nowyczas2016/221/004

Page 1

4/221 2016

czerwiec

FREE ISSN 1752-0339

nowy czas LONDON

nowyczas.co.uk


04 (221) 2016 | nowy czas

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas.

Drodzy Czytelnicy, przepraszamy za niezamierzoną przerwę wydawniczą. „Nowy Czas”, pismo niezależne i darmowe utrzymuje się z nielicznych reklam, wsparcia czytelników i sponsorów oraz dofinansowania. Niestety w tym roku pismo dofinansowania przyznawanego do tej pory przez MSZ nie otrzymało. Zostaliśmy też pozwani do sądu przez Jana Serafina za zniesławienie. Obrona kosztuje, pochłania czas i energię…

Joseph Conrad

»8 Grzegorz Małkiewicz

Rekordowe zwycięstwo Khana

»10 Teresa Bazarnik

Wszyscy zgadzamy się na bezprawie

» 11 Roman Waldca

W numerze: »3

Pomysł to kapitał

Grzegorz Małkiewicz

Jacek Ozaist

» 17

» 37

Zapiski nawróconego, cz. I

Magdalena Goddard

Ewa Stepan

POSK (od)nowa na dobrej drodze

Polifonia znaczeń

» 18

Joanna Ciechanowska

Brexit: Retoryka w miejsce polityki

» 4-5 Prof. Iain Robertson Smith

Britain and the European Union: a view from middle England

» 12 » 13 Adam Dąbrowski

Czas Szekspira

» 14 Grzegorz Małkiewicz

Małgorzata Bugaj-Martynowska

Polska Macierz Szkolna

Ahistorycznie o historii

» 38 A Musician Divided

» 39 Oleńka Hamilton

» 19

An Unassuming Icon

Listy do redakcji

» 40

Fakty czy mity?

» 20

Wojciech A. Sobczyński

» 16

Michał Karski

Botticelli reimagined

Political Traffic

» 41

»6

» 15

Bogdan Dobosz

Krystyna Cywińska

Obraz rządów PO-PSL w audycie PiS

»7

Andrzej Lichota

Teresa Bazarnik

Piórem i pazurem

» 21-28

Ewa Stepan

Jestem Tyrmand, syn Leopolda

Roman Waldca

Art Exchange

Demokracja po angielsku

Teresy Chłapowskiej poszukiwanie tego co ukryte

» 29-31

» 42 Maja Cybulska

Tel.: 0207 6398527

Drugi brzeg: Tor Pettersen; Alina Siomkajło; Zyta Gilowska; Peter Janson-Smith

redakcja@nowyczas.co.uk

» 32

Sztuka (nie)pamięci

REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)

Dawid Skrzypczak

» 43

Zagłada Europy? Akt III: Wielka szachownica

Ze szkicownika Marii Kalety

» 34

» 44-45

Jerzy Jacek Pilchowski

Włodzimierz Fenrych

Życie polityczne dzikich

Z kim mogą się żenić Indianie Tukano??

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA

REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Sara Komaiszko, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Sławomir Orwat, Janusz PIerzchała, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

» 34-35

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Iwona Załuska

Leslie Green

Adam Czerniawski

» 46

Casus Bolka Taborskiego…

Jacek Ozaist

» 36

Cape Verde. No stress…

» 15

Wojciech A. Sobczyński

» 47 Irena Falcone

Idiotyzm po polsku

Można tęsknić za tym miastem

DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas

Wiersz. Śmieja

Wacław Lewandowski

Pan Zenobiusz


brexit |3

nowy czas |04 (221) 2016

Retoryka w miejsce polityki To będzie już drugie referendum w czasie sprawowania urzędu premiera przez Davida Camerona. W szkockim wygrał, chociaż do końca wynik nie był przesądzony. Wtedy premier miał jednak poparcie całego gabinetu i opozycji. Jak będzie z Brexitem? Wyniki sondaży dwóch obozów są bardzo zbliżone, ale układ sił o wiele mniej korzystny, do tego stopnia, że po wycofaniu dyscypliny partyjnej do pęknięcia doszło w samym gabinecie. W obozie Vote Live znaleźli się Michael Gove, Iain Duncan Smith, Chris Grayling, Theresa Villiers, Priti Patel. Są też politycy nie wypowiadający się wprost po stronie Brexit, np. Theresa May. Najbardziej rozpoznawalną twarzą tego obozu został były burmistrz Londynu Boris Johnson.

Grzegorz Małkiewicz

K

iedy kampania ruszyła na dobre, jedna i druga strona przystąpiły do przedstawiania argumentów i faktów, tak jakby zasady przynależności Wielkiej Brytanii do Unii były od kilkudzisięciu lat ukrywane przed wyborcami. Bez względu na wynik referendum, już teraz widać, jak bardzo ryzykowne rozwiązanie zaproponował premier Cameron. Poniekąd zmusiły go do tego wzrastające notowania UKIP i obawa, że przegra wybory powszechne. Podobno Camerona ostrzegał prezydent Obama, a obecne interwencje prezydenta USA za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii są tylko konsekwencją wcześniejszych nieoficjalnych rozmów. Paradoksalnie – a nie jest to jedyny paradoks obecnej debaty – Boris Johnson, który obcesowo odrzucając Unię, głównego sojusznika Wielkiej Brytanii widzi właśnie w Stanach Zjednoczonych, w sposób mało dyplomatyczny wykrzyczał prezydentowi Obamie, żeby nie wtrącał się w nie swoje sprawy. Boris Johnson idzie na całość. Unię Europejską porównał nawet z politycznymi projektami Adolfa Hitlera, a Davida Camerona z Geraldem Ratnerem, okrytym niesławą biznesmanem, który swego czasu pozbawił udziałowców 500 mln funtów. Wyrzuca ze swoich wieców telewizyjnych korespondentów, co rejestrują kamery. Gdy jego wizja przegra, będzie musiał odejść? Nie – pozostanie w grze i będzie walczył o przejęcie roli lidera. Tymczasem David Cameron nawet za zwycięstwo w referendum zapłaci wysoką cenę. Trudno bowiem wyobrazić sobie sytuację, że obóz popierający Brexit przyjmie przegraną ze spokojem i zjednoczy się wokół

premiera. Już teraz odezwały się głosy nawołujące do zmiany lidera. Żeby uruchomić procedurę wewnętrznych wyborów wystarczy poparcie 50 posłów konserwatywnych, co nie będzie trudne, biorąc pod uwagę obecne przekonanie, że wynik negocjacji Camerona z Unią niczego Wielkiej Brytanii nie dał. I nie da. Nową próbę może podjąć tylko inny polityk na stanowisku premiera, a w tej roli z pewnością widzi się Boris Johnson zdobywający coraz większe partyjne poparcie. Brexit popiera 131 posłów konserwatywnych (wśród nich poseł polskiego pochodzenia Daniel Kawczyński). Wielka Brytania była kiedyś imperium, gdzie „słońce nigdy nie zachodziło”. Do tej minionej świetności Boris otwarcie nawiązuje. – Nie potrzebujemy Unii, żeby handlować ze światem – powtarza jak mantrę były burmistrz Londynu. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego Wielka Brytania nie robiła tego do teraz. Ale… czy jednak nie robiła? Największym partnerem gospodarczym jest Unia (40 proc.), 60 proc. to reszta świata. Ta reszta świata dzięki powiązaniom z Wielką Brytanią korzystała również z rynku europejskiego i jest przeciwna, podobnie jak Stany Zjednoczone, wychodzeniu Brytyjczyków z Unii. Podobnych argumentów nie popartych faktami zwolennicy Brexit używają w przypadku służby zdrowia. Miliardy funtów wysyłane obecnie do Brukseli mają pozostać w kraju i będą przeznaczone na wsparcie NHS. Do tej pory konserwatyści zmniejszali systematycznie dofinansowanie NHS, dlaczego mieliby zmieniać swoje przekonanie, że służba zdrowia wymaga przede wszystkim reformy a nie dalszego dofinansowania, reformy – jak wielu torysów podkreśla – prywatyzacyjnej. Nikt jednak z menedżerów odpowiedzialnych za funkcjonowanie NHS nie wyraził entuzjazmu z powodu perspektywy otrzymania miliardowych środków po wyjściu z Unii. Wręcz przeciwnie, opinia w NHS jest zgodna: Brexit spowoduje jeszcze większe kłopoty służby zdrowia, a nawet zagrożenie dla jej funkcjonowania z powodu odcięcia od europejskiego rynku pracy. Podobną demagogię stosuje Boris zapewniając farmerów, że wyjście jest dla nich korzystne. Farmerzy chyba więcej tracą na niekorzystnych kontraktach z supermarketami niż na byciu w Unii, z której otrzymują dość duże subsydia. Są oczywiście niezadowoleni, kiedy to francuscy farmerzy otrzymują większą dotację.

Boris Johnson twierdzi, że wyjście z Unii nie oznacza zerwania traktatów handlowych, wspólpracy zagranicznej i obronnej, a także współpracy policji i sądów. Czyli takie wyjście nie jest wyjściem, lecz brytyjską wizją Unii mającą sporo zwolenników wśród państw członkowskich. Nawet poparcie dla Brexitu w nadchodzącym referendum tego nie zmieni. Wielka Brytania chce pozostać w Unii pozbawionej ambicji republikańskich. Jest też spór o to, ile Wielka Brytania z Unii dostaje. Opinie lub niewiedza przybierają różną skalę, a są to przecież miliardy. Czy dzień 23 czerwca będzie dniem wolności – jak twierdzi Boris? Debatę referendalną dominuje retoryka wojny o niepodległość i brak faktów. – Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak daleko posuwa się inwazja Unii Europejskiej w każdym aspekcie życia – podkreśla przy każdej okazji były burmistrz Londynu i za przykład podaje absurdalne wytyczne Brukseli dotyczące np. kształtu banana. Rzeczywiście takie absurdy można mnożyć, ale jednocześnie nie można zapominać, że wśród urzędników brukselskich jest również znaczna liczba Brytyjczyków. Trudno uwierzyć, że tak potężny kraj jak Wielka Brytania uczestniczący od początku w europejskim projekcie zjednoczeniowym nie walczyła o realizację swojej wizji. Wszystkie etapy są wyraźnie zapisane w tekstach ojców założycieli – integrująca się Europa nie robiła nic niespodziewanego. Sprawa Brexitu to przegrana polityków, którzy referendum wymyślili – niestety, wyborca w tej grze nie jest rozgrywającym a rozgrywanym. A co w nowej konfiguracji może czekać nas, Polaków? Brexit niewiele zmieni sytuację Polaków tu zarejestowanych. Nadal będą mieli prawo pobytu i wszystkie związane z tym przywileje. Co najwyżej trzeba będzie pokazywać stosowną pieczątkę w paszporcie przy przekraczaniu granicy. Natomiast wjazd Polaków pozbawionych tych przywilejów na Wyspy Brytyjskie oraz podjęcie przez nich pracy będzie z pewnością utrudnione. A jak Polacy z brytyjskim paszportem zagłosują w tym referendum? Wśród urodzonych na emigracji słychać wyraźne głosy wspierające pozostanie Wielkiej Brytanii w Unii – wśród argumentów pojawia się przede wszystkim niepokój przed dominacją Niemiec i generalną destabilizacją sytuacji politycznej. Pokolenie ostatniej fali, które zdążyło zadbać o brytyjski paszport w większości popiera Brexit. Z potrzeby bycia prawdziwym Brytyjczykiem?


4| brexit

04 (221) 2016 | nowy czas

Britain and the European Union: a view from middle England Iain Robertson Smith

N

ot since its origins in the 1950s has the European Union (EU) faced such a coalescence of crises as at present. The Eurozone crisis has not been fully resolved and the EU remains a fiscal and banking disunion. The recurrent crises over Greece and its need for repeated bail-outs are unlikely to end anytime soon. The arrival of well over a million migrants in Europe from the Middle East and North Africa during the past nine months has resulted in a failure of collective action and acrimonious disunity amongst the 28 member countries about how to deal with the issue. There has been a marked rise in Euroscepticism across the bloc. The British press is more widely Eurosceptic than is the case elsewhere in the EU. The referendum to be held on 23 June, on whether or not to remain a member of the EU, dominates everything in this country and is of acute concern in Brussels and elsewhere. The result could have the most profound implications for the future cohesion and global influence of both the UK and the EU. The UK has never been at the heart of Europe, always semi-detached from it as first an imperial and today a global trading power. As Winston Churchill put it: We are with Europe but not of it. We are linked but not combined. We are interested and associated but not absorbed. The EU is not a monolith but an inter-governmental association of 28 nation-states, each with its own particular national interests and with different political cultures. This aspect is often neglected in the overwhelming focus on the economic advantages of being part of a free-trading bloc covering 500 million people. The UK is a long-standing parliamentary democracy, a form of representative government with little experience of referendums and an innate suspicion of them. Referendums provide an opportunity for those hostile to the government of the day to express their disagreement and anger – over issues which may have nothing at all to do with the subject about which the referendum has been called. People vote from emotional as well as rational reasons and the result – in a close run contest – may be decided by factors such as the scale and nature of the turn-out on the day. Current polls (YouGov, 3 June) indicate a likely 43% vote to remain as opposed to 42% to leave the EU (11% don’t now). Amongst those under 35 years of age, there is much stronger support for the EU than amongst older people where there is a likely majority who favour a vote to leave. Usually, a larger percentage of the older part of the electorate actually turns out to vote. If the result favours a vote to leave the EU (Brexit) the decision will probably have been made by the elderly but the costs will be borne by their children and grand-children. This might be described, by those who wish the UK to remain part of the EU, as an act of intergenerational theft by the electorate on 23 June! The 'democratic deficit' at the heart of EU institutions has been a substantial concern in the UK ever since this

was stridently articulated by Margaret Thatcher during the 1980s. Hardly anybody knows or has any real contact with their Member of the European Parliament (MEP) and, although these are elected – on derisorily low turnouts – their contact with most of their constituents is limited to a leaflet through the door as election day approaches. The Council of Ministers does represent a gathering of 28 elected Prime Ministers for whom their particular national interests have paramountcy. As the Head of the European Commission wryly observed of them (6 May): “We have full-time Europeans when it comes to taking, and part-time Europeans when it comes to giving.” Recent events have demonstrated a marked lack of unity amongst EU leaders and a fragmented EU with major north-south and east-west divisions. At present, genuine democratic politics operates at the national level. My impression is that this lack of democratic accountability in the EU causes greater concern in the UK than in much of continental Europe. In Italy and Greece government by nominated technocrats has already been imposed for limited periods. In the UK, there is a sense that democracy suffers when many of the key functions of our elected representatives are delegated elsewhere, notably to Brussels. Our inability to stop policies we do not want

We are with Europe but not of it. We are linked but not combined. We are interested and associated but not absorbed. Winston Churchill

is sometimes painfully apparent. On no issue is this felt more strongly than over immigration. Successive British governments have been unable to reduce the rising scale of EU migrants as the British economy has grown because of the EU commitment to free movement of people. EU workers in the UK today number about 2.2 million. In the year to September 2015, 323,000 migrants arrived in the UK. “We have lost control of our borders” claim those supporting Brexit. Migration may well determine the outcome of the referendum on 23rd June on whether the UK should leave the EU. If the UK votes to leave the EU, this will not only set a precedent but is likely to stimulate some other member countries also to hold referenda either over their continued membership or to achieve some of the several 'optouts' secured by British governments over recent decades. What troubles Brussels is that others will wish to follow where the UK has led. Why did the British Prime Minister, David Cameron, gamble with the future of the UK by committing himself to a referendum three years ago? The short answer is for essentially party-political reasons and because he was then confident that this would result in a vote to remain in a 'reformed' EU. This, he hoped, would silence the long-standing Eurosceptics in his own Conservative Party and the recent United Kingdom Independence Party

(UKIP). In fact, the referendum has split the Conservative Party, with several prominent Conservatives leading a Brexit campaign which over a hundred Conservative MP’s are likely to join. This deep and bitter split is unlikely to disappear after 23 June whatever the result. With two weeks to go before the referendum, the opinion polls show that the result is far from certain. And if a majority in Scotland vote to remain in the EU whilst a majority in England (where 85% of the total electorate live) vote to leave, this might well trigger the demand for a further referendum on Scottish independence and the break-up of the UK. Cameron’s original purpose was not just to negotiate yet more exemptions for Britain but to achieve substantial reforms for the good of the EU generally. In this latter aim he failed to win EU support. By the Copenhagen criteria (1993) EU members were committed to ‘political, economic and monetary union’. Britain was already exempt from the last two of these and Cameron has now also secured exemption from ‘ever-closer union’. It has also been established that a member country cannot be discriminated against because it is not in the Eurozone – a point appreciated by Poland and other countries which have made clear their opposition to joining the Eurozone in the near future. As one Polish leader has nicely put it: “Poland is five years from joining the Eurozone – and always will be”. In the future, core countries, such as Germany and France, may choose to (may need to) move towards tighter integration in an EU core whilst the UK, if it remains in the EU, may be joined in a larger outer circle by other countries eager to free themselves from what they see as a monetary and fiscal straightjacket. What the recent negotiations have demonstrated is that the EU is flexible enough to accommodate diversity as already indicated in the various opt-outs granted not only to the UK but also to e.g. Denmark and Ireland. Perhaps its future will be to become what General de Gaulle called a Europe des Etats. Even in the present status quo it can be argued that the UK has achieved most of the advantages of being part of the EU with few of the disadvantages (e.g. the euro, Shengen area, liability to accept quotas of refugees allocated by Brussels). Those advantages are predominantly economic - a key consideration when 44% of UK exports go to the EU, which has an economy five-times that of the UK. But the EU began as a political project and over time it has developed anonymous institutions and a large bureaucracy which issue an unending stream of ‘directives’ and ‘regulations’ which people resent because many of these are of questionable utility and are a real burden to small businesses. What probably a clear majority in the UK would support is to remain in a radically reformed EU. The question is whether the 28 countries which make up the EU have either the will or the ability to bring about the reforms which have long been needed. In accepting the Charlemagne Prize last week, Pope Francis joined the reformers, calling for a EU on new and solid foundations based on multiculturalism and a more equal society. The identity of Europe, he reminded us, is and always has been as a dynamic and multicultural society.

IAIN ROBERTSON SMITH is a professor emeritus of History at Warwick University


Głosujmy za POZOSTANIEM w Unii Europejskiej l Unia Europejska ma swoje korzenie w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej założonej po II wojnie światowej w celu promocji współpracy pomiędzy krajami europejskimi, zapobiegania nacjonalizmom i unikania wojen. Te cele są dalej bardzo ważne i aktualne. l Unia jest koalicją ekonomiczną, polityczną i strategiczną dającą Europie możliwość konkurowania z innymi wielkimi blokami politycznymi współczesnego świata, w tym Rosją i Chinami. l Według opinii przeważającej większości międzynarodowych autorytetów ekonomicznych, instytucji finansowych w City i prezesów wielu brytyjskich firm wyjście z Unii miałoby bardzo negatywne konsekwencje dla rozwoju ekonomii Wielkiej Brytanii. l Polacy mieszkający czy przebywający czasowo w Wielkiej Brytanii zyskali bardzo dużo na obecności Wielkiej Brytanii i Polski w Unii. Wielka Brytania z kolei zyskała na naszej obecności i wkładzie w różne sektory gospodarki i usług. l Pozostanie Wielkiej Brytanii w Unii jest ważne strategicznie dla wszystkich mieszkańców Europy, także Polski, jednego z największych beneficjentów P Unii. silnej l Nie przyczyniajmy się do osłabienia Unii w obliczu wielu poważnych zagrożeń wobec wszystkich krajów członkowskich, zwłaszcza Polski w jej geopolitycznym położeniu. l Głosujmy za pozostaniem w Unii Europejskiej kraju, w którym mieszkamy! Również dla dobra Polski! Piotr Chłapowski Piotr Fudakowski Karol Jonscher Wanda Kościa Małgorzata Lasocka Jan Ledóchowski Piotr Młodzianowski

23 czerwca głosujmy: REMAIN!


Obraz rządów PO-PSL w audycie PiS PiS przedstawił w Sejmie informację dotyczącą okresu rządów PO-PSL. No i zaczęło się... Poszczególni ministrowie przedstawiali sytuację, jaką zastali w swoich resortach. Zbójeckim prawem demokracji jest wykorzystywanie błędów politycznych przeciwników. Temu też służą tak zwane audyty, czyli przeglądy dokonań poprzedników. Po rządach Jarosława Kaczyńskiego, „audytorką” została posłanka Platformy Julia Pitera. Z wiwisekcji dokonywanej na ekipie PiS pozostał jednak tylko w pamięci słynny dorsz kupiony kartą służbową za zdaje się 8,16 zł. Tym razem zarzuty są znacznie poważniejsze.

Bogdan Dobosz

O

cena poprzedników w wykonaniu obecnych ministrów rządu Beaty Szydło wypadła bardzo ostro. Przedstawiony obraz jest smutny, choć poza wieloma faktami do sprawdzenia, zawiera też pewną ilość politycznej publicystyki. Jednak zdziwienia nie ma. O wielu wydarzeniach mówiono już wcześniej, choćby przy okazji stenogramów z nagrań w warszawskiej restauracji „Sowa i Przyjaciele”, dla niektórych nie był to więc szok poznawczy. Zarzuty dotyczą między innymi przekraczania uprawnień, niedopełniania obowiązków, nielegalnej inwigilacji, defraudacji publicznych pieniędzy, kolesiostwa, także pijaństwa funkcjonariuszy publicznych działających w obszarach bezpieczeństwa państwa, prywatnego dysponowania służbowym mieniem (np. pobieranie przez urzędników telefonów komórkowych na użytek rodzin), itd, itp. Ogólne straty premier Beata Szydło wyliczyła na 340 mld zł, w czym mieszczą się „czyny, działania i zaniechania”. Od nieuza-

sadnionych wysokich zarobków i odpraw w spółkach skarbu państwa, zaniżonych cen przy prywatyzacji przedsiębiorstw, po marnotrawstwo i ekstrawagancje polityków. Dla przykładu luka w ściąganiu podatku VAT w Polsce w 2007 (ostatni rok poprzednich rządów PiS) – wynosiła 7,7 proc., a w 2015, po ośmiu latach rządów PO/PSL – 26 proc., przy średniej w UE – 15 proc. Same roszczenia firm poszkodowanych przy budowie autostrad przekroczyły kwotę 10 mld złotych, a autostrady naszym kraju budowano drożej niż w Niemczech. W aferze Amber Gold oszukani Polacy stracili 800 mln zł. Rozwój osiągnięto kosztem podwojenia zadłużenia państwa. Do tego marnotrawstwo, m.in. zapierające dech w piersiach wyposażanie gabinetów ministerialnych czy niepotrzebne gadżety – tysiące tablic Mendelejewa zakupionych przez MON, „bączki” w MSZ, horoskopy dla psów, telefon zaufania dla pracowników ministerstwa, z którego nikt nigdy nie skorzystał, „złoty” mercedes w państwowym Totalizatorze Sportowym... Co prawda takie rzeczy już były (mercedes z firankami w czasach SLD), ale świadczy to jakoś o samym traktowaniu przez polityków państwa. Przerażająco wybrzmiały zwłaszcza wystąpienia szefa MON Antoniego Macierewicza i koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego. Macierewicz przedstawiając wyniki audytu w MON zarzucił poprzednikom m.in. niegospodarność, brak dbałości o historyczne dokumenty i niewypełnianie ustawy lustracyjnej. Stwierdził, że „Siły Zbrojne RP nie posiadały ani zdolności zapewnienia bezpieczeństwa terytorium państwa, obszaru powietrznego, kluczowych obiektów kierowania państwem ani cyberprzestrzeni”, a wojsko „zdolne było jedynie do prowadzenia ograniczonych działań opóźniających działania agresora”. Historia o nowoczesnym moździerzu, do

którego zapomniano kupić... amunicji, była już tylko ozdobnikiem krytyki, jaka spadła na poprzedników. Według informacji Służby Kontrwywiadu Wojskowego w czasie rządów koalicji PO-PSL inwigilowały m.in. władze spółki i dziennikarzy Strefy Wolnego Słowa, a także przedsiębiorstwa z nią współpracujące. Macierewicz ujawnił, że SKW inwigilowała nie 20, ale 60 osób, w tym 44 osoby publiczne. Wśród nazwisk mają być b. premier Jan Olszewski, Szeremietiew, Zawisza, blogerzy i dziennikarze – między innymi Tomasz Sakiewicz, Anita Gargas, Grzegorz Braun, Piotr Bączek (z rodziną), a także pracownicy TVP, Radia Maryja i „Naszego Dziennika”. Inwigilacji poddano także księży – ks. Małkowskiego czy Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Inwigilowano po katastrofie smoleńskiej, aferze hazardowej, raporcie o WSI, umieszczono agentów wśród „obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, obserwowano członków „Strzelca” czy organizatorów marszu „Przebudź się Polsko!”... Wręcz niezwykłym wydarzeniem wydaje się przekazanie służbom rosyjskim danych pewnego Rosjanina, który zgłosił się po 10 kwietnia 2010 roku do Ambasady RP w Moskwie twierdząc, że ma ważne informacje na temat katastrofy smoleńskiej...

Tarcza antyrakietowa, czyli ratujmy co się da Politycy PO i PSL w odpowiedzi na informację rządu obrali drogę jej całkowitej negacji: dane nie są przecież „na papierze”, nie dano nam szansy obrony, cała afera była nakręcona w pośpiechu, by przyćmić wcześniejszy marsz KOD. „Himalaje hipokryzji” (Ewa Kopacz), „półprawdy,


nowy czas |04 (221) 2016

które były głoszone z mównicy dawały obraz jednostronny, jak to wszystko od początku było źle” (także Ewa Kopacz), „a dlaczego akurat teraz?”, itd. Sprytnym zabiegiem było też podważanie danych przez kompromitację samej metodologii audytu. Ryszard Petru, jako audytor-specjalista, pracujący kiedyś w takiej firmie, zwracał uwagę, że oceny powinna dokonywać firma zewnętrzna i powinien on zawierać „zdjęcie rzeczywistości”, ocenę i wnioski, a w informacji rządu takich elementów zabrakło. Poseł Halicki mówił o „anonimowości” oskarżeń. W sukurs opozycji przyszły też „zaprzyjaźnione media”. Jacek Żakowski pisał wprost – „kłamstwa, pomówienia, półprawdy, odlotowe zarzuty”. Ciekawostką jest, że obrady Sejmu tego dnia przedstawiała tylko TV publiczna, zwana przez opozycję „reżimową”. „Gazeta Wyborcza” zepchnęła temat na dalsze strony, a tytuł „Bzdury z audytu PiS” mówi sam za siebie. Ciekawym zabiegiem obronnym było też podważanie wyjmowanych z kontekstu „ciekawostek”, które jakoś tam nie zgadzały się z rzeczywistością. I tak np. „mercedes” dla prezesa spółki państwowej nie był wcale „złoty”, ale srebrny (była też wersja o kolorze brązowym i beżowym), a „bączki” w MSZ, o których minister Waszczykowski twierdził, że nawet „się nie kręcą”, po przeprowadzeniu eksperymentu w redakcji „Gazety Wyborczej”, okazały się... sprawne i kręcące. Wniosek – skoro więc ministrowie PiS kłamali w tak drobnych sprawach, to i reszta jest zapewne niewiarygodna. Była premier Ewa Kopacz i ministrowie z czasów jej rządów solennie zapewniali także, że np. żadnych „nielegalnych podsłuchów nie było”. I mogą mieć rację. Owe podsłuchy i inwigilacja mogły być bowiem dokonywane zgodnie z zasadami prawa. Z tym że taki sposób działania wydaje się jeszcze bardziej naganny.

Obrona przez atak Najmocniej oberwał Antoni Macierewicz. Jeszcze w czasach komunistycznych SB rozsiewała o nim plotkę, że jest chory psychicznie. Tym tropem poszedł bardzo „dyplomatycznie” były minister spraw zagranicznych Radek Sikorski, pisząc na twitterze... „Antek, ty świrze”. Sikorski razem z poprzednimi ministrami obrony napisał też list otwarty żądający dymisji Macierewicza. List, który opublikowała „Gazeta Wyborcza” na swoim portalu, podpisali Janusz Onyszkiewicz, Bronisław Komorowski, Janusz Zemke (wiceminister z czasów SLD), Radosław Sikorski, Bogdan Klich i Tomasz Siemoniak. Ilość nie przeszła jednak w jakość, a riposta obecnego ministra była ostra: „to są ludzie współodpowiedzialni za dramatycznie zły stan armii, jaki zastałem jesienią 2015 roku.” (...) „Pan Onyszkiewicz może by najpierw zwrócił blisko 300 tys. zł, jakie pobrał, jako doradca ministra Tomasza Siemoniaka, nie wiadomo za co, bo nie ma żadnej dokumentacji skutków tego jego doradzania”... „Dyskusja” więc się zaostrza. Tymczasem do prokuratury wpłynęło „na początek” ok. 30 zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa. Mówi się o sejmowej komisji śledczej w sprawie „Amber Gold”, itp. Z pewnością tłem sporu jest „czysta polityka”, ale niezależnie od publicystycznego charakteru wielu oskarżeń (pomieszania zarzutów przestępczych, etycznych i politycznych), prawda na temat naszego państwa wypada szokująco. W przedstawionym audycie, poza sprawami drugorzędnymi, nie znalazła się sprawa katastrofy w Smoleńsku. Prawdopodobnie tej największej tragedii w powojennej historii Polski rząd PiS-u poświęci specjalne dochodzenie, po wygaszeniu sporów z początku kadencj. Poza wszystkimi niedostatkami audyt PiS ma jedną i z pewnością niepodważalną dobrą stronę: po czymś takim rzeczą niewyobrażalną będzie, by ktoś z obecnej ekipy pokusił się o jakiś „numer”...

Jestem Tyrmand, syn Leopolda Bardzo rzadki przypadek, kiedy syn kontynuje misję swojego ojca w tak wyrazisty sposób. Matthew Tyrmand, mimo że wychował się w Nowym Jorku i do Polski przyjechał po raz pierwszy w latach 90., stał się w naszym kraju osobą publiczną o bardzo zdecydowanych poglądach. Finansista z Wall Street, o żydowskich korzeniach, stał się też swego rodzaju adwokatem polskiej sprawy, szczególnie za oceanem, gdzie antypolskie lobby, wzmaciane autorytetem Anne Appleabum jest bardzo aktywne.

Teresa Bazarnik

S

potkanie zorganizował działający w Londynie Klub Jagielloński. Raczej kameralne, w pomieszczeniu nasiąkniętym polityką, miniatura przypominająca Izbę Gmin. Matthew Tyrmand jest Amerykaninem, ale jego znajomość układu sił na polskiej scenie teraz i za poprzedniej kadencji przewyższa poziom wiedzy niejednego polskiego eksperta. Miał cztery lata, kiedy zmarł jego ojciec Leopold, kultowy w latach 50. kontestujący pisarz w PRL. Jego powieść Zły odniosła wielki sukces, zostając odczytana jako paszkwil na komunistyczną władzę. Drugiego wydania już nie było, a pierwsze rosło w cenie. Leopold Tyrmand stał się wtedy symbolem protestu. Komuna wytrąciła mu pióro, ale kontestował system noszeniem kolorowych skarpetek i miłością do jazzu w szarej, komunistycznej rzeczywistości. W 1965 wyjechał z Polski, po dwóch latach zamieszkał w USA. Gospodarz spotkania, poseł konserwatywny Daniel Kawczyński witając gości powiedział, że w brytyjskiej polityce jest pewna żelazna zasada: można zapiekle spierać się, wygłaszać tyrady niszczące przeciwników, ale nigdy takich sporów nie wynosi się na zewnątrz. Na zewnątrz najważniejsze jest dobro kraju. I tą wypowiedzią stworzył jakby ramy, w których poruszał się gość spotkania, krytykując poczynania poprzedniej ekipy, jak i zwolenników KOD-u i wycieczek na skargę do Brukseli. Kiedy jednak Daniel Kawczyński wspomniał o konieczności współpracy z Rosją Putina, między gościem i gospodarzem zaiskrzyło, ale dzięki temu, że byliśmy w świątyni otwartych sporów, różnica zdań nie doprowadziła do agresywnych napięć w polskim stylu. Panowie z uśmiechem poklepali się po ramionach: we agree to disagree, choć trzeba dodać, że piłka została po stronie Tyrmanda: I will work on him – odnosząc się z uśmiechem do wątpliwych jego zdaniem przekonań gospodarza. Matthew wychował się w Nowym Jorku, bez ojca (miał cztery lata, kiedy Leopold Tyrmand zmarł), w dobrych szkołach. Zaistniał na rynkach finansowych. Odniósł swój sukces jako finansista z Wall Street, i wtedy coś pociągnęło go w stronę świata, w którym żył mentalnie i fizycznie Leopold Tyrmand. Książki ojca zna w tłumaczeniach, ale – jak zapowiada – niebawem przeczyta je w oryginale. Polska działa

Mathew Tyrmand w brytyjskim parlamencie

na niego jak magnez, gdzie od niedawna jest częstym gościem. Postanowił tę swoją obecność utrwalić wykorzystując w tym celu internet społecznościowy, ale jego wpisami wkrótce zainteresowały się krajowe media. – Jako komentator sfery publicznej z dumą dzielę się swoimi uwagami na łamach „Wprost”, „Do Rzeczy”, „Super Expressu”, „Gazety Polskiej” i każdego innego tytułu prasowego niepowiązanego ze spółką Agora. Tyrmand jest w swoich opiniach bardzo zdecydowany i często – z perspektywy oceanu i rozwiniętej demokracji, w której się wychował – bardziej wyraziście dostrzega anomalia polskiego życia społeczno-politycznego. Mówiąc o Polsce AD 2016 nie sposób pominąć kryzysu związanego z Trybunałem Konstytucyjnym. Matthew Tyrmand zwrócił uwagę na rok powstania tej instytucji – 1982. Już sama data budzi kontrowersje – autorzy stanu wojennego powołują instytucję „państwa prawa”. Licząca się z utratą władzy Platforma Obywatelska wprowadziła do składu TK nowych członków przed upływem kadencji poprzednich, o czym media zagraniczne, krytykując praworządność w Polsce, w ogóle nie wspominają. Dzięki temu powstał skuteczny mechanizm blokujący ustawy nowego rządu, na co PiS, pierwsza partia, która w wyborach uzyskała parlamentarną większość, nie zgodziła się. I miała do tego prawo – podkreśla Matthew Tyrmand. Wydawałoby się, że to czytelny konflikt partyjnych interesów. Ale opozycja całą swoją działalność skierowała na pokazywanie, że w Polsce zagrożona jest demokracja. Matthew Tyrmand mówił o interwencjach podważających legalność rozwiązań polskiego rządu na przykład w Stanów Zjednoczonych, gdzie uaktywnił się były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski i jego żona, znana dziennikarka, Anne Applebaum. Mocno też podkreślił, że afera taśmowa w praworządnym kraju powinna doprowadzić wielu ministrów przed sąd. Szczególnie Marka Belkę, prezesa Narodowego Banku Polskiego, który skłonny był na dodrukowanie pieniędzy, by pomóc PO w kampanii wyborczej. Handlowanie krajem, kompletny brak działania w interesie państwa to sprawa absolutnie karygodna, tam, gdzie mechanizmy demokracji sprawnie działają. Mathew Tyrmand podkreślił też siłę kapitału ludzkiego – pracowitość, innowacyjność, niezależność Polaków – który może obronić nasz kraj przed nadchodzącym kryzysem. Gdyby jeszcze ten kapitał ludzki wesprzeć przepisami, które będą go wyzwalać z uwięzi, a nie blokować, być może jest to szansa dla Polski w nowym układzie sił. – Tym bardziej – podkreślił prelegent – że Polacy, z bastionem wartości, jakim był i jest dla nich Kościół katolicki, zachowali ducha i duszę wielkiego narodu, co napawa optymizmem w Europie bez kręgosłupa.


8| wielka brytania

04 (221) 2016 | nowy czas

Rekordowe zwycięstwo Khana Jeśli chodzi o łączną liczbę głosów, Sadiq Khan wygrał w spektakularny sposób. Uzyskał lepszy wynik niż dotychczasowy rekordzista, ostatni burmistrz Londynu Boris Johnson. Dla kandydata konserwatystów Zaca Goldsmitha przegrana była tym bardziej bolesna, że w takich dzielnicach, jak Knightsbridge czy Belgravia zdobył 76 proc. głosów.

