nowyczas2016/225/008

Page 1

06

15

26

Polski nie można się wstydzić Krzysztof Grzelczyk był jednym z rzeczników wrocławskiego SKS-u. Obecnie rozpoczął kolejny etap swojego życia, trudną pracę na stanowisku konsula generalnego Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie.

W rodzinnej atmosferze Oni mieszkają w domu, w dzielnicy, gdzie dużo drzew kasztanowych, a mało latarni. On mieszka sam, w surowym, bezosobowym, wynajętym pokoiku. Im życie płynie dobrobytem i pracą, jemu pracą. Oni mają już wszystko.

Eccentric Polish artist When a child sets foot in Basia Zarzycka’s extraordinary shop they become an accomplice in a magical deception orchestrated by the serene, beautiful and utterly eccentric Polish artist, designer and decorator.

December 2016 No 225 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk Rys. J. Werner


nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Z naprawdę wielkich, posiadamy tylko jednego wroga – czas.

06

15

26

Polski nie można się wstydzić Krzysztof Grzelczyk był jednym z rzeczników wrocławskiego SKS-u. Obecnie rozpoczął kolejny etap swojego życia, trudną pracę na stanowisku konsula generalnego Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie.

W rodzinnej atmosferze Oni mieszkają w domu, w dzielnicy, gdzie dużo drzew kasztanowych, a mało latarni. On mieszka sam, w surowym, bezosobowym, wynajętym pokoiku. Im życie płynie dobrobytem i pracą, jemu pracą. Oni mają już wszystko.

Eccentric Polish artist When a child sets foot in Basia Zarzycka’s extraordinary shop they become an accomplice in a magical deception orchestrated by the serene, beautiful and utterly eccentric Polish artist, designer and decorator.

December 2016 No 225 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339

Joseph Conrad

now y czas LONDON

nowyczas.co.uk

» 08

» 18-19

Teresa Bazarnik

Listy do i od redakcji

Świąteczne kiermasze

» 20-21

» 10

Eugenia Maresch

Dawid Skrzypczak

Lurczyński i kolekcje POSK-u

Małe wielkie sprawy

» 22

» 11

Monika S. Jakubowska

Kinga Plich

Wzbudzanie w ludziach refleksji

Wybitni Polacy w Wielkiej Brytanii nagrodzeni

» 23-24

» 12

Zapasy z historią

Bogdan Dobosz

» 25

Grudniowe rozrachunki

Andrzej Paluchowski

» 13

Wspomnienie uniwersyteckiego kolegi

Rys. J. Werner

Piotr Szlachtowicz

Zagadkowa śmierć

Mirek Malevski

» 26-27 Oleńka Hamilton

W numerze: » 03

» 14

Utterly eccentric Polish artist

Grzegorz Małkiewicz

» 28-29

Za współpracę dziękujemy…

Anna Ryland

Bartosz Paszcza

Młodzi polscy naukowcy…

» 15

» 04-5

Krystyna Cywińska

Grzegorz Małkiewicz

Rozmowy bilateralne

W świątecznej atmosferze Wacław Lewandowski

Być aktorem bez etatu. Rozmowa z Wojtkiem Piekarskim

» 30-31

» 33

Wojciech A. Sobczyński

Joanna Ciechanowska

Wira of Warsaw

» 06-07

Kto jest kim?

Zimowe sceny w świątecznej oprawie

Grzegorz Małkiewicz

» 16

» 32

Liliana Kowalewska

Maja Cybulska

Piękni trzydziestoletni

Żony

» 17

» 32

Ewa Stepan

Ze szkicownika Marii Kalety:

Christmas Spirit w Londynie

Big Ben

Polski nie należy się wstydzić. Rozmowa z konsulem Krzysztofem Grzelczykiem

nowy czas

Kiermaszu w Ognisku Polskim

» 34 Drugi brzeg:

Fidel Castro

» 35 Włodziemierz Fenrych

Pytania obieżyświata

» 36

63 King’s Grove, London SE15 2NA

John Gilbert

Tel.: 0207 6398507

About giving

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

» 37

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Bogdan Dobosz, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Lidia Krawiec-Aleksandrowicz, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Mirek Malevski, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan

Marek Baterowicz

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz

WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wigilia na dworcu

» 38 Liliana Kowalewska

Prawdziwy duch Bożego Narodzenia

» 38 Rezolutna rezolucja

» 39 Irena Falcone

Pan Zenobiusz

>8


|3

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Młodzi polscy naukowcy z całego świata znów zebrali się w Oksfordzie – Nauka jest międzynarodowa, ale musimy w jakiś sposób pokazać na zewnątrz, co my – Polki i Polacy – robimy. Zawsze mówię młodym ludziom przyjeżdżającym do mnie do laboratorium, że są jak sportowcy na olimpiadzie. Startują w koszulce z orzełkiem na piersi. O tym, czego dokonają, wszyscy będą opowiadać, mówiąc „Polacy zrobili…” – powiedział prof. Mariusz Ratajczak z Uniwersytetu w Louisville. Do Oksfordu przyjechało 220 polskich naukowców pracujących w kraju oraz poza jego granicami, aby w trakcie interdyscyplinarnej konferencji Science: Polish Perspectives porozmawiać o swoich badaniach, wymienić doświadczenia oraz nawiązać współpracę.

Bartosz Paszcza

N

a początek naukowy stand-up. W pubie Jericho Tavern polscy i brytyjscy naukowcy wyszli na scenę, aby podczas krótkich skeczy zaprezentować zabawną stronę nauki. Tematyka była różnorodna: od (istotnej!) roli internetowej poop emoji dla nauki, przez życie seksualne bakterii, po złudzenia optyczne, które pomagają zgubić wagę. Wśród widowni znaleźli się nie tylko uczestnicy konferencji, ale też studenci i naukowcy Uniwersytetu Oksfordzkiego, tym samym podkreślając, że w świecie naukowym międzynarodowa współpraca ma się świetnie, niezależnie od zawirowań wokół Brexitu. Uczestnicy konferencji spędzili kolejne dwa dni w budynku Said Business School, gdzie otwarcie konferencji uświetnił ambasador RP w Wielkiej Brytanii, prof. Arkady Rzegocki. Studenci i naukowcy wzięli udział w warsztatach o rewolucji biznesowej na Marsie (organizowanych przez The Boston Consulting Group), budowali balon stratosferyczny czy też uczyli się mówić o swoich badaniach w 45 sekund – w postaci tzw. elevator pitch. Zainteresowani możliwościami prowadzenia badań w Polsce uczestniczyli w

Uczestnicy konferencji Science: Polish Perspectives w Said Business School, Uniwersytet w Oksfordzie

spotkaniach m.in. z Fundacją na rzecz Nauki Polskiej, Narodowym Centrum Nauki oraz Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Tym samym mieli okazję nie tylko dowiedzieć się o ofercie grantowej polskich instytucji, ale także porozmawiać z osobami, które z zagranicy wróciły do kraju, aby kontynuować tu swoje badania. Łukasz Rey, przedstawiciel The Boston Consulting Group powiedział: – Zebranie naukowców z wielu dziedzin i wielu rejonów świata w jednym miejscu pozwala na spotkania między nimi a firmami, takimi jak nasza, lub z innymi partnerami konferencji. Pojedynczo byłoby bardzo trudno o takie spotkania. 12 wybitnych młodych polskich naukowców z najlepszych światowych uniwersytetów i instytutów przedstawiło swoje badania w formie krótkich, dziesięciominutowych wystąpień. Kolejnych 16 osób zaprezentowało swoje dokonania w formie plakatów. Tematyka sięgała od kwantowej rewolucji komputerowej, przez holografię czy biologię ewolucyjną, po katalizę z użyciem złota. Ze względu na tak szeroki przekrój dyscyplin organizatorzy położyli szczególny nacisk na popularnonaukową, pozbawioną żargonu, formę wypowiedzi. O swoich dokonaniach opowiedziało także czworo gości specjalnych. Dr Gosia Trynka przedstawiła swoje dokonania w dziedzinie genomiki, nad którą pracuje na Uniwersytecie w Cambridge, prof. Janusz Lewiński (Politechnika Warszawska i Polska Akademia Nauk) zaś opowiedział o „chemii bez barier”, a prof. Mariusz Ratajczak (Uniwersytet w Louisville) – o przyszłości medycyny regeneracyjnej. Wreszcie Artur Chmielewski z NASA zaprezentował osobistą perspektywę misji Rosetta – pierwszego w historii lądowania na komecie, którym to projektem zarządzał z

ramienia amerykańskiej agencji kosmicznej. O prowadzonych w Polsce badaniach w sektorze prywatnym uczestnicy mogli dowiedzieć się z wystąpień prezesa Zarządu AstraZeneca Poland Jarosława Oleszczuka oraz przedstawiciela The Boston Consulting Group Łukasza Reya. – Zaskoczyło mnie, że jest tylu utalentowanych Polaków robiących badania w tak wielu dziedzinach. Mamy tutaj chemię, fizykę, robotykę, zoologię. Robią podstawowe badania, ale też na przykład tworzą technologie kosmiczne. Zdobyli doktoraty w Anglii, Holandii czy Polsce, a obecnie są rozrzuceni po całym świecie – powiedział Artur Chmielewski. Wtórowała mu dr Gosia Trynka: – Miałam okazję porozmawiać z wieloma osobami, które prowadzą bardzo ciekawe badania. Już tradycyjnie, wydarzenie zakończyło się uroczystą kolacją w Balliol College – jednym z dwóch najstarszych w Oksfordzie. Konferencja została zorganizowana dzięki wolontaryjnej pracy grupy studentów i naukowców, pod opieką Fundacji Polonium – organizacji powołanej do łączenia polskich naukowców na całym świecie. Przyświecającą im myśl przedstawiła koordynatorka tegorocznej edycji Agata Misiaszek: „Wspieranie naukowców, którzy pracują za granicą, jest bardzo ważne, bo pozwala na wymianę różnych doświadczeń czy pomysłów na dalsze badania”. Partnerami strategicznymi wydarzenia są Ambasada RP w Londynie, The Boston Consulting Group, AstraZeneca, Mazowiecki Klaster Chemiczny, Płocki Park Przemysłowo-Technologiczny oraz UN Global Compact Network Poland. Patronatem honorowym objęło wydarzenie polskie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Gospodarzem konferencji w tym roku było Stowarzyszenie Polskich Studentów na Uniwersytecie w Oksfordzie..


grudzień (225) 2016 | nowy czas

Beata Szydło i Theresa May przed 10 Downing Street

Polsko-brytyjskie rozmowy bilateralne Grzegorz Małkiewicz

N

ajważniejszym wydarzeniem wizyty polskich ministrów (wśród nich m.in. Mateusz Morawiecki, Antoni Macierewicz, Witold Waszczykowski, Mariusz Błaszczak), której przewodziła premier Beata Szydło, było spotkanie z premier Theresą May i członkami jej rządu na Downing Street w poniedziałek 28 listopada. Premier May powitała polską delegację na lotnisku (co nie jest powszechną praktyką i było gestem podkreślającym wagę tej wizyty), po czym nastąpiło złożenie wieńców pod Pomnikiem Polskich Lotników w Northolt. Rozmowy na Downing Street dotyczyły dwustronnej współpracy i nie były wstępem do brexitowych negocjacji, które odbędą się w ustalonym trybie i z udziałem przedstawicieli Unii Europejskiej oraz państw członkowskich. Nie oznacza to jednak, że nowe

realia po brytyjskim referendum nie stanowiły tła bilateralnych rozmów polityków. Najważniejszym akcentem z perspektywy Brexitu było uzyskanie gwarancji brytyjskich dla polskich obywateli mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii. Takie gwarancje są potwierdzane z niezmiennym warunkiem uzyskania podobnych praw przez obywateli brytyjskich mieszkających w innych krajach Unii. W umowie dwustronnej prawo to powinno raczej dotyczyć Brytyjczyków mieszkających w Polsce, premier May uzyskałaby porozumienie bez większych problemów. Tematem rozmów były też sprawy gospodarcze, realizacja postanowień szczytu NATO w Warszawie, zagadnienia obronności i bezpieczeństwa w Europie oraz sytuacja Polaków mieszkających na Wyspach i rozwinięcie obustronnej wymiany naukowej. Najwięcej otwartości strona brytyjska okazała w rozmowach na tematy gospodarcze. Dla Polski Wielka Brytania jest ważnym partnerem handlowym. Jak podkreślał wicepremier Mateusz Morawiecki, w handlu z Wielką Brytanią mamy znaczący bilans dodatni sięgający 6 mld euro rocznie. Ten dodatni bilans to z pewnością również zasługa dużej polskiej społeczności na Wyspach, ale to nie tylko polska żywność jest eksportowa-

Rozmowy bilateralne na 10 Downing Street

na do Wielkiej Brytanii – w czołówce są produkowane w Polsce meble, niekoniecznie te oglądane w salonach (to m.in. wyposażenie akademików, domów opieki, koszar itp.), i części samochodowe. Wicepremier Morawiecki jako jedyny minister polskiej delegacji wrócił do Warszawy z podpisaną umową z prestiżową brytyjską firmą Rolls Royce, bardziej znaną jako producent luksusowych samochodów, ale jej główną specjalnością są przede wszystkim silniki samolotowe. Wprawdzie Rolls Royce produkcji do Polski nie przeniesie, ale podpisana umowa dotyczy otwarcia zakładów badawczych i wdrożeniowych koncernu w Ropczycach pod Rzeszowem, co też jest dużym sukcesem polskiej strony i przyniesie ponad 3 tys. miejsc pracy. Jest też sygnałem ze strony dużego biznesu, że nie przyjmuje on czarnego scenariusza Brexitu, w konsekwencji którego rząd dopuści do samobójczych restrykcji dla wolnego handlu, przepływu dóbr i ludzi. Przedstawiciele dużego biznesu od dłuższego czasu korygują rząd w jego zamiarach. Ambicje polityczno-społeczne to rzecz wtórna, podlegająca dyskusji i interwencji. O wyjątkowości tej wizyty świadczą również relacje w brytyjskich mediach. Wcześniejsze wizyty na podobnym szczeblu były zaledwie odnotowywane. Tym razem „The Daily Telegraph” informuje o rozmowach brytyjsko-polskich na pierwszej stronie, a w środku publikuje tekst premier Beaty Szydło (zamieszczony na stronie obok). Sala na konferencji prasowej na Downing Street po polsko-brytyjskim spotkaniu była wypełniona po brzegi. Relacje ze spotkania pojawiły się prawie we wszystkich mediach brytyjskich, nie uniknięto jednak wypaczenia. Premier Szydło mówiła, że życzyłaby sobie, by język polski (skoro jest nas tu prawie milion) był nauczany w szkołach brytyjskich – jako język dodatkowy, oczywiście. Dziennikarze „Daily Mail” i wielu innych gazet podnieśli krzyk przerażenia, że nasza premier chce, by Brytyjczycy uczyli się polskiego. – No, może byłoby dobrze – skwitował Arkady Rzegocki, polski ambasador w Londynie, którego misją jest poprawienie wiedzy o naszym kraju wśród Brytyjczyków. Premier Theresa May i Beata Szydło po oficjalnych rozmowach bilateralnych spotkały się na Downing Street z przedstawicielami polskiej społeczności na Wyspach Brytyjskich, co też w jakiś sposób podnosiło rangę tej wizyty. Jak zwykle w przypadku takich spotkań, również i to przebiegło w serdecznej atmosferze, na podkreśleniu udziału Polaków w walkach w obronie Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej, a także wkładu do budżetu przez nowo przybyłą falę imigrantów. Były też zapewnienia o tym, że wszelkie przejawy ataków na tle rasowym będą srogo karane. Wielką Brytanię czekają trudne negocjacje unijne i będzie potrzebowała życzliwych partnerów po drugiej stronie negocjacyjnego stołu. Polska, krytyczna wobec biurokratycznych przerostów w organach Wspólnoty, wydaje się idealnym kandydatem. Mamy też długą, dobrą i złą, historię

bilateralnej współpracy. I liczną polską społeczność na Wyspach. Bezprecedensowa – jak na standardy brytyjskie – wizyta przedstawicieli polskiego rządu nie cieszyła się dużym zainteresowaniem w kraju. Najwięcej czasu poświęcono na relacje z odlotu delegacji, kiedy doszło do pewnych organizacyjnych niedociągnięć.

Mateusz Morawiecki w Ambasadzie RP Podczas spotkania delegacji rządowej z przedstawicielami Polonii w Ambasadzie RP, po zakończeniu oficjalnego spotkania z Brytyjczykami, premier Beata Szydło podziękowała Polonii i Polakom mieszkających za granicą, za to, że są najlepszymi ambasadorami swojego kraju. Zapewniła, że polski rząd dokłada wszelkich starań, aby Polacy poza granicami kraju mogli czuć się bezpiecznie, oraz że państwo polskie będzie ich aktywnie wspierać. Nie ukrywajmy, były to słowa, na które czekali wszyscy zgromadzeni. Premier Beata Szydło podkreśliła także, że Polska to piękny i bezpieczny kraj, który ma przed sobą wielkie perspektywy. Stanowiło to swoiste dopełnienie najważniejszych słów, które padły z jej ust tego wieczoru: – Wprowadzamy takie zmiany, które mam nadzieję, dla wielu z państwa będą zachęcające do powrotu. Wracajcie! Tych, którzy macie taką wolę, mogę zapewnić, że państwo polskie przyjmie z otwartymi ramionami. Ci wszyscy, którzy zdecydujecie o pozostaniu – nigdy nie pozostawimy was bez opieki. Obiecanki cacanki, których celem jest doprowadzenie do rzekomego Polbacku czy świadoma reakcja na zmianę trendów w ruchach migracyjnych, która pociągnie za sobą realne zmiany w polityce repatriacyjnej polskiego rządu? Czas pokaże. Po oficjalnym powitaniu, przedstawiciele rządu wraz panią premier wtopili się w tłum i indywidualnie odpowiadali na pytania. Najciaśniej było wokół wicepremiera Morawieckiego, którego młodzi ludzie pytali o zmiany dotyczące prowadzenia biznesów, o ułatwienia podatkowe, o wszystko to, co mogłoby ich zachęcić do powrotu do kraju. Wicepremier chętnie dał się wciągać w rozmowę. – Mam 150 tys. oszczędności – mówi młody człowiek. – W co mam zainwestować? – Funtów czy złotych? – śmieje się Morawiecki. – No niestety złotych. – A czym się pan tu zajmuje? – Mam małą firmę budowlaną. – Niech pan wraca i inwestuje w to, na czym pan najlepiej się zna. – Ruszy program Mieszkanie Plus będziesz miał dużo pracy – rzuca ktoś z tłumu. (ds)


czas na wyspie |5

nowy czas |grudzień (225) 2016

Poland stands ready to help its old friend Britain reach the best possible Brexit deal

T

he relationship between Poland and the United Kingdom is of a special nature. The Second World War wove our fates together in the most dramatic circumstances, through the Battle of Britain and the fall of Poland to the two totalitarianisms of Nazism and Communism. With Europe under threat, Polish pilots, soldiers, and codebreakers supported Britain in the battle for the defence of the free world. And after the war, which for Poland resulted in the loss of our sovereignty for over half a century, it was in London where, thanks to the hospitality offered to the Governmentin-Exile, the continuity of the free Republic of Poland had been preserved. This we will never forget. But with Polish-British intergovernmental consultations taking place in London today, it is not necessary to refer to history in order to recognise the contemporary importance of this relationship. Poles living in the UK are an exceptionally entrepreneurial and professionally active group. Trade between our nations is growing. We share a similar approach to modern security challenges, and we both fulfil the Nato commitment to increase defence expenditure to 2 per cent of GDP. For years we have acted together to work towards a European Union that is open, less bureaucratic, and economically more competitive. That is why Poland was saddened, probably more than any other country, with the result of the British referendum. For us, Brexit means that supporters of reforming the EU

into a more economically pragmatic organisation will soon lose an important strategic partner. But we understand and respect this decision. Warsaw will certainly be one of the capitals which will participate in Brexit negotiations in a constructive and down-to-earth manner. In our understanding, the United Kingdom is leaving the EU, but it is not leaving Europe. Regardless of Brexit, our political fates as well as our security and economic interests are intertwined. We hope that this approach will be the cornerstone of the future relationship between the EU and Britain. The framework for the upcoming negotiations has already been outlined in the common position which was adopted by the EU-27 leaders right after the declaration of the referendum result. We hope, as I believe the rest of the EU hopes, that Britain’s new relationship to the EU will be as close as possible, and based on the principles of proportionality and balance of rights and obligations. Whether we manage to complete this arduous task of bringing negotiations to a satisfying result will depend solely on our imagination and leadership. We need a good compromise which gives both our countries the best possible options for economic and security cooperation. Poland will be a constructive partner in this process, as we have been in the past – but the initiative for determining British ambitions and expectations as to the future level of cooperation with the EU has to come from London. In the referendum, the British people expressed their will to regain full control over their political life, and so Brexit is inevitably about their readiness to propose and effect a new

arrangement for their relations with the EU. One thing is certain: millions of UK citizens living across the EU, and millions of EU-27 citizens living in the United Kingdom, should not be made to feel like hostages. Our common duty should be to ensure their maximum security and prosperity, wherever they have chosen to live. That means we have to guarantee not only their right of residence but also the proper coordination of social security systems on both sides of the English Channel. And regardless of the outcome of negotiations on the Common Market, continental Europe and the UK should maintain cooperation in the fields of international policy, defence, security, and development. In line with the Warsaw Declaration, adopted at the Nato summit in July this year, we expect that Europe’s growing responsibility for the defence of the continent should be framed within the broader architecture of Western security, in which Nato remains the leading actor. We must ensure the resilience of troubled countries in the Middle East and North Africa, as well as the security needs of central and eastern Europe against growing Russian ambitions of influence in the region. Both Poland and the UK have particularly significant roles to play in these adaptations of our transatlantic alliance to new challenges. It is therefore with pleasure that I visit London today to open a new chapter of an enhanced cooperation with one of our closest friends and allies – the United Kingdom of Great Britain and Northern Ireland. Beata Szydło The Daily Telegraph”, 28 November 2016.

Ambasador RP Arkady Rzegocki przekazał królowej Elżbiecie II podczas specjalnej audiencji w pałacu Buckingham 22 listopada listy uwierzytelniające. Do Backingam Palace oraz z powortem do ambasadry ambasador wraz z małżonką i członkami korpusu dyplomatycznego przejechali królewskimi karocami. Protokołowi stało się zadość. Po powrocie z Backingham Palace nakarmiono konie marchewką, a zmarznięci woźnice rozgrzali się łykiem koniaku. Podczas tzw. vin d'honneur, kameralnego przyjęcia dla korpusu dyplomatycznego oraz wybranych gości ambasadora – marszałek Alistair Harrison powiedział, w przemówieniu wygłoszonym w całości po polsku, m.in. – Historycznie silne stosunki pomiędzy Wielką Brytanią a Polską są dziś silniejsze niż kiedykolwiek. Polski jest drugim najczęściej używanym językiem w Londynie, co pokazuje bliskość relacji między naszymi narodami. Ambasador Rzegocki wprowadził w tę podniosłą acz rutynową uroczystość odrobinę polskiego ducha, by nie rzec krakowskiego. W sali reprezentacyjnej ambasady zabrzmiał Hejnał Mariacki w wykonaniu Clary Falkowskiej.

Ambasador Rzegocki konie nakarmił. Obok wraz z małżonką i marszałkiem Alisterem Harrisonem


6| czas na wyspie

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Polski nie można się wstydzić Do polityki wszedł w latach 70. ubiegłego wieku. Tragiczna śmierć studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Pyjasa (w wyniku pobicia przez tak zwanych nieznanych sprawców) doprowadziła do powstania w Krakowie Studenckiego Komitetu Solidarności. Podobne komitety studenci powołali w innych miastach akademickich. Krzysztof Grzelczyk był jednym z rzeczników wrocławskiego SKS-u. Obecnie rozpoczął kolejny etap swojego życia, trudną pracę na stanowisku konsula generalnego Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Londynie.

Grzegorz Małkiewicz

P

rzynależność do środowiska SKS-u to piękna przeszłość. Przed powstaniem NSZZ „Solidarność” była to niewielka grupa ludzi, nawet w skali całego kraju. Grupa ta tworzyła enklawy wolności w komunistycznym baraku. Trudno mi o tym pisać, bo sam należałem do krakowskiej rodziny SKS-u, ale ponieważ starsi nieco działacze opozycji demokratycznej przejęli palmę pierwszeństwa (i nazwę „Solidarność”), o Studenckich Komitetach Solidarności trzeba przypominać. Były ważne i dla wielu formatywne. W Polsce, w czasach naszej studenckiej aktywności politycznej, nie znaliśmy się osobiście. Ja po skończeniu studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim wyjechałem z kraju, Krzysztof Grzelczyk włączył się w pracę na rzecz nowego związku „Solidarność”, za co wielokrotnie trafiał do aresztu. Jeszcze razem, chociaż w innych miastach, braliśmy udział w zakładaniu Niezależnego Zrzeszenia Studentów, który powstawał na bazie SKS-ów. Po wprowadzeniu stanu wojennego, podobnie jak inni działacze nowych związków, Krzysztof Grzelczyk został internowany. Był niepokornym pensjonariuszem internatu, organizował bunt w ośrodku odosobnienia dla elementów antysocjalistycznych i… własny ślub. W 1985 roku wyemigrował z żoną do Kanady, gdzie pozostał do 1992 roku. Wrócił do kraju z powiększoną rodziną. A kraj to przede wszystkim Wrocław. Działał w lokalnych samorządach, pracował w spółkach wydawniczych. W latach 2005-2007 był wojewodą dolnośląskim. To prawdziwy chrzest bojowy, jeśli chodzi o zarządzanie. Podlegało mu 700 pracowników. Obecne stanowisko w Londynie (40 osób w konsulacie, w tym 10 konsulów) to w porównaniu z urzędem wojewody praca kameralna, lecz nigdy zajęć nie brakuje, a godziny urzędowania zaznaczone w umowie niewiele mają wspólnego z rzeczywistością.

Krzysztof Grzelczyk, Konsul Generalny w Londynie

– Jako wojewoda zajmowałem się sprawami, z którymi mam do czynienia również tutaj, na niwie polonijnej: paszporty, współpraca z różnymi instytucjami, środowiskami, czy to kulturalnymi, sportowymi, czy naukowymi, młodzieżowymi, harcerskimi, szkołami. Tylko wcześniej zajmowałem się tym wszystkim w kraju, a teraz robię to poza jego granicami. A co należy do obowiązków konsula generalnego i co spośród nich zalicza się do najważniejszych? – Zarządzanie wydziałem blisko 40-osobowym, tym, co robią konsulowie i pozostali pracownicy – odpowiada Krzysztof Grzelczyk. – A na pytanie, co jest najważniejsze, nie ma prostej odpowiedzi. Jeśli spojrzeć na to czysto statystycznie, to sprawy paszportowe stanowią 85 proc. naszej działalności. Ale są też bardzo trudne kwestie prawne, o innym ciężarze gatunkowym, takie jak sprawy opieki nad dziećmi czy też pozbawiania praw rodzicielskich. Kłopoty (często drastyczne) polskich rodzin z władzami brytyjskimi to duży problem. Rygorystyczne prawo brytyjskie i słaba znajomość języka w przypadkach krytycznych doprowadza do zabierania rodzicom dzieci. Na tym etapie niewiele można już zrobić, kiedy kara (z powodu niekiedy małego zaniedbania obowiązków rodzicielskich) jest zbyt surowa.

To bolesne doświadczenie, dlatego w związku ze wzrostem spraw dotyczących opieki nad dziećmi (w ciągu ostatnich lat, sto kilkadziesiąt rocznie) został powołany w naszym Wydziale Konsularnym odrębny referat zajmujący się tą problematyką – podkreśla konsul Grzelczyk i zachęca zainteresowanych do korzystania z tej pomocy wtedy, kiedy nie jest jeszcze za późno. Kontynuując odpowiedź na moje pytanie, dodaje: – Jak więc takie kwestie przyrównywać do spraw paszportowych, których jest około 50 tys. rocznie? Tu są dramaty ludzkie. Jest ich wiele, ale trzeba działać tak, by ochrona praw polskich obywateli była zawsze zapewniona. Pomoc prawna poszkodowanym, ofiarom przestępstw, napadniętym, okradzionym, współczesna forma niewolnictwa, czyli wyzysk w pracy. Ludzie bezdomni, konieczność nagłego powrotu do kraju, pomoc finansowa. A z drugiej strony paszporty to nie tylko sprawy rutynowe, pojawia się często konieczność wydania paszportu tymczasowego, bo ktoś natychmiast musi wrócić do kraju. Do tego cała masa spraw polonijnych organizacji, które nie tylko wiążą się z funkcjonowaniem środowisk polonijnych, ale także zazębiają się z bieżącą polityką. Dużym wyzwaniem dla niewielkiego zespołu jest telefoniczna obsługa konsularna 24/7. – Oczywiście takie telefony powinny dotyczyć sytuacji kryzysowych, wymagających natychmiastowej interwencji polskich władz, a często tak nie jest – żali się nowy konsul. Wszystko wskazuje na to, że po „najeździe” rodaków na Wyspy Brytyjskie w końcu po kilku latach polskie urzędy zaczęły panować nad sytuacją. Poważnie przyczynił się do tego nowy budynek konsularny w centrum Londynu, w bok od Fleet Street. Nadal trwa proces powstawania punktów konsularnych poza Londynem, tam, gdzie jest takie zapotrzebowanie. – W przyszłym roku zwiększamy liczbę dyżurów paszportowych w Birmingham z czterech do dziesięciu. Wzrośnie także nasze zaangażowanie na wyspie Jersey – wylicza nowe inicjatywy konsul Krzysztof Grzelczyk. Kolejki zniknęły, co chyba wszyscy zauważyli. Z pewnością wpłynęła na to elektroniczna forma rejestracji. – Oczywiście nie wszyscy są zadowoleni, ale na około 50 tys. spraw paszportowych mamy kilka czy kilkanaście skarg. Większość ludzi jest zadowolona z tej obsługi. Na stronie MSWiA można śledzić cały proces paszportowy. A ja wprowadziłem pewne novum – paszport można dostać do domu, bez konieczności przyjazdu do Konsulatu po odbiór. Jest to z pewnością duże ułatwienie, zwłaszcza dla osób mieszkających poza Londynem. Dla samych londyńczyków też, bo przecież czas ma swoją wartość. Mam nadzieję, że coraz więcej osób będzie z tej formy korzystać. Placówka londyńska to bardzo wymagające wyzwanie z powodu ogromnej liczby naszych obywateli w tym kraju. W centrali, czyli Ministerstwie Spraw Zagranicznych w Warszawie, określa się ją mianem fabryki. Czy nowo mianowany konsul nie bał się takiego wyzwania? – Ostrzegano mnie, że to fabryka. Wiedziałem, jak obciążenie różnymi sprawami się rozkłada. Brałem udział w szkoleniach, spotykałem się z osobami, które pracowały w tym urzędzie, z byłymi konsulami będącymi już w kraju. Starałem się dowiedzieć jak najwięcej o tej pracy, by przyjechać tu nie tylko z teoretycznym przygotowaniem zdobytym na kursach dyplomatycznych, które trwały ponad pół roku. Kiedy pojawiasz się w nowym miejscu, pracujesz z ludźmi, których nie znasz – to są czynniki, jakich nie można w teoretycznych rozważaniach pominąć. Od ludzi bardzo dużo zależy. Swój zespół dopiero poznaję.


