nowyczas2013/191/005

Page 1

LOndOn may 2013 5 (191) FrEE iSSn 1752-0339

POSK HELLO, HELLO… »6 POSK, dzień dobry, co słychać? »7 wiELKa brytania

»9

Na politycznej huśtawce Polityczna wiosna na Wyspach. należy do UKIP. Jest to partia protestu – zabiera głos właściwie w każdej sprawie, która budzi kontrowersje. Tak samo jak biurokratów i zwolenników Unii, jej przywódca Nigel Farage nie lubi imigrantów czy liniI kolejowej H2SN łączącej Londyn z północą.

LudziE i miEjSca

»12-13

Ze średniowiecza w XXI wiek 19 maja w środku egipskiej pustyni, w pochodzącym z VI wieku klasztorze mnichów koptyjskich, położonym w obrębie murów z X wieku, została otwarta ultranowoczesna biblioteka, zabezpieczająca unikatowe zbiory.

czaS na POdróżE

»27

Tajski tygrys Pojechałem do Tajlandii na wakacje, bo chciałem na nowo zanurzyć się w tej azjatyckiej różności zapachów i przysmaków, chciałem zagubić się na jednym czy drugim bazarze, oderwać się od szybkiego życia w Londynie. Zamiast biednej stolicy zastałem nowoczesne miasto, które rozwija i tętni życiem bardziej, niż mogłem się tego spodziewać.

czaS na rELaKS

»30

W tym studio flacie w bejsmencie zafiluj framugi W drodze do pracy mijam grupę polskich budowlańców lub – jeśli ktoś woli – bilderów. Jeden z nich wyciąga telefon komórkowy i tłumaczy swojemu pracownikowi, co ma robić…


2|

maj 2013 | nowy czas

Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek

Fot.: Marc Gascoigne

listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, już od kilku lat jestem czytelniczką „Nowego Czasu” i bardzo go cenię za niebanalne komentarze dotyczące bieżących wydarzeń i promocję polskiej kultury. Przyznam się, że zazwyczaj zaczynam od swoich ulubionych artykułów, a potem czytam wszystko „od deski do deski”. Dlatego zwrócił moją uwagę list Pani Jolanty Grodzińskiej z kwietniowego numeru (NC, nr 190/4), która chciałaby mieć możliwość czytania wszystkich artykułów w języku polskim. W grudniu 2011 roku zdobyłam kwalifikacje tłumacza na uniwersytecie Westminster (MA in Bilingual Translation Polish-English, English-Polish). Chciałabym zaoferować tłumaczenie artykułów lub ich streszczeń w ramach poszerzania swojego doświadczenia zawodowego. Byłabym naprawdę zaszczycona, gdybym mogła współpracować z „Nowym Czasem”. Z poważaniem AGNiESZkA koWAlAk

12

£30

od redakcji: Ze wspaniałej pomocy Pani Agnieszki kowalak skorzystaliśmy już w tym numerze. Dziękujemy!

£60

Drogi Czytelniku, wesprzyj jeDyne na Wyspach polskie niezależne pismo! Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk ReDAkToR NACZeLNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); ReDAkCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak, Anna Maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Agnieszka Siedlecka, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAł MARkeTINgu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WyDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowny Panie Redaktorze, w dniu 25 maja członkowie Związku kombatantów i Rodzin zwiedzili RAF Muzeum w Hendon w londynie (zob. www.rafmuseum.org), które już w 2011 roku zorganizowało wielką wystawę mówiącą o polskich zasługach w Bitwie o Wielką Brytanię [Battle of Britain] – jedna piąta pilotów w najważniejszym dniu tej Bitwy to byli to Polacy. Peter Devitt, wicekustosz, wygłosił wykład, w którym podkreślił rolę polskich pilotów, wyszczególniając ich niezaprzeczalny profesjonalizm, dobre wyszkoleni i doświadczenie/ oprowadzając naszą grupę uwypuklił zabytkowe pamiątki polskie, np. dziennik pokładowy ppor. Antoniego Głowackiego, który zapisał się w historii tej bitwy, jako bohater, który zestrzelił trzy samoloty niemieckie w ciągu jednego dnia. Peter Devitt podkreślił rolę dziedzictwa polskiego, m.in. ostatnio odrestaurowany samolot – myśliwiec nocny z dywizjonu 307 (Boulton Paul Defiant), w którym polscy piloci walczyli podczas ii wojny światowej. Wstęp do muzeum jest bezpłatny. Proszę o kontakt z Panią Sylwią kosiec, (srkosiec@pwwb.co.uk) odnośnie ewentualnego uczestnictwa w ponownej wizycie w RAF Muzeum w Hendon lub zapisania się do ZkR. Ta wizyta wybitnie podkreśla, że nadal działa co najmniej jedna organizacja kombatancka, pomimo smutnego zamknięcia się Stowarzyszenia Polskich kombatantów w Wielkiej Brytanii. Planujemy też inne ważne spotkania w przyszłości. www.pwwb.co.uk Z poważaniem dr MAREk lASkiEWiCZ prezes ZkR

komentarz > 11

Od redakcji: W kwietniowym wydaniu „Nowego Czasu” (nr 4/190) zamieściliśmy informację o sukcesie kameralistów z A Piacere Trio, założonego przez mieszkającą w Londynie skrzypaczkę Barbarę Dziewięcką. Niestety, wiolonczelę nazwaliśmy altówką. Powodem pomyłki było z pewnością przepracowanie redaktor Teresy Bazarnik, która – jak wiemy ze sprawdzonych źródeł – ukończyła Szkołę Muzyczną I Stopnia i jak zapewnia, rozróżnia wiolonczelę od altówki. Muzyków z A Piacere Trio za pomyłkę przepraszamy. Na zdjęciu Barbara Dziewięcka (skrzypce), Anne Chauveau (wiolonczela) Przemysław Dembski (fortepian). ••• Od redakcji: Po naszym artykule o śmierci Barbary Piaseckiej-Johnson (NC, nr 190/4) dowiedzieliśmy się, że działające w Londynie The Chopin Society, które regularnie organizuje koncerty muzyki naszego wielkiego kompozytora w wykonaniu wybitnych pianistów, wysłało kilka lat temu prośbę do Barbary Piaseckiej-Johnson. Prośba spotkała się z pozytywną reakcją i fortepian, który jest w posiadaniu The Chopin Society został ufundowany przez tę mieszkającą przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych polską milionerkę i filantropkę, z której szczodrości skorzystało wiele instytucji artystycznych, medycznych, edukacyjnych i charytatywnych, a także osób prywatnych.

Życie, choćby długie, zawsze będzie krótkie Wisława Szymborska

12 maja 2013 roku w piątą bolesną rocznicę śmierci wielkiej i nieodżałowanej

Ś. P.

Ireny Sendlerowej o chwilę zadumy i modlitwę za spokój Jej Duszy życzliwych Jej pamięci prosi

Lili Pohlmann z Rodziną

I tylko po Niej dzwony dzwońcie…


|3

nowy czas | maj 2013

czas na wyspie Natalia Wiernik reprezentowała krakowską Akademię Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w tegorocznym Sony World Photography Awards 2013, a swoim cyklem fotografii zatytułowanym Protagoniści pokonała studentów z ponad 230 uczelni z całego świata. Jurorzy – fotografowie Jonathan Worth i Leonie Hampton oraz kolekcjoner i kurator W. M. Hunt – zdecydowali o przyznaniu pierwszej nagrody za serię zdjęć wyjątkowo odbiegającą od pozostałych dziewięciu finałowych zestawów, wśród których przeważała fotografia reportażowa. W. M. Hunt zauważył: „Zaprezentowane przez Natalię Wiernik portrety zaskakują i frapują. Uwagę widza natychmiast przyciągają krzykliwe, niemal psychodeliczne tła, które wchłaniają czy w pewnym sensie maskują modeli, nadając im wygląd konspiratorów i wywracając do góry nogami utarte schematy portretowania. Praca żywa i zapadająca w pamięć”. Fot.: Marek Borysiewicz

ProtagoNiści Natalii WierNik w obiektywie Sony Z Natalią WerNik, laureatką Sony World Photography awards 2013 w kategorii Student Focus Photographer of the Year oraz prof. agatą Pankiewicz rozmawia Marek Borysiewicz. Wystawa wyróżnionych prac prezetowana była do 12 maja w Somerset House przy Strandzie. Natalia Wernik; poniżej jedna z prac cyklu nagrodzonego przez Sony

Na wielką galę Sony World Photography Awards do Londynu, Natalia przyleciała z mężem oraz opiekunem artystycznym, panią prof. Agatą Pankiewicz z Katedry Filmu Animowanego, Fotografii i Mediów Cyfrowych krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Z laureatką oraz jej opiekunem artystycznym o konkursie i samych pracach udało mi się porozmawiać w biegu – między Strand Palace Hotel, gdzie odbyła się konferencja prasowa, a Somerset House, gdzie prezentowane były wszystkie prace finałowe.

Prof Agata Pankiewicz: – Od tego się zaczęło. Natalia, chcąc udowodnić, że nadaje się na dyplomanta w Katedrze Fotografii, wymyśliła sobie, że będzie ożywiać elementy znalezione, odpowiednio je komponując, odnosząc się do ikon, jakie pojawiają nam się w głowie (bazując na latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czyli okresie zupełnie jej nieznanym). Tym grała przed oczami widza, sięgała poza własny świat i z dużym wyczuciem potrafiła powiedzieć, do czego to przynależy. Jest to polski design, który Natalia czuje i świadomie potrafi wspaniale tworzyć specyficzne martwe natury. Miałaś okazję pracować w jednej z agencji reklamowych jako designer. Czy jest to kierunek, w jakim chcesz się rozwijać?

W konkursie brało udział ponad 230 uniwersytetów. Twoje prace bardzo odbiegają od pozostałych, czy miałaś nadzieję, że wygrasz ten konkurs?

Natalia: – Moim marzeniem jest zarabiać jako freelancer, ale jednocześnie realizować kolejne własne projekty. To jest główny cel. Sztuka konceptualna.

Natalia: – Miałam nadzieję, że dostanę się do finałowej dziesiątki, ale nie spodziewałam się, że mogę wygrać. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem.

Sony World Photography Awards to konkurs typowo fotograficzny. Ile w pracy Natalii jest fotografii? Czy postprodukcja jest częścią nieodzowną dzisiejszej fotografii? Jak zdefiniować takie prace, czy to jeszcze fotografia czy już grafika?

Nagroda została wręczona na wielkiej gali zorganizowanej przez Sony oraz World Photography Organisation w Londynie, jakie wrażenia?

Prof Agata Pankiewicz: – Praca Natalii jest całkowicie fotografią, ale –niestety – postprodukcja zaczyna być nawet ważniejsza.

Natalia: – Londyn jest fantastyczny i strasznie się cieszę, że mogłam się tu znaleźć właśnie w takich okolicznościach, jestem tu po raz pierwszy. Sama gala była bardzo uroczysta, a wygrana zaskoczyła mnie kompletnie.

Prace Natalii na pozór wydają się zupełnie płaskie, bez zbędnych planów, przynajmniej ta prezentowana na wystawie w Somerset House. Czy jest to zabieg celowy?

Prof Agata Pankiewicz: – Tak, ale jednocześnie oglądając je w oryginalne, drukowane na papierze barytowym, nie odbiera się tych prac jako fotografie. Są wtedy tak przestrzenne, wyglądają jak relief, chce się ich dotknąć. Natalia strasznie żałuje, że nie zastrzegła sobie, na czym mają być drukowane jej prace.

Jak wyglądały kwalifikacje do konkursu?

Prof. Agata Pankiewicz: – Ponieważ jest to program uniwersytecki dla uczelni oraz wydziałów fotografii (największy tego typu program na świecie), o tym, kto weźmie udział w konkursie, decyduje uczelnia. Typuje prowadzący i on jest pierwszym sędzią. W naszym przypadku od razu było wiadomo, że to właśnie Natalia będzie reprezentować naszą uczelnię. Ma produkt oryginalny, zupełnie wyskakujący w inną stronę. Twoje fotografie wyróżniają się na tle pozostałych. Nie jest to cykl reporterski, są to prace wystylizowane i starannie przygotowanie, skąd pomysł na takie realizacje?

Natalia: – Ja nie jestem fotografem zajmującym się reportażem, bardziej interesuje mnie strona konceptualna w fotografii. Kiedy tworzyłam tę serię bardziej interesowała mnie interpretacja odbiorcy. Natalia nie studiuje kierunku typowo fotograficznego, czy wpływa to oryginalność jej prac?

Prof. Agata Pankiewicz: – W przypadku naszej uczelni jest to dość specyficzna sytuacja. Jesteśmy Akademią Sztuk Pięknych, fotografia jest jedynie katedrą na Wydziale Grafiki. Natalia nie kształci się więc na fotografa, lecz po dyplomie otrzyma tytuł artysty grafika. Zdecydowała się na pracownię, która w specyficzny sposób tę fotografie prowadzi, gdzie myśl i podejście konceptualne są istotniejsze niż sama fotografia. W pracach Natalii pojawia się wiele akcentów typowo polskich, charakterystyczne wzornictwo, formy, kolory. Czy jest to źródłem jej inspiracji?

Nagrodą za pierwsze miejsce jest sprzęt fotograficzny o wartości 35 tys. euro dla uczelni. Na ile ta nagroda pomoże twojej uczelni, Katedrze Fotografii?

Natalia O cyklu Pro ta go ni ści: – Rodzina nie jest pojęciem, które można by zamknąć w jednej, prostej definicji. Coraz częściej podstawą tworzenia się związków nie są więzy krwi, lecz podobieństwa. Protagoniści z moich obrazów są wyjęci z kontekstu czasowo-przestrzennego. Łączy ich podobieństwo wizualne, wzmacniane przez otaczającą scenerię. Możemy się jedynie zastanawiać, jakie są ich stosunki poza kadrem i czy wspólnota, którą stworzyli przed obiektywem aparatu, naprawdę istnieje. I tylko my zdecydujemy, jakie wnioski chcemy wyciągnąć i czy oprzemy się pokusie szufladkowania i dokonywania pospiesznych ocen.

Natalia: – Okres studiów był dla mnie czymś wyjątkowym i pozwolił mi na bardzo duży rozwój twórczy, szczególnie w pracowni pani prof Agaty Pankiewicz, tym bardziej cieszę się, że nagroda trafi właśnie do tej pracowni. Prof Agata Pankiewicz: – Miejmy nadzieję, że uda się otrzymać sprzęt najwyższej jakości, a nie aparaty kompaktowe, tak aby można było zrobić skok do przodu. Jak odbierane są w Polsce prace Natalii?

Prof. Agata Pankiewicz: – Tam, gdzie Natalia pokazuje swoje prace, zawsze są one zauważone i co ważne, często kupowane, co bardzo rzadko zdarza się jeśli chodzi o fotografię, zwłaszcza dzisiaj. Coraz częściej zgłaszają się do niej różne galerie. Natalia została też wytypowana w zeszłym roku na Fotoniko (z zaproszenia Akademii Sony) i tam zwróciła już uwagę swoim zupełnie innym, interesującym podejściem do fotografii. Jaką osoba jest Natalia prywatnie?

Pra ce N Na ta li W Wier nik, n nie ttyl ko tte k kon kur so we, m mo żna o obej rzeć n na: www.wier nik.blog lspot.co.uk. W Więcej n na tte mat tte go rocz ne go k kon kur su Sony W World P Photography A Awards n na: w www.world pho to.org

Prof. Agata Pankiewicz: Uparta i dążącą do swojego celu, bardzo pracowita, rzadki przypadek osoby, która chce wszystko zrobić jak najlepiej, perfekcyjnie.


4|

maj 2013 | nowy czas

czas na wyspie

PIECZEŃ Z OGNISKA W Ognisku, od kiedy ogłoszono plany sprzedaży, walczą o wpływy w zasadzie dwie grupy, chociaż patrząc pobieżnie wydaje się, że jest ich już co najmniej trzy jak nie cztery. To wrażenie pozorne. Zacznijmy od początku.

Grze gorz Mał kie wicz

O Ognisku Polskim niewiele było słychać przez ponad 10 lat. Do tego stopnia, że spory procent Polaków przybyłych do Londynu po 2004 roku w ogóle o tej perle polskiego Londynu nie słyszał. Nie było to spowodowane brakiem zainteresowania i wynikiem skutecznej cenzury PRL, lecz celowym działaniem lub brakiem jakiegokolwiek działania w myśl hasła: im gorzej tym lepiej – łatwiej bowiem usprawiedliwić sprzedaż, bo przecież w budynek nie da się już tchnąć nowego życia. Skład ówczesnego zarządu tworzyli: Andrzej Morawicz, Lucyna Quirke, Jerzy Sulimirski, Włodzimierz Mier-Jędrzejowicz, Waldemar Cegłowski, Zbigniew Lis, Jerzy Jarosz, Andrzej Meeson, Jarosław Koźmiński, Małgorzata Sztuka, Tamara Wiktorowska-Solecka, Jacek Korzeniowski, Regina Wasiak-Taylor, Jerzy Kulczycki, Jerry Cannell, Janusz Sikora-Sikorski. Podaję nazwiska, ponieważ niektóre z nich będą się powtarzały w kolejnych konfiguracjach. Chcąc nie chcąc wykorzystuję modne ostatnio na Wyspach hasło i technikę społecznego nacisku: name and shame, choć wątpię, by tu poskutkowała. Zarząd metodycznie dążył do sprzedaży (spieniężenia, jak to określił prezes Morawicz) posesji przy 55 Princess Gate za sumę kilkunastu milionów funtów i zdeponowania tej kwoty na koncie charytatywnym. Oczywiście nie całej. Zgodnie z celowo zmienionym punktem w statucie przewidziane były finansowe gratyfikacje dla najbardziej zasłużonych członków zarządu. Najbardziej zasłużonym (rządzącym niepodzielnie przez ponad dwadzieścia lat) był oczywiście wieloletni prezes Ogniska Andrzej Morawicz, któremu w międzyczasie postawiono zarzut współpracy z komunistycznym wywiadem. Trzeba jeszcze dodać, że na tym etapie plan sprzedaży budynku omawiany był przez zarząd z zachowaniem pełnej dyskrecji. Sprawę próbował nagłośnić, ryzykując usunięcie z zarządu, śp. Andrzej Meeson. W końcu, kiedy plan musiał być upubliczniony w celu przegłosowania decyzji o sprzedaży na nadzwyczajnym walnym zebraniu, doszło do otwartej rewolty członków klubu. Ku zaskoczeniu zarządu, dzięki dużej społecznej mobilizacji (w czym niemała była zasługa naszej gazety) na decydujące zebranie stawiło się około stu członków. Odrzucają plan sprzedaży. Z zarządu ustępują: Andrzej Morawicz, Lucyna Quirke, Jerzy Sulimirski, Waldemar Cegłowski, Zbigniew Lis, Małgorzata Sztuka, Tamara Wiktorowska-Solecka, Regina Wasiak-Taylor. Trzon starego zarządu pozostaje, pomimo otrzymania wotum nieufności na kolejnym nadzwyczajnym walnym zebraniu. Czas na zmiany i zmianę taktyki. Nie powiódł się plan A, należy więc uruchomić plan B. Na pierwszym planie przemiana, na drugim życie zgodnie z regułą: trzeba zmienić wszystko, żeby nie zmieniło się nic. Stara-nowa większość podejmuje decyzje niezrozumiałe dla wierzącej w powstającą no-

wą jakość w zarządzaniu klubem, mniejszości. 1. Konkurs na prowadzenie restauracji wygrywa głosami większości zarządu firma Concerto, obecna w Ognisku od kilku dobrych lat – czego się nie nagłaśnia. Wygrywa, choć restauracji nie chce prowadzić, a jedynie organizować swoje imprezy, włączając jednak do swojej propozycji kontraktu osobę – co również się przemilcza – która do 31 marca odpowiedzialna była za prowadzenie restauracji i… doprowadzenie jej do stanu nieużywalności (lokalne władze zamykają kuchnię). 2. Z funkcji prezesa usunięta zostaje podczas swojej nieobecności w Londynie Barbara Kaczmarowska-Hamilton. Prezesurę przejmuje członek dawnego zarządu, 83-letni Jerzy Kulczycki. 3. Zarząd podpisuje kontrakt z Polish Heritage Society na nieodpłatny wynajem sali w Ognisku w zamian za kosmetyczne odświeżenie fasady budynku. Prezes PHS Marek Stella-Sawicki jest członkiem Zarządu i nagłaśnia malowanie fasady, przemilcza natomiast fakt, że na 15 lat raz w miesiącu PHS ma piękną salę kominkową, gdzie może organizować spotkania, za darmo. Ile więc kosztowało malowanie fasady? 4. Członkowie klubu na jeszcze jednym nadzwyczajnym zebraniu odrzucają ofertę Concerto i wybierają Jana Woronieckiego (131:32), znanego w Londynie restauratora, właściciela najpierw Wódki a teraz Baltic Restaurant. W wywiadzie udzielonym „Nowemu Czasowi” Woroniecki powiedział, że gruntowny remont kuchni przeprowadzi w sierpniu, a restaurację otworzy we wrześniu. 5. Na kolejnym nadzwyczajnym walnym zebraniu w wyniku głosowania (99:33) sześciu członków zarządu (Barbara Arżymanow, Włodzimierz Mier-Jędrzejowicz, Jacek Korzeniowski, Jerzy Kulczycki, Teresa Stella-Sawicka i Marek Stella-Sawicki) ma ustąpić do czasu wyjaśnienia przez Sąd Koleżeński postawionych im zarzutów. Legalność tego zebrania, a przede wszystkim jego konkluzję podważają zawieszeni członkowie w liście otwartym zamieszczonym 17 maja w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, zatytułowanym Crisis at Ognisko Polskie. Ten kuriozalny dokument, opublikowany w języku angielskim, zwraca się nie tylko do członków klubu – adresowany jest do całej polskiej społeczności i występuje z desperackim apelem o… ratowanie Ogniska dla przyszłych pokoleń. Apel podpisali: Jerzy Kulczycki, Jacek Korzeniowski, Janusz Sikora-Sikorski, Włodek Mier-Jędrzejowicz, Marta Vereker, dr Andrzej Rejman, Barbara Arżymanow, Ian White, Jerry Cannell, Marek Stella-Sawicki, Teresa Stella-Sawicka, David Pollacchi. Jakże słuszny apel w zbożnym celu, który w oczach sygnatariuszy uświęca stosowane środki. Można z jego tekstu odnieść wrażenie, że za obecny stan rzeczy odpowiada rozłamowa grupa mniejszościowa, głównie w osobach Barbary Hamilton i Lady Belhaven and Stenton, które – o czym apel nie wspomina – w ciągu zaledwie kilku miesięcy ubiegłego roku przyniosły klubowi £13,856 czystego dochodu. Dzięki tej grupie w Ognisku pojawia się nowy entuzjazm. Angażują się nowi członkowie. Mirek Malevski

sygnatariusze apelu Crisis at OgniskO pOlskie piszą, że wszystkO pOzamykane. kOmu uwierzysz drOgi Czytelniku? a mOże najlepiej sprawdź sam! funduje wino na spotkania organizowane przez Barbarę Kaczmarowską-Hamilton i Małgorzatę Belhaven, które w ostatnich dwóch miesiącach, mimo bardzo trudnej sytuacji, zorganizowały koncert fortepianowy Lady Chomonely, prezesa The Chopin Society z uroczystą kolacją oraz wykład amerykańskiej pisarki Juliette de Marcellusw ramach Literary Lunch. Autorzy Apelu twierdzą, że wszystko zamknięte, a pieniędzy na koncie coraz mniej i wkrótce dojdzie do finansowej zapaści. Otóż w tych trudnych warunkach, dzięki zaradności Jana Woronieckiego, bar jest otwarty, o czym sygnatariusze powinni wiedzieć, bo albo pojawiają się w Ognisku pomimo prawomocnego zawieszenia, albo wynajmują Ogniskowe pomieszczenia dla swoich biznesów. Czy jest to ich zła wola, czy może jawna manipulacja? Czy rzeczywiście potrzebna była inspekcja lokalnych władz, żeby kuchnię zamknąć z powodów sanitarnych? Co w takim razie uzasadnia chęć pozostawienia osoby, która do tego stanu doprowadziła, na stanowisku menedżera restauracji – głównego źródła klubowego dochodu? Jak wysokiego? Na jakich warunkach i za ile wynajmowana była powierzchnia biurowa? Czy prawdą jest, że pomieszczenia na ostatnim piętrze Ogniska wynajmowane były jako mieszkania, których lokatorzy otrzymywali housing benefit? Kim byli lokatorzy? Chciałbym wierzyć, że nieprawdą jest, że byli nieoficjalnie (odpłatnie) zatrudnieni w klubie. Gdyby nie list otwarty do społeczności polskiej , nie wystąpiłbym z tymi pytaniami. W zaistniałej sytuacji te informacje są jednak

niezbędne w celu uzyskania miarodajnej odpowiedzi na wszystkie sporne kwestie. Apel Kryzys w Ognisku Polskim prawdziwy kryzys dopiero stwarza. Lekceważy procedury klubowe, podjęte przez członków decyzje uważa za nielegalne, powołując się na prawną ekspertyzę. Jaką? Na jakiej podstawie wydaną i przez kogo? – Usiądźmy przy „okrągłym stole” – zwracają się na koniec sygnatariusze Apelu do członków legalnego i nielegalnego (disputed committee) komitetu (w oczekiwaniu na decyzję Sądu Koleżeńskiego powołany został bowiem komitet tymczasowy). Może to dobry pomysł, chociaż „okrągły stół” nie kojarzy nam się dobrze. A kto będzie arbitrem? Sąd Koleżeński, którego pozycję „legalny” komitet tak ostentacyjnie lekceważy? W tym samym czasie „uzurpatorzy” z tymczasowego komitetu otrzymali list od zawieszonego prezesa Jerzego Kulczyckiego. W przestrzeni publicznej krąży kopia tego listu (odwołuje się m.in. do niego w liście do redakcji „Dziennika” Zbigniew Mieczkowski). Zawieszony Jerzy Kulczycki, który na wcześniejszym nadzwyczajnym walnym zebraniu dostał wotum nieufności, nie przyjmuje do wiadomości postanowienia walnego zebrania. Powołuje się na tajemniczą ekspertyzę prawną i kategorycznie oświadcza, że zebranie było nielegalne, głosowanie nielegalne. Kryzys w Ognisku? Raczej skandal. Haniebna walka o władzę i profity grupy zdyskredytowanej wolą przeważającej – w sposób zdecydowany – liczby członków. Niestety, walka będzie brutalna, na stole leży – jak się ocenia – około 20 mln funtów.


|5

nowy czas | maj 2013

czas na wyspie

Tworzenie nowej, polskiej jakości na Wyspach Brytyjskich

P

rzed rokiem 2004 nierzadko można było usłyszeć głosy, że rola szkół sobotnich i wielu instytucji emigracyjnych w sposób naturalny dobiega końca. Szkoły sobotnie pustoszały, dzieci w drugim, trzecim, czasem czwartym pokoleniu przestawały mówić po polsku. Ta sytuacja uległa radykalnej zmianie po wejściu Polski do Wspólnot Europejskich. Skala emigracji Polaków zaskoczyła nie tylko Brytyjczyków, ale i nas samych, zarówno w kraju, jak i na emigracji. Dziś, podobnie jak w latach 50., polskie szkoły sobotnie znów się zapełniły, a rodzice zapisujący swoje dzieci muszą ustawiać się w kolejkach w oczekiwaniu na miejsce. Język polski stał się drugim najczęściej używanym w Wielkiej Brytanii językiem, Polki zaczęły rodzić najwięcej dzieci spośród wszystkich grup etnicznych, a polskie towary można spotkać w wielu sklepach. Choć nasza obecność w Londynie ma długą historię, to jednak duża część nowej emigracji nie jest świadoma dorobku wcześniejszych pokoleń. Nie jest świadoma faktu, że Londyn przez wiele lat był nieformalną stolicą Polski. Jakie mogą być konsekwencje faktu, iż Polacy stanowią dziś znaczącą część społeczeństwa brytyjskiego? Czy możliwy jest scenariusz znany z historii innych narodów, gdzie diaspora ma znaczący wpływ na dynamikę stosunków międzypaństwowych, a jej osiągnięcia, sukcesy pracują dla dobra całej wspólnoty? Prawdopodobnie nie, bo dotychczasowe doświadczenie wskazuje, iż Polacy okazywali się wyma-

Trzydziestu studentów Polskiego Ośrodka Naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego 11 maja w Ambasadzie Rzeczypospolitej Polskiej w Londynie odebrało dyplomy ukończenia studiów i dołączyło do dumnego grona absolwentów najlepszego uniwersytetu w Polsce.

rzonymi imigrantami. Wyjątkowe zdolności asymilacyjne pozwalały im szybko wtopić się w nowe środowisko. Dlatego Polki rodzą dziś znakomitych obywateli brytyjskich, a Polacy biorą udział w budowie brytyjskiego bogactwa. Więzy z miejscem urodzenia, wychowania pozostały tylko w formie sentymentalnego wpisu w paszporcie. Czy możliwy jest jednak inny, raczej adaptacyjny nie asymilacyjny scenariusz? Jestem przekonany, że stoimy dziś przed ogromną szansą wykorzystania z potencjału, który tkwi w sięgającej niemal miliona mniejszości Polskiej oraz stałej – od 1940 – polskiej obecności w Wielkiej Brytanii. Możemy stać się nie tylko liczną, ale i znaczącą mniejszością na Wyspach. Być może szersze zainteresowanie Polską, a nawet moda na Polskę przekują się w strategiczne polsko-brytyjskie partnerstwo. To jednak wymaga ogromnej pracy wykraczającej poza zabiegi dyplomacji. Sam fakt istnienia niepodległego państwa, państwowych instytucji oraz dyplomacji jest niezwykle ważny, ale równolegle musi on zostać wsparty aktywnością obywatelską Polaków zamieszkujących dziś Wielką Brytanię. Londyn może stać się trampoliną dynamizującą rozwój naszych stosunków międzynarodowych. Wymaga to jednak uruchomienia w jeszcze większym niż dotychczas stopniu dyplomacji publicznej, obywatelskiej. Polska powinna mieć na Wyspach swoje stojące na najwyższym poziomie przyczółki kulturalne, artystyczne, literackie i naukowe. Powinny one przypominać nie tylko o tym, co tu i teraz, ale także o naszym wyjątkowym doświadczeniu zmagań o wolność i zwycięskie starcie z dwoma totalitaryzmami. Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońkiego blisko

współpracujący na wielu polach z zasłużonym Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie powoli staje się takim właśnie istotnym, przyczółkiem naukowo-edukacyjnym w Londynie. Dwa tygodnie temu Rektor Uniwersytetu w Cambridge, prof. Sir Leszek Borysiewicz odwiedził Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. Na spotkaniu z rektorami i dziekanami dzielił się doświadczeniami prowadzenia jednej z najlepszych uczelni w świecie. Wcześniej, 5 marca, prof. Borysiewicz wygłosił znakomity, historyczny wykład stanowiący ważną inspirację dla naszych działań. Rektor Cambridge zwrócił uwagę na cztery kluczowe punkty konieczne do realizacji idei uniwersytetu w XXI wieku. Po pierwsze doskonałość, dążenie do osiągnięcia najwyższego poziomu w badaniach naukowych i pracy dydaktycznej. Po drugie wolność rozumiana jako wymiana myśli, swoboda badań naukowych, istnienie różnych punktów widzenia, debata, ale też niezależność, zarówno od państwa, jak i od mecenasów. Po trzecie nie rozdzielanie badań od nauczania, a zatem bliska współpraca naukowca ze studentem. Po czwarte wreszcie – globalne ambicje. Wskazane przez prof. Borysiewicza elementy stały się misją i wyzwaniem budowanego ośrodka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie. Bez stałego wysiłku, ciągłego dążenia do doskonałości, bez wolności, otwartości na różne poglądy i opinie, bez bliskich relacji badacz-student, mistrz-uczeń oraz bez globalnych ambicji nie będzie możliwe powołanie wiodącego polskiego ośrodka naukowoedukacyjnego, kształcącego przyszłe kadry polskiej dyplomacji rozumianej bardzo szeroko. Dzięki zaangażowaniu wielu osób – wykładowców polskich i brytyjskich, instytucji emigracyjnych, zwłaszcza PUNO i Ogniska, dzięki wsparciu polskich instytucji - szczególnie Ambasady RP, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, ale przede wszystkim dzięki zaangażowaniu naszych słuchaczy, absolwentów oraz seminarzystów – udaje się tworzyć w Londynie nową, polską jakość. Od naszych działań, między innymi, zależy to, czy polska obecność w Londynie będzie żywym elementem i pozwoli nadać nowy, światowy, wymiar polskości.

dr hab. Arkady Rzegocki prof. PUNO

Od lewej: prof. Arkady Rzegocki, dr Joanna Pyłat i europoseł Bogusław Sonik; w środku dr Bernice Falkowska i Ambasador RP Witold Sobków; z prawej: prof. Stefan Stańczyk oraz absolwenci i doktoranci studiów podyplomowych Polskiego Ośrodka Naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie

Nagroda za wytrwałość i determinację Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego już po raz drugi w swojej krótkiej historii wręczył w Ambasadzie RP w Londynie dyplomy ukończenia studiów podyplomowych: Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w Unii Europejskiej i NATO. W tym roku do grona absolwentów dołączyli także słuchacze seminarium doktoranckiego. Otwierający uroczystość Ambasador RP Witold Sobków pogratulował studentom wytrwałości, motywacji i determinacji w rozwijaniu swoich umiejętności i kariery, a także zaznaczył, że nie jest to pierwsza wspólna inicjatywa PON-u i Ambasady RP w Londynie. Do projektów współpracy tych dwóch placówek można zaliczyć Wykład Jagielloński rektora Uniwersytetu w Cambridge prof. Leszka Borysiewicza czy promocję internetową filmów z cyklu Spacer po polskim Londynie. O konieczności dalszej współpracy i powstawania kolejnych instytucji i organizacji edukacyjno-kulturalnych mówił kierownik Polskiego Ośrodka Naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Arkady Rzegocki, który podkreślił rosnącą rolę Polaków w

Wielkiej Brytanii i ich zaangażowanie w podtrzymywanie polskiej tradycji, języka i kultury (tekst powyżej). Zaprezentował także plany działalności Ośrodka PON na zbliżający się rok akademicki, obejmujące między innymi już trzecią edycję studiów podyplomowych, a także studia magisterskie w zakresie stosunków międzynarodowych. Dyplomy absolwentom wręczali prof. Arkady Rzegocki oraz prof. Stefan Stańczyk – wicerektor PUNO. Po ceremonii rozdania dyplomów dr Bernice Falkowska w imieniu swojego męża, długoletniego rektora PUNO prof. Wojciecha Falkowskiego, odebrała z rąk Ambasadora RP odznaczenie – Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, drugie najwyższe po Orderze Orła Białego odznaczenie cywilne w Polsce (sylwetka prof. Falkowskiego na str. 18). Uroczystość zakończył koncert muzyki klasycznej w wykonaniu Damiana i Klary Falkowskich oraz Bartosza Barasińskiego. Cieszy fakt, że polska młodzież walczy ze stereotypem Polaka-taniej siły roboczej i szuka innych rozwiązań na ułożenie sobie życia poza granicami kraju. Po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej

Wyspy Brytyjskie zalała czwarta z kolei fala emigracji – nieporównywalnien silniejsza niż wszystkie poprzednie od lat 40. XX wieku. Podczas uroczystości zakończenia roku akademickiego o rozwoju fal emigracji mówił w gościnnym wykładzie Bogusław Sonik, poseł do Parlamentu Europejskiego. Porównał on dawną emigrację do tej obecnej, pokazując jak Polacy rosną w siłę i walczą o swojå pozycję poza granicami kraju. Podyplomowy kurs Uniwersytetu Jagiellońskiego jest prowadzony w partnerstwie z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie. Współpraca tych dwóch uniwersytetów okazała się trafną odpowiedzią na potrzeby edukacyjne młodych Polaków mieszkających na Wyspach, z roku na rok poszerzając swoją ofertę akademicką o nowe kursy i pozwalając im podnosić swoje kwalifikacje zawodowe.

Agata Baran Autorka jest stypendystką programu Erasmus, odbywającą staż w biurze PON UJ w Londynie.


6|

maj 2013 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!