Grzegorz Małkiewicz Sadiq Khan, nowo wybrany burmistrz Londynu, zainaugurował swoje rządy w Southwark Cathedral

W

ybory burmistrza Londynu to największy indywidualny sprawdzian polityków brytyjskich. Wprawdzie zawsze liczą się przede wszystkim dwie największe partie, ale to kandydaci muszą wykazać się wyborczą sprawnością. Tak było i w tym roku. Programy wyborcze niewiele się różniące (komunikacja, mieszkania, podatki, ekologia). O wynikach decyduje bardziej osobowość kandydata. W przypadku Khana nie bez znaczenia był fakt przynależności partyjnej ostatniego burmistrza, który jako kandydat konserwatystów sprawował władzę przez dwie kadencje, a więc potrzeba zmiany. Boris Johnson, choć był popularnym burmistrzem, nie pomógł w kampanii Zacowi Goldsmithowi. Wręcz przeciwnie, przyciągając Zaca do swojego nowego obozu opowiadającego się za Brexitem zmniejszył poważnie jego szanse wyborcze. Nie tylko z tego powodu, że Londyn po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii straci swoją międzynarodową pozycję lidera na rynku finansowym. Goldsmith nie wyciągnął także wniosków z demograficznej mapy Londynu. Jak podają statystyki, Londyn zamieszkuje tylko 48 proc. rodowitych Brytyjczyków, reszta to obcokrajowcy, duży procent stanowią obywatele innych państw Unii Europejskiej. Czy w tej sytuacji polityk ubiegający się o wpływowe stanowisko burmistrza na początku swojej kampanii wyborczej deklaruje swoje antyunijne poglądy? Zac Goldsmith tak właśnie zrobił, po czym swój główny przekaz budował wokół zagrożenia terrorystycznego ze strony radykalnych wyznawców islamu. Oskarżał przy tym swojego głównego rywala o sympatyzowanie z radykalnym odłamem jego grupy etnicznej. Wydawało się, że taka taktyka po zamachach w Paryżu i w Brukseli przyniesie zwycięstwo. Wyborcy zdecydowali inaczej. Być może tym samym wykazali się większą roztropnością polityczną. Sadiq Khan, syn pakistańskiego emigranta, urodzony w Londynie muzułmanin, zrobi wszystko, żeby nie być postrzegany jako przedstawiciel swojej grupy religijno-etnicznej, a tym bardziej jako sympatyk islamskich radykałów czy terrorystów. Już w dniu inauguracji zdecydował się na taki symboliczny i wyrazisty przekaz. „Koronacja” burmistrza odbyła się nie w meczecie tylko w Southwark Cathedral, najważniejszej świątyni anglikańskiej. Tuż po zaprzysiężeniu uczestniczył wraz z głównym rabinem Londynu i ambasadorem Izraela w Wielkiej Brytanii w uroczystościach Dnia Pamięci o Holokauście (Jom ha-Szoa). Powołał też zespół ekspercki, który

Antyeuropejska retoryka pozbawiła Zaca Goldsmitha szansy na zwyciętwo w kosmopolitycznym Londynie

ma przedstawić najskuteczniejsze metody eliminowania zagrożenia atakami terrorystycznymi. Właśnie z powodu swojego pochodzenia w dziedzinie bezpieczeństwa może zrobić więcej niż każdy inny polityk. Niewykluczone, że Zac Goldsmith, znany ze swoich poglądów ekologicznych, nie zyskał także poparcia elektoratu zmotoryzowanego, zepchniętego przez Borisa do poważnie okrojonych pasów komunikacyjnych. Zbudowanie ścieżek rowerowych kosztem szerokości głównych arterii doprowadziło do powstawania korków 24/7. Korki te generują ogromne straty, nie mówiąc już o radykalnym wzroście zanieczyszczenia powietrza. Szkoda, że dochodzi do takich ekstrawaganckich rozwiązań podyktowanych nie zdrowym rozsądkiem czy fachową ekspertyzą, lecz poprawnością polityczną, a nawet modą. Czy nowy burmistrz wprowadzi jakąś korektę w zrealizowane już rozwiązania? Każda korekta pochłania jednak ogromne środki dostarczane przez londyńczyków. Takie korekty wprowadzał Johnson: zmniejszenie płatnej zony, wycofanie nowego taboru autobusów (tzw. jamników) i zastąpienie ich specjalnie zamówionymi. Koszty były z pewnością ogromne, choć akurat te decyzje byłego burmistrza działają na korzyść mieszkańców stolicy – nowe autobusy są nie tylko bezpieczniejsze, ale wydzielają znacznie mniej spalin. Sadiq Khan jako pierwszy burmistrz Londynu ma doświadczenie ministerialne. W rządzie Gordona Browna najpierw odpowiadał za mniejszości narodowe, potem za transport. W gabinecie cieni po przegranych wyborach zajmował się m.in. wymiarem sprawiedliwości, transportem oraz rozwojem Londynu. W wyborach burmistrza brytyjskiej stolicy mieliśmy też swojego kandydata, Jana Żylińskiego, który na karcie wyborczej figurował jako Zylinski Prince. Mniejsza o książęcy tytuł, Jan Żyliński, jak podkreślał, nie walczył o zwycięstwo, ale o dobre imię Polaków i należne im miejsce w życiu Zjednoczonego Królestwa, nie tylko Londynu. Teoretycz-

nie miał duży elektorat. Szacuje się bowiem, że w Londynie mieszka około pół miliona Polaków, ale… tylko około 100 tys. zarejestrowało się w okręgach wyborczych. To stosunkowa niewiele – jak widać, kandydatura Żylińskiego nie wpłynęła na zaangażowanie Polaków w lokalną politykę, która powinna dotyczyć każego mieszkańca tego miasta. Z pewnością wpłynęła na morale młodych stażem polskich mieszkańców Londynu, którzy nie mają żadnej liczącej się reprezentacji nie tylko w tym mieście, ale w całej Wielkiej Brytanii, w co aż trudno uwierzyć biorąc pod uwagę liczebność oraz historyczne znaczenie obecności Polaków na Wyspach Brytyjskich. Gdyby liczyły się tylko cyfry, Jan Żyliński mógł być językiem u wagi i zdecydować, który z głównych kandydatów zwycięży. Namawiał Polaków do oddania drugiego głosu na Zaca, ale sam otrzymał w pierwszym liczeniu 13,202 głosy, i nawet jeśli jego wyborcy zgodnie z sugestią poparli Zaca, to głosy te nie miały żadnego znaczenia. Miałyby przy większej liczbie głosujących Polaków. Jan Żyliński podaje swój wynik dodając do pierwszego liczenia także liczenie drugie, co jest nieformalnym powodem do satysfakcji, bo formalnym rozwiązaniem jest dogrywka, czyli liczenie drugiej preferencji tylko w przypadku dwóch pierwszych kandydatów, jeśli w pierwszym liczeniu nie uzyskali wymaganej przewagi. Z punktu widzenia czystej statystyki można te wyniki dodać i poczuć się lepiej. Na ile Żyliński Prince wypromował Polaków w Londynie? Nikt tego nie sprawdzi, ale sądząc po artykułach, jakie zgodnie z brytyjskim pluralizmem ukazały się przed wyborami w największych tutejszych dziennikach, kandydatura ta oceniona została dość kabaretowo. Wypada tylko pogratulować księciu odwagi wystąpienia w tak niejednoznacznej scenerii.

Na ile Jan Żyliński kandydujący jako Żyliński Prince wypromował Polaków w Londynie?



10| ludzie i miejsca

04 (221) 2016 | nowy czas

Wszyscy zgadzamy się na bezprawie Długie godziny w ciągu dnia i nocy, długie tygodnie w miesiącu na czterech metrach kwadratowych. Za kółkiem lub na legowisku w kabinie. Długie godziny w korkach, prysznic w nie zawsze dobrze utrzymanych toaletach. Spanie w szoferce na przydrożnych parkingach. Obiad często ze słoika. Tak pracują kierowcy TIR-ów jeżdżący na trasach międzynarodowych. Trzeba do tego dodać coraz bardziej dramatyczne sytuacje, gdy do naczepy samochodu wdziera się grupa imigrantów koczujących w cieszącej się niedobrą sławą „dżungli” w pobliżu portu Calais.

Teresa Bazarnik

6

maja, wczesny świt. Ania i Andrzej w swoim DAFF-ie z naczepą zbliżają się do Calais, by zdążyć na poranny prom do Dover. Na drodze dojazdowej do portu zamieszanie. – Około godziny 5.30 zostaliśmy zmuszeni do zatrzymania się w korku spowodowanym przez grupę imigrantów, którzy wyrzucajac różne przedmioty na pas jezdni zablokowali całkowicie ruch. Kiedy się zatrzymaliśmy, zauważyliśmy, że z pobocza autostrady wybiegają grupy imigrantów i wdrapują się na naczepy TIR-ów, przecinają dach, wskakują do wnętrza i chowają się pomiędzy paletami z przewożonym towarem. Jedna z takich grup podbiegła do naszego samochodu i kilkoro z nich zaczęło się wspinać po naczepie. Kierowcy w takich sytuacjach nie reagują, bo boją się wychodzić z szoferek. W ich środowisku wszyscy wiedzą o śmiertelnych przypadkach w Grecji i Francji, kiedy odważni kierowcy chcieli bronić swego auta i przewożonego w nim towaru, i… zapłacili za to życiem. Teraz Ania i Andrzej też nie zareagowali w obawie o swoje życie i zdrowie. Dramatyczną akcję obserwowali w

bocznych lusterkach kabiny kierowcy. – Jeden z uchodźców stając przed naszą cieżarówką pokazł nam charekterystycznym gestem podcinanie gardła, czyli to, co mogło by nas spotkać w razie podjęcia jakichkolwiek działań przeciwko nim – opowiada Andrzej. Takie akcje odbywają się regularnie. Są już wyćwiczone grupy, które zajmują się tylko i wyłącznie blokowaniem dróg. Oni nie próbują przedostać się na ciężarówki. Ich zadaniem jest jedynie zablokowanie ruchu. Wszystkie role opracowane perfekcyjnie jak w profesjonalnym teatrze. A jaką rolę odgrywa w tym teatrze francuska policja? Świadoma blokada ruchu jest przecież wykroczeniem. – Francuska policja? – żachnął się Andrzej. – Oni wykonują tylko pozorowane ruchy zabezpieczania drogi. Przejeżdżają pasem awaryjnym autostrady i nie reagują w ogóle na poczynania imigrantów. Przypomina to raczej zabawę w kotka i myszkę: policja udaje, że imigrantów goni, a imigranci udają, że uciekają. Gdyby nie było to tak tragiczne – przecież dwóch kierowców straciło życie – podkreśla Andrzej – mogłoby być komiczne. Można odnieść wrażenie, że policji francuskiej w ogóle nie zależy na tym, by imigrantów zatrzymywać. A to, że kierowcy TIR-ów tracą długie godziny, czasem całe doby swojego czasu pracy – to sprawa kompletnie dla nich bez znaczenia. Kiedy już tym, którzy chcieli, udało się zapakować do naczep samochodów ciężarowych, blokujący usunęli się z drogi i ruch został udrożniony. TIR-y ruszają. Ilu w swych naczepach mają imigrantów? Dla każdego kierowcy to sprawa potwornie irytująca, nie tylko z powodu

uszkodzonych palet z towarem, pociętego dachu, straconych godzin pracy – najbardziej niepokoi ich to, że za każdego imigranta, którego nieświadomie przewiozą na drugą stronę knalału La Manche kara jest wysoka: dwa i pół tysiąca funtów. Za pięciu imigrantów rachunek staje się astronomiczny: dwanaście i pół tysiąca funtów. Do momentu uiszczenia kary kierowca przetrzymywany jest w areszcie. Andrzej i Ania mają tego świadomość, dlatego zaraz po wjechaniu na teren portu Calais kierują się w miejsce, gdzie stoi patrol policji i proszą, by usunięto im z naczepy niechcianych pasażerów. – Na placu oczekujacych na interwencję policji było już kilkanaście ciężarówek – opowiada Andrzej – a wciąż dojeżdżały następne. Trudno uwierzyć, ale sytuacja wyglądała w zasadzie na iście piknikową: weseli, uśmiechnięci policjanci, traktujacy całyą proceder relaksowo, imigranci również wykazywali stoicki spokój wiedząc zapewne z praktyki, że nic złego im się nie stanie. Z kolejnych cieżarówek wyciągano kolejnych imigrantów. Zwykle po pięciu mężczyzn w sile wieku. Czyżby policja francuska miała taką normę? Po pięciu z każdego auta? Kierowcy zdecydowanie jednak upierają się przy dalszej kontroli, bo kto chciałby mieć problemy z policją po angielskiej stronie kanału? – Widziałem, jak auta zjeżdżały poza plac kontrolny i kierowcy samodzielnie wyciągali już z aut kolejnych imigrantów. Kiedy zawołali policjantów, by im nahalnych pasażerów przekazać, widać było niechęć, z jaką francuzcy stróże prawa to robili. Prawodpodobnie liczyli na to, że


nowy czas | 04 (221) 2016

zakamuflowani imigrancji pojadą do Anglii i nie będą mieli już z nimi więcej do czynienia. Wydaje się, że takie jest generalnie nastawienie policji francuskiej. Zepchnąć problem za kanał... Po dwugodzinnym oczekiwaniu wyprowadzono i z naszej naczepy pięciu zadowolonych z siebie młodych ludzi, lekko tylko zawiedzinych niepowodzeniem. Ania i Andrzej opowiadają, że dochodziło do kuriozalnych sytuacji, bo uciekinierzy nie reagują na żadne słowa policjantów w żadnym języku, na żadne gesty i porozumiewanie się na migi. Po prostu wiedzą, że mają nie reagować, czyli znów wyćwiczona rola. A policja nie bardzo wie, jak ze współczesnymi sfinksami się obchodzić. W przypadku incydentu, jaki przydarzył się Ani i Andrzejowi policja francuska nie wszczęła żadnego postępowania karnego wobec imigrantów, którzy siłą wtargnęli do ich samochodu, uszkodzili dach naczepy i przewożony ładunek. Poprzestała na sporządzeniu protokołu i wydaniu polecenia kontynuowania jazdy. Po wielogodzinnym postoju w Calais Ania i Andrzej dopłynęłi promem DFDS na angielskie wybrzeże. Dojechali do miejsca docelowego, w pobliżu Dartford Crossing pod Londynem, gdzie spotkało ich kolejne rozczarowanie: ładunek, który przewozili (opakowania do produktów spożywczych) został cześciowo uszkodzony i – jak to ujął odbiorca – „skażony imigrantami”, w konsekwencji czego odmówił przyjęcia towaru i poprosił kierowców TIR-a o opuszczenie terenu firmy. Uszkodzona naczepa – około 150 funtów (sklejenie przecięcia); pięć dni przymusowego postoju w oczekiwaniu na eksperta, który oceni czy towar można rozładować – minimum 500 euro; koszty parkingów i winiet 150 funtów. – Koszty te obciążą naszą firmę (Ania i Andrzej są małżeństwem, kupili TIR-a i założyli dwuosobową firmę spedycyjną), czyli wychodzi na to, że przygoda z imigrantami z „dżungli” kosztowała nas prawie 1000 euro – słychać rozczarowanie w głosie Ani. Gdyby jeszcze do tego musieli zapłacić za hotel, rachunek strat byłby jeszcze wyższy. Na szczęście mają w Londynie rodzinę, z którą spędzili te kilka przymusowych dni postoju. Trudno się dziwić, że kierowcy transportów międzynarodowych jeśli mogą, unikają przeprawy przez kanał La Manche jak diabeł święconej wody. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że wszyscy jej uczestnicy łamią prawo. Na oczach policji dochodzi do ewidentnego przestępstwa. Ale policji łatwiej jest spisać protokół bez karnych konsekwencji, z kolei kierowców nie stać na kilkumiesięczny postój związany z przeprowadzeniem śledztwa, więc też nie dochodzą swego i nie wymagają od stróżów prawa jego egzekwowania. Bezpośredni przestępcy, czyli imigranci, niszczą w biały dzień cudze mienie w celu nielegalnego przekroczenia granicy. Powtarzają te próby dzień po dniu, bo ryzyko poniesienia konsekwencji żadne, a może kiedyś się uda. – Jeśli Anglia zostanie bez podsatwowych produktów, wtedy może zainteresowane państwa zaczną wreszcie coś robić. Za chwilę nikt już tu nie będzie chciał przyjeżdżać. Bo nikomu to nie będzie się opłacać. Bo co zrobić ze zniszczonym bądź przeterminowanym towarem (w przypadku żywności liczą się czasami godziny), którego nie można przewieźć i sprawnie rozładować, bo zablokowane TIR-y nie mogą się w terminie przeprawić na drugą stronę kanału La Manche? Dlaczego my mamy za to płacić własnymi pieniędzmi? – kończy retorycznym pytaniem wyraźnie zdenerwowana Ania. Zgodnie z konwencją dublińską – kluczową dla polityki azylowej i migracyjnej Unii Europejskiej – wniosek ubiegającego się o azyl powinien być rozpatrywany przez państwo członkowskie, w którym uchodźca znajdzie się po przekroczeniu granicy zewnętrznej Unii. Jak pokazuje sytuacja w dżungli nad kanałem La Manche, w tej chwili obowiązuje polityka podaj dalej…

Piotr Zabielski

Pomysł to kapitał – Po pierwsze trzeba mieć pomysł i chęci – przekonuje mnie Piotr, przygotowując wniosek do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego w Warszawie. Zakłada Wyższą Międzynarodową Szkołę Biznesu. Piętnaście lat temu na czarno zasuwał na budowach w Londynie.

Roman Waldca

H

istoria Piotra Zabielskiego początkowo w niczym nie odbiega od tysiąca podobnych historii tych, którzy kiedyś przyjechali do Londynu w poszukiwaniu lepszego bytu. Jedni są tutaj do dzisiaj, inni, jak Piotr, po latach spędzonych w Londynie zdecydowali się na powrót do kraju. – W Polsce jest dzisiaj więcej możliwości rozwoju niż w Wielkiej Brytanii – przekonuje Piotr i dodaje, że w Londyjuż nie ma takich warunków. – Polska jest bardziej dynamicznym krajem, a do tego jest to również swój teren, ziemia ojczysta i zupełnie przyzwoite warunki. To wszystko ma wpływ na budowanie biznesu – podkreśla. Lubię spotykać takich ludzi jak Piotr. Jest młody, przystojny, zdecydowany. Wie, czego chce. Ma dobrze wszystko przemyślane. Ułożony plan, według którego postępuje. Jak sam przyznaje: pomysł to kapitał. A tych nigdy mu nie brakowało. – Do Londynu po raz pierwszy przyjechałem w 2001 roku na zaproszenie kolegi. To miał być krótki, co najwyżej półroczny pobyt – wspomina. Przesiedział tutaj jedenaście lat. Nie było łatwo. – Pierwsze wrażenie mnie przeraziło. Choć mój angielski był OK, i tak miałem problemy ze znalezieniem swojego miejsca. Wtedy były to zupełnie inne czasy, nie tak łatwo jak teraz. Miałem strach w oczach i nie bardzo wiedziałem, co robię, gdzie jestem i czym to się skończy. Mijały tygodnie, a ja i moja dziewczyna byliśmy bez pieniędzy, bez pracy i mieszkania – na wspomnienie tamtych dni Piotr dzisiaj się uśmiecha. Czuć w tym uśmiechu gorycz, ale i radość, że to wszystko jest już tylko wspomnieniem. Dla Izabeli, dziewczyny Piotra, Londyn nie był aż tak straszny. Gdy on chciał wracać do Polski, ona nalegała,

aby jeszcze poczekać. Polubiła Londyn od samego początku, czuła, że los może się jeszcze odmienić. I odmienił. W zimny październikowy wieczór Piotr wrócił do domu z rewelacyjną wiadomością: – Mam pracę! – krzyczał od wejścia. W kraju studiował finanse, w Londynie po pół roku znalazł pierwszą pracę na budowie. – Na czarno, rzecz jasna. O innej pracy nie mogłem wówczas w ogóle marzyć – opowiada śmiejąc się, że jeszcze kiedyś dorwie Polaka, który wówczas tak go wykorzystywał. Pracował na budowie kilkanaście godzin na dobę, w mrozie, gołymi rękami, bo nawet rękawice ochronne były dla niego za drogie. Na szczęście szybko pojawiła się kolejna praca. Zupełnie przypadkowo, w barze, wśród znajomych poznał faceta, który miał własną firmę. Z budowy Piotr przeniósł się do układania dywanów i parkietów. – To już było coś! Nie było zimno, pracowaliśmy wewnątrz, nie wiało, nie padało. Los się zaczynał uśmiechać – przyznaje. I zaraz dodaje, że tam też długo nie popracował. – Przeniosłem się do baru, potem do restauracji. Wszystko miało już być OK, kiedy pewnego dnia poparzyłem się w hotelowej kuchni – opowiada. Gdy przyszedł do pracy następnego dnia, okazało się, że już nie pracuje. Nie miał umowy, pracował na czarno. Nikt nie chciał mieć przez niego problemów. – Ale to mnie wcale nie zniechęciło. Piotr wiedział, że gdyby miał inny charakter, to pewnie by go to załamało i przeraziło. Ale on reaguje wręcz przeciwnie, przekonało go to do tego, że jeśli chce, to może. – To wtedy zacząłem myśleć o tym, by zamiast pracować dla innych, zacząć robić coś na własny rachunek. Dla siebie. Wszystko było tylko kwestią czasu. Gdy masz już pracę, konto w banku, kartę kredytową to zaczynasz żyć. Zakupy, dyskoteki, wyjazdy na wakacje. Normalne życie. Ale jednym to wystarcza, innym nie. Ja zacząłem się nudzić – przyznaje i opowiada, jak z każdego wyjazdu do Polski wracał obładowany książkami. – Lubię czytać. Tak samo moja dziewczyna, znajomi. Gdy wracałem z Polski, w plecaku miałem więcej książek

Ciąg dalszy na str. 12


12| ludzie i miejsca

Pomysł to kapitał Ciąg dalszy ze str. 11 niż przedmiotów osobistych. A w międzyczasie przecież ciągle wychodziły nowe pozycje, których w Londynie nie można było zdobyć. Zbliżał się koniec listopada, każdy planował święta, wyjazd do rodziny, myślał o prezentach. Tylko nie Piotr Zabielski. On usiadł w barze przy piwie, położył kartkę na stole i zaczął pisać, liczyć, układać plan. – Tak narodził się pomysł założenia Polskiej Księgarni Font – wspomina Piotr. Następnego dnia zadzwonił do brata w kraju i opowiedział mu o swoim pomyśle. Potrzebował jego pomocy, sam z Londynu nie byłby w stanie ze wszystkim sobie poradzić. – No to robimy! – usłyszał w odpowiedzi i już wiedział, że odwrotu nie ma. Był rok 2006. – Księgarnia działa do dzisiaj – opowiada Piotr. – Lepiej lub gorzej, ale jest ciągle moim zapleczem. Grupa klientów nadal rośnie, co chyba dobrze świadczy po tylu latach funkcjonowania przy konkurencji, której przecież w dobie internetu nie brakuje. Cztery lata temu przeniosłem biznes do Polski. Oprócz tego mam już drugiego syna i nie chciałem mieszkać z dziećmi w Londynie. Za duży moloch i nie podobało mi się aż tak bardzo, jak kiedyś – przerywa na chwilę i zaraz dodaje, że doświadczenie, jakie wyniósł z lat spędzonych nad Tamizą i to, czego się tutaj nauczył nie można z niczym innym porównać. Wraz z rozwojem Polskiej Księgarni Font Piotr zaczął również pracować nad różnymi projektami z dziedziny e-commerce oraz IT. – To jest bakcyl, jak raz w to wejdziesz, to zaczynasz to albo lubić, albo nienawidzić. Ja to polubiłem – przyznaje po chwili zastanowienia i zaraz dodaje, że jest właścicielem portalu społecznościowego oraz kilku serwisów brokerskich związanych z przesyłkami czy sklepów internetowych. Pracował nad wieloma aplikacjami mobilnymi, z których niektóre działają do dzisiaj, inne zniknęły już z rynku. Gdy w 2011 roku zdecydował się na powrót do kraju, wiedział, że będzie ciągnął tak dalej. – W życiu trzeba wszystkiego spróbować, inaczej jedyne co nam zostanie, to się zestarzeć – uśmiecha się i przyznaje, że teraz skupia się jedynie na tych projektach, które przynoszą największe korzyści. Całą resztę czasu poświęca na przygotowania do otwarcia własnej szkoły biznesu. – Początkowo myślałem o tym jako o projekcie czysto komercyjnym, ale szybko uświadomiłem sobie, że dla mnie to coś więcej niż tylko biznes. Z czasem dorastasz do tego, że nie tylko chcesz się sam ciągle dokształcać i uczyć nowych rzeczy, ale również myślisz o tych wszystkich latach, kiedy sam się uczyłeś. I doświadczeniach, które zdobyłeś przez te lata…. – przerywa na chwilę. Zaraz potem uśmiecha się i przyznaje wprost: – Ja dorosłem do tego, że chcę się swoją wiedzą i doświadczeniem podzielić z innymi, nie tylko młodymi ludźmi, bo nasza szkoła będzie dla wszystkich, bez względu na wiek. Ale będzie to zupełnie inna szkoła. Piotr wie, że przerabianie tego samego programu w kółko na każdej uczelni do niczego nie prowadzi i potrzebne jest zupełnie inne, świeże spojrzenie na edukację. Dlatego stawia na profil jak najbardziej praktyczny i wierzy, że będzie to klucz do sukcesu nie tylko jego uczelni, ale przede wszystkim studentów. – Praca otwiera przed nami wiele możliwości, ale przede wszystkim otwiera nas samych – dodaje filozoficznie i zaczyna mi objaśniać szczegóły swojego projektu. Mówi o tym, jak szkoła będzie kształciła przedsiębior-

04 (221) 2016 | nowy czas

czych i samodzielnych specjalistów przygotowanych do podejmowania wyzwań na poziomie lokalnym, krajowym oraz w wymiarze globalnym. Oczywiście duży nacisk położymy na propagowania kultury przedsiębiorczości oraz stawiania na kreatywność, łamanie stereotypów oraz propagowanie otwartości na innowacyjny sposób myślenia i postępowania. – W dzisiejszych czasach powtarzanie frazesów biznesowych stworzonych kilka dekad temu nie ma sensu. Żyjemy w czasach technologicznej rewolucji, której nie da się już zatrzymać, a która sprawia, że aby myśleć o biznesie, trzeba wyjść poza stereotyp i spojrzeć na sprawy z zupełnie innego punktu widzenia. Celem Piotra jest stworzenie uczelni kształcącej studentów w warunkach rzeczywistego środowiska biznesowego, niezależnie od specjalności, nabywanie

rozwiniętych umiejętności posługiwania się technologiami informatycznymi i informacyjnymi w pracy zawodowej, wykorzystywania ich do tworzenia własnej oferty produktów i usług, zdobycie w trakcie studiów jak najwięcej umiejętności praktycznych. Piotr Zabielski jest pewien, że jego szkoła biznesu to początek niesamowitej podróży, podczas której będzie miał przyjemność nie tylko kształcić ludzi, ale przede wszystkim łamać bariery tam, gdzie ich wcale nie powinno być. Już nie raz czymś takim się zajmował. Zasady pozostały te same, zmienił się tylko krąg jego zainteresowań oraz skala przedsięwzięcia. Cała reszta pozostała bez zmian. Piotr wierzy, że pomysł jako kapitał to podstawa. – Przyjdziesz na uczelnię, to cię przekonam – dodaje na koniec. Roman Waldca

Zapiski nawróconego, cz. I

Jacek Ozaist

P

rzyjmijmy całkiem hipotetycznie, że wracam do Polski. Mam dość widma Brexitu, niechęci tubylców i tej całej pogoni za funtem. Odpadam, wymiękam, kapituluję. Jadę przez Grecję, gdzie – tak na wszelki wypadek – zaliczam szybki urlop, bo przecież nie wiadomo, czy żyjąc nad Wisłą będzie mnie na to stać. I już na początku niespodzianka. Nie ma kolejek, złowrogo łypiących okiem celników i celniczek, skanerów do paszportów biometrycznych, wyrywkowej kontroli słoików z przetworami od babci, słowem: całego tego cyrku, jaki urządzają nam wszystkim na europejskich granicach Brytyjczycy. Ale co zrobić, oni po prostu chorobliwie lubią się odróżniać. Mają swoje jednostki miar i wag, lewostronny ruch, a połowa z nich popiera Brexit, więc niech sobie stoją w tych kolejkach, jeśli chcą wypić kilka piw w Pradze albo smażyć plecy przy Baileysie i mufinkach w Benidorm. Kraków bardzo się zmienił, ale Wawel odbija się w lustrze Wisły tak samo, jak przed laty. Tyle wystarcza mi, bym znów poczuł się tu u siebie. W pięknym budynku przy ul. Piłsudskiego, gdzie kiedyś wynajmowałem biuro, mieści się teraz kilka drogich apartamentów, Instytut Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie broniłem pracę magisterską, wyniósł się na Ruczaj, a zamiast baru mlecznego Barcelona, zionie osłonięta zaplakatowanym płotem dziura. Na Gołębiej wszystko jest jak dawniej, oprócz tego, że wybrukowano ją od nowa, a na Brackiej wcale dziś nie pada deszcz. Są Barany, Jaszczury, zniknął Empik i restauracja, gdzie przed laty oświadczyłem się wybrance serce, ale zgubiła pierścionek podczas wakacji w Meksyku. Na przejściu dla pieszych zgrzyt. Jestem przyzwyczajony, że gdy zbliżam się do przejścia, kierowca uprzejmie zatrzymuje pojazd. No, ale Polska to nie Anglia. Ktoś prawie przejeżdża mi po stopach i jeszcze złorzeczy pod nosem. Tutaj też trzeba zatrzymywać się na przejściu,

jednak na wielu ulicach trwa swoisty bojkot tego przepisu. Gołym okiem widać, że zmiany mentalne wymagają czasu. Niech sobie staruszka stoi na krawężniku i trzęsie się ze strachu, bojąc się wystawić choćby stopę. A oni będą przejeżdżać obojętnie, jakby opętani złym duchem złośliwości i przekory. Wysuwam stopę, potem kolano. Ten chyba zwalnia. Gdyby chociaż zamrugał światłami, to bym wiedział, że mogę iść, a tak, muszę ocenić czy naprawdę zwalnia i wtedy podjąć ryzyko. Uff, udało się, przedostałem się na drugą stronę ulicy. Muszę poćwiczyć, żeby nabrać praktyki. W tramwaju od razu rozpoznaję nalot kanarów. Zawsze to portafiłem, chyba dlatego, że do tego zawodu trzeba mieć specjalną twarz i ruchy komandosa z ostrym zatwardzeniem. Nie umiem tego wytłumaczyć, wiem, że działa. Nie mija minuta, gdy rośli panowie z wielkim napięciem na obliczach oznajmiają, że teraz nastąpi kontrola biletów. Uśmiecham się pod nosem. Ileż to razy, jako biedny student, bawiłem się z nimi w tę osobliwą ciuciubabkę! Wystarczyło być czujnym i spojrzeć, kto czeka na przystanku. Jeżeli liczba dziwnych panów bez toreb, siatek czy pakunków przekraczała trzech, wiadomo było, że trzeba w te pędy wysiadać. Podobno niedługo mają nosić specjalne mundury. To wytrąci im element zaskoczenia z ręki i zapewne autobusy będą pustoszeć na ich widok. W Londynie zasadzki są organizowane bardzo rzadko, bo i po co? Do autobusu wsiadamy tylko przednimi drzwiami, a do tego musimy kliknąć „ojsterką”, by kierowca dał nam wejść. Polacy są tak niesamowicie przedsiębiorczy. Widać to na każdym kroku, na każdej ulicy. Nie każdy może pracować w budżetówce albo korporacji, a radzić sobie trzeba. Zawsze wzrusza mnie widok tych wszystkich kiosków, budek, straganów, niewielkich lokalików rzemieśliczych, stolików przy drodze, dzięki którym ci wszyscy ludzie zarabiają na życie, nie zamierzając poddać się reżimowi Urzędu Skarbowego, ZUS-u, Sanepidu i Bóg wie ilu jeszcze innym instutycjom terroru urzędniczego. Kto miał wyjechać, wyjechał, reszta została i jakoś daje sobie radę, choć przyznać muszę, że dostaję nerwicy finansowej za każdym razem, gdy wyjmuję portfel. Szybko przeliczam na funty i łapię się za głowę, nie mogąc zrozumieć, dlaczego w Polsce jest tak drogo. Dlatego Polacy, którzy nigdzie nie wyjechali, są dla mnie bohaterami. Nie mam zielonego pojęcia jak sobie radzą, ale cieszę się, że tak jest. Ciarki tylko przechodzą, gdy mijam te wszystkie lombardy i punkty lichwiarskich pożyczkodawców. Strasznie ich dużo, co podskórnie informuje, że wcale nie jest tak dobrze, jak po fasadach widać. Wyjeżdżając przed jedenastoma laty pozbyłem się wszystkiego, a nie było tego wiele. Muszę zacząć urządzanie od nowa. Ale o tym następnym razem.


Czas Szekspira

Adam Dąbrowski

W

iemy, że zostawił ponad milion słów. Wiemy, że w jego wersach jest 138 198 przecinków, a do tego 26 794 dwukropki. Pytajników – prawie 16 tysięcy. O… uszach jego postaci mówią 401 razy. O miłości 2259, a o nienawiści – ledwie 183. Na jego temat powstały niezliczone prace naukowe. Często o dość wąsko zakrojonym polu badawczym. Przykłady? Lingwistyczna i informacyjna entropia w „Otello”; Choroba ucha i morderstwo w „Hamlecie”, Szekspir a naród Quebecu. No i – oczywiście – Czy Hamlet był kobietą? Skąd to niemal obsesyjne skupienie badaczy na dramatach Szekspira? Być może stąd, że jego biografię zbadać o wiele trudniej. Bo Stratford nad rzeką Avon jest ostatnim miejscem, w którym William Szekspir daje się jeszcze uchwycić. Potem będzie już tylko gorzej. 24 kwietnia to data jego urodzin. Albo i nie. Wiemy, że trzy dni później miał chrzest, a zwyczajowo mniej więcej po upływie tego czasu chrzczono niemowlaki. No i wszystko spi-

Rok 2016 to rok Szekspira. W cztery stulecia po jego śmierci Brytyjczycy z dumą pokazują światu swój teatralny towar eksportowy. Na twarzach szekspirowskie maski, w rękach rozmaryn (w Hamlecie symbolizował pożegnanie i pożegnanie oznaczał również w Stratford-upon-Avon). Ton paradzie nadała nowoorleańska kapela jazzowa. Maleńkie Stratford Avon miało w kwietniu swój wielki dzień: uroczysta parada sprawiła, że populacja miasteczka wzrosła skokowo. Nastrój Snu nocy letniej, Burzy czy Straconych zachodów miłości przywoływały stroje uczestników parady i specjalna wieczorna gala z udziałem Benedicta Cumberbatcha, Judi Dench, Davida Tennanta czy Catherine Tate.

na się piękną klamrą, bo również 24 kwietnia Szekspir umrze. Symetria satysfakcjonuje poetykę, ale poszukiwaczom faktów niekoniecznie wystarcza. Zresztą niewiele brakowało, by biografia Williama była nieporównanie krótsza. Tak krótka, że poszukiwacze faktów nigdy by się nad nią nie pochylili. – William urodził się w kwietniu, a w lipcu miasto nawiedziła zaraza. To dlatego trzeba było go mieć cały czas przy sobie – mówi oprowadzająca nas po domu, w którym urodził się Szekspir, wciąż stojącym przy Henley Street. „W pewnym sensie największym osiągnięciem jest nie Hamlet czy Otello, ale fakt, że dotrwał do swoich pierwszych urodzin” – napisze potem szekspirowski biograf Bill Bryson. A potem? Potem było już nieco łatwiej. – Ojciec był wysoko postawiony w hierarchii miasta, co pozwalało jego rodzinie posyłać go długo do szkoły – tłumaczy Donna Smith. W szkole – którą od niedawna można zwiedzać – mały Will nasiąknął filozofami i poetami, szczególnie jednym: Owidiuszem z jego Przemianami, których okruchy znajdziemy potem choćby w Śnie nocy letniej. – To tu się wszystko zaczęło! W tej klasie dorósł, stając się największym dramaturgiem świata – mówi przewodniczka Jane McKay, dodając, że mały Will łatwo nie miał. – Latem trzeba było siadać w ławkach o szóstej rano. Lekcje kończyły się o osiemnastej. Zimą można było pospać półtorej godziny dłużej… Książki książkami, ale Williama ukształtowało coś jeszcze. – To nie było tylko miejsce nauki. Druga połowa sali używana była przez trupy aktorskie, które przybywały tu z Londynu. Uwaga Szekspira-ucznia musiała być nieustannie

odwracana przez te występy – tłumaczy Jane McKay. Odwracana na tyle skutecznie, że nawet mimo faktu, że dość szybko ożenił się z Anne Hathaway i założył rodzinę, zew przygody rzuci go do Londynu. Londynu epoki Elżbiety II, monarchini, która do kultury przywiązywała dużą wagę, Londynu pełnego teatrów, mieszczących się w najpodlejszych częściach miasta. Tu, jak już wiemy, ślad się urywa. Nie wiemy nawet, kiedy dokładnie opuścił dom, by szukać szczęścia w stolicy. Nie wiemy, co robił, gdy zamknięto tamtejsze teatry z powodu szalejącej zarazy. Czy był we Włoszech? Wiele o nich pisze, ale zdradza też często rażącą nieznajomość ich geografii. „Musiał być żeglarzem” – uważają jedni i wyciągają na dowód cały szereg metafor marynistycznych. A inni przyglądają im się i zwracają uwagę, że większość uderza raczej obrzydzeniem typowym raczej dla szczura lądowego. Zamigocze na dworze królowej Elżbiety II, niejaki Robert Greene rzuci na niego mało przychylne światło w swoich teatralnych kronikach, pojawi się na moment w papierach sądowych dotyczących sporu spadkowego. Nawet ta wzmianka jest na wagę złota, a historycy rzucają się na nią w poszukiwaniu okruchów, z których sklecić można coś w biografii największego dramaturga w historii. – Szekspir był wielkim innowatorem. Miał odwagę eksperymentować z formą i językiem. Do naszego słownika dodał ponad tysiąc siedemset słów. A jego postaci często, niemal przypadkowo, noszą kostiumy z epoki elżbietańskiej. Dziś mogłyby równie dobrze założyć t-shirty i jeansy – mówi David Stevens z Royal Shakespeare Company, teatru słynącego z wybitnych inscenizacji dramatów szekspirowskich, ale także z wykuwania nowych aktorskich talentów. A drugi opiekun tego miejsca David Avers mówi, że do Barda powracać będziemy także w przyszłości. – Tu chodzi o człowieczeństwo. Wszyscy byliśmy zakochani. Wszyscy zazdrościliśmy. Wszyscy się baliśmy. Szekspir ma głębszy wgląd w ludzką kondycję niż ktokolwiek inny. A gdy wracasz do tych sztuk na różnych etapach swojego życia, za każdym razem dostrzegasz coś innego.


