy z obrazków, jakie rozdaje się dzieciom w polskich kościołach. Do tej sukienki proponowane są elastyczne spodnie z podobnym „wzorem”, tylko postać Matki Boskiej jest na nich multiplikowana do góry nogami. Pozwalam sobie opisać te ubrania, mimo że można je zobaczyć na zdjęciu obok, ponieważ chciałabym opowiedzieć, co ja widzę. Może się bowiem okazać, że to, co ja widzę, to nie to samo, co widzą inni. Może problem powstaje wtedy, gdy nazwie się rzecz po imieniu? Może, gdyby nazwać to, co ja widzę, stylizowanym meksykańskim wzorem, nie byłoby sprawy? Przed wystawieniem na sprzedaż tej sukienki na pewno oglądało ją wiele osób – od projektantów do pracowników działu handlowego. Wydaje mi się, że ktoś, kto zaprojektował ten „wzorek” na materiale, nie zdaje sobie sprawy, kogo może obrazić, ale jeżeli sobie zdaje, to właśnie spotkał się z granicą mojej tolerancji. I tu rodzą się we mnie pytania, które mogą być dla wielu kontrowersyjne. Dlaczego przez lata, które mieszkam w Londynie nigdy nie spotkałam się z wykorzystywaniem w reklamie lub modzie symboli i wizerunków zaczerpniętych z islamu? Owszem, kiedyś widziałam wisiorek z gwiazdą Dawida i egipskie hieroglify jako motywy ozdobne, ale nigdy nie widziałam wizerunku proroka Mahometa na żadnych spodniach ani sukience. Dlaczego? Tymczasem raczej nikt nie widzi tu problemu w rozpowszechnianiu znaku krzyża jako znaku graficznego (motyw bardzo często używany w przemyśle odzieżowym, w pozycji pionowej lub odwrócony „do góry nogami”). Mieszkając w Londynie (nie wiem jak jest w innych miastach Wielkiej Brytanii), musimy liczyć się ze wszystkimi przedstawicielami najróżniejszych religii i wolnych sekt, jednocześnie nie mogąc wyraźnie zaznaczyć w wielu przypadkach: stop, tu przebiega moja granica tolerancji i poza nią nie oczekujcie ode mnie zrozumienia. Myślę, że pytania tego rodzaju powinny być stawiane jeszcze na poziomie mody (ubrań) lub nauki w szkole, aby w rezultacie powszechnej „wolności”, w której niektórzy się gubią, nie dochodziło do rytualnych morderstw w rodzaju tego w Woolwich, bo wtedy uruchamia się nie tylko mechanizm przemocy, powstaje też w ludziach pragnienie zemsty w obronie własnej god-

Czy toleranCyjne społeCzeństwo powinno akCeptować nietoleranCję? a Co jeśli tolerująC Czyn „a”, społeCzeństwo niszCzy samo siebie? toleranCja Czynu „a” może być użyta do wprowadzenia nowego systemu myślowego, Co może doprowadzić do braku akCeptaCji zespołu CeCh „b”, właśCiwyCh danemu społeCzeństwu. bardzo trudno jest znaleźć złoty środek, a różne społeCzeństwa nie zawsze zgadzają się Co do szCzegółów. w rzeCzywistośCi poszCzególne grupy w obrębie jednego społeCzeństwa Często mają problemy z porozumieniem się. niektóre państwa uznają zniesienie nazizmu w niemCzeCh za przejaw nietoleranCji, podCzas gdy w niemCzeCh to właśnie nazizm jest uważany za niedopuszCzalnie nietoleranCyjny. Karl Popper Społeczeńs two otwarte i jego wrogowie TOLERANCJA (łac. tolerantia – „cierpliwa wytrwałość”; od łac. czasownika tolerare – „wytrzymywać”, „znosić”, „przecierpieć”) – termin stosowany w socjologii, badaniach nad kulturą i religią. W sensie najbardziej ogólnym oznacza on postawę wykluczającą dyskryminację ludzi, których sposób postępowania oraz przynależność do danej grupy społecznej może podlegać dezaprobacie przez innych pozostających w większości społeczeństwa. W okresie reformacji pojęcie to było stosowane w odniesieniu do mniejszości religijnych. Obecnie termin ten obejmuje również tolerancję różnych orientacji seksualnych oraz odmiennych światopoglądów. Zasada tolerancji jest kontrowersyjna. Społeczni konserwatyści twierdzą, że z góry skazuje ona na „tolerowane” zwyczaje i zachowania, które są odstępstwem od normy. Może też upoważniać ludzi sprawujących władzę do zwalczania odmienności. Zamiast tego proponują pojęcie moralności obywatelskiej i pluralizmu. Zwolennicy tradycyjnego fundamentalizmu krytykują tolerancję, gdyż widzą w niej formę moralnego relatywizmu. Ci, którzy ją popierają, definiują ją jako poszanowanie odmienności. Z drugiej zaś strony uważają, że termin ten w wąskim znaczeniu jest bardziej użyteczny, gdyż nie implikuje fałszywej aprobaty nieakceptowanych postaw społecznych. Tolerancja jest historycznie zmienna. [Źródło: Wikipedia]

no ści, a ta kie ura zy po zo sta ją głę bo ko w ludz kiej świa do mo ści i pa mię ci zbio ro wej. Te mat wzo ru na su kien ce poruszył mnie również z te go po wo du, że po dob ne przed mio ty są pro po no wa ne w ma so wej pro duk cji wie lu mło dym lu dziom. Wi ze run ki świę tych (świę tych dla katolików) są mo ty wa mi de ko ra cyj ny mi w po pkul tu rze i wy da je mi się to bar dziej nie to le ran cyj ne i krzyw dzą ce dla ka to li ków niż na przy kład pra ce bra ci Ja ke’a i Di no sa Chap ma nów (fi gur ki Ma don ny i ka to lic kich świę tych z głów ka mi de mo nów), któ re mo żna oglą dać w pry wat nych ga le riach sztu ki (np. Whi te Cu be, 2011). Te mat gorz ki, szcze gól nie kie dy w Pol sce i Eu ro pie wie lu lu dzi upo mi na się o re spek to wa nie własnego po ję cia wol no ści, a jed no cze śnie w kra jach is lam skich wzra sta – jak to na zy wa ją – eks tre mizm. Mo że wy star czy, aby każ dy z nas miał od wa gę cza sem upo mnieć się o to, by in ni nie prze kra cza li na szej gra ni cy to le ran cji, czy li po pro stu o odro bi nę sza cun ku dla nie któ r ych war to ści, zna ków, nazw, miejsc waż nych w na szej chrze ści jań skiej kul tu rze.


16 |

czerwiec 2013 | nowy czas

redaguje roman Waldca

czas pieniądz biznes media nieruchomości

treNdy roman Waldca W sobotni wieczór na Bond Street Dolce & Gabbana oficjalnie zainaugurowali kolejny, trzeci już z kolei męski tydzień mody: London Connections: Men. Impreza odbywa się już po raz trzeci w ciągu niespełna roku. Pierwszą w czerwcu ubiegłego roku otworzył księże Karol. Okazało się, że był to nie tylko wymysł entuzjastów, dla których profesjonalne pokazy mody okazywały się zbyt sztywne, ale także potrzeba rynku. Impreza sprzedała się dobrze nie tylko w mediach, ale również wśród projektantów mody i widowni. Wszyscy byli zgodni: niesamowity sukces imprezy znaczy tylko jedno: trzeba zorganizować kolejną. W styczniu tego roku otworzył ją oficjalnie David Cameron. Odbywającą się właśnie trzecią edycję wspiera Boris Johnson. Jej program jest napięty i trudno wymienić tutaj wszystkie związane z tym wydarzenia, warto jednak wspo-

News

Ap ple jest oskar ża ne przez spe ców z bran ży, jak i sa mych użyt kow ni ków o to, że po śmier ci założyciela firmy nie na dą ża za ry wa la mi (głów nie Go ogle i Sam sun g) i już od daw na nie za pro po no wa ło ni c no we go na ryn ku. Na od po wiedź nie trze ba by ło dłu go cze kać: no wo ści jest kil ka,

mnieć o niektórych, takich jak chociażby Lou Dalton, od projektów której rozpoczął się trzydniowy cykl pokazów i prezentacji. Lou znana jest z tego, że w niezwykle prosty sposób potrafi połączyć jej pochodzenie (tak, z klasy robotniczej) z niesamowicie precyzyjnie szytymi kreacjami. Innymi słowy: Lou Dalton lubi prowokować, gwarantując jednocześnie wysoką jakość wykończenia. Poza nią, na liście znajdują się takie nazwiska jak: Burberry, Tom Ford, Alexadner McQueen, Tommy Hilfiger, Richard James, Paul Smith, Jummy Choo, Rag%Bone, Hackett, Pringle, Nicole Farhi oraz ponad 50 innych nazwisk. Można wymieniać w nieskończoność.

CREATIVE ECONOMY Skąd takie nagłe zainteresowanie męską modą? Otóż wcale nie jest to coś nowego. Wręcz przeciwnie, męska moda bierze swoje początki właśnie z Londynu. Według raportu przygotowanego specjalnie na tą okazję przez war to wspo mnieć o no wym sys te mie ope ra cyj nym na iPho ne oraz no wo ści w po sta ci Ap ple Ra dio, któ re po przez iTu ne do stęp ne bę dzie dla po nad 300 mln użyt kow ni ków na ca łym świe cie. Uwa ga: do stęp ne bę dzie bez płat nie. Fir ma za pre zen to wa ła rów nież no wą wer sję swo je go fir mo we go kom pu te ra MacPro, któ r y po ja wi się na ryn ku je sie nią te go ro ku i w ca ło ści skła da ny bę dzie w Sta nach Zjed no czo nych (!). Tym sa mym Apple do łą czy ł do ro sną cej gru py pro du cen tów, któ rzy po wo li prze no szą pro duk cję z Chin do ma cie rzy stych kra jów. O ile ra dio on li ne jest no wo ścią, o ty le za pre zen to wa ny już pu blicz nie no wy sys tem ope ra cyj ny na iPho ne bu dzi spo re kon tro wer sje. Ap ple już nie

V&A na zlecenie British Fashion Council to właśnie tutaj powstały pierwsze spodnie, kapelusze, koszule czy krawat, trzyczęściowy garnitur, by wymienić tylko niektóre. Liczące zaledwie cztery tysiące słów opracowanie pokazuje, iż od 1528 roku do dnia dzisiejszego swoimi inwencjami Londyn przypieczętował swoją reputację, jako miejsce, w którym narodziła się moda męska. London Collections: Men łączy ze sobą dwa elementy tego ważnego nurtu: kreatywność projektantów z komercyjną wartością brytyjskich marek. Wschodzące młode talenty w połączeniu z niesamowicie bogatym kulturowo krajobrazem Londynu nie tylko wspierają ten sektor biznesu, ale również stanowią o jego światowym sukcesie. Londyn już od dawna jest obecny na światowych rynkach mody. Odbywający się corocznie London Fashion Week należy do jednych z najbardziej prestiżowych wydarzeń świata mody. Problem z modą męską polega jednak na tym, że nawet na tak wielkich raz był oskar ża ny o to, że wpro wa dza jąc na ry nek no we wer sje swo ich pro duk tów pro po nu je on ko sme tycz ne zmia ny, któ rym prze waż nie da le ko do in no wa cji wpro wa dza nych przez naj więk sze go kon ku ren ta, Sam sun ga. We dług nie ofi cjal nych in for ma cji to wła śnie za cię ta wal ka między ty mi dwo ma fir ma mi spra wi ła, że Ap ple roz wa ża wpro wa dze nie jesienią na ry nek ta nich wer sji iPho ne w pla sti ko wej obu do wie. Co praw da nikt te go nie chce ofi cjal nie po twier dzić, ale specjaliści są zda nia, że ta kie roz wią za nie mia ło by sens nie tyl ko z biz ne so we go pun ku wi dze nia, ale po zwo li łoby Ap ple na od zy ska nie cho ciaż części ryn ku. iPho ne w ce nie po ni żej stu do la rów z pew no ścią zna la zł by wie lu na byw ców.

imprezach jak London Fashion Week jest ona spychana na margines, przeważnie na zakończenie pokazów damskich, zupełnie tak, jakby pozostawała ciągle w sferze wątpliwości: moda to już, czy jeszcze nie. A tymczasem zapotrzebowanie oraz zainteresowanie męską modą rośnie w takim tempie, że nie wszyscy są w stanie nadążyć. Fakt, że impreza odbywa się po raz trzeci w ciągu niespełna roku świadczy jedynie o tym, jak ważna i potrzebna jest oraz jak duże jest na nią zapotrzebowanie. W świecie mody panuje przekonanie, że to właśnie moda męska jest tym, co przyniesie prawdziwą innowację i przeobrażenie w branży. Moda kobieca, chociaż ciągle stanowi poważną branżę, to w ciągu tak wielu lat pokazała już niemal wszystko – to na co można jedynie liczyć, to kreatywne przeróbki. Teraz czas na facetów i Londyn jest doskonałym miejscem na to, by tą transformacją pokierować. Mężczyźni dotychczas wydawali znacznie mniej na ubrania, niż kobiety. Trend ten jednak od paru już lat powoli, ale sukcesywnie się zmienia. Wystarczy zajrzeć do niektórych domów towarowych, by przekonać się, że stoiska z męską odzieżą zajmują już nie jeden czy dwa stoiska w kącie, ale przeważnie całe piętra. ShortList, ukazujący się bezpłatnie w Londynie magazyn dla mężczyzn może się poszczycić tym, że ma nie tylko kilkusettysięczny nakład, ale że odważnie i konsekwentnie promuje nowe trendy w męskiej modzie i nie traci przy tym czytelników, a wręcz zyskuje.

migawki POdAtKI Przywódcy najbogatszych państw świata, tzw. Grupy G8 obiecali, że zajmą się podatkami wielkich światowych korporacji. to znaczy podatkami, które powinny płacić, a nie płacą. Unikanie płacenia podatków, czy takie przygotowywanie rocznych rozliczeń by płacić ich jak najmniej jest dość powszechne, szczególnie w przypadku gigantów. A350 Nowy model airbusa A350, będący konkurencją dla Dreamlinera, po raz pierwszy wzbił się w powietrze. Ma trafić do seryjnej produkcji w przyszłym roku i jest o 25 proc. bardziej oszczędny w spalaniu paliwa. Wszystko dzięki lekkim, nowoczesnym materiałom, z których jest budowany. MyMedyK Ponad sześć tysięcy spośród trzydziestu tysięcy zarejestrowanych pacjentów polskiej przychodni lekarskiej MyMedyk w Londynie jest brytyjskiego pochodzenia – donosi na czołówce The Daily Mail. Przychodnia co prawda kasuje za wizyty, ale czynna jest do późna każdego dnia tygodnia. 92 MILIArdy Aż tyle rocznie zarabia Wielka Brytania dzięki członkostwu w Unii Europejskiej – przyznali w opublikowanym w mediach ogłoszeniu-apelu szefowie największych firm. Według nich Wielka Brytania nie może sobie pozwolić na wyjście z Unii.

PANOWIE KUPUJĄ Dzisiejsi panowie nie mają już problemów z tym, by pójść na zakupy i godzinami przeglądać ciuchy w jednym lub drugim sklepie. Wręcz przeciwnie: dzisiejszy facet przywiązuje dużą wagę do tego, w czym chodzi, jakie ma skarpetki, spodnie czy koszulę oraz czy wszystko do siebie pasuje, czy nie. Ważne też czym pachnie. Nie boi się posądzenia o to, że ktoś przyczepi do niego tę czy inną metkę: bycie dzisiaj facetem trendy znaczy modnie się ubierać, dbać o siebie – bo to, od tego w dzisiejszych czasach zależeć może bardzo wiele. To już nie jest styl życia, ale biznes. Także dla projektantów i całej branży. So far, so good.

rUSZ SIĘ! Kanclerz Angela Merkel w wywiadzie dla BBC przyznaje, że prawie cztery miliony młodych bezrobotnych w Unii powinno być przygotowanych na to, by przeprowadzać się w poszukiwaniu pracy, a nie siedzieć i czekać, aż poprawi się na lokalnym rynku pracy. LOt NA StrAtAch Polskie Linie Lotnicze LOT poniosły w ubiegłym roku stratę w wysokości prawie 150 milionów złotych. W tym samym czasie wzrosła liczba przewożonych pasażerów o 7 proc. Już wiadomo, że spółka jest na sprzedaż. W czyje ręce pójdą jedyne polskie linie lotnicze?


|17

nowy czas | czerwiec 2013

świat

wywiadzie w jednej z amerykańskich stacji telewizyjnych Estin, 41-letnia kobieta z typową muzułmańską chustą na głowie. Z całą rodziną siedzą na ławce, przyglądając się temu, co się dzieje. Nie chce jednak podać swojego nazwiska, boi się reakcji konserwatywnych sąsiadów. Po chwili dodaje, że będzie tutaj do końca. – Rząd chce przejąć to miejsce bez konsultacji z mieszkańcami. Tak się nie robi w demokratycznym państwie.

prawdziwa rewolucja

Turcja

Na Taksim Square, nagle i przypadkowo spotkali się ludzie z różnych kręgów tureckiego społeczeństwa, którzy wcześniej albo ze sobą mieli mało wspólnego, albo nie było nic co ich łączy. Teraz ten plac połączył ich w jeden silny głos. Protestujący otwarcie przyznają, że nie chcą nosić przyszywanych metek: – Nieważne jest skąd pochodzimy i czym się zajmujemy. To nie ma żadnego znaczenia. Nie wolno nas tak łatwo kategoryzować. Są wśród nich niemal wszyscy: anarchiści i Kurdowie, Alveiści (mniejszość narodowa), zieloni i geje oraz setki kobiet, co w krajach muzułmańskich nie jest powszechne. Niemal wszyscy mają dość premiera i narzucania jego stylu życia w całym kraju. – To jest pierwsze pokolenie protestujących, które wychodzi na ulice, by walczyć nie o wspólne prawa dla wszystkich, ale pojedynczej jednostki, osoby. Mało kto z nich pamięta krwawe zamieszki na ulicach Turcji w latach 80. minionego wieku. Ci młodzi protestujący wywodzą się z pokolenia, którego wrażliwość

Pokrwawione głowy, gaz łzawiący, armatki wodne – to musi być Kair czy może Tripolis. albo może jakieś inne miasto, w którymś z arabskich krajów, gdzie władzę od lat sprawują ci sami dyktatorzy. Nie! To Taksim Square w Instambule.

roman Waldca

Istambuł jest największym miastem w Europie i biznesową stolicą demokratycznej Turcji, siedemnastej największej potęgi gospodarczej na świecie. Przeszło 4000 rannych, tysiąc aresztowanych, kilka ofiar śmiertelnych. I nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy zapanuje tam spokój. – Mówią, że premier jest srogi, ale jeśli to nazywacie srogością, to przepraszam, ale Tayyip Erdogan się nie zmieni – tymi słowami przemawiał turecki premier to członków swojej partii Justice and Development 11 czerwca tego roku. W tym samym czasie policja w Istambule bez skrupułów rozprawiała się z protestującymi na Taksim Square. Nikt nie miał złudzeń co to tego, kto stał za akcją tureckiej policji. Wszystko zaczęło się 31 maja, kiedy to policja brutalnie rozpędziła niewielką wówczas demonstrację przeciwników nowego centrum handlowego. Na rogu Taksim Square w Gezi Park protestowali oni przeciwko nowym planom urbanistycznym, zgodnie z którymi ten uznawany za jeden z ostatnich zielonych zakątków Istambułu skwer miał zamienić się w centrum handlowe. Sprawę szybko nagłośniły nie tylko światowe media, ale również portale społecznościowe, takie jak Twitter czy Facebook. Z dnia na dzień z lokalnej manifestacji protest przerodził się ogólnokrajowy ruch niezadowolenia z rządów premiera Tayyipa Erdogana. W ciągu tygodnia w większości z 81 tureckich prowincji dochodzi do protestów. Dla niektórych zaczęła się w tym kraju kolejna rewolucja. Dla premiera jest to potyczka na słowa i pokaz sił. I jego zdaniem już wiadomo, kto jest winny! Erdogan twierdzi, że

Twitter i media społecznościowe. Tylko w położonym na południu Turcji Izmirze aż 29 osób zostaje aresztowanych po dokonanych wpisach w internecie.

prawdziwa rewolucja W normalny dzień Taksim Square jest typowym placem, jakich w Turcji pełno: mieszanką autobusów i pędzących przed siebie tłumów, sklepów i klaksonów taksówek, straganów i ulicznych sprzedawców. Turecki premier postanowił, że trzeba to miejsce uporządkować, zrobić bardziej przyjemne dla spacerowiczów, z nowym centrum handlowym, meczetem i podziemnymi tunelami dla rozładowania ruchu. Niby nic wielkiego. Taksim to bardzo kolorowe miejsce: nieuporządkowane, otwarte i nade wszystko nieprzewidywalne. Doskonale oddaje historię tej dzielnicy, która jest symbolem współczesnej, wielokulturowej Turcji. To właśnie tutaj osiedlali się biedni emigranci z Europy, którzy przybywali do Istambułu w XIX wieku. Przez dziesięciolecia było to miejsce, w którym każdy mógł się odnaleźć: geje i lesbijki, bywalcy nocnych klubów, sympatycy zachodnich filmów czy francuskiej architektury. Dzisiaj turecki premier pokazuje, że to miejsce jest jego prywatną własnością i może z nią robić, co chce. Tylko, czy aby na pewno? Taksim wpisuje się nagle w długą listę tych miejsc publicznych, które w jednej chwili stają się miejscami nie tylko symbolicznymi, ale przede wszystkim punktami zapalnymi o ogromnym politycznym potencjale i sile rażenia. Tahirr Square w Kairze czy nawet Zuccotti Park w Nowym Jorku są tego najlepszym przykładem. – Taksim jest miejscem, gdzie każdy może okazać swoje zadowolenie lub nie z obecnej sytuacji politycznej. Pokazać swoje społeczne poparcie lub jego brak – mówi w

ną. Tym, którzy zarzucają mu, że próbuje wprowadzać swoje konserwatywne prawa w życie, odpowiada wprost: – Bzdura! Restrykcje w sprzedaży alkoholu nie ograniczają swobód obywatelskich. Są w interesie publicznym – przekonuje i dodaje, że każdy, kto pije jest alkoholikiem. W odpowiedzi pojawił się wpis na Twiterze: „Każdy, kto jest przy władzy, staje się dyktatorem”. Jeszcze parę tygodni temu takiego obrotu sprwy nikt by się nie spodziewał. Recep Tayyip Erdogan jest przecież najpopularniejszym tureckim premierem od czasów Ataturka i to dzięki niemu Turjca rozwinęła się nie tylko społecznie, ale nie gospodarczo. To za jego rządów Unia Europejska zaczęła rozmawiać o ewentualnej możliwości przyjęcia tego kraju do Współnoty, o czym Turcy marzą od przeszło czterdziestu lat. To właśnie jemu udało się jakoś dogadać z piętnastoma milionami mieszkających tam Kurdów. Na arenie międzynarodowej za jego rządów Turcja stała się pomostem między Europą i krajami arabskimi, i to dzięki politycznym umiejętnościom, a nie położeniu geograficznemu. Niestety, nie wszystko złoto, co się świeci i turecki premier jest tego najlepszym przykładem. Bycie przy władzy znaczy dla niego mniej więcej tyle, że to on jest przy władzy i to on rządzi. Słynne jest już jego zdanie na temat demokracji, o której mówi, że „jest to pociąg, z którego wychodzisz, jak tylko dojedzie na stację”. Dla niektórych komentatorów ta wypowiedź była dowodem na to, że islam i demokracja nie mogą razem ze sobą współżyć. Tymczasem inni twierdzą, że problemem jest sam Erdogam, który tak upodobał sobie władzę, iż rządzi apodyktycznie, bez jakichkolwiek konsultacji z kimkolwiek. Przynajmniej do kolejnych wyborów. Nielepiej wyglądają stosunki premiera z mediami. W tureckich więzieniach przebywa więcej dziennikarzy niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Erdogam podporządkował sobie media do tego stopnia, że gdy na Taksim Square dochodziło do bijatyk między policją a demonstrantami – co przekazywały na żywo niemal wszystkie stacje telewizyjne na świecie – tureckie media pokazywały programy o gotowaniu lub... życiu pingwinów. Co więcej, według niego właśnie media winne są całemu zamieszaniu – jest to część globalnego spisku światowych mocarstw, które chcą w ten sposób wpłynąć na koszty pożyczek międzynarodowych, zaciąganych przez Turcję.