Polski Związek Rugby rozpoczyna poszukiwania kandydatów do gry w reprezentacji Polski wśród rodaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Pierwszy trening selekcyjny odbędzie się 17 grudnia w Exeter. Spotkanie otwarte jest dla wszystkich polskich obywateli, którzy obecnie mieszkają w Zjednoczonym Królestwie, grają lub interesują się rugby i chcieliby w przyszłości założyć koszulkę z orzełkiem na piersi. Trening odbędzie się przy okazji wizyty polskiej kadry U-18 w Exeter, która rozegra dwa mecze towarzyskie z lokalnymi drużynami – w tym z akademią Exeter Chiefs. Honorowy patronat nad wizytą objął Ambasador RP w Londynie Arkady Rzegocki. – Z dumą wspieramy ten ambitny projekt – rugby jest jednym z najbardziej popularnych sportów w Wielkiej Brytanii i zyskuje coraz większe zainteresowanie w Polsce. Mamy nadzieję, że treningi staną się platformą do promocji Polski w Zjednoczonym Królestwie oraz zaangażowania lokalnych

Dla mnie wizja funkcjonowania urzędu to urząd przyjazny. I nie mówię, że nie był, może był. Ale ja z takim nastawieniem podchodzę do pracy – to my jesteśmy dla naszych interesantów. To praktykowałem w urzędach w Polsce i oczekuję, że tak mamy pracować tutaj. Stanowisko konsula generalnego to dla Krzysztofa Grzelczyka tylko pozornie nowy etap – praca w charakterze dyplomaty to w praktyce niezwykle absorbująca praca urzędnika państwowego. W tych codziennych zmaganiach na londyńskim bruku pomaga mu nie tylko doświadczenie wojewody, ale też okres spędzony w Instytucie Pamięci Narodowej we Wrocławiu na stanowisku zastępcy dyrektora. Też z ludźmi, też na pierwszej linii frontu. – W IPN jest mniej więcej 10 proc. dokumentów wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa. Reszta została albo zniszczona, albo znajduje się w niewiadomych rękach, może w Moskwie, ale też w Niemczech, bo STASI otrzymywała różne dokumenty od SB. Wiem, że jakaś dokumentacja na mój temat jest w Instytucie Gaucka. W IPN zachowała się cała teczka rozpracowania operacyjnego „Kaskader”. Był to pseudonim nadany mi przez SB. Sprawa została wszczęta w marcu 1980, czyli jeszcze przed Solidarnością, a zamknięta dwa lata po moim wyjeździe do Kanady, to znaczy w 1987 roku. Dokumentacji z czasów mojej działalności we wrocławskim SKS i KSS nie ma. Szczątkowe dokumenty znajdują się w różnych innych teczkach, dwa lata mojej największej aktywności opozycyjnej wyparowały. Teczka „Kaskadera” zachowała się w całości. W oparciu o nią IPN wydał w 2007 roku książkę pt. Sprawa operacyjnego rozpracowania „Kaskader, w której ja również przedstawiam swoją wersję wydarzeń jako tak zwane źródło wywołane. Na emigracji też

społeczności i szerzenia idei współpracy międzynarodowej – powiedział Ambasador Rzegocki. – Dzieci miliona polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii codziennie stykają się z rugby w szkole i klubach sportowych. Chcielibyśmy tę szansę wykorzystać – powiedział prezes PZR, Dariusz Olszewski. – Polskie rugby się rozwija. Reprezentacja seniorów gra na coraz lepszych stadionach, mecze pokazuje telewizja, rośnie zainteresowanie mediów. Mamy również świetnego trenera z RPA – dodał wiceprezes PZR, Krzysztof Liedel. W reprezentacji Polski grać mogą także zawodnicy, którzy nie posiadają polskiego obywatelstwa. Według przepisów światowej federacji rugby (World Rugby) do gry w kadrze wystarczy potwierdzenie narodowości jednego rodzica lub dziadka.

byli współpracownicy SB czy innych służb, jak ostatnio się okazało w przypadku Kiszczaka, który na londyńską emigrację donosił i to ze skutkami tragicznymi – z powodu tych donosów ginęli ludzie. Zapewne i dziś jeszcze są tacy, którzy z tym piętnem żyją. Może akta zastrzeżone IPN coś ujawnią. Środowiska emigracyjne były mocno spenetrowane. Trzeba pamiętać, że w kraju SB było w każdej instytucji, to był każdy, dosłownie każdy zakład pracy, każda szkoła czy uczelnia. Z pewnością działo się tak w Londynie, nazywanym „Polską nad Tamizą”, gdzie była siedziba Rządu RP na Uchodźstwie. Odtajnienie zbiorów zastrzeżonych może pomóc w wyjaśnieniu wielu niewyjaśnionych spraw, związanych także z wyprzedażą majątku emigracyjnego. Ale powróćmy do spraw bieżących. Czy konsulat ma częste kontakty z władzami brytyjskimi? – Konsulowie, którzy zajmują się poszczególnymi dziedzinami, mają dobre kontakty z instytucjami brytyjskimi. Jednakże konsul nie zawsze ma dostęp do wszystkich informacji od razu, bo to też jest sprawa ochrony danych osobowych. Czasami są pretensje, że czegoś nie mówimy, lub nie podejmujemy natychmiastowych działań, a procedury wymagają od nas informacji na piśmie od instytucji brytyjskich. Kontakty z brytyjskimi instytucjami utrzymujemy oczywiście nie tylko w sytuacjach kryzysowych. To jest dobra współpraca na co dzień, np. z Home Office, lokalnymi władzami czy też organizacjami społecznymi. – Praca konsularna to nie tylko sprawy urzędowe, wszyscy pracownicy Ambasady RP reprezentują nasz kraj. Musimy dbać o wizerunek Polski, ale za tym powinien iść jakiś przekaz, położenie nacisku na dorobek naszego kraju, tym się musimy chwalić, mówić o rzeczach ważnych, o roli Pol-

Więcej informacji na stronie związku: pzrugby.pl

ski, jaką odgrywała w historii. W praktyce mogę to realizować poprzez kontakty z Polonią, przez wspieranie takich, a nie innych projektów. Polski nie można się wstydzić, trzeba o tym ciągle mówić, o tym, co udało nam się dokonać, o wspólnych celach naszej aktywności. Najważniejsze zmiany kadrowe w Ambasadzie RP nastąpiły w trudnym okresie po unijnym referendum w Wielkiej Brytanii. – Brexit to element, owszem, ważny, lecz nie rozstrzygający w sposób istotny o sprawach Polski i Polaków na Wyspach. Obu stronom zależy na zachowaniu dobrych obustronnych relacji. Mam wrażenie, że z mediów wyłania się obraz strasznej katastrofy, która wszystkich nas czeka. A wyniknie z tego może wiele dobrego, bo Unia jest wreszcie gotowa do dyskusji o swoich strukturach. Jesteśmy społeczeństwem świadomym, więc nie oddajmy wszystkiego w ręce biurokratów. – Z podobną psychozą – kontynuuje konsul – mamy do czynienia w przypadku tzw. hate crimes. Oczywiście były przestępstwa, pobicia, wypadki śmiertelne, ale skala tego zjawiska jest naprawdę znikoma w perspektywie wielkości społeczeństwa brytyjskiego oraz naszej społeczności tu na Wyspach. Nie chcę tego bagatelizować, ale wydźwięk medialny jest taki, że Polacy boją się wyjść na ulice, bo Brytyjczycy czyhają na to, żeby ich stąd w najlepszym razie wyrzucić. A tak nie jest. Gestów solidarności i deklaracji politycznych o gwarantowaniu praw Polakom było wiele i nadal jest bardzo dużo. Bez wątpienia należy sprawców ukarać i potępić, lecz nie niszczmy tego, co udało się osiągnąć we wzajemnych relacjach. Czy jeszcze ktoś zazdrości prestiżu związanego z tym urzędem? Oby tylko starczyło czasu i energii. I naszego obywatelskiego wsparcia.


Małgorzata Wojewódzka zachęcała do specjałów z Mazowsza

Ręcznie robione bombki Iwony Sobejko

Świąteczne kiermasze Teresa Bazarnik

W

dawnym polskim Londynie bazary i kiermasze, przez lata organizowane w Ognisku Polskim, były najpopularniejszym wydarzeniem przedświątecznym. Przygotowaniem ich zajmowały się Polki, nie wszystkie oczywiście, ale najbardziej energiczne członkinie Zjednoczenia Polek w Wielkiej Brytanii. Organizacja ta, obchodząca właśnie swoje 70-lecie, była kiedyś bardzo prężna, wydawała nawet własne pismo „Głos Kobiet”, na którego łamach można znaleźć barwne opisy balów, kiermaszy, towarzyskich spotkań czy okolicznościowych akademii urządzanych przez tę organizację. Największą atrakcją świątecznych kiermaszy były wyroby artystyczne i wspaniałe domowe wypieki. Kiermasze Zjednoczenia Polek były wydarzeniem w kalendarzu życia emigracyjnego, którego nie można było pominąć. Teraz takiej rangi nabiera świąteczny bazar organizowany w Ognisku Polskim przez Medical Aid for Poland Fund, organizację, która nadal wspiera polskie szpitale i sierocińce, pomagając w zakupie sprzętu medycznego. W przeszłości, w ponurych czasach głębokiej komuny, wysyłane były przez tę organizację do Polski całe transporty lekarstw, opatrunków, środków higienicznych i sprzętu medycznego. Kiedyś, w czasach gdy bazary były organizowane jeszcze przez Zjednoczenie Polek, też towarzyszył im zbożny cel – zebrane fundusze były przeznaczane na pomoc tym, którzy najbardziej jej potrzebowali. Cel się nie zmienił, atmosfera też, pełna życzliwości, przedświątecznego podniecenia i gwaru, zapach grzanego wina i świeżych wypieków. Dzielnych Polek (wśród nich pa-

ni Wandy Prawdzic-Szlaskiej czy Jadwigi Rybińskiej), które wypiekały w swoich domach po sto mazurków czy babek, już nie ma, ale tradycja została podtrzymana. Mamy… dzielnego Polaka, urodzonego na Wyspach dra Stefana Rakowicza, który też wypieka we własnym domu ciasta i babeczki. Reżim panuje tam prawie wojskowy, wszystko musi działać jak w zegarku, bo to duża operacja, i nic nie może się zmarnować. Wypieki te sprzedaje na swoim stoisku żona dr. Rakowicza, Ania Mochlińska, a ponieważ sama jest grafikiem, pełno tam kartek, ozdób choinkowych i wiele innych okazjonalnych cacuszek. Jeśli wypieków zabraknie, świeżutkie prosto z pieca dowiezie doktor Stefan. Bazary w Ognisku znów mają stałych bywalców. Są też obecni wystawiający każdego roku, jak na przykład Ula Jarosz ze swą kolekcją niepospolitej biżuterii. Mienią się kamienie, perły, świecidełka, niektóre przywiezione z dalekich zakątków świata. Wszystko w oryginalnych projektach Uli. Wisiorki, kolczyki, bransoletki. Można kupić komplet, można coś indywidualnie, do wyboru, do koloru… oczu, włosów czy kreacji. Obok mąż Jurek ze swoimi bric-a-brac, wśród których można wyszperać coś bardzo intrygującego. Są też jedwabie, szale, muszki i chusteczki, książki, kartki, świece, nalewki, miody, domowej produkcji dżemy… Na przeciwko stoisko z rarytasami z Mazowsza. Federację Wschodnie Mazowsze promuje Małgorzata Wojewódzka, choć stoisko wykupiła sama. O produktach, które Pudełka-cacuszka Jolanty Cemke

Pasje Ievy Grieze

przywiozła na bazar do Ogniska, mówi z pasją. – Wszystko bardzo zdrowe i wszystko z Mazowsza. Weryfikacje odbywają się pod okiem marszałka województwa. Zanim produkt dostanie się do naszej sieci, musi spełnić kilka warunków: musi pochodzić z Mazowsza, musi być oparty na starej recepturze, której tradycja sięga przynajmniej 50 lat, nie może mieć konserwantów, ulepszaczy – mówi pani Małgorzata. Do Londynu przyjechał z Mazowsza miód, oleje, konfitury, chleb, wegetariańskie pasztety. – Weryfikację Federacji przeszło 800 produktów, z których jesteśmy bardzo dumni – dodaje. Na bazarze w Ognisku po raz pierwszy, choć nie po raz pierwszy w Londynie. Iwona Sobejko przywiozła ręcznie robione bombki, kartki świąteczne, ozdoby choinkowe, stroiki i świeczki. – Wszystko bezpieczne – jak podkreśla, bo sama ma dzieci. Na co dzień zajmuje się robieniem tortów (w Birmingham na międzynarodowym konkursie tortowym zdobyła brązowy medal, z którego jest bardzo dumna), wychowywaniem dzieci i nauką. Do ozdób świątecznych zasiada na miesiąc wcześniej, po czym wyrusza na przedświąteczne targi i kiermasze. Znacie Państwo Ievę – zawsze uśmiechniętą, dowcipną kelnerkę z restauracji Ogniska? Tym razem wystąpiła w innej roli. Mimo pracy, która z pewnością bywa wyczerpująca – restauracja Ogniska bardzo często pęka w szwach, Ieva Grieze, Litwinka, absolwentka polonistyki Uniwersytetu Wileńskiego, która po polsku mówi pięknie, znajduje czas na realizowanie swojej pasji. A jest nią domowa produkcja ekologicznych kosmetyków – YewaMade Cosmetics. Krem z wosku pszczelego, różany balsam do ciała, olejki i inne pachnidła do pielęgnacji. – Całe życie interesowałam się kosmetykami ekologicznymi – mówi Iewa. – Robię to wszystko w domu, potem na słoiczkach naklejam nalepki. Na razie robię to dla swoich znajomych, koleżanek, kolegów z pracy. Tu róża lub lawenda i sól, sól pod prysznicem się wypłukuje, a olejek różany pozostaje na skórze. Pięknie pachnie i nawilża – zachęca Iewa. Jolanta Cemke, oprócz tego, że pracuje (z wykształcenia jest fizykiem od ciał stałych), zajmuje się wykonywaniem niezwykłych, tematycznych pudełeczek z miniaturowymi przedmiotami – filiżankami, wózeczkami, instrumentami. Zwykle na zamówienie, przychodzące często z zagranicy. Jeśli chcemy sprezentować najbliższym coś niebanalnego, nietuzinkowego, przedświąteczne bazary są miejscem spełniającym takie oczekiwania, a przy tym można na nich docenić pracę innych. A na bazarze w Ognisku Polskim spotkać znajomych i wesprzeć Medical Aid for Poland Fund. Następny za rok. Zapraszamy już teraz.



10| czas na wyspie

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Małe wielkie sprawy

T Szafirowy Jubileusz w hotelu Sheraton Grand London w sobotę 28 stycznia 2017

Po wielkim sukcesie ubiegłorocznej edycji Balu, w tym roku goście będą bawić się w odnowionej sali Grand Ballroom. Jest ona zaliczana do najznamienitszych przykładów architektury art deco.

Bal organizowany jest przy wsparciu Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Patronat honorowy objął JE Ambasador RP dr hab. Arkady Józef Rzegocki. Będzie okazją do uczczenia wielkiego polskiego bohatera narodowego Tadeusza Kościuszki, w 200. rocznicę jego śmierci.

akie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Znana fraza Jana Zamoyskiego, trafnie podsumowująca republikański charakter naszej kultury z czasów świetności państwa polskiego, nic nie straciła na znaczeniu. Kolejna rocznica Święta Niepodległości była obchodzona nie tylko nad Wisłą czy w oficjalnych przedstawicielstwach państwa polskiego za granicą, ale również świętowali nasi maluczcy. 19 listopada w Polskiej Sobotniej Szkole im. św. Michała Archanioła w Morden odbyła się patriotyczna akademia upamiętniająca 98 rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Po ponad dwóch tygodniach przygotowań młodzi patrioci dali pokaz swoich aktorskich i muzycznych umiejętności, których nie powstydziliby się najlepsi! Każda klasa przygotowała krótkie wystąpienie. Recytacje zostały wybrane z książki: Wiersze o ojczyźnie, cz. 1 z serii Książki dla małych i dużych. Było wzniośle i patriotycznie, ale także przyjemnie i zabawnie. Rozpoczęło się tradycyjnie, od odśpiewania przez wszystkich Mazurka Dąbrowskiego. Maluchy upodobały sobie jednak sam refren, więc cała sala zaśpiewała go kilka razy pod rząd. To nie był jednak koniec muzycznych popisów uczniów sobotniej szkoły w Morden. Jedna z dziewczynek poproszona o zaśpiewanie hymnu szkoły, Któż jak Bóg!, aż się rwała do wykonania swojego popisowego numeru. Refren w jej oryginalnym wykonaniu, „Mi-cha-el, Mi-cha-el!”, spowodował pojawienie się szczerego uśmiechu na twarzach rodziców. A mnie nawet zakręciła się łezka w oku, gdyż przypomniały mi się czasy mojego dzieciństwa i bezbłędne wykonanie przeze mnie Bogurodzicy… Młoda śpiewaczka była jednak o niebo lepsza,

W programie wiele atrakcji służących zebraniu funduszy na działania charytatywne (budowę nowego internatu dla 100 uczniów Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach oraz na ulotki po polsku dla Stroke Association – Projekt Polonia). Ograniczona liczba biletów w cenie £165 od osoby wciąż do nabycia

info@balpolski.org.uk

W cenie biletu trzydaniowa kolacja, herbata, kawa i pół butelki wina na osobę do posiłku oraz lampka szampana na powitanie.

Akademia w szkole sobotniej w Morden

dlatego też otrzymała, a jakże, zasłużone brawa za wykonanie i odwagę! Nie sposób nie wspomnieć o występie, w którym pojawiła się „reinkarnacja” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Minisobowtór poety perfekcyjnie wcielił się w rolę narratora, czyli autora wiersza „Pieśń o fladze”. Nadawał rytm pozostałym dzieciom, które dziarsko recytowały „za jego przewodem” utwór traktujący o niezwyciężonym symbolu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Mowa oczywiście o fladze Polski, która nigdy nie będzie biała i nigdy nie będzie czerwona, lecz na zawsze zostanie biało-czerwona – parafrazując Gałczyńskiego. Uznania dla ciężkiej pracy i zapału, jakie uczniowie oraz grono pedagogiczne szkoły sobotniej w Morden włożyło w przygotowanie przedstawienia, nie krył także wyjątkowy gość, który tego dnia złożył wizytę w szkole. Gościem tym była pani prezes Polskiej Macierzy Szkolnej Krystyna Olliffe, a celem jej odwiedzin było przeprowadzenie rutynowej kontroli oraz zacieśnienie współpracy między PMS a władzami szkoły. Występ młodych polskich patriotów na pewno podniósł i tak już dobre noty tej szkoły. Obchody Święta Niepodległości w sobotniej szkole w Morden należy więc zaliczyć do udanych. Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie pani dyrektor szkoły, Małgorzata Łapczyńska, i wspierająca ją kadra nauczycielska. Nauczyciele polskich szkół sobotnich poprzez trud i pracę wychowawczą starają się edukować oraz wykształcić w swoich podopiecznych szczególne kwalifikacje moralne – miłość i oddanie ojczyźnie oraz wiarę w Boga. Wychodzi im to nad wyraz dobrze. Oby tak dalej! Stare polskie przysłowie głosi, że „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Przedstawia ono pewną prawdę, o której łatwo można zapomnieć. Inwestując w wychowanie naszych dzieci, inwestujemy w przyszłość nie tylko ich, ale także nas wszystkich. Dawid Skrzypczak


Od lewej: Eva Kinga Plich – Premier International Business Club, Anna Ruszel, Krzysztof Grzelczyk – Konsul Generalny, Jerzy Byczyński – laureat ubieegłorocznej nagrody, Barbara Kaczmarowska-Hamilton, Kamil Lemieszewski – konferansjer, Lady Rose Cholmondeley, Marzenna Schejbal, Daniel Kawczyński, Teresa Bazarnik, Maciej Wiczyński, , Lady Belhaven and Stenton, Nicholas Kelsey, Basia Zarzycka, Krystyna Czerwińska, Michał Lipiński – Fundacja Teraz Polska

Wybitni Polacy w Wielkiej Brytanii nagrodzeni! Utalentowani, ambitni i z pasją – tacy są właśnie laureaci prestiżowej, trzeciej już edycji konkursu Wybitny Polak w Wielkiej Brytanii 2016, którego finał odbył się 1 grudnia w Ognisku Polskim w Londynie.

K

onkurs Wybitny Polak, będący inicjatywą Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego TERAZ POLSKA, ma na celu zaprezentowanie oraz nagradzanie osób, które swoją działalnością i zaangażowaniem przyczyniają się do propagowania pozytywnego wizerunku Polaków za granicą. Konkurs został zorganizowany pod patronatem Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie przez PREMIER International Business Club – organizację zrzeszającą i wspierającą polskie biznesy działające za granicą, która tworzy silnie zintegrowaną sieć stanowiącą platformę do ustanowienia nowych kontaktów, wymiany pomysłów i budowania synergii. 1 grudnia 2016 roku w pięknych wiktoriańskich wnętrzach Ogniska Polskiego w Londynie odbyła się uroczysta ceremonia wręczenia statuetek dla wybitnych Polaków działających na terenie Wielkiej Brytanii. W konkursie nagrodzono laureatów w czterech różnych kategoriach: Kultura, Biznes, Osobowość oraz Młody Polak. Nagroda w kategorii Kultura powędrowała do portrecistki Barbary Kaczmarowskiej-Hamilton, która za pomocą pasteli bądź farb potrafi nie tylko przedstawić model, ale także wydobyć jego emocje, cechy charakteru i historię. Jej talent został doceniony przez wiele znanych osobistości na całym świecie. Uwieczniła na płótnie wizerunki m.in. członków brytyjskiej Rodziny Królewskiej, papieża Jana Pawła II, Margaret Thatcher, Winstona Churchila czy Lecha Wałęsę. Statuetkę w kategorii Biznes otrzymała znana na świecie artystka i projektantka mody Basia Zarzycka – właścicielka wyjątkowego butiku, gdzie w magiczny sposób zaciera granice między rzeczywistością a światem wyobraźni. Jej oryginalne, fantazyjne rękodzieła: kostiumy, ozdoby, biżuteria, dekoracje, znalazły uznanie u wielu osób publicznych, aktorów i celebrytów. Poza działalnością artystyczną Basia wspiera wiele organizacji charytatywnych oraz prowadzi warsztaty z rękodzieła dla dzieci i osób starszych.

Wyróżnienie w tej dziedzinie przyznano Krystynie Czerwińskiej, właścicielce Czerwińska Group of Company – grupy biznesów opierających swoją działalność na pomocy polskiej i wschodnioeuropejskiej społeczności w Wielkiej Brytanii. Poza szkołą językową i centrum tłumaczeniowym, których jest dyrektorem, stworzyła także Yorkshire Polish Business Club – grupę networkingową dla właścicieli biznesów, profesjonalistów i osób ambitnych, myślących o rozpoczęciu własnej działalności. Krystyna, współpracując ze specjalistami z różnych dziedzin: prawnikami, księgowymi, brokerami ubezpieczeniowymi, pomaga swoim klientom stawiać pierwsze kroki w Wielkiej Brytanii. Tytuł Osobowość tegorocznego konkursu trafił do menadżer ryzyka finansowego i bankowego Anny Ruszel. Swoje doświadczenie zawodowe zdobywała, pracując w ponad 25 różnych krajach dla Royal Bank of Scotland oraz na licznych stażach, m.in. w Ambasadzie RP w Pradze, Konsulacie Generalnym RP w Kalinradzie, Radzie Europy i Europejskim Trybunale Praw Człowieka. Obecnie prowadzi własną firmę konsultingową AMR International Consulting, która świadczy usługi w zakresie zarządzania ryzykiem. Od 2012 roku jest także współzałożycielem i dyrektorem organizacji non-profit zrzeszającej polskich specjalistów różnych dziedzin, mieszkających i pracujących w Szkocji – Polish Professionals Forum. W kategorii Młody Polak wygrał polityk Maciej Wiczyński, będący pierwszym Polakiem kandydującym w wyborach do szkockiego parlamentu. W swojej działalności dąży do promowania i wspierania diaspory polskiej w Wielkiej Brytanii oraz skupia się na zaakceptowaniu przez brytyjskich pracodawców kwalifikacji oraz wykształcenia zdobytego przez emigrantów poza granicami UK. Kapituła konkursu zadecydowała o przyznaniu kilku nagród specjalnych. Pierwszą z nich – za całokształt działalności społecznej – otrzymała odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Marzenna Schejbal. Pani Marzenna, jako powstaniec warszawski oraz działaczka polonijna i kombatancka, jest niewątpliwie ogromnym autorytetem dla wielu pokoleń społeczności polskiej, zwłaszcza nowo przybyłych skupionych wokół stowarzyszenia Poland Street. Laureatem nagrody za wybitną działalność polityczną oraz promowanie Polski na arenie międzynarodowej został członek brytyjskiego parlamentu, polityk polskiego pochodzenia, Daniel Kawczyński, który wspiera Polonię mieszkającą w Wielkiej Brytanii. Wyróżnienie za promocję kultury polskiej w Wielkiej Brytanii przypadło Teresie Bazarnik – wydawcy londyńskiego miesięcznika „Nowy Czas” oraz współorganizatorce wydarzeń artystyczno-kulturalnych ARTeria, promujących polskich artystów w Londynie. Kapituła przyznała także wyróżnienia za promowanie

dziedzictwa polskiego w Wielkiej Brytanii trzem osobom: prezesowi Ogniska Polskiego w Londynie Nicholasowi Kelsey, Lady Belhaven and Stenton oraz architektowi Andrzejowi Błońskiemu. Podczas uroczystości nastąpiło odsłonięcie portretu Lady Rose Cholmondeley namalowanego przez Barbarę Kaczmarowską-Hamilton. Uroczystą galę uświetniły wyjątkowe koncerty dwójki niezwykle utalentowanych muzyków – pianistki z Bośni Zeljki Mandaric oraz polskiego pianisty Artura Haftmana, laureata wielu prestiżowych konkursów i festiwali pianistycznych. Po części oficjalnej goście zostali zaproszeni na degustację wódek Squadron 303 oraz Baczewski Monopolowa. Wódka Squadron 303 jest inspirowana historią polskich lotników, których bohaterstwo pomogło przeważyć szalę zwyciestwa w walce o Wielką Brytanię. Baczewski Monopolowa łączy w sobie dwa wieki tradycji oraz klasyczny sposób destylacji, niezmienny od roku 1782. Wódkę dostarcza firma Top Spirits.

Daniel Kawczyński odsłania portret Lady Rose Cholmondeley


12| polska

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Grudniowe rozrachunki Już marksiści uznawali, że to walka stanowi fundament świata, a jakiekolwiek kompromisy i pakty o nieagresji to rzeczy wtórne. Taką drogą zdaje się iść opozycja. Lenin dorzucał, że konflikt jest wieczny.

Bogdan Dobosz

K

iedy się patrzy na sytuację w Polsce, to jeszcze można dodać, iż najwyraźniej „walka klasowa” trwa. Pozmieniały się, co prawda, „klasy”, ale z pewnością rządzący naruszyli sporo różnych interesów i konflikt polityczny w kraju nabiera cech zupełnie nowych. Odkładając na bok żarty z analizy marksistowskiej, warto jednak zauważyć, że „klasa” do niedawna rządząca odrywa się od rzeczywistości. Na 13 grudnia ogłoszono pewien rodzaj przesilenia, opublikowano apel o „nieposłuszeństwo wobec władzy”, zmobilizowano siły dawnego ZOMO (ten Kaczyński swoją drogą to jednak geniusz, który już kilka lat temu przewidział, że jego przeciwnicy „stoją tam, gdzie ZOMO”), SB, KOD, nauczycieli z czerwonego ZNP, feministek. Bój miał być niemal ostatni, ale wskazywał też na kompletne oderwanie się od rzeczywistych nastrojów społecznych. Idea obalania rządów Prawa i Sprawiedliwości jakoś mas społecznych nie porywa, co pokazują na razie wszystkie sondaże. Gier trybunałowych wszyscy już mają już dość, a sędzia Rzepliński niezbyt nadaje się na symbol krajowej Marianny na barykadzie (no chyba że też odsłoniłby pierś...). Wszystko wskazuje na to, iż niektórzy „rewolucjoniści” po prostu... odlecieli. Adam Michnik mówi: „bez KOD-u nie byłoby marszu parasolek i protestu nauczycieli. Te marsze mają głęboki sens. Pamiętam, jak po wyborach wyjechałem z Polski, bę-

dąc w depresji. Wróciłem w maju i Jarek Kurski zabrał mnie na marsz KOD-u i tam zobaczyłem wspaniałą atmosferę. Zobaczyłem, że tę moją Polskę, którą Kaczyński chciał mi podpieprzyć, KOD mi chce zwrócić”. Nic dodać. Poprawianie samopoczucia Adama Michnika idzie jednak topornie. Sojusz „skrzywdzonych” przez PiS ma się jednak dobrze i z dnia na dzień się rozrasta. Odsunięci od władzy politycy, beneficjenci polityczno-gospodarczych układów, tracący wysokie emerytury funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa z czasów PRL, a nawet sama „Gazeta Wyborcza”, która pozbawiona ogłoszeń i prenumerat z pieniędzy publicznych okazuje się podmiotem słabo przygotowanym do działalności na zasadach czysto rynkowych. „Obywatele RP” (KOD i partie opozycji) organizowali 10 grudnia w Warszawie demonstrację między innymi przeciw ograniczaniu prawa do zgromadzeń, a KOD współorganizował dodatkowo protesty 13 grudnia pod hasłem Stop dewastacji Polski. I tu niebezpiecznie brzmiały wezwania do policjantów i wojska o wymówienie posłuszeństwa władzy. Pod odezwą znalazły się podpisy między innymi Kijowskiego, Wałęsy, Broniarza (szef ZNP), Schetyny, Petru, Frasyniuka czy robiącego ostatnio karierę emerytowanego wojskowego płk. Mazguły, który bronił Jaruzelskiego i mówił o „kulturalnym” stanie wojennym w 1981 roku. Bardziej śmiesznie niż strasznie, bardziej cyrk niż opozycja.

Pobudka siódma rano Tak się złożyło, że niemal w jednym czasie sądy i prokuratury podjęły kilka wyzwań prawnych wobec osób ze statusem „świętych krów” systemu.

Tak więc Sąd Okręgowy w Gdańsku uznał, iż sprawa podawania przez prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza nieprawdziwych danych w oświadczeniach majątkowych w latach 2010-2012 będzie ponownie rozpatrzona przez sąd niższej instancji, który wcześnie uznał jego winę, ale sprawę warunkowo umorzył. Prezydent Gdańska z rekomendacji Platformy Obywatelskiej, posiadając już pięć mieszkań i dwie działki, nie wpisał do oświadczeń dwóch kolejnych zakupionych lokali mieszkalnych, a w jego oświadczeniach nie zgadzały się też dane dotyczące zgromadzonych oszczędności. Adamowicz od początku pracował w samorządzie i nie miał szans oszczędzić pieniądzy na tego typu inwestycje. Nie potwierdziły się także dane o rzekomych darowiznach od rodziny, która też nie miała takich środków. Okazuje się również, że prokuratura wznowi śledztwo w sprawie słynnej „willi Kwaśniewskich” w Kazimierzu nad Wisłą. Poprzednie śledztwo zostało umorzone w 2010 roku, ale decyzja prokuratury jest uargumentowana „niewyczerpaniem możliwości dowodowych”. Do tego dochodzi jeszcze afera „prywatyzacyjna”, która dotyczy głównie stolicy rządzonej przez Hannę Gronkiewicz-Waltz. Sejm pracował nad projektami ustaw dotyczącymi kwestii reprywatyzacji. Z jednej strony chodzi o uregulowanie praw do nieruchomości na terenie Warszawy, z drugiej zaś – o powołanie komisji weryfikacyjnej, która zbada prywatyzacje już dokonane. Prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz oceniła co prawda, że celem powołania tej komisji są „igrzyska”, ale dzięki jej pracom niektórzy mogą załapać się i na... chleb…, być może więzienny. Do tego wszystkiego uaktywniło się CBA i CBŚ. Trwa sprawdzanie spółek skarbu państwa i administracji samo-


polska |13

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

rządowej. Policyjny „audyt” przynosi już pierwsze wyniki. Metodą opozycji jest próba powrotu do atmosfery z czasów „pierwszego Ziobry” i straszenie wizją policji w towarzystwie kamer TV wpadającej o 7 rano do mieszkań niewinnych obywateli. Czasy się jednak zmieniły. Obrazuje to sprawa Józefa Piniora. Miał być „ofiarą” PiS na wzór Barbary Blidy, a wyszło żałośnie. Okazało się, że śledztwo w sprawie łapówkarskiej działalności rozpoczęto jeszcze za czasów Wojtunika i władzy PO–PSL, a próba narzucenia nietykalności pewnych osób, nawet bohaterów historii, jest bardzo źle przyjmowana w społeczeństwie. Napaskudził tu zapewne Wałęsa zapierający się „Bolka”, lecz immunitet elit diabli wzięli... Kiedy teraz przyjdą o 7 rano, to zapewne już z mocnymi dowodami, ale i ze społecznym poparciem.

Zmierzch bezkarności elit Osiem lat dużej bezkarności elit mocno ją rozzuchwaliło. Złożenie parasola ochronnego wywołuje strach i uporczywe narzucanie narracji o zemście PiS. Każdy, kto ma coś na sumieniu, woli być „więźniem politycznym” niż na przykład oszustem gospodarczym czy łapówkarzem. Tylko że społeczeństwo już tego nie kupi, o ile PiS sam nie przegrzeje niektórych spraw. Wielu chciałaby dodatkowego programu pod nazwą „Cela plus”. Niektórzy są nawet gotowi do rozliczania rządzących, którzy mówiąc dużo o nadużyciach poprzedniej władzy, konsekwentnie, nie rzucając słów na wiatr, powinni owe cele zapełnić. Nic dziwnego, że koalicja strachu rośnie, ale rządzący mają tu sporo amunicji. Jest tu na przykład śledztwo smoleńskie. Próby jego bagatelizacji i ośmieszania nie udają się. Decyzję o ekshumacji ofiar nazywano „wykopkami” PiS. Szydercy nabrali wody w gębę, kiedy dość szybko okazało się, że odkryto w ten sposób kolejny przypadek zamiany ciał spoczywających w grobach. Jak już wiadomo – w co najmniej ośmiu grobach leżały trumny z innymi ciałami. – Ciało, które mi pokazano było nagie i leżało w worku. Bielizna, buty, ubranie, które dałem w Moskwie, leżały na tym worku. A przecież przynajmniej 70 z tych ciał nadawało się do tego, żeby je było można ubrać – mówił Andrzej Melak po ekshumacji grobu swego brata Stefana Melaka. Lepiej zamilczeć...

Amnezja prokuratorów Opozycja może też obawiać się prac komisji sejmowej do sprawy afery Amber Gold. Jest to gigantyczna piramida finansowa z politykami w tle. Już pierwszy etap przesłuchań prokuratorów pokazał słabość organów sprawiedliwości i „niezależnej prokuratury” lat poprzednich. Piłat na Piłacie, a złodzieje dalej kradli. Prokuratorzy nic nie pamiętają. Okazuje się, że prawdopodobnym elementem ich doboru do pracy była... amnezja. Trudno mieć wątpliwości, iż za wielomiesięczną inercją organów sprawiedliwości w tej sprawie mogły stać na przykład naciski polityków, których pamięta się choćby z udziału w akcji promocyjnej linii lotniczych OLT (związane z Amber). W reklamówce OLT express politycy ciągnęli linami po lotnisku samolot. Wśród owych „burłaków” był prezydent Gdańska Adamowicz, ówczesny marszałek województwa Mieczysław Struk czy senator PO Roman Zaborowski. Syn Donalda Tuska znalazł z kolei w tej firmie posadę. Układ nie tylko lokalny...