14|

04 (221) 2016 | nowy czas

rysuje Andrzej Krauze

Ahistorycznie o historii Grzegorz Małkiewicz

Nigdy chyba w historii Polski jedna data nie budziła takich emocji. Zwycięstwo to, czy klęska wolnościowych ambicji narodu? Nigdy wcześniej Polacy nie wzięli tak powszechnego udziału w wyborach z własnej, nieprzymuszonej woli, by opowiedzieć się za zmianą pełną nadziei. Odrzucili gwarantowane przez system minimum socjalne opowiadając się za podmiotowością, godnością i niewiadomą. I przegrali – od swoich liderów dostali ciepłą wodę w kranie.

4 czerwca 1989 roku. Po serii okrągłostołowych negocjacji komunistyczny reżim decyduje się na kompromis – sejm kontraktowy. Według kalkulacji najtęższych komunistycznych głów gra warta świeczki. Przeciwnik słaby, ale ma społeczne zaufanie. Dostanie namiastkę władzy i dzięki temu uspokoi nastroje społeczne i będzie współodpowiedzialny za decyzje państwa. Uzgodniona formuła gwarantowała komunistom zachowanie pełnej władzy. Zarówno jedna, jak i druga strona przeliczyła się w tych kalkulacjach. Elektorat nie opanował podsuniętego mu skryptu i skreślił komunistycznych mocodawców. W szeregach komunistów panika. Ale nie mniej zaskoczeni byli przeciwnicy, czyli przedstawiciele społeczeństwa. Dzięki przychylności opozycji (słynne wystąpienie Bronisława Geremka – pacta sunt servanda) komuniści władzy nie oddali. Nowy układ obowiązywał przez ponad 25 lat. Mało kto pamięta, że Trybunał Konstytucyjny, filar demokracji – jak krzyczy opozycja (która z własnej inicjatywy przestała być opozycją parlamentarną wychodząc na ulicę, przy dużym nagłośnieniu życzliwych mediów) – powstał z inicjatywy komunistów w 1982 roku, czyli w czasie stanu wojennego w Polsce. Nie znam ustawy TK z tego okresu podważającej podstawy prawne wojny ze społeczeństwem. Ginęli wtedy ludzie, ale dla komfortu psychicznego powiela się teraz obrazek o bezkrwawej transformacji spychając pamięć ofiar i

cierpienie ich najbliższych poza margines życia społecznego. Wybraliśmy przyszłość – wmawiano nam ze szczytów władzy, a jeśli ktoś ma zbyt dobrą pamięć i wraca do przeszłości, uprawia politykę historyczną, jest wrogiem demokracji. Polityki historycznej nie bał się prezydent Lech Kaczyński. Wśród odznaczonych w czasie jego kadencji znalazła się również najmłodsza ofiara komunistycznego bezprawia, tragicznie zmarły w wieku 17 lat Emil Barchański. O rodzinie nie zapomniał obecny rząd. Szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk osobiście udał się do rodziców Emila podziękować im Medalami „Pro Patria” za bohaterskiego syna. – Jego odwaga i męstwo oraz bezkompromisowa postawa muszą być przypominane młodemu pokoleniu – podkreślił Kasprzyk. „Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”. To smutna refleksja Józefa Piłsudskiego, przywołana również przez Jana Pawła II w nieco zmienionej formie: „Naród, który nie zna swojej przeszłości, umiera i nie buduje przyszłości”. Czy do tego dąży „postępowy” obóz „obrońców” demokracji? Zabiegający o pomoc na salonach europejskich, a nawet u naszych obecnych sojuszników za Oceanem? Zapominając przy tym, że Europa to też historia, a nie nijakie terytorium zamieszkałe przez ludzi bez właściwości.


felietony i opinie |15

nowy czas |04 (221) 2016

Fakty czy mity? Krystyna Cywińska

Wszyscy kłamią. Poeci kłamią najpiękniej. Politycy kłamią najbardziej perfidnie. Kochankowie, rodzina i przyjaciele kłamią najboleśniej. A historycy zakłamują nasze dzieje. Albo bezwiednie, albo z wiadomych sobie przyczyn politycznych. Często się je określa mianem patriotycznych. I wszyscy, bodaj wszędzie, żyjemy w sieci przekrętów, naciągania, konfabulacji, dezinformacji i manupulowania faktami. Z prawdą, po prawdzie, też są kłopoty. Bo w pięć minut po fakcie prawda przeważnie wygląda inaczej. A nawet fakty też niekoniecznie świadczą o całej prawdzie. Piszę to wszystko pod wrażeniem sprzecznych danych i kwestionowanych argumentów. W temacie zostajemy czy wychodzimy z Unii. Jak się okazuje, im bliżej referendum, tym dalej od pewności komu i czemu wierzyć czy zaufać.

Wacław Lewandowski

Idiotyzm po polsku Byłem ostatnio we Włocławku, mieście, które pamiętam z dawnych lat jako wyjątkowo brzydkie, zabudowane chaotycznie i zaniedbane. Tym razem jednak odkryłem zakątek, który mnie zauroczył. Ulica Stanisława Bechiego, zabitego pod Włocławkiem Włocha – powstańca styczniowego, nieopodal nadwiślańskich bulwarów, przepięknie odrestaurowana, z imponującym gmachem Liceum Marii Konopnickiej (dawnym gimnazjum żeńskim, w którym uczyła się Maria Danielewicz Zielińska) oraz zabytkowym browarem, w czasach PRL zruinowanym i nieczynnym, teraz odbudowanym i zamienionym w miej-

W naszym ojczystym kraju, w Polsce wszystko zamienia się w jazgot i tragifarsę. I komu wierzyć? Nasz kraj to kraina hejtu, bluzgotu, jadu, żądzy władzy i zaślepienia w aroganckich, gołosłownych sporach i walkach na wątpliwe argumenty. Polskie media zieją nudą jałowych, nic nieznaczących dyskusji, dywagacji i kłótni. Takiej Polski nie znałam. Takiej Polski nie przewidywałam. Nie za taką Polską tęskniło wielu wojennych emigrantów i nie za taką skłóconą Polskę ginęli. Ale dziś już wiem, że to Polska właśnie. Ta prawdziwa. I nie ta wyważona, i wyimaginowana. W aureoli historycznych mitów i legend, czy w nimbie wielokulturowości i tolerancji religijnej i obyczajowej. Antysemityzm? W życiu. Niedawno minęła 72. rocznica bitwy o Monte Casino. I co się okazało po tylu latach? Że gdyby nie zwycięstwo Polaków, gdyby około tysiąca żołnierzy nie zapłaciło za to życiem, nie byłoby Unii Europejskiej. A my nie bylibyśmy w tej Unii, co dzięki nam powstała. Bośmy zwycięstwem na Monte Casino otworzyli drogę nie tylko do Rzymu, ale do rzymskich porozumień. Tak to z całą mocą stwierdził nasz prezydent Andrzej Duda w czasie uroczystości jubileuszowych na cmentarzu Monte Casino. Brytyjscy i inni przeciwnicy Unii Europejskiej mogą mieć teraz do nas o to pretensje. Chytrzy Polacy najpierw dali podwaliny pod Unię Europejską, żeby najeżdżać teraz na nasz kraj. Panoszyć się tu i odbierać nam pracę. A niech się wynoszą, hydraulicy, murarze, stolarze i sprzątaczki. Brytyjscy zwolennicy Unii natomiast powinni by teraz składać nam hołd. Nie tylko polscy lotnicy wygrali Bitwę o Anglię, nie tylko nasi kryptolodzy rozszyfrowali Enigmę i przyspieszyli koniec II wojny światowej. Nie tylko. Polacy dali nam Unię Europejską. I za to należą im się największe dzięki. Manipulowanie historią na użytek polityczny jest raczej zjawiskiem powszechnym. Polacy ze swoją wiarą w gusła i zabobony, i cuda nad Wisłą, nie wykazują się szczególnym talentem do powszechnego konfabulowania. Innym nacjom i narodom też takiej fantazji nie brak. Nie brak nam wszyst-

PS. Jeśli chodzi o referendum w sprawie zostania czy wyjścia, jestem za, a nawet i przeciw.

skie Centrum Kultury. Cała ulica odnowiona, zadbana, promieniejąca świeżością i historycznym urokiem – efekt, jak głoszą stosowne napisy, mądrego wykorzystania funduszy wsparcia Unii Europejskiej. Pełen uznania i podziwu przeszedłem dalej w kierunku Wisły i nagle otworzył się przede mną widok na coś tak szkaradnego i tak dalece w tym miejscu niestosownego, że znieruchomiałem jak porażony. Tym „czymś” był betonowy obelisk w kształcie dwóch skrzyżowanych, niby łopoczących na wietrze flag, z napisem Ludziom Pracy i biało-czerwonym prostokątem wymalowanym olejną farbą. Całość ciężka, toporna i tak brzydka, że o postawieniu jej w tym miejscu mógł zdecydować tylko ktoś, kto chciał tę przestrzeń zohydzić i zeszpecić. Okazało się, że ten potworek jest zmodernizowanym dawnym Pomnikiem Zjednoczonej Klasy Robotniczej, postawionym przez komunistów dla upamiętnienia połączenia się PPR z PPS i utworzenia PZPR. W nowych czasach potworka nie usunięto, a tylko zmieniono jego nazwę i domalowano ów biało-czerwony pas. Dla postkomunistów włocławskich jest to miejsce święte – co roku stąd właśnie rusza pochód pierwszomajowy. Dowiedziałem się, że miejscowi czciciele bolszewizmu boją się, że obecna większość parlamentarna zmusi władze miasta do likwidacji obelisku, wprowadzając ustawę o „dekomunizacji przestrzeni publicznej”. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że ów potworek stoi przy Bulwarze im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, w miejscu, gdzie do wojny stał pomnik Naczelnika Państwa. Okazuje się, że przez 27 lat wolnej Polski nikt we Włocławku nie

wpadł na pomysł, by komunistycznego potworka zburzyć, a pomnik Marszałka odbudować. Mało tego – do dziś są we Włocławku ludzie gotowi potworka bronić, ludzie, których ideologiczne zaślepienie sprawia, że akceptują oszpecenie jednego z najpiękniejszych zakątków swojego miasta! Rzecz wydała mi się przykładem nr 1 czegoś, co można by nazwać „idiotyzmem po polsku”, ale tylko na krótką chwilę, bowiem wróciwszy do domu wyczytałem wiadomość, która na pewno zasługuje na pierwszą lokatę w rankingu polskich idiotyzmów. Oto niejaki Zbigniew Półtorak, przewodniczący Komisji Krajowej Federacji Regionów i Komisji Zakładowych Związku Zawodowego Solidarność 80, wystosował pismo do ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, w którym domaga się podjęcia działań, które doprowadzą do uznania prezydentury Bronisława Komorowskiego za niebyłą oraz unieważnienia wszystkich ustaw podpisanych przez Komorowskiego od 2010 roku, poprzez uznanie ich za wynikłe z „nieformalnego sprawowania urzędu Prezydenta RP”. Powodem takich działań ma być to, że Komorowski powtarzając w dniu zaprzysiężenia za ówczesnym marszałkiem sejmu Schetyną rotę przysięgi, zamiast w ostatnim jej zdaniu powiedzieć: „a dobro ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem”, powiedział: „dobrość … oraz pomyślność”. Zdaniem Półtoraka i związku, któremu on przewodniczy, jest to powód wystarczający, by uznać przysięgę Komorowskiego za nieważną, a jego prezydenturę za „nieformalną” i wszystkie jej skutki prawne unieważnić. Niewątpliwie – nr 1!

kim także megalomanii i arogancji. Wmawiamy sobie za pomocą mediów, że cały świat się nami interesuje. Naszą kulturą tradycją, kuchnią. Ostatnio podobno nawet naszym językiem. Językiem, który dla mnie jest coraz bardziej obcy. W tonacji, wymowie, akcentowaniu i zalewie angielskich wyrazów. Tych iwentów, destynacji, szerowania szersami i co drugie słowo, super. O, super! I dlaczego większość polskich piosenkarzy i piosenkarek śpiewa, muczy albo wyje po angielsku? Trudno. Kocham cię Polsko. Taką, jaka jesteś. Bo trudno cię wyrwać z mojej duszy, serca i wspomnień. Kocham także moich rodaków, co dla mnie zawsze było wykładnią patriotyzmu. Dlatego trudno mi się oburzać czy robić grymasy i miny na księcia Jana Żylińskiego. Jest typowym przykładem cnót i niecnot sarmackich. Miał fantazję wybudować sobie na mieszczańskim Ealingu w Londynie kiczowaty pałacyk w stylu hoteli weneckich czy florenckich w złym guście. Miał fantazję dopisać sobie do nazwiska tytuł księcia. No to co? Połowa Afroamerykanów nazywa się Prince i nikomu to nie przeszkadza. Jan Żyliński miał odwagę czy tupet stanąć z szablą do boju o stanowisko burmistrza Londynu. I wniósł do tych wyborów, z reguły nudnych, swoisty koloryt. Hucpę i swoisty polski rozmach. Brytyjska prasa wprawdzie wykpiła naszego księcia, ale przecież Brytyjczycy kochają ekscentryków. Prawie w każdych wyborach bierze udział jakiś luni character i ożywia drętwą demokrację. Mitomania pana Jana jest nieszkodliwą zabawą. Szkodliwa jest mitomania, zakłamanie i arogancja historyczna. Że o politycznej nie wspomnę. Czy z powodu tego, co piszę i myślę jestem patriotycznym agnostykiem? Jestem. Ale w krytycznym, życzliwym wymiarze. Tak już mam, że dociekam i krytykuję. A wy jak macie? I patrz Kościuszko na nas z nieba…


16| felietony i opinie

04 (221) 2016 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

2016

Przeczytałem pewien tekst o Ignacym Paderewskim, okazuje się, iż temu znakomitemu wirtuozowi fortepianu zupełnie nie wiodło się w interesach. Nie aż tak, by miał jakieś kłopoty z podstawową czy nawet ponadprzeciętną stopą egzystencji. Jego honoraria za jedno tylko tournée po Stanach Zjednoczonych sięgały 280 tys. dolarów. I za te pieniądze nasz genialny artysta kupował majątki, które – jak się później okazywało – nie przynosiły spodziewanych dochodów, więc wkrótce musiał je sprzedawać. I tak Biórkowo koło Proszowic nawiedziła oprócz złej koniunktury gospodarczej, plaga myszy i pożar (analogii do Popiela bym jednak nie ryzykował). W Kąśnej, okolice Tarnowa, Paderewski chciał stworzyć wzorcowe gospodarstwo, więc sprowadził bydło i owce ze Szkocji, a okoliczne rzeki zarybiał pstrągami. Po kilku latach mistrz zauważył jednak, iż efektów gospodarczych to nie przynosi, a intratne kontrakty ledwo wystarczają na utrzymanie dworu i 50 hektarów parku. Kolejny więc majątek sprzedał. Można powiedzieć, że w nad wyraz hojny sposób Paderewski topił pieniądze w swoje biznes-plany. Niespecjalnie dobrze wypadł jego interes malarski podjęty z Janem Styką, współautorem Panoramy Racławickiej, dość powiedzieć, że sprawa skończyła się w sądzie. Żeby nie było, iż tylko w kraju nie szło mu inwestowanie, kiedy Paderewski nabył ranczo w Kalifornii, wszyscy jego sąsiedzi

PAZUREM: Interesy i sztuka

dowiercili się do ropy, a tylko on nie… Doszukuję się tu pewnej analogii. Otóż zdarzyło mi się przebrnąć w swych aktywnościach twórczych – które zdynamizował przed laty pożar w pracowni – przez wieloletnie rysowanie i filmy animowane, projekty seriali, działania multimedialne, po nowe technologie – grę na iPhone’a oraz iPada, która zakwalifikowała się nawet do BAFTA. Wszystko to kosztem mojego ukochanego malarstwa. Na szczęście nie bez sukcesów. A właściwie o tyle lepiej mi się wiodło w tej materii niż Paderewskiemu, że niemal każdy poprzedni projekt czy inicjatywa napędzały także finansowo kolejne. Jednak gdy wróciłem po latach do malowania, oczywiście że przy dziesiątkach szczęśliwych zbiegów okoliczności, poczułem, że moje życie nabrało zupełnie innej jakości i wartości. Z perspektywy, jaką uzyskałem, na pewno warto wyciągnąć wniosek, że: warto robić to, co się umie i co jest życiową pasją, bo to się opłaca. Nie wiem tylko, w jakim stopniu u Paderewskiego doświadczenia z majątkami miały wpływ, i czy dobry, na jego kunszt pianisty. Mogę jedynie podejrzewać, że to nie były doznania bez echa. A wyrażając się precyzyjniej, w moim przypadku znaczący wpływ na twórczość malarską wywarły podróże związane z filmowymi festiwalami, na których miałem okazję gościć. Teheran, Sydney, a przez to Iran i Australia stały się inspiracją. Pomyślałem, że skoro nie ma rzeczy

przypadkowych, to również wszystkie te przypadki Paderewskiego miały swój sens i zwierciadło twórcze. Dusza wzbogacona o nieszczęśliwe przeżycia, a może raczej nieudany żywot biznesmena, potrafiła być może głębiej oddać nuty rozpaczy, szczęścia czy uniesienia w czasie koncertów. Nie miał więc autor artykułu, do którego się odnoszę racji dając mu tytuł Pechowe in-

westycje. W kontekście dzieła artysty, jest tylko jego droga, bywa, że powikłana i nieprosta, ale korelatywna, w ostateczny sposób spójna z jego dziełem. A piszę te słowa pod wrażeniem dopiero co otwartego w Krakowie Pawilonu Józefa Czapskiego, malarza, pisarza, żołnierza. Warto zobaczyć przy okazji pobytu w Krakowie – ul. Piłsudskiego 12.

Demokracja po angielsku Demokracja to ciekawe zjawisko. Cieszy że jest. Gorzej, gdy trzeba z niej korzystać i podejmować ważne dla kraju decyzje. Przyglądam się przygotowaniom do brytyjskiego referendum od samego początku z coraz to większym niedowierzaniem: po kilku dekadach przynależności do Unii Europejskiej okazuje się, że jest źle, by nie powiedzieć tragicznie. Zagrożona jest nie tylko brytyjska tożsamość, ale też najważniejsze dla funkcjonowania państwa urzędy i instytucje: służba zdrowia jest na granicy upadku, więzienia pękają w szwach, ludzie nie mają gdzie mieszkać, służby graniczne nie mogą chronić granic, podatki są wysokie, bo rząd nawet gdyby chciał, nie może ich obniżyć. Wymieniać można bez końca i tak konkluzja będzie tylko jedna – wszystko przez Unię Europejską, która przez tyle lat trzymała w szponach Westminster i całą polityczną elitę tego kraju pozbawiając ich samodzielności. I do tego wszystkiego jesteśmy jeszcze my, Polacy, albo też jak się nas określa – emigranci z krajów Europy Wschodniej. Zalaliśmy Wyspy w takich liczbach, że tubylców od tego głowa boli. To my jesteśmy wszystkiemu winni i już. My Polacy o życiu pod zaborami wiemy co nie-

co, przynajmniej z książek do historii i z literatury. Anglicy uczą się o tym dopiero teraz od polityków mniejszego lub większego kalibru i to w sposób odbiegający od poważnej dyskusji na argumenty. Trwa przepychanka pomiędzy „my” i „oni”, której społeczeństwo przygląda się z coraz większym niedowierzaniem, stojąc jednocześnie przed podjęciem decyzji, która wpłynie nie tylko na życie nasze, ale i przyszłych pokoleń. Szekspirowskie być albo nie być nabiera dramatycznego znaczenia. Wszystko zależy od punktu widzenia (albo odniesienia) i od tego, co się chce powiedzieć i komu. Mało zorientowanym politycznie obywatelom tego kraju to specjalnie nie przeszkadza. Na kilka dni przed referendum liczą się tylko emocje. Oskarżenia, pomówienia, straszenie tym albo innym scenariuszem. Podziały, nie tylko w elitach politycznych stają się bardzo wyraźne. Jedni są po stronie REMAIN inni za LEAVE i tylko garstka niezdecydowanych pomiędzy. Ale wynik referendum nie ma już specjalnego znaczenia. Nieważne jest to co się stanie po 23 czerwca, gdy wiadomo będzie po której stronie jest wygrana. Bo wygranych nie będzie. Jeśli mieszkańcy tego kraju zadecydują, że chcą wyjść z Unii, to nikt w Europie nie będzie im

w tym przeszkadzał. Wręcz przeciwnie: będzie to szybki rozwód choćby dlatego, by nikomu we Wspólnocie nie zachciało się przeprowadzać kolejnego referendum. Jeśli zaś okaże się, że ostatnie 40 lat wcale nie było takie złe i że warto być członkiem europejskiej wspólnoty, to i tak nie będzie to zwycięstwo. Rana została zadana. Badania rynkowe pokazują, że szanse są fifty fifty. Tak naprawdę przegrali już wszyscy. Podziały w społeczeństwie widać na co dzień. My i oni. Na ludzi takich jak ja patrzy się coraz bardziej nieprzychylnie, a to dopiero początek polowania na czarownice. Ktoś przecież musi być temu wszystkiemu winny. Parlamentarzyści, którzy są za pozostaniem w Unii, już mówią o tym, jak będą próbowali przeciwstawić się wynikom referendum. Inni mówią o kolejnym, bo Szkocja chce być w Unii. Irlandia też. Boris Johnson szykuje się na premiera. David Cameron zastanawia się jak oceni go historia. A ja? Przyglądam się temu w nadziei, że nie muszę podejmować takiej decyzji. Nie żyje wspólna Europa!

V. Valdi


nasze sprawy |17

nowy czas | 04 (221) 2016

POSK w optymistycznym deficycie Magdalena Goddard

I

ponownie w tym roku na Poskowym dorocznym walnym zebraniu, by wytrzymać i dotrwać do końca, przywołuję piosenkę z Kabaretu pod Egidą: Sztuczny miód. To samo przygrywa mi tydzień później, kiedy czytam relację z zebrania w „Tygodniu Polskim” i wywiad Tomasza Furmanka ze skarbnikiem POSK-u, opublikowany w „Coolturze”. Musimy się pogodzić, że do końca istnienia POSK-u, trzeba będzie obradować w poświacie jakiegoś budującego hasła, które w tym roku brzmiało: Na dobrej drodze. Dyskretnie i powoli wprowadza się nowe metody, wtajemniczonym znane jako techniki inżynierii społecznej, którym trudno się oprzeć, stosowane są od zarania czasów, a w wielkim nasileniu zwłaszcza dzisiaj. Na dobrej drodze! – przypominają mi się młode lata, widzę akademie, defilady, wszystko zawsze gdzieś szło. Ale gdzie się jest? Zawsze przed, już prawie, prawie…, ale jeszcze nie tam. A potem coś się zmienia i pojawia się nowa droga, a w tzw. międzyczasie w „Wiadomościach POSK-u” czytam: „Jest to właśnie pierwszy krok do celu – zredukowanie deficytu tak znacząco, abyśmy mogli regularnie co roku zajmować się na pierwszym planie sprawami społeczno-kulturalnymi a nie finansowymi… A zatem możemy już zacząć myśleć o tym, jak to będzie, kiedy sprawy kultury i społeczeństwa będą dla nas stanowić największe wyzwania”. Słowa… jak sztuczny miód… Co robiono do tej pory i jak dbano o kulturę i społeczeństwo w czasach obfitych w spadki? Pięćdziesiąt lat istnienia POSK-u i nie udało się wygospodarować znaczącego miejsca dla kultury? A potem coś się zmienia i pojawia się nowa droga. Skarbnik, w tym roku, ścieli nam ją szalonym optymizmem: „Ja, jako skarbnik, jestem optymistą i ufam, że podobne rezultaty, jak w 2015, będą osiągalne w przyszłych latach” [cyt. z tygodnika „Cooltura”]. I ponownie: „Prognoza jeśli chodzi o strukturalny deficyt jest raczej optymistyczna” [cyt. z „Wiadomości” POSK-u]. I ponownie: „Jako skarbnik jestem optymistą i liczę, że przy poparciu [czytaj: pożyczce – aut.] Fundacji Przyszłości POSK-u projekt będzie można zrealizować. Nie ma innej opcji….”. Możliwe, że już innej opcji nie ma, ale na pewno była, zwłaszcza wtedy, kiedy Marek Jukubowski w imieniu Komisji Rewizyjnej nie chciał w roku 2011 udzielić Zarządowi absolutorium. Był być może tylko realistą, jak wielu innych członków Komisji Rewizyjnej, z którymi współpracował, i jak wielu innych zwykłych członków, którym nie do

śmiechu, kiedy widzi, że ośrodek zatrzymuje się w czasie i kurczy. Odnoszę wrażenie, że cały Zarząd POSK-u składa się z samych optymistów, którzy z anielską cierpliwością wyczekują momentu aż ta paskudna grupa realistów zmęczy się, wpadnie w pesymizm, by w końcu przyjąć postawę pasywną i wycofać się z wtrącania w sprawy poważne. To odkryłam w trakcie długiej prelekcji Pani Przewodniczącej, która wiele wysiłku włożyła w to, by nam wytłumaczyć, że tylko najmądrzejsi „specjaliści” są w stanie POSK-iem zarządzać. To, co tak naprawdę chciano nam przekazać, to to, że obecni, wiecznie nam panujący członkowie Zarządu są po prostu nie do zastąpienia. Nie rzucajcie więc nam cierni (pytań) na Naszą Drogę (usłaną optymizmem)! Krąży w Polsce nowy dowcip, że członkowie Sejmu nie mogą pracować, bo mają ręce zajęte trzymaniem się stołków. Czyżby u nas też się tak działo i dlatego nikt z Polaków młodszego pokolenia nie wie, że POSK to nie tylko pierogi i ewentualnie teatr i że POSK poszukuje i przyciąga (?) nowych członków, by kulturowo wzmacniać polonijny wizerunek? Jak można walczyć o następną kadencję „na stołku”, równolegle twierdząc, że kilka godzin raz w roku poświęconych dla członków to dużo i w tym samym czasie prosić o głosy, by móc zajmować się naszymi sprawami od… jak w przypadkach niektórych działaczy… 40 lat niezmiennie? „Proszę mi pokazać inną organizację polską w Wielkiej Brytanii, która tak transparentnie pokazuje swoje finansowe sprawy, swoją działalność, rok rocznie przedstawia to wszystkim członkom i daje możliwość dyskusji przez tyle godzin?” – powiedziała w wywiadzie zamieszczonym w „Tygodniu Polskim” Pani Przewodnicząca, która znów na kolejną kadencję zasiądzie „na stołku”. Kilka lat temu obecny kierownik Komisji Domu, będąc prezesem Komisji Rewizyjnej „na specjalnych prawach”, pan Andrzej Fórmaniak, przedstawił postulat, który miał ograniczyć wypowiedzi członków na walnych zebraniach do jednej minuty. Kilka minut raz na rok to za dużo, minuta powinna wystarczyć. Dlatego być może na walnych zebraniach te same pytania zadawane są rok po roku, mimo że w 2014 pani Helena Miziniak jednym zdecydowanym cięciem próbowała nas odciąć od odpowiedzi zaległych. Ale my ciągle na nie czekamy. Mamy nadzieję, że jesteśmy na dobrej drodze. Jeśli chodzi o transparentność, potrzebowałabym całą stronę „Nowego Czasu”, by omówić kwestie kontrowersyjne (kontrakty, przetargi, odszkodowania, opłaty za usługi prawne itp. itd.). Miejmy nadzieję jednak, że jesteśmy na… dobrej drodze. Wiele innych obrazów słowem malowanych inaczej wygląda z dwóch stron pulpitu pilnowanego co roku przez Sekretarza Zakrzewskiego, który nawet na głośne prośby i żądania nie reaguje. Kto tu dla kogo, chyba od dawna wiadomo...

Kwestia POSKlubu na czwartym piętrze to najlepszy przykład starć „strukturalno-kulturowych”. Klub powoli znika z mapy POSK-u, a dokładniej to podłoga usuwa nam się spod nóg. Ale ciągle krzesła i stoły nasze, Polacy! Tańczyć będziemy w powietrzu, a jakże! Nowy prezes będzie teraz narzucony członkom z góry przez Zarząd, prawdopodobnie z tytułem Właściciela. Zapomniano chyba, że całe wyposażenie klubu należy do członków, no ale może Właściciel będzie bogaty i wykupi to od nas za dobre pieniądze. Czy Zarząd nie pamięta, kiedy prosiliśmy o pomoc? Pani Przewodnicząca twierdzi, że: „…już i tak pojawiają się zarzuty, niezwykle dotkliwe dla działaczy POSK-u, o braku transparentności…” nie zastanawiając się, że członkowie też mają prawo czuć się dotknięci, kiedy traktuje się ich jak „stado baranów”. Tłumaczono mi w młodości, że krytyka buduje, a pycha – rujnuje. I z krytyki, i z pychy rodzi się niezgoda, która z kolei – je-

śli nie leczona, przyczynia się do powstawania patologicznych wzorców moralnych i kulturowych, źle wpływających na prawo społeczności do doświadczania prawdy. Musimy od czegoś zacząć, by wyleczyć niezgodę, a pierwszym narzędziem w budowaniu płaszczyzny porozumienia jest rzetelny język. W sytuacjach patologicznych język jest stosowany do przeistaczania rzeczywistości i modelowania prawdy w półprawdę bądź w prawdę kontrolowaną, a nawet w prawdewkę. Co udało nam się zbudować? Komitet Centralny w Londynie? Ze szczyptą dowcipu Sekretarzowi Zakrzewskiemu doradzam, żeby w przyszłym roku, na prośbę o opuszczenie prezydialnego stołu powiedział zgromadzonym na walnym zebraniu członkom wprost: po tylu latach moje ciało transparentnym się stało! Niech motto z zeszłorocznego zebrania na wieki nam przyświeca: Wspólny wysiłek – wspólny sukces… Dobrze, że dają nam, członkom, więcej niż minutę… „Sztucznym miodem karmieni to my”.

11.06.2016 (Sobota) godz. 19:30 Ognisko Polskie, 55 Exhibition Rd, London SW7 2PN

12.06.2016 (Niedziela) godz. 16:00 POSK, 236-242 Kings Street, London W6 0RF


18| polskie organizacje na wyspach

04 (221) 2016 | nowy czas

Polska Macierz – drogowskaz dla szkół sobotnich Walny Zjazd przyniósł radykalne zmiany w Polskiej Macierzy Szkolnej, nowy statut, wytyczne i plany. Wybór nowego prezesa organizacji, którym została Krystyna Olliffe to początek nowego czasu w organizacji, ale opartego na kanwie sprawdzonej tradycji, nad którymi pieczę od lat sprawowała Aleksandra Podhorodecka, dziś prezes honorowy PMS. Kilka tygodni temu przekazała przysłowiową pałeczkę swojej następczyni... Czym jest zatem Polska Macierz Szkolna, która od ponad 60 lat charytatywnie świadczy usługi na rzecz polskich szkół uzupełniających na Wyspach? Jaki jest zakres jej działalności oraz kontroli nad szkołami i dlaczego warto, aby nowo powstające placówki znalazły się w rejestrze tej organizacji, pytają nie tylko rodzice uczniów polskich szkół uzupełniających na Wyspach, ale także dyrektorzy i nauczyciele. Małgorzata Bugaj-Martynowska

Z

atem czy warto korzystać z parasola ochronnego Macierzy, bo niewątpliwie takiego rodzaju wparcie organizacja oferuje nie tylko szkołom, ale również rodzicom małych Polaków zamieszkałych na Wyspach, co można zyskać i ile to wsparcie kosztuje? – oto kilka kluczowych pytań, jakie zadają Polacy związani z funkcjonowaniem szkół sobotnich na Wyspach.

Jedna Macierz na dziesiątki szkół W rejestrze organizacji znajduje się ponad 130 placówek, a liczba ta, jak zapewniają pracownicy Macierzy, stale rośnie, bo szkół przybyło, szczególnie po 2012 roku, kiedy PMS wraz z Wydziałem Konsularnym RP w Londynie zorganizowała konferencję przeznaczoną dla rodziców dzieci szkół uzupełniających, której celem była edukacja i doradztwo: jak i dlaczego należy zakładać polskie szkoły oraz jakie warunki powinny spełniać placówki uzupełniające, by funkcjonowały zgodnie z wymogami prawa brytyjskiego. W przedsięwzięciu wzięły udział nie tylko osoby zainteresowane założeniem szkoły, ale również dyrektorzy i nauczyciele tych już istniejących od lat szkół. I jak się okazało, dla nich ta pigułka wiedzy była początkiem zmian, których machina dopiero ruszyła... A opiekę nad tymi zmianami objęła waśnie Macierz, która wbrew obiegowym opiniom, nie sprawuje kontroli nad szkołami, nie rozwiązuje szkolnych i międzyszkolnych konfliktów, nie narzuca swoich programów nauczania, ale jedynie służy profesjonalną radą, nie będąc jednocześnie nośnikiem władzy na wzór Ministerstwa Edukacji Narodowej dla szkół w Polsce, a jedynie jest instytucją stowarzyszającą

Członkowie Zarządu oraz pracownicy Biura Polskiej Macierzy Szkolnej

szkoły, dla których pełni funkcję doradczą. Macierz na posterunku szkół trwa nieprzerwanie od ponad 60 lat, ale jej rola skutecznie zmieniała się i dostosowywała do nowych wyzwań. Te zmiany szczególnie widoczne stały się po 2004 roku, kiedy na Wyspy zaczęli masowo emigrować Polacy, tutaj właśnie przenosząc swoje ośrodki życiowe lub zakładając rodziny. To tutaj od wielu lat corocznie notujemy ponad 20 tys. polskich urodzeń. Taka sytuacja ma swoje przełożenie nie tylko na szkoły brytyjskie, których uczniami są polskie dzieci, ale także na szkoły polskie. Te, które istniały od ponad 50, 60 lat nie mogły sprostać potrzebom i pod swój dach przyjąć wszystkie dzieci, stąd zaczęły powstawać nowe placówki, które rozwijały się pod okiem Macierzy, korzystając z jej wsparcia i doradztwa. Zakres jej działalności oraz sam przedmiot działania są dyktowane zmieniającymi się warunkami w szkolnictwie polonijnym, zwiększoną liczbą urodzeń polskich dzieci oraz zwiększoną liczbą i różnorodnością potrzeb edukacyjnych. A te ostatnie zmieniają się z roku na rok.