KonfliKt woKół taKsim square to coś więcej niż tylKo walKa KawałeK zielonego miejsca w centrum miasta. IT IS THE SOUL OF THE NATION – głosił jeden z transparentów.

jaK długo jeszcze

kształtują Twitter czy Facebook i mają znacznie większe oczekiwania od rządzących, niż ich rodzice. Niezależność i szacunek – tego oczekują przede wszsytkim, a tymczasem premier Erdogan mówi im, ile dzieci powinni mieć (troje), czego nie jeść (białego chleba) i czego nie pić. – Czy tak się nas szanuje? – pytają. To pokolenie troszczy się tak samo o prawa zwierząt czy środowisko, jak i o smartfona. Na placu uruchomili nie tylko pomoc dla kotów czy psów poszkodowanych w zamieszkach, ale każdego dnia sprzątają wszystkie śmieci. Premier Erdogan nie daje jednak za wygra-

Policji co prawda udało się usunąć demonstrujących ze skweru Taksim, ale wcale to nie znaczy, że jest to koniec demonstracji. Wręcz przeciwnie, protestujący już zapowiedzieli, że na tym nie poprzestaną. Wydarzeniom uważnie przygląda się świat. Turcja ze względu na swoje położenie na granicy Europy i Azji ma bowiem strategiczne znaczenie nie tylko dla nas, w Europie, ale również dla innych krajów. Co więcej, niektórzy podkreślają, że tzw. Arab Spring powoli zbliża się do Europy. Jest już w niej od maja – przekonują inni. Zauważają, że swoją zgodą na brutalność policji turecki premier zaprzepaścił te wszystkie lata swoich rządów, w trakcie których rzeczywiście był najpopularniejszym premierem w historii tego kraju. Dzisiaj mało kto wierzy, że uda mu się powtórzyć swój sukces w kolejnych wyborach. Jeden z tureckich architektów zauważył, że groźba interwencji urbanistycznej premiera Erdogana na Taksim Square po raz pierwszy zmobilizowała ludzi do tego stopnia, że nie boją się oni już protestować przeciwko autokratycznemu państwu. Konflikt wokół publicznego placu to coś więcej niż tylko walka o kawałek zielonego miejsca w centrum miasta. It is the soul of a nation – głosił jeden z transparentów na skwerze. Ostatniej nocy zwinęła go policja.


18|

czerwiec 2013 | nowy czas

z emigracyjnego archiwum

O dorobku Marii Danilewicz-Zielińskiej Joanna Pyłat

M

imo iż wydawałoby się, że o Marii Danilewicz-Zielińskiej, z domu Markowskiej, urodzonej 29 maja 1907 roku w Aleksandrowie Kujawskim, zmarłej 22 maja 2003 w Quinta das Romazeiras w dalekiej Portugalii, pierwszej kierowniczce Biblioteki Polskiej w Londynie napisano i powiedziano już niemal wszystko, moim zdaniem warto pokusić się o jeszcze jeden artykuł na temat tej wyjątkowej postaci. Głównie dlatego, że w tym roku przypada 70. rocznica założenia Biblioteki Polskiej w stolicy Wielkiej Brytanii, a także okrągła rocznica wyjazdu Pani Mari z Londynu (czterdzieści lat temu), oraz dziesiąta rocznica jej śmierci. Te trzy okrągłe rocznice, związane z życiem i działalnością niezwykle pracowitej pisarki i bibliotekarki są o tyle istotne, że wiele osób (szczególnie tych przybyłych do Wielkiej Brytanii po 2004 roku) nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele jej zawdzięcza. A przecież dla polskiego środowiska – w czasie i po II wojnie światowej – Pani Maria była człowiekiem instytucją, duszą, i legendą Biblioteki Polskiej w Londynie, z zasobów której korzystają obecnie rzesze Polaków z Wielkiej Brytanii oraz badacze krajowi. Pani Maria, jak nazwał ją w tytule swojej broszurki Andrzej Kłossowski, bibliotekarka z zawodu i z zamiłowania, na co dzień pisarka i krytyk literacki (publikująca pod pseudonimami Marianna Służewska lub Szperacz), podkreślała, że już: „od kolebki” była „skazana na literaturę...”. I to nie tylko dlatego, że jako mała dziewczynka z pasją porządkowała szafy z książkami, ale głównie z tego powodu, że jeszcze przed wojną (w latach 1924-1929), studiując polonistykę i romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, została do zawodu bibliotekarza starannie przygotowana. Z czasem także, „pod czujnym okiem” Stefana Dembego, zdobyła cenne doświadczenie w dziedzinie archiwistyki, które przyczyniło się do tego, że wybrany zawód wykonywała z pasją i profesjonalizmem. Już w trakcie studiów podjęła pracę w Bibliotece Narodowej w Warszawie. W 1931 roku, po zdaniu egzaminów, otrzymała stanowisko pierwszej kategorii w państwowej służbie bibliotecznej. Z czasem objęła także funkcję sekretarza generalnego Rady Związku Bibliotekarzy Polskich. W tym czasie zajęła się również badaniem zbiorów archiwalnych Muzeum Polskiego w Rapperswilu oraz kwestią zbiorów rewindykowanych z Sowieckiej Rosji. W okresie tym napisała swoją pierwszą pracę naukową (Szkic o życiu literackim Krzemieńca w latach 1813-1816). W 1936 roku zaś ukazały się ułożone przez nią Pisma zebrane Tymona Zaborowskiego. W 1939, tuż przed agresją niemiecką na Polskę, Maria Danilewicz objęła funkcję kierowniczki Działu Uzupełniania Zbiorów Biblioteki Narodowej. Jesienią 1939 roku, wraz z mężem Ludomirem Danilewiczem – inżynierem lotnictwa, dotarła (przez Rumunię i Jugosławię) do Paryża, gdzie podjęła pracę w Bibliotece Polskiej. W ramach swoich obowiązków zajmowała się w tym czasie między innnymi sprawdzaniem zawartość kufrów z cimeliami Biblioteki Narodowej, ewakuowanymi z Warszawy. Niespełna rok później, tuż przed kapitulacją Francji, uczestniczyła w ukrywaniu przed Niemcami cennych zbiorów zgromadzonych na Wyspie św. Ludwika. Kolejne dwa lata spędziła na południu Francji, w tzw. zone libre, organizując w schronisku dla uchodźców polskich odczyty, koncerty i wieczory poetyckie. W tym okresie opracowała i wydała także dwie wartościowe broszury: Losy bibliotek polskich (1941) oraz Dawne granice ziem polskich (1942). W 1942 roku przebywała i pracowała w Towarzystwie Opieki nad Polakami w Lizbonie, gdzie opracowała cenny szkic: Okupacyjne losy Biblioteki Jagiellońskiej. Nieco później (w tym samym roku) przybyła do Londynu. I niemal od razu rozpoczęła pracę w Biurze Funduszu Kultury Narodowej (FKN). Zajmując się sprawami bibliotecznymi w ramach FKN gromadziła ukazujące się na obczyźnie wydawnictwa polskie. Pomagała także przy pracach nad dwutomowym dziełem Straty kultury polskiej. W 1943 roku została pierwszą dyrektorką połączonych bibliotek FKN i Urzędu Oświaty i Spraw Szkolnych, które wraz z biblioteką weszły w skład Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Danilewiczowa zainaugurowała tym samym działalność jednej z najdłużej funkcjonujących instytucji polskich w Wielkiej Brytanii – Biblioteki Polskiej w Londynie. Odnosząc się do początków działalności biblioteki, napisała: „Nie zapomnę, jak w siąpiącym deszczyku pod kamienicą przy Victoria Station czekali ludzie na otwarcie biblioteki. Chcieli jakąkolwiek książkę, byle po polsku. Niemal z godziny na godzinę zaczęły powstawać przedruki słowników, wydawnictw treści religijnej,

Ktoś powiedział, że gdyby miał przepaść cały polsKi londyn, jedno powinno ocaleć, mianowicie biblioteKa polsKa z panią marią danilewiczową potem literatury pięknej. Wycinaliśmy nawet z czasopism powieści w odcinkach, sklejaliśmy je i tworzyliśmy takie klocki, które krążyły z rąk do rąk. Drogę, którą przebyły, można było potem prześledzić na wklejonych do książek kartkach: stemplowało się na nich daty zwrotu. W soboty spoza Londynu przyjeżdżali delegaci z odległych miejscowości, brali po dziesięć książek, zaczytywanych potem przez sąsiadów. Poza tym powstał Instytut Bibliotek Wędrownych, na które składały się zestawy po około sto książek, naprawdę pożytecznych. (...)” Poeta Kazimierz Wierzyński odnosząc się do osobowości bibliotekarki powiedział: „Danilewiczowa ma dwa serca. Całym sercem należy do Biblioteki i całym sercem należy do pisarstwa. (...) Ta tryskająca życiem osoba, uosobienie ciepła i uczynności, czegokolwiek się podejmie, zawsze doprowadzi do jakiegoś rozumnego skutku, zawsze coś z tego wyniknie, jakiś pożytek, jakieś dobro powszechne”. W podobnym tonie wypowiadała się o Pani Marii, doskonała felietonistka emigracji niepodległościowej, Stefania Kossowska, która odnosząc się do wykonywanej przez Danilewiczową pracy, wskazywała, że samo zamiłowanie bibliotekarki do książek „to już dużo, ale jeśli ktoś jeszcze jest i kilkoma innymi osobami, wtedy zaczyna się narzucać zbiorowe pojęcie instytucji i pełne podziwu pytanie, kiedy ta kobieta, zawsze gotowa do śmiechu, i której żadna kobieca słabość związana z wyglądem i strojem nie jest obca, znajduje na to wszystko czas”. Odnosząc się do przytoczonego cytatu (a raczej pytania) należy zgodzić się ze stwierdzeniem, że dla wielu, w tym (m.in.) dla Andrzeja Kłossowskiego czy Krystyny Mochlińskiej Maria Danilewiczowa była „człowiekiem-instytucją polskiej emigracji”. Fakt ten wiązał się z jej niezwykłą aktywnością społeczną. Bibliotekarka działała bowiem zarówno w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, w Towarzystwie Historycznym, jak i w Polskim Towarzystwie Naukowym na Obczyźnie. Była także członkiem jury Nagrody Fundacji im. Kościelskich i nagrody tygodnika „Wiadomości”. Należy wspomnieć, że Danilewiczowa rozwijała się również naukowo. W 1961 roku, na podstawie pracy Życie naukowe dawnego Liceum Krzemienieckiego, uzyskała na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) stopień doktora nauk humanistycznych w zakresie filologii polskiej. Od 1942 do 1985 roku pracowała także w komitecie redakcyjnym „Antemurale” (roczniku poświęconym dziejom Polski). Między 1952 a1963 rokiem współpracowała także z „Wiadomościami” Mieczysława Grydzewskiego, gdzie realizując się jako publicystka (pod pseudonimem Szperacz) prowadziła rubrykę Szkiełko i oko. Należy wspomnieć, że od czasu do czasu jej publikacje

ukazywały się także w paryskiej „Kulturze” oraz „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”. W 1953 roku pisarka podjęła również współpracę z Radiem Wolna Europa (RWE) i Głosem Ameryki. Na falach radia przez wiele lat omawiała najważniejsze (wydawane w kraju i na emigracji) książki. Skutecznie zastępując w tej roli Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który (po zakończeniu współpracy z RWE) przeniósł się na stałe do Neapolu. Sporo pisała. Jej publikacje książkowe, wydane przez wydawnictwo „Veritas”, np. opowiadania: Blisko i daleko (1953), powieść Dom (z 1956) czy Pierścień z Herkulanum i płaszcz pokutnicy (Londyn 1960), potwierdziły talent pisarski bibliotekarki. Co ciekawe, w kraju jej twórczość była zakazana. I na ogół, jeżeli już docierała do rodaków, to tylko i wyłącznie jako literatura bezdebitowa. Tylko raz w PRL napisano o Marii Danilewiczowej (od 1973 roku Danilewiczowej- Zielińskiej) oficjalnie – w 1982 roku, w „Tygodniku Powszechnym”. W którym opublikowany został (drastycznie ocenzurowany) wywiad Henryka Siewierskiego z Panią Marią, pt.: Polska chodzi za mną. W cytowanym artykule pisarka dzieliła się rozważaniami na temat sensu własnego życia. Opowiadając głównie o celu swojej pracy, tj. badaniach nad książkami i literaturą emigracyjną. Społeczeństwo polskie w Kraju zapoznało się z dorobkiem Marii Danilewicz-Zielińskiej dopiero po roku 1989. Wtedy także, oficjalnie po raz pierwszy, wydano w niepodległej Polsce niektóre z jej książek. Należy wyraźnie podkreślić, że to właśnie dzięki Pani Marii Polacy żyjący w Londynie mieli i mają dostęp do polskiej literatury; tak istotnej w podtrzymaniu tożsamości narodowej. Jej pomysłowości, inwencji i umiejętnościom organizatorskim przypisać należy także przetrwanie placówki w momentach kryzysów. To jest w chwilach, kiedy instytucja ta – kilkukrotnie z powodu kłopotów finansowych – szczególnie dotkliwych w drugiej połowie lat 40. i w pierwszej połowie lat 50.) – stanęła przed groźbą zamknięcia. Dzięki niej Biblioteka Polska stała się też swoistym centrum życia kulturalnego. Bowiem to właśnie w jej pomieszczeniach odbywały się dyskusje literackie, wystawy historyczne i konferencje naukowe. Tematyka spotkań była różnorodna. Na uwagę zasługuje również niezwykle wartościowa korespondencja Pani Marii z ludźmi kultury, pisarzami i humanistami. Wśród listów znajdziemy zatem korespondencję z prof. Stanisławem Pigoniem (opisaną w Dialogu korespondencyjnym 1958-1968), Kazimierzem Wierzyńskim, jak i z Jerzym Giedroyciem. Wartość pozostawionych listów wynika głównie z tego, że Pani Maria miała wielu znajomych. Do grona jej bliskich przyjaciół należeli pisarze, politycy i naukowcy, m. in.: Stanisław Baliński, Marian Hemar, Zdzisław Jagodziński, Marian Kukiel, Jan Lechoń, Krystyna i Kazimierz Mochlińscy, Antoni Słonimski, Edward Raczyński i inni. Każdy zatem, kto chociaż odrobinę interesuje się literaturą czy kulturą, znajdzie w tej korespondencji coś cennego. W 1966 roku Kazimierz Wierzyński napisał: „Ktoś powiedział, że gdyby miał przepaść cały polski Londyn, jedno powinno ocaleć, mianowicie Biblioteka Polska z panią Marią Danilewiczową”. Stwierdzenie to uznać należy za prorocze, ponieważ „czarodziejki polskiego słowa” już nie ma, zmarła w Portugali w 2003 roku, jednakże Biblioteka Polska w Londynie przetrwała i ciągle realizuje swoją misję. O trwałości swojego dzieła Maria Danilewicz-Zielińska przekonała się jeszcze za życia. W 1973 roku bowiem, po śmierci Ludomira, wyszła powtórnie za mąż za przedwojennego dyplomatę i publicystę, Adama Kazimierza Zielińskiego. Wtedy także, po 31 latach pracy na stanowisku kierowniczki Biblioteki, przekazała posadę dr. Zdzisławowi Jagodzińskiemu i osiadła w miasteczku Feijó, na wzgórzu Gato Bravo, nieopodal Lizbony. Wybór nowego kierownika biblioteki był trafny, gdyż Zdzisław Jagodziński nie tylko godnie pełnił swoją funkcję, ale także sam stał się z czasem człowiekiem-instytucją polskiej emigracji niepodległościowej. Pani Maria nigdy nie wróciła do ojczyzny. Fakt ten skomentowała w książce Fado o moim życiu: „W języku żyje moja Polska na wyciągnięcie ręki. Tę Polskę noszę również z sobą. (…). Istnieje takie kapitalne określenie: człowiek bez adresu”. Czy rzeczywiście Pani Maria adresu nie miała? Czyż tym adresem nie jest miejsce, gdzie trwa jej dzieło? Dodam jeszcze tylko, że w 1970 roku za działalność bibliograficzną i bibliotekarską otrzymała Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego w Nowym Jorku. W 1995 roku została także laureatką Nagrody Edytorskiej Polskiego PEN Clubu. Nieco wcześniej, w 1972 roku, władze Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie, za poświęcenie w ratowaniu Biblioteki Polskiej na emigracji, uhonorowały ją Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. W 1993 roku uczyniły to zaś władze III RP przyznając jej Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Dwukrotnie nagrodziła ją również paryska „Kultura” Jerzego Giedroycia, z którą (za sprawą Józefa Czapskiego) współpracowała od 1960 roku, prowadząc dział recenzji książkowych. Pokłosiem tej współpracy stała się jedna z najbardziej znanych książek Pani MariiSzkice o literaturze emigracyjnej, którą polecam.


|19

nowy czas | czerwiec 2013

ludzie i miejsca Fot. Krzysztof Piskorski

Rzecz o e-języku 14 czerwca w Sali Malinowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego wraz z bardzo licznie przybyłymi miłośnikami polszczyzny mieliśmy przyjemność wziąć udział w spotkaniu z profesorem Janem Miodkiem, dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego, doktorem honoris causa Pedagogicznego Uniwersytetu Wileńskiego oraz Uniwersytetu Opolskiego. Jednakże prawie każdy Polak zna pana profesora jako doskonałego popularyzatora poprawnego języka polskiego. Już od 1968 roku pisał o polszczyźnie na łamach „Słowa Polskiego” oraz w wielu tygodnikach i miesięcznikach. Jest autorem wielu książek. Wszyscy też znamy prowadzony przez niego program w telewizji polskiej zatytułowany „Ojczyzna polszczyzna”, a także inne audycje poświęcone językowi ojczystemu, w których Jan Miodek niezwykle barwnie odpowiada telewidzom na pytania dotyczące zawiłości językowych. Pan profesor jest też wielokrotnym laureatem nagród telewizyjnych – Wiktorów oraz Super Wiktora – co świadczy o ogromnym zainteresowaniu Polaków ich językiem i potrzebie emitowania tego typu programów w takiej właśnie formie.