POSK HELLO, HELLO, AND WHAT HAVE WE GOT HERE THEN… The two worlds of POSK inhabit the visible overworld, and a darker, less attractive side – POSK’s underworld. On Saturday, 1st June at 11am, POSK holds it’s 48th Annual General Meeting (AGM). Remarkably, POSK reputedly has three thousand members. (Membership costs £10, and is for life – subject now to a new POSK ‘discretionary’ annual subscription). How many of these members know about, or even attend such important Anglo-Polonia events such as the POSK AGMs ? Well, maybe NOW is the time to act and find out! Throughout May, posted through their letterboxes, and landing on their doormats’, POSK members will by now have received a lush, A5, glossy, mauve covered booklet, entitled: WIADOMOŚCI POSK 2013 – Inwestujemy w przyszłość. (POSK NEWS – Investing in the future). Well now, there’s something. POSK ‘news’, ‘investment’… and the ‘future’. And that is not all. Tucked away inside this mauve masterpiece – 112 pages, with 100 colour photos – is another gem. A 55-page white booklet containing the 48th AGM agenda, with audited, ‘updated accounts’. he first query is, how many of the 3000 POSK members actually got this elegant information pack? Secondly, are the POSK AGMs (as other meetings), organized in a way that is unfairly weighted against the voice and interests’ of its (3000) members, and Poles generally? It is suggested, that much at POSK is engineered (‘gerrymandered’), in such a way so as to get the convenient results that the closed-shop, ruling dynasty seeks; a small recycled POSK elite with an alleged secretive monopoly on POSK’s funds, and riches, together with weird but lucrative rental, and building/development works based on nepotism, and vested self-interests? Strong stuff. But not it would seem too far-fetched. A growing number of simmering, disgruntled voices, belonging to Anglo-Polish POSK supporters and members are getting impatient, and feel “enough is enough.” These same “voices”, now keenly aware, and buoyed by the 73 year old Polish Hearth Club/Ognisko’s own success, its tremendous member-power, and revived fortunes, feel it is high time that POSK itself, (at 48 years), was more democratic, transparent, modernized, and most importantly financially accountable. Where’s the money they ask ? Why the alleged nepotism? It is clear from this POSK 48th AGM mauve booklet, that the five storey Ośrodek (Institute), based in Hammersmith is undoubtedly a world of fun, culture, Polish folklore dance, Polish schooling, Polish theatre, talks, eateries, art gallery, meetings, and a jazz club… (…held in POSK’s notorious, and controversial, money-wandering basement). A quick flick through its pages, reveals POSK’s wide ranging repertoire of positive activities, all supported by numerous groups, clubs, and organizations. Page 4 carries an Opłatek photo of the current one year only POSK ‘Chairman’ – or rather Przewodnicząca (‘Head’) – Ms Joanna Młudzińska. In fact we learn from pages 3-6, of the same brochure that POSK was przeistoczony (radically overhauled?) by the presence in 2012 of the Polish Olympic Committee. The effects of this fruitfulness was: Był to przykład jak instytucje POLSKIE mogą sobie pomagać – ZAMIAST płacić za wynajęcie jakiegoś hotelu… (This was a fine example of Polish institutions helping each other out – rather than pay for ‘some’ hotel…”). Really? But POSK is not a ‘hotel’. Be that as it may, but why then the needless upheaval, indeed demolition of the unique, famous worldwide, vast Joseph Conrad Room and Museum? If POSK is good enough for a 3-week transient Polish Olympic Committee, then surely Poland’s greatest ever living writer in

T

FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Why not give Dr Marek Laskiewicz a chance Dr Lalko quite starkly states: Od czasu powstania POSK-u największym problemem ZAWSZE był – brak funduszy, (“Since it’s beginnings the biggest problem for POSK, has been – lack of funds.” Is that right, so what’s new? Perhaps then, it would be worth examining the POSK trustees’ and its directors’ corpulent expenses, and allowance sheets, or the meeting of POSK’s alleged hugely (some say obscenely), inflated builders’ and plumbers’ bills. One intriguing figure is revealed on page 53 of the white AGM 2013 booklet. It is contained within the section of two pages which “do not form part of the audited accounts”, and “have been prepared by management for information only.” It declares that for 2012, £502,922 was the “Costs of Generating donations and legacies.” In fact “donations”, and “legacies” totalled £1,533,371. Thus for every pound spent, three pounds was raised. One would have to survey the some 90,000 registered UK charities to get a mean. But POSK’s would appear ‘low’. What is the breakdown, and how was the £502,922 spent, on whom and on what? Was it value for money? As an aside, POSK staff ‘costs’ for 2012 totalled £367,977, while Jazz Café ‘expenses’ totalled £59,482. A deficit of £9,514 on the 2011 figure of £49,968. At the 2012 AGM, (page 15), Mr Łoziński (owner of Daquise) asked why income from the Jazz Café was ‘so small’. It was pointed out (by Mr R Wiśniowski), that ‘takings’ from the Jazz Café bar for 2011 were a ‘sizeable’, £10,000 per annum. Hardly ‘sizeable’. At ‘sixty’ shows per annum, one might expect bar revenue of circa £80,000 if not much more !).

arlier on we learn that 9 Ravenscourt Avenue, a house round the corner, cost POSK £290,000 (!), to turn into flats. This yields £50,000 per annum. This is a lot of money. Talking of houses, how many have been donated as testamentary bequests over the last 40 odd years to POSK? Ten, twenty, thirty, perhaps forty houses? Has their upkeep, or disposal been properly accounted for? Are suitable audited accounts (embracing elusive, sizeable, tangible cash-flows), tracking the funds available for inspection? If not, why not? Equally worrying, despite holding out the prospect of investment on the mauve cover, Dr Lalko (page 17), suddenly erupts with: Nie ma żadnej gwarancji jakiejkolwiek inwestycji… (“There is no guarantee whatsoever of any investment…”). So there you have it. No ‘investments’ by POSK… presumably then no ‘future’… Well, that’s it then, no ‘news’. An issue which is of great concern to members is the bequest to POSK of a large building at Frascati 4 ,Warsaw, ‘formally’ valued (by who?), at £1,200,000. Land belonging to POSK stretching to Ravenscourt Avenue, remains empty, and has development potential. Why then knock about the fourth floor, mess about with new fire escapes (where are they to go – in the middle of King Street?), for some supposed four new flats, whose future rental cannot be guaranteed, or realized until five years down the line ? And so the monetary arithmetical gymnastics go on at POSK. There is no denying that in POSK’s cultural overworld, many fine people, volunteers, helpers, committee people, and staff do much valuable work. However, the POSK underworld leaves much to be desired. As a final twist, the 2013 AGM package contains a Formularz na jednorazowe lub regularne dotacje, (Form for making a one-off, or regular donations”). Maybe time to kick babcia’(grandma), out of the granny flat…? Time to attend that 2013 AGM. Watch this space, and possibly some fireworks.

E the English language, Joseph Conrad deserves far better than being dissipated, and thrown out, into some POSK hideway boxroom, or evicted. What about the cabinets, Conrad’s books, archives, letters, photos, paintings, medals, and other important mementoes? Why the needless break up of a unique collection, bequeathed not to POSK trustees/directors, but to POSK members, the Polonia milieu, and Polish generations. Is there an inventory? Are Conrad’s artefacts safe ? Safe from the hands of inexpert ‘curators’? Indeed safe from sale itself, given how often Polish museum pieces end up being commercially desecrated? In addition, did not the Polish Olympic Committee pay for its 3-week tenure? How much? How has this money been used? How does the important Ognisko, and POSK activist, the author Mr Jacek Korzeniowski (‘Jack Konrad’?), supposedly a direct descendant of the famous Polish author feel about these philistine POSK abominations, and the affront on his ‘family’? nyway, back to POSK’s mauve marvel, and the 55page white ‘ accounts’ insert. By page 16 we have the esteemed words of Dr Olgierd Lalko, currently vice-chairman but who intends a comeback at the 1st June AGM as Chairman (oh no, not again..?).

A

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd tłumaczenie obok


|7

nowy czas | maj 2013

nasze dziedzictwo na wyspach!

POSK, dzień dobry, co słychać? Czytane między wierszami... POSK kryje w sobie dwa światy – ten widoczny, dostępny, starający się o jak najlepszą prezencję i ten ciemniejszy, mniej atrakcyjny – „POSK-owe podziemie”. W najbliższą sobotę 1 czerwca o godz. 11.00 w siedzibie POSK-u odbędzie się Walne Zebranie Członków. Co ciekawe, POSK liczy rzekomo aż 3000 tysiące członków. (Członkostwo kosztuje 10 funtów i jest bezterminowe, co ma się obecnie zmienić w coroczne odnawianie członkostwa według zasad pozostawionych do decyzji władzom POSK-u). Ilu spośród wszystkich członków wie o tak ważnych wydarzeniach w życiu angielskiej Polonii jak walne zebrania i, co więcej, bierze w nich udział? Może TERAZ jest właśnie czas na to, aby dowiedzieć się i zadziałać! Idea, którą kierowali się budowniczy POSK-u, umieszczona na pamiątkowej płycie

Maj przyniósł członkom POSK-u niespodziewaną przesyłkę; w skrzynkach na listy lub na wycieraczkach pod drzwiami zalśniła liliowa, elegancka broszura rozmiaru zeszytu zatytułowana: „WIADOMOŚCI POSK 2013 – Inwestujemy w przyszłość”. Coś nowego, POSK, „wiadomości”, „inwestycja” i „przyszłość” zestawione razem. Ale to jeszcze nie wszystko. Z liliowego arcydzieła – 112 stron, 100 kolorowych fotografii – wygląda kolejna perełka: 55-stronicowa biała wkładka z programem 48 Walnego Zebrania Członków POSK oraz z bieżącym sprawozdaniem finansowym.

ierwsze pytanie, które się nasuwa to: ile konkretnie osób spośród 3000 członków otrzymało tak elegancko przedstawione informacje? Po drugie, czy Walne Zebrania Członków (oraz inne spotkania) nie są organizowane w sposób nieuczciwie podważający wartość głosów, a więc jednocześnie interesów tych właśnie 3000 członków, a z szerszej perspektywy – Polaków w Wielkiej Brytanii? Wiele z tego, co dzieje się w POSK-u jest manipulowane w taki sposób, aby uzyskać rozstrzygnięcia korzystne dla zamkniętego grona „rządzącej dynastii”. Jest to wąska grupa powtarzających się od jakiegoś czasu nazwisk, sięgająca w ukryciu po wyłączne prawo do funduszy i zasobów POSK-u; elita prowadząca zyskowny, choć pozbawiony jasnych zasad wynajem oraz prace budowlane i renowacyjne w oparciu o nepotyzm i własny interes. Brzmi to mocno i staje się coraz bardziej przekonujące. Wzrasta liczba niezadowolonych angielsko-polskich głosów należących do członków i zwolenników POSK-u, których cierpliwość powoli się kończy. Teraz, z rozbudzoną świadomością, podbudowani sukcesem 73-letniego Ogniska Polskiego, niezwykłą siłą jego członków i odzyskaniem majątku, czują, że to najwyższy czas także dla POSK-u (w 48 roku istnienia), aby był bardziej demokratyczny, przejrzysty, unowocześniony, i co najważniejsze, zdolny do uczciwego rozliczania się w sferze finansowej. Gdzie podziewają się pieniądze, o które prosi POSK? Skąd bierze się podejrzenie o nepotyzm? Liliowa broszurka przekonuje, że pięciopiętrowy Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Hammersmith to bez wątpienia wspólna przestrzeń, w której jest miejsce na zabawę, kulturę, polski taniec folklorystyczny, polskie szkolnictwo, teatr, spotkania i dyskusje, wystawy, polską kuchnię i klub jazzowy... (prowadzony w osławionych i kontrowersyjnych piwnicach „wędrujących pieniędzy”). Z szybkiego przekartkowania broszurki wyłania się pozytywna twarz POSK-u – szeroki wachlarz zajęć i spotkań oraz bogaty repertuar artystyczny, a wszystko wspierane przez liczne grupy, kluby i organizacje. Przyjrzyjmy się jednak dokładniej. Na stronie 4 zamieszczone jest zdjęcie ze Spotkania Opłatkowego z obecną, będącą tylko przez rok na tym stanowisku, przewodniczącą POSK-u – panią Joanną Młudzińską. Ze stron 3-6 dowiadujemy się, że POSK został „przeistoczony” z powodu goszczenia w swoich progach Polskiego Komitetu Olimpijskiego w 2012 roku. Czym zaowocowała ta wizyta? W broszurce czytamy: „Był to przykład, jak instytucje POLSKIE mogą sobie pomagać – ZAMIAST płacić za wynajęcie jakiegoś hotelu...”. Naprawdę?

P

POSK to nie hotel. Jeśli już jest taka potrzeba, może jako hotel służyć, ale dlaczego ten bezsensowny i niepotrzebny wstrząs, w rzeczy samej – zniszczenie wyjątkowego, sławnego na cały świat, olbrzymiego pokoju-muzeum Josepha Conrada? Jeśli POSK jest wystarczająco dobrym miejscem na trzytygodniową wizytę Polskiego Komitetu Olimpijskiego, to na pewno największy anglojęzyczny pisarz polskiego pochodzenia zasługuje na znacznie więcej niż usunięcie do pudeł w magazynach, roztrwonienie zbiorów i eksmisję. Co stało się z sekretarzykiem, książkami Conrada, archiwami, listami, zdjęciami, obrazami, medalami oraz innymi ważnymi pamiątkami? Dlaczego tak nieuzasadnione zniszczenie tej wyjątkowej kolekcji odziedziczonej przecież nie przez zarząd POSK-u, ale przez wszystkich jego członków, całe polskie środowisko i kolejne generacje Polaków. Czy została przeprowadzona inwentaryzacja wszystkich pamiątek po Conradzie? Czy są one bezpieczne? Czy nie zagrażają im ręce nieprofesjonalnych „kuratorów”? Czy zostały, w istocie, zabezpieczone od wyprzedania, aby nie podzieliły nie tak rzadkiego losu innych polskich zabytków, komercjalnie sprofanowanych? I jeszcze jedna rzecz – czy Polski Komitet Olimpijski zapłacił za swój trzytygodniowy pobyt? Jeśli tak, to ile? W jaki sposób zostały spożytkowane te pieniądze? Jak może się czuć aktywny członek Ogniska i POSK-u, autor Jacek Korzeniowski, rzekomo potomek sławnego pisarza w linii prostej, wobec takiego barbarzyńskiego wręcz gestu zniewagi w stosunku do swojego przodka?

róćmy jednak do liliowego dzieła i 55-stronicowej wkładki zawierającej sprawozdanie finansowe. Na stronie 16 czytamy szacowne słowa dr Olgierda Lalko – obecnie wiceprzewodniczącego, ale zamierzającego wrócić na stanowisko przewodniczącego 1 czerwca na Walnym Zebraniu (o nie, nie po raz drugi, dlaczego nie dać szansy dr Markowi Laskiewiczowi?); „Od czasu powstania POSK-u największym problemem ZAWSZE był – brak funduszy”. Dr Lalko stwierdza to wprost, czyli że POSK nie ma do zaoferowania nic nowego. Może warto byłoby przestudiować obfite wydatki administratorów i kierowników POSK-u oraz naliczane dla nich bonusy lub też podejrzanie (niektórzy mówią „nieprzyzwoicie”) wygórowane rachunki pracowników budowlanych czy hydraulików. Pewne intrygujące wyliczenie pojawia się na 53 stronie białej wkładki z programem Walnego Zebrania. Należy do osobnego rozdziału, który „nie jest częścią sprawozdania finansowego” i „został przygotowany przez kierownictwo w celach informacyjnych”. Według tego rozliczenia w roku 2012 wydano £502 922 na środki i działania mające na celu uzyskanie dotacji i darowizn. Same zaś dotacje i darowizny wyniosły £1 533 371. Na każdy wydany funt udało się więc uzbierać trzy. Trzeba byłoby przestudiować sprawozdania finansowe około 90 tysięcy brytyjskich organizacji pożytku publicznego (registered charities), aby wyliczyć średnią w tym względzie. Dlaczego więc suma uzyskana przez POSK została oceniona jako „niska”? Jak rozkładają się takie wydatki i wpływy? Czy kwotę £502 922 wydano racjonalnie, na co i na kogo konkretnie spożytko-

W

wano te pieniądze? Jeszcze na marginesie, na pensje dla personelu w roku 2012 łącznie wydano £367 977, podczas gdy wydatki Jazz Cafe wyniosły w sumie £59 482 (więcej o £9 514 w stosunku do poprzedniego roku, kiedy wynosiły £49 968). Na Walnym Zebraniu w 2012 roku (informacja ze str. 15) pan Łoziński (właściciel Daquise, znanej polskiej restauracji w Londynie) zapytał dlaczego zyski z Jazz Cafe były tak małe? Pan R. Wiśniowski, z kolei, określił wpływy z Jazz Cafe Bar za rok 2011 jako „dosyć duże”, £10 000 za rok. „Dosyć duże”? Przy sześćdziesięciu koncertach na rok można byłoby oczekiwać około £80 000, jeśli nie znacznie więcej!

owiedzieliśmy się też, że przedsięwzięcie przekształcenia wolno stojącego budynku na mieszkania, przy 9 Ravenscourt Avenue, a więc zaraz za rogiem, kosztowało POSK £290 000 (!). To duże pieniądze. Czerpany z tego zysk wynosi £50 000 na rok. Mówiąc o nieruchomościach warto zapytać, ile domów zostało POSK-owi darowanych w testamentach w ciągu ponad 40 lat jego istnienia? Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, a może nawet czterdzieści? Czy ich utrzymanie lub sprzedaż były odpowiednio rozliczane? Czy historie tych nieruchomości były właściwie zapisane w sprawozdaniach finansowych (obejmujących drobne, większe i bardziej znaczące przepływy pieniężne) i czy te sprawozdania są dostępne do wglądu? Jeśli nie, to dlaczego? Równie niepokojące jest stwierdzenie dr Lalko (strona 17): „Nie ma żadnej gwarancji jakiejkolwiek inwestycji...”. Jak to się ma do dumnego tytułu na liliowej okładce? POSK nie planuje „inwestycji”, a więc o jakiej „przyszłości” mowa? Cóż, żadnych zmian na lepsze... Bardzo znacząca dla członków POSK-u jest kwestia przekazanego w spadku dużego budynku przy ulicy Frascati 4 w Warszawie, „formalnie” wycenionego (przez kogo?) na £1 120 000. Do POSK-u należy również teren rozciągający się w stronę Ravenscourt Avenue. Jest on nieużytkowany, a ma potencjał inwestycyjny. Dlaczego więc niszczyć czwarte piętro pod budowę czterech nowych mieszkań, robić zamieszanie z wybijaniem nowych wyjść ewakuacyjnych (gdzie one miałyby wychodzić, na środek King Street?), jeżeli zyski z czynszów nie mogą być gwarantowane lub osiągnięte wcześniej niż za pięć lat? Tak więc POSK kontynuuje swoją finansowo-arytmetyczną gimnastykę. Nie można zaprzeczyć, że w świat kultury reprezentowany przez POSK zaangażowanych jest wielu szlachetnych ludzi, wolontariuszy, pomocników, członków rady, którzy wraz z personelem robią wiele wartościowych rzeczy. Jednak „podziemie POSK-u” pozostawia dużo do życzenia. I jeszcze finałowy piruet – broszura Walnego Zebrania 2013 zawiera „Formularz na jednorazowe lub regularne dotacje”. Może czas na to, aby pozbawić babcię mieszkania? Na pewno jednak jest to czas, by wziąć udział w 48 Walnym Zebraniu. Nie przegapmy momentu. Całkiem możliwe, że pojawią się fajerwerki.

D

Mirek Malevski tłumaczyła: Agnieszka Kowalak


8|

maj 2013 | nowy czas

redaguje Roman Waldca

czas pieniądz biznes media nieruchomości

Flat-white please! Czy to juĹź koniec recesji? Pewnie jeszcze nie, ale przynajmniej jest coraz wiÄ™cej pozytywnych wiadomoĹ›ci. I to z wielu róşnych, niezaleĹźnych od siebie ĹşrĂłdeĹ‚. Roman Waldca

Pamiętacie, drodzy Czytelnicy, jak się to wszystko zaczęło? Dobrych kilka lat temu od spadków na giełdzie i upadku wielkich finansowych kolosów? Tych kolosów dzisiaj juş nie ma, a giełdy dopiero teraz powoli zaczynają się podnosić z upadków w 2008 roku. Wall Street cieszy się, şe notowania na nowojorskiej giełdzie szybują wysoko i ten trend utrzymuje się od kilku juş tygodni. Towarzyszy im amerykański dolar, którego wartość rośnie i przypomina tę sprzed paru lat. Podobnie dobre wiadomości dochodzą z Tokio, gdzie giełda równieş rośnie. Cieszą się inwestorzy, a media spekulują, şe recovery is in sight at last‌ Równieş tutaj, w Londynie. Jeśli wierzyć medialnym spekulacjom, to właśnie Londyn ma szansę stać się wybawcą brytyjskiej gospodarki. To właśnie od stolicy zacznie się wychodzenie z kryzysu na Wyspach. Brytyjska stolica ma bowiem nie tylko większe szanse na rozwój, ale przede wszystkim znacznie dynamiczniej dostosowuje się do szybko zmieniających się realiów rynkowych.

WIZJA kInG’A JuĹź tylko do koĹ„ca miesiÄ…ca Sir Mervyn King bÄ™dzie zajmowaĹ‚ swoje stanowisko. Po wielu miesiÄ…cach poszukiwaĹ„ ustalono, Ĺźe jego miejsce – szefa Bank of England – zajmie‌ Kanadyjczyk. TuĹź przed koĹ„cem swojej kadencji zwykle powĹ›ciÄ…gliwy King pozwoliĹ‚ sobie na odrobinÄ™ optymizmu przyznajÄ…c, Ĺźe wreszcie jest szansa na to, Ĺźe Wielka Brytania zacznie wychodzić z najwiÄ™kszego doĹ‚ka od czasĂłw wielkiej depresji w 1930 roku i Ĺźe widać Ĺ›wiateĹ‚ko w tunelu. Wszystko za sprawÄ… magicznego pół procenta (0,5 proc.) – wedĹ‚ug szefa Bank of England to zupeĹ‚nie przyzwoity wynik dla Produktu Krajowego Brutto. O tyle bowiem – wedĹ‚ug niego – wzroĹ›nie brytyjska gospodarka w drugim kwartale tego roku i na podobnym poziomie utrzyma siÄ™ nie tylko do koĹ„ca tego roku, ale i w przyszĹ‚ym. Pół procenta to niby nic wielkiego. Jednak w obecnej sytuacji owe pół procenta to być albo nie być, odnotować wzrost albo powrĂłcić do recesji, ktĂłrej wszyscy majÄ… juĹź dość. To rĂłwnieĹź coĹ› zupeĹ‚nie innego – otóş po raz pierwszy Bank of England dokonuje poprawki w swoich rokowaniach gospodarczych od 2008 roku. Nigdy wczeĹ›niej w ciÄ…gu ostatnich piÄ™ciu lat na takÄ… ekstrawagancje nie mĂłgĹ‚ sobie pozwolić. – To nie byĹ‚a zwykĹ‚a recesja i to teĹź nie bÄ™dzie zwyczajne wychodzenie z kryzysu, ale przynajmniej widać Ĺ›wiateĹ‚ko w tunelu – przyznaĹ‚ Sir Mervin King. DodaĹ‚, Ĺźe jego zdaniem inflacja nie bÄ™dzie juĹź rosĹ‚a tak gwaĹ‚townie, jak w poprzednich latach i Ĺźe stopy procentowe, przynajmniej na jakiĹ› czas, pozostanÄ… poniĹźej jednego procenta.

SAMOPOCZUCIE Dobre dla brytyjskiej gospodarki wiadomoĹ›ci nadeszĹ‚y nie tylko z siedziby Kinga. Najnowsze badania pokazujÄ…, Ĺźe odsetek spoĹ‚eczeĹ„stwa, ktĂłry wierzy, Ĺźe wreszcie idzie ku dobremu, rĂłwnieĹź gwaĹ‚townie wzrĂłsĹ‚ w ciÄ…gu ostatniego czasu. Obecnie aĹź 30 proc. spoĹ‚eczeĹ„stwa uwaĹźa, Ĺźe w ciÄ…gu roku bÄ™dzie lepiej niĹź gorzej. To dość duĹźy wzrost. W trakcie poprzednich badaĹ„ jedynie 22 proc. byĹ‚o podobnego zdania. Samopoczucie brytyjskiego spoĹ‚eczeĹ„stwa jest rĂłwnie waĹźne, jak dane statystyczne, bowiem od tego, jakie ma nastawienie potencjalny nabywca, zaleĹźy przecieĹź ile i jak czÄ™sto wydaje. SkÄ…d wiÄ™c tak nagĹ‚a, wydawaĹ‚oby siÄ™, zmiana nastrojĂłw? Otóş wszystko dziÄ™ki lepszym niĹź zakĹ‚adano doniesieniom z rynkĂłw. Dane z marca pokazujÄ…, Ĺźe gospodarka powoli nabiera tempa i wychodzi z czkawki, na ktĂłrÄ… zapadĹ‚a. Co prawda wychodzi powoli – mowa o zaledwie 0,3 proc. wzrostu – to jednak wychodzi i to zdaje siÄ™ być najwaĹźniejsze. Co wiÄ™cej – dobre wiadomoĹ›ci nadchodzÄ… rĂłwnieĹź z londyĹ„skiej gieĹ‚dy, ktĂłra podobnie jak te w Nowym Jorku i Tokio – szybuje wysoko, kilkaset punktĂłw powyĹźej swoich dotychczasowych rekordĂłw. Tak dobre wyniki w czasie recesji? – pytajÄ… niektĂłrzy i dodajÄ…, Ĺźe to raczej nie jest przypadek, tylko wyraĹşny trend. Danym z FTSE-100 towarzyszÄ… lepsze od oczekiwanych notowania z rynkĂłw nieruchomoĹ›ci, ktĂłre powoli rĂłwnieĹź odbijajÄ… siÄ™ od dna: ceny zaczynajÄ… rosnąć (w Londynie Ĺ›rednia cena nieruchomoĹ›ci wynosi juĹź pół miliona funtĂłw), a wraz z niÄ… liczba przyznawanych kredytĂłw mieszkaniowych. Deweloperzy zaczynajÄ… coraz częściej budować nowe mieszkania. CoĹ› siÄ™ wreszcie zaczyna na tym zastaĹ‚ym rynku rĂłwnieĹź dziać. A to tylko dobrze wróşy na przyszĹ‚ość.

BEZ PRACY Nie wszyscy są jednak przekonani, şe to, o czym mówił Sir King to coś więcej, niş okrągłe słowa. Dla odchodzącego szefa Bank of England waşne jest to, by pochwalić się tym, iş tuş przed odejściem na emeryturę udało mu się na tyle stymulować gospodarkę, şe wreszcie zaczęła się podnosić z największej recesji naszych czasów. Sceptycy pytają, şe skoro jest aş tak dobrze, to dlaczego nie widać znaczącej poprawy na rynku pracy? W pierwszym kwartale tego roku liczba bezrobotnych wzrosła aş o 15 tys. osób. Jednakşe nieoficjalne dane za kwiecień pokazują drastyczny spadek osób szukających pracy. Czy jest to efekt zmian zachodzących w gospodarce, czy tylko charakterystyczne zjawisko, z jakim mamy do czynienia kaşdej wiosny – dopiero zobaczymy. Bez względu jednak na to, kto ma rację, waşne zdaje się być coś zupełnie innego – mianowicie to, iş po raz pierwszy od 2008 roku pojawia się więcej pozytywnych wiadomości i doniesień, niş negatywnych. A to moşe tylko cieszyć.

lOndYńSkI BOOM Według autorów raportu London, City and Regional Prospects wychodzenie z recesji juş się rozpoczęło. Wszystko za sprawą boomu, jakim moşe się pochwalić‌ Londyn, w którym wszystko dzieje się szybciej i łatwiej, niş w pozostałych częściach kraju. Made in London moşe pochwalić się tym, şe gospodarska w stolicy rośnie w zawrotnym tempie powyşej jednego procenta, co w porównaniu z resztą kraju jest duşym sukcesem. Co więcej – trend ten ma się utrzymać przynajmniej przez kolejne kilka lat i ma dojść aş do 1,9 proc. w 2018 roku. Siłą napędową londyńskiej gospodarki jest tym razem flat-white – przebojowo rozwijające się nowe firmy technologiczne, medialne czy reklamowe. Po kilku latach zapaści w tych branşach następuje prawdziwe przyśpieszenie – tak

przynajmniej twierdzą spece z Centre for Economics and Business Research. Nazwa „flat-white pochodzi od kawy, którą najczęściej piją młodzi specjaliści z tych właśnie branş w okolicach Old Street, która juş określana jest mianem londyńskiej doliny krzemowej. Co więcej, flat-white nie tylko rozrusza londyńską gospodarkę, ale równieş robi coś znacznie innego, waşniejszego. Według autorów raportu, wraz z powstawaniem i rozwojem nowych firm technologicznych czy reklamowych dochodzi do zmiany środka cięşkości w biznesie stolicy, który do tej pory w większości uzaleşniony był od sektora bankowego. Teraz, powoli odsuwamy się od uzaleşnienia od bankowców na rzecz innych dziedzin: nowych technologii, mediów czy reklamy. O tym, şe jest to powaşna branşa mówią prognozy, według których zatrudnienie w firmach flat-white ma znaleźć blisko 200 tys. ludzi w ciągu najblişszych czterech lat. Średnio: jedno na dwadzieścia nowych miejsc pracy w Londynie będzie właśnie naleşało do tego nowej, dynamicznie rozwijającej się branşy. Flat-white please!

Polski Ośrodek Naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie

]DSUDV]D GR XG]LDĂŁX Z

-DJLHOORĞVNLHM 6]NROH 3U]HGVLęELRUF]RœFL

| NURNÂťZ RG SRP\V—X GR EL]QHVSODQX} | NURNÂťZ RG SRP\V—X GR EL]QHVSODQX} /RQG\Q /RQG\Q , F]ęœÞ ² OLSFD ,,, F]ęœÞ ² OLSFD ,, F]ęœÞ ² OLSFD

&KFHV] ]DĂŁRĹŻ\Ăž ZĂŁDVQÄ‹ G]LDĂŁDOQRĹ“Ăž JRVSRGDUF]Ä‹ Z ZĂŁDVQÄ‹ :LHONLHMG]LDĂŁDOQRĹ“Ăž %U\WDQLL" JRVSRGDUF]Ä‹ &KFHV] ]DĂŁRĹŻ\Ăž Z :LHONLHM %U\WDQLL" 0DV] SRP\VĂŁ DOH QLH ZLHV] MDN JR ]UHDOL]RZDĂž"

0DV] SRP\VĂŁ DOH QLH ZLHV] MDN JR ]UHDOL]RZDĂž" 2)(58-(0< ,17(16<:1( 6=.2/(1,( 2%(-08-ÄŠ&(

NRQVWUXNFMę SURIHVMRQDOQHJR EL]QHVSODQX JR GR 2)(58-(0< ,17(16<:1( 6=.2/(1,(L DGDSWDFMę 2%(-08-Ċ&( NRQNUHWQHJR SU]HGVLęZ]LęFLD EL]QHVRZHJR NRQVWUXNFMę SURIHVMRQDOQHJR EL]QHVSODQX L DGDSWDFMę JR GR IRUPXãRZDQLH FHOyZ VWUDWHJLF]Q\FK SU]HGVLęZ]LęÞ EL]QHVRZ\FK NRQNUHWQHJR SU]HGVLęZ]LęFLD EL]QHVRZHJR RFHQę SR]\FML ÀQDQVRZHM ZãDVQHJR SRGPLRWX IRUPXãRZDQLH FHOyZ VWUDWHJLF]Q\FK SU]HGVLęZ]LęÞ EL]QHVRZ\FK =DMęFLD EęGċ SURZDG]LÞ WUHQHU]\ L Z\NãDGRZF\ RFHQę SR]\FML ÀQDQVRZHMGRœZLDGF]HQL ZãDVQHJR SRGPLRWX =DMęFLD EęGċ SURZDG]LÞ GRœZLDGF]HQL WUHQHU]\ L Z\NãDGRZF\ &9 RUD] IRUPXODU] DSOLNDF\MQ\ QDOHů\ SU]HVãDÞ GR F]HUZFD QD DGUHV SRQ#XM HGX SO &9 RUD] IRUPXODU] DSOLNDF\MQ\ QDOHů\ SU]HVãDÞ GR F]HUZFD 6]F]HJyã\ QD ZZZ SRQ XM HGX SO QD DGUHV SRQ#XM HGX SO 6]F]HJyã\ QD ZZZ SRQ XM HGX SO

WĆŒŽŊĞŏƚ WĆŒ ŽŊĞŏƚ ĹŠÄžĆ?Ćš ĹŠÄžĆ?Ćš Ç Ć?ƉſųĎŜÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝Ç Ä‚ĹśÇ‡ Ç Ć?ƉſųĎŜÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝Ç Ä‚ĹśÇ‡ njĞ njĞ Ć‘ĆŒĹ˝ÄšĹŹĹżÇ Ć‘ĆŒĹ˝ÄšĹŹĹżÇ ÄŽĹśÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝Ç Ç‡Ä?Ĺš ĎŜĂŜĆ?Ĺ˝Ç Ç‡Ä?Ĺš Ĺ˝ĆšĆŒÇŒÇ‡ĹľÄ‚ĹśÇ‡Ä?Ĺš Ĺ˝ĆšĆŒÇŒÇ‡ĹľÄ‚ĹśÇ‡Ä?Ĺš ŽĚ DĹ?ĹśĹ?Ć?ĆšÄžĆŒĆ?ĆšÇ Ä‚ DĹ?ĹśĹ?Ć?ĆšÄžĆŒĆ?ĆšÇ Ä‚ ^Ć‰ĆŒÄ‚Ç ^Ć‰ĆŒÄ‚Ç Ä‚Ĺ?ĆŒÄ‚ĹśĹ?Ä?ÇŒĹśÇ‡Ä?Ĺš Ä‚Ĺ?ĆŒÄ‚ĹśĹ?Ä?ÇŒĹśÇ‡Ä?Ĺš Ç ĆŒÄ‚ĹľÄ‚Ä?Ĺš ĆŒÄ‚ĹľÄ‚Ä?Ĺš ŏŽŜŏƾĆŒĆ?Ćľ ŏŽŜŏƾĆŒĆ?Ćľ ŜĂ ĆŒÄžÄ‚ĹŻĹ?njĂÄ?Ŋħ ĆŒÄžÄ‚ĹŻĹ?njĂÄ?Ŋħ WĆŒŽŊĞŏƚ ĹŠÄžĆ?Ćš WĆŒŽŊĞŏƚ ĹŠÄžĆ?ÇŒÄ‚ÄšÄ‚ĹśĹ?Ä‚ Ç Ć?ƉſųĎŜÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝Ç Ä‚ĹśÇ‡ Ç Ć?ƉſųĎŜÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝ njnjĞWŽůŽŜĹ?ÄŒ Ć‘ĆŒ Ĺ˝ÄšĹŹĹżÇ ÄŽĹśÄ‚ĹśĆ?Ĺ˝ Ĺ˝ĆšĆŒÇŒ LJžĂŜ LJÄ?Ĺš ĆŒÍ˜Í&#x; ÍžtĆ?ƉſųĆ‰ĆŒÄ‚Ä?Ä‚ Ĺ? WŽůÄ‚ĹŹÄ‚ĹľĹ? Ç ĎŽĎŹĎ­ĎŻ ÇŒĆšÄ‚ÄšÄ‚ĹśĹ?Ä‚ ÍžtĆ?Ć‰ĹżĹłÇ Ć‰ĆŒÄ‚Ĺś Ä‚Ä?LJĂ njĞ WĆ‘ĆŒĹ˝ÄšĹŹĹżÇ Ĺ˝ĹŻĹ˝ĹśĹ?ÄŒ WĎŜĂŜĆ?Ĺ˝Ç Ç‡Ä?Ĺš ŽůÄ‚ĹŹÄ‚ĹľĹ?Ç ÇŒÄ‚ njLJĂÄ?ĹšĹ?ĆŒÄ‚ĹśĹ?Ä?ÄŒ Ĺ?ĆŒĹ˝ĆšĆŒÇŒÇ‡ĹľÄ‚ĹśÇ‡Ä?Ĺš Ä‚ĹśĹ?Ä?ÄŒ ĆŒÍ˜Í˜Í&#x;


Na politycznej huśtawce nowy czas | maj 2013

|9

wielka brytania

Polityczna wiosna na Wyspach należy do UKiP. Partia właśnie zanotowała świetny wynik w wyborach lokalnych. Co dalej? Czy Farage i spółka wyprowadzą Wielką Brytanię z Unii, nie sięgając nawet po władzę? cameron zaKładnIKIem

Adam Dąbrowski

– Ma pan charyzmę mokrej szmaty i wygląd bankiera niższego szczebla – tak jakiś czas temu zwracał się do Hermana van Rompuya, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, Nigel Farage, nowa gwiazda brytyjskiej polityki. To dość reprezentatywne wystąpienie, bo Farage jako brytyjski europoseł nie siedzi w Brukseli po to, by budować wspólną Europę. Wręcz przeciwnie. Chce przed nią ratować Wielką Brytanię. Kopie więc dołki pod Unią w samym jej sercu. – Euro znajduje się w kryzysie tak głębokim, że nie ma z niego wyjścia – przestrzega od dawna Farage. I gdy dodawał, że projekt wspólnej waluty od początku był projektem stricte politycznym, biegnącym w poprzek reguł gospodarczych wielu komentatorów musiało przed samymi sobą przyznać: coś jest na rzeczy. Dziś o nieuchronnym (choć raczej długo- niż krótkoterminowym) końcu wspólnej waluty mówi wielu analityków, również tych, którzy na Unię patrzą przychylnym okiem. Odcedźmy obelgi i wybujałą retorykę, a zostanie nam analiza, która jak najbardziej mieści się w głównym nurcie.

tramPolIna Farage’a Liderowi Brytyjskiej Partii Niepodległości (UK Independence Party) łatwiej było dostać się do Parlamentu Europejskiego niż do Izby Gmin (obowiązuje tu inna ordynacja). Farage od początku wykorzystywał to miejsce jako trampolinę. Każda antyeuropejska tyrada, każdy flesz aparatu fotograficznego, każda kontrowersja była dla niego kolejnym podskokiem. A Farage podskakuje coraz wyżej. W tym miesiącu pobił rekord wysokości – w ostatnich wyborach lokalnych UKIP osiągnął duży sukces. W Wielkiej Brytanii nie istnieje zbyt wiele stronnictw, na które można oddać głos, jeśli chce się zaprotestować. Laburzyści, którzy rządzili Wyspami 13 lat są niby opozycją, ale wszyscy postrzegają ją jako partię establishmentową. Wcześniej głosy protestu zgarniali Liberalni Demokraci. Ale teraz są przecież w koalicji rządzącej. – UKIP przemawia więc do tych Brytyjczyków, którzy mają dość status quo i chcą przeciwko niemu zaprotestować – tłumaczy Paweł Świdlicki, ekspert think tanku Open Europe. – A jeszcze nie tak dawno David Cameron mógł bez ryzyka nazywać członków tej partii grupą „świrusów i kanapowych rasistów”. Wtedy wydawało się to bezpieczną zagrywką. Cameron chciał prezentować się jako lider centrowy (tak prawie wszędzie na świecie wygrywa się wybory) – dawał wówczas niezdecydowanym wyborcom jasny sygnał: prawica prawicy nie równa, to my tu jesteśmy rozsądni! Ale dziś śmiech na ustach Camerona zamiera. Bo klowni właśnie stali się dla niego konkurencją. A potężna frakcja w jego własnej partii głośno już mówi: pójdźmy w ich ślady! UKIP i zafascynowana nim torysowska prawica sprawili właśnie, że lider ich partii będzie musiał podjąć wielkie ryzyko. Być może największe w swej politycznej karierze.