Za jednego funta PMS to instytucja doradcza, która udziela wsparcia na zasadzie przewodnictwa w zakresie zakładania i funkcjonowania polskich szkół sobotnich orazc porad w oparciu o dialog z innymi organizacjami. Macierz świadczy usługi w zakresie przekazywania informacji dotyczących dokształcania nauczycieli, przekazywania profesjonalnej wiedzy na temat egzaminów z języka polskiego na poziomie GCSE oraz A-Level, które są również przeprowadzane w Centrum Egzaminacyjnym w POSK-u. Organizacja administruje te egzaminy, przygotowuje dokumentację, sprawdza sam egzamin i wysyła dokumenty do AQA. Ponadto pod skrzydłami Macierzy odbywają się konkursy przeznaczone dla uczniów polskich szkół sobotnich, konferencje dla nauczycieli. Macierz wydaje czasopisma, coroczny biuletyn i pod jej patronatem od ponad dekady w odbywa się w Laxton Hall Wesoły Dzień Dziecka, w którym udział bierze około 10-tysięczna społeczność polska. Macierz to także platforma wymiany informacji nie

tylko dla szkół, ale również dla rodzin dzieci, które są uczniami tych szkół. To niełatwa i złożona kwestia, ponieważ tak jak każda z rodzin jest indywidualną jednostką, tak każda ze szkół ma indywidualne potrzeby, mimo że wszystkie placówki łączy wspólna idea: krzepienie polskiej kultury, nauczanie historii i języka, przybliżanie rodzimej tradycji i obyczajowości. Wpis szkół do rejestru PMS jest dobrowolny, ale jeżeli nazwa danej szkoły nie widnieje w rejestrze Macierzy, może się okazać, że jej dyrektor ma ograniczony dostęp do zasobów informacji na temat funkcjonowania polskich szkół sobotnich na Wyspach. Natomiast wpisanie szkoły w rejestr przynosi korzyść obopólną, ponieważ dana placówka jest na bieżąco ze wszelkimi nowościami, które z pewnością ułatwiają jej funkcjonowanie, a Macierz zyskuje informację zwrotną o szkłach uzupełniających. Dzięki tym danym, PMS może podejmować prace nad działalnością zmierzającą do udzielania pomocy szkołom na wielu płaszczyznach lub zwracać się o taką pomoc w interesie tych szkół do innych organizacji polonijnych, a także przedstawiać sytuację w Polsce. Kiedy dana szkoła staje się członkiem PMS może liczyć na rzetelną i profesjonalną pomoc, a co najważniejsze dla szkół, które są jednostkami samofinansującymi się, pomoc nieodpłatną. Uzyskane informacje z zakresu PMS są często bezcenne, bo szkoła uzyskuje pełen pakiet za symboliczną roczną składkę jednego funta od jednego ucznia, którą w wielu placówkach pokrywają nie szkoły, lecz rodzice uczniów. Fundusze te przeznaczane są na działalność organizacji, która tylko na najbliższe miesiące zaplanowała konferencję dla nauczycieli, warsztaty dla uczniów, kolejną edycję konkursu poezji i oczywiście wydarzenie w Laxton Hall, w którym wszystkie atrakcje: konkursy i zabawy dla dzieci są nieodpłatne. Zatem czy warto żyć w symbiozie z Macierzą? Na to pytanie każdy rodzic i dyrektor szkoły musi sam znaleźć odpowiedź. Z pewnością warto podjąć z organizacją współpracę, a możliwości ku temu jest wiele. Co z nich wyniknie..., zależny od nas samych.


listy do redakcji |19

nowy czas |04 (221) 2016

które poniższe zdjęcie symbolizuje: nowoczesna rzeźba Pevsnera na tle brytyjskiego symbolu demokracji. Stylistycznie brytyjski parlament zawdzięcza najwięcej architekturze włoskiej. To wzajemnie kontakty kulturalne, wymiana myśli i wzajemny respekt są przyczyną i genezą tego, co to zdjęcie uwierzytelnia. W zbliżającym się referendum głosuję TAK za pozostaniem w Unii, zdecydowanie i bez wahania. Nie z powodu ekonomii, emerytur czy też cen papieru toaletowego, ale z powodu świadomości przynależności do Europy i jej narodów. Wasz WojciEch ANToNi SobczyŃSKi

Oświadczenie weteranów wielkopolskich ws. rzekomego naruszania zasad demokracji w Polsce Refleksje przed referendum Kiedy z różnych powodów bywam w St Thomas’s hospital, zawsze staram się popatrzeć w kierunku fontanny, której autorem jest Antoine Pevsner, znakomity artysta węgierskiego pochodzenia, współautor europejskiej awangardy XX wieku. Kiedy patrzę na ten obiekt uchwycony na tle brytyjskiego parlamentu, przychodzą mi na myśl różne refleksje. zbliża się referendum, które zostało zredukowane przez polityków do istotnych, ale równocześnie trywialnych spraw, z pominięciem naszych więzów kulturowych,

od połowy 2015 roku, tj. od wyboru prezydenta i parlamentarzystów z woli Narodu, utworzyły się organizacje, które przy poparciu obcych agentów oraz mediów rodzimych i zagranicznych, zwłaszcza niemieckich, próbują uniemożliwić naprawę Rzeczypospolitej. Rodzące się nadzieje uzdrowienia gospodarki kraju, zapowiedź walki z korupcją i rozkradaniem majątku narodowego, zabiegi o patriotyczną edukację młodzieży, a także sprzeciw wobec wygaszania potencjału gospodarczego pod dyktat niektórych państw dominujących

Fontanna Antoine’a Pevsnera na tla brytyjskiego parlamentu

w Unii Europejskiej, znajdują silny opór wśród zakonspirowanych agentur i grup interesu. Ponadto pod hasłem „obrony demokracji i wolności słowa”, przegrani politycy i dziennikarze „poprawni politycznie” rozpowszechniają zmanipulowany i fałszywy obraz wydarzeń zachodzących w kraju, wykorzystywany do walki politycznej. co więcej, eskalacja konfliktów, rozniecanie atmosfery strachu i wojny domowej nie jest obroną demokracji, lecz obawą przed utratą zawłaszczonych urzędów i dostępu do korzyści materialnych oraz ujawnieniem działalności agenturalnych. Nieustanna krytyka rządu i prezydenta, budowanie podziałów, dezinformacja i nawoływanie młodzieży do protestów poza granicami kraju przez przegrane partie polityczne. z wewnętrzną krytyką współbrzmią także skandaliczne wypowiedzi przewodniczącego Parlamentu Europejskiego oskarżające rząd polski o przygotowywanie zamachu stanu, nacjonalizm i łamanie zasad demokracji. Te wzajemnie się dopełniające działania mają na celu osłabienie pozycji Polski w świecie i zatrzymanie procesu odbudowy państwa polskiego. co więcej, formułowanie oskarżeń opartych na donosach jest niegodziwością, podobnie jak zniewagą jest pouczanie Polaków o zasadach demokracji i solidarności. Pomijany jest również fakt, że Polska była w przeszłości i jest nadal krajem swobód obywatelskich dla obcokrajowców, wyznawców różnych religii i niewierzących. Wkład Polski w dzieło rozwoju i bezpieczeństwa Europy, zwłaszcza w okresach szczególnych zagrożeń, był zawsze duży. Takim wkładem o fundamentalnym znaczeniu było zwycięstwo króla jana iii Sobieskiego w roku 1683 pod Wiedniem, które uratowało Europę od zalewu tureckiego. innym przykładem jest zwyciężenie Armii czerwonej w bitwie warszawskiej w 1920 roku, które ocaliło Europę zachodnią przed bolszewickim barbarzyństwem. Natomiast niewypełnione były układy sojusznicze przez państwa zachodnie w 1939 roku. Pomimo niewypełnienia tych zobowiązań żołnierz polski nadal walczył na wszystkich frontach ii wojny światowej i wraz z Polskim Państwem Podziemnym i Armią Krajową stanowił czwartą armię pod względem liczebności. W okresie kiedy w kraju trwał czynny opór, a żołnierz polski toczył krwawy bój o Monte cassino, alianci uknuli spisek z Rosją Sowiecką zakończony haniebną zdradą żywotnych interesów Polski. W wyniku tej zdrady Polska utraciła znaczną część terytorium oraz niepodległość na kolejne dziesięciolecia. obok ogromnych strat materialnych i grabieży dóbr kultury, straty w zabitych i zamordowanych narodowości polskiej przez okupantów przekroczyły 22 proc. ludności i były kilkakrotnie wyższe niż w innych krajach Europy. Punktem zwrotnym w dziejach zniewolonej Europy było powstanie w Polsce „Solidarności”, co zapoczątkowało rozpad systemu komunistycznego i otworzyło drogę do ustabilizowania sytuacji społeczno-gospodarczej na naszym kontynencie pod protektoratem Unii Europejskiej. jak się okazało, zbyt głęboka ingerencja w kompetencje suwerennych narodów może spotęgować nastroje antyunijne. Dlatego też z niepokojem i obawą przyjmujemy naciski niektórych przedstawicieli Unii Europejskiej, aby umiędzynarodowić sprawę Trybunału Konstytucyjnego, którego skład osobowy został wybrany w bezprawny sposób przez grupę polityczną rządzącą wcześniej. Niżej podpisani żołnierze Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej, więźniowie polityczni okresu stalinowskiego walczący z okupantem niemieckim podczas ii wojny światowej oraz z okupantem komunistycznym w okresie powojennym, reprezentujący środowiska niepodległościowe w Wielkopolsce WzyWAjĄ Do USzANoWANiA WoLi NARoDU dr inż. jerzy Frąckowiak, porucznik dr med. jan Górski, pułkownik mgr inż. Ludwik Misiek, major pilot


04 (221) 2016 | nowy czas

Jan Matejko, Konstytucja 3 Maja (fragment)

Political Traffic Michał Karski

A

nyone expecting an extended metaphor about a country changing political direction will need to look elsewhere. There is nothing intrinsically impossible in going against the flow of traffic, providing you have your own separate stretch of road. Where that will ultimately lead you, when everyone else is going in the opposite direction, is another question. The traffic I have in mind is the general flow of European political thought with Poland at the centre. In the years and centuries roughly following the Enlightenment or Age of Reason it has been more or less a one-way street; the direction has been decidely inwards and not the other way round. It was not until the latter part of the twentieth century that Poland was to inspire any great popular movements or revolutions, unlike the USA or Russia or France. The main reason is, of course, that Poland did not exist as a state from roughly the period of the French Revolution until the end of the First World War. The Solidarity movement of the 1980s was exceptional and possibly the only instance in post-war Polish history when western commentators actually made an effort to understand the circumstances and the historical background which gave rise to the movement. Otherwise, Poland had been pretty much consigned to the political peripheries. It is understandable enough that only when there is apparent political turmoil in the country that commentators and journalists, both East and West, are instructed by their editors to explain the latest Polish phenomenon. In fact, one could be forgiven for supposing that the Polish state had only recently been created out of virtual nothingness, judging by the column inches devoted to the doings of the newly elected conservative PiS (Law and Justice) government by various foreign language publications. English, American, German and other columnists have written about recent developments in Poland with varying degrees of unease and sometimes even alarm. Almost all seem to be unsettled by the apparently anti-European di-

rection of the incoming administration. Whatever the merits or otherwise of the arguments of the international observers, there is something slightly unedifying in the spectacle of an ancient central European state being taken to task by ostensibly well-meaning outsiders. The current Polish administration is no doubt well aware that political isolation is not a realistic option in today’s world and they will probably take into account all the advice and criticism being offered from without the country and from within. Concerned critics, however, need to be aware that Poland has a long history of government by consent and, in some ways, had a more advanced political system in the years leading up to the seventeenth century than many other states of the time. Absolute monarchy, for example, never really took hold in Poland. The czountry also largely managed to avoid religious wars by means of a policy of toleration while the rest of Europe was engaged in periodic bouts of slaughter. It is therefore, not altogether surprising that Poles might feel a bit ruffled about outsiders telling them how they ought to govern themselves. Without going into recent history and specifically the catalogue of the disastrous events of the twentieth century, much of which territory is still sensitive ground for many Polish inhabitants, we can go a bit further back to consider the subject of outsiders intervening in Polish affairs. There is a rather bitter 1919 essay by Joseph Conrad entitled The Crime of Partition about the eighteenth century dismemberment of Poland. The narrative favoured at the time by the partitioning powers, of course, was that intervention was necessary in the interests of regional stability – a not entirely unfamiliar refrain – and they justified their wholly illegal intervention in the affairs of a sovereign state by giving as a reason for their action the supposed anarchy reigning in Poland at the time. Whereas a writer such as Karol Zbyszewski in his polemical

The fact is, surprising as it may seem to observers today, particularly those western commentators of the prestigious British and American papers, there was a time in the history of Europe when the traffic of political thought originated in Poland and headed outwards, with the direction of travel being predominantly west and satirical study of the early years of Julian Ursyn Niemcewicz (Niemcewicz od przodu i tyłu) had mercilessly savaged the internal political discords which weakened Poland and made the partitions possible, Conrad’s serious and heartfelt essay concentrates on outside factors and he does not mince his words. He apportions blame squarely onto the partitioning powers themselves. Although other European countries had condemned the partitions they had effectively looked on and done very little, perhaps supposing that the time had come for an end of what was once a great political entity, the Polish-Lithuanian Commonwealth. Perhaps they concluded that all empires must fall in time. The country disappeared from the map of Europe with no attempt on the part of the outside world to stop the destruction of a state and the Poles themselves were unlikely to forget in a hurry this lack of engagement from the west in particular. It may be argued that the western monarchies were preoccupied with containing the spread of republicanism from France and that Poland was largely beyond their political

horizon. As a matter of fact, revolutionary France itself did offer encouragement to Poland when the heroic Kościuszko decided that a last stand for freedom was worth trying but even they offered not a great deal more than merely words of support. A casual observer of the time – say, a reader of one of the fledgling newspapers which may have covered the Polish story in the distant and newly constituted United States – may not have supposed that he or she was seeing the disappearance of a country which had flowered in a golden age in the days before the Pilgrim Fathers had even contemplated their journey across the Atlantic. Interestingly, and here perhaps today’s more ultra-conservative nationalists in Poland might take note, while most countries by their practical acquiescence tacitly agreed to the actions of Poland’s neighbours, the only two countries which refused to accept the partitions were Ottoman Turkey and Persia. * Going back a couple of centuries to the time of the Polish-Lithuanian Commonwealth, when the country was arguably at the pinnacle of its power and prestige, the socalled Golden Age of Poland, a certain Wawrzyniec Grzymała Goślicki, enlightened Bishop of Poznań, who had been educated at Kraków’s Jagiellonian University and then at Padua, Bologna and Rome, made his mark on Western thought. This political thinker had served as secretary to two Polish kings, Zygmunt August and Stefan Batory, and he was known for his religious tolerance, his skill as a mediator and for his vocal opposition to Polish intervention in Russian affairs. In 1568 he published a book in Venice entitled De Optimo Senatore which was to become widely read in Europe. This work subsequently appeared in English translation as The Counsellor in 1598 and then reappeared as The Accomplished Senator in 1733. The treatise describes an ideal statesman who mediates between the absolutism of a king on the one hand and power hungry magnates on the other. Goślicki states that the law is above the ruler, who must respect it. Perhaps there are echoes in Goślicki’s work of the „just man” of Plato’s Republic. Goślicki’s division of the Polish political administration into three counter-balancing entities: the king, the senate and the chamber of representatives, something which clearly pre-figures the checks and balances built into the constitution of the USA. It is said that Shakespeare read Goślicki’s book in translation and indeed that the character of Polonius in Hamlet was indirectly inspired by the picture in the book of an incompetent senator, although Bałuk-Ulewiczowa argues that it is possible that the character of Polonius could be a satire aimed at Lord Burghley and simply disguised with an exotic (Polish) persona in order to avoid alerting the censor. Some rather dubious accounts even have Goślicki’s work influencing Thomas Jefferson, the person, who if not largely responsible for drawing up the entirety of the Declaration of Independence, then at least credited with editing its final version. As Bałuk-Ulewiczowa points out, Goślicki was not exactly the proto-democrat since his three equal states do not include every single citizen in the decision-making process, which is ultimately left to a socially exalted elite. Whether Jefferson was in any way influenced, even indirectly, by a rather obscure bearded Polish bishop – (the only known likeness is that found ornamenting his tomb in Poznań Cathedral) – the fact is, surprising as it may seem to observers today, particularly those western commentators of the prestigious British and American papers, there was a time in the history of Europe when the traffic of political thought originated in Poland and headed outwards, with the direction of travel being predominantly west.


Art Exchange 2016 presents

the ten of arts

The Montage Gallery 2 – 17 July 2016 PV 2 July 2016 between 2.30 – 6pm 33 Dartmouth Road, London, SE23

POSK Gallery 23 July – 05 August 2016 PV 24 July – 05 August between 5 – 8pm 238 – 246 King Street, London W6


ii|

Wymiana Artystyczna 2016

Art Exchange 2016

Po raz pierwszy Galeria Bielska BWA i londyńska grupa artystyczna Page 6 współpracuje nad projektem wymiany artystycznej, której celem są dwie wystawy: The Ten of Arts w lipcu w Galerii The Montage oraz w Galerii POSK w Londynie, a we wrześniu w Galerii Bielskiej BWA wystawa Kwadratura Koła grupy Page 6. Biorą w niej udział artyści z Bielska-Białej i z Londynu. Dwie wystawy przedstawią artystów różnych generacji, aby pokazać wartości, którymi kierują się artyści różnych pokoleń. Kontrasty uwypuklą interesujący dialog między podobieństwami i różnicami. Istotą jest pokazanie kierunków i stylów, które wyłoniły się w politycznie intensywnych okresach w historii Polski XX i XXI wieku, pokonując czas i granice oraz intuicyjnie nawiązując i identyfikując się z międzynarodową sceną sztuki.

For the first time Galeria Bielska BWA from Bielko-Biala (Poland) and London’s art group Page 6 collaborate on an art exchange project to curate two exhibitions: in July at The Montage Gallery and POSK Gallery in London and in September at Galeria Bielska BWA. The project creates an opportunity for artists to participate in the exhibition that aims to present diverse contemporary approaches in Polish art. Art exchange project engages Bielsko-Biala and London artists. Both exhibitions will present variety of values of established and young artists. The contrasts will create discourse between similarities and differences. The important is to show the way trends and styles have evolved from politically turbulent period in XX and XXI history of Poland crossing time and cultural boundaries and intuitively adapt to the international contemporary art scene.

Wystawa The Ten of Arts

The Ten of Arts Exhibition

Kuratorki: Grażyna Cybulska i Lucyna Wylon

Curators: Grażyna Cybulska and Lucyna Wylon

Wystawa The Ten of Arts prezentowana w Galerii The Montage od 2 do 17 lipca oraz w Galerii POSK od 23 lipca do 5 sierpnia 2016 roku przedstawia wycinek twórczości dziesięciorga artystów z regionu Bielska-Białej na południu Polski. Są to: Tamara Berdowska, Rafał Bojdys, Monika Dąbrowska-Picewicz, Darek Fodczuk, Janusz Karbowniczek, Elżbieta Kuraj, Barbara Nachajska-Brożek, Leszek Oprządek, Waldemar Rudyk i Paweł Warchoł. Tytułowa „dziesiątka” reprezentuje nie tylko to konkretne miejsce w Europie, w którym artyści tworzą, ale i współczesną sztukę polską w całej jej różnorodności i bogactwie. Utalentowani, pracowici, często utytułowani artyści reprezentują różne generacje i różne dziedziny sztuki: malarstwo, rysunek, ceramikę, tkaninę, instalacje przestrzenne, multimedia. Łączy ich jednak duch niestrudzonych eksploratorów dążących do odkrycia idealnego połączenia między formą, materią dzieła a ideą. Wybierając różne ścieżki, różne narzędzia i środki ekspresji, równie uważnie badają otaczającą rzeczywistość, jak i własne emocje.

The exhibition The Ten of Arts which will be presented at The Montage Gallery from 2 to 17, and POSK Gallery from 23 July till 5 August 2016 samples the work of ten artists from the region of Bielsko-Biała in the south of Poland. They are: Tamara Berdowska Rafał Bojdys, Monika Dąbrowska-Picewicz, Darek Fodczuk, Janusz Karbowniczek, Elżbieta Kuraj, Barbara Nachajska-Brożek, Leszek Oprządek, Waldemar Rudyk and Paweł Warchoł. The eponymous “ten” represent not only a specific place in Europe, where artists pursue their creative ideas, but also the contemporary Polish art in all its diversity and richness. These talented, hard-working, often renowned artists represent different generations and different fields of art: painting, drawing, ceramics, fabric, spatial installation, multimedia. What they all share, however, is the spirit of undaunted explorer seeking to discover the perfect combination between the form, matter and idea of the work. With the use of different paths, tools and means of expression, they all carefully examine their surroundings and their own emotions.

Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała, www.galeriabielska.pl Dyrektor: Agata Smalcerz

Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała, www.galeriabielska.pl Director: Agata Smalcerz

Wystawa Kwadratura Koła

Squaring the Circle Exhibition

Kuratorzy: Wojciech Antoni Sobczyński i Carolina Khouri od 2 do 31 września w Galerii Bielskiej BWA w Bielsku-Bialej

Curator: Wojciech Antoni Sobczynski and Carolina Khouri 2 - 31 September 2016 at Galeria Bielska BWA in Bielsko-Biala, PL

Kwadratura Koła jest kolejnym przedsięwzięciem artystycznym londyńskiejgrupy Page 6. Temat jest prowokacją do podjęcia poszukiwań w odniesieniu do wspólnego zadania. Szeroko znane dzieło Leonarda da Vinci traktujące zagadnienie proporcji człowieka określonego kołem i jednocześnie kwadratem jest symbolicznym przykładem, który przyjmujemy jako odnośnik do paradoksu matematycznego rozwiązanego genialnym rysunkiem. Dla grupy Page 6 ta matematyczna sprzeczność stanowi punkt wyjściowy, z którego członkowie podejmują próbę interpretacji w czasie teraźniejszym, bez konieczności odwołań historycznych. Wybór stylistyczny jest tu cechą i celem stymulującym różnorodność rozwiązań. Jedynym warunkiem są narzucone rozmiary, do których artyści mają za zadanie ustosunkować się, podejmując własną interpretację. Projekt Kwadratura Koła składa się z 20 płócien o wymiarach 100 x 100 cm. Poprzez połączenie poszczególnych prac w jedną całość nawiązany zostaje dialog wielopłaszczyznowej ekspozycji i wielorakiej intelektualnej ekspresji. Narzucony format czterech metrów kwadratowych jest łącznikiem dla członków grupy. Modularność wiąże całość instalacji, a wolność interpretacyjna wyzwala, stymuluje i podkreśla różnice. Ta swoboda jest czynnikiem mocno wpływającym na całokształt instalacji jako połączenia niezależnych cech, dających możliwość rozróżnień w obliczu globalnych tendencji artystycznych, technologicznych czy środowiskowych. Brak ograniczeń wobec inwencji twórczych, inspiracji czy wpływów pozwala odnieść się do tematu kwadratury koła z szerokiej perspektywy. Więcej na stronie internetowej http://page6group.tumblr.com

Squaring the Circle is an idea and a title of a new undertaking on which the art group Page 6 have embarked. It is aimed in equal measure at all Page 6 members as a thought provoking concept whilst resolving a collective project. A symbolic reference is made to Leonardo da Vinci study known as The Vitruvian Man, in which he attempts to draw the ideal proportions of a human figure set against the basic geometric shapes of a square and a circle, whereby he touches on an age old mathematical conundrum of 'Quadrature of a Circle'. Members of the Page 6, with a diverse artistic practices and philosophies join forces in an attempt to exploit the apparent paradox without preconditions. The one and only unifying factor is the artwork size, a necessary common denominator, a linking 'circle' in a joint installation. An exhibition without apparent conventions in which all Page 6 artists explore the limits of the 'individual versus collective' . The Project Squaring the Circle consists of 20 canvases measuring 100 x 100 cm. The linkage between their attempt is to establish experimental narratives through multi layered exposition. The self imposed format of four square meters for each artist and subsequent modular choreography of the show harnesses the exhibition into a single vehicle whilst preserving the creative freedoms of each participating artists, their outlook on the contemporary world – be artistic, technological, political or environmental. It is the absence of artistic constraints, which underscores Squaring the Circle and makes this project such an exciting possibility. More on http://page6group.tumblr.com


|iii

Born in 1966 in Pisz; studied at the Institute of Fine Arts of the Maria CurieSkłodowska University in Lublin; degree in painting under Professor Marian Stelmasik, with the academic supervision of Associate Professor Mikołaj Smoczyński (1992). One of the most renowned performance artists in Poland; participated in more than 200 prestigious art festivals and competitions in Poland, Europe, North America and Asia; his artistic pursuits include sculpture, painting, video art and curatorship. Organiser of Bielsko-Biała’s branch of the International Art Festival „Interactions”, held in Piotrków Trybunalski; curator of the performance section of the International Global Communication Festival in Centrum Kultury „Elektrownia” in Radom (2009) and the Festival of Visual Arts, Bielsko-Biała, Galeria Bielska BWA (2007). Lecturer in „Aesthetics of Shape” (since 2009) at the department of Modern Computer Graphics of the University of Mining and Metallurgy (AGH) in Kraków. His other interests include the theory and promotion of art, mainly performance.

Dariusz Fodczuk Urodzony w 1966 roku w Piszu. Studia w Instytucie Wychowania Artystycznego Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Dyplom z malarstwa w pracowni prof. Mariana Stelmasika pod kierunkiem adj. Mikołaja Smoczyńskiego (1992). Jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych artystów performance w Polsce. Swoje działania artystyczne prezentował na ponad 200 prestiżowych przeglądach i festiwalach sztuki w Polsce, Europie, Ameryce Północnej i Azji. Poza performance, zajmuje się także rzeźbą, malarstwem, sztuką wideo oraz działalnością kuratorską. Organizator bielskich edycji Międzynarodowego Festiwalu Sztuki „Interakcje” organizowanego w Piotrkowie Trybunalskim; kurator bloku performance Międzynarodowego Festiwalu „Global Communication” w Centrum Kultury Elektrownia w Radomiu 2009 roku; Kurator Bielskiego Festiwalu Sztuk Wizualnych w Bielsku-Białej, zorganizowanego przez Galerię Bielską BWA (2007). Od 2009 jako samodzielny wykładowca prowadzi zajęcia z estetyki kształtu na kierunku Nowoczesna Grafika Komputerowa na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Zajmuje się również teorią i upowszechnianiem sztuki, w tym zwłaszcza sztuki performance.

Monika Dąbrowska-Picewicz Urodzona w 1976 roku w Oświęcimiu. Absolwentka Wydziału Ceramiki i Szkła Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. W 2006 roku została laureatką programu stypendialnego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Młoda Polska. Uczestniczyła w wystawach w Polsce i za granicą, m.in. we Wrocławiu, Bielsku-Białej i Krakowie, w Guebwiller we Francji w wystawie Młoda Ceramika Polska, w pokonkursowych międzynarodowych wystawach w Carouge w Szwajcarii i w Alcorze w Hiszpanii. Brała udział w międzynarodowych sympozjach i plenerach ceramicznych: w Bolesławcu, Luboradowie i w Toskanii we Włoszech. Obecnie mieszka i prowadzi autorską pracownię ceramiki w Kętach.

Born in 1976 in Oświęcim, Poland. Graduate of The Ceramic and Glass Department at the Academy of Fine Art in Wroclaw, Poland. (MA Diploma in 2001). Laureate of Scholarship of The Minister of Culture of Republic of Poland „Young Poland 2006". Monika exhibits mainly in Poland but her works have also taken part in several international exhibitions: International Ceramic Competition L`Alcora, Museu de Ceramica de L`Alcora, Spain, Musée de Carouge, Switzerland, Musée de Florival, Guebwiller, France. She has also taken part in various international symposiums and workshops: Tuscany, Italy; Bolesławiec, Poland; Luboradów, Poland.


iv|

Janusz Karbowniczek

Urodzony w 1950 roku w Przemyślu. Studia na Wydziale Grafiki w Katowicach. Dyplom z grafiki użytkowej pod kierunkiem prof. Tadeusza Grabowskiego i w Pracowni Książki prof. Stanisława Kluski (1975). Od 1977 roku jest pedagogiem macierzystej uczelni. Obecnie na stanowisku profesora prowadzi Autorską Pracownię Rysunku na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Uczestnik sympozjów na temat rysunku. Autor i organizator I Międzynarodowego Triennale Rysunku Studentów Wyższych Szkół Artystycznych w Katowicach (2014). Autor ponad 60 wystaw indywidualnych rysunku i malarstwa w kraju i za granicą. Brał udział w ponad 300 wystawach zbiorowych na całym świecie.

Born in 1950 in Przemyśl. He studied at the Faculty of Graphic Arts in the Katowice. He obtained his degree in 1975, in the Department of Poster headed by Professor Tadeusz Grabowski and the Department of Books headed by Professor Stanisław Kluska. He has taught in his alma mater since 1977, currently holding the position of professor at the Academy of Fine Arts Katowice and heading the Department of Drawing. He has organized 60 solo exhibitions of painting and drawing and participated in over 300 exhibitions in Poland and abroad.

Elżbieta Kuraj Urodzona w 1956 roku w Sosnowcu. Studia na Wydziale Grafiki w Katowicach. Dyplom z projektowania graficznego pod kierunkiem prof. Stanisława Kluski, aneks z malarstwa w pracowni prof. Jerzego Dudy-Gracza (1982). Od 1999 roku pracuje w Instytucie Sztuki Wydziału Artystycznego w Cieszynie Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, od 2012 roku na stanowisku profesora. Stypendystka Ministra Kultury i Sztuki (1983 i 1988). W latach 1986-2015 zorganizowała 55 indywidualnych wystaw malarstwa. Brała udział w około 250 wystawach zbiorowych i konkursach, w kraju i za granicą, na których otrzymała 21 nagród i wyróżnień.

Born in 1956 in Sosnowiec; studied at the Faculty of Print in Katowice; degree in graphic design under Professor Stanisław Kluska, minor in painting under Professor Jerzy Duda-Gracz (1982). Lecturer at the Art Institute of the Cieszyn branch of the University of Silesia in Katowice since 1999 and Associate Professor since 2012. Grants from the Ministry of Culture and Art (1983 and 1988). 55 solo exhibitions (1986 – 2015); about 250 collective exhibitions and competitions in Poland and abroad; 21 awards and honourable mentions.


Barbara Nachajska-Brożek Urodzona w 1942 roku w Brzeszczach. Studiowała w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi, uzyskując dyplom na Wydziale Tkaniny w pracowni tkactwa artystycznego prof. Antoniego Starczewskiego w 1968 roku. Była wieloletnim pedagogiem w Liceum Sztuk Plastycznych w BielskuBiałej (1968–2002). Zajmuje się tkaniną unikatową, tworzy gobeliny klasyczne, wykonane techniką własną i patchworku. Laureatka wielu nagród i wyróżnień. Swoje prace prezentowała na ponad 200 wystawach zbiorowych i indywidualnych w kraju i za granicą.

Born in Brzeszcze. She taught for many years at the Secondary School of Fine Arts in Bielsko-Biała (1968-2002). Her artistic pursuits include rare fabrics; she creates a classic tapestries with the use of mixed media and patchwork. In her work, she elevates knitwear to the rank of art. She is the winner of many awards and honourable mentions. She has exhibited her work at more than 200 group as well as solo exhibitions in Poland and abroad.

Born in 1964 in Krosno; studied at the Academy of Fine Arts in Kraków; degree in sculpture under Professor Antoni Hajdecki (1988); degree in painting under Professor Janina Kraupe-Świderska (1991). About 100 collective exhibitions and 15 solo exhibitions (1988-2015). His recent exhibitions include: “Skulpturen im Dialog”, Galerie K, Staufen, Germany (2011); “X”. Objects and X-Rays, Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biala (2013); “X2”, Galeria Pryzmat, Kraków (2015); “X1”, Galeria XX1,Warsaw (2016).

Leszek Oprządek Urodzony w 1964 roku w Krośnie. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Dyplom z rzeźby pod kierunkiem prof. Antoniego Hajdeckiego (1988); dyplom z malarstwa pod kierunkiem prof. Janiny Kraupe-Świderskiej (1991). W latach 1988–2015 brał udział w około 100 wystawach zbiorowych oraz 15 indywidualnych; ostatnio: „Skulpturen im Dialog”, Galerie K, Staufen, Niemcy (2011); „X”. Obiekty i rentgenogramy w Galerii Bielskiej BWA w BielskuBiałej (2013), „X2” w Galerii Pryzmat w Krakowie (2015), „X1” w Galerii XX1 w Warszawie (2016).


vi|

Waldemar Rudyk Urodzony w 1960 roku w Szczekocinach. Studia w Instytucie Wychowania Plastycznego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, Filia w Cieszynie. Dyplom z malarstwa w pracowni doc. Zenona Moskwy (1985). Autor 20 wystaw indywidualnych, uczestnik ponad 200 wystaw zbiorowych, realizacji i akcji w przestrzeni publicznej. Nagrody: Letni Salon Sztuki, Bielsko-Biała (2000); I Ogólnopolskie Biennale Malarstwa i Tkaniny Unikatowej, Trójmiasto (2001); III Międzynarodowe Biennale Miniatury, Częstochowa (2004); VII Biennale Małych Form Malarskich, galeria Wozownia, Toruń (2007); IX Salon Wielkopolski, Muzeum Ziemi Czarnkowskiej, Czarnków (2010); III Międzynarodowe Biennale Obrazu „Qadro-Art”, Centralne Muzeum Włókiennictwa, Łódź (2011). Zajmuje się rysunkiem, malarstwem, obiektami, książką artystyczną, instalacjami.

Born in 1958 in Kraków; studied at the Faculty of Print in Katowice; degree in book graphics under Associate Professor Stanisław Kluska; degree in painting and drawing under Associate Professor Roman Nowotarski (1984). Three awards from the Minister of Culture and Art; more than 50 solo exhibitions; about 500 collective exhibitions in Poland and abroad. Numerous awards, including Grand Prix at the International Art Triennale „Majdanek 2000”, Lublin (2000); 41st Drawing Competition, Ynglada-Guillot Foundation, Barcelona (2004), 7th International Biennale of Drawing, Pilsen (2010), 7th International Biennale of Drawing, Melbourne (2013). His artistic pursuits include drawing, painting, graphic design, poster and photography.

Paweł Warchoł Urodzony w 1958 roku w Krakowie. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, Wydział Grafiki w Katowicach. Dyplom z grafiki książkowej pod kierunkiem doc. Stanisława Kluski oraz z malarstwa i rysunku u doc. Romana Nowotarskiego w 1984 roku. Trzykrotny laureat nagrody Ministra Kultury i Sztuki. Jest autorem ponad 50 wystaw indywidualnych oraz uczestnikiem około 500 wystaw zbiorowych w Polsce i za granicą. Jego dzieła były wielokrotnie nagradzane. W ostatnich latach zdobywca Grand Prix na Międzynarodowym Triennale Sztuki „Majdanek 2000”, Lublin (2000), 41. Międzynarodowym Konkursie Rysunku Fundacji Ynglada-Guillot, Barcelona (2004), 7. Międzynarodowym Biennale Rysunku, Pilzno (2010), 7. Międzynarodowym Biennale Rysunku, Melbourne (2013). Zajmuje się rysunkiem, malarstwem, grafiką wydawniczą, plakatem oraz fotografią.

Born in 1960 in Szczekociny; studied at the Institute of Art Education in Cieszyn (branch of the University of Silesia in Katowice); degree in painting under Associate Professor Zenon Moskwa (1985); 20 solo exhibitions; more than 200 collective exhibitions, performances and actions in public spaces. Numerous awards, including: Summer Art Salon, Bielsko-Biała (2000); 1st National Biennale of Painting and Tapestry, Trójmiasto (2001); 3rd International Biennale of Miniatures, Częstochowa (2004); 7th Biennale of Small-Format Painting, Galeria Wozownia, Toruń (2007); IX Salon Wielkopolski, Czarnków Regional Museum, Czarnków (2010); 3rd International Painting Biennale „Qadro-Art”, Museum of Textiles, Łódź (2011). His artistic pursuits include drawing, painting, objects, book art, installations.


Tamara Berdowska Urodzona w 1962 roku w Rzeszowie. Studia na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (1985-1990). Dyplom z wyróżnieniem uzyskała w pracowni prof. Janiny Kraupe-Świderskiej (1990); aneks z grafiki w pracowni filmu animowanego. Stypendystka w Emilly Carr College of Art and Design w Vancouver, Kanada (1991). Stypendystka: Ministerstwa Kultury i Sztuki (1991), Fundacji Pollock-Krasner w Nowym Jorku (2000) oraz Stypendium Twórczego Prezydenta Miasta Bielska-Białej (2012, 2016). Laureatka nagród, m.in.: „Wyjazd do Paryża” – nagrody ufundowanej przez prof. Janinę Kraupe-Świderską, Galeria Pryzmat, Kraków (1997); Grand Prix w konkursie „Sztuka dwóch czasów”, Muzeum Narodowe w Gdańsku (1999); Nagrody Prezydenta Miasta Ostrowa Wielkopolskiego, „Egeria”, Ostrów Wielkopolski (2000). Laureatka Nagrody Sponsora AQUA SA podczas 3. Bielskiego Festiwalu Sztuk Wizualnych 2014. Swoje prace prezentowała na ponad 100 wystawach zbiorowych oraz ponad 20 wystawach indywidualnych w kraju i za granicą. Jej prace znajdują się w wielu zbiorach muzealnych i kolekcjach prywatnych.

Born in 1967 in Bielsko-Biała; studied at the Faculty of Print in Katowice; degree in design under Associate Professor Tomasz Jura (poster); degree in painting and drawing under Professor A.S. Kowalski (1993). 15 solo exhibitions; more than 60 collective exhibitions in Poland and abroad. Several honourable mentions in „Work of the Year” exhibition at Galeria ZPAP in Katowice and during 1st Summer Art Salon, Galeria Bielska BWA, Bielsko-Biała. The artist’s main pursuit is painting.