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

W

ykład Jana Miodka w londyńskim POSK-u był bardzo interesujący. Profesor z właściwym sobie humorem i dowcipem opowiadał o dzisiejszej rzeczywistości językowej. Rok 1989 stanowi cezurę w historii Polski (w ekonomii, polityce i gospodarce), ale z tymi zmianami nastąpiła też transformacja językowa. W zawrotnym tempie rozwija się też elektronika, a zatem leksykalnie wzbogaca się polszczyzna. Elektroniczne słownictwo zadomowiło się już w codziennym języku jego użytkowników – zwłaszcza młodszego pokolenia. Wraz z nowymi rzeczownikami, takimi jak choćby SMS, e-mail czy Google, powstały czasowniki esemesować, mejlować czy guglować (ba, nawet przyjmują polski zapis fonetyczny). Pojawiają się także inne zachowania stylistyczno-językowe – o czym również mówił profesor Miodek. Komputerowe słownictwo zastępuje nam nawet takie wyrazy, które dobrze się mają w języku polskim – np. wyrażenie wrócić do sił czy też czasowniki wypocząć, zregenerować się, odnowić się – coraz częściej w różnych sytuacjach, o których anegdotycznie opowiadał pan profesor, są zastępowane słowem zresetować. Uporczywej myśli, niedającej nam spokoju wystarczy teraz zrobić delate (lub ją wydeletować – wymowa, a i zapis nazw tych czynności też mają rozmaite formy). Te językowe przemiany dotyczą adaptacji nie tylko pod względem stylistycznym i morfologicznym, lecz także graficznym, o czym świadczą wszystkie tzw. uśmieszki, smutniaczki, buziaczki itp. skonstruowane z różnych znaków, również interpunkcyjnych, a także emotikony bogato ilustrujące nasze wiadomości przesyłane drogą elektroniczną. Podobnym zjawiskiem językowym są również pomysły na nagłówki prasowe. Jako przykład posłużył profesorowi tytuł recenzji filmu poświeconego Krzysztofowi Kamilowi Baczyń-

skiemu – Baczynski.edu.pl (oczywiście, nie ma też w takim adresie polskich znaków diakrytycznych). Artykuł zaś o skupie zboża został opatrzony tytułem www.owies.pl. Stylizacja nagłówków prasowych na adresy stron internetowych jest także coraz częstszym zjawiskiem obserwowanym na łamach prasy (co nie dziwi, adresy te bowiem pojawiają się dziś właściwie wszędzie). Są też i inne. Na przykład tytuł Nowa e-stonia zapowiada tekst opisujący sytuację w Estonii po transformacji. I właśnie owo e-… potwierdza tylko – jak mówił profesor Miodek – niezwykłą siłę, z jaką na naszą wyobraźnię językową działa rzeczywistość elektroniczna. Mamy więc e-szkołę, e-tornister, e-książkę, e-bibliotekę, e-podpis, e-bankowość, e-przelew, e-fakturę, e-PIT (zatem przy okazji e-PIT-ujemy) itp. itd. Od 2002 roku zaczęły się lepsze pod względem technicznym czasy dla internetu i wtedy też pojawiło się w języku słownictwo wzięte z układu zero-jedynkowego jako wariant słowa ulepszony, np. szkoła 2.0, służba zdrowia 2.0 itp. Profesor Miodek mówił również o przerywnikach obcojęzycznych. Używało już ich w swoim słowniku starsze pokolenie, sięgając po wyrazy na przykład z języka niemieckiego, rosyjskiego, francuskiego itd. Dziś wszechobecne w języku młodzieży (i nie tylko) są wtręty z języka angielskiego, co ma związek z jego powszechnością. Tak więc zamiast słowa przepraszam często słyszymy sorry lub sorki, ktoś inny zaś poczuł powera (w dodatku z polską końcówką fleksyjną) albo – w rodzimej wersji pisanej – połera, a nie siłę, lub dziękuje nie za pomoc, lecz za help. Można tu też wspomnieć o wyrazach, które już dawno przyjęły się w języku polskim, ale w ustach snobów językowych nadal brzmią obcojęzycznie, np. kompjuter czy keczap itp. To zjawisko językowe jest szersze i dotyczy wielu aspektów języka. Powstał już swoisty twór polsko-angielski, niczym nowy język, o nazwie ponglish. I w wielu sytuacjach komunikacyjnych trudno jest określić, czy jest to świadomy zabieg językowy czy też językowa niemoc (wszak nie wszyscy w dostatecznym stopniu opanowali język angielski lub też demonstrują jego – być może nikłą – znajomość).

Wieczór z tangiem Tegoroczni laureaci nagrody publiczności w St. Martin in the Fields Chamber Music Competition – A Piacere Trio we współpracy z polskim akordeonistą Mariuszem Miśdziołem zapraszają na niezwykły wieczór z tangiem inspirowany muzyką legendarnego argentyńskiego kompozytora tego gatunku – Astora Piazzolli. Projekt The Ultimate Tango łączy w sobie klasyczne interpretacje jego utworów wzbogacone improwizacjami we własnych aranżacjach i z dość nietypową instrumentacją. Koncert odbędzie się 14 lipca (niedziela)u, o godz. 19.00 w St. John’s Church, Waterloo Road, SE1 8TY w Londynie. Podczas koncertu istnieje możliwość zakupienia płyty CD z muzyką The Ultimate Tango. Rezerwacja biletów online: apiaceretrio@gmail.com oraz pod numerem telefonu 07892698977. Więcej szczegółów dotyczących koncertu i projektu na stronie internetowej www.apiaceretrio.com

Spotkanie w londyńskim POSK-u zakończył profesor Miodek, odpowiadając na pytania licznie zebranym słuchaczom, które dotyczyły poprawności języka i jej kryterium frekwencyjnego, statusu przestarzałych wyrazów oraz potrzeby dwujęzycznego wychowania dzieci, zwłaszcza w polskich rodzinach żyjących w Wielkiej Brytanii. Wykład pana profesora był jak zwykle wygłoszony z niebywałą swadą i okraszony wieloma anegdotami. To wielka sztuka mówić prosto i z humorem o rzeczach trudnych. Jan Miodek ma najwyższy tytuł naukowy nadawany pracownikom wyższych uczelni przez prezydenta RP – tytuł profesora zwyczajnego, ale wyrażając nie tylko swoje zdanie, dodać muszę, że naukowcem, dydaktykiem, pdagogiem i człowiekiem jest nadzwyczajnym. Nie sposób też choćby nie wspomnieć i o ogromnej liczbie jego studentów, a także magistrantów i doktorantów, którzy wspaniale wspominają pracę dydaktyczną swojego wykładowcy i promotora. Profesor Miodek jest językoznawcą wprawdzie zżymającym się na różnego rodzaju błędy szkodzące polszczyźnie i piętnującym je, ale też jest bacznym obserwatorem języka, świadomym jego giętkości – wszak język rozwija się wraz ze zmieniającą się rzeczywistością, należy jedynie dbać o to, aby nie zostały przekroczone granice – granice dobrego smaku również, co wielokrotnie i w różnych miejscach podkreśla pan profesor.


20|

czerwiec 2013 | nowy czas

kultura

Fot. Marek Borysiewicz

PULS ARTerii Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce w prowokacjach artystycznych redakcja „Nowego Czasu” skazana została na dożywotnie organizowanie ARTerii

Jolanta Chwastyk-Kowalczyk

stanął Stephen Watts, który liryki Karbasii tłumaczy na angielski ekspresyjnie, dynamicznie, a po nim Włodzimierz Fenrych z lirycznie melodyjną polską wersją. Po występie Ziby z perskim repertuarem pojawiła się Aneta Barcik z towarzyszącymi jej muzykami pochodzącymi z Iranu. Po raz kolejny okazało się, że ARTeria „serwuje strawę duchową na najwyższym poziomie, przez obcowanie ze sztuką, jak również z ludźmi ją tworzącymi, jednocześnie wychodząc poza polski krąg kulturowy. Poetycki wieczór w St. George the Martyr pokazał, że jeśli tylko się chce, łatwo można łamać bariery językowe i kulturowe, a nawet przekraczać granice dotychczas nieprzekraczalne, zrodzone przez lata nieporozumień i uprzedzeń”. Zdarzyło się raz, że ARTeria wyszła ze swojej stałej siedziby. Stało się tak przy okazji. Fotografii ulicznej Damiana Chrobaka, który śledzi życie Londynu od kilku Fot. Marek Borysiewicz

Wizytówką „Nowego Czasu” jest włączanie się redakcji w istotne społeczne przedsięwzięcia pro publico bono, służące integracji Polaków w nowym kraju osiedlenia. 18 kwietnia 2009 roku zorganizowano w Nolias Gallery przy 322 Old Kent Road pierwszy wernisaż prac artystów mieszkających lub pracujących w dzielnicy Southwark, w południowowschodnim Londynie, gdzie mieści się też redakcja pisma. Władze dzielnicy zapłaciły za wynajem galerii oraz sfinansowały przysłowiową lampkę wina i przekąski. Ta interesująca i pożyteczna inicjatywa nosiła tytuł Polish Artists in Southwark i została przyjęta z wielkim entuzjazmem, o czym świadczy cykliczność tej inicjatywy, która przyjęła nazwę ARTeria – w czerwcu 2012 roku odbyła się już trzynasta jej edycja. Pierwsze spotkanie zasilili swoimi pracami: Barbara Lautman, Danuta Sołowiej, Sławomir Blatton, Krzysztof Malski, Wojciech Sobczyński – artyści mocno osadzeni na brytyjskim gruncie, oraz dopiero wschodzące osobowości twórcze – czyli ci, którzy niedawno skończyli brytyjskie uczelnie artystyczne lub jeszcze studiowali: Justyna Kabała, Agata Kadenacy, Marcin Dudek, Marcin Drogosz. Spotkaniu towarzyszyły koncert w wykonaniu Aleksandry Kwaśniewskiej oraz Anety Barcik i Tomasza Żyrmonta. Te międzypokoleniowe spotkania artystów zajmujących się różnymi dziedzinami sztuki, mają również uzmysłowić Brytyjczykom, że nowi przybysze wnoszą niezaprzeczalną wartość do życia miasta. Przedstawiciel Southwark Council, Kevin Dykes stwierdził, na przekór stereotypom, że: „przedsięwzięcie takie, jak wystawa w Nolias Gallery jest ważnym krokiem w kreowaniu wizerunku Polaków na Wyspach. […] Stereotypy o polskich budowlańcach zabierającym Anglikom pracę, czy też inne, są bardzo widoczne i dlatego ważne jest, aby polskie społeczeństwo mogło dać o sobie znać. Jeśli Anglik będzie miał możliwość poznania Polaka osobiście, być może pomyśli, że jego podejście było błędne. Być może zapoczątkuje to nowy tryb myślenia…. Takie wystawy jak ta, mogą więc zmienić podejście do Polaków”. To pierwsze spotkanie-wernisaż otworzyło nowe możliwości. Z redakcją zaczęło kontaktować się coraz więcej artystów z innych części Londynu, przekonanych o konieczności podejmowania takich przedsięwzięć. W Nolias Gallery pojawił się też Rev. Ray Andrews, proboszcz XVIII-wiecznego anglikańskiego kościoła St. George the Martyr w Borough. Zaproponował przeniesienie wystawy do nowo oddanych po remoncie krypt zabytkowego kościoła, położonego w jednej z najstarszych dzielnic Londynu, z którym Dickens związał Little Doris. W kilka miesięcy później (18-19 września 2009 roku) odbyło się tam trzydniowe wydarzenie artystyczne: koncerty muzyki klasycznej, jazzowej i rockowej oraz prezentacja dzieł nieformalnej grupy 19 artystów reprezentujących różne techniki, szkoły i pokolenia. Prezentacja doczekała się 12-stronicowej kolorowej wkładki, omawiającej szczegółowo prace oraz biogramy twórców w języku polskim i angielskim . Kolejny numer „Nowego Czasu” zawierał dwujęzyczną relację z ARTerii , nazwaną przez niektórych festiwalem polskiej kultury na południowym brzegu Londynu. „Wystawa polskich artystów oraz towarzyszące jej koncerty zaanektowały całą przestrzeń gościnnego kościoła St. George the Martyr w Borough. Były koncerty w kościele i w kryptach, także na zewnątrz, na tarasie przy wejściu do krypty. Artyści przejęli we władanie przykościelny ogród. Iwona Zając nie tylko wystawiła swoje prace, ale również tworzyła nowe”. Aleksandra Ptasińska

relacjonując to wydarzenie wyraziła przekonanie, że „to jeszcze nie koniec! ARTeria tętni życiem, w ARTerii buzują nowe pomysły, ARTeria szykuje dla Was jeszcze wiele niespodzianek!” Następna odsłona ARTerii odbyła się 30 listopada 2009 roku i znów cieszyła się dużym zainteresowaniem. Trudno się dziwić, skoro była to wystawa prac wybitnego rysownika Andrzeja Krauzego, który – jak stwierdzono w „Nowym Czasie” – używa uniwersalnego języka symboli, czytelnego nie tylko dla Polaków, ale i dla przedstawicieli kultury anglosaskiej. Oprócz wystawy, w oprawie muzycznej i wokalnej m.in. Dominiki Zachman i Leszka Alexandra, fragmenty swojej książki zatytułowanej Czy Jahwe zastępów jest władcą totalnego świata? prezentującej obce kultury oraz religie przeczytał współpracownik pisma Włodzimierz Fenrych. W styczniu 2010 redakcja zaprosiła czytelników na Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny, „z udziałem artystów, prawie artystów, niby artystów, plagiatorów, bigamistów, hochsztaplerów. Urzędnicy mile widziani” – z przekorą informuje zaproszenie. Bal odbył 22 stycznia 2010 roku. Okazało się, że bez szumnego nagłośnienia, pojawił się fantazyjnie ubrany tłum, który zanim zaczął szaleć na parkiecie z wielkim zainteresowaniem wysłuchał koncertu jazzowego pianisty Tomasza Żyrmonta i saksofonisty Marka Tomaszewskiego. Wydarzeniem towarzyszącym była wystawa prac Caroliny Khouri, artystki urodzonej w Libanie, wychowanej w Polsce i mieszkającej w Wielkiej Brytanii. W kolejnej edycji czytelników pisma zaproszono na wieczór poetycki z Zibą Karbassi, gwiazdą poezji perskiej, który odbył 13 lutego 2010 roku, jak zwykle w kryptach kościoła St. George the Martyr w Borough. Ta poetycka odsłona ARTerii zaskoczyła uczestników multimedialnym charakterem, gdzie „mieszały się dźwięki, kolory zapachy i smaki” międzynarodowego spotkania. Aleks Sławiński wyraził opinię, że „stajemy się częścią spektaklu, który sam się reżyseruje. Przybywając na ARTerię, musimy skupić wszystkie zmysły. Gdyż zasadniczy temat imprezy bywa jedynie pretekstem do tego, by przemycono i pokazano nam coś więcej”. Z głównym tematem poetyckiego wieczoru znakomicie korespondowały specjalnie dobrane obrazy Agnieszki i Tomasza Standów – wieloznaczne, nieuchwytne, skrupulatnie dopracowane, jak w poezji. Ziba Karbassi czytała swoje wiersze w języku perskim. „Nikt nie rozumiał słów, ale wszyscy czuli przekaz, żywiołowy, mocny, trafiający do serca”. Po wersji perskiej, przed mikrofonem

już lat. Wystawa zaprezentowana została w niedalekim sąsiedztwie, w La Vista Club tuż przy Tower Bridge 26 marca 2010 roku. Po fotografii ulicznej były Znaki Etiopii – wystawa zdjęć Ryszarda Szydły zaprezentowana w ramach St. George’s Festival 22 kwietnia 2010 roku. Patron Anglii, św. Jerzy jest również patronem Etiopii, wystawa znakomitego fotografa świętnie wpisała się w kontekst wydarzeń związanych z St. George’s Festival. 3 kwietnia 2010 roku ARTeria i „Nowy Czas” zaprosiły artystów, dzieci oraz lokalną społeczność na Wielką Akcję Malowania Gigantycznej Pisanki – chcąc zaprezentować Brytyjczykom nieznany na Wyspach stary polski zwyczaj malowania jajek na Wielkanoc. W piśmie zamieszczono dwujęzyczny reportaż z tego wielkanocnego happeningu, po którym zaproszono gości i uczestników do suto zastawionego wielkanocnego stołu, poświęconego przez gospodarza, anglikańskiego proboszcza, ojca Raya. Gigantyczna, ponad dwumetrowa pisanka była świetnie widoczna, gdyż przykościelny ogródek usytuowany jest nieco wyżej niż poziom krzyżujących się tam kilku ulic. Żywe barwy wielkiego jaja przyciągały uwagę przechodniów. Wspomina Teresa Bazarnik: – Te radosne barwy stały się w jednej chwili bardzo nieadekwatne do rzeczywistości w obliczu katastrofy z 10 kwietnia. Artyści spontanicznie przemalowali wielkie jajo na czarno. Stało się ono symbolem tragedii, jaka spotkała polski naród. Błyskawicznie zareagował na tę tragedię proboszcz St George the Martyr, oddając nam do dyspozycji kościół, który ma doskonałą akustykę. W koncercie poświęconym ofiarom Katynia oraz katastrofy w Smoleńsku wzięli udział znakomici skrzypkowie, których pradziadkowie zginęli w Katyniu czy Charkowie: Michał i Filip Ćwiżewiczowie oraz Daniel Pióro. Dla wielu uczestników koncert oraz wykreowana podczas niego atmosfera, a także wystawa fotograficzna 17 Mgnień pozostawiły niezapomniane wrażenia.


|21

nowy czas | czerwiec 2013

kultura

Fot. Monika Jakubowska

Fot. Aneta Barret

Ciechanowska, Sława Harasymowicz, Andrzej Klimowski, Zuzanna Lipińska, Monika Ciapała, Andrzej Krauze), najwybitniejszych przedstawicieli polskiej szkoły plakatu, jak również artystów tworzących nowe trendy w tej dziedzinie sztuki. Kurator wystawy Natalia Dydo opisała pokłosie tego wydarzenia artystycznego, obficie zilustrowanego zdjęciami. ARTeryjne plakatarium muzyczne towarzyszące spotkaniu omówił Sławomir Orwat, podkreślając jego międzynarodowy charakter, wysoki poziom artystyczny, ciekawe występy debiutantów oraz mistrzowską interpretację standardów jazzowych. Stwierdził z przekonaniem, że ARTeria wśród imprez kulturalnych w Londynie jest bezkonkurencyjna z powodu niepowtarzalnego klimatu i „jedynej w swoim rodzaju nowoczasowej atmosfery”. Reasumując: ARTerie są dla autorów i uczestników jak układ krwionośny. Dzięki nim mogą prawidłowo funkcjonować w obcej rzeczywistości, w której przyszło im mieszkać i pracować. Jest to święto sztuki, stanowiące próbę połączenia różnych światów, przemawiających różnym językiem: malarstwem, grafiką, fotografią, rzeźbą, filmem, muzyką. Prezentuje Polaków i ich gości z całego świata, mieszkających na Wyspach Brytyjskich reszcie społeczeństwa, pokazując, że są jego integralną częścią. Jest także ważnym krokiem na drodze jednoczenia Polonii, tak bardzo zróżnicowanej i nierzadko – skonfliktowanej. ARTeria połączyła również samych twórców. Setki osób uczestniczących w tych różnorodnych wydarzeniach artystycznych zostawiły w księdze pamiątkowej wystarczający dowód na to, że było warto się spotkać. ARTeria to ciągły ruch, „różność w jedności”. Otwarta formuła wystaw i towarzyszących im koncer-

towarzyszył dwudniowy jam session w wykonaniu sportretowanych muzyków. Po tej edycji ARTerii ukazał się przewrotny tekst-manifest pt. Wyrok, w którym czytamy, że: „Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce w prowokacjach artystycznych redakcja »Nowego Czas« zostaje skazana na dożywotnie organizowanie ARTerii”. Potwierdza to sprawozdanie Sławomira Orwata, który opisał niebywałą atmosferę oraz trudności z jej zakończeniem, ponieważ zachwycona lawina ludzi nie chciała rozejść się do domów, a muzycy oddawali się radości grania do… wczesnych godzin rannych. Po dłuższej nieplanowanej nieobecności ARTeria wróciła z wystawą prezentującą historię polskiego plakatu trwającą od 1 do 4 czerwca 2012 roku. Jak zwierzył się redaktor naczelny Grzegorz Małkiewicz, stało się to możliwe dzięki współpracy z Galerią Plakatu w Krakowie i wytężonej pracy stypendystki programu Erasmus, studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego Natalii Dydo, która odbywała w tym czasie praktykę w redakcji „Nowego Czasu”. Wystawę uświetniły koncerty muzyki jazzowej, soulowej i rockowej. Dwujęzyczna polsko-angielska 8stronicowa wkładka pisma z kolorowymi reprodukcjami plakatów oraz biogramami twórców, tradycyjnie pełni rolę przewodnika. Udało się zaprezentować prace polskich artystów mieszkających w Londynie (Joanna

Dr hab. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk jest dyrektorem ds. ogólnych Instytutu Bibliotekoznawstwa i Dziennikarstwa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach

Fot. Marek Borysiewicz

Wrzesień był miesiącem kolejnej dużej, trwającej trzy dni (9-11) ARTerii: The Polish Art Festival – święta polskiej kultury nad Tamizą w kryptach i ogrodach kościoła St. George the Martyr w Borough. Grzegorz Małkiewicz zauważył, że impreza ta „przykuwa coraz większą uwagę opinii publicznej, owocując wielką dawką twórczej energii”, a za największy jej sukces uznał fakt „wyjścia poza polskie środowisko”. Teresa Bazarnik zdając relację z tych spotkań, podkreśla, że „niejednorodna przestrzeń plastyczno-muzyczna stała się ich specyfiką”. Tym razem gościem specjalnym był angielski wokalista i gitarzysta Jake Shaw, finalista konkursu BBC New Talent. Swoimi muzycznymi występami imprezę uświetnili również Dominika Zachman przy akompaniamencie Francuza Oli Arlotto na saksofonie i japońskiego gitarzysty Yujiro Wada. Charakterystyką muzycznej strony ARTerii jest jej wielokulturowość. „Grupa skupiona wokół ARTerii wywodzi się z różnych środowisk. Niektórzy z nich są w Wielkiej Brytanii od wielu lat, inni przyjechali już po przyjęciu Polski do Unii Europejskiej”. Z czasem muzycy zaczęli zapraszać na wspólne koncerty swoich przyjaciół z całego świata. Po latach stało się oczywiste, że spotkania te są szansą na lepsze poznanie się, przełamywanie stereotypów na trudnym brytyjskim gruncie. W stały kalendarz ARTeryjnych spotkań wpisały się Andrzejki. W 2010 roku odbyły się 26 listopada, tradycyjnie w gościnnych kryptach kościoła St. George the Martyr, którym towarzyszyła wystawa obrazów Pawła Wąska, dobra muzyka w wykonaniu Agaty Rozumek, Łukasza Fiszera, J. J. Jacoba, Andrzeja Pawłowskiego oraz Jake Shawa, czytanie wierszy przez autorów – Annę Marię Mickiewicz, Tomasza Januszkiewicza, Adama Siemieńczyka, magiczne wróżby lejącego wosk Konrada Łatachy. Jak wspominali uczestnicy: „Atmosfera domowo-koncertowo-liryczno-niepowtarzalna”; „W kryptach tego wieczoru znaleźliśmy się w innym wymiarze”; „Takie spotkania są ważne, niezbędne!”; „Energie zostały pobudzone”; „Synteza muzyki, poezji i malarstwa to jak najbardziej fantastyczny pomysł”. W lipcu 2011 roku na łamach „Nowego Czasu” powiadomiono o długo oczekiwanej edycji ARTerii, tym razem poświęconej wystawie fotograficznej przewrotnie ilustrującej dwudziestu dwóch polskich (lub mających polskie korzenie) muzyków, mieszkających i tworzących w Londynie, autorstwa młodego fotografa Krystiana Daty. Wystawie

tów przyciągają również przypadkowych widzów z ulicy. Pierwotny zamysł pomysłodawców, czyli Teresy Bazarnik i Grzegorza Małkiewicza – wydawców „Nowego Czasu” – że pojawi się możliwość pełniejszej prezentacji środowiska artystycznego, którego aspiracje i siła wykraczają poza granice polskiej diaspory sprawdził się. Takie projekty, jak ARTeria pokazują, że ukrytym potencjałem artystycznego wydarzenia jest spotkanie, dające szansę rozmowy ludziom rozrzuconym w anonimowości wielkiego miasta, ludziom pochodzącym z różnych regionów naszego kraju, z różnych kręgów kulturowych, religijnych, narodowych, stymulujące dialog pomiędzy różnymi generacjami. Kształtująca się wokół „Nowego Czasu” grupa artystów manifestuje zarówno swoją obecność i potrzebę wspólnoty, jak i zdolność do refleksji. Jesteśmy świadkami powstawania nie tylko zróżnicowanego i ambitnego środowiska artystów, ale również nowego miejsca otwartego na polską kulturę. Uczestnicy żywią przekonanie, że niejedna ARTeria przed nimi… „Nowy Czas” bez kosztownych badań marketingowych wkroczył w 2006 roku w niezagospodarowany dotąd segment prasy elitarnej kulturalno-społecznej, chociaż przytomnie osadzonej w europejskiej rzeczywistości politycznej. Nareszcie funkcjonuje w obiegu pismo, z którym może się identyfikować wykształcony Polak, pracujący i mieszkający na obczyźnie. A co najważniejsze – może temu pismu zaufać. Dlaczego? Bo jest niezależne, co przesądza o jego rzetelności dziennikarskiej. Poprzez swoją działalność pozaredakcyjną ma szansę stać się salonem i orędownikiem kultury wysokiej. ARTeria jest tego najlepszym dowodem. Grzegorz Małkiewicz, wyraził opinię, że »Nowy Czas« żyje nie dla siebie, ale dla czytelników. Ich opinie, komentarze, uwagi nas interesują i inspirują. Za ich zainteresowanie i przywiązanie, dajemy w zamian garść wiedzy i przekonanie, że na emigracji mogą wiele zrobić, że nie muszą poddawać się i ulegać stereotypom. Walczymy nie tylko o nich, ale przede wszystkim dla nich”. Należy stwierdzić, że siłę pisma stanowią jego dziennikarze, współpracownicy, ale również czytelnicy, którzy niejednokrotnie wsparli redakcję swoją wiedzą, inicjatywą, zaangażowaniem, funduszami. Pismo zdobyło zaufanie polskich odbiorców, o czym świadczy szybkie rozchodzenie się nakładów, a ARTeryjne wydarzenia przyciągają uwagę nie tylko naszych rodaków. Redakcji udało się przełamać bariery pokoleniowe i środowiskowe w gronie czytelników i autorów, między innymi poprzez prezentację najszerzej pojmowanej kultury wysokiej. Szpalty »Nowy Czas« prezentują również wysoki poziom norm moralnych, dając czytelnikom przede wszystkim poczucie wyjątkowości ich czasu, nowego czasu.

kolejna edycja:

11-13 października!!!


22 |

Polacy w Saatchi Gallery

czerwiec 2013 | nowy czas

kultura

PRACE POLSKICH ARTYSTÓW SKUPIONYCH WOKÓŁ WARSZAWSKIEGO DOMU AUKCYJNEGO ABBY HOUSE S.A. POKAZANE BYŁY W DWÓCH SALACH NA DRUGIM PIETRZE SAATCHI GALLERY KOLANA MNIE NIE POWALIŁY.

Wojciech A. Sobczyński

P

rzy każdej okazji, kiedy rodacy pokazują swoje publiczne oblicze, nawet jeśli jest to bardzo krótki występ czy wystawa, rozsyłamy internetowe wici zachęcając do wspólnej uczty. Jest to akt wzajemnego poparcia, mówiący może więcej o nas – widzach, niż o samych artystach. Narodowa duma, wymieszana jest w naszej świadomości z całym spektrum małych kompleksów i bolączek imigranta. Jest to zupełnie zrozumiale. Żyjemy w kraju, który traktuje naszą obecność z mieszanymi uczuciami. Czasem jednak docenia nasz wkład, energię, inwencję i pracowitość. Jednocześnie dostajemy często po nosie ze strony ludzi, dla których dobry imigrant to tylko ten, który wraca bezpowrotnie do swego kraju. Doświadczyłem tego na własnej skórze w okolicznościach zupełnie zaskakujących i wywołujących uczucia najchętniej wyrzucane na śmietnisko zapomnienia. Wici rozeszły się po mieście także w przypadku wystawy Polish Art Now, która pojawiła się jak meteor na kilka dni w Saatchi Gallery. Telefon się rozdzwonił, SMS-y, poczta internetowa zawierająca podobnie brzmiące wiadomości: byłeś już?; widziałeś?; co myślisz? Otóż byłem, widziałem, podobało mi się parę dzieł (mówię to bardziej z instynktownej przychylności, niż z rozsądku), ale wyszedłem z galerii ze świadomością, że mam więcej pytań niż odpowiedzi. Prace polskich artystów skupionych wokół warszawskiego domu aukcyjnego Abby House S.A. pokazane były w dwóch salach na drugim pietrze Saatchi Gallery i na kolana mnie nie powaliły. Piętnaście polskich nazwisk na ścianie informacyjnej pod tytułowym nagłówkiem. W podświadomości oczekiwałem nazwisk, które przebiły się na arenę międzynarodową w ostatnim okresie, takich jak Magdalena Abakanowicz, Mirosław Bałka czy Wilhelm Sasnal, reprezentujący młodsze pokolenie. Tymczasem okazuje się, że nie jest to rzetelny przegląd „polskiej sztuki dzisiaj”, sugerowany tytułem wystawy, a mały fragment młodego środowiska artystycznego wywodzącego się głównie z Warszawy. Plansza informacyjna potwierdza fakt, że Abby House lansuje swoich artystów. Pomysł sam w sobie jest godny uznania. Zagłębiając się jednak w listę artystów oraz w treść towarzyszącej informacji widzę, że stosunkowo duży procent z nich to nazwiska artystów XX wieku, którzy już nie żyją od kilku dekad. Organizatorzy nie ujawniają, z jakich źródeł pochodzi ta kolekcja. Przypuszczam, chyba trafnie, że obrazy seniorów miały uświetnić wystawę i wzmocnić prace młodych twórców dodatkowymi walorami, wskazać punkty styczności czy historyczny rodowod. I tak na przykład obraz Henryka Stażewskiego, jednego z najważniejszych polskich awangardzistów ubiegłego stulecia powieszony jest obok prac Anny Szprynger, której szereg prac należy do ciekawych, ale której dalszy rozwój czy artystyczna przyszłość wcale nie potrzebuje wywoływania ducha (jeśli on istnieje) mistrza Stażewskiego. Duchy innych artystów też przywołane są z zaświatów. Wśród nich są tacy, jak Kobzdej, Fangor czy Gierowski, ale prezentowane obrazy nie są ich najlepszymi pracami i niekoniecznie dodają ciężkości młodym, których Abby House lansuje. Ciężkości artystycznej nie dodaje także Markowi Niemirskiemu, też seniorowi, oparcie swojej instalacji grupy obrazów o przedruk odcisków palców słynnych artystów polskich. O ile dobrze rozumiem, to proces ten trwa od

na stworzenie określonej liczby prac miesięcznie, oddając prawa bezwarunkowej wyłączności na kilka lat w zamian za podstawowe wynagrodzenie. *) Dla niektórych jest to ponętna propozycja, a dla innych to cyrograf Faustusa. A skoro już jestem przy sprawach zza tego świata to mam nadzieję, że duch Kantora nie będzie straszył organizatorów, tak jak Szekspirowski Banko, i przywoływał obrazy „Umarłej Sztuki” w klasie marketingu.

lat. W internecie znalazłem artykuł i zdjęcie odciska palca Magdaleny Abakanowicz z opisem 2005/2011. Na wystawie jest odcisk palca Tadeusza Kantora, z opisem the 60s/2011. Wprawdzie artyści w historii nigdy nie unikali wszelkiego rodzaju celebrytów w celu nadmuchiwania ich żagli popularności, ale to, co zobaczyłem w Saatchi Gallery nie odbiega charakterem działania od tego, co przez całe lata robił Mr Saatchi, czyli urabianie rynku. W tym duchu powstało kilka wystaw zasługujących na uwagę – marszandzi chcą i muszą zarabiać, by utrzymać dochodowość swoich ogromnych operacji. Sztuka nie jest świętą krową i artyści muszą z czegoś żyć, płacić rachunki za pracownie i materiały etc., ale artyści Abby House podpisują kontrakt

PS. W Saatchi Gallery trwała równocześnie wystawa sztuki rosyjskiej. Bardzo ciekawa, jeśli widz pominie sale poświęcone fotografii przedstawiającej ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa, a może nawet trafniej – poza marginesem. Fotografie są tak ponure i odpychające, że chciałbym mieć umiejętność wymazania ich ze swojej pamięci. Nie jest to już arte povera, tylko sztuka repulsyjna. W poszukiwaniu nowych źródeł rynek sztuki kieruje się w stronę nowych rejonów. Modne stają się kraje południowoamerykańskie, a ostatnio także wschodnioeuropejskie, gdzie Rumunia i Polska ma nowe szanse. Bardzo dobra jest też wystawa współczesnych artystów koreańskich.

Gerhad Richter Tapestries

* http://m.guardian.co.uk/culture-professionals-network/culture-professionals-blog/2013/jun/03/polish-ar t-now-abbey-house

I

like passing-by Gagosian Gallery windows in Mayfair. There is always something interesting to see. You can do it at all hours, be it rushing after work to a local Tube Station or strolling with your sweetheart after a dinner in one of many restaurants in a nearby picturesque Shepherds Market. Even if the gallery is closed it does not really matter. The plate glass windows are not an obstacle and it seems they are just a transparent room divider, the street being incorporated as an anteroom of the gallery space. Mayfair is such a fabulous area. Any one who ever played the famous board game called Monopoly knows how valuable asset Mayfair is in pursuing a winning strategy. You can view the ancient artworks in Berkeley Square, gape at new Bentley, Bugatti and Porsche latest models and even on hot summer evening hear the nightingale sing in the trees if the famous Judy Garland song is to be believed. The current artworks on view are very vibrant and eye catching. Driving passed I saw the pictures in the corner of my eye. The colour alone forced me to slam on breaks halting other traffic, just to have the briefest a view. Today I have

spotted a vacant parking space and stopped properly to take a longer look. The unmistakable work of Gerhard Richter is on view. His recent exhibition in Tate Modern remains firmly embedded in my memory where so called squeegee paintings formed a largest and most recent segment of the show. The

intriguing difference quite apparent from the first glance was the symmetrical arrangement of composition. All four images were divided into quarters of equal opposites. The mirror repetition reminded me of things viewed through a kaleidoscope. Richter squeegee oil paintings, to put it simply depend on dragging


|23

nowy czas | czerwiec 2013

kultura Fot. Marek Kopeć

More CoExist The Pastel Society, założone w 1898 roku promujące artystów stosujących tę właśnie technikę, organizuje każdego roku Annual Exhibition w prestiżowych Mall Galleries. Na tegorocznej wystawie swoją pracę prezentuje polska artystka Maria Kaleta, która tak mówi o swojej pracy: – To tylko jedno, powtarzane wielokrotnie słowo, w które dyskretnie wplecione są różne symbole. Meczet, synagoga, kościół… Czy zanurzone w filozofii postrzeganie rzeczywistości splata się w londyńską codzienność? Jak zharmonizować własny świat wartości ze światem nas otaczającym? Jak współistnieć w świecie podobieństw, ale przede wszystkim odmienności i kontrastów? Te i inne pytania pomagają określić własną tożsamość, odnaleźć własny punkt spojrzenia, ale przede wszystkim uczą tolerancji i szacunku dla tego, co różne i niezrozumiałe. Jest to zarazem zabawa pastelą – kredka nie próbuje udawać fotografii czy malarstwa... Odwrotnie – delikatnie wyciąga jej rysunkowy a czasem wręcz drapieżny i szorstki charakter, zręcznie posługując się kolorem. The Mall Galleries, The Mall, London SW1 www.mallgalleries.org.uk

Triumf w Operze Krakowskiej Marek Zabiegaj Bogdan Zabiegaj

D paintings, to put it simply, depend on dragging the selection of colours across the canvas. The process is complex, multi-layered and achieves very subtle narratives and moods. The essential difference of pieces on current view is the industrial process. These are not paintings but tapestries. Quite a few artists have employed such a technique over the years and recent examples were included in Tracy Emin’s exhibition at the Hayward Gallery and Goshka Macuga’s installation at last year's Documenta at Kassel. In case of Richter it appears that the scan of a selected painting is generated and digitally manipulated, flipped twice on vertical and horizontal axis. Such a computer file is subsequently delivered to the weaver whose computeraided loom is programmed to deliver a product of superb quality. Such digital looms work with all sort of materials from fine silks, wool or indeed any fibre that one can think off. Richters tapestries are spectacular. It is by no means an accident that they are displayed in Mayfair. It is hard to imagine the price tag attached to such works and the amounts remain confidential. Rich industrialists and Middle Eastern oil Sheiks are numerous in the area and Monopoly game values do not matter. After all what is the difference between a £¾ million Bugatti and a “flying carpet”? The answer is none. They are both only a mode of transport, be it a fabulous one.

Wojciech A. Sobczyński May 30th – July 27th Gagosian Gallery, 17--19 Davies Street, London W1K 3DE

wustulecie urodzin Giuseppe Verdiego Opera Krakowska zdecydowała się wystawić Trubadura.Warto zaznaczyć, iz dzieło Verdiego jest w Krakowie wystawiane po raz pierwszy. Przyszło nam zatem na dostojnego gościa czekać długich 68 lat. Czy było warto? Znając realia opery, a także obserwując szereg inscenizacji etatowego reżysera tej sceny Laco Adamika z pewną dozą nieufności przyjmowaliśmy szumne prasowe zapowiedzi premiery. Wątpliwości nasze potęgowały znamienne słowa samego króla tenorów Enrico Caruso, który ostrzegał przed trudnościami, ale i dawał prostą receptę na sukces Trubadura – wystarczy mieć czworo najwspanialszych śpiewaków i sukces pewny. Ba! Ależ to proste. Z Trubadurem jest jeszcze jeden kłopot – otóż libretto sztuki obfituje w nieprawdopodobne zwroty akcji, przeplatane rozmaicie złożonymi konfliktami. Przyjęło się nawet przekonanie, iż to właśnie libretto stanowi najsłabszą stronę całej opery. Jednak nie jest tak do końca. Nawet jeżeli słuchacze pogubią się nieco w złożoności dynamicznie zmieniającej się aż dziewięć razy przestrzeni i sytuacji to owe niedostatki libretta wynagradza nadzwyczaj melodyjna, pełna temperamentu muzyka stwarzająca wdzięczne pole do popisu śpiewaków. Oczywiście, rzecz jasna, jeśli zdołają udźwignąć ciężar partytury. Akcja opery rozgrywa się w XV-wiecznej Hiszpanii. Jest to opowieść o zbrodni, namiętności, dramacie miłości, nienawiści i zazdrości. Z prawdziwą przyjemnością przychodzi nam stwierdzić, iż inscenizacja Trubadura w Operze Krakowskiej rozwiała wszelkie nasze obawy. Przedstawienie charakteryzuje pełny profesjonalizm w każdej płaszczyźnie realizatorskiej– jest to spektakl na europejskim poziomie wykonawczym. Reżyser Laco Adamik nic nie udziwniał ani nie szukał odniesień do teraźniejszości, ale zadbał o zachowanie tradycyjnej konstrukcji formalnej i dramaturgicznej dzieła. Z intelektualnym wyczuciem zawierzył Verdiemu, dając się prowadzić poprzez zmieniające się klimaty.pozostając wierny zamysłom kompozytorskim Verdiego. Ten zabieg pozwolił na zbudowanie rzetelnego przekazu emocji. Na ukazanie głęboko psychologicznej prawdy w relacjach pomiędzy bohaterami. Efektem jest doskonałe upostaciowanie ról, znakomite narastanie doznań, co czyni spektakl prawdziwym. Nieco oszczędna, a nawet nacechowana surowością scenografia Barbary Kędzierskiej to wynik przemyślanych i zamierzonych działań zmierzających do podkreślenia tragizmu sytuacyjnego dramatu, dając dobry przykład podporządkowania faktury scenograficznej zdecydowanie ważniejszej fakturze muzycznej dzieła. Ale Trubadur na krakowskiej scenie nade wszystko urzeka warstwą muzyczną. Orkiestra brawurowo

prowadzona przez Tomasza Tokarczyka tworzy doskonałą linię napięć i kontrastów wyrazowych zacierając niedomogi libretta. Precyzja, dbałość o każdy niuans, każdą nutę daje mocne oparcie dla solistów i chóru – doskonale przygotowanego, .którego rola w tej operze jest znacząca. Wracając do Enrico Caruso – przyszedł czas na głównych bohaterów. Bezdyskusyjnie heroiną premierowego wieczoru była Małgorzata Walewska, która zachwyciła w roli Azuceny. Aktorską i wokalną pełnią łączyła głos i śpiew, gest i ruch. Nad wyraz wiarygodna w tragedii nieszczęśliwej Cyganki, przerażająco prawdziwa w zawziętości, w pragnieniu zemsty, przepełniona obłędem żarliwej matczynej miłości. Niezrównana w głośnej i znanej arii Stride la vampa z II aktu, dała popis wokalno-aktorskiej maestrii. W tytułowa rolę trubadura Manrico wcielił się Arnold Rutkowski i urzekł publiczność interesującą barwą tenorowego brzmienia oraz muzyczną wyobraźnią. Trudne, ale efektowne stretto Di quella piva z IV aktu wykonał brawurowo, z zachowaniem wysokiej kultury śpiewaczej. Sympatycznie zaskoczył nas dobry aktorsko i wokalnie Leszek Skrla w roli hrabiego Di Luna, który swobodnie dysponuje czystym, mocnym barytonem. Zdumiewa łatwość, z jaką artysta odnajduje się w klimacie stworzonym przez Verdiego, a przy okazji daje się wyczuć radość, z jaką pokonuje zawiłości partytury. Występująca w roli Leonory Katarzyna Oleś-Blacha doświadczeniem i czysto prowadzoną frazą obroniła dźwiękowo kolorystyczne powaby o napiętym emocjonalnie klimacie przypisanej roli. Doniosłe i liczne duety i ansamble wybrzmiewały z dużą dbałością i precyzją stanowiąc swoiste perełki dopełniające geniuszu muzyki kompozytora. Z recenzencką rzetelnością należy odnotować, iż spektakl premierowy zakończył się owacją na stojąco, a my par exellance uznajemy krakowską inscenizację Trubadura za wydarzenie artystyczne. Tym samym gorąco polecamy Czytelnikom „Nowego Czasu” krakowski spektakl.

Kultowe polskie filmy na YouTube Jak podaje por tal wir tualnemedia.pl studia filmowe Kadr i Tor ur uchomiły swoje kanały na YouTube. Dostępnych na nich jest ponad 60 znanych filmów sprzed lat, m.in. najważniejsze produkcje Juliusza Machulskiego, Andr zeja Wajdy i Krzysztofa Kieślowskiego. Na kanałach Kadr u i Toru można oglądać bezpłatnie m.in. Rejs Marka Piwowskiego, Seksmisję i Va bank Juliusza Machulskiego; Br uneta wieczorową porą Stanisława Barei; Nie lubię poniedziałku Tadeusza Chmielewskiego; Popiół i diament i Niewinnych czarodziejów Andrzeja Wajdy; Amatora i Przypadek Krzysztofa Kieślowskiego oraz Ucieczkę z kina Wolność Wojciecha Marczewskiego. Przed filmami są emitowane reklamy, z których pr zychody zasilą prowadzony przez studia proces rekons tr ukcji cyfrowej star ych filmów oraz produkcję nowych. Studia będą także kor zyst ały z systemu Content ID, któr y zapewnia pełną ochronę praw autorskich i umożliwia całościowe zar ządzanie treściami na YouTube. www.youtube.com/studiofilmowekadr www.youtube.com/studiofilmowetor


24 |

czerwiec 2013 | nowy czas

kultura

O poezji, emigracji, Artful Faces nagrodach… Z poetą Grzegorzem Wołoszynem. rozmawia Jacek Ozaist twoja twórczość jest tak bogata, że strach pytać o źródła inspiracji, więc może najpierw zapytam, czym zajmujesz się na emigracji?