Przywódca torysów jest zagadką – nie tylko wcale nie chce opuszczać Unii Europejskiej (to akurat czasem nam wyjawia), ale czuje do Brukseli o wiele więcej sympatii niż pokazuje to na co dzień. Mało tego, negocjacje z coraz twardszym eurosceptycznym skrzydłem torysów często utrudniają mu rozmowy na szczytach Wspólnoty. – Tak było chociażby podczas ostatniego szczytu budżetowego UE. Cameron wiedział, że musi osiągnąć dobry wynik (taki, który usatysfakcjonuje jego backbenchers), ale jednocześnie musiał mieć pole, by dogadać się z liderami Unii. Tu akurat poradził sobie dobrze: zbudował sojusz z Merkel, a jednocześnie wynegocjował historyczne cięcia, które w Wielkiej Brytanii zostały odebrane bardzo pozytywnie – mówi Paweł Świdlicki. W przyszłości jednak podobne sukcesy wcale nie są gwarantowane. Planowana przez Camerona renegocjacja warunków brytyjskiego członkostwa w Unii to już przecież dyplomatyczna waga super ciężka. Tymczasem dziś lider konserwatystów spędza większość czasu gasząc kolejne pożary, które nieustannie wybuchają w jego partii. Opór przeciwko „kulturowej modernizacji” w szeregach jego partii jest dodatkowo zasilany przez niepokój wywołany przez fakt, że mimo potężnego zaciskania pasa zaaplikowanego nam przez George’a Osborne’a gospodarka wciąż się chwieje. Małżeństwa homoseksualne, integracja europejska, podejście do cięć – ostatnie miesiące to dla premiera marsz od kryzysu do kryzysu. Najnowsza odsłona tego marszu miała miejsce po mowie tronowej, kiedy to zdarzyło się coś bez precedensu: grupka posłów prawicy postanowiła przeforsować uchwałę wyrażającą rozczarowanie, że ich własny rząd nie wpisał do niej obietnicy zorganizowania unijnego referendum. Cameron zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie zrobić nic, by powstrzymać rebeliantów. Miał tylko pomysł na to, jak zminimalizować obrażenia. Wykorzystał wizytę zagraniczną, by uciec przed bezpośrednim upokorzeniem ze strony posłów swojej partii. Komentatorzy zgadzają się jednak, że wszystko to świadczy o jednym: premier jest po prostu słaby. Mimo że cały czas przekonuje, że w interesie kraju jest pozostanie częścią Wspólnoty (tyle że zreformowanej), dał swojej prawicy do rąk bardzo niebezpieczną zabawkę godząc się na referendum w sprawie wyjścia Londynu z Unii. Nastroje są tu od dawna są eurosceptyczne, możliwe więc, że ulica wywinie Cameronowi numer i wyrzuci Londyn poza Wspólnotę. – Istnieje ryzyko, że gdy do głosowania dojdzie, Brytyjczycy opowiedzą się za wyjściem z Unii – potwierdza Paweł Świdlicki. Jeśli tak się stanie, jednym z powodów będzie nieustanny nacisk ze strony Farage’a. Kim więc jest człowiek, który zapędził w kozi róg lidera dumnych konserwatystów?

rewolUcjonIsta z Klasy średnIej Farage może dziś zręcznie zarządzać narastającym na Wyspach antyrządowymi nastrojami, ale nie można powiedzieć, by sam był archetypicznym przykładem buntownika. Urodzony w zamożnej rodzinie w hrabstwie Kent, uczeń dobrej szkoły, zapalony uczestnik elitarnych rugby i krykieta ( a nie „plebejskiej” piłki nożnej). Członek Partii Konserwatywnej za czasów Margaret Thatcher. Ze stronnictwa wypisał się gdy jej następca,

John Major powiedział „tak” Traktatowi z Maastricht, zacieśniającemu współpracę europejską. Elokwentny, z eleganckim akcentem: very British rewolucjonista. Jak mówi Świdlicki, Farage zarządza partią, która pod wieloma względami jest libertyńska (gospodarczy Thatcheryzm na sterydach, niechęć do „przeregulowanej Unii”), ale jeśli chodzi o kulturę, pozostaje bardzo tradycyjna. Pod wieloma względami to partia nostalgii. Nostalgii za pocztówkową Middle England, jaką obejrzeć można w Downtown Abbey. Wielu krytyków zarzuca mu jednowymiarowość. W kółko ta sama, antyeuropejska śpiewka: „Europa – źle, niezależność– dobrze”. Ale czy to na pewno takie proste? – Taka ocena nie jest do końca sprawiedliwa – zastrzega Paweł Świdlicki. – UKIP to ogólnie partia protestu, zabiera głos właściwie w każdej sprawie, która budzi kontrowersje. Przykładem jest planowana linia kolejowa H2SN, która ma łączyć Londyn z północą kraju. Poruszanie takich kwestii jest bardzo ważne w wyborach lokalnych.

UKIP Kontra ImIgrancI Na podstronie Wikipedii zbierającej cytaty Nigela Farage’a, oprócz wersji angielskiej istnieją jeszcze trzy: czeska, szwedzka i... polska. Bo wśród radykalnie prawicowego elektoratu znad Wisły Farage cieszy się wielką popularnością: ma przecież „jaja”, by przeciwstawić się „eurokołchozowi” z jego biurokracją i „kulturowym marksizmem”. No i odważnie mówi do premiera Tuska: „Po wysłuchaniu pana przemówienia dziś rano muszę się spytać, na jakiej planecie pan żyje? Dlaczego pan udaje, że wszystko idzie dobrze? – pytał Farage naszego premiera, gdy Polska rozpoczynała swoją prezydencję. Czy jednak polscy fani zdają sobie sprawę, że tak samo jak biurokratów i zwolenników Unii, Farage nie lubi imigrantów? – Byłem zadziwiony widząc w Peterborough swego rodzaju polską dzielnicę. Najbardziej zaskoczył mnie jej rozmiar i to, jak szybko się rozrasta. No i fakt, że tak niewielu jej mieszkańców mówi

języka… polskiego. „Przykro mi, ale to po prostu nie w porządku” – zakończył Farage.

nowa era? Na ogłaszanie końca starego porządku jest jednak jeszcze za wcześnie. W końcu nie tak dawno w drzwi politycznych salonów swoje buty wkładali członkowie British National Party, często otwarcie rasistowskiej i homofobicznej. I – w obliczu słabnącego poparcia dla rządzącej wówczas Partii Pracy, a także utrzymującego się braku zaufania do konserwatystów i dotkliwego kryzysu gospodarczego – wydawało się już, że barbarzyńcy są u bram. W wyborach lokalnych poszło im świetnie, podobnie jak teraz stronnictwu Farage’a. A dziś? Kto pamięta o BNP? W ostatnich wyborach dostali potężne lanie tracąc ostatnich radnych. Większość mediów nawet tego nie odnotowała. Albo czy ktokolwiek pamięta jeszcze Cleggmanię z 2010 roku? Jedno czy dwa badania przedwyborcze sugerowały nawet, że Clegg i spółka rozbiją bank i wyprzedzą dwie główne partie. I co? Gdy przyszło do wyborów, odezwały się stare nawyki. Do tego doszła ordynacja sprzyjająca dwóm największym partiom. Efekt? Liberałowie dostali nieco... mniej głosów, niż w poprzednich wyborach. – W wyborach parlamentarnych UKIP nie powtórzy tak dobrego wyniku, jak w wyborach lokalnych – nie ma wątpliwości Paweł Świdlicki. Ale pozycja UKIP i tak osłabia Camerona. Powody są dwa. – Trzy lata temu relatywnie dobry wynik partii Farage’a (3 proc. ) odebrał głosy Cameronowi i dlatego dziś mamy koalicję. Jeśli teraz UKIP uzyskałby powiedzmy 5 proc., przysporzy torysom jeszcze więcej problemów – mówi Świdlicki. Powód drugi? Nawet jeżeli Farage nie podbije Wysp bezpośrednio, może to zrobić tylnymi drzwiami. Sam doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nawet jeśli partia nigdy nie dojdzie do władzy, może jej się udać „wstrzyknąć” w przestrzeń publiczną swoje idee i przesunąć środek ciężkości debaty społecznej.

UKIP to ogólnIe PartIa ProtestU – zabIera głos właścIwIe w Każdej sPrawIe, Która bUdzI Kontrowersje. taK samo jaK bIUroKratów I zwolennIKów UnII, jej Przywódca nIgel Farage nIe lUbI ImIgrantów czy lInII Kolejowej H2sn łączącej londyn z Północą

po angielsku. Ale najgorsze była poczucie wrogości, jakie panowało pomiędzy dużą częścią lokalnej społeczności a ogromną liczbą Polaków, którzy tu przyjechali (...). Nie da się po prostu zasymilować nowych grup w społeczeństwie, jeśli ludzie przybywają na taką skalę – mówił Farage podczas spotkania z mieszkańcami Peterborough. Jak każdy rasowy polityk, lider UKIP miał też na podorędziu „ludzki przykład”: szesnastolatkę, na którą natrafił podczas spotkania z lokalnymi mieszkańcami. Miała mu ona opowiedzieć, że nie przyjęto jej do pracy przy taśmie fabrycznej, bo nie znała

– Partia Farage jest w tym bardzo efektywna. Wymusza debatę na temat Unii czy imigracji. Wielu członków Partii Konserwatywnej martwi się, że albo oni utracą mandat, albo całe stronnictwo nie będzie w stanie uzyskać większości. Żądają więc od Camerona, by ten przystosował się do postulatów Farage’a – dodaje na koniec Świdlicki. Jak na razie David Cameron próbuje pozostać w centrum. Ale coraz bardziej się chwieje. Wkrótce może skręcić na prawo: ku miejscu, gdzie żywe są eurosceptycyzm i niechęć do imigrantów bądź politycznie stracić wszystko.


10|

maj 2013 | nowy czas

felietony opinie

nowy czas redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Powody do zaangażowania Krystyna Cywińska

2013

„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią im się płaci. Chwiejna waluta. Nie ma dnia, by ktoś wieczności swej nie stracił” – to sentencja Wisławy Szymborskiej, noblistki. Miała w zgodnym chórze polskiego uniesienia trafić pod światowe strzechy. Nie trafiła. Poza Polską raczej mało znana. W Polsce uwielbiana. Zapomniano i darowano jej wczesne wiersze i wierszyki. Choćby ten, wielbiący radzieckiego żołnierzyka, co Kraków wyzwolił i od ruin ocalił.

No i inne pisane w socjalistycznym, PRL-owskim porywie. Podobne, a może silniejsze uniesienia zapomniano i darowano Julianowi Tuwimowi, Antoniemu Słonimskiemu, Czesławowi Miłoszowi i wielu innym rodzimym pisarzom i poetom. Że o paru wierszach Ildefonsa Gałczyńskiego nie wspomnę, bo go uwielbiam. I choć pieśni o Stalinie nie napisał, jak Władysław Broniewski, to napisał poemat pt. Stalin umarł. I jak z tego powodu płaczą rzeki chińskie i gruzińskie, i inne rozlewiska, nie mówiąc już o Wiśle. Ale Władysławowi Broniewskiemu wciąż się wytyka to jego zaczadzenie od ukąszenia jadem heglowskim. I ten jego skowyt i zachwyty uniesienia bez końca nad komunizmem w wierszach wczesnego i późniejszego chorobliwego olśnienia. Jak twierdzą niektórzy, na granicy grafomanii. Boże mnie uchowaj od grafomanii i grafomanów. Ale dałam się unieść potędze słowa tego pomylonego poety. Pomylonego – jak chce wybitna znawczyni literatury Maja Cybulska. Elegancka w stylu i wykwintna w smaku. Władysław Broniewski, nieco zapomniany, wrócił do nas dzięki londyńskiej Scenie Poetyckiej, która w Jazz Cafe w POSK-u spłaciła poecie dług pamięci. Był pisarzem, który przyciąga i odpycha, ale którego nie sposób lekceważyć – napisała Maja Cybulska. A ja dziękuję twórcom i aktorom tego spektaklu: Wojtkowi Piekarskiemu (który wcielił się w rolę

poety), a także, Magdzie Włodarczyk i Konradowi Łatasze za słowa, które były w stanie wzruszyć i poruszyć. Danielowi Łuszczce za fortepian, inspicjentce Jolancie Prothero i magikowi od świateł Marcinowi Gęborkowi. Wymieniam ich wszystkich, bo się natrudzili i dali z siebie wszystko ,co mogli, nie tylko wolny czas. Scena Poetycka powstała pod skrzydłami Heleny Kaut-Howson, reżysera z dużym dorobkiem w teatrach nie tylko angielskich. Ma już swoją tradycję, wiernych widzów i sporo spektakli na swoim koncie. Mimo przeciwności takich i owakich, ale naprzeciw poezji i słowom poety. Czy jest życie piękniejsze od wierszy? – można zapytać za Broniewskim. Czy jest? To zależy od wierszy. A wiersze z życia czerpią. Są takie, od których się ucieka, i takie, do których się powraca. Ucieka się od tych, co wieją grozą. Co przytłaczają goryczą, co przerastają naszą wizję świata. No i od tych, co krwią ociekają. I mogłabym tak dalej w porywie grafomanii. A w poezji poślizg w grafomanię jest dość powszechny. Maja Cybulska pisze w londyńskim „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” (17 maja), że Broniewski nie mógł się zdecydować, czy jest poetą lirycznym czy tak zwanym zaangażowanym. I stąd te żałosne kombinacje. Wzruszenia z propagandą. Nie on jeden wśród naszych poetów. Moje pokolenie wyrosło na zaangażowanych pisarzach. Na ta-

kich, którzy żałośnie lub wspaniale łączyli wzruszenia i natchnienia z propagandą. Chodzi tylko o to – jaką propagandą? Czy politycznie i patriotycznie do zaakceptowania, z naszego narodowego zrozumienia. Naszego narodowego wychowania, naszej narodowej tradycji. Tej świetlanej, wspaniałej, polskiej, niezależnej niepodległej, mocarstwowej. Moje pokolenie nie zawsze akceptowało poematy ku czci męczeństwa, pokonanych bohaterów, przegranych bitew. Ani tych wielbiących Legiony. I te Dąbrowskiego, co z ziemi włoskiej do Polski nie doszły. I te Piłsudskiego, co Polskę odzyskały. Uczyliśmy się do zatraty pamięci różnych wierszy o Marszałku. Rydzu Śmigłym, pułkowniku Lisie-Kuli. Wkuwaliśmy tę czystą grafomanię, bo tego wymagał patriotyzm. A czym jest patriotyzm, to już inna sprawa. Broniewski też tak pisał. Ale pisał, bo tak czuł, pisał o komunizmie i rewolucji, bo w to wierzył. Żałosny pomyleniec polityczny. Poetycki analfabeta w dziedzinie dziejów świata. Ale jak pisał! Krwią i potem, i oparami alkoholu. Jeśli pomyleniec, to Boży, jeśli grafoman, to natchniony. I proszę mi nie tłumaczyć, że żadne natchnienie nie rozgrzesza grafomanii. Rozgrzeszają ją czytelnicy i słuchacze. Co było widać i słychać na widowni w POSK-u zaczadzonej słowami poety. Choć to widownia o tyle łatwa do łez i wzruszeń, bo się składała prawie z samych

kobiet. Muszę dodać, że jedna z tych zasłuchanych syknęła: – Komuch! Komuch i tyle! A jeśli komuch, to jak inni, jemu podobni, rozczarowany. Zapity z rozczarowań i zawodów życiowych i ideologicznych. Poezja to nie tylko liryka. To także często jakieś zaangażowanie. Dziś mało zrozumiałe. Nawet żałośnie śmieszne. Jak ten wiersz Broniewskiego o więźniu w areszcie śledczym co stęknął, wyprostował plecy, bo… dziś w Magnitogorsku ruszają piece. Boże, pożal się nad duszą tego poety. Potrzebna nam taka Scena Poetycka, która działa dzięki entuzjazmowi aktorów i niezmordowanej Heleny Kaut-Howson. Na oderwanie się od życia, nie zawsze piękniejszego od wierszy. A jakie – że zapytam – dziś mamy powody, do zaangażowania? Poza pozycjami, stołkami, posadkami, dorabianiem się, i wypominaniem często naszych grzechów przeszłych i teraźniejszych. Czy kapitalizm zasługuje na poematy? A może zasługuje na to religijny fanatyzm albo szowinizm narodowy, bo którz by dziś pisał wiersze o głodnych dzieciach na świecie? Czy wzajemnie mordujących się frakcjach? Scena Poetycka ma szansę zmierzenia się z tym bezmiernym tematem. Czego jej życzę, wdzięczny widz-słuchaczka, nie literatka ani recenzentka. Może trochę wariatka, bo oczarowana wierszami poety Krystyna Cywińska.

Trafić na czołówkę Jesteśmy świadkami kolejnej rewolucji, która nie tylko zmienia nasze postrzeganie świata, ale również to, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, co widzimy i w jaki sposób chcemy się tą wiedzą dzielić. Dochodzi do niej bez specjalnego komplikowania naszego codziennego życia. Przechodzimy jakby z jednej ery do następnej, bez szans na jakikolwiek powrót. Powrotu już nie ma. Brzmi niepokojąco? Wydarzenia z południowo-wschodniego Londyny zszokowały wszystkich niemal na całym świecie. Dwóch islamskich ekstremistów z brytyjskim paszportem dokonuje rzeźni na młodym żołnierzu. Z nożami i tasakiem atakują w biały dzień, na środku ulicy. Cel jest tylko jeden: zabić. Kilkanaście minut później jest już po wszystkim. Zadanie wykonane. Na ulicy leży ciało zmasakrowanego żołnierza. Dwaj oprawcy jednak nie uciekają, tylko spokojnie czekają na ulicy. Rozmawiają z przyglądającymi się im przechodniami. Proszą gapiów nie tylko o to, by zadzwonili po policję, ale także, by robili zdjęcia, fotografowali, filmowali. Dzisiaj każdy, nawet najbardziej prymitywny telefon komórkowy ma już aparat fotograficzny.

Większość z nas posiada smartphona, z wbudowaną kamerą wysokiej rozdzielności. W Woolwich okazało się to przydatne. Jeden z morderców w pewnym momencie spokojnie podchodzi do filmującego go tłumu. Jego ręce są zakrwawione, ciągle trzyma w nich nóż, tasak. Jest jednak spokojny, opanowany. Nie chce już nikogo atakować. Nie, on chce powiedzieć o tym, co zrobił, dlaczego do tej tragedii doszło. On wie, że aparat fotograficzny w telefonie komórkowym to nie tylko zabawka do robienia zdjęć z pijackich imprez. On wie, że to potężne medialne narzędzie, że dzięki niemu trafi na czołówki, będzie głośno o nim oraz o tym, co zrobił. Zradykalizowany morderca na naszych oczach staje się publicystą, który z bezwzględnym spokojem wykorzystuje nowoczesne technologie. Dokonane przez niego morderstwo ma aspekt polityczny, zależy mu więc na tym, by usłyszało o tym jak najwięcej ludzi. Bezwzględnie manipuluje przyglądającymi się mu gapiami, którzy filmując i fotografując go, robią to, czego od nich oczekuje. Jeden z takich filmów jeszcze tego samego wieczoru trafia do stacji ITV News, która decyduje się

go wyemitować. Bez poprawek, zamgleń. Na surowo. Widać na nim i krew, i noże, i leżące na ulicy ciało martwego żołnierza. Film obiega cały świat. W jednej chwili przypadkowy przechodzień z aparatem komórkowym stał się telewizyjnym reporterem, któremu udało się to, co w dziennikarstwie najważniejsze i najtrudniejsze: być w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Jest pierwszym, który trafia na czołówki na całym świecie. Wystarczył telefon komórkowy, który nie tylko film nagrał, ale i przesłał do stacji telewizyjnej. Wszystko z ulicy, w ułamku chwili. Na żywo. Technologa – chcemy tego, czy nie – sprawia, że dzisiaj prawie każdy jest reporterem, dziennikarzem. Każdy z nas, na swój sposób, opisuje to, co widzi i natychmiast udostępnia na Facebooku, na Twiterze czy w jakikolwiek inny sposób. Miliony telefonów, tysiące zdjęć. Całe pokolenie nowych reporterów uczy się tego trudnego zawodu na IPhone czy Androidzie. Elitarny zawód spowszedniał. Okazuje się, że zbrodnia też...

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | maj 2013

komentarze

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Można powiedzieć, że wśród polskiej emigracji na Wyspach dokonuje się zmiana pokoleniowa, a raczej pokoleniowe wygaszanie wielkiej, kiedyś patriotycznej, niepodległościowej działalności. Właśnie miało miejsce spektakularne wyprowadzanie sztandarów SPK. Ten historyczny gest zapoczątkowała w ostatniej dekadzie XX wieku komunistyczna PZPR. Przepraszam za porównanie, nieco powierzchowne. W Londynie odprawia się też msze dziękczynne za długie lata owocnej działalności. Jak przewracające się kostki domina, w ten sam sposób, jakby na czyjeś zamówienie, zamykane są kolejne organizacje emigracyjne, a ich majątek wystawiany jest na sprzedaż. Ostatnim zamknięciem jest Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. Niby naturalne, a jednak dziwne. Prawdziwych kombatantów rzeczywiście coraz mniej. Ale w ich miejsce – zgodnie z formalnie zmienionym statutem przewidującym nieuchronny proces biologiczny – wstępowały do tej organizacji dzieci kombatantów. Oczywiście trudno ich nazwać kombatantami, ale w istocie są spadkobiercami tego, o co walczyli ich rodzice. Czy ostatnie władze SPK wyciągnęły z tego jakiś wniosek? Nie, po krótkiej próbie ratowania Stowarzyszenia doszło do sakramentalnego rozkazu: – Wyprowadzić sztandar! Sztandar, rzecz święta, a tak poniewierany? Rozwój wydarzeń tym bardziej smutny, że w SPK sztandarów było więcej. Młodsze pokolenie, tu urodzone, walczy o zachowanie spuścizny swoich ojców. Kolejne przebudzenie w środowisku spisanym już na straty, czemu sprzyjają czasy relatywizacji historii i narodowej tożsamości, również, a może przede wszystkim, w kraju. Bo jak się okazuje, tu na Wyspach, pokolenie – można powiedzieć Brytyjczyków, które zapomniało o swoich korzeniach, zaczęło sobie o nich przypominać i walczyć o spuściznę swoich ojców. Nie zdążyli ocalić Fawley Court (ale nie poddają się, i jak twierdzą – walka trwa). Ich zdecydowane zaangażowanie przyczyniło się do ocalenia przed sprzedażą Ogniska Polskiego. Takiego samego sukcesu należy im życzyć w walce o zachowanie Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, organizacji, która była namiastką ojczyzny, ale też przedłużeniem rodziny, klu-

bem towarzyskim, miejscem spotkań, wspólnego przeżywania rzeczy smutnych i radosnych. Tak kluby SPK tworzyły swego rodzaju enklawę polskości w środowisku brytyjskim, szczególnie poza stolicą, na prowincji, gdzie niejednokrotnie były jedynym polskim miejscem. Jeśli przyjąć współczesne wyzwanie narzucające, w imię nowoczesności, europejskość zamiast polskości, takie miejsca są anachronizmem. Szczególnie w przekonaniu socjotechników mieszkających nad Wisłą, chcących w ostrym marszu dogonić światopoglądowo Europę. Doświadczenie uczy jednak czegoś innego – młodzi Polacy za granicą odkrywają swoją tożsamość. Garną się do polskich miejsc, zapełnili polskie kościoły, zachowują się nieeuropejsko, bo chcą być w Europie Polakami. Bo bycie Polakiem podnosi ich prestiż w środowisku brytyjskim i międzynarodowym. Takim postawom sprzyja również brytyjskość Wyspiarzy – dumna i radosna, ale jeśli trzeba uroczysta, podniosła, a w chwilach zagrożenia solidarna. Bestialska zbrodnia na żołnierzu w Woolwich, śmiertelnie zmasakrowanym przez rodzimych islamistów ponownie otworzyła puszkę Pandory. Z jednej strony solidarność i współczucie okazane ofierze i jej rodzinie, z drugiej narodowa spowiedź z zaniedbań i fałszywych rozwiązań społecznych. Największą przeszkodą tej debaty jest polityczna poprawność i wielokulturowość. W dyskusji publicznej odczuwalny jest ból z powodu tego gorsetu, paraliżu instytucji państwowych. Czy jesteśmy skazani na bezradność wobec otwarcie wrogich ekstremistów, urodzonych tutaj, i otwarcie deklarujących krwawą wojnę z kulturą anglosaską? W dużym stopniu także naszą.

kronika absurdu Roman Giertych: Premier Tusk skręcił w lewo w obawie przed paroma pijaczkami i błaznami, którzy próbowali zrobić Europę Plus... Nie mówię których, ale sam widziałem w mediach niektórych z nich, jak pili publicznie na ulicy alkohol. Donald Tusk przestraszył się błaznów, którzy na tle starych żaluzji stworzyli formację bez znaczenia. Barwny komentarz. Czy były wicepremier miał na myśli byłego prezydenta… (?) Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Nierówna miara Na Festiwalu Czesława Miłosza, który właśnie zakończył się w Krakowie, syn poety, Anthony, powiedział między innymi, że „szatan deleguje ludziom swoją robotę. Cały XX wiek był jego wielkim występem, na olbrzymią skalę. Również i dzisiaj, na początku XXI wieku, diabeł nie śpi”. Zastanawiając się nad tą, moim zdaniem, sensowną wypowiedzią, pomyślałem, co by się działo, gdyby wyszła ona z ust polskiego uczonego, artysty, albo – nie daj Boże – polityka. Na pewno odezwaliby się Janusz Palikot, Magdalena Środa, może także prof. Jan Hartman i wielu, wielu innych. Mówiliby o oburzającym akcie przenoszenia religijnych przekonań w przestrzeń publiczną, o „polskim ciemnogrodzie”, o zabobonach, którymi straszy się dzieci, o tym wreszcie, że w nowoczesnym państwie tego rodzaju dyskurs nie powinien być upubliczniany. Jakoś jednak nikt z tych etatowych wojowników laickości nie odezwał się, cisza wkoło, a nawet do kwadratu, bo jak inaczej skomentować to, że „Gazeta Wyborcza”, na której łamach na pewno znalazłoby się miejsce na owe głosy oburzenia, przedrukowała wypowiedź Miłosza-juniora bez żadnego komentarza? Wygląda więc na to, że i wśród najzagorzalszych przeciwników Kościoła i religii obowiązuje zasada, że nie każ-

da „niesłuszna” wypowiedź zasługuje na reprymendę – ważne bowiem nie to, co powiedziano, ale to, kto powiedział. Nie wszystkich mierzy się równą miarą – taka jest reguła polskiego dyskursu społecznego. Wyobraźmy sobie na przykład przeciętnego obywatela, który żyje ponad stan, pławi w luksusie, obnosi się z drogimi precjozami, kłuje w oczy manifestowaną zamożnością. Jak ktoś taki skończy? Łatwo przewidzieć. Urząd skarbowy zaprosi go na rozmowę, zażąda rachunków, porówna z udokumentowanymi dochodami i obciąży srogą karą finansową. Załóżmy, że nieszczęśnik oświadczy, że rachunków żadnych nie ma, bo wszystkie dobra luksusowe nie są jego własnością, wszystko to jest pożyczone od znajomych i kolegów. Co na to „skarbówka”? Poprosi o przedstawienie umów użyczenia i dowody opodatkowania tych transakcji. Jeśli delikwent nie będzie w stanie ich przedstawić, kara będzie jeszcze sroższa. Powyższe jest, oczywiście, zdarzeniem hipotetycznym. Przejdźmy do rzeczywistości. Niedawno prasa ujawniła, że minister transportu, Sławomir Nowak, jest miłośnikiem drogich zegarków. Ma ich kilka, nosi na zmianę, wartość każdego przekracza czterdzieści tysięcy złotych. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest zbyt

wiele, w końcu arabscy szejkowie na pewno miewają droższe czasomierze. Jeśli jednak odnieść rzecz do realiów Polski, gdzie większość ludzi zarabia poniżej 40 tysięcy rocznie, zegarki Nowaka muszą się wydać kłującym w oczy przepychem. Co na to minister? Po pierwsze, oświadczył, że tylko jeden z zegarków jest jego własnością, resztę pożycza od znajomych, po drugie – zapowiedział pozew sądowy wobec tygodnika, który sprawę opisał i żądanie niezwykle wysokiego odszkodowania w drodze postępowania cywilnego. Na pytania prasy, czy owe transakcje użyczenia drogich czasomierzy wpisał w coroczne oświadczenie majątkowe, minister Nowak nie odpowiedział. Uczynił to zań niezawodny poseł Stefan Niesiołowski, wykrzykując, że wpisywanie w oświadczenia majątkowe rzeczy pożyczonych jest idiotyzmem, bo na przykład on, Niesiołowski, bardzo lubi pojeździć rowerem, ale kiedy udaje się na urlop, roweru ze sobą nie bierze, tylko wypożycza na miejscu. I co, miałby to wpisywać?! Dwa morały ma ta historia. Pierwszy – nie przykładaj zwykłej miary do uczynków niezwykłego człowieka, na przykład ministra. Drugi – naucz się, szary obywatelu, że elity żyją i bawią się inaczej niż ty. Ulubioną grą polskich elit jest zabawa w pożyczanie sobie nawzajem zegarków.


12 |

maj 2013 | nowy czas

ludzie i miejsca

Ze średniowiecznym bagażem w XXI wiek

Ojciec Bigoul przed wejściem do nowo wybudowanej biblioteki na terenie klasztoru z VI wieku (obok)

– Jest to dla mnie najbardziej ekscytujący moment od chwili założenia fundacji w 2002 roku – mówi ElizabEth SObczyńSki, założycielka levantine Foundation. – Moim marzeniem było zbudowanie miejsca, które pozwoliłoby na zabezpieczenie tych unikatowych zbiorów – Deir al-Surian collection – i przekazanie całej kolekcji przyszłym pokoleniom. Teresa Bazarnik

19 maja w środku egipskiej pustyni, w pochodzącym z VI wieku klasztorze mnichów koptyjskich (zwanych pustynnymi), położonym w obrębie murów z X wieku, została otwarta ultranowoczesna biblioteka, zabezpieczająca unikatowe zbiory. W klasztorze znajduje się bezcenna kolekcja wczesnochrześcijańskich manuskryptów – w języku aramejskim (którym mówił Chrystus), koptyjskim, chrześcijańskim arabskim i etiopskim, pochodzących z V, VI i VII wieku. Prawie dziesięć lat trwała budowa nowoczesnej biblioteki, wyposażonej w klimatyzację i urządzenia kontrolujące wilgotność powietrza, z najwyższej klasy laboratorium służącym zabezpieczaniu i konserwacji cennych dzieł oraz czytelnią dla odwiedzających to miejsce badaczy z całego świata. Deir al-Surian Library została w części ufundowana przez Levantine Foundation założoną przez Elizabeth Sobczyński, która jest też dyrektorem zarządzającym fundacji. Elizabeth, absolwentka krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych jest tu, na Wyspach, bardzo cenionym konserwatorem papieru. Współpracuje z największymi kolekcjami brytyjskimi, między innymi z Tate Modern, Tate Britain, Arts Council i Henry Moor Foundation. Jest wysokiej klasy specjalistą od konserwacji starodruków, ale nie tylko –zajmuje się też pracami na papierze, które nie mają na sobie patyny wieków. – Jest to dla mnie najbardziej ekscytujący moment od chwili założenia fundacji w 2002 roku – mówi „Nowemu Czasowi”. – Moim marzeniem było zbudowanie miejsca, które pozwoliłoby na zabezpieczenie tej unikatowej kolekcji i przekazanie jej przyszłym pokoleniom. Dzięki zastosowaniu nowoczesnych technologii te bezcenne zbiory będą mogły być udostępnione do badań naukowcom z całego świata. Teraz, kiedy moje marzenie spełniło się, chcę kształcić egipskich konserwatorów, by mogli odpowiednio dbać o tę niezwykłą spuściznę na bieżąco, by bezpiecznie przekazać ją przyszłym generacjom.

H

istoria zbiorów zaczyna się ponad tysiąc lat temu na egipskiej pustyni, w północno-zachodniej części delty Nilu, gdzie swą siedzibę znaleźli mnisi należący do Kościoła koptyjskiego (ortodoksyjny odłam Kościoła

Elizabeth Sobczyński i ojciec Bigoul przeglądają średniowieczny manuskrypt

katolickiego). Założyli tam Klasztor Matki Bożej (Monastery of the Mother of God). Gromadzenie pierwszych manuskryptów przypisywane jest dwóm mnichom – Mateuszowi i Abrahamowi. To oni w IX wieku stworzyli fundamenty zbiorów Deir al-Surian Library, która gromadzi najstarsze na świecie teksty wczesnochrześcijańskie, pochodzące z obszarów Syrii i Mezopotamii. Są wśród nich manuskrypty Biblii, teksty filozoficzne, teologiczne, kazania oraz historiografie pustynnych mnichów. Kiedy w 922 roku kalif al-Muktadir narzucił na chrześcijańskie klasztory w Egipcie podatek od nieruchomości, przeor Klasztoru Matki Bożej uznał, że jedyną drogą do uzyskania zwolnienia z po-

datku jest osobista audiencja u kalifa. Mushe z Nisbisu udał się więc w 927 roku do Bagdadu, gdzie w oczekiwaniu na decyzję kalifa spędził pięć lat. Nie zmarnował jednak tego czasu, lecz wykorzystał go na gromadzenie manuskryptów do założonej w klasztorze biblioteki. Misja zakończyła się pomyślnie, a Mushe z Nisbisu – zdobywszy 250 manuskryptów, o czym możemy się dowiedzieć z notatki umieszczonej w jednym z nich – wrócił w 932 roku do swego klasztoru. Przeor, określający siebie mianem zwykłego grzesznika, grozi klątwą każdemu, kto odważyłby się usunąć tę właśnie notatkę z manuskryptu. Jak widać, nikt przez ponad tysiąc lat na takie bezeceństwo się nie porwał i notę, świadczącą o tym, w jaki sposób powiększono zbiory


|13

nowy czas | maj 2013

ludzie i miejsca – to już zupełnie inna sprawa. Konserwatorów, którzy naprawdę chcieliby się poświęcić temu projektowi bardzo trudno było znaleźć. Natomiast naukowcy zainteresowani byli jedynie w samym dostępie to tej słynnej kolekcji, co umożliwiłoby im prowadzenie ich badań – litreraturoznawczych, językoznawczych, teologicznych, filozoficznych etc. Doszłam do wniosku, że nie zrobię kroku do przodu, jeśli nie założę z prawdziwego zdarzenia fundacji, poprzez którą będę mogła zbierać fundusze na profesjonalne kontynuowanie prac zabezpieczających średniowieczne manuskrypty. Pierwszą kampanię sfinansowała z własnych pieniędzy, bo wierzyła w to, że ten projekt musi prędzej czy później wzbudzić szersze zainteresowanie i że fundusze na zabezpieczenie takiej spócizny na pewno się znajdą. Ale – by czymś się wykazać – trzeba było zacząć, inwestując własne pieniądze...