Zagadkowa śmierć

W

ostatnich dwóch tygodniach na zaproszenie działających na Wyspch organizacji: Polski Niepodległej, Polskiej Wszechnicy w Wielkiej Brytanii, Polish Association Birmingham i portalu Nowy Polski Show, do Wielkiej Brytanii zawitał Wojciech Sumliński. Wszystko za sprawą premiery książki pt. Niebezpieczne związki Andrzeja Leppera. Kto naprawdę go zabił?, w której dziennikarz śledczy obala teorie samobójstwa byłego wicepremiera. To wydawnictwo jest zarówno szokujące, jak i przerażające, gdyż według autora w sprawę śmierci szefa Samoobrony mogą być zaangażowani najwyżsi politycy III RP, z Donaldem Tuskiem, Leszkiem Millerem i Bronisławem Komorowskim na czele. Z WOJCIeChM SUMLIńSKIM tuż przed londyńskim spotkaniem 26 listopada rozmawiał Piotr Szlachtowicz.

Czy Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, jak twierdzi prokuratura?

– Każdy, kto sięgnie po tę książkę, nie będzie miał żadnych wątpliwości, że Andrzej Lepper został zamordowany. Ja takich wątpliwości nie mam. Jeśli Polska ma być normalnym krajem, to ta książka powinna być pierwszym kamieniem, który uruchomi lawinę. Co będzie dalej? Tego nie wie nikt, ale tak sobie myślę, że po jej ukazaniu się poważne problemy powinni mieć panowie: Pawlak, Tusk, Komorowski i Miller. Ta czwórka to byłaby piękna ława oskarżonych, ponieważ musieliby odpowiedzieć na pytania nieznane dotąd opinii publicznej w naszym kraju. Czy przekonuje Pan, że Lepper został zamordowany? Czy ma Pan na to jakieś dowody?

– Weźmy pod uwagę najprostszą rzecz, jak postępowanie prokuratorskie, które chce nam wmówić, że Lepper, popełniając samobójstwo, podstawił sobie sam krzesło, wszedł na nie i przytwierdził sznur do haka, a później kopnął krzesło i zginął. Zanim jednak to zrobił, wytarł z krzesła wszystkie odciski palców, bo nie znleziono na nim żadnej linii papilarnej! Następnie wytarł je ze sznura, który rzekomo zarzucił sobie na szyję. Pytałem wielu ludzi, którzy zajmują się tymi sprawami i prowadzili wiele śledztw: nigdy nie słyszeli o takim samobójstwie. W tym samym protokole, w którym prokuratura stwierdza, że nie było prądu, oznajmia ona, iż działał telewizor, dekoder telewizyjny, klimatyzacja i paliło się światło. Więc był ten prąd, czy go nie było? Można tam było wejść od zewnątrz, czy nie można było? Takich historii jest znacznie więcej. Policja zabezpieczyła ślady butów, które nie pasowały do nikogo, kto widział Leppera przed śmiercią. To wszystko było bardzo solidnie przebadane i wynika z tego, że pojawiły się tam ślady osób, które są kompletnie nieznane. Co zrobiła z tym prokuratura? Stwierdziła, iż skoro nie można ustalić do kogo należą te ślady, to ich to nie interesuje! To tak jakbyśmy mieli odciski palców zbrodniarza, ale ponieważ nie wiemy czyje one są, więc dajemy sobie spokój. Dziwny przypadek? Takich wydarzeń w tej sprawie było więcej. I jeszcze jedno. W dniu śmierci szefa Samoobrony następuje awaria miejskiego monitoringu. Oj, taki tam przypadek. Na koniec dochodzi najlepsze: prokuratura zajęła się tym śledztwem w poniedziałek, gdyż w piątek, kiedy popełniono tę zbrodnię, było już późno i przez weekend nikt już nie pracuje. Takie bajki można opowiadać bardzo małym dzieciom. Naprawdę małym, gdyż nawet moja najmłodsza córka wie, że jest coś takiego, jak dyżur prokuratorski.

Po spotkaniu Wojciech Sumliński podpisywał swoje książki Komu zależało, by śmierć tę zakwalifikować jako samobójstwo?

– Nie wiadomo, ale w mediach już w pierwszy dzień, w piątek, pojawiła się ta informacja. Na jakiej podstawie, skoro śledztwo zaczęło się w poniedziałek? Wszystkie media mówiły, że to prawdopodobnie samobójstwo, przesądzając sprawę. Jest tutaj wiele pytań, na które nie ma odpowiedzi. To, co powiedziałem, stanowi wierzchołek góry lodowej. Skąd ma Pan te informacje?

– Przede wszystkim z dwóch niezależnych źródeł. Pierwsze: major Tomasz Budzyński. Oficer ABW, który zeznawał na moim procesie, a z którym odzyskałem kontakt po siedmiu latach. To był szef byłej delegatury ABW w Lublinie. Podlegało mu 250 osób, a jego zadaniem było zabezpieczenie kontrwywiadowcze wschodniej Polski. Jak wiadomo, Andrzej Lepper bardzo często przebywał na Ukrainie i Białorusi, tak jak bardzo wielu polityków Samoobrony. Robił to również Ryszard Czarnecki – dzisiaj PiS. Ci ludzie, myśląc, że są z dala od swoich żon i od dziennikarzy, mogą robić, co im się żywnie podoba. Nie wiedzieli o tym, że byli pod pełną inwigilacją Ukraińskich Służb Specjalnych i rosyjskiej FSB, byłej KGB. Do obowiązków majora Budzyńskiego należało penetrowanie tych właśnie związków. Miał bardzo gruntowną wiedzę o Andrzeju Lepperze. Prawdopodobnie nie było nikogo innego w ABW, kto wiedział więcej w tej materii. A wiedza ta wynikała z wielu źródeł i nie o wszystkich mogę mówić. Oficer ten był i jest gigantycznym źródłem wiedzy. Były też inne. Pamięta Pan mojego informatora Aleksandra Lichodzkiego, byłego pułkownika Wojskowych Służb Informacyjnych? Na ogół nie można mówić o swoich informatorach, ale w tym przypadku ujawnili go inni dziennikarze... Więcej na: thenowypolskishow.co.uk


14|

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Za współpracę dziękujemy… Grzegorz Małkiewicz

Andrzeja Krauzego znam osobiście od początku lat 80. Mam zaszczyt nazywać go przyjacielem i miałem wielokrotnie na to dowody. Jego obecność w „Nowym Czasie” to jeden z nich. Ale nie nasza serdeczna znajomość dyktuje tych kilka gorzkich uwag. Jest nim niepokój, że w przestrzeni publicznej coraz mniej miejsca dla satyry. Przykazanie Ignacego Krasickiego, że prawdziwa cnota krytyk się nie boi, przestało już obowiązywać.

Nie powinienem się niczemu dziwić, a jednak był to szok, kiedy dowiedziałem się, że redakcja „Rzeczpospolitej”, z którą Andrzej Krauze współpracował od kilkunastu lat i w ciągu tego czasu był obecny prawie w każdym numerze dziennika, a także w jego wydaniu weekendowym „Plus Minus”, krótkim telefonem zerwała współpracę z najbardziej znanym i uznanym artystą na swoich łamach. Precyzyjne cięcie skalpelem: Prosimy już swoich rysunków nie przysyłać. W kontekście ogólnokrajowego przemeblowania taki incydent dla mniej wtajemniczonego obserwatora jest potwierdzeniem coraz bardziej obecnej narracji. – I proszę, pisiorom nawet Krauze przeszkadzał. Rzecz w tym, że od kilku lat gazeta ta nie jest własnością Skarbu Państwa i obecnie sprawująca władzę partia nie ma już takiej siły sprawczej wobec tego tytułu. Miała ją jeszcze Platforma czas jakiś po sprzedaży „Rzeczpospolitej” Grzegorzowi Hajdarowiczowi. Nowy, niezależny wydawca, spolegliwie wykonywał polecenia poprzedniego właściciela, co szczególnie było widoczne w przypadku zwolnienia Cezarego Gmyza i spektakularnego odejścia kilku dziennikarzy, w tym redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego. Krauzego nikt nie ruszał. Niepokorny i nie po linii rządzących elit miał jednak pełną swobodę ekspresji, choć głosy niezadowolonych dawało się słyszeć. I w końcu po takim ważeniu za i przeciw zdecydowano się na ruch rozstrzygający: Jest pan zwolniony… z rysowania dla nas.

W oficjalnym oświadczeniu redaktora naczelnego Bogusława Chraboty nic o zwolnieniu Andrzeja Krauzego nie ma, natomiast jest o złożeniu przez redaktorów (m.in. redaktora naczelnego Dominika Zdorta i Roberta Mazurka) „Plusa Minusa”, weekendowego dodatku do dziennika „Rzeczpospolita”, wypowiedzeń obowiązujących umów. W tym kontekście redaktor informuje, że zarówno dziennik, jak i magazyn pozostaną tytułami prezentującymi zdroworozsądkowy konserwatyzm światopoglądowy. Dziennikarzy obowiązują umowy, ostrzega redaktor, i pozostaną na swoich stanowiskach. Ale dlaczego chcieli odejść? Redaktor milczy, a zaniepokojony czytelnik pełniejszą informację znajdzie w innym miejscu. Robert Mazurek mówi wprost o przyczynach swojego odejścia: …Dowiedziałem się od znakomitego rysownika, Andrzeja Krauzego – człowieka, którego śmiem nazywać swoim przyjacielem – że „Rzeczpospolita” zrezygnowała z jego usług. Postanowiłem zrezygnować ze współpracy z tym dziennikiem. Do grona rebeliantów dołączyli też redaktorzy: Beata Zubowicz, Wojciech Stanisławski i Filip Memches, czyli dziennikarze, którzy z magazynu „Plus Minus” zrobili, moim zdaniem, najlepszy tygodnik w Polsce. Święta za pasem. W tym roku bez magazynu „Plus Minus” – mojej ulubionej lektury w Polsce nie wezmę do ręki. Może to i dobrze, będą bardziej rodzinne, czego i Państwu życzę. A Andrzeja Krauzego zawsze można spotkać u nas.


felietony i opinie |15

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

W rodzinnej atmosferze Krystyna Cywińska

Oni mieszkają w domu, w dzielnicy, gdzie dużo drzew kasztanowych, a mało latarni. On mieszka sam, w surowym, bezosobowym, wynajętym pokoiku. Im życie płynie dobrobytem i pracą, jemu pracą. Oni mają już wszystko, u niego tylko radio gra wieczorami. Oni mają dwoje dzieci, mają także kota. Kot do niedawna nazywał się Misia, odkąd jednak wrócili z wakacji w Hiszpanii nazywa się raz Czikita, raz Pepita, a raz Carmen. Są o to u nich w domu wieczne awantury. Pani jest za Czikitą, dzieci za Pepitą, a pan za Carmen. On na wakacje jeździ do Polski, a kota mu trzymać nie wolno. Oni mają dwa samochody, a jego stary motocykl nawalił.

Wacław Lewandowski

Kto jest kim? Wiele lat temu Sławomir Mrożek ogłosił nowelkę pt. Kto jest kto?. Narrator utworu wsiadł do pociągu i zajął miejsce” w przedziale, w którym zastał oficera artylerzystę, panienkę podlotka, brodatego kupca, mnicha, nobliwego starca oraz kalekę garbusa. Gdy pociąg ruszył, podróżny ze zgrozą odkrył, że każdy pasażer tego przedziału udaje kogoś, kim nie jest, i czyni to z wyraźną ostentacją. Mnich nie był duchownym, oficer nie był żołnierzem, brodacz nie był kupcem, podlotek był dojrzałą kobietą, garbus zaś tylko garbatego udawał. Stwierdziwszy, że wszyscy wokół udają, podróżny zwątpił także w prawdziwość własnej tożsamości i przerażony wymknął się z pociągu na pierwszym postoju, uciekając w step.

Pani domu pada pod ciężarem obowiązków i tylko cud boski sprawił, że jeszcze zipie, a pan domu dawno by zipać przestał, ale przy życiu trzymają go overtimy. Pani marzy o służącej, a on o drzemce przed telewizorem. Kto wie, o czym marzy samotny człowiek? Kiedy zbliżały się święta, pani domu zadecydowała, że przyszedł czas na spełnienie dobrego uczynku. – Nie powiem, żebym przepadała za tym emigracyjnym gettem – powiedziała pani do pana przy śniadaniu. – Ale może warto by tak kogoś samotnego zaprosić na wigilijny wieczór. Ostatecznie ma się ten dom i wygodę. – Jak sobie chcesz – rzekł i wyszedł do pracy. Pani długo medytowała. Przebierała w myślach i palcami po klawiaturze telefonu. W końcu napisała właśnie do niego, tego samotnego pana SMS: Niech pan przyjdzie, posiedzimy w rodzinnej atmosferze w wigilijny wieczór. W wigilijny wieczór była mgła tłusta i gęsta. Autobusy chodziły leniwie, rzadko i niechętnie. Zaproszony gość długo szukał uliczki w jednakowych splotach ulic, potem domku w jednakowych szeregach, a potem długo jeszcze jeździł palcem po drzwiach, nim natrafił na dzwonek. Zadzwonił. Cisza. Poczekał. Znów zadzwonił. Kiedy już chciał odchodzić, smutny i samotny, ktoś zaczął szamotać się przy zamku. – A! To pan?– powiedział pan domu, otwierając drzwi. – Aleś pan miał odwagę, w taki pieski czas! Wejdź pan do środka. Żona się ucieszy. Tylko cicho sza, bo rodzina przy telewizorze siedzi. Serial dają, piąty epizod leci. I wepchnął gościa w ciemny korytarz. Z ciemnego korytarza wepchnął go w ciemny pokój i w ciemnym usadził fotelu. Ze wszystkich stron ciemnego pokoju rozlegało się namiętne syczenie o ciszę. W przerwie na reklamy pani podała rękę do pocałowania. – Bardzo się cieszymy, że pan w końcu przyszedł. Już myśleliśmy, że pan nie przyjdzie. Nie ma nic przyjemniejszego, jak posiedzieć w świątecznym nastroju przed telewizorem. Nareszcie ma człowiek święty spokój. Jak przyjdzie druga przerwa, skoczę do kuchni po barszcz i śledzika i przełamie-

my się opłatkiem. – Żona jest skonana po porządkach świątecznych – dodał pan ni w pięć, ni w dziewięć. – Quiet! – wrzasnęły dzieci. – Zaczyna się! Po pół godzinie serial się skończył, a zaczął kabaret. – Pod tego śledzika – powiedział pan i nalał whisky. – Cheers! – powiedziała pani i zaraz dodała, że nie ma nic przyjemniejszego, jak spokojny wieczór świąteczny przy kominku, w rodzinnej serdecznej atmosferze. – Jak się skończy kabaret, raz dwa przyniosę z kuchni barszcz i śledzika i przełamiemy się opłatkiem. – Żonie należy się trochę wypoczynku – dodał pan. – Quiet! – wrzasnęły dzieci. Zaczyna się. Po kabarecie był godzinny reportaż o zabójstwie seksualnym i pouczający komentarz, że dzieci i psów nie należy wypuszczać po zmroku. Potem chór w białych komeżkach śpiewał długo kolędy, a najdłużej Silent Night. – No to teraz skoczę do kuchni po śledzika i barszcz i przełamiemy się opłatkiem – powiedziała pani, wyciągając się wreszcie z fotela. – Jezus Maryja! – wrzasnął pan. – A tośmy się zasiedzieli. Dzieci, marsz do łóżka! – Yes, daddy – krzyknęły i poleciały z łomotem na górę. Gość w korytarzu zapinał palto, kiedy ukazała się pani z tacą w ręku. – Aaa, pan już wychodzi? – krzyknęła zdumiona. Przecież trzeba uszanować tradycję. Jak wy tu wszyscy straszliwie zangliczeliście! Żeby nawet nie zaczekać na opłatek!? – powiedziała i pokiwała paluszkiem. – A może by tak pan wpadł do nas jutro wieczorem, to sobie posiedzimy przy święcie w rodzinnej atmosferze? – Wpadnij pan, żona się ucieszy – powiedział pan i zamknął za gościem drzwi. Autobusy już spały po zajezdniach, na niebie nie było gwiazd, tylko mgła gęsta i tłusta. A jemu teraz było wszędzie daleko. Najdalej do domu…

Nie od dziś wiadomo, że życie potrafi naśladować literaturę, toteż nie zdziwiłem się zbytnio, gdy rzeczywistość zaczęła intensywnie przypominać świat noweli Sławomira Mrożka. Przewodniczący sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, poseł PiS, Stanisław Piotrowicz, gdy inni członkowie komisji wypomnieli mu przeszłość, nazywając peerelowskim prokuratorem, oświadczył, że, owszem, prokuratorem w czasach PRL był, jednakowoż był oskarżycielem Wallenrodem, który po to się w prokuraturze znalazł, by z narażeniem swej kariery, jeśli nie życia, pomagać opozycjonistom i chronić ich przed wyrokami w politycznych procesach. W okresie stanu wojennego pomagał opozycji tak czynnie, że nawet był narażony na szykany i represje ze strony zwierzchników. Na szczęście był dobrze zakonspirowany – przewodniczył egzekutywie PZPR w prokuraturze w Krośnie. Na oświadczenie Piotrowicza zareagował Antoni Pikul, działacz „Solidarności” z Jasła, który wyznał, że Piotrowicz nie tylko mu nie pomógł, ale także sporządził przeciw niemu akt oskarżenia w 1982 roku. Pikul nie został wtedy skazany ze względu na niedostateczny materiał dowodowy. Piotrowicz, który wcześniej mówił, że w sprawach politycznych nigdy nikogo nie oskarżał, teraz sugeruje, iż tamten akt oskarżenia spreparował celowo w taki sposób, by sąd nie mógł skazać Pikula. Jest to zaiste pierwszy przypadek w dziejach prawa, gdy prokurator wnosi oskarżenie, ponieważ pragnie uniewinnienia oskarżonego!

Z dylematem, kim jest, a kogo udaje Piotrowicz, musi się teraz zmierzyć Prawo i Sprawiedliwość, które parlamentarną karierę Piotrowicza firmuje od 2005 roku. Spory problem z udawaniem ma także opozycja, której liderzy gorliwie podpisali manifest Komitetu Obrony Demokracji, nawołujący do antyrządowych protestów 13 grudnia i akcji „obywatelskiego nieposłuszeństwa”. Wśród sygnatariuszy odezwy znalazł się także pułkownik w stanie spoczynku Adam Mazguła, który zasłynął tym, że podczas wiecu KOD wychwalał stan wojenny, nazywając go bardzo kulturalną operacją. Gdy ten występ Mazguły nagłośniły media, liderzy opozycji zaapelowali, by pułkownik swój podpis wycofał. Prasa przychylna opozycji przypomniała zaś, że Mazguła był oficerem nie tylko w czasach PRL, ale także w wolnej Polsce – między innymi brał udział w operacji w Iraku. Sam Mazguła oświadczył, że nie chciał powiedzieć tego, co powiedział, a coś zupełnie innego. Po prostu powiedziało mu się coś, czego nie miał na myśli, bo brakowało mu słów, by powiedzieć to, o czym wtedy myślał. Wyłania się z tego dość przerażający obraz armii, w której można być pułkownikiem, nie umiejąc pogodzić własnych myśli z własnymi wypowiedziami. Może jednak nie jest tak źle – może przerażony obrotem spraw pułkownik wcale nie ma takich kłopotów z wysłowieniem się, a po prostu udaje. Bo gdzieś tam, w głębi ducha, jest zupełnie kimś innym, kto chwilowo się zagubił, udając „obrońcę demokracji”.


16| czas przeszły teraźniejszcy

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Piękni trzydziestoletni Gdy wieje wiatr historii, Ludziom jak pięknym ptakom Rosną skrzydła, natomiast Trzęsą się portki pętakom. K. I. Gałczyński

P

olska w odmiennym stanie. Wiatr historii niejednokrotnie szalał nad Polską. 13 grudnia 1981 roku zima objawiła się mroźnym wiatrem. Poranny komunikat władz nadany w radiu i TV zmroził serca i dusze Polaków. Ogłoszono stan wojenny. Takiej „zadymy” jeszcze nie było. Monotonnym i grobowym głosem przemówił do narodu generał Wojciech Jaruzelski. Za ciemnymi okularami nie widać było jego oczu, nie wiedzieliśmy więc, jak wyglądało „zwierciadło” jego duszy. Pod jego przywództwem armia przejęła wszechwładzę nad narodem. Polska znalazła się w odmiennym stanie. Któż to ci piękni trzydziestoletni? Latem 1980 roku, gdy kończyły się spory, strajki i burzliwe debaty nad zarejestrowaniem pierwszych niezależnych związków zawodowych, mieli po 20, 30, 40 lat. 31 sierpnia wybuchła „Solidarność”. Zwyciężyli! Ewenement na skalę całego nie tylko bloku komunistycznego Europy, ale i świata. Przywódcy i członkowie „Solidarności”, również niezarejestrowani sympatycy przetrwali do 13 grudnia 1981 roku. Nie wnikam w szczegóły, bo stanowiska i losy jednostek, czasem chwiejne na politycznym wietrze, nie są podmiotem tego zapisu. Mój zapis poświęcam tym, którym wówczas rosły skrzydła. Tamtej grudniowej nocy ciemne moce aresztowały pierwszych przywódców. Napadły podstępnie na lokale „Solidarności”. Rozpoczęło się wyłapywanie dalszych, ważniejszych członków Związku. Ogłoszono godzinę policyjną! Na ulicach pojawiły się czołgi i wozy pancerne. Przerwano połączenia telefoniczne. Listy cenzurowano. Loty odwołano. Nie wolno było wyjeżdżać ze swojego miasta bez zezwolenia władz wojskowych. Ten stan odmienny – wojenny, nieplanowana ciąża, na skutek gwałtu na narodzie, trwała długo. Zawieszono go 31 grudnia 1982 roku. Sylwestrowy gest władzy? Stan wojenny zniesiono 22 lipca 1983 roku. Ku czci Manifestu Lipcowego? Kolejno wypuszczano więźniów politycznych. Wielu jednak zwolniono dopiero w roku 1986. Trudna, przenoszona ciąża trwała. Być może za datę rozwiązania można uznać czerwiec 1989 roku, czas pierwszych demokratycznych wyborów. 13 grudnia 2011 minęło 35 lat od wprowadzenia stanu wojennego. Po tylu latach bujne czupryny panów przerzedziły się, brzuszki uwypukliły. Panie ukryły zmarszczki pod makijażem, a siwiznę pod farbami. Nie ma to znaczenia, ile lat mieli w roku 1981, ile mają teraz. Osiągnięcia „Solidarności” zapisały się na zawsze w historii XX wieku. Historia utrwaliła więc pięknych trzydziestoletnich w „kwiecie młodości, kwiecie wieku”. Sami tę historię tworzyli. Nie należy zapominać, że nie wszyscy Polacy należeli do „Solidarności” lub ją otwarcie popierali. Może z braku odwagi, sił, zrozumienia lub niechęci do politykowania. Jednakowoż stan wojenny dotknął wszystkich i zamknął w takich czy innych klatkach na długi czas. Zbliżało się Boże Narodzenie. Ludzie dreptali od sklepu do sklepu, żeby kupić coś godnego świątecznych stołów. Tradycyjnie jedno miejsce przy stole wigilijnym zostawia się

puste. Dla nieobecnych. Tym razem było to szczególnie smutne miejsce. Nieobecnymi byli członkowie rodzin zamknięci w aresztach i więzieniach. Nieobecnymi byli również ci, którzy przebywali tymczasowo na Zachodzie. Gdy zarejestrowano „Solidarność”, otworzyły się pewne szuflady ubeckich biurek. Zdeterminowani obywatele otrzymali upragnione paszporty. Wyjeżdżali, by popracować, postudiować, rozejrzeć się po świecie, odetchnąć demokratycznym powietrzem. Inną, najmniejszą grupą byli ci, którzy kapali pojedynczo na Zachód w połowie lat 70., przycupnęli tu, lecz planowali powrót we właściwym czasie. Mój zapis dotyczy Polaków w Anglii, bo tutaj mieszkam od lat.

Stan wojenny w skutki brzemienny Co nas najbardziej dotknęło? Strach i bezsilność. Niepewność losu rodziny, która została w kraju, i ojczyzny oraz swojego na obczyźnie. Gorycz, że znów się nie powiodło na drodze do demokracji. Dylematy: wracać czy nie? Jak i czym wracać? Wracać i paść na kolana? Choroby, przede wszystkim zawały serca wywołane potężnym stresem. Również przewlekłe choroby psychosomatyczne, np. wrzody żołądka. Zdarzały się też nagłe śmierci z powodu zawału czy wylewu i samobójstwa. W wielu przypadkach długotrwałym problemem stawał się alkoholizm. Wśród Polaków, których stan wojenny zastał w Anglii, było wielu ludzi wykształconych. Byli architekci, lekarze, aktorzy, inżynierowie, nauczyciele. Byli też specjaliści różnych rzemiosł, rolnicy i studenci na urlopach dziekańskich. Zaopatrzeni w bilety powrotne, bo taki był warunek otrzymania wizy wjazdowej, mieli wracać do kraju. Wracać jak kryminaliści? Z monitorkiem na nodze? Wracać do domu przed godziną policyjną?

Po pewnym czasie dołączali tu solidarnościowcy wypuszczani z więzień i aresztów. Paszporty mieli jednorazowe. Mniej licznie przybywały jednostki, które uciekały z kraju w dramatycznych okolicznościach. Skakali ze statków i promów, porywali samoloty, ukrywali się pod podwoziem ciężarówek wyjeżdżających na Zachód. Po pewnym czasie rząd Wielkiej Brytanii wprowadził dla nich tzw. wyjątkowe zezwolenie na pobyt, czyli Exceptional Leave to Remain. Oznaczało to, że musieli odwiedzać Home Office, prosząc o przedłużanie zezwolenia na kolejny rok. Po siedmiu latach – a to strasznie długi czas życia w niepewności – mogli ubiegać się o pobyt stały. Nie wszyscy mieli siłę, by to przetrwać. Nadszedł, choć nieprędko, czas, że posiadacze „wyjątkowego zezwolenia na pobyt” mogli ściągać tu współmałżonków i dzieci. Oczywiście po spełnieniu odpowiednich warunków i o ile władze polskie zgodziły się na ich wyjazd. Gorzej, gdy chodziło o sprowadzenie rodziców, zwykle emerytów. Gdy odmawiano im paszportów – by ukarać niegodne praw człowieka dzieci? – bywało, że ugodzeni głęboko w honor dorosłe dzieci zrzekały się obywatelstwa. By odciąć się od swego kraju, w którym prawa człowieka pogwałcono. Niektórym udawało się i rodziny przybywały, by znowu być razem. Bywało jednak, że podczas długiej rozłąki coś się w ludziach odmieniło. Nie umieli, nie mogli, nie chcieli żyć razem. Nigdy nie zapomnę losu wielu ściągniętych do Wielkiej Brytanii żon. Zostawały bez kąta, bez pracy, same. Spotykałam je w organizacji Polish Refugees’ Rights Group, gdzie wówczas pracowałam. Na budowach zdarzały się tragiczne wypadki. Tam pracowali absolwenci studiów humanistycznych, bo innej pracy znaleźć nie mogli. W hostelach, wśród wagabundów z całego świata i ludzi nerwowo chorych, koczowali słabsi duchem Polacy. Tę przedziwną mozaikę charakterów, typów, ludzi przeróżnych zawodów łączyło jedno. Żal. Żal, czasem nieuświadomiony, do losu. Nie mieli przecież szansy, by zaplanować życie w momencie wprowadzenia stanu wojennego. Nie mieli czasu ni sposobności, by pożegnać bliskich. Zabranie człowiekowi możliwości przemyślenia wyboru, czyli podjęcia świadomej decyzji, było straszną krzywdą. To również wryło się wielkim niepokojem w ich dusze. Może i do dziś najwrażliwsi na to cierpią?

Dalsze losy Zdeterminowani, ze znajomością języka i przychylnością losu przetrwali okres bezdomności, byle jakich prac, rozterek. Ustabilizowali się, robią, co mogą i lubią, nie gderają. Niektórzy emigrowali dalej, do Kanady i Australii. Od czasu do czasu pojawiają się w polonijnej prasie rozważania o pokoleniach emigrantów w Wielkiej Brytanii. Zwykle pisze się o emigrantach II wojny światowej oraz tych po maju 2004. Jeden tylko raz zauważono tych, którzy przyjeżdżali tu i zostawali w latach 70. O „pięknych trzydziestoletnich” chyba nigdy lub niewiele wspominano. Czyżby temat wstydliwy? Ja się nie wstydzę. Pisałam o nich, wówczas jeszcze nastolatkach emigracji, w czerwcu 1991 roku w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”. Czy nadal są tacy, których dręczy niepokój, bo zostali skrzywdzeni przez współrodaków, którzy stan wojenny wprowadzili i kontynuowali przez lata? Wszystkim tym, którym nie trzęsły się portki, gdy wiał wiatr historii, życzę, by już nigdy nie obudzili się w kraju przemocy. Spokojnych świąt Bożego Narodzenia! Liliana Kowalewska


takie czasy |17

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Christmas Spirit w Londynie

Ewa Stepan

P

olityczna poprawność poprzednich dekad sprowadzająca Boże Narodzenie do zimowych wakacji i towarzyszącego im amoku handlowego wydaję się z roku na rok nieco ustępować. Coraz częściej można spotkać kartki świąteczne nawiązujące do narodzenia Jezusa oraz rozmaite formy wyrazu podkreślające tradycyjne wartości chrześcijańskie – miłość, przyjaźń, poświęcenie, dobroczynność czy ciepło rodzinnego ogniska. Czy dzieje się tak na skutek zagrożenia ze strony wojującego islamu czy interesu komercyjnego, nie ma praktycznie znaczenia, bo należy cieszyć się chwilą. A chwila ta przynosi świąteczny nastrój podkreślany nie tylko światłami, choinką, ale także częściej pobrzmiewającymi kolędami, koncertami w kościołach i na placach, szopkami, ulicznymi kiermaszami z grzanym winem, św. Mikołajem i aniołkami. Herbatka dla samotnych, obiad dla biednych, zbiórka na bezdomnych, zabawki dla dzieci w szpitalu. W te święta mamy szansę przekroczyć wszelkie granice, jakie człowiek zbudował człowiekowi. Każdy ma okazję podać pomocną dłoń czy wesprzeć dobry cel, ma okazję stać się lepszym. So this is Christmas – And what have you done – słyszymy, napełniając koszyk w supermarkecie. Kolędy czy nastrojowe świąteczne piosenki stanowią podkład muzyczny zakupów. Paradoksalnie, teksty zwracają uwagę na ubogo narodzonego Syna Bożego, podkreślając wielkość w prostocie, wartość w dawaniu i w pokorze. Love was born at Christmas…, Love shall be our token, więc myślimy o naszych bliskich i dalszych, o tych w bólu, o tych w cierpieniu, chcąc im jakoś umilić Boże Narodzenie. W supermarkecie obok pachnących świec i wszystkiego, co dotyczy cosy good life with family and friends”, leży też adwentowy kalendarz odliczający dobre uczynki i dni do Bożego Narodzenia. Otwieramy portfele i serca, wrzucając do puszek Armii Zbawienia, ciesząc się kolędami, muzyką, uczestnicząc w święcie miłości. Soon and very soon we are going to see the King, Alleluia… Nie ma siły, by się nie uśmiechnąć i nie spojrzeć na życie z dystansu, by zagadać do nieznajomego. W kościele St Clement Danes na Strandzie dwa doskonałe polskie chóry – Ave Verum, pod dyrekcją Ewy Kwaśniewskiej i Jurka Pockerta, oraz Chór im. Jana Pawła II, z Balham, pod dyr. Przemysława R. Salomońskiego, wystąpiły w charytatywnym koncercie kolęd wspierającym Maltańskie Centrum Pomocy Niepełnosprawnym Dzie-

Chór Ave Verum w kościele St Clement Danes

ciom w Katowicach. Był to już szósty koncert w tym miejscu. Szczególnie piękny, bo nawiązujący do znaczenia Bożego Narodzenia. Organizatorzy tych koncertów oprócz muzyki zwykle chcą opowiedzieć pewną historię. W przeszłości była mowa o polskich zwyczajach świątecznych, była czytana poezja, było wspomnienie o straconym pokoleniu młodych mężczyzn w I wojnie światowej. – W tym roku wracamy do początku, do tego, czym jest Boże Narodzenie. W tych raczej burzliwych czasach, przesłanie Bożego Narodzenia jest jak skała. Solidna i niezmienna, której możemy się trzymać z nadzieją. To jest czas, by kochać, szanować się wzajemnie, cieszyć się dziećmi i brać przykład ze Świętej Rodziny. Chcemy przypomnieć dokładne słowa św. Łukasza oraz także trochę bożonarodzeniowej historii – powiedziała Ewa Kwaśniewska. Anielski głos młodziutkiego Mikołaja Romanowskiego, ucznia Cardinal Vaughan Memorial School i członka zespołu Schola Cantorum, wprowadził w nastrój zgromadzony w kościele tłum, przypominając to, co wydarzyło się once in royal David’s city. – Bożego Narodzenie przekracza wszelkie granice, […] obejmuje wszystkich, biednych i bogatych, łączy czasy, miejsca i narody w sygnale pojednania… Ludzie każdej rasy, narodowości i języka mogą się zobowiązać do przezwyciężenia arbitralnych podziałów, które oddzielają nas od siebie, i złączyć się wokół tej prostej prawdy – że w obliczu Dziecka Bożego wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi, braćmi i siostrami – mówiła Joanna Messon, przewodnicząca komitetu wolontariuszy Polskiego Zakonu Maltańczyków. Muzyka to poetycka odpowiedź na życie wykraczające poza codzienność. Wprowadza w inny wymiar, dodaje skrzydeł, uzdrawia. Kolędy śpiewają różne narody. Muzyczne dzieła skierowane ku Bogu dawno przekroczyły granice. Śpiewa się je wspólnie pod każdą szerokością geograficzną. Również polskie kolędy znalazły zagranicznych wykonawców i trafiają „pod strzechy” w wielu kra-

jach. Dormi, o bambino, czyli Lulajże Jezuniu, spopularyzowali najwięksi trzej tenorzy – Domingo, Carreras i Pavarotti. Bogaty program koncertu w kościele St Clement Danes obejmował kolędy polskie i angielskie, nokturn Chopina, piękną modlitwę św. Franciszka, fragment Ewangelii św. Łukasza. Było też złożenie wieńca przy tablicy upamiętniającej polskich lotników walczących w Bitwie o Anglię. Było grzane wino, powitania, uściski z przyjaciółmi i znajomymi, którzy pomimo olbrzymich zatorów, spowalniających ruch samochodów do 10 mil na godzinę, przybyli licznie z każdej części Londynu. Było oczywiście wspólne śpiewanie kolęd. Baryton Maćka O’Shei, artysty z bogatym dorobkiem koncertowym, członka Chapel Royal Choir, dodał kolorytu kolędom angielskim, a sopran Agnieszki Muchy – polskim. Harmonia tonów wydobyta siłą dwóch chórów przy akompaniamencie Przemka Salomińskiego i Jurka Pockerta uderzyła w piękne sklepienie kościoła zbudowanego oryginalnie przez Duńczyków, których król Alfred wyrzucił z City w IX wieku. Przebudowany przez Christophera Wrena, jednego z najwybitniejszych architektów w historii, kościół został w dużym stopniu zniszczony podczas bombardowań w 1941 roku. Odbudowany po wojnie, od 1958 roku, jest głównym kościołem Królewskich Sił Powietrznych (Royal Air Force). Okazały balkon, piękne, duże organy, proporce, klasycystyczne festony, delikatne złocenia, białe kasetony sklepienia, w kontraście z czarnym drewnem panelowanych ścian stanowią o elegancji i wzniosłości tego bogatego w historię wnętrza. Błyszcząca choinka przystrojona w czerwone kokardy i wytworny styl chórzystów wzbogacały świąteczną atmosferę, a nieskrępowane ćwiczenia strun głosowych wszystkich zgromadzonych w kościele, z towarzyszeniem dwóch wspaniałych polskich chórów, dostarczyły tlenu do płuc, pozwoliły wziąć głęboki oddech i pomyśleć o tym, co naprawdę ważne.