– Hmm... O inspiracje faktycznie strach pytać, bo moja biblioteczka z poezją to prawie tysiąc tomików. Na co dzień w Anglii zajmuję się opieką nad starszymi i niepełnosprawnymi ludźmi, a w soboty uczę dzieci polskich emigrantów w szkole przy ambasadzie. Nie tyle szkoła, co właśnie praca w domu opieki, to jest prawdziwe laboratorium literackie, bo człowiek codziennie obcuje ze starością i śmiercią. Głównie opiekuję się ludźmi z demencją, którzy w zasadzie wcale nie różnią się od ludzi obłąkanych. Staram się pamiętać lub notuję ich wypowiedzi i potem wplatam je w wiersze. To bardzo poruszające. właśnie odpowiedziałeś mi na pytanie o inspiracje!

– Dzieło składające się z kilku części. To, mniej więcej, oznacza po lip tyk. Ma podkreślić różnorodność i eklektyzm książki przy równocześnie bardzo precyzyjnej i przemyślanej kompozycji. Pomysł zrodził się z samych tekstów gromadzonych przez siedem lat od mojego debiutu. Zaczęły mi się układać w wyraziste cykle, a każdy z cykli różnił się też poetyką, bo lubię eksperymentować. Jeździsz teraz po polsce, spotykasz się z publicznością. Niedługo też odbędzie się twój wieczór autorski w Londynie, który poprowadzi nasz wspólny przyjaciel, też poeta, Bogdan Zdanowicz. Jak sobie radzisz na takich spotkaniach?

– Świetnie. Moje doświadczenia aktorskie bardzo tu procentują. Nie czytam wszystkiego jedną intonacją, nie klepię jak z ka-

– W pewnym sensie tak. Ważną częścią mojego życia jest teatr. Tu, w Anglii też. Zaczynałem już w szkole średniej, w teatrze Marka Wojnarowskiego w Stalowej Woli, który istnieje do dziś i nazywa się Okna. Potem założyłem z koleżanką z roku własny teatr studencki Sygnały, który działał przez trzy lata. Następnie starałem się zarazić teatralnym bakcylem kolejne pokolenia w szkole i udawało mi się to tak skutecznie, że miałem z moją młodzieżą spektakle w Teatrze Nowym, Teatrze Ludowym, Instytucie Teatralnym i PWST.

a w anglii? Należysz tu do jakiejś grupy, spotykasz się z innymi twórcami?

– Nie. Miałem krótki kontakt z Adamem Siemieńczykiem, tym od Pięk nych lu dzi, ale po serii krytycznych uwag z mojej strony na temat jego wydawnictwa, pan Adam dyplomatycznie milczy. Przede wszystkim chciałem, by nie krzywdził niektórych początkujących poetów, by później nie żałowali, że mieli tak słaby debiut. Wyraziłem obawę, że nie wszystkie te utwory są udane, a nawet ukończone, że sporo tam porachunków środowiskowych i innych małostkowych rzeczy. Cóż, chyba nie posłuchał... Poliptyk zwyciężył w konkursie na autorską Książkę Literacką w świdnicy w 2012 roku. Kogo udało się pokonać?

– Z tego, co wiem, Joannę Fligiel, Grzegorza Woźnego, Tomasza Małyszka, Olgierda Dziechciarza. O resztę trzeba by zapytać jury. Jakie masz literackie plany na przyszłość?

teksty czy reżyseria?

To może zabrzmieć nieskromnie, ale muszę napisać coś lepszego niż Po lip tyk. Tylko wtedy utrzymam się na fali. Cały czas myślę tylko o tym i nad tym pracuję.

– Reżyseria i aktorstwo, ale głównie reżyseria, to mnie bardziej kręci. Dlaczego zatytułowałeś swój tomik Poliptyk?

Nowe wspaNiałe święta Pier wsza gwiazdka mr uga w płomieniach zniczy. Hipermarkety zdejmują wieńce i podkładają bombki. Rozr ywamy się zakupami, obgr yzając puste wnętrza czekoladowych mikołajów. Sacharoza przesypuje się między zębami, tworzy zaspy w ar teriach. Ale nam teraz w głowach t ylko kulig!

Dźwięki dzwonków, szare komórki przyprószone puchem dar mowych minut, białe bałwany, czer wone nosy,

WOJCIECH ROSZKOWSKI: – Czy warto opuścić nieco senną Arkadię, by poczuć się jak ryba w łodzi? Palimpsesty w miejskich zaułkach, odcienie szpitalnej bieli, migawki z ekranu (Czy leci z nami pilot? / Kto ma w ręku pilota, / ten rządzi kanałem). Czułość i sarkazm, bardzo sobie bliskie. Podobno czyta się po to, aby się dowiedzieć, co będzie dalej. U Wołoszyna mamy swoiste, błyskotliwe á rebours – jeśli Poliptyk jest odpowiedzią, to jak brzmi pytanie?

rabinu maszynowego, nie jąkam się, nie dukam. A z poetami w tym zakresie różnie bywa... Mam za sobą kilka bardzo owocnych spotkań z wrażliwą na poezję publicznością. Niedawno odebrałem w Krakowie „Pod Gruszą” nagrodę za książkę miesiąca. To fantastyczne doświadczenie i kolejny argument, że Po lip tyk już coś w środowisku znaczy.

kręte światełka i anielskie włosy. Kevin siedzi sam w szklanej pułapce ekranu i słucha Last Christmas. Nawet nie próbuję uciec, teraz wszystko w rękach Jacka Frosta!

W czer wonym barszczu pływa ucho van Gogha. Ogród rozkoszy ziemskich na wigilijnym stole. A za oknem pejzaż zimowy z łyżwiarzami i pułapką na ptaki. Robię kar pia, wypycham sianem. Opłatek jest lekki i kr uchy jak wylinka.

Grzegorz Wołoszyn

JACEK PODSIADŁO : – To jest bardzo dobrze napisana i jeszcze lepiej zatytułowana książka. Świadom swego eklektyzmu Wołoszyn poszukuje formuły, która spoiłaby w całość rozłażący się świat. Świat jeszcze piękny, a już trochę żałosny, coraz mniej prawdziwy, nie dość zmysłowy, który nie potrzebował nawet wojny, żeby się znów rozlecieć. W poróżewiczowskim wierszu Scalony pisze: Poszukuję osób z krwi i ciała. / Niech nakarmią mój dotyk i napoją węch, / niech nauczą mnie prawdziwych imion i uwolnią język, / niech oddzielą fikcję od rzeczywistości. Wypada życzyć poecie, aby jego poszukiwania zostały w dwóch trzecich uwieńczone sukcesem. KAROL MALISZEWSKI: – Podobnie jak bohater, też poszukuję osób z krwi i ciała. Gdy znajdę, stawiam krzyżyk, jako juror głosuję na kogoś takiego. Mam już dość przeżuwania i wypluwania papieru. Tacy ludzie jak Wołoszyn przywracają zapał do czytania wierszy. To już nie kwestia smaku, w gruncie rzeczy idzie o godność.

say others: A charismatic artist with a conscience, her recent art project called Haiku – Cami raised money for the Great Japanese Ear thq uake. Half Polish, half Lebanese, now lives and works in London. Her style is a constant experiment with formats, techniq ues, materials and colours, often resulting in a unexpected stuff. says He: ‘I don’t eat fish. No, I am not a vegetarian, I am a Buddhist. I don’t like to disturb the Nagas. You don’t know what they are? Well, they are beings, which live in the sea. If I eat fish, it might offend them. And they might bite me… Why are you laughing? What do you mean, “are they naked?” Yes, I am serious… Nagas might hear you, and we will both be eaten…’ say i: For an artist trained as an interior designer, she is not doing too badly. Haiku - Cami captured some admirers, and those big, brown eyes captured the heart of a good art tutor… Bottom line: Thumbs up so far. As for the metaphysics of the Nagas, quoting David Bader’s Haik u poem ‘Metaphysics – Aristotle’: Substance has essence. Form adds whatness to thatness. Whatsits have thingshood… text & graphics by Joanna Ciechanowska

JACEK OZAIST: – Poliptyk świetnie się czyta. Wiele z tych wierszy przywraca mi wiarę, że na emigracji też żyją prawdziwi poeci, niezrzeszeni w kółkach wzajemnej adoracji, gdzie jeden drugiemu pisze recenzję, a potem razem się cieszą, że odnieśli sukces literacki, gdzie powstają tomy i antologie poezji, której nikt nie czyta, oprócz autorów i ich znajomych. Poezja Wołoszyna wibruje i iskrzy, czasem rozbawi przewrotną metaforą, innym razem zaskoczy przekręconym związkiem frazeologicznym, by wtem ukoić liryzmem i czułością.

Z wielką przyjemnością zapraszamy na spotkanie z Grzegorzem Wołoszynem

Restauracja Robin Hood Piątek, 28 czerwca, o godz. 19.00.


|25

nowy czas | czerwiec 2013

pytania obieżyświata

Woskowi derwisze w muzeum w Konyi

Dlaczego derwisze wirują?

Włodzimierz Fenrych

D

la derwiszów najważniejsza jest obecność. Dla nas, wychowanych w kulturze Zachodu, bywa to trudne do pojęcia. Jak to – obecność? Przecież chyba najważniejsza jest doktryna? Przecież jeśli derwisze zbierają się, by posłuchać swego mistrza, to chyba po to, by posłuchać, co ten mistrz ma do powiedzenia i czegoś się od niego nauczyć. To chyba oczywiste, nieprawdaż? Ano nie. W XIII wieku, w mieście Konya w środkowej Turcji, prowadził swe wykłady jeden z najsławniejszych sufich w historii, znany jako Maulana Rumi. Derwisze przychodzili na jego wykłady, niektórzy je zapisywali i przetrwały one stulecia w rękopisach. Rumi do milkliwych nie należał – był jednym z najbardziej płodnych poetów wszechczasów, pozostawił po sobie ogromne tomidła, które dzisiaj tłumaczone są na wszystkie możliwe języki. Mało tego, dziś jest on najpopularniejszym poetą Ameryki, a skoro tak, to są pieniądze na to, żeby dokładnie badać jego twórczość. Odkryto zatem również wykłady spisywane przez uczniów, i one również przetłumaczone zostały na angielski, w dodatku więcej niż raz. Ja tę księgę wykładów czytałem i na początku wykładu drugiego znalazłem coś takiego (cytuję we własnym spolszczeniu): „Ktoś powiedział: – Mistrz nic nie mówi. Powiedziałem: – Ten człowiek znalazł się w mojej obecności, ponieważ miał w myśli mój obraz i ten obraz go tu przywiódł. Ten obraz w myśli nie mówił do niego. Nie pytał, jak się mas, ani co u ciebie słychać? Ten obraz w myśli przywiódł go tutaj bez słów. Cóż jest niezwykłego w tym, że ja, rzeczywisty, bez jednego słowa po-

woduję, że on przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego? Słowa to cień rzeczywistości. Słowa to tylko gałąź rzeczywistości. Jeśli cień może tu człowieka przyprowadzić, o ileż bardziej może tego dokonać rzeczywistość. Słowa to tylko pretekst.” Z tego by wynikało, że wykład, na który przychodzą derwisze, to tylko pretekst, by być w obecności mistrza. Potwierdzeniem jest tytuł, jakim derwisze określają sławnych mistrzów: ha dh rat, co dosłownie znaczy obec ność. Sama obecność mistrza powoduje, że łaski spływają na zebranych derwiszów. Ale rzecz w tym, że taki sufi, którego obecność powoduje spływanie łask, wcale nie musi być sławny. Może to być anonimowy derwisz w tłumie, jakiś szewc albo wyplatacz koszyków. Sława to tylko pretekst, powiedziałby Rumi. Sława to rzecz powierzchowna i tak naprawdę przypadkowa. Sam Rumi jest najlepszym przykładem tego, że sława zależy od przypadku. Do połowy XX wieku był on sławny tylko w dwóch krajach: w Persji oraz w Turcji. W Persji, ponieważ wszystkie jego ogromne tomidła napisane są po persku – jest to jeden z największych poetów tego języka, perski odpowiednik Chaucera. W Iranie jest on znany jako Maulana Dżalaluddin Balchi, ponieważ urodził się w mieście Balch w dzisiejszym Afganistanie (tam też mówią po persku). Księgi jego kiedyś przepisywane by-

Mauzoleum Rumiego w Konyi

ły piękną kaligrafią. Pojedyncze, wykaligrafowane wiersze wieszane były na ścianach jak obrazy, pisano do nich muzykę i śpiewano z towarzyszeniem orkiestry. I tak jest do dziś – klasyczna muzyka perska to w dużej mierze śpiewana średniowieczna poezja. W Turcji jest on sławny z zupełnie innego powodu. Poezje pisał w języku dla Turków obcym, ale mieszkał i działał w Turcji i znany jest tam przede wszystkim jako twórca bardzo w tym kraju rozpowszechnionego zakonu wirujących derwiszów. Czyli dla Turków jest on odpowiednikiem kogoś takiego jak święty Benedykt. To znaczy ściśle mówiąc sam Rumi nie zakładał zakonu – zorganizowali go jego najbliżsi uczniowie – ale to on miał być inspiracją i to on zapoczątkował praktykę wirowania. Podobno kiedy wirował po sali, gdzie odbywały się wykłady, przychodziło do niego natchnienie i wykrzykiwał te swoje wiersze, które uczniowie skwapliwie zapisywali. Dla nas sytuacja, w której wykładowca w czasie wykładu kręci się w kółko jest raczej dziwna, ale nie wydawała się dziwna uczniom Rumiego, którzy praktykę wirowania uznali za godną naśladowania i naśladują ją do dziś. Zorganizowali się w zakon zwany po turecku me vle viya, a to od tytułu mistrza, który po turecku (we współczenej pisowni) brzmi Mevlana Celaleddin Rumi. W Imperium Osmańskim zakon ten zdobył szerokie wpływy, podobno nawet niektórzy z sułtanów do niego należeli. W Persji natomiast wpływy miały inne zakony derwiszów, które nie stosowały praktyk wirowania (choć rozważały teksty mistrza, zwłaszcza jego poezje). Powiadają, że nawet władcy należeli do zakonu mevleviya. Podobno ostatni z sułtanów zarabiał na życie wyplataniem koszy, które ktoś ze służby sprzedawał na bazarze. Brzmi to niewiarygodnie dla naszego zachodniego ucha, nieprawdaż? Tym niemniej tak powiadają – ostatni sułtan dynastii jadł tylko to, co sługa kupił po sprzedaniu koszy. Tureccy rewolucjoniści tego czasu twierdzili, że źle prowadził sprawy państwa, obalili monarchię i zaprowadzili rządy republiki. Postanowili kraj zeuropeizować, a w ramach tej akcji zamknięto wszystkie klasztory derwiszów. Po co komu to dziwaczne wirowanie? Przecież to jakiś średniowieczny zabobon. Po co komu? Jak to, a turyści? Dla turystów można zrobić muzeum. Jeśli amerykańscy entuzjaści chcą przyjeżdżać do Konyi i szukać śladów po Rumim, to proszę bardzo, jest muzeum. Można kupić bilet i zobaczyć grobowiec wielkiego poety. Można zobaczyć tek ke, czyli salę, w której derwisze niegdyś wirowali. Można też zwiedzić stojący obok klasztor, w którym wszystko jest dokładnie opisane. Są tam cele derwiszów, kuchnia, gipsowe figury derwiszów w wysokich czapach, przy czym gipsowe figury szejków mają wokół tych czap jeszcze zielony turban. Wszystko jest wyjaśnione: jak nowicjusz musiał przez trzy dni siedzieć w kuchni i obserwować życie klasztoru, jak przechodził przez srogi nowicjat, jak uczył się wirować albo grać na flecie, objaśnione są wszystkie funkcje poszczególnych osób w klasztorze. Można się wszystkiego dowiedzieć, a potem kupić w przymuzealnym sklepie koszulkę z obrazkiem. Albo płytę z muzyką sufich grana tylko na flecie. Ciekawe jednak, że większość tych, którzy tam przybywają i za biletami wchodzą do sanktuarium, to wcale nie entuzjaści z Ameryki tylko rdzenni Turcy – babuleńki zakutane w chusty jak Prorok przykazał, dziadkowie z sumiastymi wąsiskami przychodzą tu nie gapić się, tylko żeby się modlić. Bo to przecież grobowiec Mevlany, on tu jest OBECNY! Bo dla derwiszów najważniejsza jest obecność, a śmierć to tylko szczegół w biografii. Mało znaczący szczegół. Zachodni entuzjaści pytają również, czy można zobaczyć taki taniec derwiszów. Klasztorów nie ma i derwisze ćwiczą w sekrecie, ale najwyraźniej ćwiczą, bo kiedy władze zezwoliły na sesje wirowania specjalnie dla turystów, znaleźli się derwisze, którzy potrafili to robić. Jest to dziwna sytuacja, bowiem zachodni turyści przychodzą obejrzeć spektakl, tymczasem dla derwiszów spektakl to tylko pretekst, najważniejsza jest obecność. Sama obecność sufich powoduje, że łaski spływają na zebranych, nawet jeśli przyszli oni na spektakl. A ten sufi, którego obecność powoduje spływanie łask, wcale nie musi być wszystkim znany. Może to być anonimowy derwisz w tłumie tych, co wirują. Anonimowy wyplatacz koszyków. I jeszcze jeden wyjątek z księgi wykładów Rumiego (w moim spolszczeniu): Pe wien po boż ny czło wiek za mknął się na czter dzie sto dnio wy post chcąc osią gnąć wznio sły cel. We wnętrz ny głos mu pwo eidział: – Tak wznio słe go ce lu nie da się osią gnąć przez czter dzie sto dnio wy post. Prze rwij swój post, aby pe wien wiel ki świę ty mógł na cie bie spoj rzeć, wów czas twój cel bę dzie osią gnie ty. – Gdzie znaj dę te go wiel kie go świę te go? – za py tał ów czło wiek. – W wiel kim me cze cie – od po wie dział we wnętrz ny głos. – Jak roz po znam kto to jest w tak wiel kim tłu mie lu dzi? We wnętrz ny głos od po wie dział: – Idź, on cie bie roz po zna i spoj rzy na cie bie. Zna kiem te go, że on na cie bie spoj rzał bę dzie to, że upu ścisz dzban i ze mdle jesz. Wte dy bę dziesz wie dział, że on na cie bie spoj rzał. Czło wiek ten zro bił to co mu na ka zał we wnętrz ny głos. Na peł nił dzban wo dą i cho dził po mię dzy rzę da mi mo dla cych się, ofe ru jąc każ de mu wo dę. Na gle po czuł, że spły wa na nie go dziw ne uczu cie, gło śno krzyk nął i upu ścił dzban. Le żał w ką cie me cze tu, a wszy scy ze bra ni wy szli. Kie dy przy szedł do sie bie, zo ba czył, że jest sam. Nie wi dział te go kró la, któ ry na nie go spoj rzal, ale swój cel osią gnął.


26|

czerwiec 2013 | nowy czas

czas na podróże zamku Świętego Jerzego. Tramwaj sunie najstarszą dzielnicą Lizbony zwaną Alfama, prawie ocierając bokami o ściany domów przy niesamowicie wąskich uliczkach. Jedzie jednak w dół, zamiast w górę, więc po kilku przystankach przesiadamy się do innego. Resztę drogi pod górę przebywamy pieszo. Jest jedna rzecz, która w stolicy Portugalii bardzo irytuje. Słaba informacja w wielu miejscach, gdzie kręcą się turyści. Najlepszym tego przykładem jest wejście do zamku São Jorge. Są przy nich bramki, a za bramkami stoją ochroniarze. Ni kliknąć czymś, ni biletu kupić, ni monetę wrzucić. Rozglądamy się wokoło. Jest jakaś budka z okienkiem, ale zamknięta. Obok niej stoi maszyna wyglądająca niczym automat do biletów, jednak sprawia wrażenie nieczynnej. Ochroniarze mówią tylko po portugalsku, a my dotychczas nauczyliśmy się dwóch zwrotów: bom dia (dzień dobry) oraz obrigado (dziękuję). Przybywa zdezorientowanych ludzi. Razem z nimi zazdrośnie patrzymy w stronę tych szczęśliwców, którzy w jakiś szatański sposób zdołali nabyć bilety i właśnie przechodzą przez te przeklęte bramki. Wycofujemy się w kierunku uliczek ze sklepikami pamiątkarskimi, by jeszcze raz zapytać o możliwość zdobycia biletów do zamku. Ktoś kieruje na w uliczkę, którą docieramy do ogrodzenia zamku od innej strony. Z furią wpadam do kolejnego sklepiku, gdzie wreszcie otrzymuję poprawną informację, że kasy są kilka domów dalej, w innej uliczce. Wracamy pod bramki, gdzie wielu ludzi nadal głowi się, jak wejść, i triumfalnie wkraczamy do środka. Zamek św. Jerzego to kolejna budowla mauretańska, jakich w Lizbonie i okolicach sporo. Świetnie zachowały się mury obronne, ale wiele do zwiedzenia tam nie ma. Ekspozycja w malutkim przyzamkowych muzeum obejmuje głównie naczynia, mozaiki i drobne pozostałości po dawnych mieszkańcach. Prawdziwą atrakcją są za to spacerujące po ogrodach pawie oraz widok na uchodzący do Atlantyku Tag i panoramą rozlokowanego na wzgórzach miasta.