Największym wyzwaNiem było budowaNie zaufaNia. budowaNie pomostu między mNą, potem moją oRgaNizacją a Radą klasztoRNą. bez ich zaufaNia Nic Nie możNa byłoby zRobić. Deir al-Surian Library można dziś przeczytać w… British Library, gdzie w czasach późniejszych znalazła się część tej niezwykłej kolekcji, głównie za sprawą Lorda Curzona, który w 1837 roku odkrył zdeponowane w klasztorze niezwykle cenne manuskrypty i część z nich przewiózł do Londynu. Zasoby Deir al-Surian Library powiększały się i po śmierci przeora, urastając do najważniejszej kolekcji wczesnochrześcijańskich manuskryptów na świecie, jednak już nigdy więcej nie powiększyły się w tak znaczący sposób, jak za sprawą przeora Mushe. Mimo że część kolekcji znalazła się w XVIII wieku w zbiorach Biblioteki Watykańskiej oraz w wieku XIX w rękach angielskich, około 1000 oprawionych i 1500 luźnych manuskryptów, między innymi z roku 411, wciąż znajduje się na egipskiej pustyni w Klasztorze Matki Bożej. Należy do nich między innymi najstarszy zachowany manuskrypt Biblii (AD 510). W 1970 roku do istniejących zabudowań klasztoru dobudowano nowe cele oraz kolejną wieżę. Tam też przeniesiono kolekcję – najpierw do celi, a później na najwyższe piętro wieży, gdzie starymi manuskryptami zajmował się Fr Bigoul.

W Rozpoczęcie prac budowlanych…

P

od koniec lat 90. XX wieku Ewa Parandowska z Warszawy brała udział w pracach konserwatorskich malowideł ściennych w przyklasztornym kościele, datowanych na VIII wiek (sam klasztor pochodzi z VI wieku). W tym czasie przeprowadzano też remont starej wieży, w której w dawnych czasach przechowywano manuskrypty. Kiedy zdjęto deski podłogowe, które położone zostały jeszcze w średniowieczu, okazało się, że pod nią była jeszcze jedna podłoga, a pod nią… manuskrypty, czyli część kolekcji, które nie wiadomo kiedy ostatni raz widziały światło dzienne. Niektóre z nich były w bardzo fatalnym stanie – jako luźne kartki, a nawet rozpadające się ich fragmenty. Robotnicy, niezdający sobie sprawy z czym mają do czynienia, zrobili to, co zwykle robotnicy robią w takich przypadkach – wyrzucili wszystko na śmieci. Wtedy zakonnik Fr Bigoul, bibliotekarz z dwoma tytułami naukowymi – skrupulatnie pozbierał wszystko ze śmietnika i zwrócił się do Ewy Parandowskiej oraz pracującego z nią prof. Karela Innemme z Leiden University, z pytaniem, czy znają kogoś, kto mógłby pomóc w zabezpieczeniu odzyskanych skarbów. W tym momencie w ratowanie zbiorów Deir al-Surian Library włącza się Elizabeth Sobczyński. Jest jesień 1996. – Na mój londyński adres przychodzi list napisany łamaną angielszczyzną od mnicha z syryjskiego klasztoru w Egipcie. Fr Bigoul el Souriany – wspomina Elizabeth – pisze, że bardzo potrzebują pomocy w zabezpieczeniu odzyskanej kolekcji. Prof. Karel Innemme z Leiden University, który miał fundusze na prowadzenie prac zabezpieczających malowidła ścienne, postanowił zadziałać. Jego dusza wrażliwego na odnalezione skarby konserwatora nie pozwoliła mu skupić się na małym wycinku swojej pracy. Widząc w jakim zagrożeniu jest drogocenna kolekcja, pokrył z funduszów przeznaczonych na swoją pracę koszty podróży specjalistki z Londynu i jej asystentki. W 1997 roku Elżbieta Sobczyńska pojechała do Deir al-Surian Monastery po raz pierwszy. – Kiedy w październiku 1997 roku wyruszyłam wraz Ewą Parandowską i prof. Karlem Innemme z Holenderskiego Centrum Archeologii w Kairze w nieskończenie długą podróż przez pustynię, nie miałam pojęcia czego mogę się spodziewać – wspomina pierwsze wrażenia. – Wiedziałam jedynie, że bezcenna kolekcja manuskryptów jest w zagrożeniu i trzeba ją ratować. Po tej wizycie uruchomiła wiele swoich kontaktów zawodowych. – Po roku wraz prof. Lucasem van Rompay z Duke University w North Carolina, specjalistą od języka aramejskiego, w którym początkowo pisane były teksty chrześcijańskie, założyłam Independent Conservation Project – mówi o początkach długiej drogi Elizabeth Sobczyński. – Próbowaliśmy bez większego powodzenia szukać funduszów. Nie mieliśmy wtedy pieniędzy na nic poza pokryciem kosztów podróży. Zgłosiła się grupa konserwatorów z Wielkiej Brytanii gotowa pracować za darmo. Oczywiście, jednorazowy wyjazd był bardzo atrakcyjną przygodą i ze znalezieniem chętnych nie było problemu, ale mozolna praca bez wynagrodzenia

…które trwały dziesięć lat

… by doprowadzić do końcowego efektu – bezpiecznej przechowalni bezcennych manuskryptów

roku 2002 złożyła podanie do Charity Commission w Londynie o założenie fundacji. Na jesieni tego samego roku powstała Levantine Foundation. – Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak zdobywać pieniądze, jak przygotować business plan, widziałam jedynie jak prowadzić prace konserwatorskie starodruków – opowioda Elizabeth. – Pamiętam dokładnie moment, kiedy dostałam pierwsze 10 tysięcy funtów. W 2007 roku Fundacja zostala uznana przez wladze egipskie. Kampanie konserwatorskie odbywają się dwa, trzy razy do roku (w sumie do chwili obecnej odbyło się ich 22). Żeby jednak zapewnić trwałe zabezpieczenie kolekcji, jedyną drogą jest szkolenie lokalnych konserwatorów oraz muzealników. W 2008 roku Levantine Foundation dostała stypendium ufundowane przez najbogatszą rodzinę w Egipcie, na dokształcanie pracowników muzeów w tym kraju. – Do tej pory przeprowadziłam trzy duże programy – próbuje uporządkować swoje dokonania założycielka Levantine Foundation. – Konserwacja i zabezpieczenie kolekcji klasztoru Deir al-Surian (projekt przeprowadzony wspólnie z Leiden Univeristy); szkolenia dla specjalistów – pracowników placówek muzealnych w Egipcie (we współpracy z Supreme Council of Antiquities, teraz jest to egipskie ministerstwo ds. zabytków); budowa nowej biblioteki (przy pomocy środków finansowych przekazanych przez biskupa Mataosa). Czwartym projektem, który niebawem się zacznie, teraz, po oficjalnym otwarciu biblioteki – wspólnie z Wellcome Trust z Londynu – będzie cyfryzacja zbiorów i stworzenie elektronicznego katalogu. Koptyjską i arabską sekcję kolekcji skataloguje prof. Stefen Davis z Yale University. Patrząc na ogrom dokonań w tak niezwykle trudnych warunkach, trudno nie zadać pytania, co dla kobiety, Europejki było największym problemem. Elizabeth zastanawia się przez chwilę i koryguje: – Nie nazwałabym tego problemem, ale wyzwaniem. Największym wyzwaniem było budowanie zaufania. Budowanie pomostu między mną, potem moją organizacją a radą klasztorną. Bez ich zaufania nic nie można byłoby zrobić. Od chwili kiedy zaczęli mi ufać, kiedy zrozumieli, że nie przyjechałam tam, by coś wywieźć czy przeglądnąć kolekcję i zrobić z tego użytek, ale że chcę rzeczywiście pomóc w jej zabezpieczeniu, otworzyły się dla mnie drzwi do klasztornych zbiorów. I właściwie nie tylko dla mnie, bo już w 1999 roku dostałam zgodę na przywiezienie pierwszego naukowca, dwa lata później przywiozłam już dwóch. W ten sposób, budując most zaufania, umożliwiłam dostęp do kolekcji wielu badaczom z całego świata. Przez długi czas dostęp do kolekcji był surowo strzeżony – od początku XX wieku tylko dwóm naukowcom udało się tę kolekcję obejrzeć. Od 2000 roku kolekcja otworzyła swoje drzwi dla naukowców z całego świata. Teraz cyfryzacja spowoduje globalny dostęp do tych bezcennych zbiorów. Tę bezcenną średniowieczną kolekcję udało się bezpiecznie przenieść w XXI wiek. Elżbieta Sobczyńska przyczyniła się do tego w dużej mierze.


14|

maj 2013 | nowy czas

reportaż

Wyzysk po polsku Wychodzi na to, że jestem zainteresowana tą pracą. Nie mam przecież innego wyjścia, muszę z czegoś żyć, nawet jeśli wolałabym lepsze stanowisko w innej firmie, bardziej odpowiadające moim kwalifikacjom.

Sandra Borowiecka

– Dobrze, mogę zacząć od jutra, ale zapomniałam zapytać, jaka stawka za godzinę. – Ile? Może pani powtórzyć? – Siedem złotych brutto, czyli około sześć złotych na rękę, umowa zlecenie, a po miesiącu umowa o pracę. – A z umowy o pracę to ile? – 1200 zł do ręki, ale ma pani składki i ubezpieczenie, przecież to już coś! Gdzie indziej wcale nie dostanie pani więcej.

Zasada 1 Nie jeść prZystawek, i o Nic Nie pytać Grudzień 2011. Wchodzę do dużej restauracji w centrum Warszawy. Jedna z wielu w stolicy, należąca do znanej firmy mającej ogromne udziały w rynku gastronomicznym. Postrach partnerów, urzędników sanepidu i dostawców. Boją się ich wszyscy, ale oni nikogo. Dlaczego? To chyba jasne, a jeśli nie, to lepiej nie pytać, chyba że ktoś szuka guza. Wracając do tematu, wchodzę do lokalu przez zimowy ogródek od strony ruchliwego skrzyżowania, i pytam o managera. Czekam kilka koszmarnie samotnych minut. Wychodzi do mnie młody mężczyzna około trzydziestki, w białym, nieco sfatygowanym fartuchu jak z prosektorium. Nawet dzień dobry nie odpowiada, tylko oschle pyta o co chodzi. Staram się wytłumaczyć co i jak, wyciągając w jego stronę kartkę z CV. Udaje, że nie widzi tego świstka w moich rękach. Do tego w trakcie rozmowy zamiast patrzeć na mnie, gapi się gdzieś hen ponad moją głową, jakby był znudzony już samym staniem i czekaniem aż skończę mówić. Nie zraża mnie tym jednak - każdy może mieć przecież gorszy dzień, być zmęczony, nie zaliczyć panienki, nie dostać premii, mieć bolący ząb, albo Bóg jeden wie co jeszcze. Jedyne pytanie, jakie mi zadaje, dotyczy tego czy mam doświadczenie w pracy w gastronomii. Nie, nie mam. Nie szkodzi, nie ja pierwsza, nie ostatnia. Mam przyjść następnego dnia rano. Zgadzam się, chociaż nie wiem ani nic o tym, jakie stanowisko mogę objąć, ani za ile, ani w jakim wymiarze godzin. Pewnie dowiem się jutro. Pewnie… Następnego dnia rano wita mnie zupełnie inna szefowa. Zagania mnie do pomocy jakieś kelnerce jak krowę do obory, rozkazując tamtej, że ma mnie uczyć. Widać takie tu mają zwyczaje, że nowych pracowników traktują jak stęchłe powietrze. Zapomniałam dodać, że pani manager z poziomu lady chłodniczej oznajmia mi, że mój dzień próbny trwa od rana do wieczora. Osiem godzin fizycznej pracy za darmo? A kto wyjaśni mi co dalej? Jakie są warunki? Gdzie umowa? Po kilkudziesięciu minutach, dowiaduję się od pracowników, że o żadnej umowie nie ma mowy. Większość, jeśli nie wszyscy, pracują tu na czarno. Nikt nie wytłumaczy mi co mam robić, sama muszę się pytać i dowiadywać. Żeby zarabiać, muszę zdać egzamin ze znajomości karty menu i karty win. Kto mi da materiały do nauki? Sama muszę je zdobyć. Na razie, czyli około tygodnia, będę się uczyła, czyli za friko pomagała innym kelnerom. Zarobki są uzależnione od obrotów restauracji. Żadnej podstawowej pensji, tylko napiwki i prowizja od rachunku klientów. Napiwkami trzeba się dzielić z chłopakami co noszą dania, i kobietami ze zmywaka, jakieś piętnaście, dwadzieścia złotych dziennie. A co jak nie mam danego dnia napiwków? Wykładam z własnej kieszeni. Istny haracz. Płać, albo giń. A, i bardzo ważna rzecz. Nigdy, przenigdy nie wolno mi jeść przystawek podawanych klientom – nie, nie dlatego że są liczone, ale dlatego, że lodówki od jakiegoś czasu nie mrożą. Łatwo o zatrucie, tak samo jak przy kilku innych daniach, które zanim zamówię sobie na obiad, powinnam skonsultować z szefem kuchni, żeby upewnić się, czy są przygotowane ze świeżych produktów. Pracuję więc jak chińskie dziecko. Jeden dzień, potem

drugi, trzeci. Okres świąt to czas wielkiego ruchu. Od wczesnego popołudnia długie kolejki gości tłoczą się przed wejściem. Restauracja ze względu na niskie ceny, jest bardzo oblegana. Specyficzny, nerwowy klimat panujący wśród kelnerów, udziela się i mnie. Trwa walka o klientów. O napiwki. O zamówienia. Każdy z nas próbuje coś zyskać, zarobić więcej, przynieść mniej kufli z piwem albo nabić zamówione danie na swój rachunek, zamiast na rachunek kelnera, który obsługuje dany stolik. Kelnerki w moim wieku noszą po pięć, sześć, litrowych kufli z piwem na raz, z parteru na drugie piętro, z drugiego piętra na parter. I tak w kółko. A jak któryś kelner stłucze talerz czy kieliszek, to musi za niego zapłacić. To samo przy czyszczeniu talerzy przed oddaniem do zmywania – sztućce należy wyłowić z talerza pełnego resztek, a potem nie myjąc rąk wracać do obsługi kolejnych gości. Restaurację trzeba posprzątać, raz, dwa razy w tygodniu. Kelnerzy i kelnerki po całym dniu pracy zostają do późnej nocy, żeby pomyć podłogi, stoły i schody, inaczej nie mają po co przychodzić następnego dnia do pracy – zostaną wykluczeni i zniszczeni przez kolegów kelnerów, zgodnie z zasadą: jeden dla wszystkich, wszyscy na jednego. Wytrzymałam cały trzeci dzień, i pod pretekstem konieczności douczenia się karty menu, zwolniłam się do domu. Kelnerka, z którą pracowałam, wcisnęła mi na odchodne część napiwku ze swojej dniówki, czyli jakieś 40 złotych. Za trzy dni pracy, zarobiłam więc te 40 złotych, które wydałam następnego dnia na maści i leki przeciwbólowe na obolały kręgosłup. Nigdy więcej nie wróciłam do tej restauracji, i nawet nie spodziewałam się, że ktoś stamtąd będzie próbował dowiedzieć się dlaczego. Nie wiedzieli przecież ani jak się nazywam, ani jaki jest mój numer telefonu.

Zasada 2: łapać ZłodZieja i Za wsZelką ceNę ZatrZymać go w sklepie Wrzesień 2012. Sklep z ubraniami znanej zagranicznej sieci odzieżowej. Tu rozmowa w sprawie pracy wygląda zupełnie inaczej. Siadam na zapleczu z managerką sklepu, wypytuje mnie o szczegóły mojego doświadczenia, o umiejętności w zakresie obsługi klientów, o znajomość języków. Zupełnie jakbym aplikowała na stanowisko dyrektorki sklepu albo szefowej zmiany. Tymczasem chodzi o zostanie zwykłą sprzedawczynią, czy – jak to się teraz mawia – specjalistą do spraw obsługi klienta, a w sklepach tej marki po prostu bezosobowo, pracownikiem kasjer/ sprzedawca. Podczas rozmowy mogę dokładnie wypytać o umowę, wynagrodzenie i czas pracy. Umowa zlecenie, na okres próbny, czyli około trzy miesiące, później umowa o pracę, o ile zdecydują, że chcą, bym została (chodzą plotki, że po trzech miesiącach zwalniają, i wymieniają personel na nowy, żeby pozbyć się kosztów umów o pracę), do umowy potrzebne będą badania które muszę wykonać niezwłocznie według ich procedur. Czas pracy jest różny, w zależności od grafika, czasem sześć godzin, czasem pięć, a w niektóre dni dwie albo trzy. Sama mogę decydować, ile chcę pracować, a przez to ile zarobię. Stawka za godzinę około 8 złotych na rękę. Wyliczam, podliczam i wychodzi mi, że za miesiąc pracy, mogę dostać około 1200 zł. Koszmar? Wcale nie jest najgorzej, mimo że praca ciężka – rozładowywanie dostaw ubrań, sprzątanie sklepu, roznoszenie dziesiątek ubrań z przymierzalni po całym wielkim salonie mającym dwa poziomy, a do tego codzienne polowania na złodziei, rodem z westernów. W sklepie pracuję dwa dni, i zarabiam 98 zł, które przychodzi przelewem na moje konto miesiąc później.

Zasada 3: być mądrym, Zarabiać jak idiota Styczeń 2013. Księgarnia w okolicach centrum Warszawy, właścicielem jest ogromna sieć księgarń w całej Polsce, znana z niezłych rabatów na książki. Dzwonię, umawiam się z szefową na spotkanie. To pierwsze miłe spotkanie w sprawie pracy, jakie pamiętam. Szefowa księgarni jest sympatyczna,


|15

nowy czas | maj 2013

reportaż inteligentna, oczytana i.... cholernie zmęczona. Całkiem szczerze tłumaczy mi jakie są warunki – mogę mieć umowę o pracę, czas pracy to osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu, grafik ustalany z miesięcznym wyprzedzeniem – wszystko brzmi naprawdę dobrze. Ale…, no właśnie, zawsze musi być jakieś ale. Stawka za godzinę to 7 złotych brutto (około 6 złotych netto), a nawet przy późniejszej umowie o pracę zarobię maksymalnie 1200 zł miesięcznie na rękę, i podobno to wcale nie jest najgorzej w porównaniu z konkurencją. – Raz na trzy miesiące pracownicy dostają premię uzależnioną od sprzedaży – dodaje szefowa, jakby chciała mnie tym pocieszyć. Jaką? Jak dowiaduję się przypadkiem od pracowników, około 500 zł na osobę, czasem mniej, czasem parę groszy więcej. Ach, cóż to za zawrotna kwota. Z wrażenia pośladki przyklejają mi się do siedzenia a oddech zdaje się urywać, jakby nawet powietrze w tej księgarni miało swoją cenę, jakby życie miało ujść z ciała mego a duch odpłynąć w dal siną, odległą i nieznaną, nawet wielkim pisarzom. Swoją drogą, gdyby oni wiedzieli, ile zarabiają ludzie, dzięki którym ich książki trafiają do czytelników, mogliby stracić natchnienie. Pierwszego dnia pracy przychodzę na dziesiątą. Zaskakuje mnie miła, ciepła atmosfera, którą czuć już od progu księgarni. Pracują tu głównie ludzie w wieku 24-26 lat, niektórzy codziennie dojeżdzają po kilkadziesiąt kilometrów, za szansą i za nadzieją. Boją się mówić o swoich zarobkach i pracy tutaj, ale jak tłumaczą, ich codzienne życie opiera się na walce o przetrwanie i kombinacjach, jak dociągnąć do kolejnej wypłaty. Próbowali szukać pracy gdzie indziej, ale rekrutacje trwają długo, a żyć za coś trzeba. Na szczęście nie mają własnych rodzin i dzieci na utrzymaniu. Nawet nie planują ich mieć, no bo jak.

Nie mogę ukryć wzburzenia na myśl o tym, jak to możliwe, że tak mądre, oczytane, doświadczone osoby mogą dawać się tak wykorzystywać. Czy po to skończyły studia? Czy naprawdę po to przeczytały setki, jeśli nie tysiące książek, żeby ktoś wyceniał ich czas na 7 złotych brutto za godzinę? Przychodzi mi do głowy, że jeśli sprawiedliwość istnieje, to w tym miejscu jej nie ma. Podobno prezes sieci księgarń odwiedza to miejsce dosyć często. Bardzo chciałabym go spotkać, i zapytać, czy ma odwagę patrzeć swoim pracownikom prosto w oczy. Chciałabym też zapytać, czy wie co znaczy walczyć o przeżycie w mieście, gdzie bilet na autobus kosztuje prawie tyle, ile on oferuje za godzinę pracy. Czy był kiedyś głodny i musiał zgodzić się na to, by wielka korporacja wyssała z niego jego wiedzę i umiejętności, odwzajemniając się sześcioma złotymi stawki za godzinę netto? Dla samej przyjemności przebywania z pracownikami tej księgarni, zostałabym tu dłużej, ale cyk Walenty, na bok sentymenty, i po dwóch dniach pracy muszę się zwolnić, w końcu praca reportera wymaga ciągłych zmian. Gdybym podpisała umowę zlecenie, dostałabym za te szesnaście godzin pracy 96 zł netto.

Czy to jeszCze wyzysk, Czy już oszustwo? Praca ma bardzo duży wpływ na kształtowanie psychiki młodego człowieka. Znam to po sobie, i widzę po bohaterach tego reportażu, którzy woleli pozostać anonimowi. Ludzie prawi, mądrzy, wykształceni i szlachetni, nie mając wyboru zgadzają się na to by wielkie firmy wysysały ich energię, by gwałciły ich prawo do godności i odbierały im szacunek do samych siebie. Podziwiam księgarzy, których spotka-

łam. Podziwiam też dziewczyny pracujące w sklepie z ubraniami. Najmniej zżyłam się z ludźmi z restauracji, może dlatego, że cwaniactwo weszło im w krew na tyle głęboko, że przysłoniło inne wartości. Słuchając opowieści młodych ludzi o tym, jak każdego dnia przychodzą do pracy, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przekraczając próg sklepu, księgarni, restauracji czy innego miejsca pracy, które wybrała za nich konieczność, są odzierani z marzeń i planów dotyczących własnej kariery. Że z każdym dniem ich szanse na to, by coś w życiu osiągnąć maleją, a w ich miejsce pojawiają się niechęć do życia i żal że zostali wykorzystani. Po kilku latach żal przeradza się w lenistwo, a poczucie bycia wykorzystanym w złe nawyki w pracy i kombinacje, których nie da się już odwrócić. Przez kilka tygodni przeglądałam oferty pracy zamieszczane na portalach internetowych. Wymagania stawiane potencjalnym kandydatom to biegła znajomość języków, wykształcenie wyższe, prawo jazdy, biegła obsługa komputera, doświadczenie w pracy na podobnych stanowiskach.... i wiele więcej. Jeśli ktoś nie spełnia tych kryteriów, będzie mu ciężko. Jeśli będzie mu ciężko, może zgłosić się do tej czy tamtej korporacji na bezpłatny staż trwający od miesiąca do nawet pół roku (sic!), nie gwarantujący zatrudnienia. W trakcie stażu odwali lwią część roboty za niejednego pracownika, a na koniec usłyszy, że właśnie mają redukcję zatrudnienia i z pracy w tej firmie pętelka. Znowu więc może pójść na staż do innej firmy, później do jeszcze innej, i tak dalej, i tak dalej… Aż do śmierci i wypalenia zawodowego, kiedy zdecyduje się pracować za te sześć złotych netto, byle by mieć spokój. Oczywiście, należy brać pod uwagę, że młodzi ludzie powinni być kreatywni, otwarci, umieć

się dokształcać i stawiać na ciągły rozwój. Jak jednak mają to robić, zarabiając (nawet tymczasowo) sześć czy osiem złotych za godzinę, a w wielu przypadkach wolny czas spędzając na zajęciach na uczelni, za którą także (często) muszą słono płacić? Jak mają się rozwijać wciąż i wciąż, skoro nie mogą poczuć, że ktoś docenia i odpowiednio nagradza ich dotychczas zdobyte umiejętności? Jak mają myśleć o rozwoju i edukacji, skoro w ich głowach lęgną się jak robale myśli o tym, że mogą zostać zwolnieni z pracy, albo że ktoś nie przedłuży im umowy-śmiecia na kolejny miesiąc? I w końcu jak mają zakładać rodziny, skoro nie stać ich nawet na wynajem porządnego mieszkania, w którym mogliby płodzić te deficytowe polskie dzieci! W końcu poza wyjątkami, czyli wybitnymi młodymi ludźmi tryskającymi kreatywnością, są i tacy, którzy nie palą się do otwierania własnego biznesu, ale czy mimo to nie należy im się godna wypłata, tak żeby mogli po prostu nie bać się o swoje jutro? Zgodnie z zasadami biznesu, teoriami odnoszenia sukcesów i podręcznikowymi poradami speców od rozwoju osobistego, powinniśmy sami decydować o własnym losie i cenić się tak, jak chcemy, by cenili nas inni. No właśnie, może już czas, by powiedzieć dość wyzyskowi, tylko jak to zrobić? Wyjechać do Anglii?


16|

maj 2013 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

Pamięć o najpiękniejszym szpiegu W wyniku współpracy Ambasady RP w Londynie oraz Polish Heritage Society UK, grobowiec Krystyny Skarbek (pseud. Christine Granville) został całkowicie odrestaurowany i zabezpieczony na przyszłość. W piątek 10 maja odbyła się msza święta koncelebrowana przez Biskupa Pomocniczego Westminsteru Alana Hopesa wraz z kapłanami z parafii polskich i angielskich. Następnie, grobowiec Śp. Krystyny Skarbek został ponownie poświęcony. Odsłonięto też tablicę pamiątkową w katolickim kościele St. Mary’s na cmentarzu Kensal Green w północnym Londynie. W uroczystości wzięli udział m.in.: ambasador RP Witold Sobków, burmistrz dzielnicy Kensington and Chelsea Christopher Buckmaster, prezes Polish Heritage Society, dr Marek Stella-Sawicki, przyjaciółka Krystyny Skarbek Izabella Muszkowska oraz wojskowi z Polski, Francji, Wielkiej Brytani i kombatanci. Krystyna Skarbek (ur. 1.05.1908 w Warszawie) nie była tylko piękną kobietą o zniewalającym uśmiechu – była przede wszystkim jedną z najważniejszych agentek SOE (Special Operations Executive, brytyjskiej tajnej agencji wywiadowczej), kobietą odważną, inteligentną i niezwykle przebiegłą. Urodzona w starej arystokratycznej rodzinie pobierała jako dziecko lekcje języka francuskiego, niemieckiego i angielskiego, ojciec nauczył ją jazdy konnej, a podczas pobytów w górach również na nartach – to wszystko przydało się Krystynie w pracy wywiadowczej. Mogła łatwo zmieniać tożsamość – występowała raz jako Christine Granville, innym razem jako Pauline Armand. Powierzano jej często misje bardzo niebezpieczne, wymagające krzepy fizycznej, np. podróż zimą do okupowanej Polski konspiracyjnym szlakiem górskim przez Słowację. Zgłaszając się do SOE spotkała się początkowo z niechęcią, wkrótce jednak stała się jednym z najważniejszych agentów. Niejednokrotnie ratowała swoje życie lub innych, dzięki nieprzeciętnej odwadze i inteligencji. Schwytana przez gestapo tak mocno ugryzła się w język podczas przesłuchania, że zaczęła pluć krwią (sprytny

krystyna skarbek była POstacią intrygującą, jej życie wyPełniOne byłO niebeZPiecZnymi PrZygOdami, a śmierć wynikiem fataLnegO ZaurOcZenia.

wybieg kogoś, kto miał zniszczone płuca w wyniku pracy w biurze fabryki Fiata, umieszczonym nad lakierownią). Lekarz bez wahania orzekł, że Krystyna jest w ostatnim stadium gruźlicy i należy ją natychmiast zwolnić. Jednak najsłynniejszą akcją Skarbek było uratowanie trzech aresztowanych szefów siatki sabotażowo-dywersyjnej we Francji. W rozmowie z gestapo „sugerowała” uwolnienie więźniów bezczelnie twierdząc, że jest żoną jednego z nich – François Cammaertsa i – co więcej – siostrzenicą brytyjskiego generała Montgomery’ego. Była tak przekonująca, że lokalny dowódca gestapo zarządził wypuszczenie więźniów za obietnicę darowania mu życia po wkroczeniu aliantów. Za swoje wojenne zasługi trzymała liczne odznaczenia, m.in. Order of the British Empire, George Medal oraz Croix de Guerre za zasługi dla wyzwolenia Francji.

Pamiętajmy o cichej BOHATERCE 12 maja minęła piąta rocznica śmierci IRENY SENDLEROWEJ, która podczas wojny uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci.

LiLi POhLmann: – Z jej twarZy, sPOjrZenia, uśmiechu emanOwała nieZwykła dObrOć, bO głębOkO wierZyła, że dObrO Zwycięży jestem wdZięcZna OPatrZnOści, że ją POZnałam, że mOgłam się Z nią sPOtykać, rOZmawiać…

Krystyna Skarbek była wolnym duchem, nigdy nie szukała stabilizacji. Jej dwa małżeństwa rozpadły się, na swojej drodze spotkała wielu mężczyzn, z którymi łączyło ją nie tylko uczucie, ale przede wszystkim wspólne cele – walka za wolność kraju i Europy oraz bezgraniczna lojalność wobec aliantów. Choć cieszyła się ogromnym powodzeniem – uroda Skarbek była zjawiskowa – zawsze przedkładała ponad szczęście osobiste ideały, za które walczyła. Tak przynajmniej wynika z filmu dokumentalnego, wyreżyserowanego przez Mieczysławę Wazacz No Ordinary Countess. Tragicznie zakończyło się życie pięknej agentki. Po wojnie nie mogła wrócić do Polski, a rząd brytyjski był bardzo nieprzychylny obcokrajowcom, nawet tak zasłużonym jak Krystyna Skarbek. W końcu znalazła pracę na statku pasażerskim. Tam poznała stewarda, Dennisa Muldowneya, który zakochał się w niej bez pamięci. Kilkakrotnie odrzucany, w końcu zdecydował się na czyn desperacki – w przerwie między rejsami zaskoczył Krystynę Skarbek w londyńskim hotelu w pobliżu Harrodsa, w którym mieszkała i pchnął ją nożem. Gdy schwytała go policja, prosił o szybką śmierć dla siebie, żeby mógł połączyć się z ukochaną w zaświatach. W tragicznej śmierci Krystyny Skarbek (12.06.1952) doszukiwano się spisku i zabójstwa na zlecenie, ale te poszlaki nigdy nie zostały potwierdzone. O Krystyny Skarbek powiedziała „Nowemu Czasowi” reżyser filmu No Ordinary Countess, Mieczysława Wazacz. – Do nakręcenia filmu o hrabiance namówił mnie jej kuzyn, Andrzej Skarbek. Najbardziej zaciekawiło mnie jej skomplikowane pochodzenie. [Krystyna byłą córką zubożałego hrabiego Skarbka i zamożnej Żydówki Stefanii Goldfeder – przyp. aut.] Robiąc film zastanawiałam się, na ile działania Skarbek wynikały z polskiego patriotyzmu, na ile z nienawiści do faszyzmu i Hitlera. Bardzo chciałam ukazać prawdziwą historię Skarbek, ponieważ przez lata narosło wokół jej postaci wiele sensacji. Wielu autorów piszących o Skarbek skupiało się jedynie na jej życiu osobistym i licznych romansach, zapominając właściwie o tym, co zrobiła dla całej Europy. Łatwo mi było dotrzeć do osób, które znały Skarbek i namówić je do rozmowy, ponieważ wszyscy ją podziwiali i kochali. Im też zależało na tym, żeby skończyć z fabrykowaniem sensacyjnych informacji na jej temat. Mężczyźni, z którymi rozmawiałam, podkreślali przede wszystkim jej poświęcenie, odwagę, bronili jej dobrego imienia. Krystyna Skarbek była, jak na swoje czasy, osobą specyficzną, nie przywiązywała się do jednej osoby. W ogóle nie zajmowała się sobą, a swoją pracą bez wahania narażała swoje życie dla dobra pewnych idei. Może właśnie dzięki temu była tak znakomitą agentką. Krystynie Skarbek poświęcona jest też książka biograficzna Clare Mulley, The Spy Who Loved: The Secrets and Lives of Christine Granville, której promocja odbyła się listopadzie ubiegłego roku w Ambasadzie RP w Londynie, wcześniej spotkanie z Clare Mulley miało miejsce w Ognisku Polskim.