Rafał Bojdys Urodzony w 1967 roku w Bielsku-Białej. Studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, na Wydziale Grafiki w Katowicach. Dyplom w pracowni projektowej doc. Tomasza Jury (plakat) i w pracowni malarstwa i rysunku prof. A.S. Kowalskiego (1993). Autor 15 wystaw indywidualnych. Uczestnik ponad 60 wystaw zbiorowych w Polsce i za granicą ( m.in. Ogólnopolskiego Konkursu Malarstwa „Bielska Jesień ‘97” w Galerii Bielskiej BWA w Bielsku-Białej, 1997; 14th Huriyet International Cartoon Competition w Istambule w Turcji, 1997; wystawy z okazji 50-lecia ASP, Muzeum Śląskie, Katowice, 2006; XXI Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego w Szczecinie, 2006). Kilkakrotny zdobywca wyróżnienia na wystawie „Praca Roku” w Galerii ZPAP w Katowicach oraz podczas 1. Letniego Salonu Sztuki, Galeria Bielska BWA, BielskoBiała. Zajmuje się głównie malarstwem.

Born in 1962 in Rzeszów; studied at the Academy of Fine Arts in Kraków (1985-1990); honours degree under Professor Janina Kraupe-Świderska (1990); minor in print in the department of animated film; scholarship at Emilly Carr University of Art and Design in Vancouver, Canada (1991); grants from the Ministry of Culture and the Arts (1991), Pollock-Krasner Foundation in New York (2000) and Creative Grant from the Mayor of Bielsko-Biała (2012, 2016). Awards include “Trip to Paris” – an award funded by Professor Janina Kraupe-Świderska, Galeria Pryzmat, Kraków (1997); Grand Prix in the competition “Art of Two Times”, the National Museum in Gdańsk (1999); the Mayor of Ostrów Wielkopolski Award “Egeria”, Ostrów Wielkopolski (2000). Winner of the AQUA SA Sponsor Award during the 3rd Visual Arts Festival in Bielsko-Biała, 2014. She has presented her work at more than 100 collective exhibitions and over 20 solo exhibitions in Poland and abroad. Her work can be found in numerous museum and private collections.


Kwadratura Koła

Carolina Khouri

Paweł Kordaczka

Agnieszka Handzel

Wojciech Sobczyński

Joanna Ciechanowska

Tor Pettersen

Wystawa czynna: 2 – 30 września 2016 Wernisaż: piątek, 2 września godz. 18-20.00 Galeria Bielska BWA ul. 3 Maja 11 Bielsko-Biała Poland www.galeriabielska.pl


drugi brzeg |29

nowy czas |02 (212) 2015

Artful fAce

Say others: Tor Pettersen, one of the best graphic designers of Alan Fletcher’s generation. Just look up his latest poster for a Little Experiment exhibition for APA artists. A specialist in cooperate identity. A Norwegian with his own company. A tough man to work for, a perfectionist, a stickler for detail in any design… Says he: ‘Either you do it right or not at all’. ‘Joannaaaaaa! Come hereeeee! Look at this crap drawing you did! For God’s sake, can’t you see this is wrong? Do you have eyes? What are you trying to say? What’s the message here?… Why are you smiling?… I am rude??? What do you mean, rude? I’ve been very polite to you, but you refuse to learn!’ Say I: Described affectionately by some pretty, young things as Norwegian Beast. Admired by most for all the above. He loved to quote English expressions, but got them wrong sometimes, e.g. ‘Flash in the pants’. Bottom line: A Viking is a Viking, and doesn’t need to pretend that he is not there for ‘raping and pillaging’ (ask any woman exposed to their charms…). Text & graphics by Joanna Ciechanowska (first published in Nowy Czas in 2012)

JoAnnie ciechAnowskieJ wyrazy oddania i serdeczności w trudnym czasie po odejściu Jej wikinga

torA PettersenA składają teresa i Grzegorz oraz redakcja „nowego czasu”

Tor Pettersen LE IL TT

1940 – 2016 Tor Pettersen passed away close to midnight on 19 April. All of us who new him remain inconsolable. Tor’s passing is just as unexpected as it is untimely. Just before he fell ill we were making plans for yet another poster that Tor was so good at designing. Polish artists connected with the Association of Polish Artists in UK (APA) new him well. He attended our exhibitions, enjoyed our company and advanced many constructive comments. He had designed many of our exhibition posters, most notably for the Little Experiment exhibitions, which took place in POSK Gallery. Tor Pettersen had a lifelong connection with graphic arts. His business Tor Pettersen & Partners, situated in London’s Soho, was one of the leading graphic designing firms in the United Kingdom, featuring in the professional publications and scoring many important awards an citations. In private life he was a very dear and amiable person. I enjoyed his company, shared many of his views and loved discussing any subject that current affairs might have brought about. Tor moved from Norway to London in 1962 to attend the London College of Printing. His ability allowed him to complete the three year course in only two. He has integrated successfully in the British society but to his friends he was always a Viking, independent and keenly interested in all things cultural. He lived in Weybridge, a leafy outskirts west of London. I loved visiting him and his partner Joanna Ciechanowska. I called their house a Castle, where they both had their kingdom. Paintings and books fought for a space on a dining table in a competition for a space for a bottle of French red wine that Tor enjoyed with his friends. I learned of his passing with a great saddens. He will be missed by Joanna, his friends and family for as long as we live. Good-by Dear Friend. Wojciech Sobczyński


30| drugi brzeg

04 (221) 2016 | nowy czas

Alina Siomkajło 1941 – 2016 Kiedyś w Londynie, w latach 50. i 60., kiedy polską diasporę tworzyły elity II RP, byłaby u siebie. W latach 80. była już tylko samotną wyspą. Erudytka bez słuchaczy. Samotny strzelec, który trafia do tarczy tak celnie, że jedyną obroną jest schowanie tej tarczy. Alina Siomkajło nie poddawała się jednak. Jej naukowe pasje i pryncypialność były silniejsze niż środowiskowy ostracyzm. Zanim osiadła w Londynie rozpoczęła dobrze zapowiadającą się karierę naukową w Polsce. Była absolwentką Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W latach 1967-73 była asystentką przy Katedrze Historii Literatury Polskiej KUL prowadzonej przez prof. Czesława Zgorzelskiego. Początek kariery naukowej zakłóciły szykany komunistycznych władz. W roku 1976 oskarżona została przez Służbę Bezpieczeństwa o działalność antyrządową i represjonowana. W tych trudnych warunkach obroniła pracę doktorską w Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1979-80 adiunkt w Instytucie Programów Szkolnych Ministerstwa Oświaty i Wychowania. W wyniku powtarzających się represji (ze strony lokalnej egzekutywy PZPR) złożyła ministerstwu wymówienie pracy. Komisja Senatu Uniwersytetu Warszawskiego ds. analizy niewłaściwych decyzji personalnych władz UW uznała w 1981 roku wcześniejsze szykany za krzywdzące, zobowiązując uniwersytet do zapewnienia Alinie Siomkajło etatu naukowo-dydaktycznego (nie wywiązano się z tego). Jako habilitant-stypendysta UW w latach 1981-82 prowadziła konwersatorium Genologia poezji od średniowiecza do czasów najnowszych. Od 1982 do 1985 adiunkt w Zakładzie Historii Literatury Polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. W 1985 podczas pobytu w Wielkiej Brytanii podjęła stypendium emigracyjne przyznane jej przez Fundację Mateusza B. Grabowskiego. Władze polskie nie prolongowały jej paszportu na okres stypendialny, a rektor UMCS powiadomił o zerwaniu z nią stosunku o pracę. Straciła możliwość zatrudnienia i powrotu do kraju. W Wielkiej Brytanii otrzymała status azylanta na prawach wyjątkowego pobytu (Exceptional Leave to Remain) i Travel Document. Alinę Siomkajło poznałem w redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, kiedy zostałem redakto-

rem naczelnym tej najstarszej polskiej gazety poza granicami kraju. Od początku toczyliśmy boje, na które w trybie redakcyjnej pracy po prostu brakowało czasu. Bywało, że zmieniałem pokoje i udawałem swoją nieobecność. Teraz tego żałuję. Za czasów „Dziennika” byliśmy sąsiadami. Nasze kontakty osobiste były częste. W „Nowym Czasie” już tej bliskości terytorialnej nie było. Częściej prowadziliśmy spory telefoniczne. Bo spierać było się o co. Ceniłem wyrazistość poglądów Aliny Siomkajło, jej erudycję, konsekwencję i pryncypialność. Nasze spory były wynikiem bardziej temperamentu niż wartości. W wypowiedziach prasowych swobodnie korzystała z konwencji i stylów, ale nie potrafiła odłożyć na bok naukowej dyscypliny i terminologii. Walczyłem o zmiany stylistyczne mając na uwadze czytelnika o zróżnicowanym zapleczu intelektualnym. To były zawsze trudne rozmowy, ale też niezwykle ciekawe. Nieobecnego czytelnika, którego broniłem w moich uwagach, odsyłała do źródeł i bardzo specjalistycznych studiów. Nigdy jej nie przekonałem, ale zawsze uzyskiwałem zgodę na redakcyjną interwencję w przygotowywanym do druku tekście. Po ukazaniu się artykułu nie odpuszczała. – A jednak pan zmienił – pomstowała. – Pani Alino, dla dobra sprawy i czytelnika – broniłem swojej decyzji. – Szkoda, było lepiej – odpowiadała. Myślę, że rozumiała konieczność tych stylistycznych kompromisów. Od początku naszego istnienia wspierała „Nowy Czas”. Prowadziliśmy wspólnie środowiskowe „wojny”. Bo Alina Siomkajło była z natury rebeliantką. Pryncypialna w swoim oglądzie świata, nie mogła i nie potrafiła zaakceptować uzurpacji uzurpatorów. A było ich wielu, szczególnie w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Założyła więc konkurencyjne Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą, które co roku przyznawało swoją nagrodę. Jednocześnie podjęła się trudu wydawania rocznika „Ekspresje”. Alina Siomkajło była osobą różnych zasług, ale jej największym osiągnięciem były właśnie „Ekspresje”. Wydała, bez redakcyjnego wsparcia, pięć numerów, złożyła do druku szósty. Czekamy na to pośmiertne wydanie. Prowadziła własne kwerendy nauko-

W

Zawsze mi powtarzała: – Czas, by stery Stowarzyszenia przejęli młodzi. Może pan? Wiłem się jak piskorz. Bałem się odpowiedzialności, czułem się za słaby, zbyt niedouczony. Byłem zaszczycony, gdy pozwoliła mi prowadzić jeden z Wieczorów Laureata, sztandarowe wydarzenie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Pani Alino, gdziekolwiek Pani jest, mam nadzieję, że jest to Cmentarz Zapomnianych Książek, Niebo Poetów albo chociaż Niebieski Obóz Internowanych.

ciąż mam w portfelu wizytówkę Aliny Siomkajło, a w skrzynce mailowej kilka wiadomości, najpierw zapraszających, potem ponaglających do przesłania tekstu do wydawanych przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą „Ekspresji”. Z trudem przyjmuję do wiadomości, że tej pełnej pasji i oddania literaturze osoby nie ma już wśród nas. Spotykaliśmy się głównie przed POSK-iem. Broń Boże nie „pod”, bo nie miała zamiaru robić podkopu i wchodzić pod ten szacowny budynek. Zdawała sobie sprawę, że nie lubię zapachów snujących się w księgarni, korytarzu i barze na parterze POSK-u, więc prosiła, bym zaczekał na zewnątrz, aż odbierze swoje ulubione naleśniki ze szpinakiem. Zawsze nalegałem, byśmy poszli na ławkę do Ravenscourt Park, zamiast ślęczeć przy stoliku w jakieś knajpie lub pubie. Podziwiałem zapał pani Aliny do pisania i redagowania. Przy wydawanych co roku przez Stowarzyszenie „Ekspresjach” wykonywała pracę godną tytana. Czytała, redagowała, robiła korektę, zabiegała o fundusze, negocjowała z wydawcami.

Jacek Ozaist Z głębokim żalem i smutkiem przyjęliśmy w Lublinie wiadomość o śmierci Pani dr Aliny Siomkajło. To ogromna strata dla środowiska emigracyjnego, które utraciło bardzo ważny kontrapunkt dla swoich starań o przetrwanie w nowych warunkach geopolitycznych. Bezkompromisowość Pani dr Siomkajło była dużą wartością dla wizerunku polskiej emigracji na całym świecie. Piotr Sanetry Prezes Norbertinum, Lublin

we, a ich wynikiem było ponad 350 publikacji naukowych i popularnych – rozpraw i artykułów w krajowych i emigracyjnych wydawnictwach zbiorowych. Odeszła osoba, która była prawdziwym współczesnym wcieleniem Don Kichota. Duch czasów (dobry albo zły) był już daleko w XXI wieku, a Alina Siomkajło pozostawała wierna swojej wrażliwości i wartościom nie poddającym się zmiennym modom. Ciekawe, że w życiu codziennym osoby o takich wartościach często spotyka drwina, ale dobrze, że są i tacy, którzy mocno identyfikują się z bohaterem Cervantesa. Grzegorz Małkiewicz

B

yła człowiekiem nieustannej niezmordowanej pracy. Jest w jej twórczości dzieło zdumiewające, wykraczające ponad jej zawodowe przygotowanie, plon ogromnej pracy, sumienności i dociekliwości: Katyń w pomnikach świata. Katyń monuments around the world (2002). Dzieło to – jak skromnie pisała we wprowadzeniu – „przedstawia uporządkowane wiadomości o pomnikach wzniesionych ku czci ofiar katyńskiej zbrodni”. Mamy tu z górą 300 pomnikowych upamiętnień Katynia, zilustrowanych fotografiami, zwięźle opisanych, opatrzonych rejestrami bibliograficznymi. A co powiedzieć o ogromnym (ponad tysiącstronicowym!) zbiorze tekstów poetyckich zatytułowanym Mała muza. Od Reja do Leca. Antologia epigramatyki polskiej. (1986): Bez mała trzystu autorów, niemal 2000 utworów, noty biograficzne, osobne wstępy historyczno-literackie do każdego stulecia, objaśnienia tekstów, słownik nazw mitologicznych, alfabetyczny spis tytułów i incypitów, indeks nazwisk. Była człowiekiem nieustępliwych zasad, wrogiem moralnych kompromisów. Gdy czyjeś postępowanie jawiło się jej jako odstępstwo od prawdy, jako fałsz – była gotowa na przekreślenie przyjaźni, na niepokorność wobec środowiskowej jednomyślności. Jak gdyby jednym z jej drogowskazów była formuła staropolskiego pisarza: „Przeciw prawdzie rozumu: Nie!”. Ten rys jej osobowości, ta jej nieugiętość wobec wszelkich social and political correctness – niekiedy dystansowała wobec niej nawet prawdziwie oddanych przyjaciół. Tylko bardzo nieliczni potrafili dostrzec w niej odruch prawości i służby czemuś większemu, czemu była bez reszty oddana. Powiedziała w jednej z ważnych rozmów, że tylko wola trzymania się reguł chrześcijańskiego postępowania pozwalała jej oddychać, po prostu – żyć. Andrzej Paluchowski


drugi brzeg |31

nowy czas | 04 (221) 2016

Peter Janson-Smith

Prof. Zyta Gilowska

1922 – 2016

1942 – 2016

Miała wielkie serce, mimo że od lat cierpiała na chorobę tego serca. I na serce prof. Zyta Gilowska zmarła mając tylko 66 lat. Mimo słabego zdrowia była wulkanem energii. Choroba jednak postępowała i w październiku 2013 r. wycofała się z Rady Polityki Pieniężnej i już do pracy państwowej nie wróciła. Już wcześniej, po zaledwie kilku miesiącach posłowania po wyborach w 2007 r. z powodu kłopotów z sercem zrezygnowała też z pracy w parlamencie. Wiele razy z prof. Zytą Gilowską rozmawiałem i zawsze ujmowała mnie pamięcią o ważnych dla mnie sprawach osobistych. Żyła sprawami innych, zawsze gotowa pomagać, choć to ona często potrzebowała pomocy, bo jak na swoje zdrowie pracowała za dużo i często wcale się nie oszczędzała. Kiedy ją prosiłem o jakiś komentarz, zwykle wyliczała, czego nie może powiedzieć jako minister finansów (także jako były minister) czy jako członek RPP. Nie może, bo musi być odpowiedzialna za słowa wpływające na rynki, tym bardziej że tylu jest nieodpowiedzialnych mężczyzn w polityce „kłapiących dziobem bez sensu”. Ale off the record mówiła rzeczy niezwykle błyskotliwe i trafnie opisujące to, co się działo. Kilka lat namawiałem prof. Zytę Gilowską na wywiad rzekę i czasem się godziła, by szybko odwołać tę swoją zgodę. Powód? Twierdziła, że przeraża ją rozlazłość myślowa kolegów ekonomistów i polityków, więc ona musiałaby poprzestać na tym, co zajęłoby zaledwie 20-30 stron, a na książkę to za mało. Oczywiście miała do powiedzenia tyle, że wystarczyłoby na grube tomisko, ale zwyciężyły skromność i intelektualna dyscyplina. Wywiadu rzeki już więc nie będzie i to jest wielka szkoda. Tym bardziej szkoda, że była znakomitą rozmówczynią: dowcipną, błyskotliwą, inteligentną, ironiczną, a często wręcz sarkastyczną. Prof. Zyta Gilowska była do bólu kompetentna. Nie zabierała głosu w sprawach, do których nie była dobrze przygotowana, co w polskiej polityce jest ewenementem. Jako wicepremier i minister finansów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego zasłynęła głównie tym, że obniżyła podatki, przede wszystkim PiT (likwidując trzecią stawkę). I trzymała w ryzach finanse publiczne, obniżając deficyt i zmniejszając dług publiczny. To za czasów jej zarządzania finansami państwa do Polski napłynęły nigdy później niepobite rekordy bez-

pośrednich inwestycji zagranicznych. Wielu ministrów rządu Jarosława Kaczyńskiego nie bało się ówczesnego premiera, tylko Zyty Gilowskiej. Przede wszystkim jej prostych i ostrych jak brzytwa pytań o pieniądze. Bała się jej nawet inna silna, pewna siebie i bardzo kompetentna kobieta w rządzie Kaczyńskiego, tragicznie zmarła w Smoleńsku Grażyna Gęsicka. Ale przede wszystkim bali się jej mężczyźni – w rządzie i poza nim. Bo jednym zdaniem potrafiła ich przyszpilić, zaskoczyć czy zawstydzić, także tych najważniejszych, np. Donalda Tuska. W 2011 r. o rządzie Tuska mówiła: „Ostrzegałam, że ‘rząd, jak Czerwony Kapturek, beztrosko bieży przez ciemny las’. Może rządzący nie mieli świadomości, jakie wyzwania przed nimi stoją. Najpierw byli beztroscy, potem chaotyczni, następnie rozrzutni. Na końcu sięgnęli do pieniędzy na emerytury oraz podnieśli podatki. Wbrew temu, co sami twierdzą, nie działali ani roztropnie, ani konsekwentnie”. Podczas obrad Rady Ministrów szefowie resortów wręcz modlili się, aby nie znaleźć się na celowniku prof. Zyty Gilowskiej. Bo była do bólu niepoprawna, jeśli uważała, że ktoś postępuje głupio bądź nie robi tego, co trzeba. Tak samo było w Sejmie. W 2002 r. tak polemizowała w Sejmie z ówczesnym wicepremierem i ministrem finansów Grzegorzem Kołodką”: „Pan premier Kołodko niestety nie przedstawił projektów ustaw, tylko wygłosił homilię. Natomiast mam wątpliwości, w jakim obrządku ta homilia. Pan premier Kołodko odpowiedział, że on wygłosi jeszcze niejedną homilię i żebym się przyzwyczaiła, ale o obrządku mowy nie było. Innymi słowy, obawiam się, że to jest Kościół jednoosobowy, a ja jestem członkiem Kościoła powszechnego i mnie tego rodzaju homilie nie interesują”. Była w krytyce niezwykle logiczna i konsekwentna. A kiedy nie wystarczały racjonalne argumenty potrafiła na delikwenta zwyczajnie nakrzyczeć czy walnąć pięścią w stół. Bała się operacji serca, która wiele by w jej życiu nie zmieniła, a była ryzykowna. Wielu ludzi ją do operacji namawiało, ale zrezygnowała, gdy zaufany specjalista powiedział jej otwarcie, że jakości życia jej ta operacja znacząco nie poprawi. Ale w swej działalności publicznej właściwie niczego się nie bała. Była kobietą z krwi i kości: zawadiacką, brawurową, posługującą się ostrym, ale dowcipnym językiem, Gdy była zdrowa, potrafiła toczyć wielogodzinne rozmowy w zadymionych od papierosów pomieszczaniach, retorycznie walcząc z mężczyznami jak lwica. A przecież był bardzo delikatną i wrażliwą kobietą. Uważała jednak, że publicznie trzeba być twardą i waleczną, tym bardziej że rycerskość nigdy nie była mocną stroną polskiej polityki. Prof. Zyta Gilowska nigdy się nie skarżyła, tylko robiła swoje. A gdy nie miała sił, otwarcie to mówiła i się wycofywała, bo nie chciała być figurantem. Albo robiła coś na sto procent, albo wcale. Nieprzypadkowo mówiono o niej, że jest jedynym prawdziwym mężczyzną w polskiej polityce. Nie obrażała się na to, ale oddawała wtedy najbardziej babskim zajęciom, np. malowaniem paznokci. Odeszła świetna ekonomistka, charyzmatyczna polityk, osoba przygotowana do zajmowania najwyższych stanowisk w Polsce. A przy tym niezwykle kobieca, czasem wręcz kokieteryjna. Miałem zaszczyt ją znać i wielokrotnie z nią rozmawiać. Będzie nam pani bardzo brakowało, pani profesor. Stanisław Janecki wpolityce.pl

Urodził się w rodzinie angielsko-irlandzkiej. Ojciec był pastorem anglikańskim. Żołnierz II wojny światowej, ukończył Uniwersytet Oksfordzki. Przez całe życie z pasją zajmował się literaturą, pracując jako wielce uznany i szanowany agent literacki. Z jego opiniami liczyli się wydawcy niemal na całym świecie. Należał do czasów, kiedy osobisty kontakt z autorami był równie ważny jak precyzyjnie zredagowane umowy podpisane w ich imieniu. W połowie lat 50. nawiązał kontakty również z polskimi wydawcami. Przez wiele lat sprawował pieczę nad spuścizną literacką Alana Milne’a, autora Kubusia Puchatka i Iana Fleminga autora Jamesa Bonda. Propozycja reprezentowania zagranicznych praw autorskich Iana Fleminga pojawiła się na początku jego kariery wydawniczej w 1956 roku. Janson-Smith sprzedał prawa do pierwszych czterech edycji Jamesa Bonda wydawcy holenderskiemu. Od tej pory kontrolował wszystkie prawa do wydań zagranicznych Fleminga, a po śmierci autora sprawował pieczę nad całą jego spóścizną literacką jak również nad serią 007 autorstwa innych pisarzy. Może jego największym sukcesem zawodowym było odkrycie młodego debiutanta Anthony’ego Burgessa i podpisanie w jego imieniu kontaktu z wydawcami Mechanicznej pomarańczy. Lista wybitnych autorów w portfolio Petera Janson-Smitha z czasem powiększyła się, dołączyła do niej również Agata Christie. Z jego inicjatywy Kingsley Amis został autorem jednej z powieści z cyklu Bonda pt. Colonel Sun, podpisaną pseudonimem Robert Markham. Jak mało kto w biznesie wydawniczym rozumiał trudne początki kariery swoich potencjalnych klientów. Przez 30 lat był członkiem Royal Literary Fund (fundusz powstał w 1790 roku), organizacji wspierającej najbardziej potrzebujących pisarzy. W latach 2003-2005 był jej przewodniczącym. Formą pomocy były między innymi cykle płatnych wykładów uniwersyteckich z początkującymi autorami w roli prelegentów. W ostatnim okresie życia związany był ze znaną w polskim środowisku londyńskim Lily Polhman. Wspólnie odwiedzali ukochany przez Lily Polhman Kraków, gdzie Peter Janson-Smith wspierał finansowo różne inicjatywy kulturalne. W dowód uznania prezydent miasta Jacek Majchrowski wyróżnił go odznaką Gloria Gratia


32| takie czasy

04 (221) 2016 | nowy czas

Zagłada Europy w III aktach?

Akt III: Wielka szachownica „Dla Ameryki głównym trofeum geopolitycznym jest Eurazja. Przez pół tysiąca lat na świecie dominowały mocarstwa eurazjatyckie: narody walczące o panowanie regionalne i dążące do zdobycia hegemonii w skali globu. Obecnie dominującą siłą w Eurazji jest mocarstwo spoza tego kontynentu”, które rozdaje karty w grze o najwyższą stawkę. (Zbigniew Brzeziński, „Wielka szachownica)

Dawid Skrzypczak

W

poprzednich dwóch aktach skupiałem się na analizie czynników ideologicznych, które doprowadzą do upadku Europy, jaką znamy w obecnym kształcie. Dopełnieniem powyższych analiz jest spojrzenie bardziej przyziemne, odwołujące się do zwykłego instynktu przetrwania oraz prawideł realpolitik – polityki opartej na kalkulacji siły, narodowych interesów i bezwzględnej walce o dominację. Czynniki moralne i etyczne, w które „opakowane” są posunięcia graczy biorących udział w tej rozgrywce nie powinny przysłaniać ich prawdziwych celów. Koncepcja geopolityczna stworzona przez Zbigniewa Brzezińskiego, w oparciu o założenia geostrategii, jest właśnie takim spojrzeniem. W swojej książce zatytułowanej Wielka szachownica autor rysuje strategię, jaką Stany Zjednoczone muszą stosować w swojej polityce zagranicznej, aby zachować status globalnego hegemona. USA musi prowadzić rozgrywkę w taki sposób, aby żaden z konkurentów nie był w stanie osiągnąć pozycji, która pozwoliłaby mu zagrozić ich dominacji w systemie międzynarodowym. Brzeziński stwierdza, że Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na bezpośrednie zaangażowanie w wojny, dlatego powinny utrzymywać swoją dominację poprzez sprytne napuszczanie na siebie swoich faktycznych lub potencjalnych rywali. Powierzchnia Eurazji jest polem gry – wielką szachownicą, na której żyje 75 proc. ludności świata, wytwarza się 60 proc. światowego PKB oraz znajduje się większość światowych surowców energetycznych. Szachownica euroazjatycka składa się z czterech obszarów: wschodni, zachodni, południowy i centralny. Kluczowymi obszarami są Europa, Azja Południowo-Wschodnia i Bliski Wschód – bogaty w złoża surowców oraz ważny z powodu swojego położenia na styku trzech kontynentów. Szachownica euroazjatycka stanowi wrota do kontroli nad Australią i Afryką. Podobnie Europa Środkowo-Wschodnia jest wrotami do Azji Środkowo-Wschodniej, tzw. Heartlandu, którego opanowanie jest

kluczowe w całej rozgrywce. Brzeziński uważa, że największym zagrożeniem dla równowagi sił na wielkiej szachownicy i dominującej roli USA byłoby połączenie się centrum, zajmowanego głównie przez Rosję, z innym regionem. Owalny kształt szachownicy euroazjatyckiej powoduje, że w rozgrywce może uczestniczyć więcej niż dwóch graczy. Każdy z uczestników rozgrywki posiada różny status. Głównymi graczami biorącymi udział w tej rozgrywce są Stany Zjednoczone, Turcja, Rosja, państwa Unii Europejskiej oraz ISIS. Turcji, Rosji i Stanom Zjednoczonym istnienie ISIS oraz destabilizacja Bliskiego Wschodu, i w rezultacie Europy, jest na rękę. Dziennikarz Witold Gadowski słusznie stwierdził, że obecnie terroryzm nie może istnieć bez pomocy służb specjalnych, a korzeni międzynarodowego terroryzmu należy szukać na Kremlu. Zdaniem dr Witolda Sokały, eksperta do spraw bezpieczeństwa międzynarodowego, rosyjskie służby specjalne starają się infiltrować struktury Państwa Islamskiego, aby w dogodnym momencie wykorzystać je do osiągnięcia swoich celów. Pewne poszlaki wskazują na zaangażowanie służb rosyjskich w zeszłoroczny zamach w Paryżu i niedawny zamach w Brukseli. Faktem jest, że sianie zamętu w Europie Zachodniej i wywołanie wojny religijnej między Europą, a światem islamu jest w interesie Rosji. Eliminuje Unię Europejską z rozgrywki jako poważnego gracza oraz umożliwia łatwiejsze rozgrywanie przeciwko sobie jej państw członkowskich. Dodatkowo, trwająca już blisko pięć lat syryjska wojna pozwoliła Rosji zwiększyć zaangażowanie na Bliskim Wschodzie i wrócić do wielkiej geopolitycznej gry. Konflikt ten uniemożliwia także poprowadzenie w stronę Europy gazociągów z Kataru czy Iranu. Eliminuje to bliskowschodnią konkurencję dla Rosji, która oplata Europę swoją siecią gazociągów.

Cele Turcji Bliskowschodni chaos wzmacnia Turcję! Stwierdzenie przez prezydenta Turcji Erdogana, że „nikt nie może powstrzymać rozprzestrzeniania się islamu w Europie” powinno zostać przyjęte ze śmiertelną powagą. Turcja, wspierana finansowo przez Arabię Saudyjską, która z upodobaniem szerzy ultraortodoksyjny islam, może w niedługim czasie wyrosnąć na regionalną potęgę. Nie zapomnijmy, że w tej samej drużynie gra także ISIS, która dostarcza Turkom tanią ropę. Skierowanie przez Turcję rzeki islamskich imigrantów na Europę było idealnym sposobem, aby zemścić się na Unii Europejskiej za lata upokorzeń, których Turcja doznawała czekając na decyzję o przyłączeniu do grona państw członkowskich. Erdoganowi udało się za jednym zamachem rzucić Europę na kolana i walnie przyczynić się do jej implozji pod ciężarem nadchodzących wojen religijnych. Jednocześnie, destabilizująca działalność Państwa Islamskiego umożliwiła

wojskom tureckim wkroczenie na terytorium Iraku oraz przenikanie na terytorium Syrii. Naiwnością byłoby wierzyć, że celem jest walka z dżihadystami. Chodzi o rozszerzenie strefy wpływów oraz o zwalczanie Kurdów. Wart odnotowania jest także fakt stworzenia przez Arabię Saudyjską wraz z Turcją i innymi sojusznikami arabskimi i islamskimi koalicji wymierzonej w blok złożony z syryjskiego reżimu oraz sił ekspedycyjnych Rosji i Iranu. Zestrzelenie przez myśliwce tureckie rosyjskiego bombowca nie było przypadkiem. Rzucenie rękawicy mocarstwu nuklearnemu musiało odbyć się za zgodą Stanów Zjednoczonych. Turcy upatrują w obecnej sytuacji międzynarodowej szansę na odbudowę Imperium Osmańskiego, o którym Erdogan mówi otwartym tekstem. Należy również pamiętać, że to wielki sojusznik Europy – Stany Zjednoczone – wywołał chaos na Bliskim Wschodzie. Zrobił to z bardzo prostego powodu – aby ograniczyć w tym regionie wpływy innych graczy z Europy (np., Niemcy i Francja) i Azji (Rosja), którzy mogliby w którymś momencie rzucić wyzwanie USA. George Friedman, amerykański politolog twierdzi, że USA chcą zapobiec stabilizacji na obszarach, gdzie może wyłonić się inna potęga. Celem jest więc destabilizacja na Bliskim Wschodzie, ale także, co może być zaskoczeniem, w Europie! W celu niedopuszczenia do powstania potężnego państwa islamskiego czy odbudowy potęgi Rosji czy Niemiec, Stany Zjednoczone będą prowokować wojny regionalne. Kolejnym krokiem będzie interwencja w tych kluczowych regionach zapalnych siłami niewystarczającymi. Rezultatem będzie stan nieustającej destabilizacji i zamętu. Stany Zjednoczone nie są zainteresowane wygraniem wojny z ISIS, ani tym bardziej pokojem w Eurazji. Właśnie dlatego ich strategia w Syrii i na Ukrainie ogranicza się do: prowadzenia wojny zastępczej, dostarczania pomocy materialnej czy unikania bezpośredniego zaangażowania w działania wojenne. Postępujące od jakiegoś czasu zbliżenie niemiecko-rosyjskie zostało z niepokojem przyjęte w Białym Domu, który uznał je za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego! Nie powinno więc dziwić, że inwigilacja elektroniczna, którą prowadziła Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) za pomocą systemu PRISM objęła m.in. sojuszników USA. Skuteczne zdestabilizowanie sytuacji na starym kontynencie inwazją imigrantów islamskich powinno utrudnić Niemcom czy Francji konsolidowanie swojej potęgi oraz skutecznie zatrzymać centralistyczne zapędy UE. Wciągnięcie Rosji w drugą wojnę, obok konfliktu na Ukrainie, było sprytnym posunięciem. Wojna na dwa fronty nigdy nie jest przyjemna. Coraz wyraźniej widać, że zawierucha w Syrii ma potencjał, by przerodzić się poważniejszy konflikt angażujący znaczne siły rosyjskie. Co gorsza, skutecznie obniża ceny surowców energetycznych na świecie co jest bezpośrednim uderzeniem w ekonomiczne podstawy Rosji.

Tybr pieniący się od krwi… „Gdy patrzę w przyszłość, pełen jestem niepokoju. Niczym Rzymianin zdaję się widzieć rzekę Tybr pieniącą się od krwi”. Ponura przepowiednia Enocha Powella, brytyjskiego polityka konserwatywnego, która dotyczyła Europy jeśli ta będzie kontynuować nierozważną politykę imigracyjną, właśnie spełnia się na naszych oczach. To „szaleńcze” podejście do imigracji zostało wzmocnione i w cyniczny sposób wykorzystane przez adwersarzy Europy, aby zadać jej ostateczny cios. Europa, niegdyś potężny gracz na arenie międzynarodowej, została zredukowana do pola rozgrywki w nadchodzącym konflikcie na wielką skalę. Podzieli ostatecznie tragiczny los wszystkich imperiów, w dużej mierze na własne życzenie. Będzie to długie konanie, a konający do ostatniej chwili nie będzie sobie zdawał z tego spraw


takie czasy |33

nowy czas |04 (221) 2016

Życie polityczne dzikich W New Haven, w bibliotece uniwersytetu Yale, można badać życie Bronisława Malinowskiego, autora książki Życie seksualne dzikich. Można tam też badać życie polityczne neokonserwatystów.