Lizbona. Widok z Panteonu

W wietrznym mieście u ujścia Tagu Wiem, że nazwa „wietrzne miasto” zarezerwowana jest dla Chicago, ale nie umiem Lizbony nazywać inaczej. Już przy podchodzeniu do lądowania wiatr rzuca samolotem niby latawcem. Wkrótce okaże się, że jego powiewy będą nam towarzyszyć przez cały pobyt w stolicy Portugalii. Sarkofag Vasco da Gamy w klasztorze Hieronimito ́w

Jacek Ozaist

Tymczasem robimy koło, przelatujemy nad słynnym Mostem 25 Kwietnia, rzymskim akweduktem i sporym kawałkiem miasta, by niespokojnie usiąść na pasie lotniska. W kiosku kupujemy Lisbon Card, specjalną kartę uprawniającą do przejazdów komunikacją publiczną nie tylko w obrębie miasta, ale również do oddalonych od centrum dzielnic i miejscowości turystycznych, jak Sintra, Belem czy Cascais. Karta zapewnia również wolny wstęp do wielu obiektów i muzeów oraz zniżkę do innych. Ich lista jest tak długa, że i tak nie mamy szans wszystkich odwiedzić. Kosztuje nas to 78 euro na trzy dni i jest to najwyższy koszt, jaki – poza lotem i hotelem – ponosimy. O tym, czy się to opłaca, musi zadecydować tempo zwiedzania kolejnych zabytków. Czerwoną linią metra docieramy do Sao Sebatiao, gdzie mieści się nasz hotel. To spokojna, pełna zieleni okolica. Ruch na wąskich uliczkach nie jest duży, a wieczorem ustaje w ogóle. Świetnie się tam można wyspać, lecz nie po to przecież przyjechaliśmy. Rzucamy walizy w pokoju hotelowym i natychmiast wyruszamy na spotkanie przygody. Lizbona, podobnie jak Rzym, leży na siedmiu wzgórzach i dobrze zwiedza się ją na piechotę. Jest wczesne popołudnie, słońce właśnie wyjrzało na chwilę zza pędzących po niebie chmur, więc czemu nie?

Dochodzimy do największego w mieście ronda Marques de Plombal i skręcamy w Avenida da Liberdade, prowadzącą do turystycznej starówki Baixa. Metal i szkło nowoczesnych biurowców przeplata się z porzuconymi budynkami, których ściany i zatrzaśnięte na cztery spusty okiennice pomalowano w gustowne grafitti. Rzuca się w oczy niesłychana wprost liczba barów i restauracji, a w ogóle nie ma sklepów. Jest pora lunchu. We wszystkich knajpkach tłok i ścisk, jak gdyby zaraz miał skończyć się świat i nikt nie chciał być wtedy głodny. Wygląda na to, że Lizbona żywi się „na mieście”. Sklepy nie są nikomu potrzebne. W Baixa próbujemy dostać się do windy prowadzącej na taras widokowy, ale kolejka jest tylko trochę mniejsza od tej pod wieżą Eiffla. Łapiemy więc tramwaj, który wspina się pod bardzo stromą górę. Wielkie jest nasze zdziwienie, gdy po chwili tramwaj zatrzymuje się pod jakimiś schodami. Okazuje się, że właśnie obyliśmy przejażdżkę najstarszą i najkrótszą linią w Lizbonie – Lavra Furnicular, otwartą pod koniec XIX wieku. Wąskimi uliczkami próbujemy dotrzeć na szczyt najbliższego wzgórza i w ten sposób odkrywamy kościół Najświętszej Marii Panny, zwany Katedrą Sé. Z zewnątrz świątynia wygląda trochę jak Notre Dame w Paryżu, jednak w środku coś nam od razu nie pasuje. Nie umiemy określić stylu sklepień, okiennic, witraży i plafonów inaczej niż eklektyzm. Dopiero tablica informacyjna wyjaśnia, że kościół powstał w 1150 roku jako budowla romańska upamiętniająca wyzwolenie miasta spod wpływów mauretańskich. Katedra Sé stoi w miejscu, gdzie znajdował się wiele dekad temu główny meczet miasta zwanego Lishbuna. Mieszanina stylów wynika stąd, iż w XVIII wieku król Jan V nakazał wykończyć romański kościół w stylu rokoko. Pod Sé wskakujemy do jadącego pod górę tramwaju, licząc, że zawiezie nas w okolice ulokowanego na szczycie wzgórza

Znów wskakujemy do tramwaju, bo czas zaczyna nas gonić. Pozostała raptem godzina do finałowego meczu Ligi Europy między Benficą Lizbona i Chelsea Londyn. Tłum ludzi na Praça do Comércio, głównym placu w mieście, gęstnieje z każdą chwilą. Na wielkich telebimach widać przygotowania do meczu, który rozegrany zostanie w Amsterdamie. Mnóstwo starszych ludzi, pewnie emerytów, chodzi tam i z powrotem po placu i uliczkach Baixy z szalikami klubowymi Benfiki. Pokrzykują coś, zaczepiając przechodniów, ale kto miał nabyć gadżety klubowe, już dawno to zrobił. Oglądamy pierwszą połowę na telebimach. Słońce jednak zachodzi i robi się zimno. Benfica ma ogromną przewagę, której nie wykorzystuje. To musi się zemścić. Drugą połowę spędzamy w restauracji wśród coraz bardziej zaniepokojonych Portugalczyków. Zupa chlebowa z jajkiem sadzonym i grillowana dorada z gotowanymi warzywami. Do tego lokalne wino i mecz na szczycie. Czego chcieć więcej w zimny wieczór w Lizbonie? Nazajutrz słońce nie wychodzi w ogóle.To strasznie frustrujące, bo zwykle z Londynu ucieka się w poszukiwaniu jego promieni. Jedziemy na drugi koniec miasta, by zwiedzić Oceanarium i podziwiać nowoczesną architekturę wschodniego wybrzeża Lizbony. Kilkupoziomowy, monumentalny dworzec Oriente przytłacza ogromem stali, szkła i betonu. Z łatwością można się na nim zgubić. Pierwsze kroki kierujemy w stronę Parku Narodów, niegdyś opuszczonego portu, obecnie bardzo popularnego, zwłaszcza w weekendy terenu handlowo-rekreacyjnego. Jest środek tygodnia, więc okolica zionie pustką. Budynki słynnego lizbońskiego EXPO 98 wyglądają jak dekoracje do horroru science fiction, wokół kasyna nie kręcą się nawet taksówki, a znany z organizacji widowisk Pawilon Atlantycki odwiedzają raptem trzy


|27

nowy czas | czerwiec 2013

czas na podróże osoby, by u znudzonej pani w budce kupić bilety na nadchodzący koncert Rihanny. Idziemy skropionym deszczem nabrzeżem w stronę Oceanarium. Za plecami mamy zrobioną w kształcie żagla Wieżę Vasco da Gamy i najdłuższy most w Europie, też zadedykowany najsłynniejszemu Portugalczykowi. Fajnie byłoby wsiąść do kolejki linowej, która kursuje wzdłuż nabrzeża, jednak widoczność nie nastraja optymistycznie. Lepiej schować się w Oceanarium, też – po megalomańsku – największym w Europie. W środku natrafiamy na gigantyczny zbiornik wodny pełen wielu gatunków ryb, rekinów, płaszczek, gigantycznych samogłowów itp. Można godzinami gapić się przez szklane ściany na pływające dziwa, siedząc na ławeczce w jednej z wielu przygotowanych dla zwiedzających nisz widokowych. W ciemnych korytarzach czekają ekspozycje rozmaitych morskich roślin i zwierząt, jest rafa koralowa, las deszczowy, namorzyny, kamieniste wybrzeże, gdzie żyją pingwiny i albatrosy, basen ze śmiesznymi miśkowatymi zwierzakami z Alaski, zwanymi Amalia. Godzinami podziwiamy mimetycznie ukrytą na piaszczystym dnie płaską rybę, świecąca w ciemności meduzę, kościste, różnobarwne koniki morskie, gigantycznego groupera, żółwie, kraby, żaby. Cuda cudeńka. Wszystko, co żyje w wodzie i wokół niej. Po południu niebo nad Lizboną nieco się przejaśnia. Promienie słońca od razu podnoszą temperaturę o 10 stopni. Leżymy na piasku nad Tagiem i obserwujemy przepływające pod Mostem 25 Kwietnia statki. Jest tak wysoki, że bez problemu mieści się pod nim prom pasażerski. Robi się ciepło. Piasek zaczyna grzać, jak pogrzewany materac. Przyjemną drzemkę przerywa mi coś, co zaczynam nazywać „lizbońską deprechą”. Słońce znika, robi się buro, kropi deszcz, a człowieka nagle przechodzą ciarki. Na dworcu Cais do Sodré wsiadamy do pociągu jadącego nad Atlantyk. Zamierzamy wysiąść w Belém, gdzie znajduje się mnóstwo turystycznych atrakcji, ale nie wiemy, że to pociąg przyspieszony i tam akurat (sic!) nie staje. Po dwudziestu minutach orientujemy się, że dojeżdżamy do Cascais, gdzie mieliśmy się wybrać dopiero jutro. Wyskakujemy jak oparzeni i przesiadamy się do pociągu zmierzającego z powrotem do Lizbony. Łapię jakiegoś kolejarza na łokieć, pytając: – Belém, Belém? Kiwa głową. Po stracie dalszych, bardzo cennych kilkunastu minut, jesteśmy na miejscu. Do słynnej, znanej z pocztówek wieży Torre de Belém już nie zdążymy, do mniej znanego Pomnika Odkrywców także. Prawie biegniemy, by zdążyć przed zamknięciem klasztoru Hieronimitów. Zbudowany w stylu manuelińskim (melanż gotyku i renesansu) kompleks budynków zniewala urodą. Krużganki i wieżyczki świadczą o silnych wpływach mauretanskich, zaś przylegający do klasztoru kościół to prawdziwa gotycka katedra z cudownym sklepieniem i niebosiężnymi filarami. Wśrod licznych nagrobków, rzuca się w oczy grób Vasco da Gamy – klasztor został wybudowany na cześć jego udanej wyprawy do Indii. Niemniej uparty i dzielny był patron tego miejsca, czyli św. Hieronim, autor przekładu Biblii z greki i hebrajskiego na łacinę, który spędził wiele lat w grocie nieopodal miejsca narodzin Chrystusa w Betlejem. Wracamy, trochę pociągiem, trochę podmiejskim tramwajem, bo chcemy dotrzeć pod Most 25 kwietnia, z racji podobieństwa do swego większego brata z San Francisco, nazywany lizbońskim Golden Gate. Stojąc u stóp potężnego przęsła doceniamy jego rzeczywiste rozmiary. Za to figura Chrystusa stojącego na drugim brzegu Tagu nagle wydaje się maleńka. Lizbona pozazdrościła Rio de Janeiro i postanowiła mieć swojego patrona górującego nad okolicą. Figura wraz z postumentem liczy 110 metrów, a leżące u jej stóp sanktuarium chętnie odwiedzają katoliccy turyści z całego świata. W okolicach dworca Cais do Sodré czujemy zapach grillowanej ryby. Jest tak dojmujący, że natychmiast odnajdujemy jego źródło. Przed małą knajpką na rogu ulicy, pan w białym kitlu znęca się nad głodnymi przechodniami, grillując słynne lizbońskie sardyny. Mają mniej więcej rozmiar śledzia i z grilla smakują wybornie. Rozsiadamy się, prosząc o sea bass i butelkę wina. Słońce zachodzi po drugiej stronie Tagu, ryby skwierczą na ogniu, jest pięknie. Sea bass to po portugalsku to robalo, więc śmiejemy się, że będziemy jeść robala. Lizbona jest tania. Przekonuję się o tym każdego dnia, znajdując w nowych knajpkach wino czy rybę o parę euro taniej niż dnia poprzedniego. Ale trzeba uważać, bo podobnie jak w niektórych krajach śródziemnomorskich, gospodarze ochoczo przynoszą dodatki i przystawki, których nie zamówiliśmy. Niby prosty gest, ale tak naprawdę trik, który ma na celu podbicie kwoty na rachunku. Nigdy nie zapomnę greckiej „gościnności” w Atenach, gdzie za parę plasterków grillowanych warzyw zapłaciłem 8 euro, a za parę plastrów arbuza aż 16!!! Dlatego w Lizbonie uważnie studiuję cennik i gdy coś wydaje mi się za drogie, od razu odmiawiam albo w ogóle nie tykam, uśmiechając się złośliwie. Marynowana ośmiornica, oliwki, masło, chleb – taki układ przystawek może być droższy niż główne danie.

Dzień trzeci opromienia nam słońce. To dobry znak. Zamierzamy pojechać nad ocean. Trochę się przy tym posprzeczaliśmy, gdzie właściwie jechać, bo przecież jest jeszcze do zobaczenia i arcyatrakcyjna Sintra, i uduchowiona Fatima, a przy tym wciąż nie wiemy, co się znajduje po drugiej stronie rzeki. Kompromisem ma być piękne wybrzeże Casacais i przejażdżka rowerem do tamtejszych słynnych klifów. Wsiadamy do tego samego pociągu, którym jechaliśmy poprzedniego dnia i po półgodzinnej podróży docieramy na miejsce. Przewodniki nie kłamią. Zaraz obok stacji jest budka, w której wypożycza się rowery zupełnie za darmo. Trzeba tylko wypełnić formularz i okazać dowód tożsamości. Już po chwili mkniemy na

Lizbona to pięknE i niEzWykłE miasto, z cudoWną kuchnią i uroczymi zakamarkami, z którymi koniEczniE trzEba zmiErzyć się piEchotą

Winda widokowa

Wybrzez ̇e w Estoril

rowerach w stronę wybrzeża Cascais. Jest wietrznie, ale wciąż świeci słońce. Cascais to urocze, małe miasteczko, pełne sklepików z pamiątkami i restauracji. Wzdłuż wybrzeża ciągną się bulwary, zakończone piaszczystą plażą. Aż żal się robi, że to jeszcze nie lato i woda w morzu ma temperaturę idealną dla morsów. Mijamy pełną dyndających jachtów marinę i znikamy za murami obronnymi dawnej twierdzy przerobionej na luksusowy hotel. Potem mkniemy do latarni morskiej, gdzie mieści się muzeum. Niestety, maleńka salka z kilkoma eksponatami, głównie szklanymi elementami aparatury świetlnej, to wszystko na co można tam liczyć. Gnamy brukowaną drogą otoczoną zgrabnym murkiem z kamienia w stronę Boca do Inferno, miejsca, gdzie fale oceanu wściekle tłuką o brzeg. Klify nie robią na mnie aż takiego wrażenia, bo są dużo mniejsze od tych w Beachy Head czy Lands End w Kornwalii, za to intesywność fal wdzierających się w skalne rumowisko jest zdumiewająca. Nazwa „drzwi do piekła” też nieco trąci przesadą, ale marketingowo trafia w dziesiątkę, bo z każdą chwilą przybywa coraz więcej zorganizowanych grup turystów. Gnamy w dół na złamanie karku, przecinamy Cascais i pędzimy bulwarami przed siebie. Chcielibyśmy dotrzeć do znanego toru wyścigowego w Estoril, zwanego autodromem, lecz nigdzie nie ma oznaczenia jak tam trafić. Trochę błądzimy bulwarami, podziwiając czystość plaż i fantastyczną linię wybrzeża. Architektura nadbrzeżnych domów pełna jest motywów mauretańskich. Wiele z nich to małe, arabskie pałacyki. Wielka czarna chmura zbliżająca się od oceanu informuje nas, że czas wracać. Ledwo zdążamy oddać rowery i wpaść do pierwszej z brzegu restauracyjki, gdy świat przesłania istna kurtyna wody. Próbujemy przeczekać ulewę przy tradycyjnym bacalhau, czyli polędwicy z dorsza podawanej z ziemniakami z wody i gotowanymi warzywami. Przy okazji kelner przynosi mnóstwo przystawek. Zerkam do menu. Każda będzie mnie kosztować 0,50 euro. Nie mam sumienia mu odmówić. Gdy już siedzimy w pociągu do Lizbony, deszcz leje nadal. Wysiadamy na dworcu Santa Apolonia, po wschodniej stronie Alfamy i wspinamy się wąskimi uliczkami w stronę Panteonu Narodowego. Znowu trafiamy na nagrobek Vasco da Gamy. Okazuje się, że słynny podróżnik dokonał żywota w Indiach, po czym jego ciało zostało przewiezione do Portugalii, ale nie leży ani u Hieronimitów w Belém, ani w Panteonie. Po latach tułaczki – tak za życia, jak i po śmierci – został pochowany w rodzinnej wiosce i tam spoczywa w pokoju. Na taras widokowy Panteonu prowadzi tak wiele stopni, że to prawdziwy maraton. Zadyszani wchodzimy na samą górę, by jeszcze raz obejrzeć panoramę Lizbony. Może dwie trzecie atrakcji udało się zobaczyć, zatem trzeba będzie wrócić. Mimo wiatru, mimo deszczu, mimo „lizbońskiej deprechy”, czułem się tu wspaniale. To piękne i niezwykłe miasto, z cudowną kuchnią i uroczymi zakamarkami, z którymi koniecznie trzeba zmierzyć się piechotą. Orbigado, Lizbono.


28 |

czerwiec 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

The Great Gatsby Jedna z najważniejszych powieści w historii literatury amerykańskiej dość długo czekała na kolejną adaptację. Ta z lat siedemdziesiątych, wyreżyserowana przez Jacka Claytona, w której rolę Daisy grała Mia Farrow, trąci już nieco myszką. Wersja Baza Luhrmanna nie próbuje odtwarzać klimatu klasycznej ekranizacji. Wręcz przeciwnie. Znane dobrze z książki wystawne przyjęcia, eleganckie garnitury, światła miasta i samotność w wielkim tłumie ilustrowane są współczesnymi piosenkami popowymi. Esencja pozostaje jednak taka sama: opowieść o toksycznym uczuciu do dziewczyny, która – jak mówi nam narrator Nick Carraway – „niszczy rzeczy wokół siebie, by potem wycofać się za swoje pieniądze”. To też opowieść o kłamstwie American Dream, który do końca trzyma w objęciach Nicka. Bo w ostatniej scenie, gdy Nick zdaje już sobie sprawę, że to ów sen zniszczył ludzi wokół niego, wciąż nie jest w stanie uwolnić się z jego objęć. Nawet gdy Gatsby’ego już nie ma, nawet gdy sen okazuje się wydrążony, Nick wciąż nie wydostaje się spod jego czaru. Werner Herzog w BFI

World Z Idzie lato, a jak lato – to czas na trochę popcornu z Hollywood. World Z zbiera całkiem niezłe recenzje, jak na film opowiadający o globalnej inwazji Zambie na Ziemię. W roli głównej – Brad Pitt, który najwyraźniej postanowił zrobić sobie przerwę od ambitniejszego kina, w jakie celował w ostatnich czasach. Teraz trochę postrzela, powskakuje do helikopterów. no i oczywiście powie nam parę razy z ekranu, że najważniejsza jest dla niego rodzina, którą chce bronić za wszelką cenę. Niby sztampa made in the USA, ale krytycy podkreślają, że całość zrobiona jest bardzo sprawnie, jak na reżysera Quantum of Solace przystało. The Big Wedding

Jest to opowieść o Donie, cieszącym się sukcesem rzeźbiarzu, który przybywa na ślub syna i musi udawać, że wciąż jest mężem kobiety, z którą rozstał się parę miesięcy wcześniej. Powód? Przyszła teściowa jest głęboko wierzącą katoliczką i coś takiego jak rozwód absolutnie nie funkcjonuje nawet w jej słowniku. Po drodze wydarzy się wiele: będzie trzeba opanować, a także poradzić sobie ze sprawami i uczuciami, które (przysypane dotychczas pyłem czasu) znowu wydostaną się na powierzchnię. Lekka komedia na lato próbująca chyba łatać dziury w fabule imponującą obsadą. I to dla niej warto pewnie pójść do kina. Bo nawet jeśli opowiastka o obfitującym w serię niefortunnych zdarzeń dniu ślubu nie zaskakuje, to ekipa składająca się z Robina Williamsa, Roberta De Niro i Diane Keaton musi robić wrażenie. Before Midnight

Od opowieści o szaleńcu, który celem swojego życia uczynił zorganizowanie opery w środku dziczy Ameryki Południowej, przez nazistowskie Niemcy, aż po ponury świat roztrzaskanego amerykańskiego snu na przedmieściach Wisconsin: Werner Herzog nigdy nie szedł na kompromisy. Także wtedy, gdy – jak w ostatnich latach – zainteresował się dokumentem i spędził pół roku w bazie polarników na Antarktyce. Albo gdy towarzyszył w ostatnich miesiącach życia potrójnemu zabójcy. British Film Institute pokaże nam potężny kawał twórczości reżysera podczas trwającej dwa miesiące retrospektywy. Niedziela, 24 lutego, godz. 18.20 BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Spotykali się już przed zachodem i wschodem słońca. Zawsze coś iskrzyło – zarówno w słowach, jak i w milczeniu pomiędzy nimi – ale nigdy dotąd jakoś nie było odpowiedniego momentu. Dużo czasu minęło zanim stali się parą (trzymaliśmy za nich kciuki podczas poprzednich części), Teraz spotkamy Ethana Hawke’a i Julie Delpy tuż przed północą. Wiele się zmieniło,

ale klimat pozostaje ten sam: to wciąż powolna rozmowa, pełna przemilczeń i błędów, które jednak z obu stron znajdują wyrozumiałość.