18| listy do i od redakcj

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Kolekcja POSK-u Szanowna Redakcjo, Kilka słów o Kolekcji Malarstwa Współczesnego w POSK-u, zainspirowanych zamieszczoną w „Nowym Czasie” (październik 2016, nr 223) rozmową Pani redaktor Teresy Bazarnik z dyrektorem Galerii POSK Panią Joanną Ciechanowską oraz zbliżającą się 60. rocznicą istnienia Zrzeszenia Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii (APA). Kolekcja obrazów malarzy polskich poza krajem zaczęła powstawać już w czasach, kiedy Biblioteka Polska mieściła się na 9 Princess Gardens (niedaleko Ogniska Polskiego), to znaczy na długo, nim społeczność polska podjęła decyzję o budowie nowego budynku POSK-u. Malarki, Halina Sukiennicka, Janina Baranowska, i wielu innych artystów zaczęło zebrane obrazy składować w piwnicach Princess Gardens. Ambitny pomysł prof. Romana Wajdy osadzenia Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w nowej siedzibie powstał mniej więcej w drugiej połowie lat 60. XX wieku, a pierwszy etap budowy zakończono w roku 1974. Decyzję przekazania tej Kolekcji POSK-owi (budynku jeszcze nie było, ale projekt architektoniczny już powstawał) podjęto z okazji uroczystości 25-lecia działalności Biblioteki Polskiej w Londynie w grudniu 1967 roku. Piszę o tym, ażeby przypomnieć, że była wiceprzewodnicząca POSK-u Monika Skowrońska, na którą powołuje się w swej wypowiedzi dyrektor Galerii POSK Joanna Ciechanowska, jest ważnym, ale tylko jednym z ogniw w tym łańcuchu budowania naszych zasobów kulturowych, który trwa i będzie, mam nadzieję, trwał nadal, a młodzi artyści wciągają się już w ten proces. Dyrektor Biblioteki Polskiej, dr Dobrosława Platt i prof. dr hab. Jan Wiktor Sienkiewicz – kierownik jedynego w świecie Zakładu Historii Sztuki i Kultury Polskiej na emigracji Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, którzy przygotowali wystawę na obchody 50-lecia POSK, zamieścili w Katalogu tekst o powstaniu APA i pokazali –

asowy czas nowy czn s a z 31 y c 08 12 [03] now October 2015

s.co nowycza

2015

[08/217]

LONDON

E 39 FRE 1752-03 ISSN

6]

[07/21

22 I PARAGRAF EUROPEJSK antów chcących

DON LON

D US EXO

Liczba imigrsię statkamicoraz przedostać do Europy wrakami większa

2015

> 04

NA CZASI

E

ków zwarcie potom Nastąpiło emigracyjnego – środowiska anie sterów spadkotwarde trzym owitych” przez „praw alność plemikalna. bierców. Ment Fot. Filip Ćwiżewicz nieprzema enna jest

ŚMY

W YBRALI

nowyczas.co.uk

LONDON

LOVE?

or satisfaction y A physical friendship? Poetr passionate or the language of encounter, respect? of mutual

WHAT IS

FELIETON

2015

.uk

FREE ISSN 1752-0339

FREE 39 ISSN 1752-03

215 05-06/214- o.uk s.c ycza now

stra Dwaj panowie i… orkie

[03, 06, 15]

April 2015 FREE ISSN 1752-03 39

[03/213]

w miarę jak na to pozwalała przestrzeń galerii – kilkanaście obrazów naszej malarskiej awangardy, a pozostałe pokazywane były na ekranie monitora. Jak zauważył słusznie w Katalogu prof. Jan Wiktor Sienkiewicz: „Kolekcję Współczesnej Sztuki Polskiej pod względem artystycznym, jak i historycznym, uznać należy za jedną z najciekawszych w polskich środowiskach emigracyjnych na świecie”. Inwentarz tej Kolekcji, może nie całkowity, jednak istnieje, wykonany przez pracowników Biblioteki Polskiej pod kierunkiem prof. Sienkiewicza. Prof. Sienkiewicz zapoczątkował też inwentaryzację fotograficzną, która jest w posiadaniu Biblioteki w POSK-u. Dalsze prowadzenie katalogowania Kolekcji jest na pewno konieczne i warto te prace zorganizować profesjonalnie. Kolekcja POSK-u rozrasta się, umierają nasi członkowie, a ich obrazy często oddawane są POSK-owi jako dar ich spadkobierców. Żyjący malarze też darowują swoje obrazy – i Kolekcja rośnie. Co ma w niej zostać, a co nie, powinno być zadecydowane przez odpowiednią komisję złożoną z artystów, historyków i krytyków sztuki, która by się zajęła regulowaniem tych spraw, a decyzje tej komisji powinny być publikowane w prasie. Przy okazji dyskusji, co dalej zrobić z dużą kolekcją Mieczysława Lurczyńskiego, warto również zastanowić się nad dalszą polityką związaną z Kolekcją Malarstwa Współczesnego POSK-u. W sumie – tak jak POSK należy do naszej społeczności, tak i Kolekcja ta jest częścią naszego narodowego majątku. MARYLA PODAReWSKA-JAKUBOWSKI Jakubowski & Ledward Architects and Interior Designers Tymczasowy opiekun Archiwum APA. W latach 1972-73 pomocnica prof. Romana Wajdy do weryfikowania architektonicznych planów budującego się POSK-u

zdobycia od weteranów AK odpowiedniego kapitału na stworzenie podstawowego funduszu. Weterani AK wpłacili ponad 100 tys. funtów, a dodatkowo otrzymano w 2013 roku 46 tys. 359 funtów. Fundusz posiada więc około 150 tys. funtów kapitału. Komisja prawnicza opracowała status Funduszu. Ustalono, że naczelną władzą będzie Walne Zebranie członków, które miało być zwoływane raz na trzy lata. W tych czasach nastąpiło wiele zmian personalnych wśród członków zarządu – kilka osób ustąpiło, kilka nowych zostało dokooptowanych. Na walnym zebraniu w 1996 roku zdecydowano, że między walnymi zebraniami władzę Fundacji będzie sprawować Rada Plenarna. Na tym walnym zebraniu wybrane zostało Prezydium Rady w składzie: prezes – Szymon Zaremba, zastępca – Janusz Cywiński, sekretarz – Tadeusz Szwejczewski. Powołano również Zarząd Fundacji z prezesem Jerzym Hostyńskim. W ciągu następnych 20 lat Zarząd nie zwołał walnego zebrania i nie powiadomił weteranów AK, których oszczędnościami przez te lata zarządzał, na jakie cele wypłacał corocznie kilka tysięcy funtów. W myśl wymogów prawa brytyjskiego przedstawiał do Registar of Charities sprawozdania swoich wydatków, mianowicie: w 2011 – 5877 funtów; w 2012 – 3713 funtów; w 2013 – 5634 funtów; w 2014 – 3458 funtów; w 2015 – 4700 funtów, nie informując jednak opinii publicznej i weteranów AK, czy wypłaty te były na koszty własne, uposażenia członków Zarządu (Trustees) czy na cele, dla wypełniania których Fundacja została założona. Obecnie Zarząd Fundacji AK składa się z następujących osób: prezes – Jerzy Hostyński, członkowie zarządu: córka prezesa Dorota Hostyńska, Paweł Mes z firmy Sami Swoi, Teresa Ujazdowska-Szudek i Adam Komorowski. Szkoda, że przez te ostatnich 20 lat Zarząd Fundacji nie znalazł czasu, aby powiadomić jej członków, weteranów Armii Krajowej oraz opinii publicznej, w jaki sposób administrował oddanymi mu do dyspozycji oszczędnościami byłych żołnierzy AK.

Lurczyński i semantyka… > 20-21 Łączę wyrazy szacunku JANUSZ CYWIŃSKI

Uśpiona fundacja Szanowny Panie Redaktorze, w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat powstało na terenie Wielkiej Brytanii wiele fundacji z udziałem kapitału ofiarowanego im przez Polonię brytyjską i weteranów II wojny światowej. Zarządy tych instytucji z reguły informowały środowisko polonijne, które wpłacało na ich cele swoje oszczędności, o tym, jak administrowali otrzymanymi funduszami i na jakie cele przekazywali dotacje. W 1988 roku na wniosek ówczesnego prezesa Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej ówczesny jej prezes Franciszek Miszczak stworzył Fundację Armii Krajowej (Charity Number: 292589), ustalając jej cele jako: zabezpieczenie i opieka nad zgromadzonymi w Studium Polski Podziemnej dokumentami i obrona prawdy historycznej okresu działań Polski Walczącej oraz rozpowszechnianie wiedzy o Polsce Walczącej w okresie II wojny światowej i udzielanie pomocy inwalidom Armii Krajowej. Wiceprezes ŚZŻAK Janusz Cywiński dostał polecenie

Żuczki z przedmieścia Szanowna Redakcjo, na tzw. mieście głośno o artykule redaktora naczelnego „Tygodnia Polskiego”. Postanowiłam sama sprawdzić, pobiegałam do polskiego sklepu. Mam i czytam. A w miarę czytania ciśnienie mi rośnie. Redaktorkiem, o którym wspomniała mi znajoma, okazał się sam Redaktor Naczelny tego tygodnika Jarosław Koźmiński. Odkładam gazetę z niechęcią. Pożałowałam, że wydałam dwa funty i w pewnym sensie dołożyłam się do biletu lotniczego tego pana do ciepłych krajów. Jego, że tak napiszę, psim obowiązkiem jest porządnie redagować gazetę, a nie szyć futer z psich skór. Dbać o wygląd graficzny czasopisma i dobierać autorów, którzy swoimi tekstami przyciągną nowych czytelników, a nie zniechęcą do gazety. Już jedną gazetę niedawno uśmiercono – „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”. Teraz kolej na „Tydzień Polski” – no chyba że powiernicy PFK przeanalizują osiągnięcia pana redaktora i podejmą konieczne zmiany.

nowy czas

LONDON

nowyczas.co .uk

Andrzej Krauz podskakują e towarzyszy nam , na rozlany atramodebrać skakanki! W dobre i złe. Był rysun ek Jest dobrz najbardziej ent. I pomyśleć, że końcu przyszła kolej rysunek ten na kagańcem e…, był Media Stało się to, flagowym reprezenta ntem emigr ilustruje praktyki instyt spętane pióro, urodzeni i czego od dłuższego acji niezłomnej, ucji, która wychowan czasu się obaw jest i w wolnym suną się do ialiśmy, ale nieprzejednanych. nie sądziliśmy, z foyer POSKzastosowania cenzu kraju, potomkowie emigr że ludzie ry fizycznej, -u. Zamknąć tj. wyrzucenia acji niepodległościow nas jednak ej nie mogą. Do sądu iść egzemplarzy „Nowego ponie chcą. O Czasu” co chodzi?

[11]

Nas się czyta. Od dziesięciu lat!


listy do i od redakcji |19

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Co do zmian – Ognisko Polskie wyszło na zmianach znakomicie. Przepięknie odnowione, z wyśmienitą restauracją, którą Polacy mogą się poszczycić! A pan Koźmiński, czym się może poszczycić? Chyba tym, że udało mu się ponownie wślizgnąć w 2006 roku do redakcji na stanowisko redaktora. Bo jak dobrze pamiętam, i nie tylko ja, został z tej pozycji dwa lata wcześniej usunięty w trybie natychmiastowym. Za co? Proszę się domyślić! W 2006 roku był już mężem księgowej PFK, czyli wydawcy dwóch tytułów polonijnej prasy. A niebawem małżonka została mianowana dyrektorem obu gazet. Do innych osiągnięć redaktora Koźmińskiego można też zaliczyć szybkie wydawanie pieniędzy. Oczywiście nie swoich. W tamtym roku gazety redagowane przez niego otrzymały prawie 300 tys. funtów w zapisach testamentowych. Jak teraz słyszę na mieście, pieniądze już się prawie skończyły. I co dalej? Prezes PFK jest członkiem Ogniska Polskiego, widuję go tam z małżonką. Czy wyciągnie konsekwencje wobec swego podwładnego? Spodziewam się też przeprosin od redaktora Koźmińskiego wydrukowanych w gazetach. I nie tylko chyba ja. Spodziewam się też reakcji zarządu Ogniska Polskiego – nie pozwólmy się obrażać! I jeszcze jedno. Skoro pan Koźmiński lubi szyć futerka, niech zmieni miejsce pracy i pamięta, że nie gryzie się społecznej ręki, która go karmi. A że Święta tuż tuż, składam Czytelnikom „Nowego Czasu” najlepsze życzenia na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Niech przyniesie dobrą zmianę w polonijnym świecie też! HENRYKA WOŹNICZKA jeden z Ogniskowych żuczków z przedmieścia (według redaktora Koźmińskiego)

Pocztowka „Nowego Czasu” – Niech będzie pochwalony! – grzmi głos w redakcyjnej słuchawce. – Na wieki wieków… – odpowiada spolegliwie redaktor(ka). – No właśnie! Na wieki wieków! Nie na jakieś tam kolejne dziesięć czy dwadzieścia lat. Niech „Nowy Czas” żyje na wieki wieków. Amen!

REKLAMA

DLACZEGO CHORUJEMY? DLACZEGO CIERPIMY? Te pytania każdy z nas zadawał sobie przynajmniej raz w życiu. Czujemy, że chodzi o coś więcej niż tylko tzw. zdrowy tryb życia. Każdy z nas miał kontakt z osobami, które tryskają zdrowiem, są radosne, żyją w dostatku, wśród kochających ich ludzi. I znamy zapewne też takich, a może sami do nich należymy, którym wiatr zawsze w oczy wieje i całe życie borykają się z problemami ze zdrowiem, związkami czy pracą. Skąd biorą się te różnice? Od czego zależy nasz los? Czy sami jesteśmy jego kowalem, czy decydują o tym inne czynniki, na które nie mamy wpływu? Jakie przyczyny nie pozwalają nam żyć w szczęściu, radości, zdrowiu? Medycyna Wielowymiarowa – nasza metoda uzdrawiania, pomaga odnaleźć przyczyny zakłóceń i je usunąć. Opiera się na założeniu, że człowiek jest istotą wielowymiarową. Posiada nie tylko ciało fizyczne, ale również kilkanaście subtelnych ciał, które tworzą jego energetyczną obudowę. Jeśli w obszarze energetycznym tych ciał subtelnych pojawią się zakłócenia, wówczas możemy odczuć to jako pogorszenie naszego stanu zdrowia, czy sytuacji życiowej. Użyjmy pewnej przenośni. Gdybyśmy porównali samych siebie do komputera z bardzo złożonym i skomplikowanym oprogramowaniem, to przyczyny chorób możemy porównać do wirusów, które atakują te nasze, z założenia genialne i służące zdrowiu programy. Wirusy te zniekształcają nasze programy zdrowia, rozwoju, szczęśliwych związków. Dzięki metodom Wielowymiarowej Medycyny jesteśmy w stanie szybko odnaleźć przyczynę chorób i ją usunąć, co pozwala wielu naszym pacjentom doświadczyć efektu natychmiastowej ulgi i uzdrowienia. Dlaczego jednak w niektórych przypadkach nie sposób człowieka wyleczyć nawet przy zastosowaniu najdroższych środków, lekarstw, najnowocześniejszych zabiegów i urządzeń? Uzdrowienie pacjenta następuje wówczas, gdy przyczyna problemu zostaje odnaleziona, a pacjent ją zrozumie, zaakceptuje i przepracuje, czyli zmieni się, a przynajmniej podejmie próby zmiany. Nie jest możliwe, aby zmienić swoje życie bez zmiany siebie. Z pomocą metod Wielowymiarowej Medycyny jesteśmy w stanie zdjąć z naszych pacjentów negatywne programy, czarno-magiczne struktury, węzły karmiczne, a nawet rodowe klątwy, ale jeśli osoba, z którą pracujemy, w dalszym ciągu powtarza negatywne wzorce, np. oczernia innych, osądza, nienawidzi i zabiera w ten sposób innym energię, to tworzy nowe długi karmiczne. Wówczas problemy powracają z jeszcze większą siłą. Czy jednak potrzebna jest aż Medycyna Wielowymiarowa, żeby zachować zdrowie? Czy nie wystarczy medycyna konwencjonalna? Przecież i tu odnotowujemy spory rozwój. Rzeczywiście medycyna konwencjonalna rozwija się bardzo dynamicznie, cały czas jednak lekarze leczą poszczególne kawałki człowieka: ucho, kolano, wątrobę, a nie człowieka. Nie można organizmu dzielić na drobne części i oddziaływać na każdą jego część z osobna. Nie istnieje poszczególny, osobny chory organ. Choruje cały organizm, który stanowi złożony system i proces uzdrawiania powinien być zaadresowany do człowieka jako całości. Fenomen uzdrawiania Zjawisko, którego doświadczamy korzystając z technik Medycyny Wielowymiarowej, to fenomen uzdrawiania, w wielu przypadkach ze skutkiem błyskawicznego wyleczenia wielu trudnych chorób. W ciągu tysiącleci ten fenomen uzdrawiania stanowił sferę zastrzeżonej wiedzy tajemnej pozostawionej w zapisach przechowywanych w klasztorach Tybetu, Indii i Chin. Co było w tej wiedzy wyjątkowego? Przyczyny chorób były rozpoznawane jako rezultat uszkodzenia subtelnych ciał człowieka na skutek inwazji różnego rodzaju istot energetycznych ze świata subtelnomaterialnego otaczającego człowieka lub jako rezultat powstawania istot energetycznych wewnątrz samego człowieka na skutek jego własnych nałogów (grzechów). Uzdrowienia człowieka polegały na odesłaniu tych istot

energetycznych w ich równoległe światy. Najczęściej wiązało się to z wprowadzeniem pacjenta w odmienny stan świadomości. Proponujemy inną drogę uzdrawiania, bez wykorzystywania technik wprowadzających w odmienny stan świadomości, który nie zawsze jest korzystny i bezpieczny dla pacjenta. Polega ona na odczytywaniu informacji, znajdujących się w podświadomości w postaci zapisów holograficznych, dotyczących stanu naszego organizmu, praprzyczyn powstawania chorób oraz innych zaburzeń w naszym życiu. Odczytujemy te zapisy poprzez specjalne, tworzone diagramy, które zmieniają destrukcyjne, wrogie nam wibracje. Wykorzystujemy w tym celu właściwości pól torsyjnych oraz znaków i figur Boskiej Geometrii. Przede wszystkim jednak zapraszamy na nasze warsztaty, podczas których można na sobie doświadczyć moc wielowymiarowego uzdrawiania! Pamiętajmy! Każda tragedia życiowa ma swoją przyczynę, którą trzeba odnaleźć i zlikwidować. Efekty tego oczyszczania pojawiają się od razu. Np. zdjęcie czarno magicznego programu niszczenia z właściciela podupadającej firmy skutkuje tym, że osoba ta w ciągu kilku dni podpisuje kilka tak korzystnych umów, że firma natychmiast wychodzi na prostą. Takich przykładów jest wiele. Każdy pacjent to inna historia, inna przyczyna i inne rozwiązanie. Ważne, że można w ten sposób pomóc sobie i innym, również w takich sytuacjach, w których konwencjonalna medycyna okazuje się bezradna. Zapraszamy! Marina Mockałło Bogusław Artur

Centrum Medycyny Wielowymiarowej

LIFE HEALING Londyn Marina Mockałło Bogusław Artur Zapraszamy na bezpłatne wykłady – mini warsztaty: Popraw wartość swojego życia z indywidualną diagnozą i zbiorowym seansem uzdrawiania; 20 stycZnia 2017, godZ 19.30-22.00 West Ealing, 1 Bayham Road, W13 0tQ Ealing centre for independent Living 21 i 22 stycZnia W godZ. 10.00-18.00 odbędzie się Kurs Przekazu Energii REiKi stopień i z dyplomem w języku angielskim w innym miejscu. Zapraszamy również na: • Konsultacje z uwolnieniem karmicznym od długów karmicznych, obciążeń drzew Rodowych, węzłów karmicznych, danych kiedyś przyrzeczeń, obietnic i ślubów, przywróceniem siły życiowej, radości, realizacji i lepszej jakości życia, ustaleniem i likwidacją praprzyczyn chorób i wszelkiego rodzaju cierpienia, uzdrowieniem i harmonizacją czakr oraz ciał subtelnych. • Pomoc w leczeniu nowotworów, uzależnień, chorób autoagresji, migreny, bezsenności, przezwyciężeniu stresu i depresji. • Uzdrawianie schorzeń serca, wątroby, trzustki, nerek, prostaty. • Prognozowanie sytuacji biznesowych lub partnerskich. • Korekcja losu, twórczego potencjału, energii pieniężnej. • Egzorcyzmy i oczyszczanie z wszystkich rodzajów negatywnego oddziaływania i ataków energetycznych (czarnej magii), klątw, klątw rodowych, programów niszczenia manipulacji i innych.

Zapisy na konsultacje i zabiegi:

Halina tel. 0770 279 5715


20| nasza spuścizna

nowy czas |grudzień 2016 (nr 225)

Mieczysław Lurczyński i kolekcje POSK-owe Z pewną nostalgią przeczytałam artykuł o Mieczysławie Lurczyńskim, malarzu i poecie, którego poznałam i z którym zaprzyjaźniłam się ponad ćwierć wieku temu, a który nie tylko swe obrazy, ale także cały swój majątek, włącznie z apartamentem, przekazał na POSK, uważając go za najbardziej aktywną instytucję podtrzymującą i promującą polską kulturę na emigracji. Zrobił to z myślą o Bibliotece i Galerii, z którymi najbardziej się identyfikował. Żegnałam go wraz z ówczesnym prezesem POSK-u Tadeuszem Walczakiem na cmentarzu Père-Lachaise w 1995 roku.

Eugenia Maresch

A

rtykuł Kolekcja Lurczyńskiego czy Kolekcja POSK-u?, opublikowany w październikowym „Nowym Czasie’’ (nr 223), wiąże się z Galerią i Biblioteką Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, której poświęciłam wiele lat pracy. Obie, mimo że są kwintesencją intelektu i artyzmu, musiały niejednokrotnie ustępować komercyjnym potrzebom, aby POSK utrzymać przy życiu. Wymaga to z kolei ode mnie wyjaśnienia, jak i kiedy powstały dane kolekcje oraz czy POSK zamierza je sprzedać. Dla redaktora czasopisma, a tym bardziej jego czytelników nowego pokolenia, temat indywidualnych kolekcji w gmachu POSK-u jest mało znany. Podejrzewam, a może się mylę, że nie chodzi tu o samego dobroczyńcę Lurczyńskiego, ale o większe zainteresowanie się, zabezpieczenie i konserwację kolekcji malarskich, które posiada POSK. Trzeba wiedzieć, że POSK jest ubogi w fundusze, lecz bogaty w kolekcje obrazów, nie tylko Lurczyńskiego, ale także w Kolekcję Malarstwa Współczesnego, w specjalną kolekcję państwa Motzów czy ostatecznie w kolekcję – powiedziałabym – muzealną, rozpoczętą apelem do społeczności przez Monikę Skowrońską, która przez pewien czas prowadziła w Zarządzie POSK-u tzw. Dział Spraw Zleconych. Celem apelu było zebranie eksponatów różnego asortymentu, włącznie z meblami, bez specjalnej wizji, czy są potrzebne i kto nad nimi będzie miał pieczę. Obecnie Sala Orłów, gdzie są one zdeponowane, jest pod kluczem, bez stałej obsługi i nieznane są nam jej dalsze losy.

Kolekcja Malarstwa Współczesnego Komisja Sztuk Plastycznych pod przewodnictwem Haliny Sukiennickiej, utworzona na posiedzeniu Rady POSK-u w 1974 roku, była tylko formą, bo działalność artystów w POSK-u trwała od 1965 roku, kiedy to Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii (APA) stało się członkiem Polskiego Ośrodka i jednocześnie szyldem do ochrony dorobku artystów pracujących poza krajem. Na apel Komisji o darowanie swych prac POSK-owi odpowiedziało wtedy 31 artystów. Zebrane dzieła nazwano Kolekcją Sztuki Współczesnej i wystawiono po raz pierwszy w grudniu 1967 roku. Między innymi były to prace takich artystów, jak: Marian Bohusz-Szyszko, Stanisław Frenkiel, Kinga Kozerska, Feliks Topolski, Marek Żuławski, Halina Sukiennicka, Władysław Fusek-Forosiewicz i inni. Obrazy ich ozdabiały sale, korytarze i foyer POSK-u. W 1982 roku

Pracownicy Biblioteki POSK: Iga Szmidt i Tadeusz Hudowski oraz autorka artykułu – w tle obrazy Mieczysława Lurczyńskiego

po zakończeniu budowy Teatru i Galerii, Sekcja Sztuk Plastycznych wydała katalog pt. Polska sztuka współczesna poza krajem. Kolekcja POSK-u. Kiedy organizowano obchody 50-lecia powstania POSK-u pod hasłem Wspólny wysiłek – wspólny sukces, duży udział miała w tym Biblioteka Polska. Dyrektor Biblioteki Dobrosława Platt z pomocą personelu, na zaproszenie prezes Joanny Młudzińskiej, przygotowała wystawę wyselekcjonowanych obrazów, głównie z Kolekcji Malarstwa Współczesnego, której towarzyszyła publikacja opisująca kolekcję opracowana przez prof. Jana Wiktora Sienkiewicza. Po raz pierwszy po 50 latach zaprezentowano ponad 20 obrazów, między innymi wspaniały obraz Feliksa Topolskiego Bywalcy Ogniska byli i obecni oraz okazały Bal Marka Żuławskiego, pozostałe zaś były prezentowane na ekranie monitora. W „Nowym Czasie” ukazała się także koneserska recenzja obecnej dyrektorki Galerii POSK Joanny Ciechanowskiej.

Kolekcja Lurczyńskiego Mowa tu o kolekcji obrazów Mieczysława Lurczyńskiego, ale w rzeczywistości darowizna malarstwa zawierała także prace innego polskiego malarza szkoły paryskiej o dużym talencie i renomie, Stanisława Eleszkiewicza (1900-1963), który pośmiertnie zostawił Lurczyńskiemu swoje obrazy i szkice. Lurczyński wystawiał je w podmiejskich galeriach wraz ze swoimi obrazami. Z katalogów, które się zachowa-

ły, wnioskuję, że tylko prace Eleszkiewicza były sprzedawane za dobrą cenę. Mieczysław Lurczyński urodził się w Petersburgu, studia malarskie ukończył w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, wystawiał obrazy w Zachęcie oraz w prywatnych galeriach sztuki. Podczas II wojny światowej był w Armii Krajowej, został aresztowany i przewieziony do obozu koncentracyjnego Buchenwald. Stał się człowiekiem skazanym na zatracenie. Przejścia obozowe pozostawiły w nim gorycz i zachwianie psychiczne. Po wyzwoleniu mieszkał w Hanowerze, gdzie zaczął pisać. Dzięki funduszom Polskiego Związku Wychodźstwa Przymusowego opublikował 16 tomików, głównie poezje i dramaty. W Anglii przebywał krótko, malował kutry w plenerze nadmorskim w Suffolk; wkrótce emigrował do Paryża, by połączyć się z żoną Zofią. Żyli skromnie, głównie z pensji odszkodowania niemieckiego. Nowy styl i koloryt obrazów powstawał podczas pobytów wakacyjnych w Hiszpanii i Maroku. Symbolem jego płócien stał się Don Kichote, samotny rycerz – jak on, walczący z otoczeniem w obronie pokrzywdzonych. Sporo pisał, ale nie mógł znaleźć wydawcy.

POSK we Francji Okazja nadarzyła się w 1984 roku, gdy na zaproszenie Towarzystwa Historyczno-Literackiego zarząd POSK-u – prezes Tadeusz Walczak, wiceprezes i przewodniczący Komisji Bibliotecznej Ryszard Zakrzewski, dyrektor Biblioteki Pol-


nasza spuścizna |21

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

skiej Zdzisław Jagodziński oraz koordynator artystyczny Adam Ostoja-Ostaszewski – przybył do Paryża, by zaprezentować ośrodek kultury polskiej w Londynie. Nawiązanie kontaktu z przedstawicielami POSK-u było ważne dla Lurczyńskiego. Wkrótce jego atelier paryskie odwiedziła kierowniczka sekcji plastycznej Janina Baranowska w celu selekcji obrazów na wystawę do Londynu (1985 i 1987) połączoną z aukcją prowadzoną przez prezesa POSK-u Tadeusza Walczaka, która przyniosła 1500 funtów. Dodatkowo Polska Fundacja Kulturalna wydała tryptyk jego książek: wspomnienia z okresu obozowego Reszta jest milczeniem; Trzy siostry i inne opowiadania, ilustrowane fotografiami jego obrazów, oraz wiersze Gorzki urodzaj. Jeden z nich, o tytule Okno, przypomina mi apartament malarza przy Boulevard de Magenta, z amfiladą eleganckich pokoi i ścian zawieszonych obrazami. Mam okno którym słońce wchodzi do pokoju I z którego jest widok na bulwar o świcie. Przez nie widzę budzące się codzienne życie I słońce powstające w szyszaku do boju. Za mną jest ciemne wnętrze i cisza snu nocy Której oddech powoli nasiąka płomieniem – Gubią się, uciekają po kątach złe cienie. Mieszkanie, miasto, cały świat otwiera oczy. Spoglądam. Przyjaciele, książki i obrazy, Uśmiechają się do mnie zachętą do znoju. Nie trzeba mi tej rady powtarzać dwa razy. W mózgu aż huczy od pszczół, stu mych myśli roju Słyszę słowa, muzykę ich i rytm ich słyszę. Siadam do biurka. Czekam. I sam wiersz się pisze. Sprzedażą apartamentu zajął się prezes Tadeusz Walczak i adwokaci. Niestety, francuski haracz spadkowy zabrał nam lwią część pieniędzy. Likwidacja artystycznego wystroju wnętrza przypadła mnie w udziale, jako przewodniczącej Komisji Bibliotecznej i wiceprezes POSK-u. Z pracownikami Biblioteki – kierownikiem Zdzisławem Jagodzińskim, Igą Szmidt i Tadeuszem Hudowskim – mieliśmy dwie wyprawy do Paryża. Pierwsza w celu inwentaryzacji mieszkania i kolekcji obrazów, a było ich ponad 2 tysiące, oraz rozlicznych szkiców i rysunków, książek, mebli i innych rzeczy w przygotowaniu do aukcji, którą poprowadziłam po raz pierwszy w życiu, bez przygotowania czy umiejętności, z idiotyczną odwagą – zebraliśmy ponad 8 tysięcy funtów. Jeszcze za życia Lurczyński postanowił, że część obrazów POSK może zatrzymać, reszta miała być spieniężona na wystawach w Galerii POSK. Jeśli dobrze pamiętam, książki, szkice, rysunki i masonika trafiły do

rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik

Kierownik Biblioteki POSK Zdzisław Jagodziński w paryskim apartamencie Mieczysława Lurczyńskiego

Biblioteki. Meble zaś i sfatygowany perski dywan, który widział lepsze salony paryskie, poszedł na aukcję do firmy Phillips Auction House. Wyłączyliśmy także ze sprzedaży wiele oprawionych w ramki obrazów, które zostały zawieszone w czytelni Biblioteki, miały tworzyć jeszcze jedną kolekcję obok wcześniejszego zbioru obrazów państwa Motzów, które znajdują się częściowo w pracowni Biblioteki i sekretariacie, oraz Kolekcji Malarstwa Współczesnego utworzonej przez Komisję Sztuk Plastycznych, upiększającej korytarze i sale POSK-u od 1982 roku. Pozostałe obrazy o różnorodnej tematyce, wymiarze i barwie: oleje, gwasze, częściej akryle, w dużej mierze malowane na sklejkach bez ram, oprawiał pan Maksymilian, mąż Janiny Baranowskiej, ówczesnej kierowniczki Galerii POSK. Umiejętnie zawieszone (a to ogromnie ważne) obrazy te sprzedawały się dobrze, wycena była niska. Począwszy od pierwszej wystawy w roku 1997 aż do 2008 roku. Galeria rokrocznie każdej jesieni urządzała sprzedaż obrazów Lurczyńskiego, których ogólny dochód wyniósł (według zapisów w rocznych „Wiadomościach POSK-u”) 32 tys. funtów. Reszta obrazów była przechowywana w mniej fortunnych miejscach i ubolewałam, że sztalugi, farby, pędzle oraz kolorowe dzbany, które pieczołowicie pakowałam, by przewieźć je do Londynu z myślą o dekoracji wystaw jego prac, z biegiem czasu zniknęły. Po kolejnym remoncie Galerii obrazy Lurczyńskiego

były trzymane w składziku obok sali wystawowej. Po moim rozstaniu się z Biblioteką dalsze losy tych dzieł nie są mi znane. Wiem tylko, że opieka nad Galerią i wszystkimi kolekcjami obrazów zawsze była w gestii kierowniczek/dyrektorek Galerii, gdyż to podlegało tylko ich kompetencjom, a nie Biblioteki czy Zarządu POSK-u.