Jerzy Jacek Pilchowski

T

rzej amerykańscy senatorowie, w tym John McCain, napisali w lutym list do premier Beaty Szydło. Przy tej okazji, przypomnia mi się Trocki. Parafrazując: każdy ma prawo być głupi, ale towarzysz McCain nadużywa tego przywileju. Wbrew pozorom, od Trockiego do McCaina daleko nie jest. Aby to wiedzieć, trzeba tylko lubić czytać różne dziwne teksty. Dobrym punktem startu jest napisany w roku 1940 list Trockiego do Jamesa Burnhama, i odpowiedź Burnhama. Aby czuć słodko-kwaśny smak tych listów trzeba pamiętać, że w roku 1941 Burnham opublikował książkę Rewolucja managerów. George Orwell tak podsumował zawarte w niej wizjonerstwo: „Kapitalizm znika, ale socjalizm go nie zastępuje. To co powstaje, jest nowym rodzajem planowanego, scentralizowanego społeczeństwa, które nie będzie ani kapitalistyczne, ani nawet, w zrozumiałym sensie tego słowa, demokratyczne”. Wbrew powszechnie akceptowanej narracji, lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku to wielka klęska lewicowych intelektualistów i polityków. Wygrał Arystoteles [wracając do listu Trockiego: „Znam dwa systemy logiki warte uwagi: logika Arystotelesa (logika formalna) i logika Hegla (dialektyka).”] i okazało się przy tej okazji, że trockistom potrzebny jest sprytniejszy sposób kłamania. Nowe wytyczne opracował Leo Strauss. Zawiera je opublikowana w roku 1951 książka Persecution and the art of writing. Czytamy w niej: „... powstaje specjalna technika pisania, i tym samym specjalny typ literatury, w którym prawda o wszystkich ważnych rzeczach znajduje się tylko i wyłącznie pomiędzy liniami. Ta literatura adresowana jest nie do wszystkich, ale tylko do czytelników inteligentnych i godnych zaufania”. I słowo ciałem się stało. Czytanie neokonserwatystów należy do sportów ekstremalnych. Trudno jednak nie zauważyć, że silnikiem odrzutowym, który Straussa napędzał była głęboka niechęć do Edmunda Burke. Neokonserwatyzm może bowiem istnieć tylko wtedy, jeśli uznamy wyższość prawa abstrakcyjnego nad prawem naturalnym. Aby sobie to wszystko uprość, myślę o nich jako o neowikingach. Nie powinno więc nikogo dziwić obsesyjne poparcie neo dla judical activism. Dzięki któremu kilku uzbrojonych w selektywną inteligencję sędziów może w dowolnej chwili, dowolnie interpretować Dekalog. Początkowo neo starali się złożyć swoje kukułcze jajko u Demokratów. Nieskutecznie. Ruszyli więc zwartym szykiem w stronę Republikanów. Zwycięstwo Nixona (1972) było dla neo jak gwiazdkowy prezent. Pozwoliło im zrobić następny, bardzo ważny krok. Parytet złota nie mógł być dłużej tolerowany. Był sprzeczny z neodoktryną ekono-

Neokonserwatyzm może istnieć tylko wtedy, jeśli uznamy wyższość prawa abstrakcyjnego nad prawem naturalnym. miczną: nasze banki są zbyt tłuste, aby upaść. Największym ich osiągnięciem było zdominowanie polityki zagranicznej w czasie prezydentury Ronalda Regana. Z polskiego punktu widzenia była to ogromnie dobra dobroć. Skutkiem był upadek ZSRR. Neutralizacja Rosji jest w dalszym ciągu ważnym dla nich celem. Ale teraz odnosi się to tylko i wyłącznie do spraw związanych z Bliskim Wschodem. Cała reszta jest na sprzedaż. Sztandarowymi dokumentami neo-think-tanku Project for the New American Century są dwa listy. Pierwszy (26 styczeń 1998) skierowano do prezydenta Clintona. Drugi (20 wrzesień 2001) skierowano do prezydenta Georga W. Busha. Są bardzo do siebie podobne i nie trzeba nawet czytać między liniami. Na Bliskim Wschodzie ma być wojna, po której istnieć tam będzie tylko Wielki Izrael otoczony wielką pustynią. „The Economist” (8.01.2009) określił tę wojnę jako wojnę stuletnią, i za jej początek uznał rok 1948. Wybuchy rozrzucają teraz miliony kawałków ludzkiego mięsa po Bliskim Wschodzie, Afryce i Europie. Ale dla neo jest to ciągle tylko początek. Kosztuje to niewyobrażalne sumy, ale to też jest bez znaczenia. Po likwidacji parytetu można było uruchomić Greenspan put i inne instrumenty finansowe. Zapewnia to wielką rzekę pieniędzy płynącą z dołu do góry. Wojna stuletnia wymaga również odpowiednio licznej kadry na froncie snucia narracji. Taką kadrę zapewniają im szkoły janczarów typu Fundacja Batorego. A crème de la crème (np. Radek Sikorski) ma nawet szansę dostać nominacje na asystentów w American Enterprise Institute. Piętą Achilesową neo jest brak możliwości unieważnienia fizyki. Akcja ciągle jeszcze powoduje reakcję. Dzięki temu, rośnie papierowa partyzantka ludzi normalnych. Zwanych paleokonserwatystami. Niektóre ich książki [The

Culture of Critique (Kevin MacDonald), Where the Right Went Wrong (Patrick J. Buchanan), The Israel Lobby (John J. Mearsheimer & Stephan M. Walt), etc.] mają celność i siłę rażenia rakiet manewrujących Tomahawk. Coraz bardziej powszechnym zjawiskiem jest też brak subordynacji wielu opiniotwórczych pism. Takich jak: „Rolling Stone”, „Vanity Fair”, „The New Yorker”, „Harper’s Magazine” i „The Atlantic Monthly”, a nawet „Foreign Affairs”. Paleokonserwatywny dorobek w tym okresie podsumował (10.06.2010) kongresmen Ron Paul w przemówieniu Neo-CONNED. Ron Paul wymienił i omówił w nim 17 punktów: 1. Tak jak Trocki wierzą w niekończącą się rewolucję, przy użyciu siły i intelektu. (...) 12. Wierzą w imperializm, o ile jest postępowy. Poważnym ciosem w neo był spektakularny upadek (2007) neo-celebryty Paula Wolfowitza. Jako prezez Banku Światowego kręcił grubymi miliardami. Gdy jednak zaczął kręcić małe szwindle, aby zadowolić pewną miłą panią, zdmuchnął go śmiech tabloidów. I tak jak pamiętny rok 1812 dotarł na Litwę, tak do Ameryki dotarł pamiętny rok 2008. Pominę jednak to, co działo się wtedy na Wall Street. To jest temat na conajmniej 2008 dużych tekstów. Zdziwiłem się wtedy słysząc sam siebie. Wyrwało mi się bowiem w biurze: – Będę głosował na Obamę. Biali są zbyt głupi, aby rządzić. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy usłyszałem akceptujący śmiech kolegów. W większości białych. Zrozumiałem, że czym słoneczko wyżej, tym Obama bliżej. Z każdym upływajacym dniem rok 2008 był coraz ciekawszy. Najpierw podziwialiśmy spektakularną dezintegrację Hillary Clinton. „Czy ona jest trojańskim króliczkiem?” – pytała Maureen Dowd w „The New York Times” (11.05.2008). Następnie McCain śpiewał: Bomb, Bomb, Bomb, Bomb, Bomb Iran. Na końcu Tina Fay (w kultowym programie Saturday Night Live) obdarła ze skóry Białą Niedźwiedzicę, czyli Sarę Palin. W efekcie nawet ci, którzy uważali, że „Ameryka nie jest gotowa na czarnego prezydenta” nie byli w stanie w obronie status quo wykrztusić nic sensownego. Jazgotali tylko, w KOD-owskim stylu, o tym, że wolność jest zagrożona. Tocząca się wtedy wojna w Iraku też była coraz bardziej dziwna. Walki coraz częściej przypominały circular firing squad (ludzie ustawieni są w koło, twarzami do środka, i każdy strzela przed siebie), w którym udział brali sunnici, szyici, Kurdowie, żołnierze i najemnicy. To był prapoczątek wojen hybrydowych. W roku 2007, liczba najemników (180 tys.) przewyższyła liczbę amerykańskich żołnierzy(160 tys.). Teoretycznie najemnicy (Blackwater Corporation) wspomagali siły amerykańskie i ich sojuszników. Praktycznie była to próba sprywatyzowania tej wojny. Gdy sobie to teraz przypominam, robi mi się zimno. Przed oczami mam bowiem rosyjskich „zielonych ludzików” na Ukrainie, a oczami wyobraźni widzę grasujacą po Europie armię z naszywkami „Deutsche Bank”. Zwycięstwo Obamy dało Ameryce szansę uspokoić trochę skołatane nerwy. Niestety nie do końca z tej szansy skorzystano. Wojna stuletnia trwa dalej. Jej epicentrum przesunęło się do Syrii i oznacza to światełko w tunelu. Teza ta przestaje być karkołomna, jeżeli pomyśli się o tym, co by się tam teraz działo, gdyby wojna ta obejmowała również Iran, czyli rejon Zatoki Perskiej. Druga kadencja Obamy dobiega końca. Szanse na zostanie następnym prezydentem USA mają Trump, ewentualnie „króliczek trojański”. Kandydaci są niewybieralni. Każdy z nich ma przeciw sobie, w różnej konfiguracji, około 2/3 wyborców. Ktoś z nich zostanie jednak wybrany i amerykańska polityka będzie znów nieobliczalna. Sytuacja jest bowiem równie psychodeliczna jak w roku 2008.


34| czas przeszły teraźniejszy

Casus Bolka Taborskiego, czyli karawana jedzie dalej W tomie XLVIII „Pamiętnika Literackiego” ukazał się szkic do portretu Bolesława Taborskiego w piątą rocznicę jego śmierci, skomponowany przez rodzinę i przyjaciół, z prośbą do kolegów i pisarzy o „życzliwe wspomnienie”.

Bolesław Taborski

Adam Czerniawski

J

łeśli Bolek przejdzie do historii, to jako autor manifestu Moralne prawo, ogłoszonego w „Kontyentach”, którym wstrząsnął emigracyjny Londyn i zyskał aprobatę PRL, oraz tłumacz na angielski pracy Jana Kotta, Szekspir współczesny, którą praktycznie i krytycznie zdynamizował reżyserów teatrów i szekspirologów w Brytanii i Stanach. Dlaczego w szkicu notującym dokonania translatorskie zabrakło dzieła Kotta, nie wiem. Dlaczego zabrakło nie tylko Moralnego prawa, ale wieloletniego członkostwa w redakcji „Kontynentów”? Bolek powie, że to był okres „typowego buntu pokoleniowego”, bagatelna chwila, więc może być bez usterki w jego biogramie pominięta, co też jego rodzina idąc po jego myśli potwierdziła. Pełniejszego wytłumaczenia dowiedzieliśmy się w roku 1993 w artykule prof. Krzysztofa Tarki w tomie 544-545 I-II paryskich „Zeszytów Historycznych”. Tarka ujawnia tam teczkę Bolka Taborskiego w SB (kryptonim Karawana), w której czytamy, że Bolek współpracował z SB przez jedenaście lat w okresie obejmującym jego członkostwo w redakcji „Kontynentów”. W polemikach w kolejnych numerach „Zeszytów Historycznych” Bolek gwałtownie neguje zawartość teczki. W swej obronie upiera się, że przez cały czas pozostał wierny Kościołowi (choć w okresie „Kontynentów” trudno to było dostrzec). Był przecież dzieckiem wielu pokoleń dzielnych patriotów katolików. Z tego pojęcia patriotyzmu komuniści są bezapelacyjnie wykluczeni i chyba także ateusze, jak jemu współczesna Wisława Szymborska, która na nadmiar złego debiutowała odami do Stalina. Jednak z czasem udało się prawicy przepchać ją do kapitalistycznego Nobla, aby zablokować kandydaturę Tadeusza Różewicza. Jeśli do takiego volte façe była zdolna Szymborska, dlaczego nie mógł takiego manewru wykonać Bolek w odwrotnym kierunku? Genealogia nie jest żadną gwarancją ciągłości postawy ideologicznej. Najlepiej znanego i najbardziej radykalnego przeskoku dokonali Burgess, Maclean, Philby i Blunt, członkowie konserwatywnej elity brytyjskiej, przekształceni w posłuszne sługi Stalina. Katolicyzm Bolka można też pogodzić z komunizmem przekonującym argumentem, że marksizm jest świecką wersją chrześcijaństwa. Ten argument przyjęli i zastosowali np. katoliccy członkowie Liberation Theology w Ameryce Środkowej.

Takiej teczki SB, jaką ma Bolek Taborski, nie mają ani Florian Śmieja, ani Janusz Ihnatowicz, ani Jan Darowski, ani Bogdan Czaykowski, ani Zygmunt Ławrynowicz, ani Andrzej Busza, ani ja [członkowie radakcji pisma „Kontynenty”, wychodzącego w Londynie w latach 1959-1966 – red.]. W ich wypadku byłyby okrutnym fałszerstwem, kompromitującym sprawność SB (które nie było zbieraniną matołków, jak Bolek w swej obronie grzmi), lecz w wypadku Bolka raporty pokrywają się z treścią Moralnego prawa i innych jego wypowiedzi w piśmie i w płomiennych laudacjach Gomułkowskiej Polski na zebraniach redakcji. SB informuje Bolka, że w „Kontynentach” mieli agenta ukrytego pod kryptonimem Charles. Oczywiście, nie wyjaśniają mu kto to był, ale ja wnioskuję, że to był Jurek Sito: patrycjuszowski Charles, a nie jakiś tam Tim lub Joe. SB sprawnie go rozpracowało. Jurka (udane) próby uzyskania wygodnego stanowiska w PRL szły dwoma torami. Z jednej strony uczył warszawskich kmiotków prawdziwego socjalizmu, z drugiej Charles kazał im podziwiać swe koneksje z brytyjską elitą. Na dowód zamieścił we „Współczesności” swój portret we fraku z cylindrem w dłoni. Gdzie zmierzał? Na ślub córki księcia Devonshire, czy na garden party w Buckingham Palace? Sowiecką metodą portret spreparował. W uciętej połowie ja kroczę obok na mój ślub. Niespreparowaną fotografię opublikowała Beata Tarnowska w swej pracy Między światami. Problematyka bilingwilizmu w literaturze. Dwujęzyczna twórczość grupy Kontynenty. Bolek jednak sensacyjnie stwierdza, że Charles nie był członkiem redakcji, lecz na jej obrzeżu. Ale nawet, jeśli Charles to nie Sito, nie narusza ten fakt naszkicowanego tu jego portretu. Natomiast stawia Bolka w kłopotliwej sytuacji. Kto go powiadomił o istnieniu tego agenta jeśli nie SB, z którą zaprzecza wszelkich kontaktów? Skąd wie, że Charles to nie Sito i dlaczego nie poinformował o tym redakcji? Broni się, że donosy na kolegów nie są w jego charakterze. Ale tu przecież chodziło o przestrzeżenie redakcji o groźbie, czyli z powodu jak najbardziej szlachetnego. Lojalnością wobec redakcji Bolek się nigdy nie przejmował. Miał ambicje wodzowskie. Wódz domaga się lojalności członków/wielbicieli/uczni, ale lojalnością się nie odwzajemnia. On jest lojalny jedynie wobec idei, którą głosi. A mając nagle do czynienia z jakimś kryzysem, pozostanie wierny idei, nawet jeśli to go zmusi do zdrady swych lojalnych kompanów. Można się zastanawiać czy wtyczka SB była im potrzebna. Nasze zebrania bywały oszałamiająco otwarte, uczestniczyli w nich różni goście z Kraju, także Bohdan Drozdowski, zaproszony przez Sitę, który po powrocie do Kraju opluł nas we „Współczesności” i resztę emigracji w jakiejś książce. Sito próbował też zorganizować mu w Londynie wieczór autorski wspólnie z Herbertem, na co, o dziwo, Herbert się nie zgodził. Kiedy paryska „Kultura” ogłosiła ankietę z pytaniem, które przemiany komunistyczne są odwracalne, chłopcy w „Trybunie Ludu” pokładali się ze śmiechu: oszołom Giedroyc wierzy, że prawa historyczne odkryte przez He-

gla można łamać. Jak dowodziła okrutna rzeczywistość, większość po tej i tamtej stronie kurtyny musiała zgadzać się z „Trybuną Ludu”. Więc jakże głębokim wstrząsem było także dla Bolka zawalenie się systemu. Oto teczki, o których mógł być pewny, że zostaną na zawsze ukryte, teraz może zostaną ujawnione. Wyobrażam sobie jego panikę. I kiedy zostały ujawnione, miał do wyboru, albo gwałtownie protestować, co też uczynił, albo oświadczyć: „Tak uwierzyłem, że w istniejących warunkach Gomułkowska Polska była dla nas najlepszym rozwiązaniem, co też z pasją przez lata głosiłem, a moje kontakty z SB miały na celu złagodzenie cenzury wobec „Kontynentów” i mojej pracy, co mi się częściowo udało, i uzyskanie koniecznego wsparcia finansowego, które mi SB zapewniła. Moimi próbami kierował szlachetny cel.” Takie wytłumaczenie gotów byłbym uznać, choć bym nie aprobował (czy uznałby Czaykowski, gdyby żył?).

B

olek Taborski był chyba pierwszym z kontynentowców, którego poznałem i z którym zaprzyjaźniłem się przy wręczaniu nagród młodych Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w Ognisku w roku 1954. Połączyła nas podobna poetyka, wymieniliśmy się dedykowanymi wzajemnie poematami. Włoski pastiche Bolka zaprezentowałem też z komentarzem w moich Światach umownych (tytuł zapożyczony z wersu w jego wierszu): „Ten wczesny wiersz Taborskiego był zadedykowany debiutującemu wówczas Adamowi Czerniawskiemu. Dedykacja sygnalizowała poetycką przyjaźń, ale kryła także dla debiutanta przestrogę i pouczenie: Taborskiemu wydało się, że autor Polowania na jednorożca zasłużył na naganę za swą eskapistyczną twórczość. Ale w wydanych o wiele później Poezjach wybranych Taborski zamieścił Włoski pastiche bez dedykacji. Wnioskować więc należy, że moją nowszą twórczość poeta uznał za niewymagającą już nagany. Ale jednak szkoda mi tej dedykacji.” Łączyły nas też studia anglistyczne, a przede wszystkim usposobienie Bolka: potrafił dać się lubić. Jego poetykę zaczęła dominować publicystyka, a publicystyka stanowiła jego wybitny talent. Potrafił pisać klarownie, prowokacyjnie, z pasją. Tematy polityczno-społeczne, którym się poświęcał, mógłby oczywiście ująć poetycko, ale nie potrafił. Dlatego jego debiutancki tomik skrytykowałem w „Kontynentach”. Ma udanych kilka wierszy, ale, jak dalsza lektura mnie przekonała, gros jego ogromnego dorobku poetyckiego jest ciężarna, przegadana. Nie słuchał rady Norwida: „Odpowiednie dać rzeczy – słowo!” (nie słowa) i Pounda dichten = condensare. Żarliwa publicystyka Bolka za komunistyczną Polską, przeciw sklerotycznym dziadkom, politycznie i kulturalnie kierującym londyńską emigracją, stwarzała wrażenie prostolinijności jego stanowiska. Ale było zupełnie inaczej. Na którymś zebraniu „Kontynentów” (w moim domu) Bolek doniósł o dezaprobacie mojego ataku na sklerotycz-


nowy czas |04 (221) 2016

nego dziadka (historyka Oskara Haleckiego, autora hagiograficznego portretu katolickiej Polski) przez innego dziadka (bodajże Jana Bielatowicza, a może Badeniego). To mnie zgniewało z dwóch powodów. Okazało się, że Bolek kumał się z tymi dziadkami, na których na naszych zebraniach stale pomstował. Po drugie, mógłbym oczekiwać, że Bolek stanie lojalnie w obronie kolegi i członka redakcji. A on mnie protekcjonalnie poklepuje i stara się wytłumaczyć moją młodzieńczą gwałtowność pogardzanemu przez niego dziadkowi. Jego stanowisko było tym boleśniejsze, że w okresie szalejącej burzy, którą spowodowały jego prowokacyjne artykuły, redakcja „Kontynentów” zachowała lojalność wobec niego, co nie było łatwe. Kiedy Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie zaprosił nas kontynentowców gremialnie do członkostwa, Bolek w namiętnych mowach starał się nas przekonać byśmy odmówili, ale po latach nie odmówił nagrody Związku za całokształt twórczości. Nie wahał się też wykładać na PUNO, jeszcze jednej instytucji stworzonej przez ohydnych reakcyjnych ramoli, jak, oczywiście, pasowałoby jemu ich nazwać. Ba, nawet przyjął od nich doktorat honoris causa, a rektorem tam jest... jego małżonka.

czas przeszły teraźniejszy |35

mów z Bolkiem oficerowie SB dostrzegli jego naiwność polityczną. Zgodził się z ich konstatacjami… Juliusz Mieroszewski. Z jednej strony Bolek mówi, że z nikim nie rozmawiał, a z drugiej, że jednak rozmawiał. Przyznaje, że kiedy zgłaszał się do konsulatu po wizę, miewał tam dłuższe rozmowy, ale mógł to załatwiać listownie, tak jak ja. Ale o czym gaworzył, nie zdradza. Czy z zakonspirowanymi oficerami SB zachwycał się wzrostem produkcji w cukrowniach, czy podziwiał wykonane normy w kopalniach, czy komentował ody do Stalina Wisławy Szymborskiej? I wreszcie coup de grace: „Agenci SB zmyślali w raportach dla swych szefów, by zdobyć awans, pochwałę czy też uniknąć nagany za opieszałość”. A więc skonfrontujmy tę desperacką, fantazyjną fabułę z rzeczywistością. Gdyby chodziło o parę spotkań z jednym oficerem SB, można by przypuszczać, że może Centralę zwiódłby jego kłamliwy raport wychwalający jego sukcesy. Ale tu mamy sieć kontaktów w Warszawie i Londynie na

N

K

rzysztof Tarka wykazuje, że Bolek prowadził z SB skomplikowane pertraktacje, by pomóc finansowo stale zagrożonej bankructwem redakcji. Bolek gwałtownie upiera się, że był przeciwny przyjęciu tajemniczych datków, które nagle zaczęły napływać do redakcji. Jego interwencji nie przypominam sobie, natomiast dobrze pamiętam argumenty redaktora naczelnego, Bogdana Czaykowskiego, za ich odrzuceniem i zgodę redakcji na jego wniosek. Bolek mylnie donosi SB, że ja byłem za przyjęciem datków. Czy więc mamy uwierzyć, że SB nagle, spontanicznie zdecydowała się nam pomóc? Jak Bolek twierdzi, na zebraniu protestował przeciw przyjęciu, ale gdyby redakcja opowiedziała się za przyjęciem, czyż nie krzyknąłby dumnie: „To za moją interwencją! Widzicie, jaka szczodra i liberalna jest nasza ojczyzna Gomułki?” Jest niewybaczalne, że ryzykownie manipulował na własną rękę za plecami redakcji. Czaykowski nie dożył rewelacji. Ale można sobie wyobrazić wybuch jego furii. Tak, przez cały czas istnienia „Kontynenty” stały nad przepaścią katastrofy finansowej. Ratowali nas prenumeratorzy, reklamy, fundusz i nasze własne składki. Można by, nie zupełnie bez racji, argumentować, że utajona inicjatywa Bolka miała sens. Należało ratować pismo wszelkimi sposobami. Ale tu widzimy naiwność polityczną Bolka. Już kiedyś rozbawiał nas twierdzeniem, że za Gomułki cenzura nadal trwała nie dlatego, że tak Gomułka kazał, tylko że nasze przesyłki do kraju blokowali jacyś nadgorliwi „porywacze pocztowi” (jego określenie). A w wypadku datków, gdybyśmy je przyjęli, rozszyfrowałby je (z polecenia Radia Wolna Europa) wywiad amerykański, lub z polecenia wrogich nam staruszków londyńskich, wywiad brytyjski. A te polecenia byłyby motywowane przekonaniem Monachium i Londynu, że jesteśmy agentami reżymu. Współpraca członka redakcji z SB dostarczyłaby niezaprzeczalnego dowodu tej prawdy. W wyniku takiej rewelacji, stracilibyśmy zaufanie (uczciwych) fundatorów, prenumeratorów i przedsiębiorstw, które płaciło nam za reklamy. Pismo runęłoby. W Ojczyźnie-literaturze Regina Wasiak-Taylor odtwarza swą rozmowę z Bolkiem z roku 2007, w której Bolek broni się: „Żadnego dialogu z reżimem, ani też rozmów z jego sługusami nie prowadziłem”. Zauważmy, jak opryskliwie wypowiada się o podziwianym przez niego reżymie władzy ludowej. I dalej: „A jeśli ludzie, z którymi rozmawiałem, byli tajnymi agentami, to ja o tym nie wiedziałem”. Przebywał długimi okresami w kraju pełnym szpiclów i ich w ogóle nie zauważał. W wyniku wielu roz-

istnieje konkretne życie, to tylko w Kraju”, za absurdalną. Rok rocznie Bolek oznajmiał, że lada dzień wróci do Polski na stałe. Nie wrócił. * Parę pobocznych spraw. Bolek raportuje, że przewiózł do Londynu z Polski papiery mojego wuja, byłego premiera Kazimierza Świtalskiego, po jego zwolnieniu z więzienia UB. Chyba zdeponował je w Instytucie Piłsudskiego, ale tego wyraźnie nie mówi. Dlaczego? Zdumiewa mnie, że mnie o tym nie powiadomił. Zdumiewa mnie też jego twierdzenie, że najlepszym redaktorem „Kontynentów” był Florian Śmieja. Pod koniec kadencji Czaykowskiego redakcja zaczęła tracić wigor i żywotność. Rozpoczęły się przewlekłe dyskusje, czy zamknąć pismo. Sformułowałem wówczas konkluzję, że łatwo pismo założyć, trudno zwinąć. Śmieja przejął pismo od Czaykowskiego i po kilku latach przekazał go grafomańskiemu dziadkowi Zbigniewowi Grabowskiemu, który przeszedł do historii jako ofiara dewastującego humoru Witolda Gombrowicza. Pismo młodych wpadło nagle w ręce rencistów! Zostaliśmy upokorzeni i ośmieszeni dzięki decyzji „najlepszego” redaktora.

przestrzeni jedenastu lat (!) z wieloma funkcjonariuszami SB – od zakonspirowanych agentów i oficerów w różnych rangach aż do płk. Witolda Sienkiewicza, dyrektora Departamentu 1 MSW i do Centrali. Któżby potrafił skonstruować przekonująco zafałszowany raport obejmujący cały aparat szpiegowski PRL i dla kogo? Przypomina się farsa Mrożka, w której milicjanci wzajemnie się aresztują. Nic dziwnego, że cały aparat SB był Bolkiem zainteresowany. Dobrowolnie zaczął się z nimi kontaktować bardzo aktywny młody emigracyjny pisarz, który publicznie opowiedział się sympatykiem PRL, ma szerokie kontakty z elitą kulturalną w Polsce i na emigracji, i pracuje w BBC. Usilne starania Bolka, poparte oczywiście przez jego mentorów z SB, by przekształcić „Kontynenty” w organ poświęcony zachwytom PRL, miały na celu zradykalizowanie szerszych kół młodzieży emigracyjnej. Ani oni, ani on nie dostrzegali, że ten program był skazany na niepowodzenie. Młodych poetów, bytujących na pograniczach społecznych, wydających skromne tomiki poezji za własne pieniądze, mogły kusić niebagatelne przywileje, z których korzystali poeci w Kraju. Skusił się Jurek Sito, latami wahał się Bolek. Ale wychowanych w Brytanii młodych lekarzy, prawników, uczonych, przedsiębiorców i mechaników nie mogła pociągać ideologia PRL, gdyż żadnych korzyści by nie zyskali z powrotu do Polski. Przeciwnie. Uznaliby deklarację Bolka złożoną agentowi „Bartoszowi”, że „jeśli

a przestrzeni lat widywałem Bolka od czasu do czasu. Na spotkanie w moim domu ze Zbyszkiem Herbertem przybył wprost z BBC z wiadomością o zabójstwie Kennedy’ego i Zbyszek natychmiast wychylił butelkę wina, którą przygotowałem do rozlania gościom. Miałem też kilka niespodziewanych spotkań czy to w Polsce, czy w Edynburgu podczas festiwali. Po którymś koncercie zapraszam go do mojego szkockiego zamku, ale tłumaczy mi, że nie ma czasu. W lipcu 2009 roku w Paryżu oglądam z żoną wystawę obrazów Kandynsky’ego w Centre Pompidou. Z daleka dostrzegam oddalającą się parę. Czy to przypadkiem Taborscy? Czekam jakiś czas z myślą, że może zawrócą. Wracają, zgadza się. Mimo że mamy już pociąg do Londynu, jest czas na krótką przyjazną rozmowę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że współpracował z SB. To przypadkowe spotkanie okaże się naszym ostatnim. Pomstującego na emigrację, aprobującego entuzjastycznie PZPR i potępiającego władcze ambicje Kościoła, kluczącego w ideologicznym labiryncie spostrzegamy wreszcie Bolka klęczącego w adoracji u stóp polskiego Papieża. Jak wszyscy skażeni katastrofą Rzeczpospolitej i zimną wojną, Bolek stawał wobec trudnych egzystencjalnych decyzji. Jego casus był szczególny tylko z racji dużej liczby radykalnych przekształceń w jego światopoglądzie. Zdecydowałem się pisać tu o nim nie dlatego, że był moim przyjacielem, a zapewne był, lecz dlatego, że był członkiem redakcji „Kontynentów”. Grupa młodych w redakcji pisma i na jej obrzeżu stanowiła wyjątkowy moment w naszej historii. W eseju Poezja polska – ale jaka? kiedyś (1985 r.) zastanowiłem się nad losem pisarzy wyobcowanych w młodości, a nawet w dzieciństwie. Dziś dołączyłbym uwagi na temat ogromnej fali młodych emigrujących tu z Polski. Nie ma szansy, żeby z tego pokolenia wykroiła się grupa pisarzy i intelektualistów. I radujmy się, bo nasza sytuacja egzystencjalna była wynikiem potworniej katastrofy, która – żyjemy głęboką nadzieją – się nie powtórzy. Dzisiejsi przybysze są tu za chlebem i poszukiwaniem egzotycznych wrażeń. Ci, którzy teraz tworzą i uczestniczą w nocnych rozmowach na temat losów ojczyzny, nie muszą cierpieć w więzieniach, ukrywać się, uciekać, emigrować. Nasz moment historyczny czeka na uczciwego, wnikliwego kronikarza. Moje zapisy tu stanowią dokument do uwzględnienia w tej kronice. Zależy mi na tym także dlatego, że moje uczestnictwo w tym momencie historycznym uważam za moje wielkie szczęście. Adam Czerniawski Monmouth, kwiecień 2016


04 (221) 2016 | nowy czas

Anna Godlewska, dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie

Można tęsknić za tym miastem Dobiega końca kadencja Anny Godlewskiej, dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Londynie

Wojciech A. Sobczyński

Ś

pieszę na spotkanie w samym centrum Londynu. Metro dudni w swoistym rytmie. Ludzie zajęci sobą, wtopieni w elektroniczne urządzenia lub darmowe codzienne gazety. Ja też często sięgam po porzucony przez kogoś egzemplarz. W ostatnim czasie niezmiennie widzę kalejdoskop nagłówków dotyczących zbliżającego się referendum, wymieszanych z migawkami bieżącego życia celebrytów, gwiazd estrady, doniesień o trywialnych faktach w rodzaju: kto kogo zdradził, zabił lub kto zarobił najwięcej pieniędzy. Całość dopełnia wszędobylska reklama w swoistej kakafonii wizualnego ratatui. Oxford Circus – wysiadam. Anonimowy tłum przelewający się korytarzami metra w piątkowe południe płynie szczególnie wartkim strumieniem. Kątem oka zauważam kolejną reklamę, tym razem dotyczącą sedna sprawy mojego zbliżającego się spotkania. Plakat dotyczy gościnnych występów teatralnych paryskiego Odeon-Theatre de l’Europe. Na scenie Barbican Centre pokazana będzie Fedra w inscenizacji utalentowanego polskiego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego, związanego z warszawskim Teatrem Nowym. W głównej roli słynna Isabelle Huppert, która przeżywa obecnie szczytowy okres swojej aktorskiej kariery. Wraz z nią występuje Andrzej Chyra i mieszany zespół polsko-francuskich aktorów. Na plakacie widzę logo Instytutu Kultury Polskiej w Londynie (Polish Cultural Institute, PCI ).

Jest to znak kulturalnej jakości, przysparzający do dumy nam – brytyjskim Polakom. Przywykliśmy widywać go na wielu wydarzeniach promujących kulturę polską na Wyspach Brytyjskich. Wszystkie, bez wyjątku, najwyższej rangi. To właśnie w związku ze sprawami dotyczącymi PCI śpieszę na spotkanie. Na zewnątrz stacji przystaję na sekundę zwabiony dźwiękami ulicznego grajka. Wyposażony w gitarę, pedały modulacyjne, sekwensory i w dzisiejszych czasach niezbędny komputer – młody marzyciel scenicznego gwiazdorstwa wydobywa liryczne dźwięki, które przyjemnie przenikają przez uliczny zgiełk skrzyżowania. Patrzę na otoczenie, które znam tak dobrze. W innych okolicznościach poszedłbym od razu dalej, ignorując otoczenie, tak jak reszta wylewającego się tłumu. Ale nie dzisiaj. Do refleksji zmusza mnie po prostu charakter tego miasta, tętniącego nieustanną dawką adrenaliny. Czy Anna Godlewska, wieloletni dyrektor PCI, której kadencja kończy się w najbliższym czasie też będzie tak myśleć i może nawet tęsknić za tym miastem? To jest jedno z pierwszych pytań, jakie jej zadaję. – Tak – potwierdza. Pytam gdzie leżą jej korzenie. Oczywiście, że w Polsce, choć Londyn wkradł się w jej świadomość w dużym stopniu w ciągu ostatnich pięciu lat jej kadencji. Anna Godlewska wychowała się w Warszawie, tam ukończyła uniwersytet, później zdobyła specjalizację w dziedzinie kulturoznawstwa przy Wydziale Orientalistyki, a później kwalifikacje kuratorskie już w Krakowie. Nic dziwnego więc, że jej profil naukowy przygotował ją znakomicie do podjęcia pracy i piastowania kierowniczych stanowisk Instytutu Kultury Polskiej reprezentującego naszą rodzimą kulturę w szerszym świecie. Pierwszą placówką prowadzoną pod kierownictwem

Anny Godlewskiej była Praga, którą wspomina z serdecznością. Było tam sporo pracy, zwłaszcza przy organizowaniu polskich wystaw artystycznych w galerii Instytutu. Pracę w Londynie rozpoczęła jako zastępca dyrektora jeszcze za kadencji jej poprzednika Rolanda Chojnackiego. Wspólnie rozpoczęli jeden z najpopularniejszych projektów Instytutu – festiwal polskich filmów Kinoteka, którego popularność z roku na rok cieszy się uznaniem i ogromną frekwencją polskiej i brytyjskiej publiczności. Kinoteka jest flagowym elementem corocznego kalendarza imprez PCI i organizowana jest do dzisiaj w coraz szerszym i coraz bardziej ambitnym formacie. Oprócz własnych projektów, inicjowanych i prowadzonych przez kilkuosobowy zespół prowadzony przez Annę Godlewską, Polish Cultural Institute współpracuje z wieloma instytucjami świata kultury brytyjskiej, takimi jak The Arts Council, Tate Galleries, Barbican Centre, BBC, British Film Institute, Edinburgh Festival i wieloma innymi. – Statystyki są imponujące, przeszło 100 różnych programów i wydarzeń kulturalnych odbyło się w ostatnim roku przy bezpośrednim lub partnerskim poparciu Instytutu – przyznaje z charakterystyczną skromnością dyrektor ICP, chwaląc w tym samym zdaniu swój kilkuosobowy i pełen determinacji zespół pracowników. Osobiście miałem przyjemność i zaszczyt pracować nad kilkoma zadaniami przy współpracy z Anną Godlewską. Dzięki jej zręcznym zabiegom uznanie dla kultury naszego kraju doczekało się o wiele wyższej rangi, co jednocześnie wpływa na reputację i poczucie godności obywateli polskich rozproszonych w tym kraju. Dotyczy to zarówno starszych, wojennych pokoleń, jak i młodych przybyszy, których zdolności przyczyniają się do budowy ogólnego dobra – tego, co nazywamy wspólną Europą. Jestem pewien, że zespół pracowników Instytutu Kultury Polskiej w Londynie podziela moje przekonanie, że z sentymentem będziemy wspominać niepowtarzalne momenty wspólnych dokonań, natomiast Anna Godlewska zapewne zachowa miłe wspomnienia z doświadczeń, jakie wyniesie z tego niepowtarzalnego miasta.

Kinoteka 2016 Za nami czternasta już edycja Kinoteki – święta polskiego filmu. Ponad trzydzieści filmów w najbardziej cenionych salach Londynu. Wydarzenie warte odnotowania… Adam Dąbrowski

S

zereg nieznających się nigdy postaci i zwykłych wydarzeń, które splotą się na końcu w jeden węzeł – a wszystko to na przestrzeni tytułowych 11 minut. Lodyńska Kinoteka rozpoczęła się pokazem najnowszego obrazu Jerzego Skolimowskiego. Dla polskiego reżysera był to powrót do Londynu, bo przecież zeszłego lata był to jeden z filmów nominowanych do głównego wyróżnienia London Film Festival. – Tak wiele dziś się dzieje. Jesteśmy zalani potokiem informacji i wydarzeń. Coraz trudniej jest mieć nad wszystkim kontrolę – tłumaczył twórca. – To jest oczywi-


kultura |37

nowy czas |04 (221) 2016

Polifonia znaczeń Ewa Stepan

M

uzyka renesansu i baroku kojarzy się przede wszystkim z Bachem, Händlem czy Monteverdim, z dźwiękami lutni i klawesynu, z polifonią głosów i madrygałami, w których kompozytor starał się wyrazić emocje zawarte w każdej linii wiersza, a czasami nawet w poszczególnych słowach. Z czasem madrygały zastąpiły kantaty, dialogi, a w końcu arie operowe. Barokowych koncertów polifonicznych dobrze słucha się w kościołach, katedrach, przyjmując, że jest to ich naturalna sceneria. Nie byłam zatem przekonana, że koncert wybitnego zespołu chóralnego The Sixteen w Ambasadzie RP w Londynie, osiągnie odpowiednie brzmienie. Okazało się, że, koncert zorganizowany przez Instytut Kultury Polskiej z okazji obchodów 1050 rocznicy Chrztu Polski w oprawie znakomitego zespołu, wydobywającego z zapomnienia polonica muzyki dawnej to ważne wydarzenie, którego nie można pominąć. Chrzest Mieszka I przypieczętował nasze miejsce w Europie. Dziś przyjmujemy to bez większego zastanowienia jako część naszych dziejów, ale większość młodych ludzi nie zdaje sobie sprawy z wagi tego wydarzenia. Przyjmując chrzest Mieszko nie tylko potwierdził swoją wolę przynależności do wiary katolickiej, ale również do kulturowego kręgu Europy Zachodniej. Prawie 600 lat później Zygmunt III Waza sprowadził z Rzymu na swój dwór w Krakowie, a potem w Warszawie, ponad dwudziestu muzyków. Ich zadaniem było uświetniać uroczystości kościelne, obrady sejmu, dworskie spotkania i ceremonie.