Córka lekarza z Otwocka, odziedziczyła po ojcu bezinteresowną potrzebę służenia innym. Mieszkająca w Londynie Lili Pohlmann, która niestrudzenie dba o to, by pamięć o tej cichej bohaterce nie zaginęła, mówi: – Przesłanie, które zostawił jej ojciec, zapamiętała na całe życie i realizowała je przez całe życie. Ludzi dzieli się na dobrych i złych, rasa, wyznanie, religia czy status społeczny nie mają znaczenia. A kiedy człowiek tonie, trzeba podać mu rękę, bez względu na to, czy się umie pływać czy nie. To właśnie robiła Irena Sendlerowa podczas wojny. Uważała, że najbardziej najbardziej bezbronne są dzieci żydowskie, dlatego je ratowała. Po zamknięciu getta warszawskiego, legitymując się dokumentem pielęgniarki przemycała tam żywność, lekarstwa pieniądze. Ale przede wszystkim ratowała z getta dzieci. Szukała dla nich polskich rodzin, przewoziła do klasztorów. Kiedy utworzono Radę Pomocy Żydom „Żegota”, kierowała Referatem Dziecięcym. W październiku 1943 roku została aresztowana przez gestapo. Torturowana prawie do nieprzytomności – nie wydała żadnego nazwiska. Uniknęła śmierci, bo „Żegota” przekupiła strażnika, który wyrzucił ją z samochodu wiozącego ja na stracenie – jej nazwisko pojawiło się już na

Aleksandra Ptasińska

obwieszczeniach informujących o wykonanych wyrokach śmierci. Po wojnie komunistyczne władze szykanowały nie tylko ją, ale i jej rodzinę. Przez lata całkowicie zapomniana – Instytut Yad Vashem w Jerozolimie dopiero w 1963 roku przyznał jej tytuł Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. W 1991 roku otrzymała honorowe obywatelstwo Izraela, a w 2006 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski uhonorował ją Orderem Orła Białego. Wiele szkół nosi teraz jej imię. Kiedy Światowa Federacja Stowarzyszeń Dzieci Holocaustu zgłosiła ją do Pokojowej Nagrody Nobla, powiedziała: – Moim Noblem są szkoły i przedszkola nazwane moim imieniem w Niemczech. Ostatnie lata życia spędziła ośrodku pomocy prowadzonym przez Ojców Bonifratrów w Warszawie, gdzie Lili Pohlmann ją odwiedzała. – Jestem wdzięczna Opatrzności, że Ją poznałam, że mogłam się z Nią spotykać, rozmawiać. To nie było tak, że z kurtuazji odwiedzało się starszą panią, do Niej się szło, bo przyciągała jak magnes. Kiedy mnie przytuliła, czułam się po prostu szczęśliwa. Z jej twarzy, spojrzenia, uśmiechu emanowała niezwykła dobroć, bo głęboko wierzyła, że Dobro zwycięży – wspomina ze wzruszeniem Lili Pohlmann. Pamiętajmy o ludziach, którzy sprawiają, że życie w nawet najbardziej koszmarnych warunkach może mieć ludzką twarz, która daje nadzieję. Teresa Bazarnik


|17

nowy czas | maj 2013

czas przeszły teraźniejszy

Miasto Saturna i Merkurego „Idź do swej roboty”. Ta iście londyńska sentencja znajduje się na jednym z czterech ściennych zegarów słonecznych, znajdujących się w Inner Temple. W mieście, którego fundamentem jest praca, handel, władza – czas stał się bóstwem godnym szacunku, filarem

Paweł Zawadzki

W XIII wieku Londyn stał się centrum światowego zegarmistrzostwa, ponad siedemdziesiąt tysięcy zegarów składanych w Clerkenwell eksportowano. „Londyn produkował czas i rozsyłał po świecie”, podobnie jak wzorzec czasu – Greenwich Mean Time. Władcą czasu jest Saturn, patronem handlu – Merkury. Peter Ackroyd: Londyn. Biografia – prawie osiemset stron (1,3 kg), ilustracje, mapy, twarda oprawa – książka wydana starannie i pięknie. Lektura pasjonująca! Emerytowany bibliotekarz i archiwista – z podziwem wyobrażam sobie archiwa i dokumenty, przez które autor książki przebrnął! Dość wspomnieć, że bibliografia będąca dlań odniesieniem (The Bibliography of Printed Works on London History) wymienia 21 tys. 778 odrębnych publikacji. Są między innymi i takie, jak opracowana przez jednego z pierwszych szeryfów i starostów Londynu, Fabyana – chronologia kolejnych kruków na dachu Katedry św. Pawła (1485). Być może gromadka dzieci miałaby zabawę, budując z książek opisujących Londyn model miasta… W starym klasztorze benedyktyńskim, po ostatniej modlitwie wieczornej, jeden z mnichów wyciągnął podniszczony zeszyt i czytał głośno: … dziś przypada rocznica śmierci brata Jana, który zmarł w tym klasztorze w roku 1327 oraz rocznica śmierci ojca Mateusza, który zmarł w roku 1587… Od ich śmierci minęło kilkaset lat, ale w rocznicę trzeba ich wspomnieć, a te setki lat, które minęły – nie mają znaczenia… Byłem przerażony takim poczuciem ciągłości czasu. Podobne uczucie podczas wizyty u przyjaciół , kiedy gospodarz pokazując zabytkową szafę stwierdził, że stoi ona w tym samym miejscu od ponad dwustu lat… Peter Ackroyd objaśniając Londyn i jego zwyczaje, z pewnym upodobaniem podkreśla ową ciągłość istnienia w czasie, stałość pewnych zjawisk i ich trwania, przywiązania do miejsca. To już nie jeden duch czasu, ale cała ich resza stoi na straży trwałości tradycji życia Londynu. Polski etyk i historiozof Feliks Koneczny (1862-1949) wyrażał przekonanie, że Albion, którego wyspiarskie położenie ocaliło od „przemarszu wojsk” – jest ostatnim bastionem cywilizacji łacińskiej. Innymi słowy – Anglia ocaliła szereg form życia wywodzących się z kultury łacińskiej. Być może na tak liczną obecność Polaków na Wyspach należy patrzeć symbolicznie – oto połączone siły polsko-angielskie

ocalą, przeniosą w przyszłość kulturę łacińską, dziedzictwo Rzymu. Autor biografii Londynu stwierdza też: „Możemy z dużą dozą pewności powiedzieć, ż od pół miliona lat w Londynie ludzie mieszkali i polowali”. Pierwszy opis Londynu wyszedł spod pióra Juliusza Cezara w I wieku p.n.e. W wodach Tamizy znaleziono czarną czarę z dwoma uchwytami, która została zrobiona w Azji Mniejszej ok. 900 roku p.n.e. Brutus, legendarny założyciel Londynu, był prawnukiem Eneasza, który parę lat po upadku Troi stanął na czele exodusu Trojan z Grecji. Bogini Diana wskazała mu wyspę, na której miał założyć miasto – nową Troję. Kto dziś będzie szedł Canon Street w kierunku wschodnim, zobaczy na przeciwko dworca kolejowego żelazną kratownicę w budynku Bank of China. Chroni ona wnękę, w której umieszczono wysoki mniej więcej na pół metra kamień z rowkiem – to London Stone. Kamień przyniesiony przez Brutusa. W roku 1580 królowa Elżbieta I wydała dekret, który między innymi stanowi, że „nowe budynki musza być wznoszone na starych fundamentach”. Tego elementu ciągłości i trwałości Londyn przestrzega do dziś. Lektura monumentalnej biografii Londynu budzi podziw z powodu bogactwa różnorodności form i przejawów życia tego miasta, jego żywiołowości i wyraźnej skłonności do teatralności. Zarazy i pożary przetaczały się przez miasto, które po każdym takim wydarzeniu podnosiło się i odbudowywało piękniejsze i bogatsze. Tamiza tętniła życiem – mieszkam nieopodal Wisły i z uczuciem zazdrości czytałem, jak latem Tamiza roiła się od łodzi, gwaru i zabaw; zimą od łyżwiarzy, festynów, kramów na lodzie, ruchliwego tłumu ludzi szczęśliwych, cieszących się życiem. Istniały pływające kawiarnie, pływające orkiestry. Czyżby dziś Tamiza wyraźnie nam zubożała? Jednym z elementów życia był wielkomiejski hałas, dźwięk dzwonów. Tu autor daje taką definicję: Cockney to był ktoś, kto urodził się w zasięgu dzwonów St Mary-le-Bow w Cheapside, bardziej znanego od wszystkich kościołów parafialnych w całym mieście i na przedmieściach”. Cockney jest leniwym mówcą, lecz kocha kwiaty. Istnieje wiele dowodów, że angielski cockney w swoim zasadniczym zrębie nie uległ zmianie w ciągu minionych pięciuset lat. Na najnowszej mapie satelitarnej Londynu ponad jedna trzecia całkowitej powierzchni miasta, to – jak mówią ekolodzy – „powierzchnia biologicznie czynna”, czyli zielona: ogrody, trawniki, las, skwery i parki. Kiedyś podczas krótkiego spaceru naliczyłem jedenaście rudych

To już nie jeden duch czasu, ale cała ich resza sToi na sTraży Trwałości Tradycji życia londynu. wiewiórek na drzewach ulicznych w Warszawie, występujących tylko w Łazienkach… Ojciec angielskiej botaniki, William Turner, (zmarł w 1568 roku) był londyńczykiem, pierwszy zarejestrował 238 angielskich roślin. Pszczołom i ptakom w Londynie jest poświęconych siedem tytułów – posłowie wymienia tylko najważniejsze opracowania. Długo można by wyliczać – jak to skrupulatnie robi Peter Ackroyd – co w Londynie pojawiło się jako pierwsze na świecie. Należałoby raczej spytać, czy istnieją jakiekolwiek przejawy ludzkiej aktywności, które wcześniej nie zaistniały w Londynie. Czy jest coś na świecie, czego Londyn nie zna? Lub nie znał? Choć momentami obrazy Londynu, tak wyraziście przedstawiane przez autora, wydają się być nieco przyczernione, ciemnymi barwami malowane. Miasto jawi się jako monstrum. Potwór od pradawnych czasów pożerający wszystko. Rzekłbym, iż autor ma pewną skłonność do monumentalizmu i patosu opisując Londyn jako cały wszechświat i serce tegoż wszechświata zarazem. Moje pierwsze wrażenie z Londynu, znanego mi wcześniej z wielu lektur, były bardzo sympatyczne, wręcz sielankowe. Może były nagrodą za wiele godzin spędzonych nad książkami angielskich pisarzy? Sądzę, że londyńczycy czytali książki polskich pisarzy opisujące Londyn, jest ich przecież w Bibliotece POSK-u sporo. Z łatwością mogę sobie wyobrazić w tej Bibliotece Petera Ackroyda z polskimi czytelnikami jego książki. Ciekaw jestem pytań, które by padły, uwag londyńczyków, dysputy – co Polacy wnoszą nowego do tak zacnego i tak starożytnego, a przecież nowoczesnego miasta jak Londyn. Co wniosą do jego historii i kultury, obyczaju? Czy wolno mi sądzić, że „połączone siły polsko-angielskie” przeniosą w przyszłość kwintesencję kultury łacińskiej? Podczas pierwszego pobytu w Londynie miałem w ręku spis angielskich instytucji charyta-

tywnych grubości książki telefonicznej. I marzę od tamtej pory, że kiedyś wpadnie mi znowu w ręce, tym razem na stałe… Może razem z książką, opisującą historię angielskiej filantropii. W książce Petera Ackroyda zabrakło takich opisów, mimo że trudno byłoby znaleźć przejawy aktywności mieszkańców, które pominął. A jednak historię Armii Zbawienia i jej dokonań pominął. Dlaczego? Wertując wspomniany spis miałem wrażenie, że pomysłowość i różnorodność form filantropii angielskich dżentelmenów jest ich specyficznym wyróżnikiem, upodobaniem do ekscentryzmu maskującym zwykłą dobroć i ludzkie odruchy. Peter Ackroyd z pewnym upodobaniem podkreśla brutalność, zamiłowanie do przemocy, bezwzględności swoich rodaków. Tak dalece, że przez zwykłą przekorę mam ochotę opisać obrazek, który widziałem w Londynie: angielski mąż, blady i bezbarwny, chory na spleen, melancholik, wciąż nie znający języka polskiego – i jego polska żona, wulkan energii, dusza towarzystwa, pisząca wiersze, malująca obrazy, świetnie gotująca, wśród gromadki wesołych przyjaciół bawiąca wszystkich, roześmiana i radosna, bywająca w galeriach i teatrach… Czyżby obrazek symboliczny? Lonodyńczykom za komentarze będę wdzięczny, a biografię Londynu Petera Ackroyda gorąco polecam. Z wiarą, że do ogromnej sterty książek opisujących Londyn dołożą polskie odkrycia, uzyełnienia, komenatrze. Pe ter Ac kroyd, Londyn. Biog rafia. Tłu m.: To masz Bie roń. Wyd. Zysk i Ska. Po znań 2011. Pe ter Ac kroyd, London: The Biography. Pu bli shed April 8th 2003 by An chor (first pu bli shed Octo ber 5th 2000)


18 |

maj 2013 | nowy czas

kultura

RÓŻEWICZ Fot. Ela Lempp

Anna Maria Mickiewicz

U

rodził się w 1921 roku w Ra dom sku. W cza sie II woj ny świa to wej był człon kiem ru chu opo ru, po dob nie jak je go brat, któ ry zo stał za mor do wa ny przez ge sta po w 1944 roku. Jest nie wąt pli wie naj bar dziej zna czą cym ży ją cym pol skim au to rem – poetą pisarzem, dramaturgiem – a we dług To ma Pau li na wspa nia łym „an ty -po etą, któ ry po tra f ił pi sać wier sze po dra ma cie oświę cim skim” w nur cie po ezji od bu do wu ją cej sens po tra ge dii Au schwitz. Utwo ry Ró że wi cza prze tłu ma czo no na po nad czter dzie ści ję zy ków. Au tor zo stał no mi no wa ny do li te rac kiej Na gro dy No bla. W 2000 ro ku zo stał uho no ro wa ny Na gro dą Ni ke, któ ra na le ży do naj bar dziej pre sti żo wych na gród li te rac kich w Pol sce. W 2007 ro ku otrzy mał Eu ro pej ską Na gro dę Li te rac ką. Uwa ża ny przez za gra nicz nych kry ty ków i au to rów za „jed ne go z wiel kich po etów eu ro pej skich XX wie ku” (Se amus He aney). „Ostat ni ży ją cy, na praw dę wiel ki pol ski po eta” – na pi sał Ja mes Hop kin w „The Gu ar dian”. Spo tka nie z twór czo ścią i oso bą Ta de usza Ró że wi cza przy wo łu je wspo mnie nia. Pierw sze – szkol ne – zwią za ne z czy ta niem lek tur, gdy wśród oma wia nych wier szy po ja wił się dra mat o in try gu ją cym ty tu le Stara kobieta wysiaduje. Po cząt ko wo wy wo łał zdzi wie nie, któ re z cza sem za stą pi ła re f lek sja. Utwór po świę co ny ka ta kli zmom woj ny, jej dra ma tycz nym kon se kwen cjom, śmiet ni ko wi dzi siej szej cy wi li za cji oraz… sta rej ko bie cie. Ko bie cie wie lo krot nie in ter pre to wa nej ja ko Mat ka Zie mia, Mat ka Na tu ra, Mat ka Śmierć, któ ra sta je się je dy nym sta łym punk tem od nie sie nia, na dzie ją w zbu rzo nym i za bu rzo nym świe cie. Po eta wpro wa dza eks pe ry men ty for mal ne; wi docz ne są wpły wy awan gar dy pa ry skiej. Dra mat Ró że wi cza róż ni się jed nak od te atru ab sur du Eugéne’a Io ne sco czy Sa mu ela Bec ket ta, za uwa żal na jest pol ska uczu cio wość i oso bi sty ton wy po wie dzi au to ra. W kon se kwen cji po wsta je te atr otwar ty, gdzie dra mat nie ma po cząt ku ani koń ca, utwór zbu do wa ny jest z do wol nych frag men tów nar ra cyj nych, przy po mi na ją cych ko laż pla stycz ny. Do mi nu je for ma gro te ski wy ra ża ją cej ja ło wość eg zy sten cji jed nost ki, wpro wa dza ne są prze ciw staw ne kon struk cje es te tycz ne, któ re za ska ku ją zmie nia ją cym się na stro jem – od pa to su do try wial no ści. Pro sta i la ko nicz na for ma utwo rów Ró że wi cza utrzy ma nych w spo koj nej to na cji, a prze cież uka zu ją cych za gła dę, upa dek kul tu ry, cy wi li za cji i war to ści, wy wie ra ją sil ne wra że nie. Po la tach, w 2001 ro ku, mo głam oso bi ście po roz ma wiać z po etą w Lon dy nie, pod czas uro czy ste go fe sti wa lu po świę co ne go je go twór czo ści. W Whi te Be ar The atre za pre zen to wa na zo sta ła pre mie ra Kartoteki w wy ko na niu Brit -Pol The atre. Wy da rze niem in au gu ru ją cym by ła pro mo cja książ ki Ró że wi cza pt. Recycling, opu bli ko wa nej przez bry tyj skie wy daw nic two Arc Pu bli ca tions. Utwór jest opo wie ścią o współ cze snej cy wi li za cji, w któ rej prze pla ta ją się idee, upa dli po li ty cy, prze wrot ni ban kie rzy. Au tor wpro wa dza rów nież mo ty wy an giel skie – po ja wia się To ny Bla ir i ksią żę Ka rol, owiecz ka Dol ly czy cho ro ba sza lo nych krów. To po etyc ka pu bli cy sty ka ostro i nie bez zło śli wo ści ude rza ją ca w naj słab sze punk ty współ cze snych sys te mów spo łecz nych. Ja mes Hop kin za cy to wał w „The Gu ar dian” wy po wiedź Ró że wi cza: „(…) je den z nie miec kich wy daw ców nie chciał te go pu bli ko wać; orzekł, że po ezja o wo ło wi nie nie jest cie ka wa. Po wie dzia łem mo je mu tłu ma czo wi, aby nie wy sy łał te go wy daw com; po wi nien to wy słać do po li ty ków, rol ni ków, a na wet sa mych krów”.

W podziękowaniu za bezinteresowne oddanie nauce i promocję kultury polskiej na Wyspach

Tadeusz Różewicz

Po eta w skrom nym, sza rym gar ni tu rze, przy ci szo nym gło sem, z po czu ciem hu mo ru i prze wrot no ścią, przy wo ły wał wspo mnie nia zwią za ne ze spo tka nia mi pod czas mię dzy na ro do wych fe sti wa li li te rac kich, w któ rych miał za szczyt uczest ni czyć w od le głych za kąt kach świa ta. Wy mie nił ple ja dę po etów, opo wia dał o Pa blu Ne ru dzie, Al le nie Gins ber gu i wie lu in nych, dziś już nie obec nych, któ rzy za li cze ni zo sta li do po etyc kie go pan te onu. Wspo mi nał miej sca i lu dzi, za zna cza jąc: „(...) or szak umar łych ko le gów wciąż mi to wa rzy szy (...). Po więk sza się rów nież or szak od cho dzą cych pol skich twór ców (...). Nie chcę mó wić o po grze bach, ale o zmia nie ge ne ra cji (...)”. Klam rę za my ka ja cą roz mo wę sta no wi ło wspo mnie nie zwią za ne z pierw szą wi zy tą po ety w Lon dy nie, kil ka dzie siąt lat te mu. By ło to pod czas fe sti wa lu, któ ry – jak okre ślił Ró że wicz – od by wał się w be to no wym bu dyn ku. Miał praw do po dob nie na my śli Roy al Fe sti val Hall. Do dał, że lon dyń ski re cen zent sku pił się je dy nie na opi sy wa niu je go zbyt du żych bu tów, zbyt sze ro kich spodni… Z uzna niem i no stal gią wspo mi nał na to miast ma ce doń ski fe sti wal li te rac ki, któ re mu to wa rzy szy ły ho me rycz ne sce no gra fie, a po eci czy ta li wier sze na mo stach i w mo na sty rach. Po la tach Lon dyn pro po nu je ko lej ne spo tka nie z twór czo ścią Ró że wi cza. Na bry tyj skim ryn ku wy daw ni czym uka za ła się książ ka Mother Departs (Matka odchodzi, 1999). Wy da nie an giel skie, w prze kła dzie Bar ba ry Bo go czek, opu bli ko wa ne zo sta ło przez Stork Press. Opi su je ży cie po ety oraz je go mat ki Ste fa nii, jest – być mo że – je go naj bar dziej oso bi stym dzie łem. Mat ka – sym bol cią gło ści, bli skie go związ ku z ro dzi ną, tra dy cją, miej scem po cho dze nia, sło wem oj czy stym. Utwór Matka odchodzi to wy jąt ko we po łą cze nie pro zy i po ezji. Mó wi o ra do ści ży cia i ago nii od cho dze nia, two rzy bo ga te i zło żo ne por tre ty mat ki i sy na oraz uka zu je ich dy na micz ne, waż ne związ ki. Ró że wicz two rzy por tret ży cia i re la cji, któ re by wa ją bru tal ne, ale też prze wrot ne, pro wo ku ją ce po zor ną na iw no ścią. Utwór prze ty ka ny jest frag men ta mi dzien ni ków, opo wia dań i za pi sków.

S

łu żyć Oj czyź nie moż na na róż ne spo so by, w róż nym miej scu i cza sie. Dla naj młod szych Po la ków w Wiel kiej Bry ta nii po ję cie „po ko le nie nie złom nych” jest ra czej ob ce. A prze cież jesz cze tak nie daw no, szcze gól nie star szym, któ rzy stop nio wo od cho dzą „na wiecz ną war tę”, ko ja rzy ło się ono ze spo so bem po stę po wa nia (m.in. bez in te re sow ną służ bą), po glą da mi, ale przede wszyst kim z wier no ścią ide ałom przed wo jen nej Rze czy po spo li tej, tj. wol no ści i pra wo rząd no ści. Osto ją tych ide ałów i miej scem kształ ce nia pol skie go na po zio mie wyż szym, w tzw. „wol nym świe cie”, był Pol ski Uni wer sy tet na Ob czyź nie (PU NO). 11 ma ja w Am ba sa dzie RP w Lon dy nie, by ły rek tor te go uni wer sy te tu, pro fe sor Woj ciech Fal kow ski, przed sta wi ciel „po ko le nia

Przez dłu gi czas w po wo jen nej Pol sce – mi mo sil nych związ ków ro dzin nych – sło wo „mat ka” sta no wi ło ob szar za nie cha nia i nie obec no ści. Po la tach po eta ża łu je i otwar cie za sta na wia się, dla cze go ni gdy nie speł nił naj prost szych, wy da wa ło by się, obiet nic, ta kich jak wi zy ta w Kra ko wie, wspól ne spo tka nie w ka wiar ni. Nie uczy nił drob nych ge stów, z któ rych skła da się ży cie. Sta wia py ta nie: dla cze go ich za bra kło? Po ko le nie Ta de usza Ró że wi cza nie po tra f i ło mó wić o uczu ciach; po tur bo wa ne przez woj nę wkro czy ło w no wą, nie zna ną epo kę „od bu do wy i bu do wy no we go”. „No we” wy ma ga ło za nie cha nia war to ści uzna wa nych przez po przed nie po ko le nia, na ka zy wa ło spo glą dać w przy szłość. A prze szłość by ła czę sto zbyt dra ma tycz na, by do niej wra cać. Eu ro pej skie ru chy eg zy sten cjal ne po cią ga ły rów nież pol skich twór ców, pro po no wa ły po dob ne war to ści. Świat bez tra dy cji wy da wał się mo że ła twiej szy do za ak cep to wa nia, po cią gał – po rzu co no ste reo p ty py, sche ma ty, usta lo ne za chowa nia. Mo że dla te go wy zna nie po ety – swo iste po że gna nie z mat ką – sta je się też, sym bo licz nie, po ko le nio wym roz li cze niem z epo ką. Ró że wicz pod świa do mie, mi mo no wa tor stwa i awan gar dy, kon se kwent nie wra ca i opi su je naj prost sze uczu cia. Za uwa żal ny du alizm utwo rów sta no wi o je go si le. Po eta od mi to lo gi zo wał i przy wró cił zna cze nie sło wu „mat ka”. Nadał mu pro sty, uczu cio wy wy miar. Współ cze sna twór czość ob f i tu je w utwo ry po etyc kie od wo łu ją ce się do in tym nych, czę sto trud nych zwie rzeń. Pod czas mar co wych spo tkań w ra mach Eu ro pej skich Dia lo gów Po etyc kich na Uni ver si ty Col le ge Lon don, któ rych by łam współ or ga ni za tor ką, wy stą pi li po eci emi gra cyj ni i kra jo wi, rów nież de biu tan ci. Au to rzy po pro sze ni zo sta li o wy bór zna czą cych dla nich utwo rów, któ ry mi chcie li by się po dzie lić z pu blicz no ścią. Iza Smo la rek i Da riusz Be re ski za pre zen to wa li wier sze po świę co ne mat kom. Ich twór czość róż ni się na stro jem i prze ka zem li rycz nym. W wier szu Izy Smo la rek mat ka dra ma tycz nie od cho dzi – sym bo licz nie, każ de go dnia: szare renety umiera moja matka bez zaangażowania od czternastu lat a ja maluję usta przyglądam się cieniutkim skrzydłom brwi naprawiam fotel z roku na rok coraz bardziej bujany przez srebrne żaluzje słońce czyta franza kafkę porzuconego na stole blada muszka owocówka w płaszczu z szarej renety uważnie bada bieg czasu i czy z tego biegu uda się ocalić smak rzeczy oczywistych czułe lepkie piętno umiera moja matka która przez całe życie naczytała się rymkiewicza eliota brechta więc teraz nasłuchuje ósmego kwartetu dymitra gdzieś od strony gruszy a ja jej mówię mamuś daj spokój śmierci ona od rana jest niespokojna W utwo rze Da riu sza Be re skie go Verba volant, scripta manent. Matce, po eta prze ka zu je to, o czym Ró że wicz ma rzył i o czym z ża lem pi sał, a nie speł nił. Po eta ob da ro wu je mat kę, pi sząc: Przyjmij Bukiet kwiatów polnych Obraz w akwamarynie malowany tęsknotą Wspomnienia koloru lawendy I czułość jaśminu Lekki powiew bryzy nad jeziorem Nieboskłon utkany moim Zodiakiem Niewinny pył kwitnącej brzozy Balladę starej gruszy Błotnych kaczeńców pokłony Odwiedziny czapli To nic że siwej A nawet gościniec owadów Tajemniczy uśmiech Twojego lasu Który Tak kochasz... Są to już in ne wy po wie dzi li rycz ne. Oso bi ste, zdy stan so wa ne, peł ne no stal gii, nie bo ją ce się wy znań, na wet tych wy jąt ko wo trud nych. nie złom nych", wy bit ny na uko wiec, ma larz i pia ni sta oraz har cerz, za swo ją po sta wę i za słu gi dla Rze czy po spo li tej Pol skiej, uho no ro wa ny zo stał Krzy żem Ofi cer skim Or de ru Od ro dze nia Pol ski Po lo nia Re sti tu ta. W imie niu cho re go mę ża odznaczenie ode bra ła dr Ber ni ce Fal kow ska (z do mu Mc Ma nus). Am ba sa dor RP w Lon dy nie pan Wi told Sob ków wy gło sił lau da cję przy bli ża jąc syl wet kę i do ro bek odznaczonego. Dla śro do wi ska PU NO, re pre zen to wa ne go przez: pro rek to ra prof. Ste fa na Stań czy ka, prof. Zo f ię Bu trym, prof. W. Mier - Ję drze jo wi cza, dr Bog da na Szwa grza ka, dr Jo an nę Py łat oraz stu den tów i dok to ran tów, wy róż nie nie prof. Wojciecha Fal kow skie go sta no wi ło do ce nie nie za rów no rek to ra, jak i (po śred nio) ca łe go śro do wi ska aka de mic kie go tej uczel ni. Woj ciech Fal kow ski uro dził się 17 czerw ca 1930 ro ku w No wo gród ku. Po woj nie (jak wie lu in nych) nie miał do kąd wró cić, po nie -


|19

nowy czas | maj 2013

kultura Photo by Elżbieta Piekacz, courtesy Polish Cultural Institute in London

Deeply moving evening

It is a very curious if not ominous feeling that has germinated in my mind when setting on a journey to Purcell Room in the London’s Southbank Centre. Purcell Room is the smallest of auditoriums there. Named after one of finest Renaissance composers of the Elizabethan period it brings to mind instantly the best musical associations every time the name is mentioned, From last Saturday however, in my mind at least, the Purcell Room will be linked inextricably with one of the finest of contemporary poets of Polish Nation Tadeusz Różewicz. The publication of his book Mother Departs, translated into English language by Barbara Bogoczek, edited and introduced by Tony Howard served as the catalyst for the event, which exceeded all expectations. As a British, or to be more precise London-based Pole, with a variety of references, fortunes and misfortunes closely resembling those of Różewicz, I found the evening deeply moving. A short but incisive introduction by Sophie Mayer, a writer, was followed by George Szirtes, the fellow poet and an admirer of Różewicz, who added his point of view enhancing my anticipation of things to come. Four comfortable armchairs filled one by one with performers delivering extrats form Różewicz’ work. Tom Paulin, Oxford-based Irish poet and Kathy Carr, a singer and performer of Polish extraction read in English and Jan Peszek, one of the most important theatre actors, and his daughter Maria, read in Polish. The stage was set for the treat I shall remember probably for ever. The view of the stage was dominated by a projection screen with a static image of a beautiful photograph used for the jacket of the book. It shows Tadeusz Różewicz, a good looking young man in his midtwenties, and his mother modestly at his side, half a step behind her son, her pride and joy. Her face clearly expresses the unconditional love that only mothers have in abundance. The photograph was surely taken in the month of May as the apple tree blossom bejewels the picture, freezing a moment of mutual happiness that at that time was theirs to share but by the time Różewicz wrote his book Mother departs was gone and lost for ever. It was this loss and – more to the point – this process of losing that Różewicz was trying to come to terms with. I found myself squinting and substituting in my mind the image of the poet’s mother with the image of my own mother, a woman of near identical background whom I lost recently. Both women had similar features, hair styles and both liked wearing similar dresses made of soft printed fabric. Listening to the poems I was catapulted to the village of

my childhood, near Kalisz – not so very far from where Różewicz was born. Admittedly we grew up in different times. His life has been determined by the time of war, and I have lived in an uneasy post-war peace. Many families had to come to terms with the terrible losses of loved ones who perished in the conflict and in extermination camps. Photographs of young lives abruptly extinguished remain in the hearts of many who have moved on, often suppressing the painful past as an act of self preservation, an act of looking to the better future. But the apple blossom, which adorns the cover is not an accurate reflection of this vision. The existential questions that he examines are poignantly brought to the fore by his mother’s slow death, and by the acute awareness that his war was not the last, that an era of peace did not follow the great sacrifices endured by his contemporaries. In a bizarre coincidence we have gathered at Purcell Rom only a few days after a man was hacked to death by a fellow man on a London street. The poem In the midst of life..., written in 1955, asks a question: “what is the knife for” that lays on the table? Różewicz’s answers are simple observations which he lists starkly and dispassionately: for cutting bread, but also for cutting off heads, hands, breasts and other mutilations inflicted by one man against another, by nations against other nations and I would add a metaphoric knife designed to cut off the free and thinking mind through all-too common brain washing. Różewicz is not preaching, he is merely stating, but he implicitly sounds a warning note. He is speaking to us directly in numerous fragments of a documentary film projected onto the screen and punctuating the reading of poems adding his valedictory voice. The war experience evidently simmers much more in the geographic area of Europe where it began, and where the noble and strenuous efforts to build a European Union free of war have been endangered by the rise of right-wing nationalists. But the work of poets such as Tadeusz Różewicz, Leopold Staff and Julian Tuwim deserves a wide audience because their experience is a lesson to us all. The organisers of the Różewicz evening – The Southbank Centre, the Polish Cultural Institute and the publisher Stork Press deserve our grateful thanks, as do the many translators of Eastern European literature into English. Among them are George Szirtes, Barbara Bogoczek, Adam Czerniawski and George Gömöri to name but a few.

waż przedwojenne kresy wschodnie II RP znalazły się poza granicami PRL (zdominowanej przez ZSRR). Z tego między innymi powodu Wojciech Falkowski znalazł się w Wielkiej Brytanii, gdzie zdobył wykształcenie i założył rodzinę. W 1957 roku ukończył studia medyczne na Uniwersytecie w Dublinie oraz studia specjalistyczne na Uniwersytecie Londyńskim (Instytut Psychiatrii i Szpital Uniwersytetu Londyńskiego – Maudsley). Jako malarz swoje umiejętności rozwijał w Studium Malarstwa Sztalugowego pod kierunkiem prof. Mariana Bohusz-Szyszki. Natomiast kunszt muzyczny gry fortepianowej wyrobił dzięki prof. W. Mierzejewskiemu. W 1967 roku Falkowski uzyskał tytuł specjalistyczny Królewskiego Kolegium Lekarzy Domowych. W 1970 roku natomiast dyplom w dziedzinie psychiatrii, uzyskując rok później kwalifikacyjny stopień specjalistyczny Królewskiego Kolegium Psychiatrii, a w 1983 roku Najwyższy Stopień członkostwa Królewskiego Kolegium.

W latach 1957-1966 był lekarz domowy w Londynie. Następnie pracownik Instytutu Psychiatrii i szpitala Maudsley przy Uniwersytecie Londyńskim. Konsultant oraz honorowy starszy wykładowca (assistant professor) Uniwersytetu Londyńskiego i Szkoły Medycznej w Londynie, oraz szpitala św. Jerzego w Londynie. W latach 1985-992 Kierownik Wydziału Badań Naukowych Alcohol Community Centre for Education Prevention and Treatment. Ponadto biegły psychiatra sądowy i profesor wizytujący Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od 1984 roku profesor PUNO. W latach 2002-2011 rektor tego uniwersytetu (wcześniej, prorektor). W latach 1984-1986 współredaktor British Jurnal of Psychoterapy, oraz redaktor rocznika psychiatrycznego „Echo”. Autor licznych artykułów. Współredaktor książki Hospicja nadziei. Hospices of Hope. Od 1958 roku członek Polskiego Towarzystwa Naukowego na Ob-

Artful Faces

Say Others: An Editor-in-Chief of a well known, and loved by many, quality Polish monthly newspaper published in London, which combines news, politics, music, history, travel, art in Polish and English. PhD in Philosophy from Oxford. Awarded the Order of Polonia Restituta for his student’s time Solidarity freedom fighting activities. Formidable pen. Passionate truth seeker, leaves no s tone unturned. Says He: Well, this is something; we have to write about this. What do you think? Of course, I am prepared to listen. Even if my ears hurt, and I don’t know what you are on about, I will still listen.My head is open. Say I: Affectionately known as RedNacz, pron: RedNatch, or simply Greg if you want to be English. Would I dare to say anything? He is an Editor, after all. Do I dare??? ‘Please, shall I buy you an electronic cigarette, apparently they are very good… I know, I know, you don’t want it… We love you… ’ Bottom line: A pen is mightier then a sword, don’t ever forget that. And a brush with danger and a hole in the head evidently leaves no bad effects on great intellects. We need you. We badly need you. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

Wojciech Sobczyński

czyźnie. Od 1969 członek Związku Lekarzy Polskich na Obczyźnie (prezes związku w latach 1978-1988). Od 1981 do 1989 członek Komisji Egzaminów Kwalifikacyjnych Królewskiego Kolegium Psychiatrycznego. Ponadto członek Związku Plastyków Polskich w Wielkiej Brytanii , Głównej Kwatery ZHP w Londynie (1991-1994), Akademii Historii i Literatury polskiej i Słowiańskiej im. A. Mickiewicza. W latach 2005-2007 członek Master of Guild of Catholic Doctors. W 2002 rolu wchodził w skład Kapituły Medalu Honorowego Polonia Semper Fidelis. Za swoj ogromny dorobek zawodowy oraz bezinteresowne oddanie dla dobra środowisk polonijnych na obczyźnie uhonorowany wieloma odznaczeniami.

Joanna Pyłat


20 |

maj 2013 | nowy czas

agenda

Desert Island Disks and a lot more, too Sir iSaiah Berlin, hiStorian and philoSopher dazzled liStenerS with incrediBly fine muSic and perSonal StorieS of modeSt BeginningS aS an immigrant from eaStern europe

wojciech A. Sobczyński

T

here is a programme on BBC Radio 4, almost as old as the institution itself, called Desert Island Disks. The programme creator and its first presenter Roy Plumley died some years ago and the current presenter Kirsty Young launched a new season last Sunday with much publicity. The idea is simple. One is invited to imagine being shipwrecked on a desert island. How would you cope, the presenter asks, would you be lonely? Would you try to escape? Finally, the main question is popped, a question that underpins the programme – what music would you like to take with you and why? The invited guest can select eight records. Over the years I have heard a lot of personalities presenting their hit parade – writers, actors, businessman, composers, intellectuals and many more. This formula had won the hearts and minds of the British public. More to the point, it is a great honour, a sign of rank, achievement or social standing to be invited. Politicians love to be asked for the thrilling opportunity, showing that they are also human after all. Ken Clark, a conservative minister who is well known for his love of modern jazz and whose selection of modern jazz disks astonished me with the quality and depth of his knowledge. John Prescott, a much ridiculed Labour politician also reviled himself as a modern jazz enthusiast and surprised the audience with a thoughtful selection. The most memorable programme, that remains in my mind as a reference point, goes back to 1992 when Sir Isaiah Berlin (*), historian and philosopher dazzled listeners with incredibly fine music and personal stories of modest beginnings as an immigrant from Eastern Europe. So, what about the new season. The invited guest, opening the 2013 programmes was Damien Hirst. Not Sir Damien as yet, though it seems only a matter of time since his fellow Brit pop fellow-traveller Tracy Emin was made a Dame. Both artists, renowned for their rebellious beginnings and challenging attitudes, are now the figures of establishment. Tracy is busy in her role as Royal Academician and Damien is talking of leaving for the nation his 300 room mansion house in part of a museum, I paraphrase his own words – full of art and curious objects. If his curious (???) objects will be as trashy as the music selected for life of solitude on the desert island then I imagine it would be better for the nation if Damien drove himself crazy with the banality of his own choice and never returned to these shores from the south seas island contrived for him by the BBC. Sadly, as much as I tried to find something good out of this much anticipated programme launch I can only refer you to go online and judge it for yourself. If I did not learn, as I have hoped for, any profound insights from Kirsty's guest other than he is just an ordinary bloke whose biggest asset is his business sense. Damien would have succeeded equally if he would turn his attention to plumbing or accounting as he has shark, sorry – sharp business instinct in anything he turns his attention too.

* Sir Isaiah Berlin selection: http://www.bbc.co.uk/radio4/features/deser t-islanddiscs/castaway/e0984e35#p0093y6n

BBC Radio 4, 1992 http://www.bbc.co.uk/radio4/features/deser t -island-discs/cas taway/e0984e35#p0093y6n

Art exhibitions needs a curatorial oversight Last week I was glad to see the exhibition Differences & Similarities at POSK Gallery. There were three female artists, four walls, a floor and sixty works on show. This is a tall order. Once again, it is plain to see that just like a sixty strong orchestra needs a conductor, so art exhibitions need a curatorial oversight MArIA KALeTA, the most dynamic artist of the trio, whose painted canvases and digital images cross feed each other, bursting in cascades of colour and intricate notation. Maria's prolific output, even if at times seems out of control and chaotic, offers a prospect of good things to come. Though each work has a suggestible title intended to direct the viewer, induce an association or meaning I take no notice of them. Such abstract compositions stand or fall on how they manage to engage the eye of a viewer. A set of 3D-prints caught my eye especially and they give rise to the exhibition’s overall title.

MArySIA JAczyńSKA, another of the three exhibitors is well known for her sculptures. She produces bronzes of great technical quality, beautifully finished with interesting patina. The best of them is called Tears and echoes slightly of sculptures produced by Henri Gaudier-Brzeska or Frank Dobson but both examples come from the first half of the last century. Marysia's stone carvings were always very intimate small forms. A human head superimposed on seemingly random stone shapes. Marysia carved these for many years before they became fashionable since Emily Young adopted virtually identical approach but on a much larger scale. A refreshing addition to Marysia Jaczynska oeuvre are her prints. They pre-date sculptures here presented by a substantial margin but it was a real pleasure to see them.