Foxes Wbrew pozorom pod nazwą Foxes kryje się jedna osoba – Louis Rose Allen. Jej londyński koncert nie mógł odbyć się gdzie indziej, jak na Hoxton Square – ojczyźnie brytyjskich hipsterów. Fani takich kapel jak Florence and The Machine czy Marina and the Diamonds powinni być zadowoleni.

muzyka Smashing Pumpkins Trochę progresji i cięższych brzmień, a do tego brzmienia lat sześćdziesiątych i rock gotycki. Mieszamy, podlewamy sosem z psychodeli i… wychodzi muzyka Smashing Pumpkins, jednego z najważniejszych zespołów alternatywnych początku lat dziewięćdziesiątych. To były czasy! Po okresie plastikowych brzmień lat osiemdziesiątych, z absurdalnymi fryzurami, makijażami muzyków, fascynacją tanim blichtrem, syntezatorami i elektroniczną perkusją, kolejna dekada przyniosła rockowy oddech, w różnych nastrojach: od Nirvany, przez Blur i Pulp aż po Smashing Pumpkins. Billy Corgan i spółka punkt szczytowy swojej kariery osiągnęli na płytach Mellon Collie and the Infinite Sadness oraz Siamese Dream. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych lider grupy oddał się przeróżnym solowym projektom, ale regularnie powraca do swego pierwszego zespołu. Ostatnio taki powrót nastąpił w zeszłym roku i przyjął formę płyty Oceania, doskonale ocenionej przez krytyków. Podczas koncertu usłyszymy nagrania z tego albumu, ale także klasyki grupy, takie jak Tonight, Tonight czy Rocket. Poniedziałek, 22 lipca, godz. 19.30 Wembley Arena Empire Way, HA9 0PA

Blondie

Debbie Harry, najbardziej elektryzująca blondynka w świecie rock’n rolla wpada do miasta. Wystąpi wraz ze swoim macierzystym zespołem w Roundhouse w Camden. I trudno się dziwić. Bo choć Harry i spółka to Amerykanie, to pod koniec lat siedemdziesiątych między zapuszczoną dzielnicą na północy Londynu a Nowym Jorkiem (skąd Debbie pochodzi) istniała telepatyczna więź. To z tych dwóch miejsc wypłynęła nowa fala, która gwałtownie i bez zbędnych uprzejmości kazała się zmywać „nudziarzom” w stylu Yes i Genesis. Jak większość nowofalowców (takich jak Elvis Costello czy The Pretenders) Blondie dość szybko porzuciło nowofalowe korzenie. W tym przypadku nowy kurs oznaczał granie bardziej popowe (a z czasem zahaczające nawet o disco), ale wciąż kipiące energią i girl power – stokrotnie bardziej autentyczną niż jej plastikowa odmiana w stylu Spice Girls. Tęsknicie za Call Me, Heart of Glass i One Way or Another? Wpadajcie do Roundhouse na randkę z historią rock’n rolla! Niedziela, 7 lipca, godz. 19.00 Roundhouse Chalk Farm Rd, NW1 8EH

Wtorek, 30 lipca, godz. 20.00 Hoxton Square Bar & Kitchen 2-4 Hoxton Square, N1 6NU

Madama Butterfly

Elton John Niedługo minie pół wieku od kiedy świat po raz pierwszy usłyszał o nieśmiałym pianiście śpiewającym charakterystycznym głosem rozmarzone, sentymentalne ballady. Wiele się od tego czasu zmieniło. Elton John przeszedł długą drogę od Your Song. W latach siedemdziesiątych słynął z artystycznej płodności, wydając płyty niemal co pół roku. Co ciekawe, zwykle nie odbijało się to na jakości. Szybko Elton dołączył do absolutnej czołówki singer-songwriterów, a swą pozycję zawdzięczał również wyjątkowym tekstom swojego współpracownika, Bernie Taupina. Zabierał nas w pełne wolności, nieskończone przestrzenie Ameryki (płyta Tumbleweed Connection, na której flirtował z muzyką country), opowiadał o trudnych początkach – od pisania piosenek w pokoiku rodzinnego domu po mozolne przebijanie się przez zasieki postawione przez cynicznych producentów z Denmark Street (wzruszający Captain Fantastic and the Dirt Brown Cowboy). Wreszcie brał nas w podróż na żółtą, brukowaną drogę (Goodbye Yellow Brick Road, przez wielu uważaną za najważniejszą płytę w dorobku artysty). Kryzys nadszedł w następnej dekadzie. Alkohol i narkotyki zniszczyły mu głos i zmusiły do poddania się operacji. „Myślałem już, że nigdy nie będę w stanie śpiewać” – opowiadał potem Elton John. Tak się na szczęście nie stało, ale wokalista stracił swoje słynne „górki” – te, którymi zachwycał w Sorry Seems to Be the Hardest Word czy utworze tytułowym z Goodbye Yellow Brick Road. To jednak nie wszystko. Alkoholowo-narkotykowa mgła sprawiła, że właściwie cała dekada była dla artysty stracona. Jego talent był na tyle duży, że nawet na wpół świadomy artysta był w stanie wsadzić na każdą płytę jakiś przebój (jak Blue Eyes czy Sacrifice), ale większość albumów z tego okresu dziś jest raczej mało słuchana. Dopiero na początku nowego wieku artysta zaczął przyznawać publicznie, że zbłądził. I ku uciesze swoich najwierniejszych fanów zarządził zwrot przez rufę: ku brzmieniom z lat siedemdziesiątych. Efekty? Znowu zaczął dominować fortepian, powróciły chórki i harmonie. Teraz artysta wszedł w epokę renesansu. Na ostatnich koncertach Elton wykonuje stare klasyki ze swej złotej ery i choć głos już nie ten, to usłyszeć na żywo Tiny Dancer czy Saturday Night’s Alright to będzie na pewno przeżycie! Piątek, 12 lipca, godz. 14.00 Hyde Park

Reżyser Paul Higgins podchodzi do klasycznej opowieść Pucciniego radykalnie. Usuwa ze sceny wszystko: przed nami tylko aktorzy na tle ekranu (potem pojawia się jeszcze krzesło). Inscenizacja jak najbardziej współczesna, ale fabuła pozostaje bez większych zmian. Trafiamy do Japonii z początku ubiegłego stulecia i oglądamy historię CiocioSan, piętnastoletniej dziewczyny mającej wyjść za mąż za oficera amerykańsskiej marynarki. Ona kocha go na tyle, że przechodzi w sekrecie na chrześcijaństwo, on traktuje to jako dobrą inwestycję. Wkrótce wyjeżdża z Japonii i znika z oczu kochającej żony. W sekrecie poślubia dziewczynę ze Stanów Zjednoczonych i przez trzy lata nie daje zna ku życia. A ponieważ Japonia to kraj, gdzie honor jest wartością pierwszorzędną, wszystko źle się skończy… English National Opera London Coliseum St Martin's Lane, WC2N 4ES

teatry Public Enemy

Kiedy miejscowy naukowiec odkrywa, że dobroczynne źródła w okolicy jego miasteczka tak naprawdę są śmiertelnie trujące i stanowią zagrożenie dla mieszkańców i turystów, początkowo większość z tych pierwszych bije mu brawo. Jego brat – burmistrz – jest nawet zazdrosny, że to nie on dokonał podobnego odkrycia, a redaktor radykalnej miejscowej gazety angażuje się w sprawę, by „dokopać systemowi” i zdemaskować oszustwa polityków, którzy próbowali zatuszować sprawę. Wkrótce jednak wszystko się zmienia: koszty przebudowy okazują się ogromne, w dodatku trzeba by było zamknąć sanatorium nad dwa lata (albo tak przynajmniej twierdzi burmistrz). I nagle fala oburzenia opada, by zamienić się w inną: falę złości przeciwko człowiekowi, który chce zniszczyć dobrobyt miasteczka. Opowieść o tym, jak trudno czasem przetłumaczyć jasne zasady etyczne na sferę życia. Ale też o tym, jak indywidualna osoba, wbrew swej woli, wypychana jest przez społeczeństwo na coraz bardziej skrajne, nieraz pachnące absurdem pozycje. Choć momentami całość wypada nieco nazbyt dydaktycznie, to takie pomysły, jak zamienienie w pew-


|29

nowy czas | czerwiec 2013

co się dzieje nym mo men cie sa li te atral nej na sa lę są do wą, w któ rej wi dza mi roz pra wy je ste śmy my – oka zu je się do sko na ły. Young Vic 66 The Cut, Waterloo, SE1 8LZ

Chimerica

głąb dro gi mlecz nej i po za nią. Są to po ru sza ją co pięk ne zdję cia zro bio ne w ra mach pro gra mu De ep Spa ce). A do te go… okno na Mar sa. Ser cem eks po zy cji jest wiel ki, pa no ra micz ny ekran, na któ rym wy świe tla ne są do sko na łej ja kość zdję cia z po wierzch ni pla ne ty. Zdję cia jesz cze go rą ce – son da Cu rio si ty, po raz pierw szy wy po sa żo na w ka me ry o ja ko ści high de fi ni tion – do pie ro co przy sła ła je na Zie mię. National Maritime Museum Romney Road Greenwich, SE10 9NF

Saints Alive To zdję cie zna my wszy scy: sa mot ny czło wiek na prze ciw ko nad jeż dża ją cych Pla cem Nie biań skie go Spo ko ju czoł gów. 4 czerw ca, gdy ko mu nizm na wscho dzie Eu ro py wa lił się już w gru zy, je go chiń ska od mia na trzy ma ła się moc no. I trzy ma do dziś. Ale co sta ło się z czło wie kiem uwiecz nio nym na jed nym z naj słyn niej szych zdjęć na sze go stu le cia? Na to py ta nie od po wia da sztu ka Lu cy Kir kwo od. Jej bo ha te rem jest ide ali stycz ny, no wo jor ski fo to graf, Joe, któ ry ja ko na sto let ni tu ry sta był aku rat na Tienanmen Squ are. Te raz po wra ca w in nych cza sach: Chi ny są super potęgą go spo dar czą, ZSRR upa dło, a w Sta nach rzą dzi pierw szy czar no skó ry pre zy dent. A Joe wy ru sza w po dróż ku praw dzie. Po dróż w kli ma tach filmu no ir. Po dro dze – nie bez pie czeń stwa i wąt pli wo ści, ale tak że – jak to zwy kle by wa – pew na dziew czy na… Almeida Theatre Almeida St. N1 1TA

Avenue Q Mi łe, uśmiech nię te, ga da ją ce słod ki mi gło si ka mi. Tak nie któ rzy wy obra ża ją so bie ku kieł ki. Do pew ne go stop nia te jak że błęd ne ste reo ty py nad kru szy ły Mup pe ty (z Or łem w mo ra li stycz nej fu rii czy Pan ną Pig gy w fu rii o ja kim kolwiek pod ło żu le piej nie za dzie rać!), ale do pie ro te raz mi ty pa da ją na do bre. Wszyst ko dzię ki Ave nue Q, któ rej bo ha te rem jest uza leż nio ny od por no gra fii i Star Tre ka po twór. Do te go po zo sta ją ce w nie ustan nej de pre sji pu cha te mi sie roz wa ża ją ce co ja kiś czas po peł nie nie sa mo bój stwa. In te rak cje po mię dzy ni mi, a tak że wy stę pu ją cy mi obok nich ludź mi, przy pra wia ją o co raz to no we wy bu chy śmie chu.

Lesser Known Architecture

The Other Side of Everything

Uro czy, nie co za po mnia ny cmen tarz na nun he ad w po łu dnio wym Lon dy nie. Bru ta li stycz ny wie żo wiec w oko li cach Ca na ry Wharf. Za jezd nia au to bu so wa na Stoc kwell i schro nie nie dla zmar z nię tych tak sów ka rzy na West min ster. To tyl ko nie któ re z miejsc, na któ re re flek tor skie ro wa li twór cy naj now szej mi ni -wy sta wy w De sign Mu seum. „Les ser Known Ar chi tec tu re” za bie ra nas w miej sca, któ re czę sto mi ja my nie po świę ca jąc im ani mi nu ty. Al bo w miej sca tak da le ko od ubi tych ście żek, że mi mo, iż są in te re su ją ce już na pierw szy rzut oka, i tak nam umy ka ją. Wszyst kie miej sca sfo to gra fo wał Theo Thimp son. Li stę uło ży ło dzie się cio ro dzien ni ka rzy: od re dak to ra Mo noc le, przez lu dzi pi szą cych dla „The Gu ar dia n” czy „Fi nan cial Ti mes”.

Bry tyj ska fla ga pro wo ku ją co zatknięta w oknie do mu w Ir lan dii Pół noc nej, al bo wci śnię ta w gę stą za bu do wę ro bot ni czych przed mie ści Bir ming ham. Roz po star ta nad dzie dziń cem wię zie nia al bo na par kin gu. Ste phen J. Mor gan spę dził ostat ni rok po dró żu jąc po ca łej Wiel kiej Bry ta nii i wypatrując Union Jack i fla gi św. Je rze go. Z po cho dze nia Ir land czyk, wy cho wy wał się w An glii, ale za wsze by ło w nim po czu cie alie na cji. Dziś za my ka je w chłod nych, pu stych zdję ciach, któ rych bo ha te r ami są wła śnie sztan da ry i wszyst kie kul tu ro we sko ja rze nia, ja ki mi są obar czo ne.

Stones and Their Scene

Design Museum 28 Shad Thames,SE1 2YD

Propagadanda: Power & Persuasion

„Jak de kon struk cja to de kon struk cja!” – po my ślał Mi cha el Lan dy i stwo rzył sie dem in sta la cji po ka zu ją cych „współ cze sne wcie le nia” świę tych z płó cien, któ re na co dzień po dzi wiać mo że my na ścia nach Na tio nal Gal le ry. Ar ty stę in te re so wa ły przede wszyst kim po sta ci po ja wia ją ce się w ma lar stwie re ne san so wym. Dru gie, „współ cze sne” ży cie do sta ją więc: świę ty Fran ci szek. Jak ży wa w przej ściu lpo mię dzy sa la mi stoi przed na mi Apol lo nia, któ ra ze szła ku nam z płót na Lu ca sa Cra na cha. Z portretu Cri vel lie go zstę pu je św. Mi chał, za bie ra jąc ze so bą de mo na, któ re go wła śnie po ko nał. Z ko le i Po Ka ta rzy nie po zo sta ło już tyl ko ko ło, któ rą ją ła ma no. Lan dis, uro dzo ny w Lon dy nie w 1863 ro ku stu dio wał na Gold smi ths Col le ge. Był czę ścią po ko le nia, któ re dziś okre śla się mia nem Young Bri tish Ar ti sts. National Gallery Trafalgar Square, WC2N 5DN

Ko bie ty na kom baj ny! Ca ły na ród z Cha ve zem! Pla ka ty z do brym wuj kiem Sta li nem, ale tak że ostrze ga ją ce przed zwod ni czym uśmie chem Adol fa Hi tle ra. Wszyst ko to znaj dzie my na wy sta wie: „Pro pa gan da: Po wer and Per su asion” w Bri tish Li bra ry.To pierw sza w hi sto rii Wiel kiej Bry ta nii eks po zy cja po ka zu ją ca dzie ła i dzieł ka pro pa gan do we z XX i XXI wie ku. A na niej: pla ka ty, kre sków ki, tek sty, fil my i na gra nia dźwię ko we. Choć głów ny na cisk po ło żo no na współ cze sność, to opo wieść o na gi na nie ludz kiej świa do mo ści roz po czy na się na dłu go przed na ro dzi na mi Chry stu sa: od mo net wy bi tych za cza sów Alek san dra Wiel kie go przed sta wio ne go ja ko syn Zeu sa. Wśród eks po na tów mię dzy in ny mi pro pa gan do wy, cu kier ko wy ob raz Ma oistow skiej Re wo lu cji Kul tu ral nej, ale też na zi stow ski film in stru ują cy oby wa te li III Rze szy jak z tłu mu na uli cy wy ło wić Ży da. British Library 96 Euston Road, NW1 2DB

Gatehouse Hampstead Lane North Rd, N6 4BD

wystawy Visions of the Universe Fo to gra ficz na po dróż w głąb wszech świa ta to pro po zy cja na la to Ma ri ti me Mu seum przy ob ser wa to rium w Gre en wich. Przy sta nek pierw szy: Księ życ. Zo ba czy my go ocza mi pierw szych lu dzi, któ rzy tu wy lą do wa li. Zo ba czy my tak zwa ną „ciem ną stro nę” sfo to gra fo wa ną po raz pierw szy przez ra dziec ką son dę. Jest też praw dzi wy skarb: pierw szy zna ny nam w hi sto rii, po cho dzą cy z 1840 ro ku da ge ro typ przed sta wia ją cy na sze go sa te li tę. Z bli ska przyj rzy my się też Słoń cu. Zo ba czy my, jak wy glą da ją słyn ne „ciem ne pla my”, róż nią ce się od po zo sta łych czę ści Słoń ca tem pe ra tu rą. Ku ra to rzy za bie ra ją nas też w po dróż w

The Wapping Project Bankside 65a Hopton Street, SE1 9LR

Festiwalowe lato Po go da mo że być fa tal na, deszcz sią pić nie us tan nie, a słu cha cze mo gą to nąć w bło cie. Mi mo to nikt nie jes t w sta nie po wstrzy mać rzesz Br y ty j czy ków od wy r u szen ia na je den z wie lu fe sti wa li – w Lon dy nie i nie tyl ko. Oto tyl ko kilka naj cie kaw szych pro po zy cji. W sto li cy za brzmią nie za po mnia ne r if fy nie zniszc zal nych Rol ling Sto ne sów, któ rzy przy jeżd za ją do Hy de Par ku na fe sti wal British

Summer Time (5-6 lip ca). Start Me Up, Paint It Black, You Got Me Rocking... li s ta wła ści wie się nie koń czy. Do te go pa rę kla sycz nych bal lad i pew nie je den z dwóch no wych ka wał ków, ja ki pa no wie wy da li w ze szłym ro ku na oko licz no ścio wej skła dan ce. Wra że nia nie za po mnia ne. Szcz cze gól nie że Jag ger i spół ka wspie ra ni bę dą przez nie by le ko go: The Vacc i nes i Bon Jo vi!

nie for mal ne, oso bi ste mo men ty z ży cia ze spo łu. Oprócz te go w Pro ud Gal le ry w Chel sea zo ba czy my też mię dzy in ny mi zdję cia Pat ti Boyd (zo ny Geo r ge’a Har ri so na, a po tem Eri ca Clap to na) czy Ca the ri ne De neu ve. Proud Chelsea Gallery 161 Kings Road, SW3 5XP

wykłady/odczyty Mistyczne wizje... ateistów? Od An zel ma, przez św. To ma sza aż po Kar te zju sza, ale rów nież wie lu współ cze śnie ży ją cych fi lo zo fów z Richardem Swin bur nem na cze le – twór ców do wo dów na ist nie nie Bo ga zna my wie lu. Ma my więc do wód z pier wot nej przy czy ny, do wód on to lo gicz ny, ale tak że do wód z pry wat nych ob ja wień – oso bi stych wi zji, do świad czeń bo skiej obec no ści. Choć w dzi siej szej fi lo zo fii re li gii nie czę sto zda rza się by te ostat nie do świad cze nia pre zen to wa ne by ły ja ko sa mo dziel ny do wód, czę sto wciąż wy ko rzy stu je się je ja ko „pod pór ki” dla in nych, bar dziej in te lek tu al nie ry go ry stycz nych wy wo dów. Ale czy wi zji mo gą też do zna wać mi stycz nych wi zji? Je śli tak, jak mo gą je so bie tłu ma czyć? O Mi stycz nych wi zjach ate istów opo wie w Con way Hall Ali ce Her ron, któ ra pi sze o tym wła śnie dok to rat. Niedziela, 14 lipca, godz. 11.00 Conway Hall 25 Red Lion Square, WC1R 4RL

Be atle si z do dat ko wym pa zu rem i bez gar ni tu rów – tak me ne dże ro wie sprze da wa li od po cząt ku mu zy kę Jag ge ra i spół ki. I rze czy wi ście, pa no wie sły nę li z Znaj do wa ło to od bi cie w mu zy ce – zwy kle nie co mniej me lo dyj nej, odro bi nę mniej eks pe ry men tal nej, ale za to ciem niej szej, bar dziej su ro wej i bar dziej chro po wa tej. Ta kie by wa ją też i zdję cia ka pe li au tor stwa Eri ca Sway ne’a, od kry te do pie ro sześć lat te mu na stry chu ro dzin ne go do mu przez je go sy na. A na nich pa rę ujęć człon ków ze spo łu, z któ rych naj cie kaw sze są te chwy ta ją ce W ty dzień póź niej rozpocznie się fes ti wal T in the Park w La nark shi re, który za pro pon u je nam bar dziej eklek tycz ną mies zank ę. Do fol ko wych Mum ford & Sons do łą czy kró lo wa syn te tycz ne go po pu Ri han na. Do te go hip ster skie Bon Jo vi, czy li The Kil lers oraz... zdob yw cy ubie głor ocz nej Mer cu ry Pri ze J -Alt oraz wy ra fi no wa ny pop od Pa lo my Fa ih. Jest w czym wy bie rać. Dwa dni wcze śniej w par ku olim pij skim na wscho dzie Lon dy nu roz pocz nie się Wireless – świę to no wo cze snych, miej skich brzmień. Za śpie wa ją mię dzy in ny mi Ju s tin T imb er la ke, Jay Z, Sno op Dog i Eme li San de. Elek tro nicz nie bę dzie też pod czas Lovebox w Vic to r ia Park. W ciągu trzech dni za gra ją tu mię dzy in ny mi Mark Ron son i Jur ras ic 5, a tak że Goldf rapp i Ru di men tal. Osob na sce na po świę con a bę- dzie wa ria cjom na te mat jaz zu. Tra dy cję z no wo cze sno ścią po łą czą cho ciaż by Oli vier St Lo uis czy Ja ke Isa ac. Fe sti wal od be dzię się w dniach 19-21 lip ca. Je śli omi nę ła was se ria wy jąt ko wych wy stę pów grup y Kra ftwerk w Ta te Mo dern – moż na to jesz cze przy naj mniej do pew ne go stop nia