ście pewna forma ostrzeżenia. Nasza lekkomyślność może doprowadzić do tragedii. Ale niekoniecznie. Bo jednym z przesłań filmu jest to, byśmy zdawali sobie sprawę, że nasz następny krok może być równie dobrze naszym ostatnim. Cieszmy się więc tym, co mamy, co jeszcze jest ciągle w naszych rękach. W tym sensie to raczej afirmacja życia, aniżeli tylko przestroga memento mori – mówił Skolimowski podczas spotkania z widzami. – Z naszego czternastoletniego doświadczenia wiemy, że Brytyjczycy najbardziej cenią sobie polską klasykę. Dlatego w tym roku przygotowaliśmy trzy retrospektywy – tłumaczyła szefowa Kinoteki, Marlena Łukasiak z Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. – Chodzi o przeglądy filmów Skolimowskiego, Agnieszki Holland i Andrzeja Żuławskiego. W prestiżowym Barbicanie widzowi obejrzeli więc Barierę, Walkower czy Moonlighting Skolimowskiego. British Film Institute pokazał słynną wojenną epopeję Europa, Europa, zestawiając ją z kameralnymi Aktorami prowincjonalnymi, ale też serialem Gorejący krzew, poświęconym dramatycznemu samospaleniu się Jana Palacha, protestującemu przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku. Najbardziej wymagający był przegląd twórczości Żuławskiego w ICI przy Trafalgar Square. W programie był Diabeł, Opętanie czy ostatni, Gombrowiczowski Kosmos. Intensywne, niepokojące, dalekie od oczywistości obrazy. Ale brytyjskiej publiczności to nie zniechęca. Parę lat temu zorganizowaliśmy po-

The Sixteen wydobywa z zapomnienia dawne polonica

Wśród zaszczytnego grona gości ambasady, z między innymi Camillą Panufnik i przedstawicielami świata muzyki klasycznej, koncert The Sixteen nie tylko wplótł się w historyczny krąg znaczeń, ale był po prostu znakomitym wydarzeniem artystycznym. Sam fakt, że The Sixteen to jeden z najlepszych i najbardziej znanych na świecie chórów prezentujących polifoniczne utwory renesansowe, barokowe, klasyczne jak i współczesne gościł w Ambasadzie RP, by uświetnić nasz jubileusz też jest nie do przecenienia. Zespół w ciągu ponad trzydziestu lat występował w prestiżowych salach koncertowych i katedrach na całym świecie, nagrał ponad 140 płyt. Eamonn Dougan (współpracujący z założycielem The Sixteen Harrym Christophersonem), dyrygent, aranżer i

Jerzy Skolimowski i Michael Brooke w Barbicanie

kaz filmu Na srebrnym globie w galerii Tate Modern. To bardzo duże kino, mieszczące chyba trzysta osób. Wypełnione było po brzegi. Ludzie ustawiali się w kolejce, w nadziei na zwroty. A pan Andrzej potem powiedział mi, że on sam miałby trudności z wytrzymaniem na tym filmie do końca – śmieje się Marlena Łukasiak. Było też miejsce na nowe kino. W odrestaurowanym niedawno Regent’s Street Cinema widzowie zobaczyli Anatomię zła Jacka Bromskiego, Moje córki krowy czy Karbalę Krzysztofa Łukasiewicza.

żarliwy badacz polskiej muzyki renesansowej i barokowej przez kilka lat odgrzebywał zapomniane skarby muzyki dawnej, by nadać im nowe tchnienie, przywrócić wigor, wydobyć bogactwo i piękno dźwięków i polifoniczną harmonię tonów. Mając pod ręką książkę Barbary Przybyszewskiej-Jarmińskiej Muzyczne dwory polskich Wazów przygotowywał serię fonograficzną złożoną z czterech dysków prezentujących bogaty dorobek włoskich, dworskich kompozytorów w Polsce oraz blisko współpracujących z nimi Polaków: Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego i Bartłomieja Pękiela. Nagrania polskiej muzyki barokowej w wykonaniu The Sixteen zostały przyjęte bardzo entuzjastycznie przez publiczność i krytyków muzycznych w wielu krajach. Pierwszy dysk tej serii, poświęcony utworom Bartłomieja Pękiela został nominowany do Gramophone Awards. Eamonn Dougan przez wiele miesięcy uparcie badał, poszukiwał, odczytywał, aranżował i transponował, po prostu na nowo odtwarzał dzieła zapomnianych mistrzów dworskiej muzyki renesansowej i barokowej w Polsce. Cztery dyski przyniosły zaskakujący efekt mocnego, pięknie wyrafinowanego brzmienia chóralnych, polifonicznych, barwnych głosów, harmonijnych tonów w opracowaniu wydobywającym ich płynność i innowacyjną melodię słów. Poza doskonałą aranżacją, niezwykle harmonijnie splatającą gradacje tonów niskich, średnich i wysokich zespół ośmiu śpiewaków wydobyły z utworów Gorczyckiego, Pacelliego, Pękiela i Marenzio radosny liryzm. Radośnie brzmiące pochwalne frazy wydawały się obejmować słuchacza niczym welwetowe i atłasowe szale. Polifoniczna Missa super Iniquos odio habui Marenzia, który kierował zespołem włoskim na dworze Zygmunta III, po raz pierwszy była wykonana w 1596 roku w kolegiacie św. Jana Chrzciciela w Warszawie. Wówczas wykonywana przez dwa chóry w składzie sopran, alt, tenor, bas, w polifonicznej formie echa, tym razem przez ośmiu artystów w bardziej wypracowanej, ciekawszej polifonii zabrzmiała wzniośle, a jednocześnie bezpośrednio i radośnie: Gloria in excelcis Deo, et in terra pax hominibus bonae voluntatis. Nic bardziej trafnego niż właśnie takie zakończenie w kontekście 1050 rocznicy przyjęcia Chrztu przez pierwszego króla Polski.

– Filmy powstające w Polsce bywają filmami bardzo wymagającymi artystycznie. Przykładem jest tu Ciało Małgorzaty Szumowskiej. Ale produkujemy też przecież bardzo dużo lżejszych filmów, takich, które mają szansę przyciągnąć szerszą widownię – dodaje Łukasiak. Atrakcją samą w sobie była też brytyjska premiera filmu, który liczy sobie niemal… sto lat. Chodzi o pokaz odnalezionego klasyka polskiego kina niemego Ludzie bez jutra Aleksandra Hertza. – Tak długo uważano go za bezpowrotnie zaginiony. Odnalezionio go dopiero w zeszłym roku, a potem pięknie odrestaurowano. Jest tam zdrada, miłość, skandal, no i morderstwo – wylicza Anna Gruszka z Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. – To oparta na faktach historia nieszczęśliwego romansu pomiędzy znaną warszawską aktorką i rosyjskim oficerem – tłumaczy nasza rozmówczyni. Pokazowi towarzyszyły improwizowane, grane na żywo dźwięki duetu SzaZa Patryka Zakrockiego i i Pawła Szamburskiego. Do tego inne wydarzenia na pograniczu filmu i muzyki, m.in. hołd dla twórczości Andrzeja Żuławskiego. DJ Andy Votel zaprezentował swoją interpretację elektronicznych dźwięków, jakie w jego filmach wyczarowywał Andrzej Korzyński. Ostatnim akordem był pokaz odrestaurowanego filmu Do widzenia, do jutra i impreza w stylu retro przy dźwiękach kwintetu Wojciecha Mazolewskiego w Ambasadzie RP w Londynie. Następna Kinoteka – za rok.


38| kultura

04 (221) 2016 | nowy czas

André Tchaikowsky, was a protégé of Arthur Rubinstein, a student of Stefan Askenase and Nadia Boulanger, and a prizewinner of the Chopin International Piano Competition in 1955 and the Queen Elisabeth International Piano Competition in 1956

A Musician Divided

Joanna Ciechanowska

duate Programmes at the Royal College of Music. She wrote and edited A Musician Divided: André Tchaikowsky in his own word, with a forward by David Pountney (2013). It includes the composer’s diaries and also a chronology and survey of his life and music, complied by her. The Ognisko club has a clientele interested in music, poetry and art, thus the Tchaikowsky project in Ognisko was born. Polish-born André Tchaikowsky (1935-1982) was arguably one of the most original composers and pianists of the twentieth century. He was the author of The Merchant of Venice, an opera which received its world premiere in 2013 in Bregenz and Polish premiere in 2014 in Warsaw, and which will be presented at the Welsh National Opera in 2016, and the Royal Opera House in 2017. Based on a famous Shakespeare play, it deals with loneliness and identity, experienced only too well by the composer himself. I asked Anastasia how did she find out about André Tchaikowsky? ‘Well, I was invited by colleagues to take part in this project to revive his name. Initially, the Entertaining: TV Company asked me as a musicologist to help answer some questions for a documentary about him. Then, it became something more than that: I became a researcher who would travel and find out details about his life in France, the UK, and Poland. What made me agree to do

W

e met for the first time at the Ognisko Polskie in Exhibition Road London. It was late evening, a young woman and her companion were laughing at the display of Artful Faces on the wall at the bar. My ‘artful friends’ and I were eating steak tartare and swingging ‘artful’ vodkas from Mr Woroniecki’s restaurant collection. It was getting late and time to go, but my friend started chatting to the young woman about the drawings on the wall. ‘They are all famous people, you know, she draws them for Nowy Czas, are you an artist too?…’ We continued the conversation as we left the bar. Walking down the street we talked about art, about writing, about music. I told her about the last book review I’d written for Nowy Czas – What is love? – about the tragic life of a talented musician and his letters (My Guardian Demon, published in 2015). ‘Not that Tchaikowsky?, she said adding imediately, ‘You mean, André Tchaikowsky, the musician and composer? I’ve written a book about him! Did you know that he had left his skull to the Royal Shakespeare Company for use in performances of Hamlet?’ The lady we chatted to, Dr Anastasia Belina-Johnson, is a musician, writer, and the Assistant Head of Undergra-

Dr Anastasia Belina-Johnson

this project was something special: when I found out that Tchaikowsky died of cancer at the age of 46, I took it as a sign that I must write about him because my own father, who was also an emigré musician and composer, died of cancer when he was 46. He also had a life full of hardship. So, the parallel was obvious for me, and I decided to take on the project. David Pountney had asked me to write a book about Tchaikowsky, and there was very little time to do it, but I decided to try anyway. So, I am very pleased that there are now two books: one in German, and one in English.’ She writes in her book: ‘Tchaikowsky (1935-82), was a protégé of Arthur Rubinstein, a student of Stefan Askenase and Nadia Boulanger, and a prize-winner of the Chopin International Piano Competition in 1955 and the Queen Elisabeth International Piano Competition in 1956.’ I ask Anastasia what, from her point of view as a musicologist, was interesting about André Tchaikowsky, a composer? ‘The most interesting thing about him as a composer is that he really did manage to find his own, original musical language. Of course, he does have flashes of Berg, or Shostakovich, and there are certain twentieth-century compositional techniques that one is able to point to, but they are few, and they are never copies, or obvious extensive influences. Tchaikowsky really was able to amalgamate the musical idioms and language of twentieth-century Europe and write works that speak truly from his own mind and heart. His music is not immediately approachable, but it is always intense, complex, and everything he does has a purpose. There is intense emotion there, in all his works, and most of them leave you feeling overwhelmed by the gravity of what he has to say. He was sometimes referred to as a ‘musician’s composer’, which means that he writes in a way that requires musical knowledge and understanding of the techniques he employs, but I think that is because of his honesty and openness as a composer, his music does not need special introduction. Of course our understanding of it can be enhanced, but the point is – we will still be able to feel the raw emotion, to find ourselves in the sound world that he invites us to.’ Tchaikowsky was a personality full of internal conflicts. A Polish/Jewish survivor of the Holocaust, a child hidden in a cupboard in Warsaw by his grandmother, who also, for his own safety, had his name changed from Andrzej Krauthammer to Tchaikowsky, all this, plus the realisation that he was homosexual despite being in love with a woman…What influence, in your opinion, had all this on his music, I ask Anastasia. And is it a cliché to say that great art comes from pain? ‘It is not a cliché to say that unhappy artists produce great art. All his experiences made him into who he was as a personality. Of course, all the events in his life shaped him, and his music is as complex, tormented, difficult, deep and beautiful as he was as a person. I think, he was never in love with a woman, but with the idea of being in love, possibly with a woman. He fantasised about a woman ‘saving’ him, but he could never deal with the reality of a woman.’ I am not surprised that Anastasia was drawn into doing research about André Tchaikowsky. She has edited an extraordinary collection of his personal letters, from which we can find out about his childhood in war-torn Warsaw and his tragically short life abroad. It is a beautiful book about a composer who needs to be discovered more and more. What will she show in Ognisko on the 7th of July at 7pm? ‘We are going to have his music, Seven Sonnets by Shakespeare, and then some piano inventions. I shall give a talk about him, and there will also be short clips from the Rebel of the Keys documentary (https://rebelofthekeys.com/). More info: www.ogniskopolskie.org.uk


nowy czas | 04 (221) 2016

An Unassuming Icon Fashion legend Barbara Hulanicki at Ognisko Polskie

Oleńka Hamilton

W

hen Barbara Hulanicki came to speak at the Ognisko Polskie (25th April) on a whistlestop tour from Miami – where she lives and runs a design business – she was dressed, as always, in her trademark head to toe black (a colour of which she claims there are at least 30 different shades). With her black sunglasses, tanned skin and blond hair, you would know she was famous just by looking at her, all of which makes her modesty and rather deferential manner slightly disarming. It’s not often you get to meet a living icon, which is what fashion designer Barbara Hulanicki OBE indisputably is. Her fashion brand Biba, which began in the early 1960s as a mail-order business selling her designs, grew into a lifestyle which came to epitomise the swinging sixties. From baby doll make-up and red-soled high heels to black and purple nappies, Biba was at the centre of the newly emerging youth culture of the 1960s; and behind the furore was a beautiful young Polish girl with a fresh and exciting vision. Born in Warsaw in 1936, Barbara Hulanicki said her childhood was so happy it was “almost boring”, until tragedy struck. The daughter of a Polish diplomat, she moved to Palestine aged four, when her father was posted there as Polish consul. She describes holidays swimming in the Dead Sea, travelling Lebanon, Jordan and Syria with her parents and her two sisters. But then in 1948, three years after the end of World War Two, her father who worked for United Nation was assassinated by Zionist extremists and the idyll fell apart. She fled with her mother and sisters to London where they were helped by a wealthy and opinionated aunt. Hulanicki recalls her sustained rebellion against her aunt: “I was always wrong. My feet were too big, my hair was wrong, I would never get married.” Even when the Biba phenomenon was at the height of its success, Hulanicki’s aunt still referred to it as “Barbara’s junk shop”. Against her aunt’s wishes – she didn’t want her niece associating with arty types “with dirty fingernails” – Hulanicki went to art school in Brighton in 1954. She then worked as a freelance illustrator for a number of magazines including Vogue and Tatler, taking her to the Paris fashion shows which bored her. “I had an awful introduction to fashion,” she said. “I hated Dior, I hated Balenciaga. It was all fashion for ladies who lunched.” For Hulanicki, fashion was more fun and more rebellious than that: growing up, all she wanted was “a dirndl skirt

with felt poodles stuck on it”, she says, laughing. And she would have it as soon as she was free of her aunt’s controlling clutches. Hulanicki held fast to her vision – inspired by Audrey Hepburn, Grata Garbo and Marlena Dietrich, and by costumes worn in Hollywood musicals of the time; and she explains that her penchant for black stems from a childhood where women simply didn’t wear it. “Black is the ultimate rebellion,” she says, although her signature retro oranges and leopard print patterns are still exceptions to the rule. Biba began as a mail-order business, which Hulanicki and her husband advertising executive Stephen FitzSimon ran from home. Business was slow initially and they were about to give up, when Felicity Green from the Daily Mirror requested one of their pink gingham dresses. Suddenly half of London wanted the same dress and they ended up selling 17,000 copies of it. “It was hell,” says Hulanicki, who didn’t even like the dress. “Production is a nightmare. Don’t ever do it.” But Biba had exploded, creating a fashion revolution, making clothes affordable for the very first time. In 1964, Hulanicki and Fitz-Simon opened the first Biba shop on Abingdon Road, then on Kensington Church Street. And the shops were revolutionary in themselves. Designed to look and feel like someone’s living room, the shops were dimly lit and filled with music and art deco furniture, which gave them a lavish and decadent feel. The first thing Hulanicki did was put sofas outside the changing rooms so that boyfriends had somewhere to sit. She also introduced the first communal changing room, where celebrities like Julie Christie and Barbara Streisand could be seen trying on clothes. “The girls who worked in the shop were very blasé, but I loved the celebrities. I would come to the shop just to see who was in!” Hulanicki recalls. A young Anna Wintour, now Editor of American Vogue, was one of Biba’s first shop girls. Hulanicki sums up how much the Biba revolution meant to young people at the time: “Young women who earned £9 a week would spend £3 on food, £3 pounds on a bedsit and £3 on Biba.” Among them was a pre-fameTwiggy, who came to the shop every Saturday to spend her pocket money. “She just used to stand there trying clothes on and I would think: “Who is this amazing person?” Biba fast became more than a shop: it became a way of life, a celebrity hang-out, counting The Beatles and The Rolling Stones among its regulars. Sadly Biba, the last largest shop in Kensington was

Biba fashion

Barbara Hulanicki at Ognisko Polskie

seven stories high, closed down in 1975 due to the financial decision of the shareholders, but the brand, the phenomenon which Hulanicki created, endures. Today, Biba clothes are like gold dust; and if you aren’t lucky enough to have a Biba piece yourself, you can see them on display in the Victoria and Albert Museum. And Hulanicki, who is a fabulous as she always was, is still designing, making clothes and interiors, and partnering with brands from Fiorucci and Cacharel to Topshop and House of Fraser. All the while this designer, who received an OBE in 2012, remains serene and grateful – an unassuming icon.


40| kultura

Botticelli reimagined at the V&A

Wojciech A. Sobczyński

T

he grand opening of the latest exhibition in Victoria & Albert Museum passed me by. I was aware it had taken place but could not spare time to read the reviews. It was therefore even more exciting to take my two visitors – art historians from Toruń University, for a magical feast of the senses heightened by the surprises it had offered. The word in the title – reimagined – intrigued me on one hand but on the other worried slightly. It is a flavour of our time that all principal institutions such as British Museum, Tate and, to a lesser extend, The National Gallery resort to other then art historical means when mounting their block-buster exhibitions. The artist and artworks are of course essential but the competition for star rating, record breaking attendances, merchandising campaigns are of equal importance to mounting a successful show. The purists are complaining that such hallowed places, at one time devoted to the scholarship or contemplation, are reduced to the role not dissimilar to a supermarket. Others argue in favour of the change, sensing an advantage of a wider and rejuvenated audiences. Banksy – the archetypal exponent of new art concepts delivered a verdict on these processes when he launched his film Exit through a gift shop, thus coining a phrase that has entered established vocabulary. The preamble to Botticelli exhibition takes place very nearly on the doorsteps of museum. A large replica of a shell is standing there from which the aspiring contemporary Venuses photograph themselves. Some take it very seriously assuming Botticellesque poses, others snap sexy selfies imagining themselves on an exotic hot summer sea shore. A visitor to V&A not only ‘exits through the gift shop’ but also enters. Two giant posters flanking either side of one’s path display beautifully printed close-ups of Venus head, one by Botticelli and another one by Andy Warhol render of the same detail. My visitors from Poland – Prof. Jan Sienkiewicz and his PhD student Ewa Sobczyk were thrilled with a prospect but to our surprise the first and welcoming item on show was a clip from a Bond film in which Ursula Andrews emerges from the sea whilst displaying her modern Goddess attributes – American style, supper tanned, supper oiled and supper sized. The clip includes the on-looking and astonished Sean Connery (James Bond ). Our faces were equally supper astonished and after a time very pleased with a number of contemporary exhibits, which merit a serious attention. Their inspiration owns much the pin-up

status of Botticelli famous pieces, a specially Warhol, who’s Venuses compare to Marlin Monroe – vibrant, uninhibited and pleasurable, an affirmation of a beauty and a cult of life’s pleasure. Botticelli was one of the greatest Renaissance masters. As a youngster he was apprenticed to a goldsmith but very soon he had showed an interest in painting and had started to learn the craft in the workshop of Fillipo Lippi. His distinctive personal style revealed itself quite early establishing him as one of the leading Florentine painters of the time. However, the prevailing tastes had changed. Venetian painters established a new hegemony and Botticelli’s work fell into obscurity for nearly two centuries only to be rediscovered in 1800’s. Quite apart from the most famous paintings of Primavera and the Birth of Venus it is his numerous Madonna masterpieces that gained a great appreciation of collectors and the leading museums. Several of them are on show. One notable example of interest to a Polish reader is the Lanckoronsky Tondo, on loan from the family collection housed in Viena. There are scores of exquisite painting on view. The exhibition reassess also the influence Botticelli’s art had on other artists. Most especially on the group of the 19th century artists in the British isles known as Pre-Raphaelites. Botticelli’s legacy lives on and the parallels identified in this exhibition are valid. It will last as long as the contemporary artists and museums curators continue “re-imagining” it.


Uciekinierzy, topione szkło, fot. E. Segarra

Teresy Chłapowskiej poszukiwanie tego co ukryte

O

gród kształtów, kolorów, i pamięci. Te słowa w największym skrócie charakteryzują artystyczną przestrzeń, w której porusza się Teresa Chłapowska. Ten ogród jest pełen tajemnic, snów, marzeń, ukrytych skarbów natury i kultury, niezbadanych zalążków, wschodów i zachodów słońca. Tam odbywa się artystki podróż poza horyzont, w poszukiwaniu blasków i cieni, tego co niewidzialne, by dotrzeć do wnętrza ulotnej duszy. Pasja twórcza Teresy sprawia, że ten ogród jest nieskończony. Inspiruje ją wiele, przede wszystkim natura, dawna sztuka, architektura, egzotyczne kultury, ciało i kształty, ruch czy kolory. Oko artystki dostrzega malutki element i nadaje mu nowe życie, przenosi w świat marzeń i snów niejednokrotnie osiągając zaskakujące efekty dzięki nie do końca kontrolowanej technice rzeźby w szkle oraz komputerowej manipulacji fotografii. – Fascynuje mnie niekończąca się różnorodność faktur i kontrastów występujących w przyrodzie, jak również cienie, które pozwalają zobaczyć to, czego często nie widzimy. Dzięki pracy w szkle mogę nadać rzeźbie przejrzystości i odrobinę tajemniczości, kreując jednocześnie solidny przedmiot rzeczywistości, podkreślając zarazem efemeryczną przejrzystość niewidzialnej duszy – mówi Teresa Chłapowska. Jako motto swojej sztuki przyjęła słowa Czesława Miłosza: Najpiękniejsze ciała są jak szkło przeźroczyste. Najsilniejsze płomienie jak woda, zmywająca zmęczone nogi podróżnych.

rzeczywistości powstaje nowe znaczenie, nowe życie. Artystka jest członkiem The Chelsea Art Society, Contemporary Glass Society i Stowarzyszenia Artystów Polskich w Wielkiej Brytanii (APA). Jej prace znajdują się w wielu galeriach. Wystawiała w the Mall Galleries, z Royal Society of Miniature Painters, Sculptors and Engravers oraz z The Society of Women Artists. Brała udział w corocznych wystawach Glasshaus w Parndon Mill Gallery, Harlow, a także wystawach internetowych. Ostatnio w the Nude Tin Can Gallery w St.Albans prezentowała swoje prace wraz z Caroline Evans, wielokrotnie nagradzaną malarką i ilustratorką. Jej prace celebrują piękno świata natury oscylując pomiędzy realizmem, abstrakcją i fantastyką. Wystawa wyjątkowo harmonijna, prezentująca prace dwóch artystek wykorzystujących różne techniki i wizje, a jednak podobnych w poszukiwaniach i odkrywaniu tego co ukryte, niedostrzegalne a ważne, nawet czasem najważniejsze. Prace można obejrzeć na stronach: www.teresachlapowski.co.uk oraz www.carolineevans.net

Maska Emanuelle, fot. T. Chłapowski

Ewa Stepan

Studiowała projektowanie mody w London College of Fashion. Przez ponad dwadzieścia lat prowadziła własną firmę projektowania, produkcji i importu dzianin. Życie sprowadziło ją jednak na pełne wody działalności artystycznej. Zaczęła studia na University for the Creative Arts w Farnham początkowo zajmując się ceramiką. W pracowniach Colin Reid and Maxa Jacquard zaczęła odkrywać szkło jako materiał formy artystycznej. Pracowała z Ewą Wawrzyniak i Jonem Lewisem. Kontynuuje kursy na University of Hertfordshire. Urzeczona możliwościami pracy w szkle zaczęła przetwarzać swoje obserwacje, inspiracje i doświadczenia korzystając z alchemii tego medium. W swej twórczości wykorzystuje wiele różnych metod. Tafle topionego szkła i ceramiczne włókno pozwalają na uzyskanie specyficznych, niemal płynnych form tajemniczej przestrzeni, w której zamknięty jest trójwymiarowy świat z ogrodu kształtów, kolorów i pamięci. Poetyckie figury i formy szklane powstają też w gorącym piecu lub poprzez odlewy w piasku. Te ostatnie mają często bardziej chropawy, surowy charakter, szczególnie w połączeniu z metalem. Bardzo inspirujące i dramatyczne prace powstały w zestawieniu wielu metod, łącznie z ceramiką. Pocięte lub uwięzione w metalu, szkle lub w glinie figury, twarze w bandażach, w uśpieniu, zamknięte w bólu, jednak nie bezbronne, niekiedy wydobywające się z ukrycia, z powłok, które opadają, chcą przekazać to, co można tylko odczuć. Postacie zamknięte w szkle tańczą, biegną, idą, medytują, zmierzają gdzieś w poszukiwaniu tego, co ukryte. Ruch jest w tych rzeźbach molekularny, obecny w wewnętrznej energii materii, jest tym, co w rzeczywistości porusza świat, tym co jest niezauważalne. Fotografie Teresy Chłapowskiej wskazują na szczegóły tego co dzieje się wokół. Zatrzymują moment w czasie. Photoshop wyzwala możliwości zabawy formą i kolorem. Ze zdjęć, na których zatrzymane są chwile z podróży w najdalsze zakątki świata, gdzie oko kamery dostrzegło lśniące kolory skóry iguany, opadający liść w odbiciu wody, cień na drodze, kroplę deszczu czy promień słońca odbity w oknie powstają nastrojowe obrazy barw i kształtów, które żyją własnym życiem. Kreacja Teresy Chłapowskiej jest pełna. Z okruszka


wiersz

Maja Elżbieta Cybulska

Prowincja A tak, wybieram się na prowincję. Świat Tam deskami zabity. Nie ma teatru, kawiarnia jedna, pożal się Boże, i nie ekspresowa! Zgłupieję do reszty, nabawię się artretyzmu kulturalnego. Wypadnę z obiegu spraw metropolijnych. Nie będę wiedział, gdy zmieni kochanka dygnitarzowa, kto przegrał w ruletkę , kto zwyciężył w automobilowym rajdzie, poeta ile napisał już ballad, z jakim pieskiem do twarzy pięknej Polce; ile nowych rocznic weszło do kalendarza, kogo awansowano, kto został ministrem Ziem Wschodnich... Zamieszkam w głuszy, gdzie nic się nie dzieje, nawet warkot silnika nieba nie zamąci, gdzie uprzejmość przechodnia jest jak chleb codzienna. Z sobą, rzecz jasna, przebywać będę więcej, Perspektywa niepewna, lecz zaryzykuję. Zresztą Elegii pisać nie myślę, aby dwór poruszyć. Cesarz mi ani brat, ani swat. Zaś słowo poety, kogo może ocalić, kogo zbawić słowo? Florian Śmieja

P

oeta rozważa perspektywę udania się na prowincję, ale jeszcze nie podjął kroków w celu jej urzeczywistnienia. Widać szczerą chęć, ale nie widać pośpiechu. Nic z gorączki Tuwima „Rzuciłbym to wszystko. Rzuciłbym

od razu / Osiadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu”. Nie wiadomo nawet dokąd poeta podąży. Ale musiał się chyba komuś zwierzyć, bo początek wiersza A tak wygląda jakby nawiązywał do jakiejś rozmowy, potwierdzał krążącą pogłoskę. Na przykład coś takiego: Więc szanowny pan już niedługo z nami pozostanie, słyszę, że planuje wojaże w nieznane. A tak, potwierdza słyszący te słowa i zaczyna od rozwinięcia powodów, dla których snuje podobne projekty. A więc banał wielkomiejskiego bytowania, politykowanie zamkniętego środowiska, nieduża skala wydarzeń (emigracyjnych, domyślamy się ostrożnie). Skoro tak, to już się znajduje na modelowej prowincji. Po co mu zamieniać jedną na drugą, nieznaną wprawdzie, może i obiecującą, ale zawsze prowincję. Toteż nie lekceważmy wahań. Przede wszystkim brak porządnej kawiarni, co automatycznie dyskwalifikuje nawet najbardziej pociągające miejsce. Poza tym zerwanie kontaktu ze światem, zmora intelektualnego uwiądu („artretyzm kulturalny”). Ale są też niepodważalne zalety: „Zamieszkam w głuszy”, czyli na odludziu, „gdzie nic się nie dzieje”, marzy przyszły prowincjusz, jakby powtarzał za Kochanowskim „Ludnemi miasty wzgardzę”. I zaraz snuje wątek niezamąconej ciszy. W tej ciszy „uprzejmość przechodnia”,zostaje porównana do „chleba codziennego”, stąd już krok do prostoty i autentyczności obcej wielkomiejskiemu wyrafinowaniu. Taka prowincja, niezwiązana z konkretnym geograficznym obszarem, jest marzeniem, wyśnioną Arkadią, do której zmierzały przez wieki rzesze poetów. To jest bardziej stan umysłu niż rzeczywistość. Trochę niepokoi „wybierającego się na prowincję” perspektywa przebywania „z sobą”. Istotnie jest niebezpieczna. Nie ma nic gorszego niż rozpamiętywanie porażek, niespełnionych ambicji, niedopasowania do świata, zaprzepaszczonych szans. Ale nie wyolbrzymiajmy i tego. „Zaryzykuję” – oświadcza niezrażony wizją zamotności. W hierarchii potrzeb środowiska, w którym obecnie przebywa i tak skazany jest na niebyt. Przypuszczalnie zajmuje pozycję poniżej pieska pięknej pani. Stąd gorycz: „słowo poety, kogo może ocalić, kogo zbawić słowo?”. Nie imponują mu autorytety („Cesarz mi ani brat, ani swat”). Nie chce żadnych pożegnań („Elegii pisać nie myślę”). Jeszcze usłyszy fałszywe frazesy w rodzaju: jaka szkoda. Proszę o nas nie zapominać. Więc cóż stoi na przeszkodzie? Dlaczego ciągle zwleka, odkłada, dlaczego „wybiera się”, zamiast zebrać manatki i czym prędzej wyjechać? Dlatego, że tak naprawdę nigdzie się nie wybiera. Usytuował wymarzoną prowincję w swojej wyobraźni i tam się udaje dla higieny psychicznej. Niezły pomysł, prawda?

Sztuka (nie)pamięci

Z

espół teatralny Sena Polska UK w POSK-u zaprosza nas na sztukę czytaną Trash Story Magdy Fertacz w reżyserii Heleny Kaut-Howson (premiera odbyła się w 20 marca w Jazz Cafe). W małej miejscowości na Ziemiach Odzyskanych stoi stary, poniemiecki dom. Osoby dramatu to: Matka, Wdowa, Syn i Duch niemieckiej dziewczynki. Inspiracją do napisania sztuki był m.in. reportaż Włodzimierza Nowaka (Obwód głowy) o zbiorowym samobójstwie niemieckich kobiet na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej. Na tragiczną historię ludzi z czasów wojny nakłada się tragedia ludzi współcześnie zamieszkujących dom. Sztuka pozornie ma konwencję realistycznego dramatu rodzinnego. Jesteśmy bowiem świadkami swoistej psychodramy pomiędzy Matką, której syn – zawodowy żołnierz – zaginął w niejasnych okolicznościach na misji w Iraku, a wdową po żołnierzu oraz młodszym synem – zdeklarowanym pacyfistą. Pomiędzy nimi snuje się duch niemieckiej dziewczynki. Nie jest to jednak horror o nawiedzonym domu, ale raczej opowieść rozpięta pomiędzy dramatem rodzinnym a surrealistycznym. Duch niemieckiej dziewczynki Ursulki również nie straszy nikogo z domowników. Te dwa światy rzadko przecinają się ze sobą. Wspomnienia Ursulki stanowią trzon dramatu. Publiczność powoli, w kolejnych odsłonach poznaje jej historię – beztroskie dzieciństwo, niewinność. I tylko czasem ten dysonans w nieskażonym złem dziecięcym świecie, gdy mała śpiewa piosenkę Am Adolf Hitler Platz. Poznajemy jej losy aż do tragicznego końca... Dziewczynka w subtelny sposób wpływa na współczesnych mieszkańców domu. Ma lalkę – „złodziejaszka snów ludzkich”. To ciekawy zabieg sceniczny pozwalający na projekcję sumień bohaterów, ich myśli, lęków, obsesji, traum. Ożywają – mówiąc językiem Ibsena – strupieszałe wierzenia, upiory, które sprawują władzę nad umysłem bohaterów. Helena Kaut-Howson, brawurowo grająca postać dziewczynki, nie szarżuje w stronę przerysowanego, ckliwego sentymentalizmu; nie udaje też, że ma dziesięć lat. Z drugiej strony nie wypowiada swych kwestii z powagą chóru z greckiej tragedii. Po prostu w sposób wyważony i stonowany gra tę postać, a jej przejmująca, biała twarz i wielkie, naiwne oczy hipnotyzują publiczność. W spektaklu Heleny Kaut-Howson nie ma gładkich przejść pomiędzy scenami – fabuła jest pocięta, poszatkowana – to również buduje dodatkowe napięcia i znaczenia. Nie jest to opowieść łatwa, linearna, potoczysta. Każda z


kultura |43

Magda Włodardczyk i Wojtek Piekarski

postaci cierpi w samotności – jest ofiarą, a zarazem katem: matka, zamknięta w swym bólu po stracie wyidealizowanego syna, nie zauważa młodszego dziecka. Joanna Kańska, którą publiczność tak kocha za jej talent i urodę, tym razem stworzyła znakomicie postać odpychającej, zgorzkniałej, antypatycznej Matki, której chcemy współczuć w jej żałobie, ale też widzimy ją w roli oprawcy dla swojej synowej – Wdowy. Mały – w tej roli świetny Wojtek Piekarski – tylko on się buntuje i próbuje przerwać ten ciąg przemocy. Staje w obronie młodej wdowy, oskarża matkę o to, iż zgotowała synowej „małe, rodzinne gestapo”. To postać, którą początkowo identyfikujemy z „najsłabszym pisklęciem w bocianim gnieździe”. I wreszcie synowa grana przez Magdę Włodarczyk, która ciekawie oddała rozdwojenie tej postaci, rozpiętej między poczuciem winy wobec męża a chęcią prowadzenia normalnego życia. Nie było to łatwe zadanie, bo ta postać dramatu wydaje się najbardziej jednowymiarowa i wręcz irytująca w swym bezwładzie i marazmie. To sztuka o przemocy – tej historycznej i tej współczesnej, o tożsamości, o zbiorowj pamięci i o pamięci indywidualnej, o wojnie i o jej wpływie na kobiety. To wreszcie strumień wspomnień, listów, obrazów, emocji i onirycznych scen. To sztuka uniwersalna, ale też głęboko polska. Nie tylko poprzez temat, ale i formę właśnie. Duch dziewczynki przywołuje na myśl Mickiewiczowską Zosię z Dziadów, cz. II, która błąka się pomiędzy niebem a ziemią; widma i zjawy z Wesela Wyspiańskiego, które są przecież także projekcją sumień bohaterów, ich myśli i obsesji. I wreszcie oniryczny Sennik współczesny Konwickiego, rozpięty między dwoma planami czasowymi: teraźniejszością i przeszłością, snem i jawą. To tylko niektóre odniesienia – bo Trash Story zanurzona jest w polskiej tradycji literackiej, a zarazem odwołuje się do uniwersalnych wartości. Wydaje się, że zespół Sceny Polskiej w pełni wykorzystuje potencjał tkwiący w tekście, umiejętnie używając przy tym dość ograniczonych środków wyrazu. Kompozycja tekstu, układ poszczególnych scen, muzyka, operowanie światłem – wszystko jest przemyślane i doprecyzowane. To dojrzałe przedstawienie. Skierowane do ambitnej, wysmakowanej literacko i teatralnie publiczności. Ukojenie jest możliwe tylko wtedy, gdy człowiek w wymiarze indywidualnym upora się z własną pamięcią – i gdy naród upora się z pamięcią zbiorową. Nieodłącznym elementem sztuk czytanych jest dyskusja po spektaklu. Sztuka tak wielowymiarowa jak „Trash Story” odbierana jest na różnych poziomach. Publiczność po marcowej premierze dzieliła się swoim rozumieniem symboli w sztuce, np. metaforą bocianiego gniazda. Ktoś z widzów wspominał swoje dzieciństwo na Ziemiach Odzyskanych, ktoś inny rozważał trafność angielskiego tytulu. Dla jednych ważny był aspekt faktograficzny, polityczny historyczny, dla innych – wymiar symboliczny, metaforyczny czy wreszcie historiozoficzny. Zapraszamy! Iwona Załuska Trash Story, 26 czerwca, godz. 16.00 Jazz Cafe, POSK, 238 -246 King St, Londyn W6 ORF. Bilety dostepne sa online www.scenapolska.uk

Ze szkicownika Marii Kalety:

Leslie Green Wszystko zaczęło się w czasach królowej Victorii w roku 1859. Na przedmieściach Leeds, na wyeksploatowanych już terenach kopalni węgla należących do Williama Wilcoxa zaczęto wydobywać szczególny rodzaj gliny. Miała ona charakterystyczny żółty kolor i doskonale nadawała się do produkcji terakoty. To specyficzny rodzaj cegieł z charakterystycznym, wypalanym w piecu szkliwem. Pilnie strzeżoną tajemnicą firmy były bardzo oryginalne, nietypowe kolory, a w szczególności jeden z nich, mający podobno coś wspólnego z kolorem krwi byka. Dla mnie jest to rodzaj głębokiej, ciemnej czerwieni, która – szczególnie widziana w ostrym słońcu – zmienia barwy od intensywnego szkarłatu po fluoryzujące fiolety. W ciągu trzydziestu lat firma Wilcox & Co znana była już w Londynie, Paryżu i Montrealu, by w 1889 roku przekształcić się w The Leeds Fireclay Co Ltd – największą wówczas fabrykę w Anglii produkującą to, co dziś nazywamy ceramiką budowlaną. Firma już dawno nie istnieje ale jej wiodący produkt wykorzystano do budowy wielu z najbardziej rozpoznawalnych obiektów architektonicznych Londynu. A stało się to za sprawą młodego architekta Leslie’go Greena, który w 1903 roku, mając zaledwie 28 lat, otrzymał zlecenie wykonania projektów blisko pięćdziesięciu budynków nowych stacji metra dla ówczesnej Underground Electric Railways Co. Green zakochał się w intrygującym kolorze sang de boeuf i fakturze terakoty firmy Fireclay, i tak oto powstała większość dzisiejszych, centralnie położonych stacji linii Northern, Central i Bakerloo z najbardziej zauważalnymi, takimi jak Oxford Circus, Leicester Square czy Camden Town. Rzecz jest zresztą nie tylko w rodzaju użytego materiału. Nowatorskie na tamte czasy zastosowanie konstrukcji stalowej pozwoliło na budowę wnętrz o niespotykanej wówczas rozpiętości, ale uwagę zwraca przede wszystkim niezwykła faktura elewacji. Zdumiewający jest fakt, że tak delikat-

ne i precyzyjne elementy architektoniczne, jak detale szklanych okien, dekoracyjne gzymsy czy pilastry możliwe były do wykonania w dość prymitywnej przecież technologii wypalanej gliny. I wreszcie rysunek całej elewacji, tak wyraziście klasycystyczny, z łatwo dostrzegalnymi pół-łukowymi oknami pierwszego piętra obramowanymi uroczym fryzem z wolich oczu, wziętym wprost z kolumnady Erechtejonu na ateńskim Akropolu. Wszystkie stacje są oczywiście natychmiast rozpoznawalne z powodu charakterystycznych i powtarzalnych elementów, ale żadna elewacja nie jest taka sama, bo nowe budynki wpisywane były w istniejącą ówcześnie zabudowę. Osobiście najbardziej lubię stację Chalk Farm, ponieważ ma najdłuższą elewację (osiem łukowych okien i skomplikowane naroże), więc zawiera wszystkie detale, które gdzie indziej obecne są tylko w części. Z wnętrz stacji zaprojektowanych przez Greena nie pozostało prawie nic po licznych i ciągłych modernizacjach, mających na celu zwiększenie przepustowości. Ale ich zewnętrzny wystrój pozostał i znajduje się pod ochroną English Heritage jako zabytek klasy drugiej (Grade II). Leslie Green swoją kilkuletnią ciężką pracę przypłacił zdrowiem, zachorował na gruźlicę i zmarł w wieku 33 lat. Przedtem i potem było wielu innych architektów zatrudnionych przez London Underground, m.in. asystent Greena, Stanley Heaps czy Harry Bell Measures (zaprojektował między innymi „różowe” wejście do stacji Oxford Circus i „żółtą” stację Queensway) albo Charlie Holden (modernistyczne stacje w stylu Arnos Grove czy Sudbury Town). Żaden z nich jednak nie odcisnął tak charakterystycznego piętna na architektonicznej mapie Londynu jak Green. W codziennej pogoni za ważnymi sprawami, wbiegając i wybiegając z metra zatrzymajmy się na chwilę przed frontową elewacją tych ocalałych zabytków, aby docenić wynik pracy tego niezwykle utalentowanego młodego człowieka.