Polish ham – gra słów i znaczeń. Finezja poligloty. Subtelne danie do zrozumienia z kim ma do czynienia autor. Mniam, mniam – dodaje dla swojego bezpieczeństwa, i by tekst nabrał większej pikanterii opowiada o zdarzeniu na placu handlowym. A w podtekście towarzystwo, które dopuściło, by Basia Kaczmarowska-Hamilton odeszła z Zarządu Ogniska Polskiego. Basię nudziły proceduralne spotkania, głowy Chopina na wyjątkowej brzydoty podstawce nie odsłonięto, więc odeszła. I cóż my teraz, zwykli zjadacze chleba, czyli Ogniskowe „żuczki” (wcześniej skojarzone z hamem) zrobimy!? Przecież Ognisko to Basia! Taka artystka!– drze szaty redaktor naczelny. Całe szczęście, że nad ciepłe morze pojechał, tam może i na golasa. A do tego Polish ham pożerać nie musi ani o polskiego chama się ocierać. Szczęść Boże! A o Basię niech się nie martwi. Jakiż artysta mógłby sobie pozwolić, by mieć galerię za darmo na permanentną indywidualną wystawę w tak prestiżowej lokalizacji, w takim wspaniałym budynku, tak pięknie wyeksponowaną? Wzdłuż imponujących schodów Ogniska pastelowe portrety autorstwa Basi. W hallu też, kiedyś też w restauracji. A może czas, by Ognisko wzorem POSK-u zaczęło gromadzić kolekcję współczesnych artystów polskich mieszkających teraz na Wyspach? Są wśród nich wybitni. Basi obraz jeden czy drugi, bo są tam też znakomite portrety, mógłby w takiej kolekcji również się znaleźć.

Ile na interesie, który jest do zrobienia można stracić? – odwołuje się do kabaretowego cytatu redaktor naczelny „Tygodnia”. Myślę, że to pytanie gnębi redaktora znamienitego organu do dziś, wszak na jego to łamach publikowano artykuły, które przekonywały, że Ognisko nie ma szans na przetrwanie i trzeba go „spieniężyć”, a jak już się okazało, że nie będzie „spieniężone”, publikowano całe łamy przekonując czytelników, że najlepszym rozwiązaniem jest angielska firma od „iwentów”, a nie restaurator z dużym doświadczeniem. Potem przekonywano, że trzeba je zamienić w instytucję charytatywną z powiernikami, którzy wiedzą co najlepsze i głos członków do niczego im niepotrzebny. Redaktor drze szaty, bo na tym interesie sporo stracił. Wszak mówiło się w Londynie, że prezes Ogniska, TW „Andrzej”, który chciał je „spieniężyć”, podobno obiecał „Dziennikowi Polskiemu i Dziennikowi Żołnierza” 250 tys. funtów. Ogniska nie spieniężono, na interesie się straciło. Ale pisać zawsze można… Polish ham, mniam, mniam, „Tydzień Polski”, 2 grudnia. Wyszło chamstwo. Czy polskie? Sprawa indywidualna. Szkoda tylko, że takie knajpiane zdolności wodzirejskie reprezen tuje naczelny redaktor pisma-spadkobiercy najstarszej polskiej gazety na Wyspach „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”.

Co dalej? POSK w swej ciasnocie nie ma odpowiedniego miejsca na przechowanie czy pokazanie pozostałych mniejszych obrazów Lurczyńskiego, które według życzeń malarza należałoby sprzedać. Po długiej przerwie, zwłaszcza zimową porą, swą żywą barwą z pewnością będą miały wzięcie u bywalców Galerii. Smutno mi, kiedy słyszę słowa Joanny Ciechanowskiej, że „nie ma nikogo kto, by się nimi zajął i je promował’’. Należałoby taką osobę wyszukać, namawiać, prosić i błagać, ewentualnie zapłacić – wszystko jest dozwolone w imię ratowania sztuki! Dochodzą do mnie słuchy, by ozdobić puste ściany mrocznej Sali Szafirowej obrazami i nazwać ją Salą Lurczyńskiego – myśl dobra. Pomnę mego kolegę Tadka Jarzębowskiego, pierwszego kierownika Domu, który wymyślił te kolorowe nazwy sal: Malinowa, Szafirowa, a od niedawna Seledynowa… Dobrze by było mieć tyle sal, ile kolorów, ale jest to marzenie ściętej głowy!


nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

najstarsza na świecie. Czy taki fotograf jak Ty może być ateistą? Jak ważna w twojej pracy jest wiara?

– Kościół, jako firma, ma za sobą 2012 lat doświadczenia, a moim zdaniem nie ma ateistów, bo każdy w coś wierzy. W takiej pracy trzeba mieć wyczucie i wiedzieć, że należy pewne sprawy uszanować. Podam taki przykład: kilka razy zdarzyło mi się odwiedzać świątynie, które nie są katolickie czy w ogóle chrześcijańskie. Totalna magia i wielkie niezrozumienie, zwłaszcza jeśli chodzi o obrzędy. Tak samo na pewno będzie czuł się ktoś, kto nie jest katolikiem, a przyjdzie na mszę do katedry. Żeby zrobić coś dobrze, na pewno trzeba to rozumieć. Trzeba wiedzieć, czym dane wydarzenie jest, czym jest liturgia, kto jest kim. Jeśli ateista podejdzie do tego profesjonalnie, to nie musi wierzyć. Wystarczy, że będzie dobrze przygotowany. Pracujesz już osiem lat. Zdarza Ci się jeszcze być tak zwyczajnie, po ludzku, wzruszonym?

Wzbudzanie w ludziach refleksji – Fotografia to nie jest tylko chwycenie aparatu i pstryknięcie zdjęcia. Fotografia to jest szkoła myślenia. Najpierw trzeba pomyśleć, co chce się zrobić, a później to zrobić – uważa Marcin Mazur, z którym rozmawia Monika S. Jakubowska.

P

ierwszy aparat dostał od babci na Pierwszą Komunię Świętą. Zrobił zdjęcia psa i domu. – Zdjęcie psa nie wyszło, bo pies się ruszał. Dom się nie ruszał, więc wyszło to lepiej – mówi Marcin Mazur. W szkole średniej zapomniał o fotografii i dopiero na studiach wrócił do robienia zdjęć. Jeden z jego kolegów pracował w wydawnictwie i czasem potrzebował zdjęć. Tak to się zaczęło. Ale tak naprawdę, na serio, za fotografię zabrał się tu, w Anglii. Teraz jest etatowym fotografem Episkopatu Anglii. W Wetminster Cathedral można było oglądać wystawę jego fotografii ze Światowych Dni Młodzieży w Krakowie.

zacząłem współpracować. Episkopat zaproponował mi kontrakt na part-time, co zbiegło się z wizytą papieską w Wielkiej Brytanii. Po tej pielgrzymce zacząłem pracować już w pełnym wymiarze godzin i tak to się kręci do dnia dzisiejszego, w sumie osiem lat. Czyli można powiedzieć, że stworzyłeś sobie stanowisko pracy w Episkopacie Anglii i Walii?

– Tak. Stworzyłem sobie stanowisko pracy i zapotrzebowanie na moją pracę. Gdy mnie zatrudniali, było dużo sceptycyzmu. Na początku stworzyłem stronę episkopatu na Flickr, która w tej chwili ma 29 mln wyświetleń. To przerosło oczekiwania nie tylko moje, ale wszystkich ludzi, z którymi współpracuję. Po tysiąckroć, można powiedzieć. Artysta czy rzemieślnik?

Jak znalazłeś się w Londynie?

– Wziąłem dziekankę z uczelni, bo jeden z kolegów powiedział mi, że jest możliwość wyjechania na roczny kurs języka. Po roku okazało się, iż kurs nie spełnił moich oczekiwań i zostałem dłużej. Zacząłem pracować jako kelner, w międzyczasie robiłem zdjęcia. Za zarobione w restauracji pieniądze kupowałem aparaty i obiektywy, a większość zdjęć, które robiłem, trafiały do szuflady. W pewnym momencie wymyśliłem projekt o Westminster Cathedral. W katedrze zdjęcia spodobały się i zapytano, czy nie chciałbym od czasu do czasu porobić dla nich zdjęcia. Oczywiście, że chciałem! Zaraz potem zacząłem studiować fotografię, uzyskałem BA (Bachelor of Art). Paradoksalnie, nigdy nikomu nie pokazałem swojego dyplomu i nigdy z tego nie korzystałem. Właściwie nie do końca wiem, jaki jest sens studiowania fotografii. Po skończonych studiach z doskoku robiłem zdjęcia dla Westminster Cathedral i w tym czasie na horyzoncie pojawił się Episkopat Anglii z propozycją pracy dla nich. Miałem już dwie różne instytucje, z którymi

– Zdecydowanie rzemieślnik. Wydaje mi się, że każdy inny zrobi zdjęcie lepiej niż ja. Po prostu przychodzę i robię, co do mnie należy. Może czasami staram się szukać innych ujęć, by inaczej opowiedzieć historię. Fotografowanie dla Ciebie to nie tylko sposób zarabiania na chleb, to również pasja.

– Jeśli robię zdjęcia pięć razy w tygodniu, podczas różnych wydarzeń, to czasami jest trudno znaleźć w tym pasję. Tutaj to naprawdę przypomina rzemieślniczą robotę. Natomiast najbardziej pasjonują mnie ludzie. Ludzie, bo emocje?

– Tak, emocje, wydarzenia, historia. Jaki jest sens fotografowania wieżowca? Albo szafy? Rozumiem, że kogoś może interesować forma, ale to nie ja. Nie wiem, jaką historię opowiada wieżowiec albo szafa. Wiem, jak opowiedzieć historię o człowieku. Firma, dla której pracujesz, jest zdecydowanie

– Bardzo często. Jednym z takich wzruszających momentów była pielgrzymka Benedykta XVI do Portugalii. Jeden obraz bardzo mocno wbił mi się w pamięć – gdy papież, po raz pierwszy jako głowa Kościoła, zobaczył figurkę Matki Boskiej z Fatimy. Ujrzałem wtedy starszego człowieka, z dziecięcą twarzą, wpatrzonego w tę najważniejszą dla chrześcijan figurkę. Nie umiem powiedzieć, co dokładnie mnie tak wzruszyło… Byłem bardzo blisko tej sceny, zrobiłem kilka dobrych ujęć. Nie chciałem robić więcej, bo się krępowałem. Moment ten był bardzo intymny, odszedłem po chwili na bok. Chciałem w ten sposób uszanować wyjątkowość tej chwili. Innym razem spotkałem człowieka, który przez parę miesięcy żył na przejściu granicznym, bo nie miał możliwości pójścia ani w prawo, ani w lewo. Mieszkał na ziemi niczyjej. Żaden kraj go nie chciał, więc mieszkał za kontenerem. Ktoś mu dał materac, ktoś inny krzesło. To było wzruszające spotkanie – spotkanie człowieka, który nie ma nic. Widzę, że ta sytuacja bardzo wryła Ci się w pamięć.

– Takie trudne, ciężkie sytuacje często zapadają w pamięć. Widzisz dramat człowieka, dotykasz tej dramatycznej sytuacji, widzisz kogoś, kto już nie ma siły prosić o pomoc. Tkwi po prostu w swojej beznadziei. Wiele razy miałem okazję być w Gazie. Któregoś razu miałem zrobić materiał o tamtejszych chrześcijanach. Wszystko wyszło bardzo dobrze – podcasty, wywiady. Na koniec chciałem zrobić wywiad i nagrać ich, gdy odmawiają „Ojcze Nasz” w różnych językach. Zaproponowałem, by pomodlić się o pokój na świecie, o pokój w Gazie, Palestynie czy w Izraelu. W odpowiedzi usłyszałem młodych chłopaków mówiących: „My się nie modlimy o pokój. My się modlimy o to, by przeżyć”. Odwiedziłem także w Gazie sierociniec prowadzony przez siostry zakonne. Opowiadały o dniu, gdy zadzwonili do nich żołnierze z Izraela z wiadomością, że za godzinę będzie zbombardowany ich dom. Jeśli chcą przeżyć, muszą szybko się ewakuować. W tamtym czasie w domu schronienie znalazło około 30 dzieci, w większości niemowlęta, wszystkie upośledzone. Zakonnice odmówiły ewakuacji i pozostały w sierocińcu z dziećmi. Koniec końców Izraelici nie zbombardowali tego miejsca. Byłem tam później i był to naprawdę wzruszający moment. Byłeś w stanie zrobić tam zdjęcia?

– Tak, udało mi się kilka dobrych kadrów. Robiąc takie zdjęcia, można spotkać się z zarzutem żerowania na ludzkiej krzywdzie, na emocjach. Fotograf z Londynu, najedzony, ubrany, z torbą drogiego sprzętu, przyjeżdża do strefy Gazy i robi zdjęcia w sierocińcu. Po co?

– Czasami czuję się jak szczur: przyjedzie, wykorzysta i odjedzie. To jest to, o czym mówisz. Czuję, że po raz kolejny


rozmowy |23

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

wykorzystuję tych ludzi. Ale z drugiej strony – ilu ludzi z naszego bliskiego otoczenia miało okazję być w Gazie? Ilu ludzi było w obozie dla uchodźców, gdzie cała rodzina mieszka w kontenerze? Bycie dziennikarzem czy fotografem to powołanie do opowiadania, przekazywania historii, które się widzi. Pojechałem do obozu dla uchodźców czy do Iraku, żeby opowiedzieć historie. Potem te historie przywożę do Londynu, aby pokazać ludziom. Chcę, by nad każdą z tych historii ludzie się zatrzymali, zastanowili. Moim celem jest wzbudzenie w tych ludziach małej refleksji.

Zapasy z historią Z Grzegorzem Małkiewiczem, redaktorem naczelnym „Nowego Czasu”, rozmawia Mirek Malevski

Bywały chwile, gdy miałeś przy sobie aparat, a z jakiegoś powodu nie byłeś w stanie nacisnąć spustu migawki?

– Było kilka takich sytuacji, gdy myślałem, że zrobię dobre, mocne zdjęcie, a jednak go nie robiłem, bo bałem się. Nie był to strach przed istniejącym zakazem czy krytyką innych ludzi, ale strach przed przekroczeniem pewnej subtelnej, można by powiedzieć ? moralnej granicy. Czasami są takie sytuacje, które trzeba najzwyczajniej przemilczeć. Zostają jako klatki w głowie, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Kiedyś, w którymś z obozów dla uchodźców widziałem człowieka na wózku inwalidzkim, był bliski śmierci. Wywożono go poza teren obozu – może po to, by umarł jako wolny człowiek, a może chciał zobaczyć rodzinę. To był straszny widok. Nie byłem w stanie zrobić zdjęcia. Tak samo myślę, że nie byłbym w stanie zrobić zdjęć podczas konfliktu zbrojnego z ofiarami ludzi. Śmierć jest sprawą bardzo intymną, prywatną. Kiedyś obejrzałem dokument o dzieciach ofiar zamachu z 11 września na World Trade Center. Te dzieci mówiły: nienawidzimy tej daty, bo w telewizji od rana pokazują, jak umierali nasi rodzice, jak wyskakiwali z okien, jak ginęli w płomieniach, rokrocznie przeżywamy to wszystko od nowa. Dlatego uważam, że to jest niepotrzebne. Można pokazać dramaturgię wydarzenia, koszmar sytuacji, bez pokazywania ciała. Mój punkt widzenia jest często punktem spornym, gdy rozmawiam z innymi fotografami pracującymi w strefach konfliktu. Porozrywane i zakrwawione szczątki ciał na zdjęciu – nie rozumiem tego. Czy jest w Tobie wiara, że jedno zdjęcie może zmienić świat?

– Pamiętasz tę historię, gdy imigranci przepływający morze w pontonach, próbując dostać się do Europy, wypadali z nich i tonęli? Kolejne ofiary exodusu były tylko numerami, liczbami w statystykach, niczym więcej. Wszystko to było chlebem powszednim do momentu, gdy morze wyrzuciło na plażę ciało małego chłopca. Ktoś zrobił zdjęcie, które zwyczajnie obudziło ludzi z letargu, zwróciło uwagę na skalę problemu. Dlatego – tak, uważam, że zdjęcie może dużo zmienić. Noszę w głowie kolejny pomysł na duży projekt. W przyszłym roku wypada 50 rocznica okupacji izraelskiej w Palestynie i chciałbym zrobić projekt pt. 50 twarzy okupacji na 50-lecie. Miałyby to być proste portrety 50 osób, czarno-białe. Dla większości 50-latków w Londynie, półwiecze to już czas odcinania kuponów – zrobiłem już to i to, kolejne stanowisko, kolejny samochód, kolejne wakacje. Dla ludzi w strefie Gazy to pół wieku wojny. Najlepsze Twoje zdjęcie?

– To, którego jeszcze nie zrobiłem..

Zdjęcia Marcina Mazura można zobaczyć tu na stronie flickr Catholic Church England and Wales: https://www.flickr.com/photos/catholicism

S

iedzimy w naszym ukochanym, historycznym Ognisku – najpierw przy barze, a potem w restauracji – z Grzegorzem Małkiewiczem, redaktorem, wydawcą i współzałożycielem (z Teresą Bazarnik) „Nowego Czasu”. Październik 2016 rok, minęło dokładnie dziesięć lat od pierwszego wydania „Nowego Czasu”. Nastolatek podrasta. 6 października „Nowy Czas” celebrował swoje urodziny w Ambasadzie RP w Londynie. Blisko 200 zaproszonych gości. Gospodarzem tego wspaniałego wieczoru był prof. Arkady Rzegocki, nowy Ambasador RP w Wielkiej Brytanii. A gościem najważniejszym – również jubilatka, Pani Krystyna Cywińska. Wybitna dziennikarka emigracyjna. Tego samego dnia obchodziła swoje – lekko starsze – urodziny. Nie zdradzamy, ile lat Pani Krystyna musiała czekać na ten moment, aby być Guest of Honour w Ambasadzie RP z okazji wspólnych urodzin – jej i „Nowego Czasu”. Kiedy energiczny entuzjasta, pociągając za sobą całą salę, zaczął śpiewać: „Dwieście lat! Dwieście lat!”, Pani Krystyna, jak zwykle z humorem, szybko i stanowczo odparowała: – Na miłość boską, dajcie spokój, ludzie, nie potrzebuję dwieście lat, wystarczy mi, że dożyję do stu… Stoimy oparci o Ogniskowy barek, podparci dużymi wódeczkami. Nad nami historyczne portrety, przyglądają nam się z góry gen. Anders, gen. Sikorski, gen. Bór-Komorowski. Obaj jesteśmy dumni, bo wspólnymi siłami starej i nowej emigracji Ognisko zostało uratowane. „Nowy Czas” znalazł się w centrum rewolucyjnej burzy – walka o to miejsce wymagała odwagi i determinacji. 27 maja 2012 roku na walnym zebraniu, w Sali Hemara, członkowie Ogniska miażdżąco zagłosowali przeciw jego sprzedaży. „Nowy Czas” od początku był zaangażowany w ratowanie Ogniska. Redaktor Małkiewicz zamieścił wiele felietonów i artykułów. Przede wszystkim jednak przełomem było ogłoszenie wyników kwerendy przeprowadzonej w Instytucie Pamięci Narodowej na temat agenturalnej przeszłości długoletniego prezesa Ogniska Andrzeja Morawicza. Uratowaliśmy nie tylko ten wspaniały londyński pałacyk, naszą fortecę 55 Prince’s Gate, ale również 75 lat bardzo ważnej, bardzo barwnej angielsko-polskiej historii…, nie przelewając ani jednej kropli krwi. – Czy cieszysz się, że się urodziłeś…? – pytam prowokacyjnie. Grzegorz, jak to Grzegorz. Na twarzy filozoficzny, lekki uśmiech. Rozważa pytanie… – Czy się cieszę, że się urodziłem...? Przemyśliwa, zastanawia się, i odpowiada: – Nie miałem wyboru, nikt ze mną tego nie ustalał. Jeśli się już urodziłeś, to musisz coś zrobić… To jest jak gdyby wyzwanie, jakoś to życie swoje trzeba uporządkować. – Czy jest ono w porządku? – pytam dalej. – Nie zawsze, ale wprowadzam ciągle jakąś korektę. Jak widzimy w kolejnych epizodach biograficznych, redaktor „Nowego Czasu” zmaga się z tym swoim wyzwaniem w herkulesowy czasami sposób. Urodził się w 1956 roku. Powiada z dumą: – Urodziłem się tam, gdzie Władysław Łokietek, w Brześciu Kujawskim, a nasza szkoła stała na fundamentach jego zamku. Był pierwszym polskim królem pochowanym na Wawelu.

– Jakaś sugestia? Też wyjechałeś do Krakowa? – zadaję kolejne prowokacyjne pytanie. – Tak wysoko nie sięgam. Czasy w szkole podstawowej wspomina – nie Łokietek, lecz Grzegorz – pozytywnie. – Bardzo miły okres, beztroski i bliski natury. Zimą rzeka Zgłowiączka, nieuregulowana jeszcze, rozlewała się z koryta na pola, a potem woda marzła – były to kilometry naturalnego lodowiska, rzecz niespotykana obecnie! Niebezpiecznego również, bo można było wpaść pod kruchy gdzieniegdzie lód, ale nikt się tym nie przejmował. Były to inne czasy, bez internetu i telewizji. Z rówieśnikami spędzałem mnóstwo wolnych chwil na świeżym powietrzu. Bardzo lubiłem łyżwy, a w lecie pływanie. Czas bez kurateli dorosłych. – I to się skończyło wraz z pójściem do szkoły średniej? – Prawdziwej wolności wieku dorastania nie da się zatrzymać. Do szkoły średniej chodziłem już we Włocławku, gdzie rodzice się przeprowadzili. Skończyłem Liceum im. Marii Konopnickiej (do tej samej szkoły uczęszczała przed wojną znana dobrze w Londynie pisarka i długoletnia kierowniczka Biblioteki Polskiej Maria Danilewicz-Zielińska). Grzegorz przygotowywał się do studiów technicznych, w klasie matematycznej. Pod okiem ojca, nauczyciela matematyki. – Stało się inaczej – dodaje – w czwartej klasie radykalnie zmieniłem kierunek i oświadczyłem rodzicom, że zdecydowałem się na studia filozoficzne. W ten sposób w 1976 roku trafił do Krakowa. Zdał egzamin (wtedy były jeszcze egzaminy wstępne) na filozofię Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Już podczas egzaminów wstępnych znalazłem się w środowisku, które do tej pory jest moją drugą rodziną. Będąc spoza Krakowa, dostałem w akademiku na czas egzaminów pokój Stanisława Pyjasa. W pokoju tym był tak zwany walet (student mieszkający bez zgody zarządu), który stał się moim przewodnikiem. Też zdawał na filozofię i poznał mnie z innym kandydatem na ten kierunek – Staszkiem Pyjasem, który był już studentem filologii polskiej.

ciąg dalszy > 24


24| rozmowy

ciąg dalszy ze str. 23 To początek pierwszych, dramatycznych „wyzwań”. Na pytanie: najważniejsze wydarzenie w życiu, Grzegorz bez chwili zastanawiania odpowiada: – Śmierć Staszka Pyjasa. Stanisław Pyjas, student filologii polskiej i filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, zginął mając 24 lata, w nocy z 6 na 7 maja 1977 roku w Krakowie, w tajemniczych okolicznościach. Śmierć Pyjasa wstrząsnęła nie tylko środowiskiem akademickim Krakowa, ale także Polski. Pyjas współpracował z Komitetem Obrony Robotników (KOR), zbierał podpisy pod petycją domagającą się zaprzestania represji władzy wobec robotników z Radomia i Ursusa. Według oficjalnej wersji pijany spadł ze schodów, ale fakty wskazywały na to, że go najpierw brutalnie pobito. Śmierć Pyjasa spowodowała masowe studenckie demonstracje. Czarny Marsz, Czarne Juwenalia zamiast studenckiej zabawy zaplanowanej w tym czasie. – Prawdziwy chrzest bojowy, poczucie zagrożenia, solidarność mieszkańców Krakowa ze studentami – wspomina Grzegorz, który był jednym z organizatorów protestów. 15 maja 1977 roku pod Wawelem odczytano deklarację zawiązującą STUDENCKI KOMITET SOLIDARNOŚCI. Powstał ruch. Śmierć Staszka Pyjasa nie poszła na marne… – To był mój najbardziej formatywny okres, stworzył jak gdyby moją drugą rodzinę. Powstała mała grupa ludzi, którzy się jakoś wcześniej znali, ale śmierć kolegi grupę tę na tyle połączyła, że teraz bez względu na różne wybory życiowe, to jest wciąż rodzina.

R

estauracja w Ognisku zapełnia się. Wokół słychać nakładające się rozmowy członków i ich gości, pobrzękiwanie szklanek i metalowe echo sztućców. Pani Magda, z grzeczną niecierpliwością pyta, kiedy nam wreszcie można podać (drugie) wino i obiad. – Niektóre nazwiska – wraca Grzegorz do swojej drugiej rodziny – znane są w przestrzeni publicznej: Wojtek Sikora, z którym byłem najbliżej związany, jest teraz dyrektorem Instytutu Kultury Paryskiej w Maison Lafitte, Bronisław Wildstein jest jednym z najbardziej znanych dziennikarzy (sławę przyniosła mu niezbyt precyzyjna nazwa Lista Wildsteina – wyniesiony przez niego katalog nazwisk z Instytutu Pamięci Narodowej), jest też autorem kilku powieści. Jan Polkowski – poeta, Andrzej Mietkowski – dziennikarz radio-

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

wy i tłumacz, Bronisław Sonik – były poseł PE, obecnie w sejmie. Anka Krajewska odniosła duży sukces w biznesie, Liliana Sonik – redaktor TVP. Ziemowit Pochitonow – doradca biznesowy. Oleńka Bernhardt – również w Maison Lafitte. Nie wszystkich wymieniłem – podkreśla Grzegorz. Zaangażowanie się w działalność polityczną na pierwszym roku studiów było dużym ryzykiem. Bezpieka monitorowała wyniki i szukała okazji do wyrzucenia ze studiów z powodów merytorycznych. Do tego dochodziły częste aresztowania na 48 godzin, zdarzało się, że nawet w drodze na egzamin. – Wyjaśniłem egzaminatorowi, że mam usprawiedliwienie swojej nieobecności. – Lekarskie? – zapytał. – Nie, z aresztu – odpowiedziałem. Był lekko zaskoczony. Tłumaczyłem, że zatrzymano mnie w charakterze podejrzanego i nie przedstawiono żadnych dowodów przestępstwa. Dostałem drugi termin egzaminu. Po licznych aresztowaniach i rewizjach wydawało się, że środowisko SKS-u jest dokładnie spenetrowane. Jak się okazało po latach, agentem był jeden z najważniejszych działaczy – Lesław Maleszka, przyjaciel Pyjasa i Wildsteina. – W tym kryzysowym momencie zaproponowaliśmy z Anką Krajewską, że drukowanie ulotek i pisma „Sygnał” bierzemy na siebie. Tak też się stało, co jednak spowodowało wzmożoną „opiekę” nad nami ze strony bezpieki. „Sygnał” tworzyłem też od strony redakcyjnej między innymi z Bronkiem Wildsteinem i Jankiem Polkowskim. Pomimo różnych szykan administracyjno-policyjnych do końca studiów dotrwałem, nawet z niezłymi wynikami. Przeżyłem też dosyć kuriozalną sytuację na egzaminie ze studium wojskowego. Jako jedyny student na uczelni dostałem ocenę niedostateczną. Wiedziałem dlaczego, odpowiedziałem dosyć arogancko na pytanie dotyczące naszego wroga za zachodnią granicą, czyli Republikę Federalną Niemiec. Miałem opisać symulowaną akcję frontową wobec odwiecznego wroga Polski. Odparłem, że wroga nie widzę. Umundurowana komisja wpadła w furię, a ja spokojnie wyjaśniłem, że w ubiegłym tygodniu PRL podpisała z RFN umowę o przyjaznych stosunkach. Wszyscy uważali, że wylecę z uczelni, a swoją edukację będę kontynuował w Ludowym Wojsku Polskim. Wiedziałem, że muszę się dobrze przygotować do poprawki, ale nie mogłem skłonić się do opanowania tej specyficznej wojskowo-ideologicznej wiedzy. Postanowiłem wykpić się fortelem, tj. obcięcie długich włosów. Na egzamin przyszedłem ogolony jak rekrut. Ku mojemu zaskoczeniu oficer LWP skomentował moje nowe wcielenie (student zmądrzał) i zapytał, czy zgadzam się na ocenę dostateczną bez zadawania pytań.

Grzegorz Małkiewicz i Mirek Malevski w roli Ogniskowych barmanów

– Czy były jeszcze jakieś próby wyrzucenia cię z uczelni? – Czy była to próba? Tego do końca nie wiem, ale znowu z przedmiotu ideologicznego (materializm historyczny) jako jedyny dostałem ocenę niedostateczną. W tym przypadku nie było już żartów. Do poprawki musiałem się solidnie przygotować. Przeczytałem wszystkich klasyków marksizmu, łącznie z monumentalną pracą Leszka Kołakowskiego Główne nurty marksizmu”(dwa lata później prof. Kołakowski został promotorem mojej pracy doktorskiej). Egzamin trwał ponad godzinę, w zasadzie nie egzamin tylko partnerska rozmowa. Kiedy prof. Sztompka poprosił o indeks, zdziwił się oceną niedostateczną. Jako jedyny w jego dydaktycznej karierze otrzymałem ocenę bardzo dobrą.