TereSA chłAPOwSKI, a new member of APA, is best regarded for her work in glass, a fine material with so much potential and very few exponents. Her best piece in the exhibition, called Waterfall, caught my eye in spite of the fact it was hidden away by a display arrangement of boxes and a plinth, which was so bizarre as to render me speechless. It is a great pity when a good work is ruined by an inability and apparent luck of comprehension of fundamental display rules. The gallery is not a sitting room and this sculpture in the exhibition was treated like knick-knacks on a conventional mantelpiece. .


|21

nowy czas | maj 2013

agenda

B

arbican Hall concert; London – buzzing with excitment; new ECM recordings packed with stars; participation of the world famous baritone saxophonist John Surman in the early set; followed by Tomasz Stańko New York Quartet, the first UK appearance. Heading for the venue I could not contain my sense of anticipation. How will they sound? Will I hear something new? I arrived early, eager to absorb the atmosphere and gather material for the review. ECM Records representatives were there already and setting up an improvised store. Clearly, they were looking forward to an evening of brisk business. CDs of both artists towered in stacks. A mountain of free discography catalogues were disappearing just as fast as they were brought out from the boxes. Clearly, it was an ECM event. Both artists recorded for this fine label for decades and the list of albums is seemingly countless. Over a glass of Jack Daniels I leaf through the pages to discover the latest offerings. It is an incredible label, having a cult status amongst the musicians and listening public alike. The graphic presentation is second to none. The music is of the highest quality, by no means confined to jazz and featuring a new and progressive approach to the sound of our time. I see the highest quality classical repertoire and performers side by side with the modernists and experimenters. Open a page on random and you will read J.S.Bach next to John Adams, William Bird next to John Cage or Alban Berg next to Sofia Gubaidulina. A common factor of the highest order is an exceptionally good taste of all things ECM thanks to a watchful eye (and ear) of the producer, founder and director Manfred Eicher. Surman and Stańko made music and recorded together in the past. They know each other’s work very well. It felt odd that they were divided into ‘compartments’ of separate sets. It would have been interesting to hear them together in a sort of linking piece of ‘get together’.

ohn Surman played alone backed at times by pre-recorded sound-tracks, a method adapted very successfully on the latest CD called Saltash Bells. Surman is switching with ease between his favourite reed instruments, soprano and baritone saxes, bass clarinet, plus a throw back to his school days – a tenor recorder, otherwise known as straight flute. Saltash Bells’ tracks are inspired by the sound

J

John Surman at Barbican

tomasz Stańko at Barbican

wojtkowi Tomasz Stańko of church bells of Surman childhood – annunciated John from the stage. It is also an echo of the rural England steeped in history going back all the way to the sound of Viking invaders. Listening to his improvisations I thought sometimes of Vaughan Williams’ Lark Ascending intermingled with Ravi Shankar’s Evening Raga or the sound of the Seagulls over the coast of Dorset. omasz Stańko New York Quartet could not be a greater contrast – superficially. Why? I will explain in the forgoing. His new side man, all in the salad days tackle Stańko scores with a verve of young wrestlers, especially the drummer Gerald Cleaver who delighted the audience with a very musical drumming approach. Equally, David Vireles (piano) and Thomas Morgan (double base) delivered very thoughtful lines. Tomek, as he is affectionately called in Poland began to collaborate with the three young New Yorkers a while ago and he is delighted. I asked about it after the concert, Tomek said to me: ”they simply have New York flowing in their veins”. The result of this collaboration is the CD called Wisława”. The title seems to be a play on Polish words: Wisła – Vistula (Eng.), Sława – glory or fame, and more to the point it recalls the name of the Polish poet and Nobel Laureate Wisława Szymborska, whose name is commonly corrupted by the inability of the Anglo-Saxons to pronounce Slavonic names. Tomasz worked with Wisława Szymborska in the immediate period before her death. Poetry and music evenings are both enjoyable and inspiring. The CD now realised contains a good deal of music material scored from these encounters. I mentioned above that the music was thoughtful but would have liked it more perhaps if it was thought provoking. There is something predictable in a jazz idiom presentation. An intro or a

T

theme is played together, followed by solos delivered one by one. They follow like clockwork only to finish in traditional tutti. That is how they played in the New Orleans street bands, where jazz was born. The format did not change much in the Be-Bop revolution of Parker, Monk and Gillespie. Village Vanguard, Blue Note or Birdland were the clubs of New York that helped to shape the imaginations of Stańko’s young musicians just as much as the records of live music from these clubs had shaped the thinking of Tomasz. I read from the sleeve notes of an album to which I have listened for the first time in Tomek’s home. It was an album by Miles Davis, an idol of Tomek’s formative years. The note reads as follows – ‘Columbia

Records is proud to present …that uniquely American art form called Jazz’. Well, that was the truth at one time but is no longer so. Jazz had come of age and crossed all boundaries. Jazz is practised everywhere thanks in part to Tomasz’s life-long commitment. Stanko’s music is not easy. Right from the beginning he was interested in forging his own individual way. Free jazz of John Coltrane or Ornette Coleman were on his turn table and the large vinyl disks notes were studied with great attention together with the copy of Down Beat, the American jazz magazine uniquely obtainable in Poland of the Iron Curtain era. Another time I remember Stańko returned from a concert tour of Scandinavia and brought with him an album of George Russell, the experimental band leader and pianist, who attempted to broaden jazz boundaries through the introduction of the Lydian scale. Stańko enthused over it. He was very much aware, being a student of Krakow Academy of Music of developments of modern movements, the dodecaphonic scale and atonal music experiments of the 'second Viennese School. This is where Tomasz Stańko was trying to find his jazz knish and he did. The Barbican concert went well, though there were acoustical problems in this venue. The double base amplification was smudged and interfered with quiet trumpet passages. The introspective play of the leader was very restrained lately and I wished for more fire in the spirit of jazz I am accustomed to listening. That was my impression until I moved to the front seats for an encore. There the band sounded great. Stańko was audible and his melodic and rhythmic character was coming through. I realised I was missing the intimacy of a jazz club. Listening to the recording the next day I imagined myself in one of the New York clubs. After the concert, clutching in my hand a double CD Wisława, I went to talk to Tomek. The CD was endorsed with dedication – Wojtkowi Tomek Stańko. I wish I could reciprocate with some artwork of my own and a dedication – Tomkowi Wojtek Sobczyński, but alas this will have to wait for another occasion.

wojciech A. Sobczyński


|21

nowy czas | maj 2013

agenda

B

arbican Hall concert; London – buzzing with excitment; new ECM recordings packed with stars; participation of the world famous baritone saxophonist John Surman in the early set; followed by Tomasz Stańko New York Quartet, the first UK appearance. Heading for the venue I could not contain my sense of anticipation. How will they sound? Will I hear something new? I arrived early, eager to absorb the atmosphere and gather material for the review. ECM Records representatives were there already and setting up an improvised store. Clearly, they were looking forward to an evening of brisk business. CDs of both artists towered in stacks. A mountain of free discography catalogues were disappearing just as fast as they were brought out from the boxes. Clearly, it was an ECM event. Both artists recorded for this fine label for decades and the list of albums is seemingly countless. Over a glass of Jack Daniels I leaf through the pages to discover the latest offerings. It is an incredible label, having a cult status amongst the musicians and listening public alike. The graphic presentation is second to none. The music is of the highest quality, by no means confined to jazz and featuring a new and progressive approach to the sound of our time. I see the highest quality classical repertoire and performers side by side with the modernists and experimenters. Open a page on random and you will read J.S.Bach next to John Adams, William Bird next to John Cage or Alban Berg next to Sofia Gubaidulina. A common factor of the highest order is an exceptionally good taste of all things ECM thanks to a watchful eye (and ear) of the producer, founder and director Manfred Eicher. Surman and Stańko made music and recorded together in the past. They know each other’s work very well. It felt odd that they were divided into ‘compartments’ of separate sets. It would have been interesting to hear them together in a sort of linking piece of ‘get together’.

ohn Surman played alone backed at times by pre-recorded sound-tracks, a method adapted very successfully on the latest CD called Saltash Bells. Surman is switching with ease between his favourite reed instruments, soprano and baritone saxes, bass clarinet, plus a throw back to his school days – a tenor recorder, otherwise known as straight flute. Saltash Bells’ tracks are inspired by the sound

J

John Surman at Barbican

Tomasz Stańko at Barbican

Wojtkowi Tomasz Stańko of church bells of Surman childhood – annunciated John from the stage. It is also an echo of the rural England steeped in history going back all the way to the sound of Viking invaders. Listening to his improvisations I thought sometimes of Vaughan Williams’ Lark Ascending intermingled with Ravi Shankar’s Evening Raga or the sound of the Seagulls over the coast of Dorset. omasz Stańko New York Quartet could not be a greater contrast – superficially. Why? I will explain in the forgoing. His new side man, all in the salad days tackle Stańko scores with a verve of young wrestlers, especially the drummer Gerald Cleaver who delighted the audience with a very musical drumming approach. Equally, David Vireles (piano) and Thomas Morgan (double base) delivered very thoughtful lines. Tomek, as he is affectionately called in Poland began to collaborate with the three young New Yorkers a while ago and he is delighted. I asked about it after the concert, Tomek said to me: ”they simply have New York flowing in their veins”. The result of this collaboration is the CD called Wisława”. The title seems to be a play on Polish words: Wisła – Vistula (Eng.), Sława – glory or fame, and more to the point it recalls the name of the Polish poet and Nobel Laureate Wisława Szymborska, whose name is commonly corrupted by the inability of the Anglo-Saxons to pronounce Slavonic names. Tomasz worked with Wisława Szymborska in the immediate period before her death. Poetry and music evenings are both enjoyable and inspiring. The CD now realised contains a good deal of music material scored from these encounters. I mentioned above that the music was thoughtful but would have liked it more perhaps if it was thought provoking. There is something predictable in a jazz idiom presentation. An intro or a

T

theme is played together, followed by solos delivered one by one. They follow like clockwork only to finish in traditional tutti. That is how they played in the New Orleans street bands, where jazz was born. The format did not change much in the Be-Bop revolution of Parker, Monk and Gillespie. Village Vanguard, Blue Note or Birdland were the clubs of New York that helped to shape the imaginations of Stańko’s young musicians just as much as the records of live music from these clubs had shaped the thinking of Tomasz. I read from the sleeve notes of an album to which I have listened for the first time in Tomek’s home. It was an album by Miles Davis, an idol of Tomek’s formative years. The note reads as follows – ‘Columbia

Records is proud to present …that uniquely American art form called Jazz’. Well, that was the truth at one time but is no longer so. Jazz had come of age and crossed all boundaries. Jazz is practised everywhere thanks in part to Tomasz’s life-long commitment. Stanko’s music is not easy. Right from the beginning he was interested in forging his own individual way. Free jazz of John Coltrane or Ornette Coleman were on his turn table and the large vinyl disks notes were studied with great attention together with the copy of Down Beat, the American jazz magazine uniquely obtainable in Poland of the Iron Curtain era. Another time I remember Stańko returned from a concert tour of Scandinavia and brought with him an album of George Russell, the experimental band leader and pianist, who attempted to broaden jazz boundaries through the introduction of the Lydian scale. Stańko enthused over it. He was very much aware, being a student of Krakow Academy of Music of developments of modern movements, the dodecaphonic scale and atonal music experiments of the 'second Viennese School. This is where Tomasz Stańko was trying to find his jazz knish and he did. The Barbican concert went well, though there were acoustical problems in this venue. The double base amplification was smudged and interfered with quiet trumpet passages. The introspective play of the leader was very restrained lately and I wished for more fire in the spirit of jazz I am accustomed to listening. That was my impression until I moved to the front seats for an encore. There the band sounded great. Stańko was audible and his melodic and rhythmic character was coming through. I realised I was missing the intimacy of a jazz club. Listening to the recording the next day I imagined myself in one of the New York clubs. After the concert, clutching in my hand a double CD Wisława, I went to talk to Tomek. The CD was endorsed with dedication – Wojtkowi Tomek Stańko. I wish I could reciprocate with some artwork of my own and a dedication – Tomkowi Wojtek Sobczyński, but alas this will have to wait for another occasion.

Wojciech A. Sobczyński


22|

maj 2013 | nowy czas

kultura

Moralność (czy tylko?) pani dulskiej… Grzegorz Małkiewicz

T

Moralność Pani Dulskiej w Art Centre w Hammersmith

rówieśników na sali. A tajemnicą, jak wszyscy pamiętamy jeszcze z lektur szkolnych, była uzurpacja szlachetności, godności i czystości. Uzurpacja, która uniemożliwia refleksję i daje gwarancję prawości – na pokaz, szlachetności – za pieniądze. Jesteś inny niż ci się wydaje – płynął ze sceny przekaz. Opuszczałem salę u baptystów trochę przygnębiony. Niby skoń-

czyliśmy z hipokryzją początku XX wieku, ale hipokryzja nie skończyła z nami. Powraca w innej postaci, w innym stroju i najczęściej atakuje ludzi na stanowiskach, z pozycją społeczną, o dużej (domniemanej) szlachetności. To często oni podtrzymują tradycję podwójnych standardów. Ponure, drugie dno naszej uśmiechniętej, zadowolonej z siebie osobowości. Niewiele się zmieniło.

Photo by Simon Annand

ragifarsa Gabrieli Zapolskiej jest jedną z najlepiej znanych polskich sztuk teatralnych. Znanych do tego stopnia, że tytuł funkcjonuje w mowie potocznej jako synonim zakłamania. Jednocześnie to sztuka trącąca myszką – inne czasy, inni ludzie, z podwójnym życiem, nie to, co my – wyzwoleni z fałszu, postępowi. Paradoks polega na tym, że im bardziej postępowi, tym bardziej zakłamani, a Zapolska jest wciąż aktualna. Te kilka refleksji spisuję po obejrzeniu spektaklu sprowadzonego do Londynu dzięki niestrudzonej pracy Ewy Becli, która na co dzień musi zmagać się z dulszczyzną. Czy zaprosiła znakomity zespół warszawskiego Teatru Rampa z premedytacją? Chciała pokazać londyńczykom (prezesom, autorytetom), że tak do końca nie wyzwolili się z mieszczańskiego zakłamania? Chyba nie, jest na to zbyt subtelną osobą. Ale jakby mimowolnie wsadziła kij w mrowisko. Dulszczyzna w brawurowym pokazie warszawskich aktorów tryumfowała w polskim Londynie – w szkołe na Ealingu, i w sali obok POSK-u, bo w POSK-u coraz trudniej pokazywać polską sztukę, bo POSK, zbudowany przez Polaków na pożytek przyszłych pokoleń, pomimo napływu setek tysięcy Polaków, bardziej dba o dochody niż realizację misji ojców założycieli. Aby pokazać „Dulską” Ewa Becla wynajęła salę w posesji obok, u baptystów, okrojonej przez gmach POSK-u, który powstał na ich terenie (oczywiście teren ten został wcześniej wykupiony). Czy baptyści przy Ravenscourt Park po raz kolejny wpiszą się na stałe w historię Polaków w Londynie? Jeśli ceny za wynajem Sali Teatralnej POSK-u dla animatorów polskiego życia kulturalnego pozostaną tak wysokie, szanse są duże. Nie sposób było wymarzyć sobie lepszej lokalizacji, z niedopowiedzianą symboliką, czego autorka i reżyser nie mogli przewidzieć, a ja nie mogłem zapomnieć. Obok, w Polskim Ośrodku Kulturalno-Społecznym, stała pusta sala teatralna. Ta sala w budynku obok była w mojej pobudzonej wyobraźni ważnym elementem przedstawienia w niezwykle skromnej, ale funkcjonalnej i sugestywnej scenografii. Nachalność jednego rekwizytu – stołu, wokół którego toczy się życie rodzinne, stołu, który jest niemym świadkiem narastających napięć i rozbrajającego rozwiązania. Kompromitacja moralnych fundamentów? Nic się nie stało, wystarczy w zaciszu domowym, bez rozgłosu posprzątać i wyjść na ulicę z podniesioną głową, jakby nigdy nic. W ten sposób reżyserowi spektaklu Piotrowi Furmanowi udało się wydobyć ze sztuki Zapolskiej jej dramatyczny nerw, bez konieczności podpierania się rekwizytami. Skorzystał jedynie z kostiumów epoki, ale dla nas, współczesnych widzów żyjących 100 lat później nie była to komfortowa sytuacja. Wyrazistą grą aktorzy prowokowali widza, odtwarzali sytuacje, z którymi nie sposób nie było się zmierzyć. A Piotr Furman,w roli pana Dulskiego odklejonego od wydarzeń, niczym demiurg pojawiał się sporadycznie na scenie. Nie było roli słabej. Warszawscy aktorzy zagrali znakomicie. Niepotrzebne były rekwizyty współczesności, które w większości adaptacji klasyki są jedyną propozycją inscenizatorów. Uwspółcześniło tę sztukę dojrzałe aktorstwo, nawet w wykonaniu najmłodszych aktorek, grających córki pani Dulskiej. To ich próby przedarcia się przez tajemnice dorosłych najbardziej angażowały ich

W Arcola Theatre w Dalston prezentowany jest do 15 czerwca spektakl zatytułowany Sons Witouth Fathers. Jego premiera odbyła się kilka tygodni temu w Coventry. Scenariusz na podstawie „Płatonowa” Czechowa napisała Helena Kaut-Howson, która jest też reżyserem spektaklu. Helena, precyzyjna w podejściu do aktora i jego funkcji w spektaklu stworzyła znakomitą adaptację sztuki, którą odbiera się jakby była napisana tu i teraz. Spektakl wyróżniony pięcioma gwiazdkami (co rzadko się zdarza wybrednym brytyjskim krytykom) zagrany jest brawurowo przez bardzo wyrównany zespół. Gorąco polecamy!!

Sons Without Fathers

Arcola Theatre 24 Ashwin Street Dalston, London, E8 3DL www.arcolatheatre.com


|23

nowy czas | maj 2013

kultura Fot. Ryszard Szydło

Kabaret Staruszków czyli PRL w retrospektywie Tatiana Judycka

18 i 19 maja 2013 Scena Poetycka POSK-u przedstawiła spektakl muzyczno-kabaretowy Polish Specialities: Perły PRL-u i nie tylko, którego premiera odbyła się w ubiegłym roku. Zespół złożony z profesjonalnych aktorów (Renata Chmielewska, Joanna Kańska, Magda Włodarczyk, Janusz Gutner, Konrad Łatacha, Wojtek Piekarski, Paweł Zdun), absolwentów szkół teatralnych w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu działa od 2004 roku, prowadzony przez Helenę Kaut-Howson, uznaną w Wielkiej Brytanii polską reżyserkę, laureatkę wielu prestiżowych nagród teatralnych. Ich misją – jak sami piszą o sobie – jest „utrwalanie i prezentacja najpiękniejszego dorobku poezji krajowej i emigracyjnej”. Chcą to robić „dla rozrywki i wzmacniania tożsamości narodowej Polaków na obczyźnie”. Oprawę muzyczną majowego przedstawienia stworzył znakomity pianista Daniel Łuszczki. Wystąpił też gościnnie perkusista William Hetherington, który po raz pierwszy zagrał w spektaklu Heleny Kaut-Howson dwadzieścia lat temu. Scena prezentuje przedstawienia poetyckie i kabaretowe osnute wokół znanych postaci polskiej literatury i świata muzycznego m. in. Fryderyka Chopina, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Edwarda Stachury, Agnieszki Osieckiej czy ostatnio Władysława Broniewskiego. Na lipiec plano-

wana jest premiera przedstawienia opartego na życiu i twórczości Jonasza Kofty. Perły PRL-u nawiązują do kabaretu „Gęś nadziewana, opartego na twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. To humorystycznie opowiedziana historia Kabaretu Staruszków, który zmienia swą nazwę i repertuar w zależności od klimatów politycznych w naszym kraju. Wrzuceni w rzeczywistość powojenną muszą się dostosować do nowych reguł – jest to jedyną gwarancją ich artystycznego istnienia. Zielona Gęś zostaje przemianowana na Gęś Czerwoną, artyści zakładają czerwone wstążki i krawaty, by pod okiem pana Majtkowskiego czuwającego nad poprawnością polityczną sztuki tworzyć zgodnie z duchem czasu. Szlagiery z lat komunistycznej Polski przeplatają się ze scenami z codziennego życia Staruszków uwikłanych w konflikt między wiernością sztuce (i samym sobie), a powinnością dobrego Polaka budującego socjalizm. Na skutek perypetii, a w podtekście niezgody na otaczającą rzeczywistość artyści przemianowują się na Kabaret Sfrustrowanych Staruszków i postanawiają wyemigrować do Wielkiej Brytanii. Pan Majtkowski, który był ich nadzorcą, też wyjeżdża z Polski, by teraz jako hydraulik stać się sprzymierzeńcem, a nawet petentem w nowej nieznanej rzeczywistości. Przedstawienie Heleny Kaut-Howson obrazuje głęboki rozdźwięk między skrywanym buntem, niezgodą na świat skarlały, zakłamany, wyzuty z wartości i odarty z barw, a ko-

Polish Specialities: Perły PRL-u

niecznością przystosowania do otaczającej rzeczywistości, odnalezienia swojej niszy, własnego sposobu istnienia. Wplecione w scenariusz fragmenty politycznych przemówień i haseł z czasu PRL-u wraz z kilkoma perłami polskiej piosenki poetyckiej i kabaretowej stanowią osnowę satyry na Polskę komunistyczną, w której szarość i jałowośćegzystencji zmusza człowieka do poszukiwania wartość, choćby miał nią być „autobus czerwony”. Nawiązania do dramatycznych wydarzeń z okresu PRL-u nie wybijają się na pierwszy plan i w oczach widza ten kraj naznaczony traumą totalitaryzmu jawi się mimo wszystko jako ojczysty, bliski, choć pełen bólu i sprzeczności, to jednak na swój sposób swojski i bezpieczny. Przekaz płynący ze sceny jest wyrazisty – kabaret przedstawia absurdalność życia w PRL-u poprzez ukazanie zderzenia między jednostką a masą, prawdą i demagogią, rzeczywistością i mistyfikacją. Pomimo klarownego przesłania, które ma ułatwić odbiorcy nabranie dystansu do tego, co jest częścią jego narodowej tożsamości, z czym się być może już pogodził, co w sobie zabliźnił, budzi się w nim pewien rodzaj melancholii, ni to żalu o zadane przez historię ciosy, ni to pragnienia powrotu do minionego życia. Poprzez sentymentalny i nostalgiczny nastrój kilku ostatnich

piosenek zostaje on wciągnięty w jakąś niejasną grę uczuć obnażającą jego ambiwalencję w stosunku do własnej polskości. Sprzeczność między określoną postawą intelektualną i moralną a reakcją emocjonalną, która podlega prawu „bliskie to, co znane” powoduje podświadomy dylemat. Spektakl się podoba, bo podżega stary bunt, opór wobec fałszu i nadużyć, a jednocześnie przyzywa do domu, do przeszłości, wzmagając naszą narodową skłonność do rozdrapywania ran. Czerwona czy biała, polskość gra w nas z jednakową namiętnością, bo zabiera w krainę wczesnych doznań, których intensywność odradza się pod wpływem szlagierów, jakby miały one ukoić emigracyjny ból, jakim jest „bezpolskość”. Paradoks stosunku Polaka do Polski, który tak zjadliwie wytykał Gombrowicz, ujawnia się również tutaj w Teatrze POSK-u, gdy jesteśmy konfrontowani z naszą bezwarunkową miłością do ojczyzny, do której nie można mieć żalu. Perły PRL-u niczym kwiatki sypane w pierwszomajowym pochodzie ukazują zarówno urok, jak i tandetność życia w Polsce Ludowej. Kabaret inicjuje w nas rytuał oczyszczania ze złudzeń, który nie kończy się wraz z finalnym przebojem Marka Grechuty Dni, których jeszcze nie znamy, lecz trwa jeszcze długo po opuszczeniu sali teatralnej.

Kto będzie Tyłkiem?

Maria Helena w spektaklu Moon Full

Pamiętacie Państwo Sen Nocy Letniej? Tytanię i Oberona? A tego osobnika, w którym Tytania się zakochała, pamiętacie? Jak go nazwać? Po angielsku Bottom, po polsku tradycyjnie imię tej postaci tłumaczono jako Spodek. U Barańczaka jest Podszewką, mimo że w powszechnej angielszczyźnie bottom znaczy „tyłek”. Znaczy oczywiście również „dno” oraz „spód”, ale wziąwszy pod uwagę, że Szekspir tym przypadku sobie kpił, czyli pospolicie mówiąc – robił sobie jaja (też część ciała) „Tyłek” brzmiałoby najlepiej. Ewentualnie „Zadek”. No dobrze, jeżeli drodzy czytelnicy pamiętacie ten wątek, to możecie iść na przedstawienie teatru Moon Fool, w którym występuje Anna Helena oraz jeszcze jeden aktor. Anna Helena gra Oberona oraz Tytanię. Kto gra Tyłka? Nigdy nie wiadomo. Może się okazać, że to ty, drogi Czytelniku, go zagrasz. Mnie się to właśnie przydarzyło. Jak to Anna Helena gra Oberona? Przecież Oberon to facet! No tak, ale Anna Helena to uzdolniona aktorka i jej to wcale nie przeszkadza. Zmienia rolę po prostu zarzucając lub zrzucając kaptur. Oberon u niej to dresiarz. Kilka cyknięć do mikrofonu, dotknięcie stopą pedału „echo” i mamy rytm hip-hopa. Bo przedstawienie Anny Heleny jest na wskroś nowoczesne, ma mikrofon i pedały do specjalnych efektów dźwiękowych, z których pomocą tworzy niezwykłą atmosferę. Atmosfery dodaje też sztuczna mgiełka wdmuchiwana zza kulis. A zamiana ról też raczej niekonwencjonalna. Zarzucenie kaptura i recytacja tekstu w hip-hopowym rytmie to Oberon. Zrzucenie kaptura, odsłonięcie ramienia i ćwierkanie, jak zakochany podlotek to Tytania. Nowoczesny teatr, a co ciekawe – Anna Helena nazywa to „polską tradycją”. Nie jest to coś, co by się Polakom, a zwłaszcza dziennikarzom, kojarzyło specjalnie z polskością. Jest tak, ponie-

waż dziennikarze szukają z reguły tego, co dawno odkryte, ustalone albo przynajmniej już modne. Istotne wydarzenia w kulturze, które są właśnie w trakcie ustalania i z definicji ustalone jeszcze być nie mogą, dla dziennikarzy są niewidoczne, jakby przeźroczyste. Chociaż ta „polska tradycja teatralna” nie jest wcale taka nowa i rzeczywiście powoli staje się tradycją. Chodzi o teatr, w którym tekst jest drugorzędny, istotniejsze są gesty, ruch ciała oraz fizyczne interakcje pomiędzy aktorami i widzem. Tradycja zapoczątkowana przez Grotowskiego, a później podjęta przez takie grupy, jak Teatr Ósmego Dnia, Gardzienice czy Pieśń Kozła. Anna Helena przez wiele lat była członkiem zespołu Gardzienic. Wychowana w Anglii wie, że w świecie anglojęzycznym jest to metoda praktycznie nieznana. Sama ją więc ostatnio propaguje prowadząc warsztaty i prezentując niekonwencjonalne adaptacje Szekspira. Takie jak Moon Fool. Oberon to Anna Helena w dresie z kapturem, Tytania to Anna Helena z odsłoniętym ramieniem i ćwierkająca jak podlotek, a kto gra Tyłka? Aaa, Tyłka Tytania szuka wśród widzów. Wydając zwierzęce dźwięki podchodzi do różnych osób i podtyka im pod nos mikrofon. Jeśli któryś z widzów odpowie podobnym dźwiękiem (co ja właśnie zrobiłem w czasie spektaklu w teatrze Trestle w St Albans), czyli wda się w wysoce inteligentny dialog, może zostać wciągnięty na scenę, posadzony na honorowym miejscu, a Tytania będzie nad nim ćwierkać wyznania miłości. Może się w rezultacie poczuć jak idiota, ale czy nie o to właśnie chodzi? Przecież ów nowy ukochany Tytanii, czyli Bottom (Spodek, Podszewka, Tyłek) okazem inteligencji nie był.

Tekst i fot.: Włodzimierz Fenrych


24 |

maj 2013 | nowy czas

kultura

Sercowe przygody emigrantów Jacek Ozaist

N

iedawno dowiedziałem się, że w Londynie powstaje film o miłości Polaka i dziewczyny z Nepalu, miłości tak trudnej, że właściwie niemożliwej do utrzymania. To historia zderzenia kultur i mentalności, które są jak woda i ogień. Trochę telenowelowa rodem z Bollywood, ale – jak przekonuje scenarzysta, producent i reżyser filmu The Emigrant Adventure Jerzy Prochownik – będzie to także najczystszej próby melodramat zmiksowany z filmem akcji oraz komedią. Bohaterem jest Adam, emigrant z Polski, który mieszka w Anglii w wielopokojowym i wielokulturowym domu w niedużej miejscowości nad morzem. Adam wciąż liczy na to, że pozostawiona w Polsce ukochana wkrótce do niego dołączy, jednak młodzi ostatecznie rozstają się. Zupełnie niespodziewanie bohater wpada w sidła nowej miłości, zakochując się ze wzajemnością w Jharanie, emigrantce z dalekiego Nepalu. To dość nierozważny krok, albowiem nepalskie kobiety skazane są na małżeństwa aranżowane przez rodziców, bez

względu na szerokość geograficzną, pod jaką akurat przebywają. Wszystko toczy się dobrze, dopóki pobożna i szanująca tradycję Jahrana nie prosi rodziców o zgodę na ślub z Adamem. Ci, kiedy się o tym dowiadują, nakazują jej bezwzględne porzucenie zakochanego Polaka, co dziewczyna z bólem serca czyni. Mówi mu, że wraca do Nepalu, po czym znika. Następuje seria perypetii, po których Adam dowiaduje się, że ukochana znów przebywa na Wyspach. Jedzie na spotkanie z nią i dowiaduje się, że wyszła za mąż za człowieka, którego wyznaczyli jej rodzice. Teraz czeka na jego przyjazd do Zjednoczonego Królestwa. Ponowne spotkanie Adama z Jahraną powoduje odnowienie uczucia. Wyjeżdżają razem na jakiś czas do Paryża, potem każde z nich wraca do siebie. Niestety, mąż z nadania odkrywa prawdę, bije Jahranę i zabiera jej telefon. Więzi ją w domu, nie pozwala wyjść nawet do pracy, jednocześnie komunikując się przez internet z jej rodzicami w Nepalu. Przyjaciółka Jahrany zawiadamia Adama o zaistniałej sytuacji, a ten nie waha się ani chwili przed powzięciem decyzji porwania ukochanej. Od tej pory ukrywają się w domu nad morzem. Pewnego wieczoru do domku wpadają tzw. pakistańscy łowcy, najemnicy opłaceni przez rodziców Jahrany, by zabić ich oboje za złamanie wielowiekowej tradycji. Wtedy wydarza się cud.

NA MORZU Z BADJAO Polski film dokumentalny Na morzu z Badjao w reżyserii Elizy Kubarskiej rozgrywa się na Borneo i opowiada historię ludu Badjao, który nierozer walnie związany jest z morzem. To niesamowici nurkowie, którzy mogą wstrzymać oddech pod wodą na pięć minut, a ich wzrok wyostrza się w słonej wodzie. Dzieci Badjao uczą się szybciej pływać niż chodzić. Nies tety, pod wpływem agresywnej cywilizacji dni Badjao są policzone. Film opowiada wzruszającą historię starego r ybaka, który uczy swojego siostrzeńca trudnej sztuki nurkowania i przekazuje mu tradycje swoich przodków, bo nie chce się pogodzić z myślą, że świat Badjao zniknie na zawsze. Operatorem filmu jest Piotr Rosołowski, współautor i operator jedynego polskiego dokumentu nominowanego do Oscara – Królik po berlinsku. Producentem mieszkająca w Londynie Monika Braid.

Realizatorzy filmu rozpoczęli w poniedzialek 13 maja na platformie www.kickstarter.com akcję, której celem jest zebranie funduszy umożliwiających postprodukcję tego dokumentu. Kickstarter to największa na świecie platforma zbierająca fundusze wspierające twórcze projekty. Realizatorzy w ciągu 30 dni zamierzaja zebrać 12 tys. funtów, niezbędnych do ukończenia postprodukcji filmu (montaż, kompozycja muzyki oraz profesjonalne kolorowanie obrazu i efekty specjalne). W zamian za przekazane pieniądze oferują atrakcyjne nagrody, m.in tytuł producenta (Assosiate Producer) oraz wycieczkę na Borneo. Jeśli nie uda się im zebrać całej kwoty w ciągu trzydziestu dni, zebrane pieniądze (zgodnie z prawem funkcjonowanie platformy Kickstarter) powrócą do darczyńców.

Sonia Mazurek

Tuż przed wykonaniem wyroku do budynku wpada jednostka antyterrorystyczna, która od dawna obserwowała Paistańczyków i planowała akcję zatrzymania ich. Film kończy scena pojednania. Śmierć ojca Jahrany sprawia, że matka przełamuje się i zaprasza ich oboje, z trzyletnią już wówczas córeczką, do Nepalu. Tak w skrócie przedstawć można fabułę The Emigrant Adventure. Jerzy Prochownik nie jest twórcą znanym, ale wierzę, iż wie, co tworzy. I choć trudno w to uwierzyć, przeżył podobną historię na własnej skórze. Kiedy reżyser pokazywał trailer kobietom pochodzącym z Azji Środkowej, nie kryły wzruszenia ani przekonania, że pod tą szerokością geograficzną film się spodoba. Dlaczego? Właśnie dlatego, że tam kobiety nie wychodzą za mąż z miłości, tylko z nakazu, i przez resztę życia marzą o prawdziwym uczuciu. Jak film zostanie przyjęty w Europie, można się tylko domyślać, tym bardziej że dopiero trwają poszukiwania dystrybutora. – Film jest w fazie przedprodukcyjnej i wciąż trwa zbiórka funduszy na jego pełną realizację – møwi reżyser. – Wierzę, że uda uda się zebrać na tyle dużo pieniędzy,

by zagrali aktorzy z najwyższej półki. Jeżeli nie, mam aktorów zastępczych, którzy zrobią to wcale niegorzej. Wielu ludzi chciałoby pomóc przy produkcji mojego filmu zupełnie za darmo, ale prawo w Wielkiej Brytanii zabrania takiego procederu. Muszę zaproponować współpracownikom przynajmniej minimalną stawkę – dodaje Jerzy Prochownik. – Zdjęcia mają rozpocząć się na przełomie lata i jesieni, potrwają pewnie trzy, cztery tygodnie. Co do budżetu: 4-6 mln funtów to przeciętny budżet w Londynie; Wszyscy zaangażowani (cast & crew) robią wszystko, aby ten film powstał. Nawet jeśli się zdarzy, że uzbieramy tylko 100 tys., to ten film zrobimy naszym wspólnym wysiłkiem. Wszyscy będziemy pracować za minimum krajowe, licząc na jakieś zyski ze sprzedaży filmu. Najważniejsze jest dla nas, aby film w ogóle powstał, bo następne pomysły już czekają. Liczy się każda pomoc. Wszystkie osoby, które mogą i chciałyby wspomóc budżet filmu lub w jakikolwiek inny sposób przydać się pr zy jego realizacji, proszone są o kontakt z Jerzym Prochownikiem, telefon: 07883566936 lub email: george@jpfilm.co.uk


|25

nowy czas | maj 2013

kultura Photo by Emma Duester

APA in Spring Emma Duester

…TRAMWAJ NA CROYDON…

After the last time I visited POSK Gallery for an APA (Association of Polish Artists in Great Britain) exhibition entitled Little Experiment at the end of last year, I was intrigued to see what the Spring Exhibition was going to be like. I feel that it includes more artworks and a wider range of artists, 28 in total, each artist presenting one artwork. However, to my disappointment, there is less sculpture and installation pieces. Due to the fact that there were many artworks, each by a different artist, for me, it looked a little more like a Royal Academy Summer Exhibition. Perhaps there are too many works crammed into what is a relatively small space. As a result, no individual piece of work was really able to shine through; the pieces could not speak for themselves but rather as a whole. That said, as soon as I entered the exhibition room I was shocked at the vibrant colours and abstraction of the paintings by Agata Peksa and Andrzej Davidowski. Davidowski’s work which is an abstract landscape with bold blue, pink, and yellow colours reminds me of David Hockney’s landscapes. Peksa’s Raise of the Machine is a great way to begin the exhibition, as it is the first piece most people would look at in detail (if going around the gallery clockwise). This piece is wonderfully colourful, abstract and makes the viewer question what it is they are looking at. Walking around the exhibition, I was taken on a journey. First of all, somewhere way out beyond the realms of reality with Mańka Dowling’s Joie de Vivre which depicts a red beast in the middle of a forest with what looks like a small child in the foreground, perhaps representative of the viewer or artist. Again, the artist or human is overpowered and even enveloped by nature or, in the piece

kolorowi ludzie stoją na przystanku chodnik jak ślepe lustro nie odbija ich barw ochronnych czasami kałuże deszczu powstają w ich obronie zachowując na krótko ich tożsamość zmąconą szybko stopą obojętnego przechodnia

POSK Gallery, Spring Exhibition

before, the machine. Also carrying on with the idea of the dark side of super-modernity and surrealism is Raya Herzig’s Lost Horizon which I thought had similarities to Salvador Dali’s work. It felt like a warped dream, and once again the viewer is not quite sure at what they are looking at. Similarly to Peksa’s Raise of the Machine, in Herzig’s image there is also references to both man and machine. It looks like the person is being eaten away by a machine or is half man/half machine. Then the exhibition seems to move to more conservative works – the figurative section. By contrast to the surreal works just before, these are realist portraits of women. This then runs into a section of graphic design. I thought Gosia LapsaMalawska’s Poster After Life was interesting, even if it seemed a little squeezed in-between two larger black and white pieces. Lapsa-Malawska takes posters she finds on the street and re-uses them in her works. This work is part of a series including 17 posters, 20 paintings/collages, and 40 prints. The exhibition then goes into a reflective mood I think, with the last wall with an orange landscape at dusk by Dariusz Krosta, entitled Hampton Court. This mirrors the orange tones in the more abstract work next to it entitled Composition V by Marek Borysiewicz. Once again, the Venice scene with pink tones of Olga Sienko reflects the work next to it with

abstract colours and this brings out the pinks of Stefan Slackowicz’s Cosmic Identity. And then finally, there are the sculptures in the middle of the room, although, it felt like the sculptures were a little bit pushed to the back of the room leaving an open, empty space in the front half of the floor space. Wojciech Sobczyński’s Wind Catcher is placed in the far corner but I wanted to see through the sculpture and, more to the point, I wanted to see it move like a windmill itself – the viewer is dying to know if it moves rather than remain static. This piece comes from a series of works which all play with geometric form, but still is an improvisation of the figure. Interestingly, Sobczyński has covered the sculpture with canvas; he uses it not in the conventional way here, stretched around the sculpture. So, there is a good dialogue between the artworks as placing similar works together provides a story and makes new artwork. Whilst the curators have tried to combine similar artworks, some are not able to speak for themselves. Also, perhaps it would have been exciting to place some works together that were not necessarily ‘similar’ to each other. Emma Duester is a PhD researcher at Goldsmiths College, University of London, who looks at the Eastern European art community and their potentials for urban development.