44| pytania obieżyświata

Z kim mogą się żenić Indianie Tukano?

Włodzimierz Fenrych

Ś

cieżka przez tropikalny las prowadzi początkowo po równinie. Raz po raz przekraczamy leniwie płynące strumyki czerwonawej wody, ostrożnie stąpając po zwalonych pniach drzew przerzuconych przez rzekę jako kładki. Potem ścieżka (razem z dżunglą) wchodzi między strome skały, ostre podejścia, ciasne wąwozy. Na ostrych podejściach człowiek ma ochotę chwytać za wystające korzenie, ale trzeba uważać, bo po niektórych chodzą amazońskie mrówki, które nie znają litości. Idziemy na górę Cabari, a prowadzi nas Guedes, Indianin ze szczepu Tukano. Ubrany jest w w podkoszulkę z wielkodziobym tukanem i napisem: Tukano – ritos, mitos e tradiciones. XVIII Festival, São Gabriel do Cachoeira. To tak, żeby było wiadomo, z jakiego jest szczepu. Ale to dziś, wczoraj miał koszulkę z trupią czaszką i napisem Iron Maiden, żeby było wiadomo, jaką muzykę lubi. Biwak na skale nad równiną, ognisko skrzesane w załomie, mięso pieczone na rożnie. Mięso to nie upolowana w dżungli zwierzyna, tylko kurczaki kupione w mieście. Rozwieszamy hamaki między drzewami, tu zostaniemy na noc. Miasto, widoczne w oddali, jest wprawdzie odległe o dzień marszu przez dżunglę, ale sygnał w telefonie jest i można wysłać pozdrowienia do znajomych w Europie. Widok zapiera dech: porośnięta dżunglą płaska jak stół równina, tylko gdzieniegdzie sterczą nad nią pojedyncze góry, takie jak ta, na której stoimy. Najwyższa z nich to widoczna na horyzoncie Bela Andormecida – Śpiąca Królewna – która rzeczywiście wygląda jak leżąca na plecach kobieta z obfitym biustem. Pośród lasu wije się szeroka rzeka Rio Negro, nad którą w strategicznym punkcie leży miast São Gabriel. Guedes podaje mi udko pieczone na ruszcie. – Anią – mówię popisując się znajomością słowa w języku Tukano (znaczy dziękuję). Emmanuel, który jest etnologiem i ma dużą wiedzę na temat mieszkających w tej okolicy ludów mówi, jak to słowo brzmi w języku Hupida. Guedes komentuje: – Hupida to byli kiedyś nasi niewolnicy. São Gabriel da Cachoeira to jedyne miasto w Brazylii, gdzie większość mieszkańców stanowią Indianie należący do konkretnych szczepów i nawet znają własne języki. Ta liczba mnoga jest istotna, ponieważ okolice górnego Rio Negro, a zwłaszcza dorzecze rzeki Uaupes, to tak zwany rejon kulturowy Tukano, który cechują dość niezwykłe zwyczaje matrymonialne: Indianin Tukano może się ożenić tylko z kobietą mówiącą innym językiem.

Widoczna na horyzoncie Bela Andormecida – Śpiąca Królewna – która wygląda jak leżąca na plecach kobieta z obfitym biustem. Pośród tropikalnego lasu wije się rzeka Rio Negro

Górne Rio Negro poprzecinane jest progami wodnymi. Do São Gabriel można dopłynąć z Manaus statkiem, ale powyżej już tylko indiańskim czółnem. Portugalczycy zbudowali twierdzę w strategicznym miejscu nad pierwszym progiem i dotąd sięgała ich władza, powyżej była kraina Indian i tak jest do dziś. São Gabriel jest na styku cywilizacji. Indianie znad Uaupes przyjeżdżają tu zobaczyć wielkie miasto, zobaczyć sklepy i może nawet coś kupić. Kiedyś przywozili na sprzedaż niewolników, później kauczuk. Dziś niektórzy przyjeżdżają na stałe, znajdują pracę, a kiedy mają wolną chwilę – prowadzą grupę Gringów ścieżką przez las na górę Cabari. Większość przyjeżdża tu jednak tylko na chwilę, do banku wypłacić pieniądze z zasiłków. Kilka dni wcześniej Indianin spotkany na brzegu rzeki tam, gdzie cumują łodzie przybyłych z daleka, opowiadał nam jak to jest. W ostatnich latach lewicowy rząd Brazylii przyznał Indianom zasiłek na każde dziecko posłane do szkoły. Szkoły są we wsiach, ale pieniądze z zasiłku można wypłacić tylko w banku, a najbliższy jest w São Gabriel. Podróż czółnem z motorkiem trwa tydzień. Do miasta przyjeżdżają całe rodziny, rozwieszają hamaki w opuszczonym magazynie, gotują na ognisku obiady z ryb złowionych w rzece, garnek stawiają na kilku cegłach. Nasz rozmówca pokazywał nam takie miejce, z nami rozmawiając po portugalsku, ale z z innymi w języku Tukano. Radził, byśmy zobaczyli inne takie biwakowisko, pokazywał nam gdzie iść. Nie poszliśmy. Spotkany następnego dnia Emmanuel powiedział nam, że mieszkają tam Indianie Hupida, ale lepiej tam teraz się nie wybierać, bo właśnie wczoraj kogoś tam zamordowano. Emmanuel mieszka w São Gabriel i wszystkich tu zna. Sugerował mi, że powinienem postarać się o wywiad z jednym z dyrektorów FOIRN. Zaoferował pomoc, również językową, jako że ja portugalski rozumiem raczej mgliście, a tutejsi Indianie wprawdzie znają co najmniej trzy języki – swój, swojej żony i portugalski – ale trudno oczekiwać, żeby znali również angielski. Co to jest FOIRN? Federação das Organizações Indígenas do Rio Negro, czyli Zjednoczenie Organizacji Indiańskich znad Rio Negro to forum spotkań Indian z różnych

W ostatnich latach lewicowy rząd Brazylii przyznał Indianom zasiłek na każde dziecko posłane do szkoły. Szkoły są we wsiach, ale pieniądze z zasiłku można wypłacić tylko w banku, a najbliższy jest w São Gabriel. Podróż czółnem z motorkiem trwa tydzień.

szczepów, które do niedawna prowadziły ze sobą ciągłą wojnę, a dziś wolą uzgadniać wspólne stanowisko wobec problemów współczesnego świata. Na przykład wobec rządu, który twierdzi, że terytorium nad rzeką Uaupes to terytorium Brazylii. Są podobno gdzieś w lesie jeszcze szczepy, które mają dawne postanowienia rządu i strzelają z łuku do każdego, kto postawi stopę na ich terytorium. Szczepy zrzeszone w FOIRN uznały, że lepiej utworzyć grupę nacisku, która mogłaby wpływać na decyzje rządu. W São Gabriel jest budynek, w którym organizacja ma swoje biura. Od frontu jest też sklepik, gdzie turyści mogą kupić tradycyjne rękodzieło prosto ze wsi ukrytych w dżungli. Dziewczęta pracujące w sklepiku do klientów mówią po portugalsku, ale między sobą w języku Tukano. To od nich dowiedziałem się, że „anią” znaczy dziękuję. W ogródku za biurami stoi też tradycyjna, kryta strzechą maloka – tu odbywają się wydarzenia publiczne, tu spotykają się wodzowie przybyli z odległych wsi. Emmanuel kilkakrotnie pytał dziewczęta ze sklepu z rękodziełem, czy moglibyśmy porozmawiać z którymś z dyrektorów FOIRN. Owszem, moglibyśmy, ale wszyscy akurat byli zajęci. Ja bym pewnie dał za wygraną, ale Emmanuel jest uparty i w końcu jeden z wodzów zgadza się z nami porozmawiać. Jest to Renato da Silva Matos, wódz ludu Tukano, w FOIRN pełniący obowiązki jednego z pięciu dyrektorów.


pytania obieżyświata |45

Chętnie opowiada, nie trzeba zadawać dodatkowych pytań, a Emmanuel mu nie przerywa. Ja zwykle takie wywiady lubię, bez zadawania pytań, kiedy mój rozmówca mówi to, co dla niego jest ważne, a nie to, co pytający chce usłyszeć. Tylko że ja niestety portugalskiego nie rozumiem i muszę co jakiś czas prosić Emmanuela o tłumaczenie. No i kilka pytań jednak mam. Co to jest ten FOIRN? Kiedy powstał? Kto go powołał? Jakieś nazwiska? Jakieś osiągnięcia? Otóż FOIRN powstał w 1987 roku w ramach ruchu brazylijskich Indian walczących o swoje prawa, jako że interesy Indian tu mieszkających nie zawsze idą w parze z interesem międzynarodowych firm chcących wykorzystać zasoby naturalne tego kraju. Jak to ujął Renato – kolonizatorzy widzą ten kraj jako potencjalne źródło zysku, podczas gdy dla Indian jest to dom. Kluczową postacią w utworzeniu FOIRN był niejaki Alvaro Tukano, którego talenty za młodu dostrzegł pracujący w tym rejonie Brazylii lekarz wojskowy i posłał go na uniwersytet. W latach osiemdziesiątych Alvaro spotykał się z innymi przywódcami brazylijskich Indian tworzących grupę nacisku na władzę. W efekcie w 1988 roku wprowadzono w Brazylii rozporządzenie przyznające Indianom prawo do pewnych terytoriów, jednak nie było pieniędzy na to, by wytyczyć granice tych terytoriów. Na spotkaniu w Rio de Janeiro w 1992 roku FOIRN uzyskał pieniądze na ten cel od ONZ, w dużej mierze od rządu Niemiec. FOIRN ma również wpływ na szkolnictwo, na przykład obecnie lekcje w szkołach odbywają się nie tylko po portugalsku, ale też w językach plemiennych. Jednak języki plemienne zanikają i w rejonie górnego Rio Negro w użyciu są jeszcze tylko trzy: Tukano, Baniwa i Nheengatu. Szkolnictwo przychodzi z zewnątrz, ale Indianie mają też własną tradycyjną wiedzę. Ta wiedza jest zupełnie innego rodzaju, niż wiedza białych ludzi. Na przykład wiedza pajes, czyli szamanów. Szamani potrafią osiagnąć taką koncentrację, że widzą całą ziemię jako malutką kulkę. Potrafią widzieć, co będzie w przyszłości. Chociaż wśród Tukano raczej nie ma szamanów. Tukano tradycyjnie mieli myślicieli (pensadores), a szamani byli wśród innych ludów, na przykład Bare albo Baniwa. Szamani uczyli się z dala od ludzi, przez

wiele lat musieli być nie tylko w celibacie, ale nawet nie mogli widzieć kobiety. Teraz jest mniej szamanów, bo misjonarze często walczą ze starymi tradycjami. Wywiad trwał półtorej godziny, powyższe to tylko króciutkie streszczenie, ale i tak daje do myślenia. Mnie zaintrygowali zwłaszcza owi „myśliciele” wśród Tukano. Słowo „myśliciel” oznacza kogoś, kto dzięki myśleniu odkrywa coś nowego, a nie tylko uczy się na pamięć tradycji. Czyżby więc wśród Tukano była jakaś szkoła filozofii? Niby czemu nie, jeśli mogła istnieć wśród starożytnych Greków, to czemu nie wśród Tukano w XIX wieku? To tylko myśl socjalistyczna redukuje mniejszości narodowe do trwających w tępocie prymitywów, których jedynym osiągnięciem intelektualnym są stroje ludowe i wiklinowe koszyki. Indianie w dżungli to w myśli socjalistycznej „wspólnota pierwotna” (pewnie Tukano powinni być dumni z takiego określenia). Inną sprawą są misjonarze. Prawdą jest, że protestanccy misjonarze nawołują do porzucenia wszelkich dawnych zwyczajów, katoliccy księża od ostatniego soboru są bardziej tolerancyjni, otwarci na „inkulturację”. Prawdą jest też, że ci wszyscy misjonarze odnieśli taki sukces, ponieważ ich przyjście zapowiadali szamani! W pierwszej połowie XX wieku wśród ludu Baniwa prorok Kudui głosił koniec znanego świata (było to po strasznych epidemiach spowodowanych kontaktem z białymi ludźmi poszukującymi kauczuku), a w latach pięćdziesiątych tego wieku przybyła tam z Ameryki misjonarka Sophie Muller, która nauczyła się języka Baniwa i głosiła Ewangelię w wersji ewangelickiej. Zachowywała się dziwnie, chodziła się modlić nocą do lasu, więc dla Indian było jasne, że kontaktuje się z duchami i posiada jakieś moce. Z czasem większość nawróciła się na jej wersję chrześcijaństwa. Natomiast wśród Tukano przed przybyciem misji Salezjanów krążyło proroctwo dziewczyny imieniem Maria, która miała wizje trochę podobne do siostry Faustyny. Cieszyła się respektem wśród swego ludu, więc kiedy przybyli Salezjanie, mieli zadanie ułatwione. Ciekawe rzeczy o misjonarzach opowiada Auxiliadora, która mieszka w chacie obok naszego hotelu. Przedstawił mi ją i rozmowę tłumaczył nieoceniony Emmanuel, który tu

wszystkich zna. Auxiliadora jest przewodniczącą związku nauczycieli indiańskich, a także wójtem swojej wsi, zamieszkałej przez Indian ze szczepu Löw. Jest to wieś wyjątkowa choćby dlatego, że tylko tam się używa języka Löw, niepodobnego do innych indiańskich języków w okolicy, z wyjątkiem języka Hupida. Auxiliadora opowiada ciekawe rzeczy. Na przykład że ludzie w FUNAI (brazylijskim urzędzie do spraw Indian) mówią, że misjonarze niszczą indiańską kulturę (taki jest trend w naszych politycznie poprawnych czasach), a tymczasem w jej wsi to właśnie misjonarze kupili ziemię, na której jej lud następnie zbudował wieś. Ewangeliccy misjonarze bezwzględnie zakazują spożywania alkoholu, bo to właśnie alkohol niszczy kulturę. Tu w mieście widać na ulicach niszczenie kultury. Poprzedniego dnia w miejscu, gdzie mieszkają Hupida, kogoś zamordowano. To efekt alkoholu. To właśnie wśród Hupida jest najwyższe spożycie alkoholu. Ludzie w FOIRN owszem, działają z pewnym sukcesem, dostają od rządu jakieś pieniądze na projekty w środowisku Indian, ale w tej organizacji wszyscy są Tukano albo Baniwa albo Bare. Żadne pieniądze nie są przekazywane na Hupida! Hupida to inni Indianie, niegdyś koczujący w dżungli, z łukami, dziś koczujący w mieście – z butelczyną. Tukano, Tujuka, Baniwa to ludy osiadłe, mieszkające w dużych wsiach nad brzegami rzek, od stuleci uprawiające maniok, od stuleci handlujące z białym człowiekiem. Hupida, być może pierwotni mieszkańcy tych ziem, to żyjący z myślistwa koczownicy wędrujący w małych grupkach po dżungli pomiędzy wielkimi rzekami. W dawnych czasach Tukano napadali na obozowiska Hupidów, zabijali mężczyzn, kobiety i dzieci brali w niewolę, by pracowały na polach manioku albo by ich sprzedać Portugalczykom. Z czasem całe rodziny Hupida zaczęły oddawać się w niewolę zapewniając sobie tym sposobem bezpieczeństwo. Pracowali na polach manioku, ale mogli też iść do lasu na polowanie. Mówili innym językiem, ale Tukano nie brali sobie kobiet Hupida za żony. Dziś też jest to nie do pomyślenia. Biały Amerykanin może się ożenić z Murzynką, ale Indianin Tukano z kobietą Hupida? Przekraczanie strumieni w dżungli


46| podróże

04 (221) 2016 | nowy czas

Cape Verde. No stress…

solidarność pasażerów, którzy jak jeden mąż twierdzą, że wizę opłacili. Wkrótce okazuje się, że obsługujący wizy system komputerowy miał pewne problemy, ale już działa. Nie wiem, jak inni, którzy poszli do okienka wizowego, jednak my nagle przechodzimy odprawę bez problemu. „Nic” z okien samochodu też nie wygląda imponująco. Piaszczyste pustkowia po obu stronach drogi z Espargos do Santa Maria ożywiają dopiero tańczące na niebie kolorowe latawce. To kitesurferzy z Kiteboarding Club Sal walczący z wiatrem na wschodnim wybrzeżu wyspy. Hotel, do którego przybywam tonie w zieleni, a jednak nie mogę zapomnieć, że tuż za jego murami czai się bezkresny piasek i glina. Kto, u licha, tak głupio nazwał to przeklęte pustkowie? – zastanawiam się w duchu. Wujek Google w mig śpieszy z odpowiedzią. Wyspy wzięły nazwę od Zielonego Przylądka w Senegalu, jednego z najdalej wysuniętych na zachód skrawków Afryki. Reszta niech pozostanie milczeniem. Dobrze. Wiem po co tu przyjechałem, wiem, że nie szukam gajów palmowych ani atrakcji turystycznych.

A mówili…, a ostrzegali… – Na Wyspach Zielonego Przylądka nie ma nic ciekawego. Nie jedź tam, bo tylko stracisz czas i pieniądze. Nie posłuchałem. Ziąb na tyle wszedł mi w kości w Londynie w tym roku, że żal było nie skorzystać z okazji i nie wyskoczyć na kilka dni do Afryki, by te zziębnięte kości wygrzać. Szybko okazało się, że – tak jak ostrzegali – na wyspie Sal jest nic, do kwadratu.

Jacek Ozaist

R

epublika Zielonego Przylądka leży na Atlantyku, nieco ponad 600 km na zachód od Senegalu i składa się z 22 wysp (m.in. Santiago, Santo Antão, Fogo Boa Vista). Wulkaniczne wyspy nie były w ogóle zamieszkane jeszcze pod koniec XV wieku, kiedy to odkryli je Portugalczycy, czyniąc z nich ważny punkt aprowizacyjny na drodze między Europą a Indiami. Były też przez jakiś czas głównym centrum handlu niewolnikami. Dziś główną dewizą ich mieszkańców jest: No stress. Powtarzają ją wszyscy i na każdym kroku, ale najczęściej posługują się nią sprzedawcy i oferenci rozmaitych usług, gdy widzą, że mina potencjalnego nabywcy robi się coraz mniej życzliwa. Kiedy samolot podchodzi do lądowania, wyspa Sal robi takie wrażenie, że człowiek chciałby wstać, udać się do kabiny pilota i poprosić, by natychmiast zawrócił. Gdy mijamy wybrzeże usłane jęzorami zastygłej przed stuleciami lawy, w dali majaczą jakieś stożki przypominające żwirowisko, kamieniołom albo cementownię. Ziemia w dole jest czerwona, zbita i spalona słońcem, od czasu do czasu wystaje z niej jakiś za wszelką ceną chcący przetrwać krzew. Wygląda to tak, jakby wyrwano kawał afrykańskiego lądu i osadzono go gdzieś pośrodku oceanu. Na terminalu lotniska Amílcar Cabral konsternacja. Raz po raz ktoś odchodzi z kwitkiem od okienka, bo nie dostał wizy albo jest nieważna. Jestem spokojny. Przecież organizator już miesiąc wcześniej załatwił mi ten kosztujący 25 euro przywilej. Uśmiecham się do oficera straży granicznej najserdeczniej jak umiem, ale nic z tego. Kręci głową i pokazuje okienko, w którym inny niezwykle sympatyczny pan sprzedaje wizy. Tłumaczę, że już kupiłem. Rozkłada ręce. – No stress. Wychodzę z kolejki, nie mogąc pogodzić się z sytuacją.

„Nic” z okien samochodu też nie wygląda imponująco, no chyba że natrafi się na blue eye… Coraz więcej ludzi dzieli mój los. Wielu z nich pokornie idzie do okienka wizowego, odbębnia swoje w kolejce i kupuje wizę. A potem znika w hali, gdzie pierwsi szczęśliwcy odbierają walizki. Kręcę głową. Nie podaruję im 25 euro. Wolę się upić, najeść do syta, dać żebrakowi, nakupić pamiątek, cokolwiek, byle nie zostawić tych pieniędzy na lotnisku Amílcar Cabral. Na całe szczęście w kolejce rodzi się bunt, taka mała

Szukam ciszy i spokoju, by pisać. Tak robię przez kilka dni, ale ileż można jeść, pić wino, spacerować po wietrznej plaży i oddawać się przyjemności zalewania papieru wydobywaną z głębi trzewi goryczą. Pożyczam samochód. Napęd na cztery koła, grube opony, solidny silnik. Część drogi łączącej południe wyspy ze stolicą i północnym wybrzeżem jest w budowie. Po kilku próbach łapię azymut i jadę w dobrą stronę. Mijam sunące wolno pick-upy z turystami na pace. Ludzie śmieją się i krzyczą siedząc na burtach w pełnym słońcu. Ja już za słońce dziękuję. Niby straszny wiatr, niby ciągle chmury na niebie, a po spędzeniu trzydziestu minut na plaży ledwie poznałem się w lustrze. Ze słońcem nie ma żartów, a jeśli do tego jest intensywnie wspierane przez wiatr, lepiej zachować umiar.


nowy czas | 04 (221) 2016

historie nie tylko zasłyszane |47

PAN ZENOBIUSZ To jest polski pies Irena Falcone

am psa, który wabi się Czechow (Chekhov). Pies jest piękny, koloru bursztynowego, ma biało-bursztynowe uszy i jasną grzywkę – wygląda trochę jak gwiazda rocka. Kiedy biega za ptakami, jego uszy lecą za nim jak skrzydła motyla. Jest to cocker spaniel, z rodowodem, urodzony w Polsce. Pierwsze dwa lata swojego życia spędził w małym miasteczku na Pomorzu. Mam tego psa dzięki Zenobiuszowi. Dwa miesiące temu przyszedł mnie odwiedzić – jak zwykle na pełnych obrotach, cały podekscytowany. Opowiedział mi historię zwierzaka o imieniu Czako Bell Amore, który mieszka w Yorkshire z chłopakiem z Polski i jego ojcem. – Pani Irenko – mówi Zenobiusz – ta biedna psina przejechała całą Europę w klatce, aby dołączyć do tego szesnastoletniego chłopca, którego ojciec sprowadził do Anglii. Pies w Polsce miał dobrze, bo rodzina choć biedna, na specjalną karmę zawsze jakiś grosz miała. Gonił tam sobie po łąkach,

płosząc polskie wrony i zające. Kiedy po trzech dniach podróży przyjechał do Anglii, na widok swojego pana, tego właśnie chłopca, z radości prawie zwariował. Chłopiec ma na imię Arek. Okazało się jednak, że ojciec Arka psa nie polubił. Czako spędza całe dnie w małym pokoiku Arka ukryty pod łóżkiem, bo jak tylko wystawi nos, jest kopany i bity. Je najtańszą karmę i jest bardzo wychudzony. Na spacery prawie nie wychodzi, bo nikt na to nie ma czasu ani ochoty. – To bardzo smutna historia – przerywam Zenkowi – ale dlaczego mi ją opowiadasz? – Pani Irenko, to chyba oczywiste, musimy tego psa uratować! To jest polski pies. Śmieję się i pytam, czy to jakiś patriotyczny obowiązek, który musimy spełnić? Bo to polski pies? Wydaje mi się mało prawdopodobne, aby psina zdawała sobie sprawę, że jest pochodzenia polskiego. Poza tym, co to za idiotyczne imię Czako? To też jakiś dowód polskości? Bell Amore… – Pani to zawsze się ze wszystkiego wyśmiewa – obrusza się Zenobiusz. – A dla mnie ten pies ma znaczenie, bo to taki symbol losu polskiego emigranta. Wyjechał z tej biednej Polski i wylądował w raju obiecanym, który okazał się koszmarem. Czy pani tego nie rozumie? – Zenek – pytam – dlaczego ten pies nie wróci do Polski? – No widzi pani, tutaj jest pies pogrzebany – Zenek zaczyna się śmiać z tego, co właśnie powiedział. – Ta rodzina po wyjeździe Arka do Anglii wynajmuje jeden mały pokój i nie ma miejsca dla psa. Mija kilka dni, w ciągu których Zenobiusz wysyła do mnie kilka wiadomości dziennie z informacjami na temat katuszy, jakie przechodzi pies. W końcu poddaję się i zgadzam na przyjęcie psa, pod warunkiem że jeżeli będą z nim duże kłopoty wychowawcze, Zenobiusz przejmie nad nim opiekę. Pewnego sobotniego ranka wyruszamy razem do Yorkshire. Kiedy docieramy na miejsce, pies jest bardzo przestraszony, ale jakby czuł, że nadchodzi jakaś zmiana, bo macha z wielkim wigorem puszystym ogonem.

Arek informuje mnie, że do psa muszę mówić po polsku, bo po angielsku nie rozumie. Po czym demonstruje, jak pies na polecenie podaje łapkę, siada i kładzie się. W drodze powrotnej Czako siedzi z tylu w klatce, cichutko jak myszka. Co chwilę sprawdzam w tylnym lusterku czy w ogóle jeszcze żyje, bo jest wychudzony i ta cisza oraz brak aktywności nie są zbyt normalne u tak młodego psa. Zenobiusz stwierdza, że pies pewnie myśli, że wraca do Polski, bo ostatnia podróż autem, jaką odbył, to było wtedy, kiedy przyjechał do Anglii. Mija kilka dni i z psem są duże problemy, jest agresywny, warczy i szczeka na wszystkich. Kiedy próbuję egzekwować jakąś dyscyplinę i wydaję mu polecenia po polsku, np. „na dół”, kiedy wskakuje na kanapę, wpada w istny szał. Spotykam się z Zenobiuszem i opowiadam jak się sprawy mają. Po dłuższej naradzie Zenobiusz stwierdza, że musimy spróbować podejść inaczej do psa, bo skoro miał tak okropne doświadczenia, to pewnie język polski źle mu się kojarzy. Zapada decyzja, by od tego momentu zerwać z przeszłością i zacząć do psa mówić po angielsku. Podejmuję próbę zmiany procesów myślowych u psa, któremu język polski kojarzy się z katowaniem, kopaniem i brakiem miłości. Mija zaledwie tydzień i Czako jest innym psem, jakby zaadoptował nową osobowość. Wszystkie komendy są wydawane po angielsku i akceptowane bez lęku i bez agresji. Dzwonię do Zenobiusza i opowiadam mu o moim sukcesie, a na końcu dodaję, że chyba miał rację, iż Czako jest w pewnym sensie symbolem polskiego emigranta. Aby się tutaj odnaleźć i uspokoić, musiał dostać nowe ID. Od dzisiaj wabi się Chekhov. W telefonie zapada cisza. – Zenek, jesteś tam ? – krzyczę. – Tak, pani Irenko, jestem, tylko zrobiło mi się smutno. Słyszę, że Zenek odkłada słuchawkę. Spoglądam przez okno. Na świeżo skoszonym trawniku tarza się szczęśliwy Chekhov. Przywołuję go po angielsku, reaguje natychmiast i z entuzjazmem wpada do kuchni machając ogonem. Klepię go po karku, a on patrzy mi w oczy z ufnością.

Mijam lotnisko i odwiedzam port w Palmeirze. Mieścina składa się z kilkudziesięciu podupadłych domków, przed którymi obowiązkowo drzemią zmęczone upałem psy. W marinie buja się na wodzie kilka zapomnianych przez Boga i ludzi jachtów. Nie można tam wjechać. Mam wrażenie, że głównym zajęciem tutejszych mieszkańców jest ochranianie obiektów i sprawdzanie dokumentów. Gdzie by się człowiek nie pojawił jest budka, szlaban i sympatyczny pan gotowy do przejrzenia papierów. Czego tak naprawdę pilnuje, nie wiadomo. Jadę dalej. Wybrzeże jest brzydkie. Czarne skały sięgają daleko w morze, czasem rozjaśnia je intensywna zieleń roślin porastających wilgotne głazy. Przede mną rozpościera się plaski step upstrzony z rzadka wysokimi wulkanicznymi stożkami. Widzę tabliczkę z napisem Buracona. Zajeżdżam przed jakiś budynek, który wygląda trochę jak peerelowski bar szybkiej obsługi. I rzeczywiście, pod ponurą wiatą, za przepierzeniem z grubej folii mieści się lokalna knajpa, gdzie ktoś naprawdę odważny może coś zjeść lub wypić. Ja dyskretnie przechodzę obok. Nagle moim oczom ukazuje się widok szafirowego morza wdzierającego się w wąską szczelinę utworzoną z czarnych skał. Nieco wyżej, jakby na tarasie, usłane kolorowymi kamieniami oko wodne, do którego nie dociera żadna fala. Krawędź oka porośnięta jest intensywnie zielonymi roślinami, pięknie kontrastując z kolorami morza i skał. Tworzy przy tym

naturalny basen z nieco cieplejszą wodą niż w morzu. Idę w dół, żeby zażyć orzeźwiającej kąpieli. Na ścieżce rozłożyli się lokalni handlarze rękodziełem ludowym, by pod obowiązkowym hasłem: No stress oferować wisiorki czy magnesy na lodówkę za „jedyne” 10 euro. Mijam ich, obiecując, że jeszcze wrócę. – Idź, zobacz blue eye – mówią, pokazując ogrodzoną siatką dziurę w ziemi. Na tablicy ostrzeżenie w różnych językach, by nie wchodzić dalej. Jest też polska flaga i napis, cytuję: NIE WCHOŹDITA. Dziura w ziemi okazuje się być wypełnioną wodą, głęboką na 25 metry jaskinią. Niby nic specjalnego, ale… Na powierzchni wody unosi się świetliste ciemnobłękitne koło. To słońce, które wpada do jaskini pod takim kątem i tworzy wyjątkowe zjawisko, od którego trudno oderwać oczy. Po kąpieli w utworzonym z nadmorskich skał basenie ruszam dalej szutrową drogą przez step. Słyszałem coś o punkcie obserwacji rekinów znajdującym się w okolicy Pedra Lume na zachodnim wybrzeżu. Już z daleka widzę kilkanaście turystycznych pick-upów i gromadki ludzi stojących po kolana w morzu, by z daleka wypatrywać wśród fal trójkątnych płetw, które pojawią się albo nie. Zawracam gwałtownie i jadę szukać zielonoprzylądkowego odpowiednika Morza Martwego, czyli słonego jeziora Salinas. Z krawędzi dawno wypalonego wulkanu wygląda ono jak sieć prostokątnych basenów, lecz gdy zjedzie się w dół, okazuje się, że są to po prostu płytkie

zbiorniki poprzedzielane groblami. Kąpiel w bardzo słonej, pełnej minerałów wodzie to frajda nawet dla tych, co nie umieją pływać. Ciecz jest tak gęsta, że w sposób naturalny unosi człowieka na wodzie, nie pozwalając mu utonąć. O ile nad Morzem Martwym błoto z minerałami przywozi się w beczkach i każe dodatkowo za nie płacić, o tyle w Salinas można samemu czerpać je z dna jeziora i oblepiać się nim do woli. Pośród błotnistej czerni błyskają tylko białka oczu i zęby. Nieco dalej zamiast powierzchni wody rozciąga się biała jak śnieg skorupa soli. Kto chce, może oderwać kilka grudek i zabrać ze sobą, by po wrzuceniu do wanny przypomnieć sobie o solance z krateru wulkanu w Salinas. Jadę z powrotem na południe, do miasteczka Santa Maria, gdzie czas zatrzymał się między kolorowymi domami, pośród sklepików z ręcznie wyrabianymi przez lokalnych artystów pamiątkami oraz obwoźnymi straganami z warzywami i owocami ulokowanymi na taczkach. Po lunchu (grilowane warzywa i owoce morza) wracam na plażę. Wydaje się, że porywisty wiatr nie ustaje nigdy. Woda w morzu wciąż jest zimna i przyzwyczajenie ciała do jej temperatury zajmuje dłuższą chwilę. Pustka, cisza i wiatr. Z tym już zawsze będę kojarzyć wyspę Sal. No stress...

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

M

Jacek Ozaist


JAGIELLONIAN UNIVERSITY IN KRAKร W EST. 1364

BA IN INTERNATIONAL RELATIONS AND AREA STUDIES

INTERNATIONAL INTERDISCIPLINARY ENTIRELY IN ENGLISH 3 SPECIALIZATIONS

3 YEARS 12.000 EUR FULL TUITION

Expect the best from your global education.

Why not study in beautiful Krakรณw for your BA degree in International Relations?

Have you ever thought about studying in Krakรณw?

Krakรณw offers a unique BA degree in International Relations.

www.IRAS.UJ.EDU.PL


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.