China’s War with Japan Pro fe sor hi sto rii i po li ty ki chiń skiej na Uni wer sy te cie Oks fordz kim, Ra na Mit ter, prze ko nu je, że zro zu mie nie źró deł i prze bie gu kon flik tu chiń sko -ja poń skie go jest klu czo we dla zro zu mie nia te go pierw sze go kra ju. Po ka zu je jak obec na i dziś w Pe ki nie ob se sja ma ni fe sto wa ła się rów nież pod czas kon flik tu na po cząt ku ubie głe go stu le cia. I opo wia da o peł nym wza jem nych krzywd i pre ten sji. Środa, godz. 18.30 London School of Economics 99 Clement House WC2B 4JF

nad rob ić. Trze ba tyl ko wy brać się do Suf folk, na fe sti wal Lattitude.. W Hen ham Park w So uth wold obok kla sy ków z Nie miec za gra ją Bloc Par ty, Yo La Ten go czy Be ach Ho use. Do Lon dy nu po wrac a też Bruce Springsteen ze swo im dłu gim, bywało na wet trzy go dzin nym kon cer tem. Miej my na dzie ję, że tym ra zem nie prze rwą go za sa dy ci szy noc nej, któ re dwa la ta te mu w Hy de Par ku na ka za ły Spring ste eno wi zejść ze sce ny wcze śniej niż za mie rzał. In ną gwiaz dą im prez y jest ge nial ny Paul Wel ler, któ re go zna my z kul to wej ka pe li The Jam. Obok ka wał ków z płyt so lo wych (czę sto od- da lo nych o la ta świetl ne od do ko nań ma cie rzy stej ka pe li) usły szy my też z pew no ścią Going Underground czy That’s Entertainment. Na fe sti wa lu Hard zy Rock Calling za gra ją też międ in ny mi Kas ia bian, Zac Brown Band i De ad Ha van a. Li sta jest jed nak bar dzo dłu ga. Jest na niej też coś dla fa nów muz y ki ta necz nej – Waveform Festival ru sza 6 wrze śnia, al bo cho ciaż by tak zwa nej ame ri ca ny (The Stam ping Gro und w Stow mar ket

Adam Dąbrowski


30 |

czerwiec 2013 | nowy czas

czas na relaks

Julia Hoffmann

Autobus – Ja nawet klamkę w naszym domu chwytam przez papier, a co dopiero mężczyznę. Zresztą nigdy, przenigdy nie sprowadziłam tutaj mężczyzny i właścicielka dobrze o tym wie, i ma do mnie zaufanie. Co chcesz, dziesięciu lokatorów, chociaż wszyscy biali, to nie byle co, no i różne mają zwyczaje. Ja przed każdą kąpielą odkażam wannę Domestosem, bo ten spod dziesiątki niby wygląda na czystego, ale jest jakiś dziwny, nic nie mówi, tylko się skrada po schodach jak łasica, myślę, że to zamaskowany Bułgar, może nawet uśpiony szpieg, bo codziennie robi pompki, pewnie żeby być w dobrej formie, gdy przyjdzie wezwanie do komunistycznej akcji albo morderstwa politycznego, co myślisz? – Mhm, całkiem możliwe… – Ale nie przerywaj mi, bo właśnie… co to mówiłam? Aha, mężczyźni są bardzo niehigieniczni, a nawet flejtuchy (oprócz mojego tatusia, bo on był bardzo wykształcony i bardzo czysty), można złapać od nich opryszczkę albo nawet weneryczne choroby, blee, więc chyba dlatego nigdy nie założyłam rodziny, chociaż uwielbiam dzieci i zawsze chciałam być matką. Jesienią skończę 60 lat i jestem sama, ale za to będę miała darmowy bilet na autobus! Co to ja, aha, ale… nie powiesz nikomu? Ja nawet jestem, no wiesz, dziewicą. – Uprawianie seksu nie jest obowiązkowe. – Co? No właśnie! Nie to, co ci czarni, mnożą się i mnożą, a potem żądają przydzielenia im domu dla 15-osobowej rodziny i płacenia za nich czynszu. A z czyich pieniędzy? Z pieniędzy angielskiego podatnika, czyli także z moich!!! O, gdyby to tatuś widział! Zresztą tatuś mówił już 40 lat temu, że czarni tylko czekają, żeby tu przyjść i poganiać białych batem, i nic nie robić. I to prawda. Anglia jest już przegrana, a właściwie w rynsztoku. W moim biurze połowa pracowników to czarni i muzułmanie, całymi dniami surfują w internecie, więc my mamy podwójną robotę, a gdybyś się poskarżyła, podadzą cię do sądu za rasizm. Najchętniej pracują na nocnej zmianie, wiesz dlaczego? Bo wtedy nie

ma szefostwa i mogą spokojnie produkować fałszywe paszporty dla krewnych i znajomych w Nigerii i Somalii; już trzech takich producentów wsadzili do więzienia, ale co, myślisz że proceder nie kwitnie? – Mhm. – Ale nie przerywaj! Więc z jednej strony mam dość Londynu, ale z drugiej, gdy już wrócę do domu, na Północ, tam może być za spokojnie, choć oczywiście cieszę się, że po latach będę miała prawdziwy własny dom, ze spłaconym kredytem, i sypialnią, całą beżowo-kremową ze złotymi zdobieniami, ale słodkimi delikatnymi, zobaczysz, gdy przyjedziesz, bo chyba przyjedziesz mnie odwiedzić? – Bardzo chętnie! – Kiedy mój dziadek przyjechał z Włoch, właśnie tam się osiedlił i robił najlepsze lody na świecie. I do dzisiaj wszyscy mamy piękne włoskie oczy, oprócz mnie, bo ja mam szkockie, niestety. Na szczęście nigdy nie zadawaliśmy się z Irlandczykami, tymi alkoholikami, połowa z nich choruje psychicznie, a kobiety są wielkie jak szafy, no i oczywiście też przyjeżdżają zarabiać do Londynu. Wszyscy chcą tu zarabiać, nawet ci z Europy Wschodniej, to znaczy przepraszam, Polacy są pracowici, nie mogę powiedzieć. I higieniczni. No tak. A dzisiaj w pralni (wiesz, że duże pranie kosztuje już 6 funtów?!!! Właściciele, oczywiście Hindusi, to są dopiero wyzyskiwacze) była taka kobieta, biała, i wiesz, ona powiedziała, ale to chyba niemożliwe, że Chrystus był Żydem! – Tak, to prawda. Podobnie jak jego matka i wszyscy koledzy. – No, ja nie wiem. Skąd masz takie wiadomości? A swoją drogą, ten aktor Dustin Hoffman jest Żydem, a ty też nazywasz się Hoffmann, mhm, może ty też? – Nic mi o tym nie wiadomo, ale w Europie wszyscy są wymieszani, więc Żydzi mogą być i w mojej rodzinie, i w twojej… – W mojej? Wykluczone! Wiesz kto to był Juliusz Cezar? Włosi są właśnie jego potomkami, jego i innych Rzymian starożytnych, którzy budowali te wielkie akwedukty, dlatego Włosi robią najpiękniejsze meble i buty. A nie Żydzi.

Agnieszka Siedlecka

B a z yl i a czy Facebook? Kuchnia to moja oaza. Dziś pitraszę spagetti. Czy ktoś używa jeszcze słowa „pitrasić”? Żadnych sosów-gotowców, niech ręka boska broni, ja sama, samiuteńka. Najpierw oliwa, potem czosnek, pomidorki, proszę bardzo, i świeża bazylia. Ach! Siekam ją z nosem prawie przy nożu, uwielbiam ten zapach. Zanim wyląduje w rondelku, sięgam po komórkę, wchodzę w nowo nabytą aplikację, przystawiam telefon do bazylii, przyciskam „wchłoń”, a po chwili – „zachowaj”. Następnie wchodzę w listę numerów, w okienko na komentarz i wpisuję: „Zgadnij co gotuję?” i przyciskam „wyślij”. W ciągu 45 sekund zapach bazylii wysłany do trzydziestu siedmiu znajomych. Wiwat technologia! Czekając na reakcję odbiorców zajmuję się makaronem. Nagle… – Zaraz, co jest grane? Budzę się! Ja spałam? Już po siódmej, do pracy się spóźnię! Oblewa mnie pot, bynajmniej nie bazylią pachnący. Po chwili dochodzę do siebie i myślę: – Jak to dobrze, że nie ma takich wynalazków. Ale skąd ten sen? – Jak to skąd? Do późnej nocy siedziałam na Facebooku. Nie z wyboru bynajmniej! Ale… po kolei. Od lat jestem na własnym rozrachunku i od miesięcy kołki sobie własnoręcznie na głowie ciosam, jak by tu biznes ulepszyć. Z kim nie rozmawiam, wszyscy jak mantrę jedno i to samo powtarzają: – A może Facebook albo Twitter? Że niby strona internetowa z dobrym rankingiem, linki, dziesiątki maili i telefonów dziennie oraz regularny, osobisty, nie wirtu- za przeproszeniem -alny kontakt z… uwaga: żywym człowiekiem-klientem już NIE wystarczą?! Ano ponoć nie, mówią. Nie dowierzam i czym prędzej sprawdzam. Jakąkolwiek stronę nie odwiedzam, faktycznie – wszyscy na niebiesko fejsują albo tłitują. Coś mi najwyraźniej umknęło. Trudno. Uginam

się. Chciałam być twarda jak stal, a stałam się kłębkiem aluminiowego drutu. Po paru godzinach profil firmy gotowy. Już ktoś się wypowiedział, że mu się podoba, że ładne zdjęcia itp., a mnie ogarnia przygnębienie. Zadaję sobie pytanie – co ja mam w tę wirtualną przestrzeń wrzucać? Że pogoda dziś kiepska? Telewizora nie posiadam, więc opinią na temat telenoweli też się nie podzielę. Chyba że jakiś komentarz o filmach przyrodniczych, które czasem oglądam na BBC iPlayer. Na przykład: „Jakie ślicznie różowe te flamingi w Afryce, prawda?” Nijak to się jednak ma do pracy, jaką wykonuję. Prywatne zdjęcia? Nie, dziękuję. A jeśli ja najzwyczajniej w świecie nie mam nic do powiedzenia? Nie, żebym tak w ogóle na żaden temat nie miała nic do powiedzenia, ale załóżmy, że właśnie dziś nic nie przychodzi mi do głowy lub chcę mieć święty spokój. Czy dobrowolne zniknięcie z Facebooka grozi mi wirtualną banicją i wskrzesi mnie tylko przyciśnięcie „enter” lub „post”? Czy klienci pomyślą, że mam ich w nosie? W pewnym sensie tak, bo ten nos jest przecież w kuchni, w mojej pachnącej bazylii. Sarkazm na bok. Czasem zdarza mi się dostać link do interesującego filmu, artykułu czy recenzji. Martwi mnie jednak stopień, w jakim technologia zawładnęła ludzką komunikacją. Wsiadam wczoraj do autobusu i widzę, że każdy jeden, bez wyjątku, pasażer wklepuje coś w klawiaturę telefonu. Nie patrzy za okno, nie czyta, nie zagaduje osoby siedzącej obok. Wzrok ma wbity w ekran. Ilu z nich miało do zakomunikowania coś ważnego? Skąd ta potrzeba nieustannego komentowania otaczającej nas rzeczywistości? Dlaczego pragniemy się dzielić nawet bardzo prywatnymi wiadomościami poprzez ekran komputera? Chcemy pochwalić się znajomym jak spędzamy urlop, wrzucamy kilka zdjęć na Facebooka lub wysyłamy multimedialne smsy. Wszystko na już, na teraz, jak zupa jednominutówka. Przepływ informacji trwa sekundy. Pomocne, ale i przerażające. Ameryki nie odkryłam, socjolodzy i psycholodzy od dawna biją na alarm. Coraz mniej rozmawiamy, coraz mniej między nami fizycznego kontaktu, moglibyśmy żyć, pracować, robić zakupy nie wychodząc z domu. Wystarczy komputer, telefon i dostęp do prądu. Czy dziwne jest to, że nie mam potrzeby konwersowania na Twitterze? Że po dniu spędzonym w dużej mierze przed komputerem telefon zostawiam w domu i idę na spacer? Po drodze zaglądam do warzywniaka i wymieniam kilka uprzejmości z właścicielem, który zawsze wybiera mi najbardziej dojrzałe awokado. I bazylię oczywiście. Gdy miałam siedem lat mój tata zażartował, że na Zachodzie produkują telewizory, które wydzielają zapach odpowiedni do tego, co pojawia się na ekranie. Na chwilę uwierzyłam. Jakie szczęście, że nikt jeszcze niczego podobnego nie wynalazł! Wracam do kuchni, bazylia czeka, przyjaciele przychodzą na obiad. Telefony ściszymy i porozmawiamy. Nie-wirtualnie.

JC ERHARDT: You are ugly In a room where people unanimously maintain a conspiracy of silence, one word of truth sounds like a pistol shot. Czesław Miłosz I remember t he commotion, my mother’s fr ightened voice pleading, apologizing, shuff ling of chairs, shiny walls, strange men in g rey suits and two enormous photographs on t he wall. “Look, a poodle!” I pointed brightly to one of t he photos, making a remark, which caused my mot her to plead and apologize.“ This man is a poodle! A nice poodle.” I insisted to the hor r ified audience. I was t hree years old, and visiting a local gover nment office in Warsaw with my pregnant mot her who tr ied, unsuccessfully, to plead for an amnest y for my father who was ar rested and accused of being an enemy of the state. T he large photo on the wall was a por trait of Karl Mar x. The times in Poland were those of empt y shops, queues, pretending to be sleeping and

listening to my mot her cr ying. I wonder if being brought up, tr ying to hide your tr ue thoughts from t he outside world makes you braver or q uite t he opposite, more reticent. Sometimes, I t hink that my apparent talkative manner is in fact hiding my tr ue self. I talk too much, so people don’t know what I really think. Perhaps I should shut my mout h more often. Somebody once said; the tr ut h will make you free, but it will piss you off first. My fr iend’s eight year old son asked her one day over a family dinner; “Mummy, how come you are t he only fat one in t he family?” I have noticed that, since t hat evening, she took up a local gym membership, but I have no idea if she had finished her dinner at t he time. Telling the tr ut h is tricky sometimes, especially to a fr iend. Imagine, you are an ar tist perhaps. You’ve just painted a master piece. Your friend ar r ives, and… ’What do you think, t hen? Not bad, ah?’ The fr iend sq uir ms, rubs his chin, ‘Well…’ he

says, ‘I don’t really know’. First, your astonishment ; you mean, it is not a masterpiece? And then, the tr ut h sink s. Of course, it does depend on whom you are asking and if a friend in q uestion is Br ian Sewell or at least somebody whose work you value, or just nobody. It’d better be nobody. For t he real q uestion is really, does one wants to hear the tr uth at all? Or is it bett er to live in fools paradise? I worked once in a far away countr y, with people of different culture, religion and race. I would br ing a finished piece to the editor and ask, “What do you think, then?” “Oh, it’s good, it’s good. But… maybe, later…” I would go away, and do something else, and the same thing would happen. “Maybe. Later.” It took me quite some time to realize that ‘maybe, later’ means in fact, ‘it isn’t any good, do it again’. Only now, years after, I realize what an insight this gave me to the recent political situation of that countr y, and the clumsy interference of the West in trying to help establishing the so called democracy.

Not long ago, I have met by chance somebody I was in pr imar y school wit h. I seem to remember we were best of friends, so I was pleased, until she said, “You haven’t changed. You are ugly.” Sometimes, of course, hear ing t he naked tr ut h propels people t o do g reat t hings. ‘I’ll show you, bastards, you mean bastards, you are just jealous, I swear to God this is not t he last you see of me…” And a g reat career is made. But maybe not a g reat friendship. I asked my eight year old friend; “So, am I fat, do you t hink?” “Ehmm…” he said, “For a fat person, you dress really well.” I was really asking for it, wasn’t I? Go on t hen, tell me t he tr ut h. Tell me I can’t wr ite... P.S. Just looking at t he photog raph of Karl Mar x on Google. I must say, all these years ago, I wasn’t far from the tr uth, he still looks like a poodle. I won’t look in t he mir ror t hough, t hat’s fools paradise ter ritor y.


|31

nowy czas | czerwiec 2013

FC Cobalt z podwójną koroną Ostatnim sportowym akordem rozgrywek Polskiej Ligi Piątek Piłkarskich była decydująca faza Pucharu Ligi oraz baraże o I ligę, które miały miejsce w mionioną niedzielę. W Pucharze Ligi supremację potwierdził FC Cobalt, który wygrał wszystkie trzy decydujące mecze, tracąc w nich zaledwie jednego gola i to dopiero w finale z KS04 Ark. Warto zaznaczyć, że przegrany finalista w rozgrywkach ligowych uplasował się dopiero na szóstej pozycji. Znamy również kolejnego pierwszoligowca w przyszłym sezonie. Został nim The Twelve Team, który w najważniejszym meczu sezonu rozgromił Finansistów aż 5:1. The Twelve Team występuje w rozgrywkach dopiero kilka miesięcy i zaczynała je od przedostatniego miejsca w tabeli drugiej ligi. To nie lada wyczyn, aby wspiąć się na lokatę gwarantującą baraż, a następnie wygrać go. Rozgrywki ligowe zakończyły się przed tygodniem. Były dużo ciekawsze niż przed laty, bo poziom drużyn w lidze systematycznie się wyrównuje. Mistrz wygrał rywalizację wprawdzie z dziesięciopunktową przewagą, ale po drodze coraz częściej zaczął gubić punkty, co wcześniej zdarzało mu się nader rzadko. Wyrównana walka panowała również o tytuł wicemistrza, o który rywalizowały aż cztery ekipy. Ostatecznie batalię o srebrne medale wygrała ekipa Scyzoryków, która powoli wraca do formy sprzed kilku lat. Zaskoczeniem in plus jest bez wątpienia postawa White Wings Seniors oraz Inter Team, które udowodniły, że za rok mogą

jeszcze bardziej namieszać w planach faworytów. Na drugim biegunie jest FC Smakosz, który miał walczyć o najwyższe trofea, a w lidze zameldował się dopiero na piątej pozycji. Tymczasem zarząd ligi przyjmuje jeszcze zgłoszenia do nowego sezonu (szczegóły w ogłoszeniu poniżej), wszystko więc wskazuje na to, iż w nowym sezonie do rywalizacji przystąpi jeszcze więcej drużyn.

Daniel Kowalski

PUCHAR LIGI 1/4 finału: FC Cobalt – White Wings Seniors KS04 Ark – PCW Olimpia Pyrlandia – FC Polska FC Smakosz – Inter Team

1-0 2-1 3-1 2-0

1/2 finału: KS04 Ark – FC Smakosz FC Cobalt – Pyrlandia

1-0 5-0

Finał: KS04 Ark – FC Cobalt

1-6

Rekordowe zainteresowanie

BARAŻ O I LIGĘ The Twelve Team – Finansiści

5-1

London Eagles szuka trenerów W związku z szybkim rozwojem klubu London Eagles FC szkółka ta poszukuje trenerów i asystentów do nowo powstających grup piłkarskich w rocznikach od U5 do U10. London Eagles jest klubem charter standard. Treningi odbywają się w okoliach Northolt w zachodnim Londynie dwa razy w tygodniu, we wtorek od godz. 18.00, a w soboty od godz. 16.00. W niedzielę rozgrywane są mecze ligowe w ramach rozgrywek Harrow League. Więcej informacji udziela sekretarz klubu, Artur Majchrowski, pod numerem telefonu 0784 330 6646.

Aż trzydzieści drużyn zgłosiło chęć udziału w polonijnym piłkarskim turnieju w Preston, który był rozgrywany w ramach Polish Masters League.

Zainteresowanie turniejem zaskoczyło organizatorów, bowiem zgłosiło się aż 10 zespołów więcej, niż było miejsc. Ostatecznie do rywalizacji przystąpiło więc dwadzieścia ekip, które w pierwszej fazie podzielono na cztery grupy, a do dalszej fazy turnieju awansowały po dwa najlepsze. W meczu o trzecie miejsce słowacka drużyna SLZA Warrington musiała uznać wyższość wicelidera klasyfikacji PML (Dywizjon 303 Manchester). Tymczasem lider klasyfikacji – Polish FC Blackpool – nie zdołał nawet wyjść ze swojej grupy eliminacyjnej.

W finale spotkały się dwie drużyny z Wrexham, które rozegrały jeden z najlepszych meczów w całym turnieju. Grający w osłabieniu zawodnicy KSW ulegli ostatecznie Not Su Kao 2-3, plasując się tym samym na drugim miejscu. Przy okazji warto zaznaczyć, iż Not Su Kao zagrało dotychczas tylko w trzech turniejach, ale zgromadziło w nich aż 19 punktów, co daje im w klasyfikacji generalnej piąte miejsce. Nowa ekipa rośnie więc w siłę i już w najbliższym czasie może objąć prowadzenie. Piłkarze otrzymali pamiątkowe dyplomy, puchary oraz nagrody pieniężne, których sponsorem była firma International Compensation Buerau. Kolejny turniej odbędzie się 20 lipca w Blackpool. Adam Wójcik



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.