SONGSUITE Tomasz Furmanek

W dniach 21-23 czerwca odbędzie się w Londynie druga już edycja wokalnego festiwalu jazzowego Songsuite. Wszystkie koncerty trzydniowej uczty na najwyższym poziomie odbędą się w Jazz cafe POSK. Założeniem festiwalu jest przedstawienie publiczności kilku najlepszych brytyjskich wokalistów jazzowych, jak i polskich, szczególnie tych tworzących Wielkiej Brytanii. TRuDy KERR, otwierająca festiwal, ceniona jest za doskonałą intonację i eleganckie swingowanie („The Times”), towarzyszył jej będzie jeden z najlepszych pianistów w Wielkiej Brytanii, fenomenalny Robin Aspland. www.trudykerr.com MOnIKA LIDKE występowała lub nagrywała z takimi muzykami jak Basia Trzetrzelewska, Andy Sheppard, Abram Wilson, Janek Gwizdała czy Shez Raja. Jej muzyka, określana jako oryginalna i ekscytująca, łączy jazz z wpływami folkowymi. Podczas festiwalu Songsuite 2013 Monika wykona kilka kompozycji ze swojego nowego, mającego się ukazać niebawem albumu oraz kilka ciekawych interpretacji standardów. jazzowych.www.monikalidke.com AnITA WARDELL, zamykająca pierwszy dzień festiwalu, śpiewa w sposób ekscytujący i intryguje improwizacjami. Światowej klasy wokalist-

ka potrafiąca głęboko wniknąć w znaczenie tekstów śpiewanych przez siebie utworów, (…) improwizująca z płynnością, niezwykłą biegłością i niespotykaną instrumentalną intonacją („The Guardian”). www.anitawardell.com Dzień drugi festiwalu otworzy zamieszkała w Londynie polska wokalistka i skrzypaczka AGATA KuBIAK, która łączy element jazzu, klasyki, folku i poezji śpiewanej. W jej kompozycjach i aranżacjach słychać wyraźny wpływ zarówno zachodniej, jak i polskiej tradycji jazzowej. Wydanie debiutanckiej płyty i trasa koncertowa na Wyspach planowana jest na wrzesień 2013. www.agatakubiak.com ALIcE ZAWADZKI publiczności Jazz cafe POSK przedstawiać nie trzeba. Wykonując własne, doskonałe kompozycje czy też te wybrane przez siebie z wielu różnych źródeł, artystka ujawnia zdumiewający talent i artyzm w opowiadaniu muzycznych historii. Ogromny talent wokalny i instrumentalny. Wciągająco ekscentryczna, pisząca utwory w zmysłowym, kobiecym stylu, który wróży niezwykle wiele dobrego na przyszłość („The Jazz Mann). www.alicezmusic.com JuLIET KELLy, określona przez magazyn „Jazzwise” jako jedna z najlepszych gwiazd jazzu w UK przedstawi stylowy, kameralny acz pełen emocji program. „Time Out” napisał o niej: jedna z tych rzadko spotykanych wokalistek, które opowiadają pełne prawdy historie poprzez swoją muzykę. www.julietkelly.com

Zamknięcie drugiego dnia festiwalu będzie należało do BRIGITTE BERAHA i jej RED SKIES TRIO. Brigitte uważana jest za jedną z najbardziej odważnych młodych wokalistek jazzowych w Londynie, stale poszukujących czegoś nowego. Znany brytyjski krytyk muzyczny John Fordham napisał o niej na łamach „The Guardian”: Beraha śpiewa scatem trochę tak jakby śniła na jawie, jest to bardzo wciągające w nieuciążliwy sposób. Spontaniczność i wysokiej klasy artyzm jazzowy. www.brigitteberaha.com Trzecią i ostatnią noc festiwalu rozpocznie LOIRE MuSIc SHOWcASE – specjalny koncert, w którym wystąpią młodzi adepci jazzowej sztuki wokalnej kształcący się pod kuratelą Anity Wardell. www.loiremusic.com AnITA WARDELL, która wystąpi zaraz po swoich uczniach, wykona kameralny set przygotowany z doskonałym Robinem Asplandem specjalnie na tę okazję! niekwestionowaną gwiazdą tego wieczoru będzie nORMA WInSTOnE, najwybitniejsza współczesna brytyjska wokalistka jazzowa, która wystąpi w towarzystwie doskonałego pianisty Garetha Williamsa i znakomitego saksofonisty Marka Lockhearta i przedstawi publiczności kompozycje ze swojego ostatniego albumu Mirrors. „Jazz Journal” nazwał ją wspaniałością współczesnego jazzu, a krytyk Alan Shipton napisał o niej w „The Times”, że jest obecnie w szczytowej formie… żaden inny jazzowy wokalista w tym kraju nie jest w stanie jej dorównać. www.normawinstone.com

w tobołach przywieźli piętno pstrokatej klątwy osobiste getto ich białe zęby jak klify Anglii wyrastają masowo z brzegu hamburgera podmywane gorącą falą czarnej kawy na zesłaniu z własnej woli w starych opakowaniach boją się wściekłych jupiterów reklam bezradni w nudnej szarości zakotwiczeni w starości nie odpłyną daleko różowym tramwajem nadziei do krętej doliny szafranowego krokusa gdzie prawdziwy kolor zdeptany przez tysiące innych kolorowych stóp przenikał ostry gryzący zapach miodu oszukańcza dolina zdradziła ich już dawno trójdzielne ciemno-pomarańczowe znamie szafranu cicho poddało się w okolicach kamienia bożego przygniecione przez świetą trójce arkę nowego przymierza naszych czasów zelazo beton i szklo GRZEGORZ SPIS

To jeszcze nie wszystko! Festiwalowi będzie towarzyszyć trzydniowy kurs wokalny prowadzony przez Anitę Wardell z udziałem jej doskonałych muzyków oraz gościnnie Brigitte Beraha. Podczas kursu uczestnicy będą zajmować się wieloma najważniejszymi aspektami jazzowej wokalistyki, a jego uczestnicy wystąpią na specjalnym koncercie, który odbędzie się w ostatni dzień festiwalu. Jazz Cafe POSK, 21, 22 i 23 czerwca 238-46 King Street, W6 0RF Drzwi otwarte: 19.30 Bilet y: £10/£12 pr zy wejściu lub na www.wegottickets.com www.jazzcafeposk.co.uk www.loiremusic.com lub 07880 600 564.


26 |

maj 2013 | nowy czas

podróże w czasie i przestrzeni

spojrzeć w oczy nieżyjących wojowników

Włodzimierz Fenrych

G

e or ge Ca tlin cza sem ucie kał ze szko ły i ba wił się w In dian. Wy cho wy wał się w la tach trzy dzie stych XIX wie ku w Pen syl wa nii, gdzie wów czas już In dian nie by ło. On sam ba wił się w In dian, ale nie tak jak my, nie miał pla sti ko wej pu kaw ki, tyl ko praw dzi wą strzel bę, z któ rą mógł pójść do praw dzi we go la su i na praw dę po lo wać na je le nie. W le sie w po bli żu je go do mu by ła li zaw ka, czy li miej sce, gdzie je le nie re gu lar nie przy cho dzi ły li zać sól. W ta kich miej scach In dia nie cza tu ją, a kie dy je leń po dej dzie do sta tecz nie bli sko – po wa la ją go jed nym strza łem. Geo r ge pew nej no cy wy kradł się z do mu, że by za po lo wać, cze kał nie ru cho mo przy li zaw ce pół no cy, w koń cu zo ba czył syl wet kę je le nia, a kie dy ten zbli żył się na ty le, że Geo r ge chciał strze lić – na gle roz legł się huk, a z krza ków wy sko czył In dia nin, że by za strze lo ne go je le nia opra wić. Naj praw dziw szy In dia nin! Skąd się tu taj wziął? George nie py tał, tyl ko le żał nie ru cho mo w krza kach na stęp ne pół no cy, a kie dy ra no wró cił do do mu, cie szył się, że uszedł ze skal pem. Te go sa me go ran ka słu żą cy – nie daw ny imi grant z Ir lan dii – do niósł, że na skra ju wsi roz bi li się Cy ga nie. Cy ga nie? Jak to Cy ga nie? Prze cież w Ame r y ce nie ma Cy ga nów (wte dy istot nie ich tam nie by ło). Ależ są – prze ko ny wał słu żą cy. – Ko lo ro wo ubra ni, sma gli, roz bi li się na skra ju wsi z na mio tem i opra wia ją świe żo upo lo wa ne go je le nia. To był oczy wi ście ten In dia nin, któ r y w no cy ustrze lił je le nia, oraz je go ro dzi na. Kie dy wy szło na jaw, że mło dy Geo r ge cza to wał na te go sa me go je le nia – In dia nin ofia ro wał mu po ło wę zwie rzę cia, co znacz nie się przy czy ni ło do za war cia przy ja znych sto sun ków po mię dzy ro dzi ną Ca tli nów a ro dzi ną In dian. Ale skąd wzię li się In dia nie w miej scu, gdzie nie wi dzia no ich od dzie siąt ków lat? Ów In dia nin opo wie dział im hi sto rię zło te go ko cioł ka. Pa mię tał, że je go bab cia mia ła zło ty ko cio łek, któ r y za ko pa ła pod drze wem, kie dy jej wieś mu sia ła się ewa ku ować. On był wte dy tyl ko ma łym chłop cem, ale do kład nie pa mię tał, w któ r ym to by ło miej scu, pod któ r ym drze wem. Przy je chał więc, że by go od na leźć, ale oka za ło się, że las daw no wy kar czo wa ny, ca ła oko li ca za ora na, ani śla du po drze wie, pod któ r ym miał być zło ty ko cio łek. Sły sząc to je den z są sia dów przy po mniał so bie, że kie dyś orząc po le na tra f ił na za śnie dzia ły mo sięż ny gar nu szek. Mo siądz, kie dy wy czysz czo ny, lśni żół tym bla skiem pra wie jak zło to. No cóż, nie ma ko cioł ka to nie ma. Wkrót ce ro dzi na In dian ru szy ła w dro gę po wrot ną do swe go da le kie go do mu. Nie do tar ła tam jed nak – o kil ka wsi da lej ja cyś osad ni cy, nie chcąc mieć In dian roz bi tych na skra ju wsi, wy strze la li ca łą ro dzi nę. W koń cu mi nął czas ba wie nia się w In dian, mło dy Geo r ge zo stał wy sła ny do Connecticut na stu dia praw ni cze. Czas ja kiś był ad wo ka tem, jed nak że In dia nie ca ły czas go fa scy no wa li. Był też ma la rzem -ama to rem, po tra f ił do brze uchwy cić po do bień stwo twa rzy i ma lo wa nie por tre tów też przy no si ło mu do chód. Pew ne go dnia po rzu cił ad wo ka tu rę, spa ko wał szta lu gi i far by i po je chał na po gra ni cze – tam, gdzie jesz cze miesz ka li In dia nie. W owym cza sie po gra ni cze to by ło świe żo ku pio ne od Na po le ona – te r y to rium na za chód od Mis si si pi. Kow bo jów tam jesz cze nie by ło, nie daw no za ło żo ne mia sto St. Lo uis by ło ośrod kiem han dlu fu tra mi. Kom pa nie fu trza ne or ga ni zo wa ły wy pra wy w gó rę bie gu rze ki Mis so uri, by han dlo wać z In dia na mi. In dia nie nad Mis so uri wy glą da li wte dy ina czej niż ci zna ni nam z we ster nów – upió ro pu sze ni Sjuksowie ko czu ją cy kon no po pre riach. Sjuksowie do pie ro za czy na li ho do wać ko nie i po wo li za sie dlać pree rie. Tym cza sem w kra ju nad Mis so uri miesz ka li zu peł nie in ni In dia nie. No, mo że nie zu peł nie in ni, lu dy Man dan, Hi dat sa, Oma ha mó wi ły ję zy ka mi zbli żo ny mi do Sjuksów, mia ły po dob ne wie rze nia i zwy cza je re li gij -

George Catlin, wódz lakotów

ni mi. Czas ja kiś prze by wał w fak to rii nad Yel low sto ne ma lu jąc por tre ty In dian, któ rzy tam przy jeż dża li han dlo wać. By li to In dia nie z róż nych ple mion – Black fe et (Czar ne Sto py), Crow, As si ni bo in. Póź niej w dro dze po wrot nej do St Lo uis za trzy mał się na ja kiś czas we wsi In dian Man dan. Wo dzo wie przekazali mu jed ną ze swych drew nia nych, przy sy pa nych zie mią chat, gdzie Ca tlin od ra zu urzą dził pra cow nię. Ma lo wał wo dzów i wo jow ni ków, ich żo ny, dzie ci, pięk ne dziew czę ta. Każ da po stać jest nie tyl ko opi sa na imie niem, ale scha rak te r y zo wa na w li stach wy da nych póź niej dru kiem. Opi sa ne są kon kret ne spo tka nia, roz mo wy, czę sto dow cip ne wy da rze nia. Opi sa ne jest zde rze nie kul tur, ko micz na re ak cja In dian na sztu kę zu peł nie so bie nie zna ną – ma lo wa nie por tre tów po tra f ią cych uchwy cić po do bień stwo portretowanych po sta ci. Sło wem nie są to po sta cie abs trak cyj ne, ale naj zu peł niej ży we. Ma lo wał rów nież ob rzę dy, któ r ych pod czas swo je go dłu gie go po by tu był świad kiem, między innymi tań ca słoń ca, kiedy mło dzień cy są pod da wa ni tor tu rom przy go to wu ją cym ich do do ro słe go ży cia. Wszyst kie te pra ce Ca tlin za brał ze so bą do St. Lo uis. Póź niej jesz cze po je chał do Okla ho my, gdzie ma lo wał Ose dżów, Ko man czów i in ne lu dy w tam tej oko li cy miesz ka ją ce. W koń cu ca ły swój do ro bek za brał ze so bą do Fi la del f ii i tam zor ga ni zo wał wy sta wę. Wy sta wa oka za ła się wydarzeniem – Ca tlin w ogó le nie sprze da wał ob ra zów, za ra biał wy łącz nie na sprze da ży bi le tów. To by ły in ne cza sy niż dziś, wte dy wy sta wa nie po trze bo wa ła do f i nan so wa nia z pie nię dzy pu blicz nych. Pa mię taj my, że wte dy nie by ło nie tyl ko kom pu te rów i te le wi zo rów, ale rów nież ki na, pra sa do pie ro się for mo wa ła, nie wszy scy cho dzi li do szko ły i umie li czy tać. Cie ka wa wy sta wa w mie ście by ła wy da rze niem, na któ re wa li ły tłu my. Od nió sł szy fi nan so wy suk ces, Ca tlin prze niósł wy sta wę do in nych miast w Sta nach Zjednoczonych, a po tem tak że za oce an, do Lon dy nu, Pa r y ża i in nych miast Eu ro py. Nie ste ty, w biz ne sie czę sto tak by wa, że po cząt ko wy suk ces po wo du je opty mi stycz ne zwięk sze nie wy dat ków, a na stęp nie nie spo dzie wa ne zmniej sze nie przy cho dów po wo du je – no cóż… dłu gi, a w koń cu plaj tę. To wła śnie przy da rzy ło się Ca tli no wi, któ r y aby wyjść z dłu gów mu siał sprze dać wszyst kie ob ra zy. Ku pił je hur tem pe wien ame r y kań ski mi lio ner, za brał do Ame r y ki i scho wał w piw ni cy. Mi nął czas wy staw, Ca tli na przy ćmił wę dru ją cy po Eu ro pie cyrk Buf fa lo Bil la z ży wy mi In dia na mi, po tem ki no z we ster na mi. Por tre ty daw no nie ży ją cych wo dzów i ich żon przez kil ka dzie siąt lat le ża ły pod klu czem. Do pie ro w dru giej po ło wie XX wie ku po ja wi ło się no we za in te re so wa nie i za czę to or ga ni zo wać wy sta wy, tym ra zem w mu ze ach i (no cóż, in ne cza sy) fi nan so wa ne z pie nię dzy pu blicz nych. Tłu my na nie nie wa lą, mi mo że wstęp jest za dar mo. My ślisz mo że, dro gi Czy tel ni ku, że pi szę to wszyst ko dla te go, że gdzieś w Lon dy nie jest aku rat wy sta wa ob ra zów Ca tli na? Nie my lisz się – do 23 czerw ca w Na tio nal Por tra it Gal le ry jest wy sta wa je go ob ra zów, fi nan so wa na z ka sy pań stwo wej, wstęp za dar mo. Moż na pójść do mu ze al nej sa li i spoj rzeć w oczy nie ży ją cych wo jow ni ków.

George Catlin, Indianka z plemienia Mandan

ne, tym nie mniej by ły to lu dy osia dłe, któ r ych głów nym źró dłem po ży wie nia by ła ku ku r y dza upra wia na na po lach nad brze ga mi rzek. Na bi zo ny, ow szem, po lo wa no, je śli sta da prze cho dzi ły w po bli żu wsi, ale nie za pusz cza no się za ni mi zbyt da le ko na pre rie. Wsie skła da ły się z so lid nych do mów o drew nia nej i przy sy pa nej zie mią kon struk cji, tak że z da le ka wy glą da ły one jak kop ce. Oto czo ne by ły pa li sa dą, co sta no wi ło zna ko mi tą obro nę przed ewen tu al ny mi ata ka mi ko czow ni ków, któ r ych naj groź niej szą bro nią da le kie go ra że nia był łuk. Oprócz lu dów mó wią cych ję zy ka mi po dob ny mi do Sjuksów, by ły też in ne – Ari ka ra i Paw nee – na le żą ce do in nej gru py ję zy ko wej i kul ty wu ją ce in ne wie rze nia, ale pro wa dzą ce po dob ną go spo dar kę i miesz ka ją ce we wsiach o po dob nym wy glą dzie. Do po cząt ku XIX wie ku je dy ny mi bia ły mi przy by sza mi w tym kra ju by li wę drow ni han dla rze fu ter. Za trzy my wa li się oni w sta łych osa dach, gdzie ku po wa li fu tra wy mie nia jąc je na eu ro pej skie to wa r y. Osia dli In dia nie w du żej mie rze ku po wa li te fu tra od ko czow ni ków, któ rzy przy jeż dża li do nich na re gu lar nie od by wa ją ce się fe sty ny re li gij ne. Tak więc sta łe wsie by ły rów nież ośrod ka mi han dlu mię dzy ple mien ne go. W la tach trzy dzie stych, kie dy Geo r ge Ca tlin przy je chał do St Lo uis, by ło to mia sto kom pa nii futrzanych, któ re mia ły fak to rie w gór nym bie gu rze ki. Jed na z tych kom pa nii wy sła ła na wet pa ro sta tek w gó rę Mis so uri, aż do uj ścia rze ki Yel low sto ne, z cze go sko rzy stał Ca tlin. Spa ko wał szta lu gi i far by i po pły nął z

GeorGe CatlIn Malował wodzów I wojownIków, ICh żony, dzIeCI, pIękne dzIewCzęta. każda postać jest nIe tylko opIsana IMIenIeM, ale sCharakteryzowana w lIstaCh wydanyCh późnIej drukIeM


|27

nowy czas | maj 2013

czas na podróże Fot. Roman Waldca

pojechałem na wakacje. i na każDym kroku czułem siĘ… oszukiwany. ale DoBrze mi z tym Było.

roman Waldca

Jestem szczęściarzem. Pierwszy raz wylądowałem w Bangkoku w 1996 roku. To, co wówczas zobaczyłem, na długie lata ukształtowało mój obraz tajskiej stolicy. Slumsy w centrum miasta, setki mniejszych lub większych bazarów, niekończąca się liczba tuk-tuków czy przenośnych kuchni, z których unosił się niesamowity zapach przypraw i potraw. Była to dla mnie prawdziwa Azja: dzika, egzotyczna, tropikalna, jakże daleka od tego, jak żyliśmy wówczas w Polsce. Od tamtego czasu do Tajlandii wracałem wielokrotnie. Było w tym kraju coś, co zawsze mnie pociągało. Co? Trudno powiedzieć. Tajlandia to Azja, jej centrum, z wszystkimi zaletami i wadami. Bangkok to miasto niesamowite, tętniące życiem, gdzie zawsze można coś pysznego zjeść na – dosłownie – każdym rogu ulicy. Tym razem też tak było. Tylko że zupełnie inaczej.

Drapacze chmur w Bangkoku powoli wygryzają każdy wolny kawałek ziemi

piĘĆ lat Od mojego ostatniego pobytu minęło pięć lat. Niby nie wiele, a jednak okazuje się, że dla takiego kraju, jak Tajlandia, to wystarczająco dużo czasu, aby zmienić swoje oblicze. Pierwsza niespodzianka spotkała mnie w samolocie. Dopiero po paru godzinach lotu zauważyłem, że bodaj po raz pierwszy na pokładzie nie siedzą sami starsi, samotni panowie. Wręcz przeciwnie: pełno rodzin z małymi dziećmi, młodych, i trochę takich jak ja: w średnim wieku. Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy, bo niby, dlaczego miałbym. Ale później, na ulicach Bangkoku, ten obrazek z samolotu wrócił do mnie jak bumerang. Starsi panowie w Bangkoku już nie mają czego szukać. Co prawda go-go kluby ciągle tam są, ale już od dawna nie stanowią głównej atrakcji turystycznej i coraz bardziej spychane są poza główne ulice miasta. Kluby tracą klientów, bo ci nie są już tak zamożni, jak kiedyś. A i same kluby do najtańszych już nie należą. Dzisiejszy Bangkok nic nie ma wspólnego z tym, który odwiedziłem przed laty. Może poza nazwą. Dzisiejszy Bangkok to nowoczesne miasto, pełne drapaczy chmur, które powoli wygryzają każdy wolny kawałek ziemi. Kiedyś było ich tylko kilka, dzisiaj są ich dziesiątki i ciągle buduje się nowe: hotele, banki, apartamentowce. Rosną jak grzyby po deszczu na zawsze zmieniając panoramę tego fascynującego miasta. Nawet na miejscu mojego ulubionego bazaru na Silom, tuż obok Lummpini Park. Bazar był tam przez dziesiątki lat i był jednym z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych, z setkami straganów i restauracji i barów. Był. Dzisiaj w tym miejscu stoi wysoki, dostojny wieżowiec. Po tym wspaniałym bazarze nie pozostał nawet ślad. Wszystko w ciągu pięciu lat.

Tajski Tygrys Kiedyś głównym środkiem transportu dla przeciętnego turysty była taksówka albo riksza (tuk-tuk). Dzisiaj riksz już prawie nie ma, zostały pojedyncze, jakby dla zachowania pamięci i połechtania tych turystów, którzy jeszcze nie mieli okazji się nią przejechać. Pełno za to klimatyzowanych taksówek, których już nie należy się obawiać, bo licznik dokładnie pokazuje ile będziemy płacić. A jeśli nie mamy ochoty na taksówkę, to zawsze można skorzystać z rozwijającego się w zastraszającym tempie transportu publicznego: pociągów, metra, kolejki nadziemnej czy zwykłych autobusów. Kosztują grosze i można nimi dojechać niemal wszędzie. Z lotniska do Silom (jedno z centrów miasta) za nieco ponad 1 (słownie: jednego) funta. Do tego wygodnie, z klimatyzacją…

cuD gospoDarczy? Siedząc w centrum Silom popijam drinka i odnoszę wrażenie, że zostałem oszukany. Tak właśnie: miało być egzotycznie, dziko wręcz. Miałem się godzinami szwendać po bazarach i jeść jak oni, lokalni, ile tylko się da, za grosze. A tymczasem… nic z tego! Tajlandia poszła do przodu znacznie szybciej, niż moje o niej wyobrażenie. Rozglądam się dookoła i pierwszy szok: kiedyś w tym barze byli sami turyści. Dzisiaj połowa to Tajowie, doskonale ubrani, z firmowymi torbami z pobliskich butików. Siedzą, popijają drinki i przeglądają coś na tablecie albo laptopie. W Bangkoku nie kupuje się już na bazarze. Zakupy robi się w designerskich sklepach, lokalnych butikach lub nawet – jeśli ktoś ma ochotę – w wielkich centrach handlowych. Bazary to już tylko turystyczna atrakcja, jakby dla zachowania wizerunku. Jakby potwierdzeniem tego jest babcia sprzedająca na jednym z nich koszulki. Tuż obok niej siedzi na ziemi pewnie jej wnuczek (przynajmniej tak wygląda) i… gra na iPadzie w komputerową grę.

Zaawansowana technologia, mimo iż ciągle droga, nie ominęła Tajlandii. Niemal każdy ma albo smartphone, albo tablet czy jakiś inny gadżet.Tylko w tym roku rynek telefonów komórkowych w tym kraju ma wzrosnąć o ponad 30 proc., wszystko dzięki przechodzeniu tamtejszych operatorów do 3G – szybkiego, szerokopasmowego mobilnego internetu. Sprzedaż telefonów komórkowych osiągnie ponad 20 mln sztuk, z czego ponad 12 mln to smartphony. Dobrze trzyma się również tajska waluta, baht, której wartość rośnie od początków tego roku. Bank of Thailand przyznaje, że taka wartość może utrzymać się przez kolejne trzy lata i zastanawia się, co z tym zrobić. W stosunku do amerykańskiego dolara baht od czerwca 1997 roku nigdy nie był tak silny. Dobrze się ma również sama gospodarka – w 2012 roku zanotowała wzrost o 6,4 proc. To dużo, biorąc pod uwagę fakt, że rok wcześniej było to zaledwie 0,1 proc. Ale w 2011 roku Tajlandię nawiedziła największa od 70 lat powódź, która spowodowała nie tylko zamknięcie fabryk Hondy czy Western Digital, ale pociągnęła za sobą ogromne straty Jak przyznaje mieszkający w Singapurze ekonomista z Royal Bank of Scotland Enrico Tanuwidjaia, ten pozytywny wzrost prawdopodobnie nie tylko utrzyma się w tym roku, ale również przez kolejne lata. – W Tajlandii nie tylko szybko rośnie grupa konsumentów, ale przede wszystkim jej siła nabywcza. Innymi słowy: ludzie mają więcej pieniędzy, które coraz chętniej wydają nie tylko na rzeczy podstawowe, ale produkty coraz bardziej luksusowe – gadżety elektroniczne, mieszkania, samochody czy biżuterię. Ustanowienie płacy minimalnej w Tajlandii było tylko jednym z kroków, które tamtejszy rząd podjął swego czasu. Widać, podziałało. Nigdy wcześniej nie widziałem na szybie w restauracji wywieszki: Help wanted!

nowi turyŚci Czuje się oszukany, bo mojej Tajlandii już nie ma. Mojej? Właściwie mojego o niej wyobrażenia. Ale cieszę się, że kraj ten tak szybko się rozwija i tak wiele się zmieniło w ciągu zaledwie pięciu lat. To znacznie ważniejsze niż to, co ja sobie wyobrażałem. Ludzie żyją. A to jest najważniejsze. Nie zmienia to jednak faktu, iż do Tajlandii nadal ciągną tłumy. Coraz więcej z Europy Wschodniej czy Środkowej. Jak podaje firma konsultingowa Hotelworks, tylko na Phuket (najbardziej popularną wyspę wśród wczasowiczów) przyjechało w ubiegłym roku ponad 1,6 mln turystów z krajów Europy Środkowo-Wschodniej: Rosji, Polski czy Węgier. A jeszcze nie tak dawno Tajlandia była zdominowana przez turystów z Europy Zachodniej czy Australii. Teraz Tajlandia stanowi atrakcyjny kierunek dla Rosjan: bliskie położenie oraz stosunkowo dobra siatka połączeń lotniczych sprawia, że tylko na turystach z tego kraju Phuket w ubiegłym roku zarobił ponad 1,2 mld dolarów. A przecież Phuket to tylko jedno z wielu miejsc, do których ciągną turyści. A także biznesmeni, którzy wierzą, że tajski boom pozwoli również i im trochę zarobić. Nie jest to, co prawda, łatwe, bo tajskie przepisy imigracyjne należą do jednych z najostrzejszych na świecie i przeważnie nie pozwalają na podejmowanie jakiejkolwiek pracy. Pojechałem do Tajlandii na wakacje, bo chciałem na nowo zanurzyć się w tej azjatyckiej różności zapachów i przysmaków, chciałem zagubić się na jednym czy drugim bazarze, oderwać się od szybkiego życia w Londynie. Zamiast biednej stolicy zastałem nowoczesne miasto, które rozwija i tętni życiem bardziej, niż mogłem się tego spodziewać. Moja ignorancja została ukarana. Oni się rozwijają znacznie szybciej, niż my tutaj kiedykolwiek będziemy. Azjatycki tygrys jest drapieżny. Wie, co robi. Mimo że czułem się oszukany, z pewnością jeszcze nie raz tam wrócę. To już jakby mój drugi dom.


28 |

maj 2013 | nowy czas

co się dzieje kino

dydaktyzmu (obowiązkowa, wzruszająca przemowa i powiewający co chwilę gwieździsty sztandar). Ale realizacja i aktorstwo – bez zarzutu.

mamy okazję przekonać się. Tym razem akcja kręci się wokół zagrożenia terrorystycznego, z jakim – jak się okazuje – będzie zmagać się Londyn w XXIII wieku.

I’m So Excited

Włoski neorealizm Otworzyć okno na świat wygrzebujący się właśnie z popiołów w II wojny światowej – takie zadanie postawili sobie twórcy włoskiego Neorealizmu – jednego z najważniejszych nurtów w historii kina. De Sica, Rosselini, de Santis czy Visconti przystawiali do rzeczywistości lustro i pokazywali ją bez upiększeń. Być może odreagowywali w ten sposób sztuczność i napuszenie czasów Mussoliniego. A może, jak Adorno, uważali, że język poezji i metafory nie przystaje do opisywania świata po moralnej zapaści II wojny światowej. British Film Institute pokaże nam szereg klasycznych filmów włoskiej szkoły. Od podróży do zrównanego z ziemią Berlina („Niemcy, rok zero” Roselliniego), przez wspólną wędrówkę przez zgliszcza z sympatycznym włóczęgą (Ossesione Viscontiego) aż po wyprawę do podnoszących się z trudem ubogich Włoch (Złodzieje rowerów de Sicci). Dla miłośników kina – lektura obowiązkowa. BFI Southbank Belvedere Road, SE1 8XT

Promised Land

Gus van Sant znowu łączy siły z Mattem Damonem, jak w klasycznym Buntowniku bez powodu. Tym razem jednak Damon gra kogoś, kto z pozoru nie jest tak sympatyczny, jak jego poprzednie wcielenie. Damon reprezentuje potężny koncern wykupujący od lokalnych farmerów ziemię pod eksploatację gazu łupkowego. Z początku wszystko idzie łatwo. Potem jednak sytuację komplikuje dodatkowo działacz ekologiczny (grany przez znanego z amerykańskiej wersji serialu The Office Johna Krasinskiego), który przybywa na miejsce i wydaje się radzić sobie z mieszkańcami miasteczka o wiele lepiej niż główny bohater. Z jednej strony obawy o zniszczenie tradycyjnego życia wspólnoty rolniczej, z drugiej – nadzieje na godne życie za pieniądze z odwiertów. Ciekawa opowieść, szczególnie w kontekście toczącej się zarówno na Wyspach, jak i w Polsce debaty nad szansami i zagrożeniami związanymi z tym nowym źródłem energii.Niestety tym razem van Santowi nie udaje się uniknąć nieco drażniącego hollywoodzkiego

Hiszpański reżyser Pedro Almodovar, znany z takich obrazów jak Wszystko o mojej matce, Porozmawiaj z nią czy Skóra, w której żyję powraca z szaloną, slapstickową komedią rozgrywającą się na pokładzie samolotu. To samolot, na którym z pewnością nie chcielibyśmy się znaleźć. Takiego pecha mają podejrzanie zachowujący się bankier, podstarzała diva, tajemniczy Meksykanin i pozostająca w kontakcie z zaświatami dziewczyna. A tymczasem w samolocie jest usterka. Załoga zdaje sobie z tego sprawę i próbuje zabawić pasażerów tak, jak tylko może. Zaczyna się od zaprezentowania układu tanecznego, ale potem wszystko staje się zdecydowanie bardziej ekstremalne.... Niedziela z Kubrickiem

Pięknie położone Riverside Studios oferuje w maju i w czerwcu „Niedziele ze Stanleyem Kubrickiem”. Będziemy okazję wejść na Ścieżkę chwały z Kirkiem Douglasem, zanurzyć się w świat niebezpiecznych pragnień w Lolicie, nauczyć się jak pokochać bombę (Dr Strangelove) i potowarzyszyć łotrzykowi Barry’emu Lyndonowi w jego podróży przez XVIII-wieczną Europę z jej polami bitew, gospodami i salonami. A do tego poruszające rozliczenie z widmem Wietnamu, jakie wciąż wisi nad amerykańską pamięcią zbiorową (Full Metal Jacket). Riverside Studios, Crisp Road, Hammersmith, W6 9 RL Każda niedziela do 23 czerwca

Star Trek: Into Darkness JJ Abrams stanął przed niełatwym zadaniem: unowocześnić formułę kultowej serii Star Trek (której początki sięgają jeszcze lat sześćdziesiątych), jednocześnie nie pozbawiając jej dobrze rozpoznawalnego charakteru. Do tego pozyskać młodą publiczność (często nie bardzo kojarzącą nie tylko kapitana Kirka, ale nawet i kapitana Picarda), nie zrażając słynących z wrażliwości i elitarności starych trekkies. Środki do osiągnięcia celu były radykalne: Abrams postanowił cofnąć serię o kilka stuleci. Powrócił do bohaterów pierwszej serii, tym razem pokazując ich pierwsze kroki w służbie Federacji. Ograniczył liczbę strzelanin i pościgów w przestrzeni, zamiast tego stawiając na psychologię, politykę i dylematy moralne. I choć historia filmu zna niezliczone przykłady, kiedy to podobne przedsięwzięcia kończyły się klęską, zarówno starzy fani, jak i „widzowie neutralni” byli bardzo zadowoleni z jego pierwszego filmu. A jako Abramsowi poszło z drugim? Właśnie

muzyka Neil Young

Toro Y Moi Zanurzony w psychodelii, inteligentny, niezależny pop dwudziestotrzyletniego Kalifornijczyka, który stał się niedawno gorącym nazwiskiem na brytyjskiej scenie niezależnej. W Koko na północy miasta usłyszymy psychodelę spod znaku Animal Collective obficie podlaną elektronicznym sosem, a w dodatku przyprawioną jeszcze dziwacznymi, okołofolkowymi brzmieniami. Wtorek, 4 czerwca, godz. 19.00Koko,

stów oddaje hołd wszystkiemu, co w jazzie najlepsze: od swingu po be bop aż po brzmienia latynoskie. Program wycieczki jest ambitny, więc czasu na wzięcie oddechu za dużo nie będzie. Na liście wykonawców, których utwory usłyszymy znajdują się między innmi Lous Amrstrong, Bessie Smith, Dizzy Gillespie, Charlie Parker, ale także Herbie Hancock czy Quincy Jones. Piątek, 7 czerwca, godz. 19.30 Cadogan Hall, 5 Sloane Terrace SW1X 9DQ

1a Camden High St, NW1 7JE

teatry Moody Blues

Kanadyjski gigant rocka, facet, który sprawił, że Country może brzmieć cool. Człowiek, który grał grunge na trzy dekady przed Nirvaną. Neil Young powraca nad Tamizę po czterech latach nieobecności (ostatnim razem dał niezapomniany koncert w Hyde Park). Wspiera go klasyczne trio Crazy Horse. A to oznacza jedno: będzie głośno! Young od zawsze balansował pomiędzy folkowo-countrowymi brzmieniami akustycznymi a surowym, rockowym graniem. Tym razem jednak z pewnością postawi na cięższe brzmienia. A do tego parę kawałków z wydanego właśnie podwójnego albumu Psychedelic Pill. Jedno jest pewne: na stare lata Neil wcale nie rezygnuje z bezkompromisowości. Dość powiedzieć, że jego płytę otwiera gitarowy hałas Driftin’ Back, który trwa niemal… pół godziny. Poniedziałek, 17 czerwca, godz. 18.30, The O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

Płyty studyjnej z prawdziwego zdarzenia nie wydali już od niepamiętnych czasów, a skład przerzedziła seria konfliktów personalnych. Ale nawet po latach panowie z Moody Blues wciąż potrafią zapełnić niemałą przecież salę O2. Będą niezapomniane klasyki, ale nie tylko. To jeden z wielu progrockowych zespołów, które przez krytyków niezmiennie traktowane były z przymrużeniem oka, podczas gdy fani mieli zupełnie odmienne zdanie. Ze swoim nieodłącznym melotronem, pogłosem nałożonym na linie wokalne i skłonnością do melodramatyzmu, the Moodies przypomną nam kawałki ze swoich klasycznych płyt, takich jak On the Threshold of the Dream, Every Good Boy Deserves Favour czy Days of Future Passed. Sobota, 22 czerwca, godz. 20.00 The O2 Arena Peninsula Square, SE10 0DX

100 lat jazzu w półtorej godziny Ekspresowa podróż z delty Missisipi ku Nowemu Orlanowi, piwnicom w Chicago, ulicom Nowego Jorku aż po bary w Hawanie. Sześciu multiinstrumentali-

Burza

Ozdobą najnowszego sezonu w the Globe (sezonu, który ruszył pod koniec zeszłego miesiąca) ma być inscenizacja Burzy, jednej z Szekspirowskich fantazji. Rozmarzona opowieść o przebaczeniu, żądzy władzy i pragnieniu powrotu do domu. Znowu spotkamy Ariela wyczarowującego uczucie pomiędzy Ferdynandem a Mirandą. Po raz kolejny Prospero śnić będzie sny o niedoszłej wielkości, a Kaliban zorganizuje swoją skazaną na porażkę rewoltę. Shakespeare's Globe 21 New Globe Walk Bankside, SE1 9DT

Fish Charyzmatyczny lider Marillion nagrywa i koncertuje właściwie nieustannie od momentu, gdy opuścił swą macierzystą grupę na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Choć sprzedaż jego płyt solowych daleka jest od rekordów bitych przez Misplaced Childhood, Ryba zachowuje grono oddanych fanów, których szczególnie wielu jest nad Wisłą. Powód? Marillion przybyło do nas w samym środku stanowojennej, komunistycznej szarugi. Wspierana dzielnie przez dziennikarza Trójki Tomasza Beksińskiego grupa bardzo szybko zapadła w serca fanów rocka progresywnego. Dziś Fish coraz częściej kieruje się ku ostrzejszym i prostszym rytmom (choć ostatnia, nieźle przyjęta płyta Thirteenth Star częściej niż poprzednie nawiązuje do przeszłości). Wciąż pisze jednak wzruszające, bardzo literackie teksty. Pozbył się w dodatku obecnej w erze marillionowej tendencji do egzaltacji. Niestety – wraz z nią wyparował też głos, co zmusza wokalistę do obniżania tonacji starszych utworów. Podczas koncertu czeka nas ekspresowa podróż przez całą, ponad czterdziestoletnią już karierę piosenkarza. Paru klasyków Marillion (z Fugazi na czele!) z pewnością możemy się spodziewać. Środa, 29 maja, godz. 20.00 O2 Academy, Islington 16 Parkfield Street, N1 0PS

Polish Jazz Café POSK

zaprasza w dniach 21-22-23 czerwca 2013 na 2 Edycj" Festiwalu Wokalnego SongSuite z udzia!em wybitnych gwiazd brytyjskiej i polskiej wokalistyki jazzowej.