O

statnim wielkim wydarzeniem były sierpniowe strajki i powstanie związku zawodowego „Solidarność”. Z Anką Krajewską uniknęliśmy aresztowania (nasi przyjaciele dostali sankcje prokuratorskie) i dotarliśmy do Stoczni w Gdańsku. Pod latarnią najbezpieczniej. Przede wszystkim jednak było to niezwykłe doświadczenie – być świadkiem powstawania „Solidarności”. Byliśmy dumni, że inspiracją dla stoczniowców powołujących swój związek była nazwa naszego studenckiego ruchu – Studenckiego Komitetu Solidarności. Nie wszyscy o tym wiedzą i po latach, jak powiesz: Studencki Komitet Solidarności, większość myśli, że w „Solidarności” była taka studencka organizacja. Za swoją opozycyjną działalność Grzegorz został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Cztery godziny rozmowy, a nawet więcej, mija błyskawicznie, a końca nie widać. Musimy przyspieszać. – Włączyłeś się w legalną już działalność związkową? – Do wyjazdu z Polski byłem bardzo aktywny, zakładałem też z przyjaciółmi z SKS-u Niezależne Zrzeszenie Studentów. – A dlaczego wyjechałeś? – Do tej pory dostawaliśmy odmowy wydania paszportów, przekreślono nam też pieczątki w dowodach uprawniające do odwiedzenia „bratnich demokracji ludowych”. Skorzystaliśmy z powiewu wolności. Ale sam wyjazd też nie był bezproblemowy. Byliśmy (Anka Krajewska, Wojtek Sikora i ja) już w Berlinie (wschodnim). Z okien pociągu widzieliśmy kolorowe światła zachodniego, kiedy do przedziału weszli uzbrojeni polscy żołnierze. Zawrócono nas do Polski i byliśmy przekonani, że nasze europejskie wojaże skończyły się. Obawialiśmy się najgorszego scenariusza. W radiu występował z małymi przerwami gen. Jaruzelski. Po całodniowej szopce, osobistej rewizji i przesłuchaniach usłyszeliśmy, że możemy kontynuować podróż. – Po kilku miesiącach wypełnionych spotkaniami ze studentami z zachodnich krajów trafiłem do Londynu. Wprowadzenie stanu wojennego wpłynęło na moją decyzję pozostania na Zachodzie. Zresztą w PRL wojsko chciało skazać mnie za dezercję. Wyjechałem bez ich zezwolenia, o czym zdecydowała bezpieka. – Czy miałeś kontakt z krajem? – Bardzo intensywny, ale nieoficjalny, żeby nie powiedzieć – konspiracyjny. Nie miałem już energii na debaty z lewackimi rówieśnikami i zaangażowałem się w organizowanie materialnej pomocy dla podziemia. Rozpocząłem też studia doktoranckie w Oksfordzie, w Balliol College. Już bez polityki, nareszcie mogłem wrócić do swoich akademickich fascynacji, do filozofii. – Kolejny ciekawy etap twojego życia, już bardziej znany, może przedstawimy go w telegraficznym skrócie? – Na więcej nie mamy miejsca, a w skrócie: londyński korespondent Radia Wolna Europa, kierowca minicaba, osoba od składu komputerowego, a potem redaktor naczelny „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, wyrzucony z niewiadomych powodów. A ponieważ nie lubię być wyrzucany z niewiadomych powodów, założyłem własne pismo. Jestem wydawcą i redaktorem „Nowego Czasu”. Rozmawiał: Mirek Malevski


kultura |25

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Nagroda Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą dla śp. Aliny Siomkajło Doroczne spotkanie członków i sympatyków Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą bez jego duszy i założyciela – św. Aliny Siomkajło, której pośmiertnie przyznano nagrodę za całokształt działalności – było smutną uroczystością i miejscami chaotyczną. Są uczucia silniejsze od nas i może to lepiej, że nie potrafimy nad nimi zapanować. Fundatorem tegorocznej nagrody Stowarzyszenia było podobnie jak wcześniej Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. To ważny gest nie tylko uznania dla dorobku śp. Aliny Siomkajło, ale też wsparcie dla kontynuacji Jej dzieła. To zobowiązuje. Bardzo dziękuję. Non omnis moriar. W tym zasadza się kontynuacja pokoleń i tak powstaje dziedzictwo. Dziękuję organizatorom, uczestnikom wieczoru i artystom: Renacie Chmielewskiej za piękne deklamacje, Tomasz Perek niech zechce przyjąć moje powtarzane po wielokroć uznanie dla jego wokalnomuzycznej fantazji. Gorąco polecam ostatni numer „Ekspresji”, w większości przygotowany przez śp. Alinę Siomkajło, choć do druku doprowadzony pod czujnym okiem Bernarda Nowaka. Zrobimy wszystko, żeby w następnym nie wypaść gorzej. Tych kilka słów kreślę jako tymczasowy prezes Stowarzyszenia. Jest to dla mnie niezwykły zaszczyt i wyzwanie. Za dużo patosu? Jeśli patos uskrzydla…, dlaczego nie, będę go potrzebował znacznie więcej w tym nadchodzącym roku. Grzegorz Małkiewicz

Obok “Wspomnienie uniwersyteckiego kolegi” – Andrzeja Paluchowskiego

B

yła absolwentką Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Studiowala tam filologię polską w latach 1962-67. Literatura piękna, poezja liryczna zwłaszcza, piśmiennictwo polskie w ogólności – to był krąg jej głównej pasji życiowej. Od pierwszego roku studiów (od ćwiczeń z nauk pomocniczych historii literatury), a następnie ćwiczeń z zakresu poetyki na roku II – dała się poznać jako studentka zdecydowanie wyróżniająca się zdolnościami i pracowitością, a także trafnym sądem krytycznym i umiejętnością dzielnej obrony swego stanowiska w dyskusjach. Terminowala na seminarium znakomitego historyka literatury i edytora prof. Czesława Zgorzelskiego. Z tego warsztatu wyniosła dwoiste gruntowne przygotowanie: sprawności historyka sztuki poetyckiej oraz kompetencje filologiczno-edytorskie. Studia uwieńczyła rozprawą magisterską zatytułowaną Epigramatyczność liryki Marii JasnorzewskiejPawlikowskiej. Kierownik seminarium kończył recenzję konkluzją: Praca stanowi osiągnięcie wyrastające niewątpliwie ponad przeciętny poziom rozpraw magisterskich [...]toteż rezultaty recenzent proponuje wyróżnić oceną najwyższą, stopniem celującym. W tekście recenzji znalazło się zdanie: Można bez przesady powiedzieć, że sztukę analizy autorka opanowała w pełni i umie ją różnorodnie do celów swych wykorzystać! (Zatrzymuję się przy tych opiniach ze względu na szczególny autorytet naukowy Czesława Zgorzelskiego). Z tego macierzystego seminarium wyniosła też imperatyw solidnej roboty i imperatyw Norwidowskiej „sumienności w obliczu źródeł”. Rok akademicki 1967/68 wypełniony był asystenckimi studiami przygotowawczymi. Od roku 1968 pełniła obowiązki asystenta, a od 1970 starszego asystenta przy II Kate-

drze Historii Literatury Polskiej. Prowadziła wówczas zajęcia dydaktyczne analizy utworów literackich oraz z zakresu poprawności i kultury języka. W latach 1974-78 była doktorantem-stypendystą w Uniwersytecie Warszawskim i w Instytucie Badań Literackich PAN. (Był to bowiem okres, w którym KUL pozbawiony był praw nadawania stopni doktorskich na Wydziale Nauk Humanistycznych). Pod kierunkiem prof. Zdzisława Libery napisała i obroniła rozprawę doktorską (1978), opublikowaną następnie we wrocławskim Ossolineum pt. Ewolucje Epigramatu, 1983. Jest to klasyczna monografia jednego gatunku literackiego: od figlików Rejowych i fraszek Kochanowskiego – po zdania i uwagi Mickiewicza. Była człowiekiem nieustannej, niezmordowanej pracy. Jest w jej twórczości dzieło zdumiewające, wykraczające ponad jej zawodowe przygotowanie, plon ogromnej pracy, sumienności i dociekliwości: Katyń w pomnikach świata. Katyń monuments around the world (2002). Dzieło to – jak skromnie pisała we wprowadzeniu – „przedstawia uporządkowane wiadomości o pomnikach wzniesionych ku czci ofiar katyńskiej zbrodni”. Mamy tu z górą 300 pomnikowych upamiętnień Katynia, zilustrowanych fotografiami, zwięźle opisanych, opatrzonych rejestrami bibliograficznymi. A co powiedzieć o ogromnym (ponad tysiącstronicowym!) zbiorze tekstów poetyckich zatytułowanym Mała muza. Od Reja do Leca. Antologia epigramatyki polskiej. (1986): Bez mała trzystu autorów, niemal 2000 utworów, noty biograficzne, osobne wstępy historyczno-literackie do każdego stulecia, objaśnienia tekstów, słownik nazw mitologicznych, alfabetyczny spis tytułów i incypitów, indeks nazwisk. Wymieńmy wreszcie pięć dużych tomów Rocznika literacko-społecznego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą „Ekspresje”, które – powiedzmy to otwarcie – sama zredagowała w latach 2011-2015! (materiały do tomu VI zostaswiła w większości skompletowane). Była człowiekiem nieustępliwych zasad, wrogiem moralnych kompromisów. Gdy czyjeś postępowanie jawiło się jej jako odstępstwo od prawdy, jako fałsz – była gotowa na przekreślenie przyjaźni, na niepokorność wobec środowiskowej jednomyślności. Jak gdyby jednym z jej drogowskazów była formuła staropolskiego pisarza: „Przeciw prawdzie rozumu: Nie!”. Ten rys jej osobowości, ta jej nieugiętość wobec wszelkich social and political correctness – niekiedy dystansowała wobec niej nawet prawdziwie oddanych przyjaciół. Tylko bardzo nieliczni potrafili dostrzec w niej odruch prawości i służby czemuś większemu, czemu była bez reszty oddana. Nie wypada tutaj roztrząsać godziwości stanowisk polemistów, ale jedno można (i trzeba) powiedzieć: Być może wymagania jej bywały zbyty radykalne, ale racje moralne, słuszność moralna – były po Jjej stronie! (Daję tu wyraz memu głębokiemu przekonaniu). Dodajmy, że często bywała pełna bezinteresownego podziwu i czci dla ludzi wielkiej pracy i rzeczywistych zasług społecznych. Była człowiekiem niełatwego życia i ciężkich doświadczeń, które potrafiła znosić z wielką dzielnością. Mało kto wie, że w roku 1943 nie tylko straciła ojca Michała, który zginął z rąk niemieckich, ale – jako dwuletnie dziecko – wraz z matką i bratem była wywieziona z Zamojszczyzny do Niemiec. Po powrocie stamtąd w roku 1946, jak napisała Alina w podaniu o przyjęcie na studia: „Matka wyczerpana pracą i chora, już nie była zdolna do wychowywania nas”. Opiekunką Aliny została, wymieńmy z szacunkiem to imię: pani Wilhelmina Dziedzic. Trudne – od strony materialnej – były lata studiów lubelskich i warszawskich. Szczególnie niełatwe były pierwsze lata w Londynie, gdzie zamieszkała, jako azylantka, w roku 1985, a więc ponad 30 lat temu. Zupełny brak przezorności w dyskusjach – narażał ją na ciosy bardzo dotkliwe. Była trwale zakotwiczona w życiu Kościoła, którego trzymała się naprawdę „jak świecy w ciemnym płonącym miejscu”. Powiedziała w jednej z ważnych rozmów, że tylko wola trzymania się reguł chrześcijańskiego postępowania pozwala jej oddychać, po prostu – żyć.


Basia Zarzycka in front of her shop in Chelsea

Utterly eccentric Polish artist

Oleńka Hamilton

W

hen a child sets foot in Basia Zarzycka’s extraordinary shop they become an accomplice in a magical deception orchestrated by the serene, beautiful and utterly eccentric Polish artist, designer and decorator. In the middle is a two-layered glass table overflowing with her precious creations so enticing you think you might eat them. ‘When I designed these tables it was so the children coming in could see the level adults can’t see, and the adult doesn’t know the child is seeing things on another level,’ Basia says, a hint of mischief in her kind eyes. ‘I

mix everything all together to be quite eclectic, colourful, fun, fantastical and magical,’ and for the child jewels flash, flowers sprout from above and below, mannequins draped in miraculous adornments watch over them, and the warm glow of a beautiful alternate universe draws them in. Every aspect of the opulent fairy tale world Basia first created thirty years ago, when she opened her first shop opposite Waitrose on the King’s Road in Chelsea – she is now round the corner on Ellis Street – is intentionally arranged to sparkle and exist as it does. Nothing is accidental and Basia floats around like a fairy queen dressed in her uniform of multiple layers of luxurious black material, fur, lace, a diamond star, strings of rosary beads, a mother of pearl crucifix, and a splendid black bow on top of her head. ‘Black is an invisible colour and I like to be invisible in my shop because it’s so colourful. I don’t want to stand out. I’m in the background. I feel very comfortable in black,’ she says. The only deviation is a single red bracelet ‘to keep the evil eye away’. I regret that I never experienced the shop as a small child, having visited Basia for the first time at the age of fifteen, but the effect on an adult isn’t dissimilar. I tend to find myself in a sort of gormless frenzy trying to look in all directions at once, incapable of holding any kind of sensible conversation. That day fourteen years ago when I came to see Basia she lavished me with multi-coloured je-

Basia Zarzycka in her extraordinary shop


portraits |27

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

wels set in silver which I wore for a ‘paradise’ themed fancy dress party. She was then, as she is today, totally focused on a thousand things at once – she says she is usually working on around twenty projects at any one time, partly commissions but mostly things which pop into her mind unannounced at any time of the day or night. Her mind, Basia says, is ‘very muddled’, and she works best at night, needing very little sleep. Her home, she says, is no different to the shop. She shows me a picture of her kitchen table which is decked out in bejewelled statues of the Virgin Mary. Her decorations are especially extravagant at Christmas, her favourite time of year: ‘I like a Christmas tree in every room,’ she says, two of which stay up all year round, and she makes baubles and fairies, and decorates the Magnolia tree in her garden with blue lights. I remember the night I wore my Basia Zarzycka jewels vividly because I felt utterly fabulous. Is it any wonder, I thought, that Basia’s clients include the rich and famous (though she’ll never say so)? Each of her creations, be it a bespoke wedding dress, a pair of velvet shoes, a tiara for a swan, a taxidermy bird or a simple hair piece made out of buttons and flowers, is perfect because it comes from the heart. ‘I’ve always known that I would do what I’m doing, because it’s like breathing the air that I breathe into my body,’ she says. ’I suppose I was just born that way.’

ski zip down the back. Graham, Basia’s fiancé of 32 years, facilitates the existence she needs to live in order to fulfil her genius through his complete devotion to her and her career. He does the trips to Tesco and never goes to bed before her, even when she stays up all night working on commissions. Basia says she has become ‘more eccentric and more magical’ as her career has progressed, and expects only to become more so in the future. Her next project, which is completely new, is to make dresses for mannequins as opposed to human beings. ‘I dress mannequins all the time, but for someone to ask me to do it for their home because they’ve seen mine is wonderful,’ she says, genuinely grateful for the life she is able to lead. ‘I have great fun because I have the shop, and I’m able to sell the things that I make. I’ve created a career for my self but it is really an existence. It’s living for me. It just all seems very normal.’

ARTFUL FACE

B

asia was born in Birmingham to Polish parents, both of whose families had been torn apart because of World War Two. Both of her parents lost their mothers in Siberia and came to England where their fathers had been taken in by the British Red Cross. She grew up in a Polish community, many of whom are still her best friends today. She is ‘Polish to British people, and British to Polish people,’ an odd sense many of us hybrids can sympathise with. She feels both, she says, although a huge portion of her heart is in Poland, which comes through unmistakably in her work. The vibrant colours and distinctive patterns of traditional Polish costumes and designs, including statues of the Virgin Mary referencing her catholic upbringing, are integral to her universe, the pinnacle of which is her three storey woo-

Many of Basia's jewels and accessories

den house in the middle of a wood near Kraków, decorated in ‘100 per cenżt Polish folklore’, including stain glass windows and life size angels carved out of wood which hold up the ceiling. Many of her jewels and accessories, hats and headpieces, dresses and bridal accoutrements incorporate flowers, her first love, which she discovered as a child mesmerised by the colours in her mother’s garden. She would pick them, chop them up and stick them onto paper, always knowing she would never stop. After studying art, she set up her own stall on Bermondsey market, where a Japanese buyer became so enchanted by her work he placed an order for £350,000. It wasn’t long before she was in Chelsea, where she’s been ever since, making flowers out of ‘anything [she] can get her hands on’, be that silk, beads, wire, paper, lace or leather. ‘I love flowers. Much of my life has been devoted to creating them. The shop I think is like a garden, this is my garden,’ she says.

T

o do what Basia does requires total immersion. ‘I try to get away from the mundane things, so I can be totally engrossed in and concentrate totally on what I’m doing and what I’m creating. It’s a fantastic thing, a very selfish thing in a way, because it’s just me and the work. I’m giving my all and to do one’s all you can’t be going to Tesco.’ Some of the things she is commissioned to make really are off the wall: she once made a handbag to look exactly like one gentleman’s wife’s poodle, except for the Swarov-

Say others: Owner of an extraordinary shop in Chelsea, artist, designer and decorator of magical creations in jewellery, fashion, hats and eclectic objects d’art. ‘Polish to British people, and British to Polish people’. Says she: I like black. I don’t want to stand out, I like to be in the background, invisible.’ Say I: A true Fairy Queen. Magical, fantastical, sparkly and fun, she floats in her shop like a bird of paradise. Bottom line: The adjectives were obviously invented specially for Basia. Invisible??? I have my doubts…. :-)) Text & graphics by Joanna Ciechanowska


nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Kiedy uświadomiłeś sobie, że chcesz być aktorem?

– Od dzieciństwa lubiłem występować przed ludźmi. Już w przedszkolu w Wolbromiu, małym miasteczku leżącym w połowie drogi między Katowicami i Krakowem, chwytałem za mikrofon. W podstawówce brałem udział we wszystkich akademiach. W roku, w którym zdawałem do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, było 25 kandydatów na jedno miejsce i za pierwszym razem się nie dostałem. Aby uchronić się przed wojskiem zapisałem się na kurs pielęgniarza w zakładzie psychiatrycznym. Mieliśmy praktyki w domu dla psychicznie chorych w Kobierzynie, gdzie pacjenci w ramach terapii uczestniczyli w psychodramach. Podczas tych zajęć zaobserwowałem wiele fascynujących zachowań i cech ludzkich odzwierciedlających złożoność ludzkiej natury, które później wykorzystałem w zawodzie. Może więc niepotrzebna była szkoła?

– Szkoła teatralna daje aktorowi narzędzia do pracy, uczy go, jak operować swoim ciałem, psychiką i dobrym materiałem, na którym się opiera, ale chęć i potrzeba występowania musi pochodzić ze środka. Cztery lata w szkole teatralnej w Krakowie były najpiękniejszym okresem w moim życiu. Na naszym roku było 20 osób, w grupie zaś – sześć, więc poznaliśmy się jak łyse konie. Prowadzili nas wspaniali pedagodzy. Profesor Jerzy Merunowicz, który uczył nas dykcji i wiersza, zaszczepił mi miłość do Norwida. Marta Stebnicka pokazała nam, na czym polega piosenka aktorska. Pani Danuta Michałowska, której przyjaźń z Janem Pawłem II nabrała ostatnio dużego rozgłosu, dała mi dwóję, mówiąc, że nie jestem materiałem na aktora, bo nie umiem mówić wierszem. Wyszedłem z poprawką. Opiekunem mojego roku, człowiekiem, od którego bardzo dużo się nauczyłem, był Jerzy Stuhr. Potrafił przełożyć aktorstwo na język dostępny dla każdego. Bardzo żałuję, że nie dane było mi wystąpić z nim na scenie, chociaż zagrałem z nim epizod w filmie. Naszym spektaklem dyplomowym było Pieszo Mrożka. Przedstawienie zostało wyreżyserowane przez Jerzego Jarockiego i wystawiane około 40 razy, również w Niemczech. Męczył nas okrutnie, ale praca z takim mistrzem była wspaniałym doświadczeniem. 13 lat później grałem inną rolę w tym przedstawieniu w Londynie wystawianym w International Theatre przez Urszulę Święcicką. Po takim dyplomie pewnie nie miałeś problemu z angażem?

portrety teatralne

Być aktorem bez etatu Co znaczy być polskim aktorem na emigracji? Jak służyć sztuce, zarabiając na życie w innym zawodzie? Czy można poświęcić cały wolny czas pracy artystycznej i nie zaniedbać rodziny? Wopjciech piekarski, aktor i reżyser Sceny polskiej w londynie, często stawia sobie te pytania, ale czuje się spełnionym artystą i człowiekiem. absolwent krakowskiej pWSt ma w swoim dorobku artystycznym ponad 50 premier teatralnych, role telewizyjne i filmowe w polsce i Wielkiej Brytanii oraz w hollywoodzkiej produkcji Citizen X u boku Donalda Sutherlanda. Mieszka i pracuje w londynie od 1981 roku. Z WoJCieCheM piekarSkiM rozmawia anna ryland.

– Po ukończeniu szkoły chciałem się zaangażować w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie. Wstępnie uzgodniłem, że podejmę pracę jesienią 1981. Franciszek Trzeciak zaproponował mi również główną rolę w filmie planowanym na październik. W międzyczasie wybierałem się latem z przyjaciółmi do Londynu. Jednak w dalszym ciągu szukałem swojej drogi życiowej i tego też lata odwiedziłem rektora Seminarium Duchownego w Krakowie, księdza Nowaka, z pytaniem: – Jak rozpoznać, czy mam powołanie do kapłaństwa? Po bardzo długiej rozmowie mądry ksiądz poradził mi pojechać na wakacje i przemyśleć całą sprawę. – Jak to ci nie wyjdzie z głowy, synu, to wróć i porozmawiamy o tym jeszcze raz. Wyjechałeś więc na wakacje…

– Do Londynu przyjechałem z plecakiem na miesiąc. Był to 23 lipca 1981 roku, dzień ślubu Diany z księciem Karolem. Londyn wyglądał pięknie, przystrojony na tę okazję. Zwiedzałem i cieszyłem się życiem. Jesienią zadzwonił do mnie pan Trzeciak z informacją, że fundusze na planowany film się rozwiały. W tej sytuacji postanowiłem zostać w Londynie do nowego roku. Wydarzenia 13 grudnia 1981 roku radykalnie zmieniły moje plany. W listach z domu, ostemplowanych dużą pieczątką Ocenzurowano, ojciec dawał mi do zrozumienia, że na razie nie ma po co wracać. Rozglądałem się za pracą, gdyż musiałem opłacić mieszkanie etc. Ja, nowo upie-


nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

czony aktor, nie miałem doświadczenia ani zdolności do zajęć praktycznych i kiedy dano mi do pomalowania drzwi, robiłem to dziesięć razy, aby zadowolić pracodawcę. To była strategia przeczekania do lepszych czasów. Decyzję o pozostaniu w Anglii podjąłem w 1984 roku, kiedy założyłem rodzinę i zmieniła się moja hierarchia wartości. Hania, moja przyszła żona, przyleciała do Londynu tego samego dnia co ja i tym samym samolotem, ale wtedy nie znaliśmy się. Doszliśmy do tego po paru latach. Po ślubie rodzina się powiększyła i moje aktorstwo zeszło na plan dalszy. Jakie były Twoje początki na londyńskiej scenie?

– Mimo ograniczeń czasowych miałem ogromną potrzebę grania. Zacząłem rozglądać się na wszystkie strony, szukając miejsca, gdzie mógłbym ten głód zaspokoić. Mój debiut za granicą odbył się na demonstracji w Hyde Parku popierającej „Solidarność”, którą zorganizował ZASP (Związek Artystów Scen Polskich w Wielkiej Brytanii). Staliśmy na platformie i śpiewaliśmy Aby Polska była Polską. Potem oglądaliśmy siebie w Dzienniku Telewizyjnym. W tym czasie w Ognisku został zorganizowany wieczór artystyczny, na którym dostałem do powiedzenia jeden wiersz, występując wśród tuzów Teatru Polskiego ZASP, takich jak Irena Delmar. Starałem się grać, gdzie się dało. Pani Maryna Buchfaldowa, wybitna aktorka emigracyjna, wciągnęła mnie do ZASP-u. Przez nią trafiłem do Leopolda Kielanowskiego, wspaniałego aktora i reżysera przedwojennych scen polskich. W 1982 roku, na otwarcie teatru w POSK-u, wyreżyserował on Ambasadora Mrożka, a na premierę przyleciał autor sztuki. Miałem zaszczyt zagrać w tym spektaklu sekretarza ambasady. Następnie związałem się na wiele lat z teatrem dla dzieci Syrena, gdzie grałem w około 20 spektaklach, reżyserując niektóre z nich. Był to niezwykły teatr, w którym dzieci brały udział w każdym przedstawieniu. Bardzo miło wspominam pracę z nimi. Jeszcze w okresie stanu wojennego Adam Ostoja-Ostaszewski, ówczesny prezes POSK-u, zdobył małe dofinansowanie od Brytyjskiej Rady ds. Uchodźców, które zostało przeznaczone na teatr. To pozwoliło na powołanie Teatru Nowego, prowadzonego przez Urszulę Święcicką, z czterema aktorskimi półetatami. Zarabialiśmy około 30-40 funtów tygodniowo, pracując 17 godzin. W tym czasie pojawiła się w Teatrze Nowym Helena Kaut-Howson, reżyserując Małą Apokalipsę, Tadeusza Konwickiego. Był to mój chrzest bojowy, którego nigdy nie zapomnę. Pani Helena postawiła wszystkim poprzeczkę bardzo wysoko i pracowałem z nią tak ciężko, jak jeszcze nigdy nie pracowałem w życiu. W Teatrze Nowym tworzyliśmy różne spektakle, z których Exceptional Leave to Remain (Wyjątkowe pozwolenie na pobyt) pozostał mi szczególnie w pamięci. Pisaliśmy ten spektakl wspólnie, gdyż był on świadectwem naszego pokolenia. Do tekstów Mrożka i Andermana dodaliśmy nasze własne. Marysia Drue skomponowała muzykę do piosenek Jacka Kaczmarskiego, który gdy ją usłyszał na spektaklu, powiedział, że jest lepsza od jego własnej. W Teatrze Nowym Władek Szejbal wyreżyserował Ich czworo Zapolskiej, w którym zadebiutowała Joanna Kańska w roli Staruszki. Pracowałem również z Bogdanem Hussakowskim, który był reżyserem sztuki Fifty fifty. Miałem zaszczyt występować w niej z Ewą Dałkowską i Mieczysławem Czechowiczem. Ważnym spektaklem dla mnie był również Kandyd Voltaire’a, który reżyserował w Londynie Maciej Wojtyszko. Byliśmy z tym spektaklem w Kanadzie i nim również zadebiutowałem w Polsce w Teatrze Powszechnym, za co zostałem pochwalony przez Janusza Gajosa. Jakie funkcje pełnisz w zespole Sceny Polskiej?

– Jestem kierownikiem zespołu, czasem reżyseruję i bardzo często występuję na scenie. Wśród programów, które przygotowałem, niezwykle miło wspominam spektakl Jest gdzieś życie piękniejsze od wierszy o Broniewskim, a także Wróć po czereśnie, oparty na pięknej lwowskiej poezji Andrzeja Bartyńskiego, czy Historię grzesznej miłości Karola Rostwo-

Zemsta, Scena Polska, POSK. Od lewej: Wojciech Piekarski – Cześnik i Damian Dutkiewicz – Papkin

rowskiego. Nad Panem Tadeuszem pracowałem wraz z Heleną, a również dołożyłem się do reżyserii Zemsty, która okazała się ogromnym przedsięwzięciem dla zespołu. Ulubione role?

– Nie mam ulubionej roli w moim życiorysie artystycznym. Czuję jednak, że z czasem każda kolejna rola nabiera coraz więcej głębi i dojrzałości. Jest to wynik ewolucji ludzkiej natury, ale również doświadczeń nabywanych w pracy z różnymi reżyserami i aktorami. Ten bagaż bardzo pomaga w aktorstwie. Natomiast często myślę o rolach, w których jeszcze chciałbym wystąpić. Nigdy nie pragnąłem zagrać Hamleta, ale marzyła mi się rola Kaliguli w dramacie Alberta Camusa Kaligula. Postać ta zawsze mnie fascynowała i w szkole teatralnej napisałem na jej temat pracę magisterską. Rola ta pozwoliłaby mi badać granice człowieczeństwa, granice możliwości ludzkiego rozumu. Również zawsze bardzo chciałem zagrać Papkina w Zemście. Powiedziałem o tym Helenie, ale przeznaczyła dla mnie rolę Cześnika, mówiąc, że Papkina to ona już ma. Jak pracujesz nad rolą? Co robisz, aby uczynić postacie, które grasz, swoimi?

– W szkole Jerzy Stuhr przekazał nam swoje podejście do roli: on zawsze stara się bronić postaci, którą gra, niezależnie od tego, czy jest to pozytywny czy negatywny bohater. Analizuję każdą rolę, aby wydobyć pozytywne cechy tej postaci. Postać, którą aktor ma zagrać, jest rozpisana w tekście, jaki dostaje do ręki. Często jej analiza należy do reżysera, ale także aktor powinien jej dokonać. Bardzo mi to pomaga w zrozumieniu postaci i prawdy o niej. Staram się nie wzorować na innych, znanych wykonawcach ról, które gram, gdyż nie chcę ich naśladować. W czasie przygotowań do roli Cześnika w „Zemścieˮ co chwilę słyszałem: – A Gajos to zagrał w ten sposób... On tu krzyknął... „Zemstęˮ Wajdy widziałem pięć lat temu i nie wróciłem do niej przed spektaklem, bo chciałem, aby Cześnik Sceny Polskiej był moim Cześnikiem, nie Janusza Gajosa. Osobą, która najbardziej ukształtowała mnie jako aktora, jest Helena Kaut-Howson. Ona bardzo dużo oczekuje od aktorów i całej ekipy, z którą współpracuje. Nigdy nikomu nie daje taryfy ulgowej i to jest bardzo cenne, chociaż czasem wyczerpujące. Do roli, nad którą z nią pracuję, dochodzimy wspólnie – jako aktor i reżyser. Zdarzało się jednak, że Helena potrafiła wywrócić do góry nogami moją wizję postaci, czasami po kilku lub kilkunastu próbach. Muszę jednak przyznać, że prawie zawsze ma rację. Helena ma wizję roli, zanim ona powstanie, i niezwykły instynkt podpowiadający jej, co będzie się podobać publiczności. Przykładem tego jest prolog do Zemsty, który Helena napisała na tydzień przed spektaklem, tłumacząc nam, że będzie on pomostem między sztuką Fredry a współczesnością. Nie byłem do tego pomysłu przekonany, aż do chwili, kiedy po pierwszym spektaklu podeszli do mnie znajomi, pytając, kto jest autorem tego świetnego prologu do sztuki...

Jak rodzina odnosi się do Twojej pracy artystycznej?

– W okresie pracy nad spektaklem codziennie wieczorem nie ma mnie w domu, często soboty i niedziele spędzam na próbach. W takiej sytuacji partner życiowy aktora musi być osobą świętą. Moja żona Hania jest bezdenną studnią cierpliwości, wrażliwości i tolerancji. Ale nawet ta studnia powoli zaczyna się wyczerpywać. To jest prawdziwy koszt mojego zawodu – to jest to, co daję Scenie. W tym tkwi różnica między życiem aktora na emigracji a aktorstwem w Polsce. W kraju aktor wykonujący swój zawód ma etat w teatrze; wychodzi na próby około 10 rano, wraca do domu po południu, a wieczorem idzie grać. Tutaj do pracy idziemy tak jak każdy inny człowiek, a po pracy pędzimy do POSK-u na próbę o 19.00, która się kończy się około 23.00. Następnego dnia wstajemy i robimy to samo. Przy Zemście mieliśmy trzy miesiące tej rutyny. To jest bardzo wyczerpujący tryb życia, który z wiekiem staje się coraz bardziej uciążliwy. Moja rodzina nie opuściła żadnej mojej premiery i mam zawsze w nich wsparcie. Po Zemście córka wysłała mi SMS: „Tato, myślałam, że pęknę z dumy”. Moim pierwszym i najlepszym krytykiem jest moja żona. Mam szczęście, że spotkałem na mojej drodze ludzi, którzy pozwolili mi się spełniać artystycznie – grać, reżyserować i marzyć, że jeszcze coś więcej mogę osiągnąć... Bez tego nie wyobrażam sobie życia na emigracji. Scena Polska. UK w POSKu

w

Udzia∏ biorà: Joanna Kaƒska Marlena Psiuk Damian Dutkewicz Janusz Guttner Pawe∏ Zdun Wojtek Piekarski Re˝yseria: Wojtek Piekarski

Sprzeda˝ biletów online

http://www.scenapolska.uk/ Sprzeda˝ w kasie POSKu

od 16 stycznia 2017 w godz. 18.00 – 20.00; tel. 02087411887; 07955389058 Bilet normalny £16 i £20 Zni˝ki dla emerytów i studentów - £10 Dla cz∏onkow Klubu Przyjació∏ Sceny - £10 Dla szkó∏ i grup min.10 osób - £10 – sprzeda˝ telefoniczna

Spektakle: Sobota, 28 stycznia 2017-godz.19.00 (dla szkó∏ - godz.11.00) Niedziela, 29 stycznia 2017-godz.16.00

Teatr POSKu

(50% zwrotu kosztów przejazdu autokarem)

238-246 King Street London W6 0RF

Kontakt: info@scenapolska.uk

metro: Ravenscourt Park


wiersz

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Żony poetów to te co mają Jakby jeszcze jednego świętego na głowie Który jednak nic gratis z nieba nie dostaje A na widok szynki robi oczy krowie Żony poetów wyganiają spod łóżka kurzu myszkę W balii Pegaza myją ryżową szczotką Księgę poety jak ministrant za nim noszą Resztką ze stołu poety dzielą się z kotką Żony poetów to są amazonki spod Pegaza znaku Co walczą dla poety o atrament i cukier i papier Żony poetów są między obłokiem a podłóg myciem Ich rajski chleb jest piołunu obsypany makiem Maja Elżbieta Cybulska

Żony Jerzy Niemojowski napisał kiedyś epigramat pt. Żona poety: Bo nie ma gorszej rzeczy niż natchniony mąż. Nocą idzie pod stół – nie do łóżka robić wiwisekcje xiężyca. Hmm... Coś mi tutaj nie pasuje. Przede wszystkim czy trzeba być zaraz żoną poety, by uskarżać się na tego rodzaju zaniedbania. I dlaczego pod stół? Przecież żeby znęcać się nad księżycem, nie musi się tam właśnie podążać. Przeciwnie, powiedziałabym, że więcej pożytku przyniosłoby spoglądanie przez okno albo udanie się na dwór. To jakieś dziwactwo, a może zły tytuł. Powinno być chyba Niezadowolona żona albo Mąż woli siedzieć pod stołem, niż dzielić z żoną łoż”, choć przyznaję, że byłby to tytuł zanadto rozwlekły. Bardziej pociągający jest wiersz Jerzego Harasymowicza pt. Żony poetów:

Ze szkicownika Marii Kalety:

Big Ben Big Ben, obok katedry Świętego Pawła i mostu Tower Bridge, jest najbardziej rozpoznawalnym obiektem Londynu. Malowniczo położony nad Tamizą towarzyszy temu miastu, zarówno w codziennym trudzie wybijając pracowicie godziny i kwadranse upływającego czasu, jak i w najważniejszych chwilach donośnie podkreślając uroczysty moment. Niestety, chociaż okiem turysty tego nie widać, to staruszek Big Ben jest już bardzo schorowany i jego opiekunowie doszli do wniosku, że nie można dłużej czekać z kuracją odmładzającą. Siedziba parlamentu tuż obok też wymaga generalnego remontu, ale zbieranie ogromnych funduszy, szukanie zastępczego miejsca dla bardzo zajętych Brexitem parlamentarzystów i rozstrzyganie przetargów na wykonawców zajmie jeszcze kilka lat, których Big Ben mógłby już nie przeżyć, tak bardzo niepokojący jest jego stan.

One mają w sobie coś z ptaka i leśnej wróżki Ich świata melon zielony daleko rośnie od ludzkich dróg Od ludzi mają widły plotek które dziobią ich nóżki Od poetów serca czerwony głóg To mąż tworzy, przed nim stoją zadania niezwykłe. Jest ponad przyziemną codziennością, choć chętnie korzysta z jej dobrodziejstw (szynka). Domeną żony jest życie praktyczne: pierze, sprząta, dogadza mężowi, dba o jego potrzeby (atrament, cukier, papier). Nietaktowne byłoby nazwanie jej służącą i żeby zapobiec podobnej degradacji, poeta stosuje elegancką terminologię „amazonki spod Pegaza znaku”, „leśne wróżki”. Jeśli zaś nie służąca, to na pewno służebnica. Różnica jest taka, jak między podrzędnym zajęciem a powołaniem. One snują się za wybrańcem Muz („Księgę poety jak ministrant za nim noszą”), wielbią, wykonują polecenia. Czyhają na nie upokorzenia, obmowa („widły plotek”), udziecinnienie („nóżki”), a co gorsza – zadawalają się „resztką ze stołu poety”. A takie, którym wystarczą resztki, choćby wielkodusznie dzielone z kotką, prowokują do posądzeń o brak ambicji. Żony to są jakby stworzenia niższej klasy. Za podziękowanie niech im starczy „serca czerwony głóg”! Czerwień skojarzona z sercem jest chwytem zanadto wyeksploatowanym i, szczerze mówiąc, spodziewalibyśmy się czegoś oryginalniejszego. Za to „świata melon zielony” naprawdę zadziwia. Świadectwo wystawione żonom nie jest, moim zdaniem, zachę-

Proszę więc spieszyć się z robieniem zdjęć, zostało zaledwie kilka tygodni, nim zniknie on na trzy lata za zasłoną budowlanych rusztowań. Przy okazji warto wyjaśnić nieporozumienie w sprawie tożsamości Big Bena. Tak naprawdę Big Ben to nie wieża zegarowa, ale 13-tonowy, największy z kilku jej dzwonów. Po raz pierwszy oficjalnie zadzwonił w 1859 roku. Miał trudne narodziny, bo pękł jeszcze w odlewni i musiał być przetopiony na nowo w innej już firmie. Kiedy wreszcie zawisł nad ogromnym zegarem, pojawiły się kolejne pęknięcia, ale te uznano za wadę wrodzoną, z którą można żyć (to jest dzwonić), więc zmniejszono tylko jego serce i obracając go, trochę przesunięto miejsce jego uderzeń. Historia jego imienia jest niezwykle prozaiczna, co zupełnie nie pasuje do jego dzisiejszego splendoru i światowej sławy. Wersja oficjalna wspomina o sir Benjaminie Hallu, który był pierwszym zarządcą odbudowy Parlamentu po jego doszczętnym zniszczeniu w pożarze w 1834 roku. Inna wersja nie jest warta nawet wspominania, a mówi o jakimś ówcześnie podziwianym pięściarzu wagi ciężkiej. Samą wieżę zegarową zbudowano jako integralną część odbudowywanego Parlamentu, dostojnie otwartego przez królową Wiktorię w 1852 roku. Od niedawna, to jest od 2012 roku, czyli diamentowego jubileuszu panowania królowej Elżbiety, nosi ona oficjalnie jej imię. Wracając do remontu, najpilniejsze prace muszą być

cające i nie dziwiłabym się, gdyby ktoś dostrzegł w nim elementy męskiego szowinizmu. I cóż wynika z tego drobiazgowego rejestru szczegółów? Absolutnie nic, bo przecież liczy się całość. A wiersz jest po prostu urzekający. Wzrusza delikatnością, współczuciem, lekką ironią i admiracją kobiet, którym przypada niewdzięczna krzątanina zamiast laurów. Pocieszamy się również tym, że mimo nieefektownej egzystencji żony poetów zasługują czasem na wiersz, czego o mężach nie można powiedzieć. Owszem, pojawiają się w prozie kobiet, ale nie przypominam sobie wiersza zatytułowanego „Mężowie poetek”. (Jeśli ktoś z Czytelników natknął się na podobny utwór, proszę mnie powiadomić). Uwiecznieni są niekiedy w dedykacjach, w aluzjach, ale żeby tak, jak w wierszu Harasymowicza, zasługiwali na obserwację, na refleksję, to nie. Dzieje się tak zapewne dlatego, że mężów nie sposób ulirycznić. Na podstawie przyotoczonych tu (i bardzo różnych) punktów widzenia proponuję następujące rozwiązanie: przede wszystkim trzeba męża wyciągnąć spod stołu i posadzić w stosownej odległości od żony. Stół nakryty serwetą, lampa rzuca łagodny blask na aureolę włosów piszącej. Tak właśnie, na tę mocno staroświecką aureolę, która żonie jak najbardziej się należy. Pozwólmy mężowi zbliżyć się od czasu do czasu do zajętej układaniem wierszy kobiety i zapytać z szacunkiem: Czy zrobić ci może herbaty, skarbie? Z malinami! Po czym pozwólmy temuż mężowi czekać, aż żona raczy podjąć decyzję, i dostosować się do niej. Zrezygnowałabym z xiężyca.

przeprowadzone w najwyższej jej części. W najgorszym stanie jest żeliwna konstrukcja hełmu wieży. Zupełnie zniszczona przez rdzę grozi zapadnięciem się i do tego dach strasznie przecieka, zalewając wnętrza i uszkadzając konstrukcję wsporczą dzwonów. Wymienione też będą światła w ażurowej części wieży, powyżej sali mieszczącej dzwony, które świecą zawsze podczas obrad parlamentu (Ayrton Light). I wreszcie wiadomość najistotniejsza – otóż czas stanie w miejscu. Ogromny zegar będzie zatrzymany, a wszystkie jego twarze patrzące na cztery strony świata będą zasłonięte, aby oszczędzić mu wstydu, gdy wskazówki minutowe i godzinne zostaną zdjęte do renowacji. Wymontowane zostaną też szklane elementy cyferblatów i odnowiona będzie ich żeliwna konstrukcja wspierająca. W ponad 150-letniej historii wędrówki wskazówek Wielkiego Zegara, zdarzały się krótkie przerwy, ale tym razem Londyn zamilknie na dobre. Jak dokładnie będzie wyglądał ten stan błogosławionego bezruchu, trudno jest przewidzieć. Chronos, najsroższy z antycznych greckich bogów, czasami robi sobie z nas żarty, sprawiając, że czas pędzi jak szalony, a innym razem stoi w miejscu. Może więc będzie to tylko złudzenie, zwykłe mgnienie oka? Są też tacy, co twierdzą, że tajemnicą szczęścia jest czasem zatrzymać się, spojrzeć na sprawy z dalszej perspektywy, więc okazja ku temu nadarza się wyjątkowa.


kultura |31

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Wira of Warsaw Soon after my tenth birthday, on 1st September 1939, war began.’ reads one of the opening passages in the book Wira of Warsaw by George Szlachetko.

G

eorge Szlachetko, born in London, is the son of Danuta Szlachetko, pseudonym Wira, (pronounced Vera). The book is his mother’s memoir, which he chose to write in the first person. He spent almost four years interviewing her, recording her thoughts and memories, to which he added his own meticulous research, which was supported by numerous trips to Poland. It begins with her childhood, at the beginning of World War II, which she witnessed when Warsaw where she lived was bombed. She describes the segregation, the Jewish ghetto burning, hunger and the executions of civilians. At the age of14, she joins the all-female ‘Grupa Wykonawcza’ within the resistance and assumes the pseudonym ‘Wira’. A year later, she plays her part in the Warsaw Uprising. After the death of her closest family and capitulation, she is taken into captivity in Germany as one of the first female POWs. Liberated by General Maczek’s Polish 1st Armoured Brigade, alone and or-phaned, she settles in Britain where she has lived to this day. I asked George about the book:

‘I started by writing my mother’s life-story for my family. I knew my mother had been involved in the Warsaw Uprising but little else. I quickly realised that my mother’s life-story was so immense that it should be shared with a wider audience. It became an obsession for me to capture not only my mother’s experiences, but also her thoughts and emotions throughout her life, to the best of my ability. This required detailed and re-peated discussion about every recollection that she could muster, and often, an intru-sive analysis, which only a son can do. I believe the book works on many levels. Primarily, this is a book about the coming of age of a young girl who took some life-changing decisions under extreme circumstances. This is not a story about victimhood but one about the courageous as well as naive willingness of a young girl to stand up against tyranny. Although for many readers, the interest might be mostly in the Warsaw Uprising, I have to say that I was particularly interested in the development of her situational awareness in the years before the Uprising and her subsequent experiences with the Executive Group – Grupa Wykonawcza. The book is informative about life under German occupation and the horrors of the Warsaw Uprising, through the eyes of a young participant, without trying to be a history book. My mother’s history is set in the context of Poland during the 2nd World War, and I hope that it will also appeal to a non–Polish audience. I believe the recounting of my mother’s life as an immigrant in the UK gives an interesting insight when compared to the modern-day immigration from Poland, and because it provides information about how this second generation of Poles fitted into a country different from that which their parents had grown up in. Finally, I believe my mother’s life-long history is an important addition to our understanding of a great generation of Poles who grew up in a newly independent Poland and fought ferociously for her ongoing freedom, and their voiceless yet inspirational suffering. This is a first-hand history which is soon to be lost to us.’ It was not easy for me to read this book. When I read the first sentences, about the childhood cut short, the Resistance movement, the German occupation of Warsaw and then, the beginning of the Warsaw Uprising, my heart stopped every so often because this was also my family’s story, my father’s fate; he also fought in the Warsaw Uprising, being only three years older than Wira. My grandfather, my father’s father, was killed at the beginning of the war, in the Old City of Warsaw, when he tried to light the lamp out-side their house in Kapucyńska street. My father was thirteen years old at the time. Just like Wira of Warsaw, he fought for freedom in the AK Parasol unit and just like her, he thought they were betrayed in the end. Reading this book for the first time, there were passages so close to my heart, I simply had to stop and put it down. And then, pick it up and re-read it again. How many teenagers’ lives, barely out of childhood were ruined by that war? And how many were silenced later, not able to tell their story, in the Poland that emerged afterwards? My father, unlike Wira, stayed in Warsaw after the end of the war. He died forty years later, a broken man. The Warsaw Uprising simply had to happen, after the atrocities committed by the German occupiers and witnessed by the young people like Wira. Her own mother could not stop her joining the resistance even though she knew what the risks were: death, arrest and possibly torture by the Gestapo. But than, little did she know that her daughter, Wira, would soon have to face the death of her sister and mother being gunned down by a sniper from a plane flying over the courtyard of the building where they lived. The book continues with Wira’s life in Britain, where she married and raised her family and where she lives today, in Ealing, West London. In 2010 Danuta

60th Anniversary of Warsaw Uprising. George Szlachetko with mother Danusia

Szlachetko was awarded the Order of Polonia Restituta for her services to Poland. Originally published in the UK, the book has been translated and published in Poland by Grupa Wydawnicza Foksal, as Wira z Powstania. A British film company, Silver Salt Films, has acquired the option to make an English language feature film which is currently in the development stage. The book was recommended by Rupa Huq, MP, in a British House of Commons debate about the role of Poles in British society. It is available on Amazon where it has received great reviews. It is also available in selected bookshops. Copies of the book, signed by Wira and her son can be purchased through the website – wiraofwarsaw.com. Joanna Ciechanowska

Promotion of the book in Warsaw


32| kultura

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Taniec na lodzie i gdzie indziej, czyli zimowe sceny w świątecznej oprawie

Wojciech A. Sobczyński

J

uż grudzień, zbliżają się święta. Były już andrzejki. Piszę te słowa w dniu św. Barbary. Za dwa dni św. Mikołaja, dzień wpisany w kalendarzu pamięci szczególnie wyraźnie. Wychowałem się w tej tradycji i staram się ją podtrzymywać, pomimo odmiennych zwyczajów w Wielkiej Brytanii. Tutejszy Father Christmas jest tak jak my Polacy – imigrantem. W czasach królowej Wiktorii i księcia Alberta przyjechał z odległego Laplandu na saniach ciągniętych przez renifery i nazywał się Santa Claus. Foreigner? Ciekaw jestem, co brexitowcy o tym myślą? Według środkowoeuropejskiej tradycji św. Mikołaj przynosił wiano pannom na wydaniu, którym bez tego niezbędnego daru groziła samotność. Teraz świat handlu podporządkował sobie bez reszty całość tej pięknej tradycji. Renifery pozostały już tylko na reklamowych obrazkach, a podarunki i upominki dostarczają śmigający kierowcy furgonetek, przywożąc prezenty zakupione w wirtualnych sklepach. Pamiętam, że jako dziecko dostałem kiedyś od św. Mikołaja prezent w postaci jednej pomarańczy oraz wymarzone łyżwy. Nie wiem, co uszczęśliwiło mnie bardziej. Pomarańcza była wtedy takim rarytasem, że patrzyłem na jej magiczny kolor i kształt, nie pozwalając matce przeciąć pachnącej skórki. Łyżwy oczywiście przymocowałem do butów i chodziłem w nich po domu, gdyż pobliski staw nie był jeszcze pokryty wystarczająco mocnym lodem. Jazda na łyżwach była najprzyjemniejszą zimową zabawą dzieci, które niezrażone niebezpieczeństwem wypuszczały się na lód nawet wtedy, kiedy jeszcze trzeszczał podczas jazdy. Dzisiaj jadę zobaczyć inne lodowisko w centrum Londynu, które corocznie, już od kilku lat, jest otwarte na dziedzińcu Somerset House, tuż obok Waterloo Bridge. Z zatłoczonej ruchem samochodowym ulicy Strand wchodzę przez bramę na dziedziniec i przenoszę się w czasie wstecz o dwa stulecia. Na dziedzińcu natrafiam na kolorowy zgiełk rozbawionej młodzieży. W centrum placu stoi ogromna choinka. Po bokach pomocnicze namioty obramowują pole lodowiska wypełnionego wirującym tłumem. Tak kiedyś wyglądała pobliska Tamiza, która zamarzała w przeszłości dość regularnie. Patrząc na tę scenę, przypominam sobie jeden z obrazów holenderskich starszego Pietera Bruegela (Census at Bethlehem, 1566), przedstawiający małe miasteczko i tłum ludzi rejestrujących się do spisu ludności króla Heroda. Tak Bruegel wyobrażał sobie zimowe Betlejem utopione w śniegu i skute lodem. Tutaj teraz patrzę na diametralnie inną oprawę XVIII wieku i otaczającej nas imperialnej architektury Londynu. W dwóch północnych skrzydłach Somerset House mieści się inny świąteczny powód, który mnie tutaj przy-

Zwiastowanie, Florencja XV wiek

wołał. W jednym z nich mieści się The Courtauld Institute of Art poświęcony studiom historii sztuki, a w drugim skrzydle słynna galeria Instytutu – Courtauld Gallery. Pisałem w poprzednim numerze „Nowego Czasu” o wystawie Rodin and Dance, o której parę słów więcej w dalszej części artykułu. Na parterze przy wejściu mieści się ów świąteczny powód. Jest nim kolekcja najlepszych obrazów włoskiego renesansu. Jest tam także spory zbiór przepięknych rzeźb wykonanych z kości słoniowej. Z małymi wyjątkami tematyką tych dzieł jest życie Chrystusa i Świętych. Wśród nich czołowe miejsce zajmuje Madonna z Dzieciątkiem jako ulubiony temat artystów i ich mecenasów.

Obraz, na który zwróciłem szczególną uwagę, przedstawia scenę Zwiastowania. Jego twórca jest nieznany. To nadzwyczajne dzieło, datowane 1430-1440, malowane temperą na desce przedstawia Marię jako młodziutką niewiastę. Jej twarz pokazana w profilu patrzy w nieokreślonym kierunku, jakoby w zadumie, w obliczu piętrzących się myśli. Jej lewa ręka trzyma otwarte Pismo Święte. Prawa ręka wskazuje na siebie w domniemanym geście akceptacji i niedowierzania – niemal pytając, czy to naprawdę ja będę Matką Bożą? W górnym lewym rogu Bóg Ojciec spogląda z niebios, a złoty promień jego woli wymierzony jest w stronę wybranki. Powyżej Marii unosi się Duch Święty w postaci białej gołębicy wysyłający aż sie-


kultura |33

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

dem złotych promieni w stronę niewiasty. Maria siedzi w alkowie. Jej bogaty strój pokazuje jak wyglądały panny na wydaniu we Florencji XV wieku. Na pierwszym planie obrazu klęczy Anioł. Uniesioną prawą ręką oznajmia: „Błogosławiona jesteś między niewiastami...”. Lewa ręka trzyma gałązki lilli jako symbol czystości. Obraz jest nieduży i prawdopodobnie był malowany w celu prywatnej kontemplacji zamożnego florentyńskiego patrona. Moja własna kontemplacja tego dzieła wynika przede wszystkim z zachwytu nad wyjątkowo pięknym przekazem tego dobrze znanego biblijnego tematu. Trzy twarze są piękne i pełne ziemskiej, a nie niebiańskiej ekspresji. Szlachetne materiały i mistrzowskie wykonanie wzbogacone dodatkowo świetlistym koronkowym złoceniem sprawia magiczne wrażenie. Obraz ten jest nie tylko symbolem oczekiwania w chrześcijańskim sensie, lecz także istotnym ogniwem w rozwoju sztuki w łańcuszku kulturalnego dziedzictwa. Mam nadzieję, że czytelnicy „Nowego Czasu” znajdą parę chwil, by zobaczyć nie tylko to dzieło, ale też wiele innych w tej samej sali. Są tam sceny betlejemskie, są również pokłony Trzech Króli i wiele więcej. Są też oczywiście dalsze piętra Courtauld Gallery ze znakomitymi przykładami dzieł od renesansu po współczesność. Najwyższy poziom, jak już wspominałem, prezentują między innymi wystawy specjalne. Obecna wystawa pt. Rodin and Dance czynna jest do 22 stycznia 2017 i powstała przy współpracy paryskiego Musée Rodin. Pokazuje równolegle rysunki i rzeźbę, a ściślej mówiąc – szkice na papierze i w trzech wymiarach. Prace te pochodzą z ostatniej dekady życia artysty i niektóre z nich nigdy nie były eksponowane. Rodin był sławnym i uznanym rzeźbiarzem, szczycącym się wielkim dorobkiem. Wysoki status społeczny gwa-

Dziedziniec Somerset House w świątecznej krasie

rantował zamówienia, a spora fortuna pozwoliła mu pod koniec życia na eksperymentalne studia ruchu. Artysta zwykł mówić (parafrazuję tutaj jego wypowiedź): Rysunek tancerki w ruchu zawiera pewien uchwycony moment, ale jednocześnie jest wynikiem wcześniejszych momentów będących składnikiem teraźniejszości, a zarazem musi być zapowiedzią nowego momentu ruchu istniejącego dopiero w zamyśle tancerza. Ta eksperymentalna koncepcja zaowocowała ogromną liczbą rysunków i małych form rzeźbiarskich. Wyprzedzały one o więcej niż ćwierć wieku eksperymenty innych artystów podejmujących podobne tematy. Jedna z najpiękniejszych rzeźb prezentowanych na obecnej wystawie powstała przy okazji wizyty w Paryżu rosyjskiego Ballets Russes. Genialny Nijinsky (Wacław Niżyński, rosyjski tancerz i choreograf polskiego pochodzenia) zachwycił Rodina swoim tańcem. Impresario Diagielief i cała trupa tancerzy odwiedziła pracownię Rodina. W rezultacie Niżyński zgodził się pozować artyście. W ten sposób powstało wiele rysunków i mała rzeźba, której formę znaleziono dopiero niedawno. Jakie plany dalszego rozwoju atystycznego miał Rodin, tego nie wiadomo. Jeśli takie były, to zabrał je ze sobą. Jedno jednak wydaje się pewne – jego niewątpliwe poszukiwania i eksperymenty analizowania ruchu, przedstawione na tej wystawie, szły w parze z technologicznym postępem epoki. Postęp w dziedzinie fotografii i filmu wywierał wielką presję na kierunek rozwoju sztuki. W 1912 roku Marcel Duchamp namalował swoją serię obrazów Nude Descenting a Staircase. Chciałbym wiedzieć, co o tych obrazach myślał mistrz Rodin, pracując w tym czasie nad statuetką Niżyńskiego, ale sugeruję, że chyba Duchamp zyskałby jego aprobatę. Nijinsky (Study), circa 1912 Auguste Rodin (1840-1917) © The Samuel Courtauld Trust, The Courtauld Gallery, London

Wojciech A. Sobczyński


34| drugi brzeg

nowy czas | grudzień 2016 (nr 224)

Fidel Castro 1926-2016 Odszedł ostatni komunista z pierwszej ligi. Ostatni gracz „zimnej wojny”. Bezpośrednie zagrożenie Stanów Zjednoczonych. Kiedy wsparła go Moskwa, mógł być przyczyną wybuchu III wojny światowej. Kuba nie była dużym krajem, ale jej strategiczna pozycja w strefie wpływów Stanów Zjednoczonych sprawiła, że rewolucyjny przewrót w latach 50. XX wieku doprowadził do awansu prowincjonalnego rebelianta do rangi międzynarodowego gracza. Fidel Castro doszedł do władzy po rewolucyjnym przewrocie pod koniec 1958 roku. Początkowo nie identyfikował się ze stalinowską koncepcją światowej rewolucji. Unikał w początkowym okresie eksponowanych stanowisk. Nie posiadał robotniczych korzeni. Syn uprzywilejowanej klasy średniej, wykształcony (studiował prawo na Uniwersytecie w Hawanie), walczył o wyzwolenie Kuby spod dominacji amerykańskiego sąsiada, dla którego była ona swego rodzaju Eldorado. Wyzyskiwany biedny kraj, dostarczający bogatym sąsiadom wszelakiej rozrywki, głównie hazardowej. Nocne kluby,

domy publiczne, drogie samochody, piękne kobiety, najlepsze na świecie cygara, a wszystko kontrolowane przez Jankesów. Do tego przyzwolenie na taki tryb funkcjonowania państwa przez dyspozycyjnego wobec Ameryki prezydenta Fulgencio Batistę. Pomimo swojej lojalności wobec Stanów Zjednoczonych Batista nie uzyskał w chwi-

Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci w dniu 16 listopada 2016 r.

Hm. Bogdana Szwagrzaka Wielkiego Patrioty Przewodniczącego Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju w latach 1994-2000 Naczelnika Harcerzy w latach 1988-1994 Komendanta Chorągwi Harcerzy w Wielkiej Brytanii w latach 1974-1978 Twórcę programów kształcenia „Młody Las" i „Nowy Zryw" oraz pisma instruktorów „Otwarty Krąg" Inicjatora Światowych Kursów-Obozów Kształcenia Instruktorskiego „Kadra 2000” Założyciela rocznych złazów wędrowniczych „Młody Las” Autora licznych podręczników harcerskich wydanych przez Główną Kwaterę Harcerzy ZHP pgK Pedagoga, który wykształcił kilka pokoleń instruktorów żyjących lub urodzonych poza granicami Kraju odznaczonego przez Prezydenta RP w roku 2013 Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej Składam wyrazy najgłębszego współczucia dla Rodziny i Najbliższych

Jan Dziedziczak Sekretarz Stanu Ministerstwo Spraw Zagranicznych

li zagrożenia wsparcia wpływowego protektora. Nie wyciągnięto należytych wniosków z pierwszej nieudanej próby zamachu stanu. W drugiej próbie, pomimo słabego uzbrojenia i niewielkiej liczebności, rebelianci – ponosząc też duże straty – odnieśli sukces i 1 stycznia 1959 roku prezydent Batista musiał opuścić kraj, do którego nigdy już nie wrócił. Rewolucjoniści niewiele mieli do zaproponowania, ale w kraju biedy wystarczyło zadeklarować równy podział żywności. W utrzymaniu rządów pomógł im Związek Sowiecki. Po przejęciu władzy Fidel Castro zradykalizował swoje poglądy. Jego najbliższym przyjacielem stał się Nikita Chruszczow, nowy przywódca Związku Sowieckiego i światowej rewolucji po śmierci Stalina. Destalinizacja osłabiła Związek Sowiecki, a Kuba stała się nową szansą powrotu komunistów do międzynarodowej gry w bezpośrednim sąsiedztwie głównego adwersarza – Stanów Zjednoczonych. Chruszczow przejął inicjatywę. Związek Sowiecki postanowił zbudować bazy wojskowe na terenie Kuby przy pełnej aprobacie Fidela Castro. W kierunku Kuby popłynęły okręty wyposażone w ładunki nuklearne. Na taki scenariusz nie mogły sobie pozwolić Stany Zjednoczone. Prezydent Kennedy zdecydował się na ryzykowną blokadę wybrzeża. Stawka była duża – jedna i druga strona ryzykowała militarną konfrontacją, tym razem nuklearną. Do konfliktu w końcu nie doszło. Sowieci wycofali swoje okręty, ale Kubę utrzymywali jako komunistyczną strefę wpływów, co umocniło Castro i podniosło go do rangi międzynarodowego gracza, zwłaszcza w Ameryce Południowej i Afryce, gdzie regularne oddziały Kubańczyków walczyły z kolonializmem, siejąc postrach wśród miejscowej ludności. Kuba rozwijała swój potencjał militarny. Fidel Castro stworzył największą w Ameryce Południowej armię, szkolił rewolucyjne oddziały walczące między innymi w Nikaragui. Gospodarka Kuby w rękach komunistycznych doradców upadła. Amerykańskie biznesy opuściły wyspę. Rozpoczęła się fala masowej emigracji, zwykłych Kubańczyków, ofiar nowego reżymu. Kubę finansowo wspomagał Związek Sowiecki i jego sojusznicy, czyli demoludy, w tym także PRL. Tak było do gospodarczego załamania komunizmu w daleko oddalonym Związku Sowieckim na początku lat 90. minionego wieku. Świat się zmieniał, komuniści na fali transformacji przeobrażali się w oligarchów, ale Castro pozostał wierny swoim ideałom. Pod koniec XX wieku zaopatrzenie na Kubie w podstawowe środki osiągnęło stan najbardziej krytyczny, jednak Castro nie zgodził się na ideologiczny kompromis. Nie zgadzał się też na swoje pomniki, choć cała Kuba była obwieszona jego portretami – jedyny świeży kolor na zaniedbanych ulicach i odpadającym tynku wspaniałych kiedyś rezydencji. Jego głównym osiągnięciem była reforma rolna, powszechna służba zdrowia i szkolnictwo. Był idolem lewicującej młodzieży Europy Zachodniej. A kiedy młodzież dorosła i przejęła władzę, nie zapomniała o swoich ideologicznych inspiracjach. Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker po śmierci Castro powiedział: „Był jedną z historycznych postaci ubiegłego wieku, wcieleniem kubańskiej rewolucji, a dla wielu – bohaterem”. O wyjątkowości kubańskiego przywódcy mówił Jeremy Corbyn („był moim bohaterem”) i Michaił Gorbaczow. Władimir Putin żegnał „wielkiego człowieka, patriotę i rewolucjonistę, który był wierny idei sprawiedliwości przez całe swoje życie”. Prezydent elekt Donald Trump był innego zdania: „To był morderca”. Ustępujący prezydent Barack Obama zareagował na wiadomość o śmierci Castro powściągliwie, chociaż był pierwszym prezydentem USA, który odmroził stosunki dyplomatyczne i ekonomiczne z Kubą, zarządzaną już przez brata byłego dyktatora – Raula Castro Grzegorz Małkiewicz


pytania obieżyświata |35

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Herbata kung-fu

Włodzimierz Fenrych

H

erbata kung-fu w dawnych czasach była dostępna tylko klasom posiadającym, ale dziś, dzięki zdobyczom rewolucji, dostępna jest dla wszystkich – mówi mistrzyni ceremonii. Ceremonia, jak nietrudno się domyślić, odbywa się w Chinach Ludowych. Konkretnie przy ruchliwej ulicy w samym centrum Szanghaju, niedaleko odnowionego na użytek turystów Starego Miasta. Ceremonia też jest dla turystów, za duże pieniądze, za pośrednictwem tłumaczy. Mistrzyni ceremonii wyjaśnia każdy gest. Utensylia – czareczki, imbryczek, figurka Luya – stoją na drewnianej tacy z podwójnym dnem. Dolna część jest głęboka i przykryta kratką, przez którą przepływa rozlana woda. A woda ta lub też zaparzona herbata rozlewana jest celowo. Czareczki trzeba nagrzać gorącą wodą, aby herbata w momencie picia miała odpowiednią temperaturę. Obok tacy stoi waza wykorzystywana w tym właśnie celu – przed nalaniem herbaty czareczki są tam maczane za pomocą drewnianych szczypiec. Czareczki te są maleńkie, mieści się w nich może łyk herbaty. Imbryczek też maleńki jak piąsteczka, mieści się w nim kilka łyków. Obok tacy stoi elektryczny czajniczek, z którego do imbryczka co chwilę nalewana jest woda. Herbata w ceremonii kung-fu zaparzana jest wielokrotnie, przy czym pierwsze parzenie przeznaczone jest nie dla gości, lecz dla Luya, którego figurka stoi na tacy. To dla niego pierwsze parzenie jest wylewane na tacę. Mistrzyni ceremonii trajkocze jak nagrana. Mówi akurat tyle, ile potrzeba czasu, by nalewana herbata miała odpowiednią temperaturę. W naszym przypadku to nie działa, ponieważ mistrzyni ceremonii mówi po chińsku, zatem na nasz użytek trzeba dodać czas na tłumaczenie. Nasza herbata zatem stygnie i pijemy letnią. W elektrycznym czajniczku koło tacki gotuje się następny wrzątek. Nie ma piecyka na węgiel drzewny, nie ma wachlarza z ułamanym rąbkiem, którym rozdmuchuje się żar. Za oknem słychać szum ulicy. To ciekawe – niby wszystko jest jak w starych chińskich księgach o piciu herbaty, ale jednak coś jest nie tak. Ceremonia picia herbaty ma teoretycznie prowadzić do uspokojenia, ale to trajkotanie mistrzyni ceremonii jakby tu nie pasuje. Ten szum ulicy na zewnątrz też nie bardzo. Chińskie księgi o herbacie, a napisano ich sporo, powiadają, że ceremonia powinna się odbywać w odpowiednim miejscu. Należy więc unikać miejsc, gdzie słychać jazgot ruchliwych ulic w centrum miasta. Lepiej znaleźć chatynkę na odludziu, najlepiej jakiś pawilon w górach, gdzie szum

wiatru wśród gałęzi sosen będzie towarzyszył pyrkaniu wody w czajniczku. Jeśli w góry za daleko, to może być pawilon w ogródku. Niegdyś co zamożniejsi Chińczycy budowali sobie w ogrodach takie pawilony specjalnie do picia herbaty. Księgi o herbacie kung-fu podają charakterystyczny szczegół: wachlarz do rozdmuchiwania żaru pod czajniczkiem powinien mieć ułamany rąbek, zgodnie z chińskim powiedzeniem, że nic, co bez uszczerbku, nie jest doskonałe. Elektryczny czajniczek eliminuje zarówno węgiel drzewny, jak i ów wachlarz, a pewnie nie są to pozbawione znaczenia elementy ceremonii. Można sobie wyobrazić, że zapach żaru z piecyka mieszający się z – powiedzmy – zapachem mokrej gleby w czasie deszczu mają istotny wpływ na atmosferę ceremonii. Wracając do samej ceremonii – niemniej istotna jest woda. Wedle klasycznych autorów najlepsza jest z dużych rzek, pobrana na środku, gdzie prąd jest wartki, woda wolno płynąca przy brzegu czy stojąca, ze studni, jest gorszej jakości. Wedle jednego z autorów naprawdę dobra woda powinna być pobrana nie tylko na środku rwącej rzeki, ale w dodatku najlepiej dwa metry pod powierzchnią. Jeśli ktoś wyczuwa tu powiew buddyzmu Zen, ma całkowitą rację. Wedle legendy to żyjący w VI wieku Bodhidharma, Pierwszy Patriarcha Zen, jest odpowiedzialny nawet za powstanie krzaków herbaty. Dniami i nocami siedział Bodhidharma przed ścianą jaskini, usiłując skupić swą uwagę na Pustce, na Bezdennej Głębi. Wokół panowała absolutna Cisza, ale jedna rzecz niepomiernie go drażniła: jego własne opadające powieki. Opadały i opadały, i nie mógł tego opanować. W końcu, wściekły, oderwał je i wyrzucił daleko za jaskinię. Z wyrzuconych powiek wyrosły krzaki, których liście mają kształt ludzkich oczu. Później mnisi założonego przez Bodhidharmę zakonu zwanego Zen – co znaczy Skupienie – zaparzali te liście, przyrządzając napój, który w przedziwny sposób powstrzymywał powieki przed opadaniem. Napój, który pomagał skupić się na Pustce. Powstawały klasztory Zen i przyklasztorne ogrody, gdzie uprawiano krzewy owego ziela, nazwanego później herbatą. Powstawała zakonna reguła i klasztorny ceremoniał, do którego zostało włączone także uroczyste picie herbaty. Dwa stulecia później w Klasztorze Smoczej Chmury w prowincji Hubei wychowywał się od najmłodszych lat chłopiec imieniem Luyu. Rodzice porzucili go jako niemowlaka na brzegu rzeki, a odnalazł i adoptował opat klasztoru. Wychowany od dzieciństwa w klasztornej dyscyplinie Luyu nie został słynnym mistrzem medytacji, nauczył się jednak czegoś innego: zaparzania herbaty. Nie tylko nauczył się, ale także doprowadził do takiej perfekcji, że od jego czasów zaparzanie herbaty jest zaliczane w Chinach do sztuk pięknych. Osiągnął taką popularność, iż cesarze Tang zapraszali go na swój dwór, a napisana przezeń księga Cha Jing (Sutra herbaty) zapewniła mu sławę wiekopomną. W historii Chin znany jest dziś jako Pierwszy Wielki Mistrz Herbaty. Ceremonia picia herbaty opisana przez Luyu różni się od tej, którą dzięki zdobyczom rewolucji mogą zaznać masy pracujące. Od czasów dynastii Tang sztuka ta zmieniała się wielokrotnie, w ciągu stuleci napisano kilka traktatów na ten temat. Współczesna ceremonia wzoruje się głównie na księdze Cha Shu, którą w czasach dynastii Ming napisał mistrz Xiu Zeshu. To on zaleca użycie imbryczka wielkości piąstki. Radzi on nalać wrzątku do imbryczka, wrzucić listki, odczekać trzy oddechy, rozlać do kubeczków, wlać z powrotem do imbryczka, odczekać kolejne trzy oddechy, rozlać i podawać gościom. Opisuje też szczegółowo pawilon herbaciany, w którym przyjmuje się zaproszonych na herbatę gości. Powinien być dobrze oświetlony i czysty. Dwa przenośne piecyki mają stać pod ścianą i pod przykryciem, by przewiew nie rozwiewał popiołu. Inne przybory mają stać na półce na zewnątrz i też pod przykryciem, wnoszone mają być tylko wtedy, kiedy są właśnie używane. Pawilony w takim stylu można dziś jeszcze oglądać w Su-

Wnętrze pawilonu w ogrodzie w Suzhou

Utensylia do parzenia herbaty kung-fu

zhou, w słynnych ogrodach tego miasta. Wewnątrz są tylko podstawowe sprzęty, mały stół i krzesła. Ogrody w Suzhou to dziś muzea – główna atrakcja turystyczna tego miasta. Jest ich tam sporo i kupiwszy bilet, można je zwiedzić, to znaczy przeciskać się po alejkach w tłumie chińskich turystów (których jest bardzo dużo). Herbata kung-fu w Szanghaju to może nie główna atrakcja turystyczna tego miasta, ale też atrakcja. Dzięki zdobyczom rewolucji dostępna dla wszystkich, jeśli mają pieniądze oczywiście, bo nie jest to atrakcja tania. A gdzie powiew Zen? Wywiało.