!

Pi!tek 21.06 godz.20.00 Trudy Kerr Duo Monika Lidke i jej zespó! Kwartet Anity Wardell

Sobota 22.06 godz.19.30

Agata Kubiak Duo Alice Zawadzki z zespo!em Juliet Kelly Duo Brigitte Beraha Red SkiesTrio !

Niedziela 23.06 godz.19.30

Prezentacja wokalistów Loiremusic Anita Wardell Duo Norma Winstone/Mark Lockheart/Gareth Williams ! "#$%&'!(!)%*#%!+,-!#!+,.!/0!*12')#1!345%/!60*)%4&17#!0415!! *1!304&1$8!9%:0&&#)6%&;<)07!

! 9 4171)=!>%;&#(1$8!0/2?/@!;#?!AB/*#0(%!(14;5&1&'!(061$*%!30/!6#%48*6#%7!C*#&'! 914/%$$<!DEF0;5%*#1G!(((<$0#4%78;#)<)07!$82!&%$%>0*#)5*#%!-HII-J--KJL!


|29

nowy czas | maj 2013

co się dzieje Me ril ly We Roll Along Kry t yk te atral ny „Ti me Out” nie ma wąt pli wo ści: ani sze re oko re kla mo wa ny Mor mon, ani bi ją ce re kor dy po pu lar no ści On ce nie do ra sta ją do pięt tej no wej wer sji li czą cej so bie już po nad 30 lat opo wie ści o trój ce przy ja ciół, któ rych więź z wol na ule ga znisz cze niu. Me ril ly We Roll Along opo wia da tę hi sto rię uży wa jąc od wró co nej chro no lo gii: na szych bo ha te rów po zna je my, gdy na ich przy jaź ni wi dać już wy raź ne ry sy, po to, by stop nio wo co fać się ku cza som, gdy da li by się za sie bie po ciąć. In te li gent nie skon stru owa na, sen t y men tal na opo wieść na pa ko wa na chwy tli wy mi pio sen ka mi. Ha rold Pin ter The atre 6 Pan ton St, SW1Y 4DN

La Bo he me

Mój dzikus to monogram w dwóch aktach, w którym Justyna Sieńczyłło wciela się w postać przeciętnej kobiety, borykającej się z codziennymi problemami, których podstawowym źródłem jest małżonek, tytułowy dzikus. Roztacza ona przed widzem całą paletę barwnych i dowcipnych przykładów na to, że tzw. płeć brzydka wciąż żyje według zasad z epoki jaskiniowej, zmieniając tylko zabawki i narzędzia: gadanie, ględzenie, gderanie, młócenie jęzorem.

Rey nolds. Re wo lu cję wznie cił Hen r yk VIII, któ r y w prze r wach po mię dzy wo jo wa niem z pod stęp ny mi Fran cu za mi i ści na niem głów ko lej nym żo nom, uważ nie stu dio wał naj now sze tren dy w mo dzie. Ze sma ku sły nę ła też kró lo wa Elż bie ta I. To za jej cza sów „tu do row ski de sign” osią gnął punkt szczy to wy. – Po ka zu je my na przy kład to reb kę o kształ cie ża by. Miesz kań cy ów cze snej An glii do ce ni li jej ory gi nal ność. Jej wła ści ciel zwra cał na sie bie uwa gę. I o to cho dzi ło – mó wi Rey nolds. Nie ste t y, po dob nych obiek tów nie za cho wa ło się do na szych cza sów zbyt wie le. Świat ów cze snej mo dy sku tecz nie po ma ga ją jed nak od two rzyć ry sun ki i ob ra zy mi strzów: od Hol be ina po van Dyc ka. The Qu een’s Gal le ry, Buc khin gam Pa la ce, Bird ca ge Walk SW1A 1AA

An dre Ker tesz: Truth and Di stor tion

Sobota, 8 czerwca, godz. 18.30 Ravensour Arts Theatre na przeciwko stacji metra

wystawy In Fi ne Sty le

Pa ryż, rok 1830. Burz li we, nie spo koj ne cza sy Lu dwi ka Fi li pa i Bal za ca. W po wie trzu po czu cie, że wszyst ko mo że się wy da rzyć, a re wo lu cja wi si w po wie trzu. Na to tło rzu co na jest mo zai ka opo wie ści cy ga ne rii – śmiesz nych, smut nych, cza sem tra gicz nych. Opo wie ści snu ją po eta Ro dol fo, ma larz Mar cel lo, śpiewaczka Mu set ta czy fi lo zof Col li ne. En glish Na tio nal Ope ra od ku rza in sce ni za cję, ja ką wy sta wio no tu w la tach trzy dzie stych. Ale da je jej za strzyk no wej ener gii – kry t y cy pod kre śla ją, że ak to rzy są za ska ku ją co mło dzi. Lon don Col li seum St. Mar tins La ne, WC2N 4ES

Jak ubie ra ły się eli t y za cza sów Tu do rów i Stu ar tów? Jak się oka zu je – bar dzo sta ran nie. Bo to wła śnie na prze ło mie XVI i XVII stu le cia mo da po raz pierw szy sta ła się na Wy spach pierw szo pla no wą kwe stią. – W owym cza sie za czę ła ona sym bo li zo wać wła dzę i sta tus na dwo rze, na któ r ym pa no wa ły za cię ta kon ku ren cja i pęd za no wo ścią – tłu ma czy ku ra tor An na

Do sko na ła ga le ria Atlas pre zen tu je ko lej ną fa scy nu ją cą wy sta wę, tym ra zem po świę co ną pio nie ro wi fo to gra f ii An dre Ker te szo wi. Na gó rze – zdję cia, z któ r ych ar t y sta zna ny jest naj bar dziej. Uro cze „de cy du ją ce mo men t y” z Pa r y ża z po cząt ku dwu dzie ste go wie ku. Na do le zaś – dzie ła, z któ r y mi Wę gier ko ja rzo ny jest rza dziej. A szko da! Se ria Di stor tions” to za pis eksperymentów ar t y sty, któ r y w la tach trzy dzie stych, za pa trzo ny w ruch Da da, roz my wał, prze ci nał i na gi nał obiek t y i oso by ze swo ich fo to gra f ii. To, co dziś moż na zro bić przy po mo -

cy pa ru klik nięć, w owych cza sach wy ma ga ło cięż kiej pra cy. Atlas Gal le ry 49 Dor set St, W1U 7NF

wi ro wi ame ry kań skich ulic: od pul su ją ce go po je dyn ku bok ser skie go przez za tło czo ne, miej skie ar te rie. Roy al Aca de my of Arts Pic ca dil ly, W1J OBD

Ca tlin Pri ze

wykłady/odczyty

Kto bę dzie rzą dził świa tem sztu ki za pa rę lat? Być mo że od po wiedź kry je się na tej wy sta wie w uzna nej ga le rii w ser cu Sho re ditch we wschod nim Lon dy nie. Znaj dzie my tu pra ce świe żo upieczonych absolwentów bry t yj skich szkół ar t y stycz nych: od fo to gra f ii, przez in sta la cje, rzeź by aż po pro jek cje wi deo. Lon don New ca stle Pro ject Spa ce 28 Red church Stre et, E2 7DP

Geo r ge Bel lows: Mo dern Ame ri can Li fe Ame ry kań ski ma larz Geo r ge Bel lows bie rze pod lu pę Sta ny Zjed no czo ne z po cząt ku po przed nie go stu le cia: kraj na skra ju wiel kie go prze ło mu. Już nie dłu go to właśnie nad Wa szyng ton i No wy Jork prze su nie się oś świa ta. Kraj już te raz bu zu je jed nak ener gią i dy na mi zmem. Na uli cach eks plo du je cha otycz na no wo cze sność, ze swo im zgieł kiem, fe erią barw, obietnicami i za gro że nia mi. Bel lows, ni czym Bau di le are, jest kro ni ka rzem te go wy jąt ko- we go okre su w hi sto rii świa ta. Je go płótna dzie lą la ta świetl ne od prac je go o wie le bar dziej zna ne go ro da ka, Edwar da Ho ope ra. Ho oper portretował ci szę i sa mot ność noc nych sto łó wek i sta cji ben zy no wych, Bel lows da je się na to miast po rwać mo der ni stycz ne mu

Wol ność we dług Ber li na Jak de fi nio wać wol ność? Ja ko „wol ność od" czy „wol ność do"? Isa iah Ber lin nie ma wąt pli wo ści, że pra wi dło wa jest od po wiedź pierw sza – wol ność w uję ciu ne ga tyw nym. Im bar dziej pom pu je my jej de fi ni cję, uzu peł nia jąc o „aspek ty po zy tyw ne", tym bar dziej roz ma zu je my to po ję cie, prze ko nu je Ber lin. Ale kry ty cy mó wią, że tak poj mo wa na wol ność nie wy star czy. Bo, jak prze ko nu ją, oprócz bra ku fi zycz nych czy praw nych ba rier ist nie ją też in ne czyn ni ki. A o nich da się mó wić tyl ko ję zy kiem po zy tyw nym. Co od po wia dał na te za strze że nia au tor „Dwóch kon cep cji wol no ści"? I dla cze go po la tach każ dy stu dent po li to lo gii czy fi lo zo fii po li tycz nej mu si prze czy tać Ber li na? Na te py ta nia po sta ra się od po wie dzieć dr Sa rah Fi ne. Wto rek, 11 czerw ca, godz. 18.30 Lon don Scho ol of Eco no mics New Aca de mic Bu il ding 54 Lin coln's Inn Fields, WC2A 3LJ

Ein ste in o cza sie Ein ste in zmie nił na sze po strze ga nie cza su. Wy wró cił do gó ry no ga mi sta rą do brą strzał kę cza su po ka zu ją cą jesz cze w śre dnio wie czu ja sny szlak od te go, co by ło, ku te mu co bę dzie. W nie mal sto lat od ogło sze nia słyn nej teorii względ no ści, na ukow cy ciągle ją prze żu wa ją. Myśl Ein ste ina da lej pro mie niu je na wszyst kie ga łę zie na uki. O wiel kim wpły wie na ukow ca opo wie pro fe sor Wil liam D. Phil lips. Pią tek, 28 czerw ca, godz. 20.00 The Roy al In sti tu tion of Gre at Bri ta in 21 Al be mar le Stre et, W1S 4BS

Elvis Costello & the Imposters

„Za do wo le nie? Nie lu bię te go sło wa. To tro chę tak, jak byś się pod dał “ – mó wił nie daw no Co stel lo w roz mo wie z dzien ni ka rzem Gu ar dia na. I rze czy wi ście – po lat ach ar t y sta wca le nie zła god niał. Wku rzo ny mło dy czło wiek z elek tr ycz ną gi ta rą i gro te sko wo nie mod ny mi oku la ra mi á la Bud dy Holl y na grał swo ją pier w szą pły tę w 1977 ro ku. I od ra zu zo stał zaklasyfikowany ja ko przed sta wi ciel no wej fa li – gr up ki mło dzia ków zmę czo nych smę ce nim Ge ne sis czy Yesów, bar dziej za in te res ow a nych kla sycz nym rock’n rol lem, „zak tu ali zo wan ym” dzię ki pod krę co nym wzmac nia czom i kla wi szom. Pierw sze sło wa? „Wi ta my w t y go dniu pra cy. Wiem, że cię nie za chwy ca ale mo że cię nie za bi je!” – wy krzy ku je Co stel lo z pun ko wą pa sją wspo min a jąc za pew ne swo je skrom ne po cząt ki w fa br y ce w za chod nim Lon dy nie. Peł nię brzmie nia ar ty sta odn aj du je, gdy na

sce nie do łą cza do nie go gru pa The At trac tions z ge nial nym pia nis tą Ste vem Nie vem. Pod krę ca ją wzmac nia cze i uzu peł nia ją mu zy kę Co stel lo o do dat ko wą daw kę zło ści („Nie by li śmy wte dy mi strza mi dy plo ma cji” – po wie po tem mu zyk wspo min a jąc wie czór spę dzo ny za krat ka mi po małej sprzeczc e z po li cjan ta mi). Ty le że bar dzo szyb ko Co s tel lo po zby wa się met ki nowo fa low ca” ( w grun cie rze czy moż na ją przyc zep ić do trzech pier w szych je go płyt). Za czy na eks pe ry men to wać z so ulem (Get Happy!!!) i jaz zem (Trust). Wszyst ko to jed nak spię te jest je go zna kiem rozp o znaw czym . Co s tel lo pa ku je w swo je tek st y mnó stwo doniesień: mu zycz nych, li te rac kich i so cjo lo gicz nych. Na wet je śli za czy na od pio sen ki o mi ło ści, mo żem y być nie mal pew ni, że po dro dze zah a czy o po li ty kę lub za cze pi ko goś, kto za lazł mu za skó rę. Je śli czu je, że ma na ja kiś te mat do po wie dze nia wię cej niż po zwa la mu na to r ytm li nii me lo dycz nej, nie wa ha się jej zła mać. A do po wie dze nia ma wie le – na każ dy te mat. Uzbro jo ny jest w nie sa mo wi tą er u dy cję i zdol ność do efek tow nych gier słow nych, któ re wy ko rzys tu je bezl i to śnie sar ka jąc na ś wiat i lu dzi wo kół sie bie. Do kop u je każ de mu, ko mu uwa ża za s to sow ne. Czę s to za miast śpie wać, wy plu wa z sie bie sło wa przez za ci śnię te zę by . Z cza sem mu zycz nie ude rza w ła god ne to ny (naj więk szy je go prze bój, Oliver’s Army opar t y jest na

pod kła dzie for te pia no wym, któr y spo koj nie mógł by być pod sta wą ja kie goś ka wał ka A b by), ale w war stwie tek sto wej po zo sta je bez kom prom i so wy. Na leż y z pew no ścią do gro na rock o wych in te lek tu ali stów. Łą czy jed nak eru dy cję i li te rac kość tek stów z czy stą rock’n rol lo wą emo cją, cią głym nie za do wo le niem i nie speł nie niem. In te li gent ne, wiel o pię tro we teks ty to ka nał słu żą cy do wy pusz cze nia z sie bie nad mia ru zło ści i ener gii. Tam, gdzie Dy lan śpie wa o po ko ju, tam Co s tel lo gro zi po bi ciem goś cio wi, któ ry przy sta wia się do je go dziew czy ny . F u ria osią ga wrze nie na płyc ie Blood and Chocolate – na gra nym w trzy ty go dnie su ro wym rock’n rol lo wym od re ago wa niem nie po wo dzeń mi ło snych, ja kie aku rat w owym cza sie prze ży wał sam ar t y sta, jak i człon ko wie The At tra cions. Punkt szczy to wy? Mo nu men tal ny I Want You. Na kon cer tach Co stel lo do dziś re gu lar nie zdzie ra so bie przy nim gar dło, z pa sją re agu jąc na zdra dę uko cha nej. Koń ców ka lat osiem dzie sią tych to dla Co stel lo czas eks pe ry men tów. Za bie ra się za współ pra cę z Pau lem McCart ney’em. Po ło wa utwo rów z al bu mu Flowers in the Dirt ex -Be atle sa zos ta ła na pi sa na w du ecie. T y le że – o dzi wo – Elvis dał się w t ym przy pad ku spa cy fi ko wać przez Pau la. W efek cie kom po zy cje są po McCart ney ow sku wy gła dzo ne, tra cąc za duż o z Co stel low skiej ener gii. Co s tel lo kon tyn u uje eks pe r y men to wan ie

na wią zu jąc współ prac ę z kla sycz nym Brod sky Qu ar tet czy wy da jąc al bum, na któ ry prze aran żo wu je swo je utwo r y na brzmie nie big ban do we. Wy da je też dwie na stro jo we (choć pew nie nie co prze sło dzo ne) pły ty z Bur tem Ba cha ra chiem. Od lat dziewięćdziesiątych co raz czę ściej po ka zu je nam też ła god niej sze obl ic ze. Tak by ło na do sko na łej, jazz o wo -bal la do wej pły cie Nor th z 2004 ro ku, gdzie ar ty s ta za mie nia gi ta rę elek trycz ną na fort e pian. Tak by ło też na Secret, Profane and Sugarcane, dość nie mi ło sier nie ser wu ją cej nam muz yk ę co un tr y and we stern. Ale to nie zna czy, że na s ta re la ta nasz bo ha ter pro po nu je swo jej pu blicz no ści tyl ko mu zy kę od są czo ną z elek trycz nych brzmień. W ze szłym ro ku wi dać to by ło już na po cząt ku kon cert u w Roy al Alb er t Hall. Co stel lo otwo rzył wy stęp za gra ną z fu rią wią zan ką rock’n rol li: od gorz kie go I Hope You’re Happy Now”, przez co ver Heart of the City, aż po skie ro wa ny prze ciw ko wy twór niom i s ta cjom ra dio wym Radio Radio („Tak bar dzo chcę ugr yźć rę kę, któ ra mnie kar mi!”). Ty go dnio wa daw ka ad re na li ny w kwa drans. A prze cież to był do pie ro po czą tek! Kon cert po trwał po nad trzy go dzin y. Nie ma po wo du, by my śleć, że w t ym ro ku bę dzie ina czej.

Adam Dą brow ski


30 |

maj 2013 | nowy czas

czas na relaks

Autobus Najważniejsze, że europejskie wszy nie przechodzą na Hindusów ani na Afrykańczyków, i odwrotnie. Każdy ma swoje własne. Kod genetyczny wszy indyjskiej naprowadza ją wyłącznie na hinduskie głowy, z głowami europejskimi jest niekompatybilna. Pozwala to na uniknięcie wielu problemów małżeńskich, bo jeśli biała brytyjska żona ma wszy, nawet od wielu miesięcy, jej hinduskiego męża nic nie swędzi. A próby zespołu amatorskiego, w którym oboje grają (ona na flecie, on na bębenkach i gitarze), wymagają wiele czasu i serca, więc szukanie środka owadobójczego i grzebienia zawsze schodzi na dalszy plan. Podobnie jak sprzątanie, gotowanie i siusianie na tyle precyzyjne, aby trafić do kibelka. Jeśli, dajmy na to, zaprzyjaźniony saksofonista zasika podłogę, następny użytkownik chwyta płyn antybakteryjny w sprayu i spryskuje mokrą plamę, tworząc w ten sposób wolną już od zarazków kałużę. Od razu lepiej. Kolejny gość wdeptuje bosymi nogami w zdezynfekowane już bajorko, bo w domu chodzi się bez butów, zgodnie z naturą i antyglobalistycznie. Zapala się też wonną świecę, aby w łazience ładnie pachniało, co w skołataną współczesnymi wyzwaniami duszę wprowadza harmonię. Jest także sposób na kubek rozlanej kawy lub mleka – rzuca się na podłogę gazetę albo karton, zależy, po co łatwiej sięgnąć, i przydeptuje. Rozlewisko łagodnie wsiąka i już po chwili dzieci mogą karton obgryzać, bić się nim po główkach albo zostawiać na nim mokre ślady stópek, którymi wcześniej wdepnęły w kałużę w kibelku, nie przeszkadzając swoim mamom w dyskusji na temat modeli ekspresji osobowości w różnych kulturach.

Generalnie ich własny, czyli białobrytyjski, wypada słabo na tle ogólnoświatowym. Jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach, a te należy przeanalizować, w czym bardzo pomaga poetyckie, łagodne falowanie dłońmi w powietrzu oraz odrzucanie do tyłu długich, splątanych włosów. I nawet jeśli te włosy nie falują jedwabiście, tylko opadają na plecy jak brunatna, rosochata kopa siana, nie szkodzi. Nie da się ich już rozczesać, ale to jeszcze nie kołtun. Prawdziwy kołtun to włosy zbite w twardą deskę, która martwo zwisa z tyłu głowy (dobrze wyhodowany, siwiejący egzemplarz można zobaczyć u stałego klienta czytelni Pimlico Library przy Lupus Street), możliwy do usunięcia jedynie przy pomocy piły. Niektórych rzeczy nie da się w życiu przewidzieć. Na przykład tego, że około godziny trzynastej zarówno mamy, jak i nudzące się dzieci będą głodne. Dyskusja nieskończona, a w kuchni jedynie ryż i herbata. Mąż Hindus ciężko pracuje, wróci dopiero wieczorem i ugotuje kolację. A co teraz, na miłość boską! W lodówce jest zapomniany pęczek płaskich, jasnozielonych strąków fasoli, ale nie wiadomo, co się z nimi robi. Można by spytać polską sąsiadkę – ci z Europy Wschodniej znają się na takich rzeczach, ale ona znowu poszła na jakiś kurs. Dlaczego życie stało się nagle takie trudne? Poprzednie 35 lat, przed urodzeniem dzieci, udało się przeżyć całkiem bezproblemowo, na kreatywnych dyskusjach i dalekich podróżach, z jointem w ręce. A teraz rząd chce obniżać zasiłki i zmuszać obywateli do pracy. Oh, God… Chyba skoczy się na parę lat do Indii.

Julia Hoffmann

Agnieszka Siedlecka

– Jej mąż jest plamerem – informuje mnie koleżanka. – On ci to na pewno naprawi. Spłuczka mi się zepsuła, stąd poszukiwania hydraulika, co to pojawi się na czas, ba, w ogóle się pojawi, rozwiąże problem pozamiata i powyciera po wykonanej robocie, a przy tym skóry z człowieka nie zedrze. Nic, ino kciuki trzymać! Ale nie o etyce zawodowej tu będzie. Ciepły majowy poranek. W drodze do pracy mijam grupę polskich budowlańców lub – jeśli ktoś woli – bilderów. Jeden z nich wyciąga telefon komórkowy i tłumaczy swojemu pracownikowi, co ma robić: – Zaplastruj ścianę, treję weź od Grześka. W tym studio flacie w bejsmencie zafiluj framugi i podtaczuj ściany. Na karpecie jakieś plamy są, chyba radjator przecieka. Aaa, i to stare biurko, na skip! Uszom i szczęściu własnemu nie wierzę! Oto właśnie w wiosennym słońcu z nieba spadł mi... temat na felieton do „Nowgo Czasu”! Felieton? A może kolumn? – Kupiłem mieszkanie dwubedrumowe – mówi kolega, a ja się od razu zastanawiam, jak to napisać. Z angielska dwubedroomowy przez dwa „o”, czy dwubedrumowy przez „u”? A nie lepiej przez „ó”, skoro „pokój” pisze się przez „ó”? „Dzieci są na plejgrandzie” – wytacza się z wdziękiem z ust innej mojej znajomej. Rany, jak to wygląda, gdy się to w klawiaturę wklepie! Fu, i paskuda! Aż dziw bierze, że mój pecet się nie buntuje. Zamiast na czerwono takie dziwolągi podkreślać, powinien się zawiesić. A może by tak po prostu: „Dzieci są na placu zabaw”? – chciałby pewnie zapytać. Jadę do kraju, a tam słowa takie jak cool, trendy, target, news i event na porządku dziennym. Nie od dziś zresztą. Nie ma niby o co kopii kruszyć, dałoby się je zakwalifikować do zapożyczeń, a takowych jest w języku polskim kilka tysięcy. Słów pochodzenia niemieckiego na przykład mamy około 2500. Ale gdy pan w sklepie rowerowym w Gdańsku (wszak to w Polsce jest) oznajmia mi: – Saport w bajku pani siadł – coś we mnie zaczyna krzyczeć! – Czyli wspomaganie koła? – pytam, a w myśli zastanawiam się: A może on mieszka w Anglii, tylko w czasie urlopu w Polsce sobie dorabia?

Wracam na Wyspy, a tu: plamer, bilder, trawelka, weź autobus nie metro, bo cię zczardżują więcej, luknąć, tiknąć, kliknąć i przespelować… Przykładów jest mnóstwo. Juliusz Słowacki rzekł: „Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Nie był jednak w stanie przewidzieć, że w kosmopolitycznym Londynie ta polska głowa będzie musiała myśleć w dwóch językach jednocześnie! W plątaninie zwojów mózgowych rodzi się słowo, zwykle w języku ojczystym, a gdy gdzieś pomiędzy neuronami zdarzy mu się spotkać odpowiednik angielski, robi się z tego niezły mutancik. Lub straszliwy mutant, jak chociażby „zczardżować”. Uszy moje wraz z młoteczkami, kowadełkami, ślimakiem wywracają mnię się proszę państwa na drugą stronę! Do purystki językowej mi jednak daleko. Sama powinnam być może zasiąść na ławie oskarżonych, gdyż słowo trawelka na przykład zagościło w mojej mowie do tego stopnia, że bilet miesięczny zupełnie mi nie brzmi. A może ja się czepiam? Lub najzwyczajniej w świecie starzeję? W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia „serfuję po necie” mogło brzmieć dziwnie, dziś słowa te są już codziennością. Język jest żywy, a wraz z komputeryzacją i rozwojem technologii wkradają się do niego zapożyczenia, powstają neologizmy. Zmienia się zarówno język Polaków mieszkających w Polsce, jak i tych w Wielkiej Brytanii. Jestem świadoma naturalnych procesów, ale bawią mnie te polsko-angielskie nowotworki. Każda emigracja może się nimi pochwalić. Mimo to kwestia, która w tym wszystkim nie daje mi spokoju, to gdzie kończy się pożyczanie słów, a zaczyna językowe lenistwo? Konwersuję z koleżanką, rodaczką, władającą pięknym angielskim, do tego bez śladu słowiańskiego akcentu. Nagle zacinam się, niby już mam ten wyraz na końcu języka, no już, już, prawie, a tu nagle wcięło, zagubił się gdzieś w labiryncie szarych komórek. Wstyd i hańba. Dukam coś, a potem milknę. A ona na to: – Powiedz po angielsku, będzie szybciej i łatwiej, a ja przecież zrozumiem. A ja jakoś całe życie tak mam, że nie chcę łatwiej. Łatwiej czasem się przydaje, ale generalnie pachnie nudą. Skupiam się więc całą siłą woli, czuję, że moc jest ze mną, już mi się prawie opony mózgowe osmoliły i udaje się! Zawrócił wyraz – skubaniec z manowców, i dokończyłam zdanie w języku polskim. Jak miło i jaka ulga. „Odpowiednie dać rzeczy słowo” – powiedział Norwid i jeśli mnie usłyszał, to w grobie przewracać się nie powinien. Tytułem wniosku kończącego te dywagacje: lenistwu językowemu zdecydowanie mówię nie. Kampanii, ani żadnej zawieruchy wszczynać nie zamierzam, nasłuchiwać jednak będę uważnie i własnym przykładem przy pomocy klawiatury i innych narzędzi walczyć obiecuję. I proszę, niech hydraulik zostanie hydraulikiem. Plumber is an English word!

J C E R H A R D T: A T r u e S t o r y I am writing my new will. Yes, yes, I know I have wr itten one already, t he one t hat goes: Everybody, g rab what you can, and the rest goes to the cat, but I am wr iting a new one because when I die, I want to be up t here, flying as a jet engine making signs in t he sky. Or lighting up t he M25 seeing t he cars whizzing by. Or better still, be a car. A Jaguar, I think. I have to acq uire false teeth first, and a new hip so I might have to wait a few years, but still I am deter mined to end up as a jet engine. Have you ever wondered what happened to your dead g randma’s false teeth, or her replacement hip, or the loose screw she had in her head? Did t he kind gentlemen in t he crematorium offer you Grandma’s metal par ts that the f lames did not reach? I have just read that half of Br itain’s cremat oriums have signed up to t he scheme devised by a Dutch company Or t hoMetals, who gather the leftover met al ‘body-par ts’ and recycle t hem to be used in all sor ts of ways; road signs, lampposts, car

par ts, and if you have a hip made of titanium, you might even end up as a jet engine. This is by far t he best and most realistic reincarnation possibilit y I have ever heard of, so I am signing up. Much better t hen ending up as a ghost. I went to Scotland for a week’s holiday to see my old girlfr iend who lives with her mad Grandma. The old cottage she lived in had just been extended, so I st ayed in a new bedroom, separated by a shor t cor ridor from t he main house. It was well aft er midnight and I was in bed reading, when I heard t he garden door handle in t he cor ridor being rattled. A shor t, decisive rattle… and a pause. And again, a rattle. I got up. The cor ridor was empt y, t he door locked. I peered t hrough the glass into the garden yard. Empty. Went back to my bedroom, thinking it wasn’t polite to wander through t he rest of the house investigating people’s sleepwalking habits. I was well into the next chapter of The Snowman when it st ar ted again. This time I got up and crept t hrough the sleeping

house listening to Grandma’s snores. Nobody visible rattling t he handle, not a soul at t he garden door. Puzzled, I retreated to my reading. This time, t he rattle was shor t and shar p and sounded as though somebody was stuck in a cupboard. I jumped out into the corr idor and r un t hrough the house, ‘I’ll catch you this time, whoever you are..” I muttered to myself. But t he house was silent. The next day we were chatting in t he kitchen. Over my fr iend’s shoulder I looked at t he cor ridor and clearly, or as clearly as one can see a ghost, I saw a silhouett e, a f leeting figure of a person moving between t he rattling door and a cupboard. This is bar my, I t hought and closed my eyes, but t he conversation was st alling since my eyes were dar ting around t he corr idor. “ What is it?” my fr iend was st ar tled. “You are seeing somet hing, what is it you are seeing?” “Well, not much…just that there is t his figure…. it’s a man… but he is not ver y t all…” And I told her about t he rattling door. “Papa!” she exclaimed, “Papa was not

ver y tall! Papa is tr ying to get his fishing t ackles! That’s where he kept them, in t he yard, he was always sitting there, where t his door is now, before the extension was built!” Papa or Granddad had been dead for a good ten years now. “Have you forgotten to put f lowers on his grave lately?” I joked. “But he doesn’t have a grave” she said, “He is in t hat cupboard!” And she proceeded t o open t he cupboard in t he cor ridor, and t here amongst t he old shoes and umbrellas was the urn wit h Papa’s ashes inside. You see, Papa wanted to be scattered all around his beloved garden, but Grandma insisted he is buried beside her, when she dies. So he ended up in the cupboard, rattling t he door handles. I suggested to my fr iend she would do as Papa wished wit hout telling Grandma and let him rest in peace, so we went on a nocturnal, scatter ing walk around t he garden in py jamas, saying goodbye to Papa and hopefully, t he rattling door handle. I haven’t noticed any metal bits, so he missed his chance of flying t hrough the waves as a fishing boat.


|31

nowy czas | maj 2013

sport

Niemiecki futbol na Wembley To było prawdziwe piłkarskie święto. Piękny mecz, bramki, emocje, czyli wszystko co powinno się składać na piłkarskie widowisko. Na Wembley Stadium, w finale Ligi Mistrzów AD 2013, Bayern Monachium zasłużenie wygrał z Borussią Dortmund 2-1.

Daniel Kowalski z Wembley Stadium

Jerzy Dudek, Zbigniew Boniek oraz Józef Młynarczyk to trójka naszych rodaków, którym udało się zdobyć najcenniejszy klubowy europejski puchar. W miniony weekend liczba zwycięzców miała się podwoić, na drodze „polskiej trójki” z Dortmund stanęła jednak świetnie dysponowana „jedenastka” Bayernu Monachium, która w bieżącym sezonie zdobywa wszystkie możliwe do zdobycia trofea Polskie trio z Dortmundu (Robert Lewandowski, Jakub Błaszczykowski i Łukasz Piszczek) nie dołączy więc, przynajmniej na razie, do galerii polskich sław, które sięgnęły po europejski championat, najbardziej boli jednak fakt, że decydującą bramkę Borussia straciła kilkadziesiąt sekund przed końcowym gwizdkiem sędziego. Gdyby doszło do dogrywki, a później (być może) karnych, wynik mógłby być inny.

Mecz na Wembley Stadium cieszył się niespotykanym jak dotąd zainteresowaniem kibiców. W Londynie pojawiło się grubo ponad sto tysięcy fanów obu drużyn, a do obu klubów kibica wejściówek trafiło razem niecałe czterdzieści tysięcy. Biletów nie było w oficjalnej sprzedaży już od dawna, kibice musieli zdać się więc na czarny rynek, a ten przeżywał w minioną sobotę chwile największej świetności. Jeszcze w piątek pod stadionem oferowano mi bilet za tysiąc funtów, a kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem sędziego cena wynosiła blisko cztery razy więcej! Takich cen za jeden z najtańszych biletów jeszcze nigdy nie spotkałem. Za rok kolejny finał, tym razem w Lizbonie. Szansa na to, że znów znajdzie się tam trio Robert Lewandowski – Jakub Błaszczykowski – Łukasz Piszczek jest znikoma i wcale nie dlatego, że Borussia nie ma szans na podobny sukces jak w tym roku. Tylko Jakub Błaszczykowski przedłużył bowiem kontrakt z obecnym klubem, Robert Lewandowski zmieni otoczenie raczej na pewno, klubu szuka też podobno sam Piszczek.


32 |

Puchar Andersa zostaje w Londynie 65. edycja piłkarskiego turnieju o Puchar Andersa obfitowała w wiele niespodzianek, triumfatorem ponownie została jednak ekipa z Londynu.

Daniel Kowalski Slough

Największe zaskoczenie to odpadnięcie z rywalizacji na poziomie ćwierćfinału ubiegłorocznego zwycięzcy – FC Smakosz Londyn (dawniej Piątka Bronka). Na pocieszenie zespołowi Piotra Zacharskiego pozostaje fakt, iż ich pogromcą został późniejszy zwycięzca – Jaga. Inny faworyt – Inko Team Londyn – przegrał niespodziewanie w półfinale z FC Bajany Burton. W regulaminowym czasie mecz zakończył się wynikiem remisowym, a w rzutach karnych większą odpornością psychiczną wykazali się piłkarze z Birmingham. To było zresztą drugie spotkanie fazy play-off wygrane przez Bajany w rzutach karnych. W finale zawodnicy z Burton ponownie liczyli na szczęście, tym razem jednak o niespodziance nie mogło być mowy, bo ekipa z Londynu przewyższała rywala w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła, dokumentując to dwoma trafieniami. Drugie miejsce to dla FC Burton

Bajany i tak ogromny sukces, który dedykują założycielowi tej drużyny, Łukaszowi Bielawskiemu (młody piłkarz przegrał przed rokiem walkę z nowotworem). Choć pogoda, w porównaniu z poprzednimi edycjami, w tym roku wyjątkowo dopisała, impreza cieszyła się troszkę mniejszym zainteresowaniem niż zazwyczaj. Po raz kolejny zawiedli też sami uczestnicy, co jednak w żadnym wypadku nie jest winą organizatorów. Każdego roku na turnieju, pomimo wcześniejszego zgłoszenia, nie pojawia się któraś z drużyn. Tym razem przyjazd do Slough odwołały dwie drużyny Żubrów z Leeds. Ponieważ w walce o bramki i punkty zawodnicy się wzajemnie nie szczędzili, zanotowano też kilka drobnych kontuzji, a jedna z nich była na tyle poważna, że na obiekcie musiał pojawić się ambulans. Kontuzjowany zawodnik otrzymał potrzebną pomoc, jednak po skandalicznie długim oczekiwaniu, co nie wystawia dobrego świadectwa brytyjskiej służbie zdrowia.

maj 2013 | nowy czas


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.