36| historie nie tylko zasłyszane

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

A teacher who works as a mentor for public speaking, drama and philosophy at four schools in Enfield, slept rough on Friday night, the 2nd of December. His aim was to raise money to help keep homeless people off the streets of London over Christmas and to make children aware of this rising problem in our city. Every 50 candles sold will help to provide shelter for a homeless person for two days over Christmas, as part of a care package offered by Centre Point. More than 1000 candles have been sold already. JOHN GILBERT writes of his experience, weaving Polish elements into the story.

About giving

S

tanding amidst four hundred children on a cold, drizzly winter’s night in North London I was dazzled by their smiles and innocent energy. Each student held a lighted candle announcing the birth of Candle Night. Their breath sparkled in clouds rising up into the darkness. Grandparents, parents, teachers and passers-by stopped and stared and paused to reflect. As my eyes blurred with tears I pictured a little boy across The Thames in South London. This boy stood with Piotr ‘Peter’ and Maria ‘Marjanna’, his Polish neighbours, looking for the First Star. The year was 1958. Peter clicked his heels, kissing my mum’s hand as ducks waddled around our feet. Invited into our first Polish home for our first Wigilia, every surface was candle-covered. My family ate carp and sang. My Dad drank vodka with no tonic. At the age of five, my Polish education had begun and dear reader it continues still. Many smug comfortable Londoners on seeing a young person sitting in a doorway or on a pavement sagely opine “get off your backside and get a job”. The nine year old asks ‘how did you get there’? The ten year old asks ‘why are you here’? The eleven year old asks ‘would you like some food’? The eight year old says ‘ how can I help?’ When asked by a journalist, ‘John, why did you create Candle Night’? I said that my many students from many countries inspire me and my Polish life-education informs me. “How so?” asked the bemused reporter. In a Jewish restaurant in Krakow in 1996, a group of academics of my parents age asked me ‘Pan John, what was it like for your parents living in London during the Second World War?’

John Gilbert raising money for homeless people in London

I spoke of the hardship of rationing and the terrors of the Blitz. A long meditative silence followed. Eventually, a Krakowian writer asked me, ‘ Pan John, how many people starved to death in Britain?’. I was silent. ‘Pan John, how many people froze to death in the War?’ I apologised for my ignorance and promised that I would read and learn. On Friday night, 2 December 2016, I sat with a Polish family and recounted these stories as their children listened and stared into the cold blackness as their candles flickered in the rain. Kuba had just poured a month of saved pocket money into a Centre Point Bucket and his sister Dorota had done the same having told her parents that she didn’t need any Christmas presents this year. Refreshingly, Dorota, Kuba and hundreds of children from at least fifty countries were not seeking a photo opportunity that night, as so many “celebrities”. Those London children were seeking answers to their questions just as the boy in 1958 and that same human being in Kraków thirty eight years later. As their imaginations filled the night they shivered and felt the cold wet benches beneath them.

We have become a ‘drop a coin in the slot and forget about it’ society. Candle Night is about encouraging the next generation of Carers and Givers to feel the cold and to sense the dark and to experience the discomfort of being wet and increasingly hungry. Centre Point will be lifting many more young Londoners off the streets this Christmas because of questioning, caring, giving, Primary and Secondary school children in your city. Certainly they will know more than the ignorant Londoner who visited Kraków in 1996. A week ago, in Trafalgar Square my son and I gave homeless, nineteen year old Natalie a hot chocolate and a sandwich. As she warmed her hands on the cup she whispered ‘I am bird without any wings’. I told her that hundreds of London schoolchildren would light candles and wish and work for those wings, and so they did, and so Natalie will fly.

The world’s 2nd Candle Night will be on Friday 1st December 2017


historie nie tylko zasłyszane |37

nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

Wigilia na dworcu Marek Baterowicz

N

a peron wjeżdżał powoli pociąg, zapowiadany przez megafon od godziny. Leszek patrzył na ośnieżoną przyłbicę lokomotywy, oświetloną neonami stacji. Gęsty śnieg padał od rana przykrywając dachy domów szarobiałą warstwą, podobną do brudnego gipsu, najwidoczniej łączył się już w powietrzu z pyłem okolicznych fabryk. Pociąg wtaczał się na peron z prędkością nosorożca złapanego w pętlę. Stanął ze zgrzytem kół, a z wagonów wysiadali podróżni, ciągnąc za sobą pękate torby i walizy. – Gdzież oni tak się śpieszą ? – pomyślał Leszek. – …A pewnie na wigilię! – i spojrzał na niebo wypatrując pierwszej gwiazdy, ale ciemne chmury zamykały przestrzeń nad horyzontem. – Znowu zasłonięto mi okno na kosmos! – powiedział z irytacją. Był bezdomny i sypiał w starym wagonie kolejowym, stojącym na bocznym torze. W dzień wyruszał na stację i długie godziny spędzał w poczekalni, na peronach albo w dworcowym barze, gdzie zamawiał hot-doga i małe piwo. A kiedy kończyły mu się pieniądze z zasiłku, brał na kredyt porcję flaczków. Leszek polubił to miejsce, choć od pewnego czasu noce stały się niespokojne i jakaś złodziejska szajka krążyła po torach kradnąc co popadnie, myszkując w pociągach towarowych. Trudno było ich upilnować, a starzy kolejarze mówili Leszkowi, że to i tak małe piwo w porównaniu z rabowaniem całego państwa w kolejnych nieosądzonych aferach. I na frasunek nosili ze sobą piersiówki. W dzień jednak stacja miała swój urok, a przyglądanie się podróżnym było głównym zajęciem Leszka, o ile inni lokatorzy starego wagonu nie wyciągali go na piwo. Dzisiaj wypili tylko po jednym kuflu, bo bufetowa zapowiedziała, że na wigilię w barze dworcowym nie wpuści pijanych. Nie wiadomo właściwie kto wpadł na pomysł tej wigilii – być może proboszcz, komitet antyalkoholowy albo sam wojewoda. A może naprawdę ów tajemniczy bank otwartych serce? Sprawa wyglądała poważnie a bar zamknięto już trzy godziny temu. Przez szyby widać było dużą choinkę, którą ubierały dwie panie. Sprzątano salę, myto stoły z całorocznych potoków złości i piwa, zupy, wydzielin i potu. Czyszczono starą lampę, odkurzano kąty i półki, na których stały kolorowe butelki. Bufetowa lubiła rządzić, była więc w swoim żywiole, co rzucało się w oczy przypadkowym przechodniom. Nie myto tylko szyb, gdyż częściowo zamarzły i układały się na nich fantastyczne wzory, jakby zdjęte ze wschodnich kobierców a malowane gałązką szronu. Takie same witraże pamiętał Leszek z lat dzieciństwa. Podziwiał je wtedy w domu rodzinnym, kiedy umykał przed mrozem w okolice kuchennego pieca, na którym matka gotowała bigos albo pierogi. Długo wpatrywał się w rozżarzone węgliki i słuchał jak trzaskają przepalone polana, rozsypując się niczym nasycone ogniem świetliki. Opadały potem do popielnika, płonące ziarenka zorzy. Choinkę przynosił ojciec prosto z lasu, wycinając co roku strzelistego świerka lub rozłożystą jodełkę. Leszek pamiętał jej zapach i zawsze było mu żal, gdy powoli usychała z

dala od gór i śniegów, pod niską powałą izby pełnej woni kapusty i suszonych grzybów. W tej samej chwili poczuł głód i pomyślał, że mogliby wreszcie otworzyć drzwi baru. Tymczasem z pociągu wysiadali ostatni pasażerowie, w eleganckich futrach i karakułowych czapkach. Pachnący wodą kolońską, namaszczeni jakimiś wytwornymi kremami, przy których zwykła nivea musiała uchodzić za smar do zawiasów. Wypoczęci po nocy w sleepingu kroczyli godnie rozglądając się za bagażowymi. Leszek pomyślał, że dałoby się zarobić parę groszy i skłonił się przed wysokim jegomościem w kożuchu, wykonując gest doświadczonego tragarza. Za chwilę dźwigał ciężką walizkę. Zrozumiał słowo „taxi” i zmierzał w stronę postoju, omijając przejście na skróty. Wreszcie sapiąc z wysiłku postawił walizkę przed taksówką, a w ręce poczuł jakiś banknot. Rozpoznał jednodolarówkę i westchnął – za to mógł teraz kupić zaledwie fasolkę po bretońsku i bochenek chleba. Włożył banknot do kieszeni kurtki. Bar był już otwarty. Ze środka słychać było kolędę. Bufetowa krzątała się za ladą krojąc ciasto z makiem. Stoły ułożone w podkowę, przykryte ceratą, zastawiono już talerzami i sztućcami. Kilka osób siedziało pod ścianą patrząc na choinkę stojącą w rogu. Obwieszona cukierkami i okryta anielskim włosem, osłaniała wstydliwie swoją nagość, zieloną i kruchą jak łamiące się szpilki. Sypały się obficie, gdy Leszek spróbował zerwać cukierek z gałązki. Zganiony przez bufetową, usiadł przy końcu stołu. A ludzi przybywało, zajmowali miejsca w milczeniu. Z radia płynęła nowa kolęda – jak co roku ten sam chór śpiewał o pasterzach, co przybieżeli do Betlejem. Betlejem też się nie zmieniało, tylko co roku inną szopkę ustawiano pod choinką. Do Leszka podszedł Piotr i klepnął go w ramię, pokazując flaszkę ukrytą w kieszeni płaszcza. – To na później… – mruknął patrząc wyposzczonym wzrokiem po stole. Jedna z pań zapalała świeczniki. Zgaszono lampę wiszącą u sufitu pozostawiając jedynie mniejsze światło w bufecie. Ostatnie miejsca zajęły starsze panie w pocerowanych paltach i chustkach na głowie. Zapach naftaliny dolatujący z ich odzieży był nie do zniesienia, Leszek przesunął więc swoje krzesło nieco dalej, na sam koniec stołu, bliżej Piotra. I on dawno nie był w łaźni, ale zrósł się ze swym zapachem jak wilk ze swoją sierścią. Bufetowa ściszyła radio i zapaliła elektryczne lampki na choince. Drzwi do baru otworzyły się i weszły jeszcze dwie osoby. Pierwsza wkroczyła nieznana nikomu pani w filcowych botkach i niebieskiej kurtce z ortalionu, a za nią wtoczył się Franek w rozpiętym płaszczu, niosąc przed sobą swój pokaźny brzuszek. W ręku trzymał niedopałek. Nie namyślając się długo zgasił go o jeden z baloników, huśtających się przy wejściu. Mała eksplozja zagłuszyła na chwilę tkliwy sopran śpiewający „Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj...”. Za oknem znowu prószył śnieg. – Przynajmniej w wigilijny wieczór mógłby pan, panie Franku, zachowywać się przyzwoicie! – skarciła go bufetowa. – To na wiwat! – odparł. – Przecież to nie stypa… Parę osób roześmiało się, najgłośniej koledzy Franka, mieszkańcy starego wagonu. – Ano nie, akurat odwrotnie. Bo to narodziny… – dodał Piotr i wstał, by dać przejście Frankowi. – Bardzo proszę… – rozległ się głos bufetowej. – Jest taki zwyczaj, by zostawić jedno nakrycie… – Ale wszystkie zajęte – zawołał ktoś. – A krzesła też nie ma!

Zrobił się ruch. Bufetowa przyniosła nowy talerz. Widelec i łyżkę. Ktoś przyturgał z kuchni zydel. Postawiony na końcu stołu czekał na jakiegoś wędrowca, tułacza. W czasie tych przygotowań Leszek poczuł, że jego pałeczki smakowe uderzają z całą mocą o podniebienie jak o skórę bębna. Był po prostu głodny, a z kuchni dolatywał już zapach barszczu i smażonej ryby. – Słuchaj, posuń się… – odezwał sie do Piotra. – Nie chcę siedzieć na samym brzegu...nie wiadomo kto może przyjść… a jak przyjdzie jakiś Kain, to ja nie chcę tu siedzieć. Obok tego zydla… – Co ty ? – zdziwił się Piotr. – Jaki tam Kain? – I patrzył na Leszka jedną źrenicą. Kiedy mówił, mrużył zawsze prawe oko, a jego policzkiem poruszał nieznaczny grymas. – Coś ty taki przesądny ? – Może przesądny… – odparł Leszek. – Może jestem i włóczykij, ale swoją godność mam. Obok żadnego Kaina nie usiądę! To nie okrągły stół… – To przesiądź się ze mną, mnie tam wszystko jedno. A zresztą może nikt nie przyjdzie…? Kiedy zamieniali miejsca, bufetowa dała znak. Wszyscy podnieśli się i łamali się opłatkiem z sąsiadami. W półmroku rozległ się brzęk chochli uderzającej o kocioł z barszczem. Brzmiał czysto jak sygnaturka na jutrznię.

Autor, pisarz, poeta publicysta mieszkający w Australii. Tekst ukazał się w VI roczniku „Ekspresji”, wydawanym przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą

Fundacja TeD, wspomagająca utalentowane artystycznie dzieci, otrzymała na święta „bombowy” prezent. Przepiękne, unikatowe bombki choinkowe, z których każda została własnoręcznie ozdobiona i podpisana przez Andrzeja Lichotę. Te małe dzieła sztuki mogą ozdobić Twoją choinkę, bądź ucieszyć kogoś, kogo nimi obdarujesz. Wszystkie „bombowe” pieniądze zasilą konto Fundacji TeD. Zakupu lub zamówienia można dokonać poprzez stronę Facebooka fundacji https://www.facebook.com/fundacjated/?ref=aymt_ homepage_panel


38| historie nie tylko zasłyszane

nowy czas |grudzien 2016 (nr 225)

Prawdziwy duch Bożego Narodzenia

Z

darzyło się to w pewnym angielskim mieście. Był wczesny listopadowy wieczór. Na dworze było zimno i siąpił dokuczliwy deszcz. Ulice były puste, sklepy pełne towarów oraz ludzi robiących przedświąteczne zakupy i szukających świątecznych prezentów. W wielkim centrum handlowym, między tłumem dorosłych i dzieci, przechadzał się starszy pan. Był to prawdziwy święty Mikołaj, ale nikt o tym nie wiedział. Ubrany był zwyczajnie, ponieważ do świąt było jeszcze daleko. Naoglądał się dość, ale niczego nie kupił i wyszedł. Nie wyróżniał się niczym od innych ludzi. Może tylko wyrazem twarzy. Oczy innych ludzi błyszczały podnieceniem i pragnieniem nabycia czegoś niezwykłego. On miał w oczach troskę. Dziwił się, że w sklepach było tak dużo dzieci. Te młodsze ustawiały się w kolejce, by zrobić sobie zdjęcie z którymś z przebranych Mikołajów. Starsze przeszukiwały półki z zabawkami i grami. Czy będą miały czas i ochotę, by przygotować ozdoby choinkowe i pomagać w świątecznych porządkach? Pomyślał i poszedł dalej. W następnym sklepie zauważył złoty napis: The True Spirit of Christmas. Był zaskoczony, bo nigdy nie pomyślał o tym, że wartości duchowe można pokazywać i sprzedawać w sklepach. Postanowił zobaczyć, co kryje się za drzwiami ustrojonymi gałązkami świerku i lampkami. Drzwi otworzyły się automatycznie. Pomyślał, że to miły znak zaproszenia oraz wygoda dla ludzi słabych i obarczonych zakupami. Znalazł się we wspaniałym salonie. Wszystko tam skrzyło się w świetle kryształowych lamp. Tak pięknie skrzy się tylko śnieg w górach, gdy nocą świecą gwiazdy. Czego tam nie było? Niebieskie i srebrne księżyce, pyzate słońca, przymilne aniołki, bombki na choinkę, miniaturki Mikołajów i tysiące innych rzeczy. Obok leżały papiery do pakowania drukowane w piękne obrazki i wstążki w kolorach, jakich on nigdy nie widział. Na półkach wystawiono kartki świąteczne. Niektóre z nich po otworzeniu grały kolędy. Sale sklepowe wypełniała muzyka z głośników i zapach palących się świec o wymyślnych kształtach. Zaczęto grać kolędę Cicha noc. Prawdziwy Mikołaj poczuł się bardzo zmęczony i dziwnie słaby. Nigdy dotąd, nawet podczas najcięższej pracy nie czuł się tak źle. Poczuł ukłucie w okolicy serca, które za chwilę wypełniło się pustką. Zemdlał i osunął się na dywan salonu. Wezwano ambulans, a w oczekiwaniu na przyjazd lekarza przeszukano jego kieszenie, by znaleźć jego adres i nazwisko. Nie znaleziono jednak niczego, nawet bezpłatnego biletu na przejazdy, jakie mają emeryci. Zawieziono go do szpitala i założono kartotekę pacjenta z napisem: Bezimienny. W nocy stan jego zdrowia się pogorszył. Wezwano specjalistę od chorób serca, który uznał, że tylko operacja przeszczepu serca może uratować Bezimiennemu życie. W tym samym czasie, w innym zakątku miasta, pewien ubogi człowiek roznosił gazety. W ten sposób zarabiał na skromne utrzymanie. Potrącił go samochód tak nieszczęśliwie, że zmarł w drodze do szpitala. W kieszeni marynarki miał kartę dawcy serca, jakie wielu ludzi nosi przy sobie. Jeszcze tej nocy serce zmarłego przeszczepiono Bezimiennemu. W czasie operacji chirurdzy odkryli z wielkim zdziwieniem, że ich pacjent nie miał zwyczajnego serca. Miał złotą grudkę w kształcie serca. Minęło kilka dni, nim Bezimienny odzyskał przytomność. Dyżurująca pielęgniarka przywitała go z serdecznym uśmiechem. Uścisnęła mu rękę i obiecała opowiedzieć o

wszystkim, gdy tylko poczuje się on lepiej. Kolejne dni minęły szybko. Święty Mikołaj o sercu nieznanego mu człowieka nie próżnował. Odwiedzał innych chorych, a dzieciom opowiadał niezwykłe historie. Wszyscy myśleli, że jest bajkopisarzem, który utracił pamięć, skoro nie pamięta swego nazwiska. On zaś uśmiechał się tajemniczo. Nikt by przecież nie uwierzył, kim był naprawdę. Pewnego dnia odwiedził go chirurg, który przeprowadził operację przeszczepu serca. On także gratulował Bezimiennemu powrotu do zdrowia i obiecał mu dać coś na pamiątkę. Tymczasem po operacji złote serduszko umieszczono w specjalnym naczyńku. To właśnie miał otrzymać Bezimienny, wychodząc ze szpitala. Ale tak się nie stało. Pewnego dnia, przed wigilijnym wieczorem, przywieziono tam ciężko chorego człowieka. Święty Mikołaj postanowił opuścić szpital i chciał się pożegnać oraz podziękować za uratowanie

życia. Personel był jednak zajęty ratowaniem chorego, więc Bezimienny nie chciał przeszkadzać. Spieszył się do swoich zajęć, do pomocy biednym i oczywiście do rozdawania podarunków dzieciom. Niektóre prezenty, o czym może wiecie, są niewidzialne. To podarunki duszy – wiedzą o nich tylko ci, którzy dary takie otrzymują. Bezimienny pacjent już nigdy nie zjawił się w szpitalu. Nie zgłosił się, by odebrać pamiątkowe złote serduszko. Po pewnym czasie lekarze przekazali je do muzeum. Do działu dziwnych przedmiotów zwanych kuriozami. Bajka jednak nie mówi, gdzie ono jest. Wiadomo tylko, że jest to jedno z nielicznych muzeów bezpłatnych. Każdy, kto do niego dotrze, a przyjeżdżają tam ludzie z całego świata, może zobaczyć serduszko i przeczytać napis wykaligrafowany przez dzieci leczone w szpitalu, w którym to wszystko się zdarzyło. Życzyły one starszemu pacjentowi, by nadal wędrował swoimi szlakami i pomagał ludziom w potrzebie. Liliana Kowalewska

Rezolutna rezolucja

P szczegóły str.12

Nas się czyta… …od dziesięciu lat!

arę dni temu odwiedziła mnie Zuzanna. Zwykle trzpiotka, tym razem miała posępną minę. Nie dopytywałam o powód jej przygnębienia, wiedząc, że za chwilę sama o tym opowie. I nie pomyliłam się. – Wiesz, jakoś tak dziwnie nastraja mnie ten okres przedświąteczny i myśl o mijającym roku. O tym nadchodzącym też – zaczęła Zuzanna. – To chyba normalny stan, Zuziu. Pewnie wszyscy o tym myślimy. Nawet jeśli w tym codziennym zabieganiu są to tylko chwile refleksji – starałam się jej dodać otuchy, przypominając, że nie jest w tym osamotniona. – No tak, ale wiesz, jakiś dziwny rok mam za sobą. Spotykam się z wieloma znajomymi i wciąż słyszę od niektórych z nich, że powinnam się zmienić, popracować nad sobą, nad swoim rozwojem. Według nich ciągle jest coś ze mną nie tak. Zaniepokojona zaczęłam więc przyglądać się sobie baczniej niż zwykle. – Zuzanno, ogólnie rzecz biorąc, praca nad sobą za-


nowy czas | grudzień 2016 (nr 225)

historie nie tylko zasłyszane |39

Pan ZenobiuSZ Kradzieże bombek Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

– Czy pani lubi święta, pani Irenko? – Święta Bożego Narodzenia? – pytam. – No tak, właśnie o świętach Bożego Narodzenia mówię – uśmiecha się Zenobiusz od ucha do ucha. Siedzi na kanapie w zielonym swetrze z gwiazdorem trzymającym dzwonek w dłoni. Zenek zaś w dłoni trzyma kubek z herbatą. – Wie pani, ja to właściwie herbaty nie pijam, no ale skoro pani zrobiła, to już muszę wypić. Może ma pani tam jakaś nalewkę wiśniową, to bym dolał, bo gorąca ta herbata, że nie daje się pić. Wyciągam z barku nalewkę, Zenobiusz dolewa sobie do samego czubka. Wącha herbatę i mówi: – No tak, teraz to rozumiem, to jest herbata. Jednym łykiem wypija prawie połowę kubka. Policzki i nos natychmiast mu się zaczerwieniają. Śmieję się i mówię: – Gdybyś miał białą brodę, to wyglądałbyś jak święty Mikołaj. – Tutaj to nie są święta, tego się tutaj nie czuje. Zaczynają w sklepach już w listopadzie wciskać ludziom świąteczną atmosferę, której i tak tu nie ma, oni nie mają Boga w sercu,

wsze jest pożyteczna i przynosi korzyści. Jednakże tylko wtedy, jeśli to ty zauważysz, że w tobie jest coś, co ci przeszkadza. Albo stwierdzisz, że mogłabyś robić coś lepiej, wzbogacić swoją osobowość, przestać przejmować się głupotami, oskarżając siebie za nieudolność lub mieć ciągłe poczucie winy, w dodatku nieuzasadnione. Jeżeli coś takiego w sobie zauważysz i stwierdzisz, że przeszkadza ci to normalnie funkcjonować, to możesz się starać to zmienić. Czemu nie? Ale pod warunkiem, że jest to twoja decyzja, a nie namowy koleżanek – powiedziałam. – No niby to racja, ale jeśli ktoś nieustannie z wyższością zwraca ci uwagę, to zaczynasz się nad tym zastanawiać, nie wierząc nawet swojej intuicji – ciągnęła Zuzia. – Oczywiście, zawsze warto to przemyśleć, ale bez przesady – nie możesz żyć według planu na twoje życie jakiejś koleżanki. To przecież twoje życie! A jak to w porzekadle – jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Nie mówiąc o tym, że możesz nie znać do końca intencji tych wiedzących lepiej od ciebie, jak powinnaś żyć. Czasem to właśnie oni są chodzącymi kompleksami. I w tej swojej słabości pozostając, czepiają się wszystkich dokoła. Nierzadko też muszą pomniejszyć innych, aby świecić na negatywnym tle, które w ten sposób tworzą. Samo życie! – odpowiedziałam. – Masz rację! Zwłaszcza że kiedy obserwuję zachowania tych moich pouczycieli, widzę, że oni robią to samo, za co mnie krytykują. Ale u siebie jakoś tego nie widzą – skarżyła się Zuzanna. – Wiesz, jak to jest: źdźbło w oku bliźniego widzisz, a

tylko kasa, kasa, kasa. Tutaj w święta Boga trzeba szukać w kościele, bo na ulicach to tylko pijaństwo i dziewczyny poubierane w letnie sukienki w grudniu i szpilki. – Zenek, a czym dla ciebie są święta? – No, ja pani powiem, święta to bycie z rodziną i dzielenie się opłatkiem, wspominanie tych, których już nie ma. Och, święta, pani Irenko, to tyle różnych rzeczy, to zapach sernika i jabłecznika pomieszanego z zapachem bigosu. To pusty talerz na stole dla niespodziewanego gościa. – À propos pustego talerza… To jest, moim zdaniem, jedna z najbardziej hipokryzyjnych tradycji polskich. Krytykujesz święta tutaj, to może porozmawiajmy o tym pustym talerzu przy stole. Zawsze lubiłam tę tradycje i pamiętam od dziecka, jak mama wkładała sianko pod obrus i pusty talerz dla zabłąkanego biednego wędrowca. Zimy w Polsce były i nadal są zimne i śnieżne, i jako dziecko zawsze wyobrażałam sobie tego zagubionego wędrowca idącego przez śnieżycę, otulonego w jakieś stare szmaty. Kiedy wszyscy wyglądaliśmy w Wigilię przez okno i czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę, aby usiąść do stołu wigilijnego, ja zwykle zamiast na niebo patrzyłam na ulicę i z napięciem wypatrywałam jakiegoś zabłąkanego człowieka zmierzającego w stronę naszego domu. Pamiętam, iż zawsze był we mnie jakiś lęk, że rzeczywiście ktoś zastuka do drzwi i ten biedny wędrowiec siądzie z nami przy stole. Lęk wynikał z tego, że jako dziecko jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić biednego wędrowca, którego mogłabym się nie bać. Moja matka każdego roku zapraszała na święta naszą samotną ciocię Klarę, która nie miała żadnej rodziny i święta zawsze spędzała z nami. Ciocia Klara była stara, bardzo stara, tak przynajmniej mi się wtedy wydawało. Jej obecność przy stole była oczywista, bo przecież wiedzieliśmy, że jest samotna. Ciocia Klara co roku kradła bombki z naszej choinki i robiła to w taki sposób, że moja matka dopiero po kilku

dniach zauważała, że nie ma kolejnej ozdoby świątecznej na drzewku. Bombki były trzymane pod łóżkiem w dużej walizce zamykanej na klucz. To był dla mnie zawsze najcudowniejszy moment w święta, kiedy moja mama w Wigilię wyciągała tę walizkę i zaczynaliśmy odwijać z bibułek wszystkie bombki. A każda z nich miała jakąś historię. Była bombka w kształcie ośnieżonego domku. To była bombka po babci. Była też inne – w kształcie choinki, gwiazdy i aniołka oraz dużo okrągłych, czerwonych i srebrnych. Przy rozwijaniu każdej z bibułki moja mama opowiadała jakąś historię ze swojego dzieciństwa. Wtedy też z walizki wyciągała harmonijkę i zaczynała grać na niej kolędy, a myśmy śpiewali do utraty tchu. Przez te kradzieże zawsze były kłótnie przed zasiadaniem do stołu, bo moja matka zwykle pytała ciocię Klarę, czy przyniosła z powrotem bombkę, która wzięła w poprzednim roku. Klara zaprzeczała, jakoby cokolwiek zabierała z choinki. Te kłótnie o brakujące bombki stały się tradycją u nas w domu. Wszystkie odnalazły się po śmierci cioci Klary, kiedy sprzątaliśmy u niej w mieszkaniu. Pod łóżkiem znaleźliśmy małą walizkę ze starannie owiniętymi w bibułkę bombkami. Pamiętam, że moja mama, kiedy je odwijała, płakała. Potem dwie najpiękniejsze zawinęła z powrotem w bibułkę i włożyła jej te bombki pod poduszkę do trumny. Moja mama w ubiegłym roku nie była już w stanie do mnie przyjechać na święta. W Polsce ma wnuki i one też pewnie stawiają ten pusty talerz na swoich stołach. Zgadnij Zenek, co moja mama robiła na Wigilię, kiedy do mnie nie przyjechała? Siedziała przy stole sama, bo nikt z jej rodziny nie pomyślał, że zamiast czekać na iluzorycznego biednego wędrowca, może zaprosić babcię na wieczerzę wigilijną. Zenek patrzy na mnie smutno, popija herbatkę i mówi: – No, może mają jakieś cenne bombki na swoich choinkach i nie chcieli ryzykować, znając tradycje w pani rodzinie…

belki w swoim nie dostrzegasz. Czy jednak nie możesz im tego powiedzieć? – zapytałam trochę zdziwiona. – No właśnie nie, bo kiedy z nimi o tym rozmawiam, one wszystkiego się wypierają! A gdy łapię je na gorącym uczynku, to mówią, że je źle zrozumiałam albo opacznie coś interpretuję. No i znów jest moja wina. Znowu jestem ta beznadziejna! – utyskiwała Zuzia. – Zuzanno, mówiąc mi o tym, chcesz się poskarżyć czy pytasz mnie o radę? Nie chcę cię pouczać jak inni. Ale aż się prosi, żeby powiedzieć: po prostu zmień swoje towarzystwo. Jeśli po spotkaniu ze swoimi znajomymi czujesz się źle, jesteś przygnębiona, nie spotykaj się z nimi. Przynajmniej dozuj sobie te kontakty. Albo puszczaj mimo uszu ich uwagi i rób swoje – psy szczekają, karawana idzie dalej. A wiesz, że najgłośniej szczekają ratlerki. Tak naprawdę słabe, wątłe, małe, drobne, a jazgoczą zajadle – stwierdziłam, właściwie nie wiedząc, co Zuzi doradzić. – Też tak sobie pomyślałam i chyba tak zrobię. A skoro i ty tak uważasz, to musi coś w tym być. Może wtedy nie będę już się czuła jak siódme dziecko stróża w otoczeniu „o wszystkim najlepiej wiedzących” – ożywiła się Zuzanna. I po chwili ciągnęła dalej: – Wiesz, myślałam o tym, żeby sporządzić taką listę noworocznych postanowień. – To robią prawie wszyscy pod koniec starego roku lub na początku nowego. Ale chyba jedynie garstka osób może powiedzieć, że te zapisane myśli w czyn zamieniła – roześmiałam się. – Oj, to prawda! – wykrzyknęła już też rozweselona Zuzia. ? Zawsze mam mnóstwo celów na tej noworocz-

nej liście – że schudnę, że rzucę palenie, że będę systematycznie chodziła do siłowni lub chociaż zacznę się gimnastykować w domu, że przeczytam więcej książek, że nauczę się czegoś nowego, może jakiegoś języka, że więcej kina, teatru, koncertów i sztuki w ogóle, że… Potem mija dwanaście miesięcy i stwierdzam, że może na początku się starałam, a potem wyszło jak zawsze… W tym nadchodzącym nowym roku moich rezolucji miało być więcej, ale tak naprawdę nie były moje… – Zuziu, wniosek zatem nasuwa się sam – albo nie rób takiej listy, albo zapisz na niej tylko jedno postanowienie. Ale takie twoje. Z biegiem noworocznego czasu przecież możesz tę listę uzupełniać – odparłam. – No tak, lecz ta jedna jedyna rezolucja musiałaby być najważniejsza… Ale jak ją wybrać spośród tylu chceń? Nie wiem, czy potrafię… – zatroskała się Zuzia. – Oczywiście, że potrafisz! Przemyśl to sobie sama. Każdy musi sam. Jeśli jednak nie czynisz niczego złego bliźniemu swemu ani sobie, zapisz jedno ważne postanowienie: Mimo dziejących się różności, mimo ciągle mądrzących się wokół „o wszystkim najlepiej wiedzących” w nowym roku pozostanę sobą! Zuzanna zadumała się na chwilę. A ja też pomyślałam, że i jej, i sobie, i nam wszystkim – znajomym i nieznajomym, przyjaciołom i tym, którzy się za nich podają, a nawet nieprzyjaciołom – życzę szczęśliwego czasu świąteczno-noworocznego. I takiej listy rezolucji na przyszły rok, które nam wszystkim przyniosą dobro i święty spokój. Takich rezolutnych rezolucji…

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.